Ignacy Karpowicz Esej. Po prostu

Transkrypt

Ignacy Karpowicz Esej. Po prostu
Ignacy Karpowicz
Esej. Po prostu
Essay
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
1.
Budzi mnie alarm, o piątej rano. Przez ostatnie miesiące w mojej komórce bez karty
sim, której używam wyłącznie w roli budzika, odłożyło się sporo alarmów. Ten pierwszy, o
piątej, jest z Eckernförde, ten o siódmej z Hamburga, o ósmej przypomni się lotnisko, ósma
piętnaście to chyba podróż pociągiem, ósma trzydzieści to wczesna msza w chramie Cyryla i
Metodego, do dziesiątej muszę wystawić śmieci: jeśli wtorek to papier, jak czwartek to szkło,
nie pomylić z plastikami i bio-odpadkami, wypadają w poniedziałek. Alarmy urywają się
tuż po dziesiątej i rozpoczynają na nowo w okolicach osiemnastej, znowu jakaś podróż albo
kultura, tu teatr ówdzie wernisaż, wino z ukochaną prozaiczką, zaprzyjaźnionego poetę
odebrać z dworca, nie spóźnić się, bo typ jest drażliwy i niedawno rzucił go chłopak,
sprawdzić to oraz wysłać owo, dziękuję i przepraszam, słowa-klucze, drzwi zamknięte.
Przez ostatnie miesiące w mojej komórce odłożyło się wiele alarmów. Nie umiem ich
wykasować. Mogę telefon wyłączyć, ale ten model dzwoni nawet po wyłączeniu, jest
straszliwie upierdliwy i nowoczesny. Jedyna nadzieja na dłuższy sen to rozładować baterię.
Czasem się udaje, nawet na kilka dni, jak nie ma prądu w kontakcie, chociaż jest prawie
zawsze.
Budzi mnie alarm, piąta rano, serce zrywa się do galopu, krew przebija się przez
cholesterolowe zwały z siłą myjki Kärchera, naciskam jakiś guzik, aparat milknie, gaśnie
wyświetlacz, patrzę w sufit i próbuję sobie przypomnieć, gdzie jestem, w jakim państwie, w
końcu sufity są do siebie podobne, zwłaszcza w Schengen. Chuj z krajem, myślę, muszę
zasnąć, za dwie godziny zadzwoni tamten alarm z Hamburga, sprzed dwóch miesięcy. Nie
zadzwonił, bateria się wyczerpała.
Wstaję i wyglądam przez okno, mój umysł jeszcze sobie drzemie, kokosi się pod
skorupą czaszki. Wizja lokalna: mieszkam w jakiejś kamienicy, na oko piętro drugie, na
przeciwległej ścianie budynku nie znajduję żadnej tabliczki z nazwą ulicy w obcym języku,
dołem maszeruje stado Japończyków. To oznacza, że jestem w Budapeszcie. Albo w
Wiedniu. Sprawdzę w notesie, jak tylko zaparzę kawę. Ekspresu w kuchni nie znajduję. Więc
jestem w Pradze, już sobie przypominam.
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
Przypominam sobie również inne rzeczy, niekoniecznie te istotne. Imię i nazwisko,
data urodzenia i że przyjechałem pociągiem z Berlina, chociaż z peselem miałbym kłopot,
podobnie jak z dekalogiem, nie pamiętam na wyrywki. Na wyrywki i przed drugą kawą nie
pamiętam nawet tabliczki mnożenia, no może z wyjątkiem słupka na 1, plus: nie zabijaj, nie
pożądaj, nie kradnij, dla ułatwienia – nie bądź.
To naprawdę zawstydzające, że codziennie potrzebuję przynajmniej godziny, dwóch
kaw i czterech papierosów, żeby się obudzić, wrócić na jawę, żeby uruchomiły się te
wszystkie pliki z pamięcią, foldery z obrazami, dźwiękami, zapachami, żeby załączył się ten
touch-pad z dotykiem. Cały ten szajs, zapchany kosz z emocjami odpornymi na delete i
oswojone demony niczym wisienka na torcie.
Nie pamiętam też, nad czym wczoraj pracowałem. Na pewno pracowałem nad
czymś. Codziennie pracuję. Książki to nie są dzieci, niestety, nie rosną same, gdy śpię.
Druga kawa dopita, czwarty papieros się dopala, grzeje w palce, to dobrze, bo w
mieszkaniu zimno. Zaraz moje ciało przypomni mi, nad czym wczoraj pracowałem. To nasz
rytuał, mój i ciała: świadczymy sobie wzajemnie usługi, z pewną niechęcią acz i rewerencją,
jak alfons i prostytutka, tylko nie wiem, kto jest kto.
Jeżeli żołądek zaakceptuje kawę, to znaczy, że wczoraj pisałem teksty-bezy, jakieś
zamówione paproszki, wewnętrzne recenzje, korekta czegoś, codzienny dziennik, te
niekonieczne zdania i chybione pointy, które przydarzają się każdemu, mam nadzieję, które
unoszą się jak pumeks na wodzie: brzydkie i porowate, dla oszczędności syntetyczne, made
in China, nie do druku.
Jeżeli zaraz pobiegnę wymiotować, to znaczy, że wczoraj pisałem coś prawdziwego,
coś, czego się boję, z jednodniowym opóźnieniem – refleks nie jest moją najmocniejszą
stroną.
Żołądek zaciska się w pięść. Wymiotuję tym, co zgromadziłem, w sumie niewiele:
trochę kawy, kilka kłębków papierosowego dymu, aha, byłem wczoraj w McDonald’sie na
dworcu, to chyba kawałek cheesburgera, a tamto pewnie jest frytką. No i pneuma. Rzygam
także pneumą, jak każdy, kogo ochrzczono. Mnie ochrzczono. Ale nie obrzezano. Czasem
wolałbym, żeby było na odwrót.
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
Spuszczam wodę. Raz i drugi.
Zjadam śniadanie i pracuję kilka godzin. Odpowiadam także na mejle lub nie. Obiad
zjadam na mieście. Ponieważ to Praga, idę do starbucksa, jest tuż obok mego mieszkania,
opłaconego przez Unię Europejską w ramach stypendium, w dowolnie wybranym mieście
europejskim. Wybrałem kilka miast. Stypendium otrzymałem, chociaż o nie nie
występowałem. Sami się zgłosili. Nie chciałem, im ni sobie, robić przykrości. Uznali, że
jestem zdolny, jakoś się temu dyktatowi podporządkuję, jakoś spróbuję, to tylko kilka
miesięcy, dam radę być kim nie jestem, ostatecznie płacą, więc mogą wymagać, niechby i
talentu.
Wziąłem kawę mrożoną i kawę ciepłą, gorącą w istocie. Do kawiarni wpada grupa
turystów. Wszystkie stoliki zajęte. Ktoś pyta, czy może się dosiąść. Najpierw potakuję,
później patrzę. „Monika?”, pytam. Kobieta nie jest jednak Moniką, szefową wydawnictwa
Czarne, w którym debiutowałem. To inna Monika, a nawet – to w ogóle nie jest Monika,
Nicole się nazywa i przyjechała z Francji, nie z Wołowca. Rozmawiamy o niczym,
narzekamy na ludzkie tłumy, drożyznę, „Aha – mówi ona – no i chciałam ci złożyć
kondolencje. To taka straszna katastrofa. Byłam poruszona”, „Ja również”, odpowiadam.
Smutniejemy na chwilę, w tym starbucksie, o czym ona plecie, zastanawiam się.
Umawiamy się o północy. W takim-a-takim klubie jest fajna impreza. „Będziesz?” –
„Będę” – „To do zobaczenia” – „See you”.
Po obiedzie wracam i pracuję. Piszę, choć głównie skreślam, taki dzień. Urobek
dzienny – minus cztery strony, wymazane, całkiem nieźle.
Wymazywanie jest moją ulubioną stroną pisania, kto wie, czy nie najważniejszą.
Czasem, jak każdy, mam taką przynajmniej nadzieję, że każdy, miewam pretensjonalne
myśli, których Coelho by się nie powstydził. Myślę wtedy, na przykład, że pisać może
każdy, ale już wymazywać – nie. Że „prawdziwy” pisarz, to ten, lub ta, która, lub który –
wymazuje. Pokaż mi, czego nie napisałeś, a powiem ci, czy było warto.
Odczuwam zmęczenie. Wymazywanie męczy. Sprawdzam skrzynkę mejlową. Znany
polski pisarz, mieszkający od kilku miesięcy w Pradze, proponuje piwo na rynku.
„Będziesz?” – „Będę”. Daleko nie mam, a przede wszystkim: bardzo go lubię.
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
Pijemy piwo. On nie może się schylać, bo mu trzasnęły korzonki albo lumbago jakieś,
pewnie ze złości na Polskę, ja schylać się mogę, tylko nie mam po co: niczego nie upuściłem.
Rozmawiamy. Trochę o sobie, trochę o innych. Trochę o Hamburgu, trochę o Pradze. Trochę
o życiu, więcej o śmierci. W końcu niedawno rozbił się samolot z prezydentem Lechem
Kaczyńskim. W kraju zapanowała histeria, mutacja historii, jak donoszą media. Tutaj, po
czeskiej stronie, rozlegają się tylko echa.
Patrzę na zegarek, to znaczy: na zegar na wieży, ręcznego zegarka nie posiadam. „Idę
do teatru, znajomi aktorzy zaprosili”, tłumaczę się, „Ochujałeś? Do czeskiego teatru
idziesz?”, „Jo, do czeskiego”.
To jest sztuka Lermontowa, „Maskarada” się nazywa. Trwa trzy godziny, z jednym
antraktem, w którym mieszczę dwa papierosy. Fotele wygodne. Nad sceną wyświetlane są
napisy po angielsku, gdyby jakiś turysta się pogubił w fabule i emocjach. Emocje po czesku
są podobne do tych po polsku, przynajmniej w odniesieniu do Lermontowa, Rosjanina, się
złożyło niezręcznie. Rozumiem z dziesięć procent. Dziesięć procent to całkiem dużo. Miałem
przyjaciół, których rozumiałem w pięciu, dajmy na to, procentach. Nadal się zresztą
przyjaźnimy, zwykle na czyjeś urodziny albo imieniny, raz-dwa razy do roku.
Po przedstawieniu wypijam colę ze znajomymi aktorami. Rozmawiamy o sztuce,
która szybko nas nudzi; przechodzimy do życia: „Jak jest po czesku łechtaczka?”, pytam.
Pytam i się uczę słowa, na pamięć, na przyszłość. Nie jest to słowo pierwszej potrzeby. Nie
wiem, czy mi się przyda. Nie przypuszczam, żeby po czesku.
Żegnamy się, północ dochodzi, dziś wieczór w planie mam spotkanie z Francuzką ze
starbucksa. Przybywam na czas, ona doszła chwilę przed.
Płacimy po 100 koron za wstęp do klubu, zostawiamy okrycia wierzchnie, w cenie 10
koron sztuka, za kapelusz należy się osobno, i schodzimy po schodach. Impreza już się
rozkręciła. Nicole przedstawia mi czarnoskórą piękność. Czarnoskóra piękność urodziła się
w Senegalu i jest dziewczyną Nicole, od dwóch lat; sto lat, drogie panie.
Konsekwentnie piję piwo, one szampana. Staram się nie pomylić jednego z drugim,
w końcu to nie nowy rok, wolałbym nie rzygać i nie robić postanowień. I tak mam trudności
z dotrzymaniem.
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
Jeżeli nie brać pod uwagę barmanów, didżeja i szatniarza, jestem jedynym
mężczyzną. To jest lesbijskie party. Tłum pięknych kobiet. Wszystkie kolory i odcienie,
głównie turystki. Wszystkie marki i ramiączka, wszystkie te ® i ™, od lumpeksów po kenzo.
Od czeskiego przez hiszpański po szwedzki. Wieża Babel, na szczęście odbudowana. Tej
Babel wieży nic nie grozi. To jest lesbijskie party. Bóg nie ma tu wstępu. Niech dręczy po
staremu Abrahama i Izaaka, tak jak przywykł. My tutaj się dogadujemy. Sami. Po angielsku
głównie.
Piję więcej niż powinienem, ale drogę do domu nadal znam, ciągle pamiętam, wąskie
uliczki, uważać na psie kupy, przed hotelem savic cztery gwiazdki ominąć górę lodu
wyrzucanego z hotelowej kuchni.
Poznaję więcej kobiet niż mam miejsca w sercu i pamięci, na dysku. Bawię się
zaskakująco dobrze, choć żałuję, że dziś wieczór już nie popracuję – rym niechciany, dysk
zapchany.
„Szkoda, że nie jesteś lesbijką”, mówi Monika, to jest Nicole. „Też żałuję”,
odpowiadam. Odpowiadam i czuję, że nie kłamię. „Strasznie niezręczna sytuacja – zwierzam
się Nicole, patrząc na grupę Laokoona, wersję bez mężczyzn i węża, roztańczoną do
Madonny – nie być teraz lesbijką. Głupio wyszło”.
„Głupio”, odpowiada, „Głupio”, się zgadzam, już nie wiem: z nią czy ze sobą.
Z klubu wychodzę tuż przed piątą. Z satysfakcją myślę o tym, że nie zabrałem
telefonu: spóźnię się na alarm o piątej, ten z Eckernförde, ale powinienem zdążyć na alarm o
siódmej, tamten hamburski, jeśli podłączę telefon do kontaktu.
Nie podłączę.
2.
Powyższy tekst napisałem w Pradze, w pięknym mieszkaniu na ulicy Anenskej, na
zamówienie polskiego magazynu ilustrowanego dla kobiet „Bluszcz”, który to magazyn
próbuje kontynuować przedwojenne jeszcze tradycje czytelnicze, dostarczając swoim
czytelniczkom zarówno literatury popularnej, na przyzwoitym poziomie, jak i literatury o
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
aspiracjach wysokoartystycznych, w dawce oczywiście mniejszej, choć przecież ani
homeopatycznej, ani śmiertelnej.
Poproszono mnie o włączenie się w cykl, zwący się: „dzień z życia pisarki/pisarza”.
Włączyłem się z przyjemnością, przekraczając przy okazji limit znaków, co spotkało się z
pobłażliwym zrozumieniem redaktorów. Tak na marginesie: to całkiem zabawne, że nawet
dzień pisarki/pisarza podlega limitowi znaków.
Upłynęło kilka miesięcy, HALMA poprosiła o esej, który odnosiłby się do moich
wrażeń związanych z pobytem w europejskich miastach, w ramach stypendium HALMA
właśnie, którego to stypendium okazałem się pokornym i wdzięcznym beneficjentem. W
takiej oto okoliczności przypomniał mi się, napisany w trakcie tegoż stypendium, tekst dla
magazynu „Bluszcz”, ukazujący dzień z życia pisarki/pisarza.
Przeczytałem dzień z mego życia, dzień praski z echami eckernfoerdskimi, ale też
zdałem sobie sprawę, że dzień taki, zwarty i – mam nadzieję – niekiedy dowcipny, nie stał
się moim udziałem.
Niby wszystko się zgadza, i telefon wypełniony absurdalnymi alarmami, i impreza
lesbijska, i piwo ze znanym polskim pisarzem w Pradze mieszkającym, i starbucks obok, i
katastrofa polskiego samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. To wszystko rzeczywiście
miało miejsce, mając miejsce w czeskiej Pradze.
To wszystko miało miejsce, a zatem, w potocznym tego słowa znaczeniu, zasługuje
na miano prawdy. Z drugiej strony – cały ten dzień z rozdziału pierwszego jest skłamany.
Nie rozpoznaję w nim siebie. Rozpoznaję jeno własne zdania.
Czego brakuje? Albo: czego jest za dużo?
Brakuje oddechu, miarowego, płytkiego oddechu. Brakuje skupienia na nieistotnych
grach codzienności, potyczkach światła z fakturą przedmiotu, tępej kontemplacji kurzu
osiadającego na monitorze i biurku. Brakuje – wreszcie – przestrzeni, krajobrazu pokoju, w
którym nic się nie zmienia, wewnętrznego pejzażu, w którym hula nuda i detal, w którym
nic spektakularnego się nie wydarzy, na szczęście. Brakuje tych wszystkich pustych chwil,
podczas których gapię się w kartkę papieru, ekran laptopa albo na przypadkową
reprodukcję z otwartego czasopisma, nie zawsze w kolorze. Gdzieś mi się zawieruszyły, w
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
tamtej części pierwszej, bezmyślne kartkowania książek, takież czytania wyrwanych z
kontekstu zdań. „Połowę przedpołudnia przesiedziałem zajęty notatkami na Fondamenta
Santa Lucia”, „W ciągu następnych lat długie cienie okryły te, jak dr K. niekiedy sobie
powiadał, tyleż piękne, co okropne jesienne dni w Rivie” albo „Na kolanach trzymał
zakrzywioną krótką szablę w matowo połyskującej pochwie”. Przypadkowe linijki,
rozdzielone stronicami i minutami, przechadzką do kuchni, polowaniem na komara,
poszukiwaniem pilnie potrzebnej i zawieruszonej karteczki z jakimś zapiskiem.
Owe puste chwile, podczas których nic nie ma miejsca, żadna refleksja ani autoironia,
owe interwały pomiędzy zdarzeniami, małymi zdarzeniami codzienności, tego najdotkliwiej
mi brakuje, gdy czytam swój dzień napisany na zamówienie magazynu „Bluszcz”.
Mój dzień na zamówienie magazynu „Bluszcz” wypełnił się zdarzeniami. Przyznać
muszę, iż nie są to zdarzenia niezwykłe, ot, jakieś rozmowy, spotkania, jakieś wino, piwo,
jakaś refleksja, żarcik jakiś, złośliwość niewielka, bon-mocik okrągły. Zdarzenia, jakie by nie
były, mają jedną brzydką cechę: następując w określonej kolejności, jedno zdarzenie po
drugim, powołują do życia związek przyczynowo-skutkowy. Mózg został skonstruowany
na ten sposób, że łączy i wyciąga wnioski niejako automatycznie. Mózg pracuje,
racjonalizuje, porządkuje. Gdybym nie poszedł na kawę, nie spotkałbym Nicole. Gdybym
nie spotkał Nicole, nie poszedłbym na lesbijskie party. Gdybym nie poszedł na lesbijskie
party, wróciłbym do domu znacznie wcześniej niż o świcie. Tak działa mózg, mój mózg, lecz
nie przypuszczam, aby inne mózgi funkcjonowały odmiennie. Tymczasem ja usiłuję walczyć
ze związkiem przyczynowo-skutkowym, z tą fatamorganą zachodniej cywilizacji. Mogłem
przecież pójść na lesbijskie party nie znając Nicole. Znając Nicole – mogłem równie dobrze
nie pójść, a poszedłszy, wyjść wcześniej i wrócić do domu wcześniej lub też wyjść jeszcze
wcześniej i wrócić jeszcze później. Dlatego właśnie nie lubię zdarzeń. Ponieważ zdarzenia
powołują do życia pewien ciąg logiczny, że gdy A plus B, to C. Ów ciąg logiczny tylko
pozornie przylega do rzeczywistości, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej albo
dokładnie tak samo, niewielka w rzeczy samej różnica.
W dniu z mego życia dla magazynu „Bluszcz” za dużo jest zdarzeń. Na podstawie
tych zdarzeń czytelnik mógłby wyciągnąć wniosek, że życie pisarza jest całkiem fajne,
intensywne, kolorowe. Wniosek ten – wiem o tym świetnie; w końcu to moje życie – jest
wnioskiem kompletnie chybionym. Nieprawdziwym. Wniosek ten powstaje, ponieważ
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
mózg czytelnika łączy, porządkuje, racjonalizuje, fantazjuje. Mózg czytelnika nie używa
grafitowego ołówka, korzysta z kolorowych kredek.
3.
Dzień z życia pisarki/pisarza, stypendysty HALMA, wersja poprawiona, miejsce nieakcji: Eckernförde, Niemcy, czas nie-dziania-się: marzec 2010, limit znaków – brak, koszt –
1000 euro plus bilet, najbliższy sklep – supermarket Aldi, 7 minut, najbliższy przyjaciel – już
nie żyje, nic nie mogłem zrobić.
Wybrałem Eckernförde, ponieważ wydało mi się miejscowością idealnie wpisującą
się w moje potrzeby. Szukałem miejsca niezbyt od Polski odległego, a równocześnie takiego,
w którym nic by mi nie groziło, żadna kultura, żadne przyjaźnie, wernisaże czy premiery,
żadne miłości, zero nowości. Szukałem miejsca, w którym mógłbym pracować z daleka od
wielkomiejskich podniet, miejsca niezbyt zaludnionego, w rzeczywistości – raczej
wyludnionego. Szukałem miejsca, w którym nie działoby się nic, ponieważ jestem – czas to
przyznać – zboczeńcem i fetyszystą, i kocham sytuacje, w których nic się nie dzieje, najlepiej
z udziałem nikogo.
Eckernförde okazało się strzałem w dziesiątkę. Niewielkie miasteczko nad zimnym
morzem, czyste i zadbane, trochę sklepów, banków, hoteli, restauracji, jedno kino, kolejka do
Kilonii jeżdżąca co godzinę, a w tym wszystkim – niezbyt dużo ludzi. Eckernförde jest
kurortem. Znalazłem się w tym kurorcie przed sezonem. Miałem szczęście.
W pierwszej chwili obawiałem się nieco moich HALMA-opiekunów. Bałem się, że
codziennie będą pytać, czy wszystko w porządku i czegoś nie potrzebuję. Niepotrzebnie.
Sven i Gisela otoczyli mnie troską i opieką zdalnie sterowaną, na odległość, odległość
idealnie odmierzoną: na tyle daleko, bym czuł się swobodnie, i na tyle blisko, bym pamiętał,
że gdyby coś, są obok. Sven i Gisela to prawdziwy skarb. Są wspaniali.
Również współstypendyści okazali się naprawdę świetni. Koreańskiej artystki nie
widziałem ani razu i dlatego bardzo ją polubiłem. Mój sąsiad, Elmar H., to inna historia.
Zbliżyły nas dwie sprawy, nie licząc ściany rozdzielającej nasze studia. Po pierwsze,
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
wspólne, jak się okazało, hobby, czyli XX-wieczne transatlantyki. Po drugie, stosunek do
pracy. Pracowaliśmy dużo, w ciszy i samotności, inaczej się nie da.
Rzadkimi wieczorami chodziliśmy do knajpy dla palących. Siadaliśmy przy ciemnym
stoliku, dymiąc jak parowce. Często byliśmy jedynymi klientami, sezon turystyczny dopiero
świtał na horyzoncie następnego miesiąca. Rozmawialiśmy o transatlantykach, o filmach, o
moim ulubionym pisarzu, W.G. Sebaldzie. Morze szumiało, w nieodległej bazie
Deutschemarine trałowce kolebały się w rytm fal, jakaś muzyka wydobywała się z
głośników, światło ściemnione, barmanka znudzona, „Wezmę orzeszki i się odleję”,
stwierdza Elmar. Zastanawiam się, czy nie lepiej w odwrotnej kolejności, siku przed
orzeszkami, ale milczę: co kraj, to obyczaj.
Pijemy i rozmawiamy, rozmawiamy i palimy, głównie po angielsku, marlboro gold.
Mój niemiecki ogranicza się do liczebników, a Elmara polski do słowa „i”, które to słowo
zrozumiał, przeglądając wielokrotnie starą polską książkę o transatlantykach.
Uwielbiam takie spotkania, jak z Elmarem. Myśli przebiegają swobodnie, w
atmosferze wzajemnej sympatii i dymu tytoniowego, Ameryki odkrywać nie musimy, zrobił
to za nas Kolumb, praktycznie nic nie musimy. Niczego od siebie nie chcemy. Rozmawiamy
o II wojnie światowej, to temat trudny do uniknięcia, gdy Niemiec spotyka się z Polakiem.
Konkluzja nie jest przewidziana. Wszystko wiadomo, wiadomo kto mordował, kogo
mordował i dlaczego. Nie trzeba przepraszać, trzeba – tylko i aż – pamiętać, co się stało.
Pamięć jako fundament przyjaźni ponad narodami, trupami, ideologiami.
Uwielbiam takie spotkania, jak z Elmarem. Uwielbiam nieznajome miejsca, pustawe
rynki miasteczek, dzikie plaże, na których nikt się nie opala. Uwielbiam patrzeć, jak
nieznajomi ludzie uśmiechają się do siebie w supermarkecie, jak wiosną rośnie trawa, a po
niej biegają dzieci, chociaż – po prawdzie – dzieci to ja uwielbiam mniej, nie znajduję w sobie
predylekcji do dzieci lubienia.
Zabrzmi to nieznośnie, pretensjonalnie i nieledwie patetycznie, acz pobyt w
Eckernförde, pobyt czarująco nie-wypełniony zdarzeniami, przypomniał mi, że ludzie są
wspaniali właśnie w swojej codzienności i samotności. Nie wtedy, gdy walczą o coś z
karabinem, stają na barykadach, giną, ale wtedy, wtedy ludzie są wspaniali, kiedy żyją, robią
codziennie zakupy, przepraszają, gdy potrącą kogoś na ulicy. Ludzie są wspaniali, gdy
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]
myślą inaczej i głosują na różne partie, a mimo to mówią sobie dzień dobry. Płaszczyzna
międzyludzkiego zrozumienia jest – przede wszystkim, tak myślę – płaszczyzną
codzienności, tych drobnych nie-zdarzeń od świtu do zmierzchu. To krucha płaszczyzna,
podatna na infekcje ideologii. Nie znajduję jednak niczego innego, niczego, czego warto by
się było trzymać.
Nieprzekraczalna samotność i pospolita codzienność – tak brzmi moje epitafium.
Roger over.
Ignacy Karpowicz received a HALMA grant in 2010 and stayed as a writer-in-residence at
the Literature House Schleswig-Holstein/Artists' Residency Eckernförde (Germany) and at
the Arts Institute in Prague (Czech Republic) for two months.
The HALMA grant for Ignacy Karpowicz was made possible by funding of the European
Commission.
HALMA The European Network of Literary Centres e.V. 2010
www.halma-network.eu
[email protected]

Podobne dokumenty