Awans czy kopniak w górę

Transkrypt

Awans czy kopniak w górę
Awans czy kopniak w górę?
W roku 1983, u progu inflacji i kryzysu gospodarczego, mianowano mnie kierownikiem
księgarni, co pociągnęło za sobą służbowe przeniesienie z Warszawy do Pruszkowa. Szumne
słowo mianowano, che-che, po prostu dałem się wrobić. Jedyną korzyść stanowiło to, że już nie
musiałem dojeżdżać. Skończyły dojazdy potwornie zatłoczonymi i wiecznie spóźniającymi się
pociągami, dojazdy do pracy, co męczyły bardziej od samej pracy. Mieszkając w Pruszkowie
otrzymałem pracę w tym samym mieście. No i – z deszczu pod rynnę: zaczęła się potworna
harówka. Najpierw remanent, a po jego zakończeniu porządkowanie, układanie wszystkiego na
swoim miejscu, książek, płyt gramofonowych i tzw. artykułów użytku kulturalnego, sprzątanie,
mycie szyb, dekorowanie witryn – wszystko to porządnie dawało w kość. Na drzwiach zadyndała
tabliczka: Otwarcie księgarni nastąpi w dniu... Już ludzie wiedzą, już się szykują do szturmu.
Właśnie widzę stojącą na ulicy, za świeżo wyczyszczoną szybą, jutrzejszą klientkę. Niestara
jeszcze mieszczka z dwojgiem małych dzieci. Krzątająca się obok mnie koleżanka,
sprzedawczyni z poprzedniego personelu, osoba nie grzesząca urodą, z twarzą jak bulwa, ale
doświadczona, znająca środowisko, oświeca mnie. Po chwili wiadomo mi, że ta zza szyby to
jedna z najbardziej uprzykrzonych klientek. Jest to zarazem namolna petentka ośrodka pomocy
społecznej, narwana, niespełna rozumu, matka czworga dzieci. Nie pracuje, a tylko jak hiena
krąży po mieście i czyha na towar. Kłótliwa, często robi awantury sprzedawczyniom.
Stojąc w głębi sklepu przypatruję się kobiecie, a nasze przenikające przez szybę spojrzenia
zderzają się co chwila. Nie widziała mnie jeszcze, nie zdążyła poznać nowego pracownika, więc
mierzy mnie zaciekawionym a świdrującym wzrokiem. Ja z kolei patrzę z mieszaniną ciekawości
i odrazy, powiadając sobie w duchu: „Jutro, wraz z całym tłumem, wtargnie tu takie oto
indywiduum. Panie Boże, dopomóż.” Jednocześnie niepokój gryzie mnie niczym weszka, bo
stojące przed matką bachory jedzą coś przez cały czas, gapią się na wystawę, na wystawione
zabawki i wcinają, a tkwiące w ich dłoniach kromki chleba z jakąś omastą niebezpiecznie
zbliżone są do lśniącej jak lustro szyby. Żuchwy w ciągłym ruchu, jak u pasącego się bydełka. I
kiedy tak patrzę w napięciu, kiedy tak kontempluję z rosnącym niepokojem obrazek ujęty w
okienne ramy, uderza moje oczy coś niewiarygodnego. Zatłuszczone masłem lub smalcem
paluchy bachor ociera o szybę! Znika idealna przejrzystość, szyba matowieje.
Wychodzę na ulicę ze ścierką. Gderając ścieram plamę gwałtownymi ruchami. Baba patrzy
wyzywająco, z bezczelnym uśmieszkiem, po czym rozlega się szczeknięcie: „Ile panu zapłacić?”
To świństwo nie zdarzyłoby się, gdyby szyba nie była świeżo umyta i wypucowana. Gdyby
była zapyziała, nie nastąpiłoby nic podobnego. Ale że wyczyszczona, więc od razu pokusa:
spaskudzić.
Była to ta sama księgarnia, do której parę lat wcześniej, gdym jeszcze nie pracował w
księgarstwie, wstępowałem jako klient. Utkwiła mi w pamięci jedna ze sprzedawczyń, śliczna
kobieta. A teraz przekroczyłem księgarniane progi jako świeżo upieczony kierownik.
Przewodniczący komisji remanentowej zapoznał mnie z personelem. Ślicznotki nie widać.
Obecna jest odchodząca kierowniczka oraz kobieta, która zostaje, czyli moja przyszła
współpracownica.
Brzydota tej drugiej wstrząsa mną, poraża mnie. Niska, grubawa, z krótkim, grubym nosem i
pucołowatymi policzkami. Bulwiasta na twarzy, a jej figura także przypomina kartoflaną bulwę.
Zlepek dwu bulw. Mała bulwa (głowa) osadzona na dużej bulwie (tułów).
Natomiast ślicznotka przebywa na zwolnieniu lekarskim. Ona, jak się okazuje, dużo
opuszcza. Powoli zagłębiam się w panujące tutaj stosunki. Obie one, bulwa i ślicznotka, mają z
sobą na pieńku. Bulwa wiesza psy na nieobecnej.
Wreszcie przychodzi moment, gdy się jej, bulwie, wydaje, iż wystarczająco nabruździła
rywalce, i stawia wszystko na jedną kartę.
– Ja nie chcę z nią pracować – oświadcza mi oficjalnie.
Jest to coś w rodzaju ultimatum: ona albo ja. Niech kierownik wybiera.
Rzeczywiście, trzeba mi wybierać. Muszę się zdecydować, z kim będę pracował, z bulwą czy
ze ślicznotką.
Wahanie, bicie się z myślami.
Przypomina mi się raptem niedawny incydent z poplamieniem szyby i to zdecydowało.
„Przyjdziesz na gotowe, sprytna ślicznotko, śliczna spryciaro, wylądujesz w pomieszczeniu z
wypolerowanymi szybami, zjawisz się w chwili, gdy wszystko będzie już zapięte jeśli nie na
ostatni, to na przedostatni guzik, nie, nie ma tak dobrze.”
Kiedy po wykorzystaniu zwolnienia ślicznotka zjawiła się w księgarni, sprawa była już
przesądzona.
Trwał jeszcze remanent, pracowaliśmy przy zamkniętych drzwiach. Przebrawszy się w
roboczy fartuch ślicznotka podeszła do mnie z pytaniem:
– Co mam robić, panie kierowniku?
Oznajmiłem jej o swoim postanowieniu. Jest oddana do dyspozycji dyrekcji. Tu, w tej
księgarni, pracować nie będzie.
– Pani za dużo opuszcza – uzasadniłem swoją personalną decyzję.
– Ale – nie poddawała się ślicznotka – może teraz już nie będę opuszczać...
Do rozmowy wtrąciła się bulwa i po chwili obie kobiety skoczyły sobie do oczu. Usłyszałem
skierowane do bulwy słowa ślicznotki: „Już nawet zdążyła pani nowego kierownika podjudzić
przeciwko mnie!” Nie musiałem brać udziału w burzliwej polemice i spokojnie odszedłem na
bok.

Podobne dokumenty