Agnieszka Pietryka

Transkrypt

Agnieszka Pietryka
Duszę się. Nie mogę oddychać, nie mogę..., ledwo wypowiedział te słowa, a krew zalała mu oczy,
twarz, usta. Wydawało mu się, że krzyczy, ale był to tylko urywany świst powietrza, któremu
towarzyszyło parskanie konia.
Wtórowali tak sobie nawzajem, stając się jednym dźwiękiem, gdzie nie można już było odróżnić
słów człowieka, od ogłosów wydawanych przez zmęczone zwierzę. Miał wrażenie, że dusi się
swoim plwocinami, że krew zalewa mu płuca, a serce podskakuje do gardła w takt kroków konia.
Było mu zimno, najbardziej w stopy, które gołe i poranione zwisały bezładnie. Jego ciało było
prawie nagie, obite do krwi, na plecach było widać pionowe granatowe ślady, boki miał czerwone,
pokopany brzuch wyglądał jak zbita, sina masa. Bolała go głowa, nie wiedział, czy od zadanych
uderzeń, czy od myśli, które przeszywawszy go raniły, niczym ciernie wbijane w skronie.
Nie miał już nic, pobity, okradziony, poniżony wracał a domu, a właściwie był do niego
odprowadzany przez mężczynę, którego imienia nawet nie znał.
Wisząc na grzbiecie konia powoli przybliżał się do miasta, które w oddali jawiło im się niczym
mityczna kraina, oaza, pełna słońca, wody i zwierząt. Schludne domostwa, wiatraki obracające się
na wietrze, pasące się bydło na rzeką, beztroscy ludzie zatopieni w rozmowie, wydawali się jakby
przeniesieni z innej rzeczywistości, która za nic miała ich nieszczęście, śmiejąc się z takich jak oni.
Człowieka, który dał się wykorzystać, nie potrafiąc się bronić i miłosiernego, który pomaga, nie
myśląc o sobie. Nie pasowali do tego miejsca, wydawało się, że otacza ich jakiś mrok, że wraz z
nimi nadchodzą czarnre chmury, które zakryją słońce i otworzą niebo.
Mężczyzna prowadzący konia przystaną, onieśmielony pięknem doliny, chciał spojrzeć ostatni raz
na ten sielski widok, wiedział bowiem, że gdy obmyje w żródle rany chorego, nic już nie będzie
takie jak było. Promienie słoneczne zdawały się prowadzić jego oczy okalając każdego z ludzi
osobno, każdą z rzeczy oddzielnie. Widział wyraźnie w ich odbiciu każdy uczynek, każdy zamysł.
Karocę z panem pędzącą w szalonym instynkcie na spotkanie dziewiczej miłości, której niewinny
kwiat zerwie jeszcze przed zmrokiem. Duchownych w radosnej rozmowie, którzy zostawiwszy
potrzebującego śpieszyli czym prędzej ucztować.
Nad przybyszami zawisło burzowe niebo, spadła na nich ciemność, niczym całun zakrywający
pozostałości po czymś, co nazywało się życie. Zbite, czarne jak smoła chmury przesuwały się w
stronę miasta, które zdawało się nie zauważać, że nadchodzą.
Mężczyzna, który prowadził konia, a którego twarzy nie można było dostrzec w półmroku, budził
przerażenie w starcach, którzy patrząc przez niego, widzieli swoje grzechy. Szedł nie patrząc na
nikogo, co chwilę podtrzymując bezsilne ciało rannego, zdawał się nie słyszeć szeptów proroków
którzy patrząc na nieprzytomnego, mówili stało się!.
1
Zbliżali się do granicy miasta, gdzie witały ich dwa samotne dęby, które wywyższone, zdawały się
dotykać nieba, obiecując im nagrodę za wytrwałość i moralną cnotę.
Nikt nie widział jego strachu, przykrytego przez noc, przerażenie zwiastował krzyk zabijanych
ptaków, a palma miłosierdzia zapowiadała wyryte na tablicach męczeństwo.
Musiał się śpieszyć, ranny mężczyzna był w gorączce, cały się trząsł, krzycząc w majakach, to na
ciebie czekałem całego moje życie...!.
Agnieszka Pietryka 32 lata
2