Pobierz miesięcznik - Leonard Krasulski poseł na Sejm RP Prawo i
Transkrypt
Pobierz miesięcznik - Leonard Krasulski poseł na Sejm RP Prawo i
Bachmura o ulicy ponad podziałami Czacharowski wiersz „Po latach” Falkowski: Smoleńsk z polskiej perspektywy Jarosiński: Czy będziemy żyli w Eurabii? Kobylińska: Stop aborcji Sacewicz o Katyniu w prasie Polskiego Państwa Podziemnego Jarosiński przypomina postać Henryka Lewczuka „Młota” Chazbijewicz o konferencji na temat Tatarów w Brukseli Kardela o elbląskiej opozycji antykomunistycznej Gulko wspomina śp. Michała Powroźnego Falkowski: 1050 lat chrześcijańskiej Polski Korejwo o poplątanej historii Franciszka Kotkowskiego Socha: Poseł Arent atakuje prokuratorów za Helpera Necio o pustce po Jaćwingach Felietony ks. Rosłana i Krystka Pamiętamy Bętkowski o pierwszym w Olsztynie stałym garnizonie Wesprzyj finansowo niezależne i wolne medium „Fundacja Debata”, ul. Boenigka 10/26, 10-686 Olsztyn, nr konta bankowego: 26 24 90 0005 0000 4500 1354 7512 DEBATA Numer 4 (103) 2016 1 Ulica ponad podziałami W marcu minął rok jak Stowarzyszenie „Święta Warmia” złożyło na ręce pani Haliny Ciunel, przewodniczącej Rady Miasta Olsztyna, wniosek o nadanie nazwy ulicy, dzisiaj potocznie nazywanej Obiegową, imienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie konsultowaliśmy tej inicjatywy z lokalnymi władzami, ani radnymi Prawa i Sprawiedliwości, nie szukaliśmy także tam poparcia. Uznaliśmy, że powinna to być inicjatywa społeczna, bo to jedyna dziś szansa na rzeczową, godną pamięci prezydenta i ofiar katastrofy smoleńskiej rozmowę. bogdan bachmura P ostaci Lecha Kaczyńskiego i jego długiej, rozpoczętej w 1977 r. współpracą z Komitetem Obrony Robotników służby dla ojczyzny, nikomu nie trzeba szczególnie przedstawiać. Mamy bowiem do czynienia z rzadką sytuacją, kiedy to nie kandydat i jego zasługi muszą „dorosnąć” do kryteriów nobilitujących do patronatu nad ulicą, ale raczej ludzie o tym decydujący stają przed sprawdzianem wierności zasadom, dla których pełnią funkcje publiczne. Pierwszy krok został zresztą w tym kierunku zrobiony. Pięć lat temu, rok po katastrofie smoleńskiej, dwa największe kluby radnych naszego miasta porozumiały się co do pomysłu nadania imienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego nowej, największej wtedy inwestycji drogowej w mieście. Ostatecznie nazwano ją ulicą Artyleryjską, ponieważ uchwałą Rady Miasta przyjęto, jako obowiązujący dla nazw nowych ulic, minimum pięcioletni okres od śmierci wnioskowanego patrona. Ta przeszkoda przestała istnieć rok temu. Nasz wniosek łączy się z nadzieją na powrót do wspólnej dla klubów radnych PO i PiS idei uhonorowania pamięci prezydenta RP i poparcia pozostałych radnych oraz prezydenta miasta. Dotyczy tzw. ulicy Obiegowej, ponieważ ta nowa, zlokalizowana w centrum miasta arteria, stanowi z jednej strony przedłużenie ulicy gen. Władysława Sikorskiego, również tragicznie zmarłego w katastrofie lotniczej premiera rządu RP, a z drugiej strony łączy się z aleją marszałka Józefa Piłsudskiego, co tworzy symboliczną ciągłość i nadaje temu miejscu właściwą rangę, pozostając w zgodzie z zapisem uchwały RM dotyczącej tematycznego porządku nazewnictwa ulic. Mamy świadomość, że nasz wniosek, wobec trwającego od lat, nasilającego się konfliktu politycznego i społecznego, może budzić wiele kontrowersji. Jednak śmierć prezydenta podczas pełnienia obowiązków głowy państwa to okoliczność, która powinna unieważnić wszelkie bieżące, choćby najgłębsze podziały. Bez tego bowiem mówienie o Polakach jako narodzie jest pustą, pozbawioną treści figurą. Nikt przecież dzisiaj nie kwestionuje sensu istnienia ulic oraz innych symbolicznych miejsc upamiętniających prezydenta Gabriela Narutowicza, chociaż nie jego krótka prezydentura, ani wcześniejsze zasługi publiczne, lecz okoliczności tragicznej śmierci stanowią główny powód naszej szczególnej pamięci. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że na podobne potraktowanie, gdyby to on znalazł się na miejscu prezydenta Kaczyńskiego, zasługiwałby prezydent Bronisław Komorowski. Wierzę, że w tej sprawie dojdzie do porozumienia, zwłaszcza z autorami wcześniej złożonych wniosków dotyczących ul. Obiegowej. Jesteśmy przekonani, że Marian Bublewicz powinien mieć swoja ulicę w naszym mieście. Dlatego cieszymy się, że autorzy wniosku w tej sprawie zmienili go z ulicy Obiegowej na ulicę łączącą miasto z przyszłą obwodnicą, w pobliżu dawnego miejsca zamieszkania Mariana Bublewicza. Szczególnie zależy nam na poparciu rad osiedli Kościuszki i Kormoran, które wnioskowały o patronat prof. Zbigniewa Religi, i które w tym pomyśle wspieraliśmy. Jak wspomniałem na początku, nasz wniosek złożyliśmy ponad rok temu. Zaprosiliśmy też na zebranie stowarzyszenia panią Halinę Ciunel, przewodniczącą RM i Łukasza Łukaszewskiego, przewod- niczącego Komisji Gospodarki Komunalnej. Wydawało się, że nasza argumentacja dotycząca patronatu prezydenta Kaczyńskiego spotkała się ze zrozumieniem. Niestety, choć nowa ulica dawno została oddana do użytku, my nawet nie zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie Komisji Gospodarki Komunalnej. Żadnego skutku, pomimo zapewnień i obietnic, nie przynoszą bezpośrednie interwencje u pani Ciunel, a od pana Łukaszewskiego dowiedziałem się, że podobno pojawiły się jakieś nowe wnioski i są one opiniowane przez jakąś tajemniczą komisję w Ośrodku Badań Naukowych. To nie pierwszy wniosek składany przez nas do Rady Miasta. Jednak z takim traktowaniem spotykamy się po raz pierwszy. Wielokrotnie też słyszałem od radnych, że „nie zajmują się polityką”. To doskonała okazja na wykazanie tego w praktyce. Zwłaszcza teraz, kiedy żywo dyskutowane są granice władzy demokratycznej większości, a na demonstracjach KOD-u, także z udziałem pani Haliny Ciunel, ich uczestnicy protestują przeciwko jej przekraczaniu. Wniosek dotyczący ulicy prezydenta Kaczyńskiego tylko pozornie nie ma z tym związku. To test, czy na poziomie lokalnej społeczności potrafimy wznieść się ponad wyniszczające nas „warszawskie” podziały i pokazać, tu, w Olsztynie, pozapartyjne oblicze samorządności. Czy też znów, jak to widzimy wielokrotnie na posiedzeniach Rady Miasta, zobaczymy z góry przewidywalny, zdyscyplinowany las partyjnych rąk? Jeżeli tego nie zmienimy, jeżeli choćby na poziomie patronów ulic nie wyrwiemy się logice podporządkowania partyjnym interesom, to następnym pokoleniom, zamiast pamięci o wybitnych, choć zróżnicowanych osobowościach, pozostawimy świadectwo czasu ludzi „bez właściwości”, których nazwiska na tabliczkach oznaczających nazwy ulic pozwolą rozpoznać jedynie rytm kolejnych fal politycznych przypływów i odpływów. Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta Bogdan Bachmura DEBATA – miesięcznik regionalny Redaktor naczelny: Dariusz Jarosiński, tel. 604 59 37 44, e-mail: [email protected]; www.debata.olsztyn.pl. DTP: Bogdan Grochal Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania tekstów. Wydawca: „Fundacja Debata”, ul. Boenigka 10/26, 10–686 Olsztyn, nr konta bankowego 26 24 90 0005 0000 4500 1354 7512. 2 DEBATA Numer 4 (103) 2016 Po latach rozmowa przez telefon w piątą rocznicę Smoleńska przyjaciółka Anny Solidarność mówi że złożyła wiązankę modlitwy na grobie który nie jest właściwym grobem (wyobraźcie sobie ciało idealnie zachowane – jedynie pieprzyk zdmuchnął powiew – ciało sekcją zbezczeszczone) przyjaciółka wierzy że Anna Walentynowicz trafi do podręczników szkolnych że każde kłamstwo światło czasu przenicuje do cna zarażona jej dzielnością cierpliwie znosi gasnący obraz świata – umawiamy się na późną wiosnę gdy słońce będzie mocne Smoleńsk z polskiej perspektywy Powiedzieć prawdę o Smoleńsku. Temat to arcyważny dla każdego Polaka i to właśnie w perspektywie kwietnia 2016 r., czasu wielkiej nadziei, kiedy to wyszydzana i poniżana prawda ma szansę wybić się ponad kłamstwo. henryk falkowski W historii Polski już pierwszy epizod związany ze Smoleńskiem budzi uzasadnione emocje. To, co dziś głoszą putinowscy historycy, stoi w opozycji wobec faktów ustalonych przez polskich badaczy dziejów. Rzecz tyczy się udziału pułków smoleńskich w bitwie pod Grunwaldem. Pułkami tymi dowodził brat Jagiełły – książę litewski. To te trzy pułki – opisując zwycięstwo pod Grunwaldem – chwalił Jan Długosz. Tylko one spośród wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego i wojsk ruskich – nie rosyjskich! – nie uszły z pola walki. Dzisiejsza historiografia putinowska przywłaszcza je sobie i głosi, że to oni – Rosjanie – wygrali bitwę z zakonem krzyżackim. Tak mówi, ale czy to prawda? Wiemy, że nie. Mamy rok 1514 – państwo polsko -litewskie po raz pierwszy traci Smoleńsk. Moment ten uwiecznia nasz wielki malarz Jan Matejko. Na obrazie DEBATA Numer 4 (103) 2016 widzimy, że w ciemnym pokoju siedzi błazen króla Zygmunta Starego, w tle na dworze trwa zabawa, a tylko on w niej nie uczestniczy. Wpatruje się w przyszłość – to jest proroctwo Matejki o Smoleńsku. Jeszcze nie powstała krakowska szkoła historyczna, a ten genialny malarz już antycypuje dla części polskich historyków smoleński symbol. 200 lat po Grunwaldzie, jest rok 1610, gdy między Smoleńskiem i Moskwą – pod Kłuszynem – Polacy w husarskim stylu pokonują wojska moskiewskie. Wielki triumf, skutkiem którego odzyskujemy Smoleńsk i zajmujemy Moskwę. Moskale odrzucili propozycję unii z Polską, unii na wzór związku polsko-litewskiego, jak „równi z równymi”. Wybrali realizowaną do dziś w duchu ideologii euro-azjatyckiej koncepcję tzw. trzeciego Rzymu. A przecież nasz polski orzeł jest biały i patrzy w prawo – na Zachód, ich jest Olsztyński poeta. Laureat Konkursu Poetyckiego im. ks. Józefa Baki (2001). Wiersze publikuje w kwartalniku „Fronda” i dwumiesięczniku „Arcana” Krzysztof Czacharowski czarny i ma dwie głowy – zachłannie spogląda i na Europę, i na Azję. Polska i Rosja – do dziś różni nas tradycja kulturowa. Polska czerpie z tej łacińskiej. Oni, chcąc coś osiągnąć, nie zawahają się uciec do każdej metody, byle była skuteczna. Polski król Władysław IV wygrał wojnę smoleńską, ale po jego śmierci w 1654 r. Smoleńsk znów utraciliśmy. To było po wojnie domowej w Rzeczypospolitej, nazwanej powstaniem Chmielnickiego. Niedocenieni nasi współmieszkańcy poddali się carowi, a ten umiał to dla rosyjskich interesów wykorzystać. Znów granica polskorosyjska przesunęła się bliżej Warszawy. Przywołam tu początek 11 księgi „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza: O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy. (…) W 1812 r. Polacy wraz z Napoleonem poszli na Moskwę. I znów po 400 latach od Grunwaldu, 200 od Kłuszyna, Smoleńsk jest w naszych rękach. Niestety, tylko na chwilę. Sto lat później, w 1918 r., Polska odzyskuje niepodległość. W Rosji rewolucja, rządy czerwonego terroru. Polacy bronią wolności zwyciężając bolszewików w bitwie warszawskiej 3 dwudziestego roku. Ratujemy Zachodnią Europę. Niedługo sowieci znajdą okazję, by się nam odwdzięczyć. Władcy Kremla nigdy nam 1920 roku nie zapomną. Bolszewicy biorą odwet w czasie II wojny światowej. Wiosną 1940 r. mordują w Katyniu pod Smoleńskiem i w innych miejscach ponad 22 tysiące polskich oficerów. Wielu Polaków ginie z rąk NKWD w smoleńskim więzieniu. Stalin morduje, ale winą obarcza się innych. Skąd my to znamy. Po wojnie prawda o sowieckim sprawstwie i winie za mord katyński jest zakazana, przemilczana, aż do momentu, gdy komunizm w Polsce zaczął chylić się ku upadkowi. Czerwiec 1989 roku to początek drogi do niepodległości. Polacy są wierni swojej tradycji, są wierni prochom swoich bohaterów. Mamy kwiecień 2010 roku, 600 lat po Grunwaldzie, 400 lat po Kłuszynie, 200 lat po wyprawie Polaków z Napoleonem na Moskwę, 70 lat po masakrze katyńskiej. Polacy - na czele z głową państwa, śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim – chcą godnie uczcić pamięć pomordowanych w Katyniu. Samolot startuje. Nagle świat obiega tragiczna wiadomość: pod Smoleńskiem wszyscy zginęli. Nigdy o tym nie zapomnimy, bo jeżeli zapomnimy, to kiedyś inni zapomną o nas. Ale przecież padają pytania: Jeżeli to była katastrofa, to dlaczego do niej doszło? Jeżeli to zamach, to kto był jego sprawcą? Te pytania musimy stawiać, jeżeli chcemy być po stronie ofiar. Bo nic tak naprawdę nie zostało wyjaśnione. Ówczesne władze Polski, nie wystąpiły o umiędzynarodowienie śledztwa. Premier Donald Tusk i pośpiesznie przejmujący obowiązki prezydenta marszałek Bronisław Komorowski to historycy. Może pamiętali reakcję Stalina z 1943 r. gdy rząd RP rezydujący w Londynie poprosił Międzynarodowy Czerwony Krzyż o śledztwo w sprawie katyńskiej – doprowadziło to do zerwania stosunków dyplomatycznych. Czy było to asekuranctwo czy tchórzostwo? – to oceni historia, ale nie tylko historia. W dziejach Polski mieliśmy parę niewyjaśnionych zdarzeń lotniczych. Katastrofa w Gibraltarze. Dziś część historyków opowiada się mimo wszystko za wariantem zamachu, ale nie ma precyzyjnej odpowiedzi kto był mózgiem tej operacji. Wielu łączy to ze zbrodnią katyńską i dokumentami 4 jakie na pokładzie samolotu premier i Wódz Naczelny Władysław Sikorski wiózł z Bliskiego Wschodu od żołnierzy 2 Korpusu gen. Andersa do Londynu. Nie pamiętamy, że na lotnisku w Gibraltarze stały obok siebie dwa samoloty: polskiego premiera i samolot ambasadora Związku Sowieckiego w Londynie, Iwana Majskiego. I drugie zdarzenie. Wiosną 1945 r. sowiecki generał Sierow przeprowadził operację porwania przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Samolot lecący do Moskwy uległ awarii i tylko dlatego, że zabrakło jednego spadochronu dla załogi rosyjskiej pilot awaryjnie wylądował na polu. Przez 2 miesiące Rosjanie zaprzeczali, że Polacy są w ich rękach, dopiero aby wymóc ustępstwa w negocjacjach z politykami polskiego Londynu, wytoczyli proces moskiewski szantażując Mikołajczyka, że jeżeli nie wejdzie do TRJN to zapadną wyroki śmierci. Silniki TU 154 M znajdują się przy ogonie samolotu. Każdy kto lata dzisiaj samolotami pasażerskimi wie, że jest to konstrukcja stara i większość samolotów ma silniki na skrzydłach, co ułatwia dotarcie paliwa do nich. Nie trzeba tego paliwa przepompowywać wzdłuż samolotu, co przecież trwa. Od 2007 r. do dziś władze naszego pań- stwa nie zdecydowały się rozstrzygnąć konkursu na zakup nowszych modeli samolotów. Czarne skrzynki, wrak samolotu, w którym zginęła elita polskiego narodu ze śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim i Jego żoną, nadal są w rękach rosyjskich. A przecież samolot prezydencki jest częścią polskiego terytorium, tak jak np. polskie statki. Rosja świadomie łamie prawo międzynarodowe w tym zakresie. Po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego nad Donbasem zwrócono jego szczątki właścicielom. Ale tam nie dało się ukryć kto był sprawcą. Bułhakow kiedyś napisał, że rękopisy nie płoną. Jako historyk wiem i państwo też to ostatnio widzą, że nawet najtajniejsze dokumenty są po jakimś czasie dostępne. A historia lubi się powtarzać. Tym bardziej, że coraz częściej różne ważne osoby z Rosji uciekają spod skrzydeł Putina, i często są to ludzie władzy. Zrobiono wielką krzywdę polskim pilotom i ich rodzinom. Przy całej tej sprawie środowisko agentury rosyjskiej, szczególnie agentów wpływu, zostało w pełni uruchomione i z czasem będzie to coraz bardziej czytelne. Nawet Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera Tuska, mówi obecnie o powszechnym bałaganie w instytucjach przygotowujących wizytę 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu. Do opinii publicznej przenikały gry ambasady Rosji w Warszawie rozgrywające konflikt na linii premier Tusk - prezydent Kaczyński. Przypominało to najgorsze okresy w naszej historii z XVIII wieku, kiedy podobnie zachowywał się tu ambasador carycy Katarzyny II Michaił Repnin. Pozostaje nadzieja, że Polacy zrozumieją gry i gierki toczące się wokół tej tragicznej sprawy i nie dadzą się nikomu podzielić, a szczególnie podzielić naszym wrogom. Boże chroń Polskę ! Nauczyciel historii [email protected] Henryk Falkowski Wystąpienie na uroczystościach Rocznicy Smoleńskiej w Urzędzie Wojewódzkim w Olsztynie 9 kwietnia 2016 roku. DEBATA Numer 4 (103) 2016 Czy będziemy żyli w Eurabii? Tajemnicą Poliszynela była wiadomość, że brukselska dzielnica Molenbeek jest siedliskiem i wylęgarnią islamskich terrorystów - to oni, po uprzednim przejściu przeszkolenia w Państwie Islamskim, przeprowadzali zbrodnicze ataki w krajach Zachodniej Europy. Muzułmańscy fanatycy oszczędzali do tej pory Brukselę, stolicę Unii Europejskiej, ponieważ, jak się coraz głośniej o tym mówi, istniała niepisana umowa, pakt o nieagresji między belgijskimi służbami specjalnymi a wojownikami ISIS. Dopóty, dopóki służby przymykały oczy na ich działalność, można było liczyć na spokój. Do ataków w Brukseli doszło w kilka dni potem, kiedy został zatrzymany w Brukseli jeden z organizatorów krwawych zamachów przeprowadzonych w ubiegłym roku w Paryżu. dariusz jarosiński M ożna by rzec, że dotychczasowy spokój w Brukseli okupiony był zamachami w innych krajach, co stawia władze tego kraju w wyjątkowo fatalnej sytuacji moralnej. Sprawa ochrony terrorystów w Belgii powinna zostać dokładnie wyjaśniona choćby na forum Parlamentu Europejskiego. Trudno jednak od tej instytucji, ale i od wielu innych unijnych, wymagać jakichkolwiek zdecydowanych przedsięwzięć mających na celu zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom naszego kontynentu. Lewactwo jest niereformowalne i jako zjawisko niebezpieczne od przynajmniej XVIII stulecia, bo wymierzone w naturalne prawa człowieka. W imię źle pojętej wolności w wielu krajach Zachodniej Europy, dostatniej pod względem ekonomicznym, ułatwia się życie bandytom. W kilka dni po zamachach na brukselskim lotnisku i w metrze, premier Belgii mówił o dumie z powodu nieograniczonej wolności w jego kraju. Każdemu normalnemu człowiekowi ciśnie się na usta pytanie: dlaczego nie są wyciągane wnioski z poprzednich zamachów, choćby tych w Paryżu? Dlaczego nikt nie przyzna się do popełnionych błędów? Dlaczego oprócz pustych gestów, płaczu Federiki Mogherini, szefowej dyplomacji Unii Europejskiej, nie stać tej organizacji na trzeźwy osąd rzeczywistości? Państwa Europy Zachodniej stworzyły sobie nierozwiązywalne problemy, przyjmując w ostatnich latach miliony imigrantów, a dzisiaj już pewnych zjawisk społecznych, socjologicznych nie da się odwrócić. Budowanie społeczeństw w Europie bez historii, bez tożsamości, musi zakończyć się katastrofą. Lewactwo, również w Polsce, definiuje multikulturalizm, jako DEBATA Numer 4 (103) 2016 współżycie kultur, a jest to po prostu rodzaj ojkofobii, patologii polegającej na niechęci, wręcz nienawiści do własnej cywilizacji. Na niszczeniu wszystkiego, co związane jest z fundamentem naszej zachodniej cywilizacji – z chrześcijaństwem. Na promowaniu nihilizmu, permisywizmu, małżeństw homoseksualnych, niszczeniu rodziny. Przecież muzułmanie doskonale to widzą. Mają za złe Europejczykom materializm, ateizm, rozkład rodziny, konsumpcjonizm. Uważają, że cywilizacja europejska jest cywilizacją dekadencką, zasługującą na zniszczenie. W ich przekonaniu oni wyzwolą ten bezideowy, bezwartościowy region. Pogardzają światem zachodnim bez wartości. Islam jest religią temporalistyczną, zakładającą zbudowanie na ziemi uporządkowanego świata. Dzisiaj nie mamy w Europie Zachodniej zderzenia, wojny islamu z chrześcijaństwem, tylko islamu ze światem postchrześcijańskim. Możemy długo wymieniać przyczyny ekspansji imigrantów. Nieodpowiedzialnością było burzenie porządku nacjonalistycznych rządów arabskich – czy to proamerykańskich w Egipcie, czy prorosyjskich w Syrii. Narzucanie tym krajom demokratycznych wzorców jest po prostu szaleństwem. Dzisiaj zbieramy owoce, efekty wiosny arabskiej, wojny w Syrii, wielu nieodpowiedzialnych decyzji, że nie wspomnę o zapraszaniu imigrantów do Europy przez Angelę Merkel. Niemcy mają po okresie zbrodni potrzebę pokazania swojej szlachetności, otwartości, ale niech robią to na własny rachunek, a nie kosztem innych krajów, wymuszając szantażem przyjmowanie imigrantów. Czy jest jakaś recepta na to co się dzieje w Europie Zachodniej? Jest: należy wrócić do podstaw naszej cywilizacji, chrześcijańskich korzeni. Tylko, że przywódcy Unii Europejskiej stawiają sobie wręcz za cel zniszczenie resztek chrześcijaństwa poprzez islamizację Europy. Wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, wspomniana już Federica Mogherini, w sposób jasny wyłożyła swój pogląd podczas konferencji Fundacji Europejskich Studiów Postępowych (FEPS) „Islam zajmuje miejsce w naszych zachodnich społeczeństwach. Islam należy do Europy. Zajmuje miejsce w europejskiej historii, w naszej kulturze, w naszej żywności i - co najważniejsze - w teraźniejszości i przyszłości Europy. Niektórzy ludzie próbują przekonywać, że muzułmanin nie może być dobrym Europejczykiem, że większa ilość muzułmanów w Europie spowoduje koniec Europy. Ci ludzie są nie tylko w błędzie wobec muzułmanów: ci ludzie mylą się na temat Europy, nie mają pojęcia czym jest Europa i europejska tożsamość”. * W dniu 7 stycznia 2015 r. islamscy ekstremiści dokonali w Paryżu ataku na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo”, który publikował między innymi karykatury Mahometa. Nomen omen tego samego dnia ukazała się książka pt. „Uległość” francuskiego pisarza Michela Houellebecqa. Ten uznawany za jednego z najbardziej kontrowersyjnych pisarzy na świecie, dla jednych skandalista, dla innych wrażliwy twórca, który potrafi niezwykle celnie określić bolączki trapiące dzisiejszą Europę, opisuje Francję w roku 2022, w której do władzy dochodzi Bractwo 5 Muzułmańskie. Kraj ten staje się częścią Eurabii, która ma zastąpić Unię Europejską. Chrześcijaństwo ustępuje pod naporem islamu. Kobiety zostają zmuszone do noszenia islamskich ubiorów. W książce francuski pisarz wieszczy upadek cywilizacji. Warto się zastanowić: czy zawarta w książce wizja islamizacji Francji i sporej części Europy to political fiction, czy jest to proroctwo Kasandry, w które warto się wsłuchać? Oto kilka cytatów z książki Houellebecqa „Uległość”, budzącej szereg skrajnych opinii, ale na pewno niepozwalającej na obojętność: „Przymilając się i zawstydzająco wdzięcząc do postępowców, Kościół katolicki utracił zdolność przeciwstawienia się upadkowi obyczajów. Utracił zdolność do jednoznacznego i energicznego odrzucenia małżeństw homoseksualnych, prawa do aborcji i pracy kobiet. Spójrzmy prawdzie w oczy: Europa Zachodnia doszła do tak odrażającego stanu rozkładu, że sama siebie nie jest w stanie uratować, nie bardziej niż starożytny Rzym w piątym wieku naszej ery. Masowy napływ imigrantów, których tradycyjna kultura jest nadal naznaczona naturalną hierarchią, podporządkowaniem kobiety i szacunkiem dla starszych, stanowi historyczną szansę na moralne i rodzinne odrodzenie Europy, otwierając perspektywę nowego złotego wieku dla Starego Kontynentu”. „Pozbawione chrześcijaństwa narody europejskie są tylko ciałami bez duszy, jak zombi. Pytanie tylko, czy chrześcijaństwo może odżyć? Przez kilka lat w to wierzyłem, choć z rosnącymi wątpliwościami: coraz bliższa mi była myśl Toynbeego, według którego cywilizacje nie giną zamordowane, ale umierają śmiercią samobójczą”. Stop aborcji W Niedzielę Miłosierdzia Bożego 3 kwietnia w kościołach polskich został odczytany komunikat Prezydium Konferencji Episkopatu Polski, pod którym podpisali się przewodniczący KEP, metropolita poznański abp Stanisław Gądecki, metropolita łódzki abp Marek Jędraszewski oraz bp Artur Miziński. Biskupi przypominają w nim wiernym, że „Życie każdego człowieka jest chronione piątym przykazaniem Dekalogu: „Nie zabijaj!”. Dlatego stanowisko katolików w tym względzie jest jasne i niezmienne: należy chronić od poczęcia do naturalnej śmierci życie każdego człowieka”. zdzisława kobylińska T ymczasem wedle obowiązującej w Polsce ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach przerywania ciąży, aborcję można przeprowadzić, gdy ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej, jest duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu lub gdy ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego, np. gwałtu. Biskupi zwracają się więc do rządu i parlamentu, jak również do wszystkich ludzi dobrej woli, do osób wierzących i niewierzących, aby podjęli działania mające na celu pełną prawną ochronę życia wszystkich nienarodzonych bez wyjątku. Duchowni proszą, aby parlamentarzyści i rządzący podjęli inicjatywy ustawodawcze oraz uruchomili programy, które zapewniłyby konkretną pomoc dla rodziców dzieci chorych, niepełnosprawnych i poczętych w wyniku gwałtu. 6 W ostatnim czasie jednak, to niejedyny głos w tej sprawie. Otóż do marszałka Sejmu wpłynęło zawiadomienie o zawiązaniu Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej „Stop aborcji”, który będzie zbierać podpisy pod obywatelskim projektem ustawy całkowicie zakazującej przerywania ciąży. W inicjatywę zaangażowanych jest wiele organizacji, m.in. Fundacja Pro – Prawo do życia, Instytut Ordo Iuris, Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny, Instytut im. ks. Piotra Skargi, Fundacja Życie. W projekcie i uzasadnieniu, przygotowanym przez ekspertów Instytutu Ordo Iuris znajdują się zapisy uchylające dotychczasowe, prawne możliwości przerwania ciąży, a także nakładające na administrację rządową i samorządową obowiązek pomocy materialnej i opieki dla rodzin wychowujących dzieci upośledzone oraz matek i ich dzieci poczętych w wyniku czynu zabronionego. Projekt powinien zostać złożony w Sejmie w czerwcu, po zebraniu 100 tysięcy podpisów. „Cała debata intelektualna dwudziestego wieku sprowadzała się do opozycji między komunizmem, czyli wersją hard humanizmu, a demokracją liberalną, czyli jego wersją soft: to jednak strasznie ograniczające. Od bodajże piętnastego roku życia wiedziałem, że powrót religijności, o którym zaczynano wówczas przebąkiwać, jest nieunikniona”. Unia Europejska upada niczym Cesarstwo Zachodniorzymskie. Możemy się jedynie pocieszyć, że jego wschodnia część miała się dobrze jeszcze przez prawie 1000 lat. Redaktor naczelny miesięcznika „Debata”, członek redakcji miesięcznika „Nowe Państwo Dariusz Jarosiński Pierwszy artykuł projektowanej ustawy zakłada, że każdy człowiek ma przyrodzone prawo do życia od chwili poczęcia, „to jest połączenia się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej, a życie i zdrowie dziecka od jego poczęcia pozostają pod ochroną prawa”. Inicjatorzy zmian słusznie zauważają, iż brak jest dostatecznie precyzyjnych i uzasadnionych kryteriów pozwalających na dokonanie zróżnicowania wartości życia w zależności od fazy rozwojowej człowieka. Tak więc od momentu poczęcia, także w okresie fazy prenatalnej, życie ludzkie powinno być wartością chronioną konstytucyjnie. Eksperci przywołują Konwencję o Prawach dziecka, która mówi, że „dziecko z uwagi na swą niedojrzałość fizyczną oraz umysłową, wymaga szczególnej opieki i troski, a zwłaszcza właściwej ochrony prawnej, zarówno przed, jak i po urodzeniu”. Wnioskodawcy pokazują w uzasadnieniu, że konstytucyjna gwarancja ochrony życia należy do najważniejszych wartości, ale nie ma ona charakteru absolutnego. A zatem, według pomysłodawców projektu, czas to zmienić, wprowadzając całkowity zakaz aborcji, zarówno aborcji tak zwanej eugenicznej, czyli gdy występuje duże prawdopodobieństwo upośledzenia płodu lub nieuleczalnej choroby, a także gdy ciąża byłaby efektem zgwałcenia czy seksualnego wykorzystania, bezradności lub upośledzenia. Nie można bowiem decydować o posiadaniu dziecka w sytuacji, gdy dziecko to już rozwija się w fazie prenatalnej. „Innymi słowy, nie istnieje prawo do nieurodzenia dziecka”. Eksperci podkreślają, że choć zgwałcenie stanowi DEBATA Numer 4 (103) 2016 zachowanie przestępne i karygodne, to dziecko „w żaden sposób nie ponosi winy za czyn, który jego ojciec wyrządził jego matce”. Jak dodano, gdyby aborcja została wykonana, to stałoby się jeszcze większe zło, bowiem kolejną ofiarą tej sytuacji byłoby dziecko. Jak można było się tego spodziewać, te dwa głosy - Kościoła i organizacji pozarządowych - natychmiast spotkały się z licznymi komentarzami, demonstracjami, manifestacjami a nawet prowokacjami w kościołach. Na przykład w kościele św. Anny w trakcie odczytywania wspomnianego komunikatu zaczęto krzyczeć, protestować, ludzie opuszczali świątynię. Obecność kamer w tym momencie z pewnością nie była przypadkowa, a brak zachowania formy w kościele przez napastliwe kobiety sugerował, że były to raczej uczestniczki ulicznych manif, a nie pobożne katoliczki. Natomiast na portalach informacyjnych i społecznościowych pojawiły się w międzyczasie treści, które albo wypaczają albo przekłamują proponowany projekt sugerując, że przewiduje on karę więzienia także dla kobiety, która nieumyślnie doprowadziła do poronienia swego dziecka. Podaje się również, że projekt ustawy zakłada obowiązek poświęcenia się matki, gdy ciąża zagraża jej życiu. Tymczasem jest to świadome wprowadzanie w błąd czytelników, ponieważ w projekcie nie padają takie sformułowania. Jak czytamy na stornach Ordo Iuris: „Po pierwsze, zgodnie z projektem, kobieta nigdy nie ponosi odpowiedzialności za nieumyślne doprowadzenia do śmierci dziecka. Oznacza to, że projekt nic nie zmienia w sytuacji matek, które poroniły. Co więcej, nawet gdy matka umyślnie pozbawi swe poczęte dziecko życia, z uwagi na wieloaspektowość tych sytuacji, projekt dopuszcza odstąpienie od wymierzenia kary. Karze powinien podlegać bowiem przede wszystkim ten, kto zmusza kobietę do aborcji lub dostarcza jej środki lub usługi aborcyjne. Po drugie, z treści projektu i jego uzasadnienia jasno wynika również, że projekt zezwala na prowadzenie przez lekarzy działań leczniczych koniecznych dla ratowania życia matki, licząc się ze skutkiem śmiertelnym tych działań dla dziecka (np. w przypadku ciąży pozamacicznej). Gdy rozwój wypadków nieuchronnie prowadzi do śmierci matki lub dziecka, do matki musi należeć wybór pomiędzy ocaleniem jej życia lub życia dziecka. Nieprawdziwe są również doniesienia, jakoby obywatelski projekt ustawy odmawiał rodzicom prawa do wykonania badań prenatalnych. Uzasadnienie projektu potwierdza, że „dostęp do badań prenatalnych gwarantowany jest ustawodawstwem regulującym dostęp do świadczeń medycznych”. Zarówno stanowisko moralne Kościoła, który broni świętości życia ludzkiego od chwili poczęcia, jak i stanowisko prawne organizacji inicjujących zmiany, są logiczną konsekwencją przyznania płodowi, także w jego prenatalnej fazie, praw osoby ludzkiej. Ani bowiem Kościół ani państwo nie mogą milczeć lub biernie przyglądać się śmierci zadawanej człowiekowi w najwcześniejszym stadium jego ludzkiego rozwoju. A przecież nie można mówić o skutecznej ochronie życia bez sankcji za jego niemoralne i bezprawne odebranie. Katyń – zbrodnia i kłamstwo Stalina W dniu 3 grudnia 1941 roku, podczas spotkania z generałami Władysławem Sikorskim i Władysławem Andersem, Józef Stalin zapytany o los polskich oficerów więzionych od 1939 roku w ZSRS odpowiedział, że zostali oni zwolnieni i zbiegli do Mandżurii. Dyktator dobrze wiedział, że pomordowani oficerowie leżą w Lesie Katyńskim. Sam wydał rozkaz ich zgładzenia. D zień po spotkaniu z polskimi generałami, 4 grudnia, Stalin podpisał porozumienie z gen. Władysławem Sikorskim w sprawie wspólnej walki przeciw Hitlerowi. Premierowi Rządu RP na Uchodźstwie zależało na wyegzekwowaniu warunków układu, jaki zawarł z am- DEBATA Numer 4 (103) 2016 basadorem ZSRS w Londynie w lipcu1941 roku. – Żołnierze polscy będą się bić ze wspólnym wrogiem o oswobodzenie swojej ojczyzny - mówił gen. Sikorski po podpisaniu porozumienia z 4 grudnia. – Razem z wami, gdyż Rosja sowiecka zrozumiała, że silna Polska rządząca się Proponowane zmiany są więc konieczne i pilne - mimo oporów społecznych. Według bowiem sondażu dla „Dziennika Gazety Prawnej” wynika, że 51 proc. Polaków chce złagodzenia ustawy antyaborcyjnej, a 23 proc. zaostrzenia. Natomiast 26 proc. nie chce żadnych zmian. W tym jednak przypadku, gdy chodzi o ochronę życia ludzkiego, ani dane statystyczne, ani wola części społeczeństwa - nawet liczebnie przeważająca, ani większość parlamentarna nie powinny mieć większego znaczenia, gdyż wartość moralna ludzkiego istnienia nie może zależeć od ilości punktów procentowych lub liczby głosów. Nie może też być mierzona subiektywnymi zapatrywaniami tych, którzy nie potrafią lub nie chcą zrozumieć, że życie człowieka, również tego najmniejszego i bezbronnego, należy do jednych z największych wartości, i że nic ani nikt nie może usprawiedliwiać jego odebrania. Jan Paweł II niejednokrotnie podkreślał: „Nic i nikt nie może dać prawa do zabicia niewinnej istoty ludzkiej, czy to jest embrion czy płód, dziecko czy dorosły, człowiek stary, nieuleczalnie chory czy umierający. (…) A zatem „nie zabijaj”, ale raczej przyjmij drugiego człowieka jako dar Boży, zwłaszcza jeśli jest to twoje własne dziecko”. Dr hab. nauk humanistycznych, adiunkt na Wydziale Nauk Społecznych UWM, etyk, poseł na Sejm III kadencji. zdzislawa.kobylinska@ uwm.edu.pl Zdzisława Kobylińska wewnętrznie zgodnie z duchem czasów, zgodnie z własną tradycją jest nieodzownym czynnikiem trwałej równowagi europejskiej. Wierzę zaś, że Rosja nie zapomni w przyszłości, iż Polska biła się razem z nią ze śmiertelnym wrogiem wszystkich Słowian – Niemcami. Jak doszło do tego, że niedawny agresor stał się niespodziewanie sojusznikiem? Układ Sikorski-Majski pod egidą Brytyjczyków 22 czerwca 1941 III Rzesza zaatakowała ZSRS. Stalin z sojusznika Hitlera stał się sprzymierzeńcem Churchilla. Brytyjczykom zależało na zbudowaniu skutecznej, antyhitlerowskiej koalicji. To wymagało wznowienia dyplomatycznych stosunków polsko-sowieckich zerwanych 17 września 1939, po agresji 7 sowieckiej na Polskę. Gen. Sikorski sądził, że to dobra okazja, by skłonić ZSRS do uszanowania zasad pokoju ryskiego z 1921 roku. Tak doszło do podpisania układu między Władysławem Sikorskim, premierem Rządu RP na Uchodźstwie a Iwanem Majskim, ambasadorem ZSRR w Londynie 30 lipca 1941 roku. Porozumienie zakładało unieważnienie postanowień niemiecko-sowieckich dotyczących rozbioru Polski w 1939 roku, współpracę Polski i Sowietów w walce z Niemcami i utworzenie Armii Polskiej w ZSRS podlegającej Rządowi RP w Londynie. Ponadto, objęci amnestią mieli zostać wszyscy Polacy przebywający w sowieckiej niewoli. Podpisaniu traktatu, w którym zwrot zagrabionych przez Związek Sowiecki ziem nie był ujęty wprost, sprzeciwiał się prezydent Władysław Raczkiewicz, nieufny był generał Kazimierz Sosnkowski. Jednak Sikorski znajdował się w patowej sytuacji: wobec przystąpienia Sowietów do koalicji, znaczenie Polski, jako alianta, gwałtownie malało. Premier musiał mieć również świadomość, że układ jest szansą na wyciągnięcie tysięcy Polaków z piekła sowieckich łagrów. Sowieci piętrzą trudności Misję tworzenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS powierzono gen. Władysławowi Andersowi. Realizacja układu Sikorski-Majski od początku napotykała na trudności ze strony ZSRS: ciągnącym ku punktom poborowym tworzącej się armii Andersa Polakom utrudniano podróż. Ponadto, strona sowiecka za obywateli polskich uwa- Od lewej gen. Władysław Anders, gen. Władysław Sikorski i Józef Stalin. Spotkanie w Kujbyszewie żała tylko osoby polskiej narodowości – zabroniono przyjmowania w szeregi polskich sił Białorusinów i Ukraińców żyjących przed wojną na terenach Rzeczypospolitej. W porozumieniu z 4 grudnia 1941 Stalin zobowiązywał się do zwiększenia zaopatrzenia polskich sił w żywność i zwolnienia z łagrów pozostających tam Polaków. Poprawa sytuacji w nowo tworzącej się armii była jednak szczątkowa. W związku z tym rząd RP w Londynie zdecydował o ewakuacji polskich żołnierzy na Bliski Wschód. Nie wszyscy nasi rodacy zdążyli dołączyć do szeregów armii Andersa. W ZSRS pozostały tysiące Polaków. Poszukiwania „zaginionych” Nadal nie wiadomo było jednak, co stało się z tysiącami polskich oficerów zatrzymanych po 17 września 1939 roku. Po podpisaniu porozumienia Stalina z gen. Sikorskim w 1941 roku, strona polska zdecydowała się na własną rękę szukać śladów po „zbiegłych do Mandżurii”. Pełnomocnikiem polskich władz w tej sprawie został Józef Czapski, były więzień Starobielska, jeden z ocalałych oficerów wziętych do sowieckiej niewoli w 1939 roku. – Jak się dowiedziałem o zaginięciu kilku tysięcy moich kolegów, to napisałem do gen. Andersa, żeby pozwolił mi się tą sprawą zająć - wspominał po latach Józef Czapski. – W Moskwie napotykałem mur nad murami: czekałem długo, dotarłem do prawej ręki Berii (szef NKWD – przyp. red.), dalej nie doszedłem. Czapski, mimo zbywania przez władze sowieckie, swoje śledztwo prowadził uparcie, choć bezskutecznie do kwietnia 1942 roku. Wraz z resztą sił Andersa ewakuował się z ZSRR na Bliski Wschód. Straszliwa prawda Podpisanie Układu Sikorski Majski 8 13 kwietnia 1943 roku los zaginionych oficerów stał się jasny: Niemcy odkryli w Lesie Katyńskim masowe groby pomordowanych Polaków. Gdy Rząd RP na Uchodźstwie zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie zbrodni, Związek Sowiecki 25 kwietnia jednostronnie zerwał stosunki dyplomatyczne z władzami polskimi w Londynie. bm DEBATA Numer 4 (103) 2016 Katyń w prasie Polskiego Państwa Podziemnego 17 września 1939 r. ZSRS dokonał agresji zbrojnej na terytorium II Rzeczypospolitej. Rozpoczęła się niewypowiedziana i oficjalnie nie obwieszczona wojna. Wojna, która nie była wojną de iure, ale wojną de facto. Uderzenie Armii Czerwonej całkowicie przekreśliło jakiekolwiek szanse dalszej obrony Wojska Polskiego na Kresach Wschodnich, a przede wszystkim na tzw. przedmościu rumuńskim. Zgodnie z postanowieniami paktu Ribbentrop - Mołotow, częściowo zmodyfikowanymi w niemiecko-sowieckiej umowie granicznej z 28 września 1939 r., połowa terytorium Rzeczypospolitej znalazła się pod okupacją sowiecką. karol sacewicz D la mieszkańców tych ziem, obywateli państwa polskiego rozpoczął się czas niewyobrażalnego terroru, planowej eksterminacji biologicznej, akcji wyniszczania niepodległościowego – patriotycznego żywiołu polskiego, wzmacnianej przez brutalnie przeprowadzaną sowietyzację polskich Kresów. Był to również tragiczny czas dla ogromnych mas żołnierza polskiego, zwłaszcza dla kadry oficerskiej, która w skutek przebiegu działań wojennych dostała się do sowieckiej niewoli. Po niemieckiej agresji na ZSRS, stosunki polsko-sowieckie z wojennych, wskutek podpisanego w lipcu 1941 r. tzw. układu Sikorski – Majski, przekształciły się w oficjalne relacje sojusznicze. Było to jednak zbliżenie bardzo koniunkturalne. Pomimo braku w nim zapisów gwarantujących zachowanie kształtu wschodniej granicy Rzeczypospolitej, określonego w traktacie ryskim z 1921 r., umożliwiało ono zorganizowanie na terytorium sowieckim polskiego wojska podległego rozkazom Wodza Naczelnego. To zaś stwarzało realną szansę na otwarcie obozów jenieckich, kazamatów NKWD oraz łagrów i tym samym uratowanie od zagłady szeregowych mas żołnierskich i tysięcy wykształconych oficerów zawodowych oraz rezerwy, mas tak bardzo potrzebnych nie tylko dla polskiego wysiłku wojennego, ale DEBATA Numer 4 (103) 2016 przede wszystkim dla procesu odbudowywania powojennej ojczyzny. Zagłada części z nich dokonała się jednak wiosną 1940 r. 13 kwietnia 1943 r. ukazał się pierwszy niemiecki komunikat radiowy o odkryciu w Lesie Katyńskim pod rzucała wszystkie niemieckie oskarżenia odnośnie do sprawstwa mordu, jednocześnie uznając je za próbę przerzucenia przez Berlin odpowiedzialności za własne zbrodnie. Strona polska, w komunikacie Rady Ministrów RP z 17 kwietnia, odbierała „Niemcom prawa do czerpania ze zbrodni, które zarzuca innym – argumentów w obronie własnej”, dodając: „Pełne hipokryzji oburzenie propagandy niemieckiej nie zakryje przed światem okrutnych, ponawianych, trwających wciąż zbrodni dokonywanych na narodzie polskim”. Jednocześnie informowano o poczynieniu odpowiednich kroków w celu przeprowadzenia w tej sprawie śledztwa pod auspicjami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. O złożenie wyjaśnień poproszono stronę sowiecką. Działania podjęte przez władze polskie wywołały zdecydowaną krytykę ze strony Moskwy. Ta nie tylko nie wyraziła zgody na podjęcie śledztwa przez komisję Czerwonego Krzyża, ale rozpoczęła bardzo brutalną, zmasowaną akcję propagandową oskarżającą władze polskie o świadomą współpracę z Berlinem. W tożsamym tonie utrzymana była korespondencja Stalina do premiera Churchilla z 21 kwietnia 1943 r. Działania Kremla zmierzały do jednostronnego przerwania, a de facto zerwania dyplomatycznych stosunków z rządem RP. Nastąpiło to 25 kwietnia 1943 r. Na oskarżenia zawarte w nocie ludowego komisarza spraw zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa rząd polski odpowiedział w specjalnym oświadczeniu trzy dni później. Odpowiedź Kraju Smoleńskiem masowych grobów polskich oficerów. Informacja ta uruchomiła całą lawinę zdarzeń. 16 kwietnia strona sowiecka wydała w tej sprawie pierwsze oświadczenie, w którym od- Kwestia reakcji na niemieckie doniesienia radiowe, a tym samym działania zmierzające do wyjaśnienia sprawy mordu katyńskiego nie była zarezerwowana jedynie dla czynników rządowych na uchodźstwie. Było to wydarzenie, które z racji swojej skali, dotyczyło całego polskiego społeczeństwa, wywołując w nim ogromny szok i przerażenie, a tym samym znalazło znaczące miejsce w polityczno-informacyjnej aktywności Polskiego Państwa Podziemnego. Jego reakcja, jak na warunki okupacyjne 9 oraz możliwości konspiracyjnych struktur, była natychmiastowa i znacząca. Z jednej strony uwidaczniają ją raporty, meldunki i odezwy podziemnych władz wojskowych oraz cywilnych. Z drugiej ogromne zaangażowanie we właściwe naświetlenie mordu katyńskiego niepodległościowej prasy konspiracyjnej różnej proweniencji politycznej, od prawicy po niepodległościową lewicę, od formacji narodowych, przez chadeckie, postsanacyjne, demokratyczne, ludowe po socjalistyczne. Generał Rowecki w depeszach do Naczelnego Wodza informował o ogromnym społecznym wzburzeniu, którego celem stawał się ZSRS i jego „polska” agentura. W maju 1943 r. w jednym z raportów Armii Krajowej pisano: „Nastroje społeczeństwa polskiego, wywołane ujawnieniem przez propagandę niemiecką zbrodni na oficerach polskich pod Smoleńskiem, wykazują, iż [...] wzrosły nastroje wrogie do komunizmu i jego politycznego wykładnika – PPR jako agentury Rosji, która znowu popełniła zbrodnie wobec narodu polskiego”. Jednak to głos prasy podziemnej był w okupowanym Kraju najbardziej doniosłym i wiarygodnym narzędziem kształtowania postawy społeczeństwa polskiego odnośnie do kwestii mordu katyńskiego. Na łamach czołowego pisma polityczno-informacyjnego KG AK „Biuletynu Informacyjnego” 20 kwietnia 1943 r. ukazał się obszerny artykuł wstępny pod tytułem „Zbrodnia Smoleńska”, w którym czytamy: „Zbrodnia smoleńska demaskuje przed całym światem, jak żadna inna prawdziwe oblicze Rosji”. Autor(rzy) tekstu stwierdzali ponadto, że nie bacząc na próbę propagandowego wykorzystania Katynia przez Berlin, „Biuletyn Informacyjny” będzie o tym sowieckim mordzie „krzyczeć na świat cały, bo to winniśmy pamięci naszych ojców, braci, synów i mężów, spoczywających w mogiłach pod Smoleńskiem”. Nie dla Moskwy i Berlina Z głosem „Biuletynu” współgrały, tak często przecież w innych kwestiach reprezentujące odmienne poglądy, 10 pozostałe organa prasowe niepodległościowego podziemia. Te w znacznej mierze skoncentrowały się na wyrażeniu swojego stanowczego sprzeciwu wobec wykorzystywania przez niemiecką propagandę dla swych celów kwestii katyńskiej. Ów głos był nie tylko uderzeniem w niemiecką machinę propagandową, ale także po 25 kwietnia odpowiedzią na sowieckie oszczerstwa o polsko - niemieckim współdziałaniu propagandowo - informacyjnym. Jednoznaczne „nie” było obecne i w publikacjach socjalistycznego „WRN”, m.in. w artykule „Cyniczna demonstracja” (16 IV 1943 r.) oraz „W obliczu tragedii katyńskiej” (7 V 1943 r.), ale także w tekście pt. „Antychryst i szatan” zamieszczonym 21 kwietnia na 1943 r. zamieściła artykuł pod bardzo wymownym tytułem „Który z nich gorszy”. Głosy potępienia Berlina – za całokształt zbrodni dokonanych i dokonywanych na narodach Europy – i Moskwy za mord katyński padały m.in. w tekstach „Zrywu” („System zbrodni i oszustwa”, 10 V 1943 r.), w bipowskich „Wiadomości Polskich” („Ziemia ukrywa zbrodnię”, 5 V 1943 r.) i „Biuletynie Informacyjnym” („Dwaj kaci”, 3 II 1944 r.), wydawanej przez Delegaturę Rządu RP na Kraj „Rzeczpospolitej Polskiej” („Choć burza huczy wkoło nas...”, 6 V 1943 r.), a także w piłsudczykowskim „Tygodniu” („Sprawa tragicznej mogiły”, 29 IV 1943 r.; „Po zerwaniu stosunków międzynarodowych”, 6 V 1943 r.) oraz dwutygodniku „Nowa Polska” – organu Konfederacji Narodu („Taktyka Kominternu”, 5 V 1943 r.). Katyń – źródło wzrostu antykomunizmu w Polsce łamach czołowego pisma Stronnictwa Narodowego – „Walki”. Na niemiecko - sowiecką aktywność propagandową reagowała także w artykule z 10 maja pt. „Konflikt polsko- sowiecki” chadecka „Reforma”. Nie milczała prasa konspiracji ludowej. Na łamach pisma „Przez walkę do zwycięstwa” z 10 maja 1943 r. zagadnieniu temu poświęcono obszerne teksty: „Katyń” oraz „Sprawy mogił w Katyniu pod Smoleńskiem”. „Polska Ludowa”, kolejny centralny organ prasowy „Trójkąta”, w maju Publikacje niepodległościowej prasy nie tylko właściwie naświetlały kwestię katyńską oraz w sposób jednoznaczny zdefiniowały katów, dezawuując przy tym zabiegi sowieckiej machiny propagandowej, ale także stanowiły rodzaj hołdu i świadectwo pamięci konspiracyjnego państwa o pomordowanych polskich oficerach. W tej wielkiej tragedii starano doszukać się jakiegoś znaczenia i sensu, tak bardzo potrzebnego w okresie wojenno - okupacyjnego terroru oraz zwątpienia. I znajdowano. Na łamach ludowego „Przez walkę do zwycięstwa” pisano, że ich męczeńska śmierć nie była daremna, gdyż stanowi element konsolidujący naród do walki z „zaborczością rosyjską”, spajający i przygotowujący go do największych poświęceń w imię wolnej i niepodległej Polski. Nie były to jedynie publicystyczne slogany. Faktycznie po kwietniu 1943 r. nastąpiło już nie tylko usztywnienie, ale zradykalizowanie postaw społecznych wobec Armii Czerwonej, polityki Moskwy oraz jej agentury na ziemiach polskich w postaci PPR i GL. W drugiej połowie 1943 r. powszechnymi w prasie niepodległościowej były jednoznacznie negatywne, często też radykalne, aczkolwiek DEBATA Numer 4 (103) 2016 merytorycznie uzasadnione, publikacje antykomunistyczne. 23 września 1943 r. „Biuletyn Informacyjny” w artykule „Komunizm - narzędzie podbojów Rosji” pisał: „Nie wolno bowiem zapominać, że na naszą przyszłość rzuca cień, pełna niedwuznacznych posunięć, polityka Rosji Sowieckiej. [...] Wrogość Rosji wobec Polski stała się pewnikiem od pamiętnego września 1939 roku, [...] kiedy setki i tysiące wtrącono do więzień, pomordowano, rozstrzelano [...] Symbolem nienawiści i zbrodniczości metod postępowania wobec narodu Polskiego [...] stały się wstrząsające zbrodnie w stylu Katynia”, dlatego czytamy dalej „Polak nie może być komunistą, bo przestaje być Polakiem. Komunizm jest wytworem ducha sowieckiego”. Stosunek do sprawy katyńskiej w polskim życiu podziemnym stawał się wyznacznikiem przynależności do obozu niepodległościowego lub do agenturalnego podziemia komunistycznego, był również istotnym probierzem polskości, człowieczeństwa i moralności. Wyznaczał on niewątpliwie granice pomiędzy służbą ojczyźnie i jej prawowitym władzom, a byciem agenturą Kremla. Katyński symbol, katyńskie odium Katyń, z każdym kolejnym miesiącem po ujawnieniu tej zbrodni, stawał się w przekazie informacyjnopropagandowym symbolem doskonale obrazującym faktyczne oblicze ZSRS. Według zaleceń BIP KG AK z 6 maja 1943 r. należało go systematycznie wyzyskiwać, aby nie tylko stymulować pamięć i wiedzę o nim społeczeństwa polskiego, ale przede wszystkim wpłynąć na stan świadomości społeczności anglosaskich na temat imperialnej i zbrodniczej polityki Moskwy. Dla podziemnych struktur w Kraju oznaczało to, że zagadnienie mordu katyńskiego nie zniknie z łam prasy konspiracyjnej. Do jego treści, symboliki i wymowy odnoszono się w kolejnych miesiącach. Fakt wkroczenia w styczniu 1944 r. na wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej Armii Czerwonej, groźba sowietyzacji Polski lub instalacji w niej sowiecko -komunistycznej agentury z PPR na czele, wywoływały reakcję Polskiego Państwa Podziemnego. Las Katyński był najbardziej wymownym symbolem sowieckich rządów. Na łamach pisma Stronnictw Pracy „Nakazy” pisano „Katyń nie jest łagodniejszą instytucją od Pawiaka czy Ghetta warszawskiego” („Bezdenna głupota”, 29 IX 1943 r.). DEBATA Numer 4 (103) 2016 Z kolei w innym numerze tego organu też odnoszono się do symboliki katyńskiej pisząc: „Pamiętać, że czerwony sąsiad szykuje się do dnia sądu i zapłaty. Pamiętać o Katyniu” („Nasza postawa”, 6 I 1944 r.), jak również przypominano, że „komuna to rany, wielki masowy Katyń” („Pamiętajcie, że komuna...”, 29 V 1944 r.). Inny organ prasowy „Rombu”, a mianowicie „Reforma”, przestrzegał żołnierzy Polski Walczącej przed „nowym Katyniem”, który szykują Sowieci i ich „polska” agentura. Tożsame ostrzeżenia znalazły się również na łamach endeckiego „Polaka”. Symbolika katyńska nie miała politycznych barw. Była doskonale rozumiana przez ogół polskiego społeczeństwa, była dla niego tożsamym znakiem terroru okupanta, eksterminacji żywych sił narodu polskiego, jak niemieckie katownie, obozy koncentracyjne i miejsca egzekucji. „Wolność Robotnicza” – specjalistyczne pismo Podwydziału „Antyk” BIP KG AK - w styczniu 1944 r. zamieszczało krótkie informacje następującej treści „Oświęcim - to Niemcy, Katyń - to Rosja. Nie chcemy ani czarnego, ani czerwonego faszyzmu”. Kilka miesięcy wcześniej, w lipcu 1943 r. w Warszawie członkowie Organizacji Małego Sabotażu „Wawer” rozlepiali ulotkę przedstawiającą dwóch żołnierzy - niemieckiego i sowieckiego - stojących na tle drogowskazów z napisami Majdanek, Oświęcim, Katyń. Pod rysunkiem umieszczony był następujący napis „Wiemy – po co propaganda? Tam i tutaj drani banda!” Niezawiniona zbrodnia sowiecka dokonana na polskich jeńcach wojennych, na tysiącach oficerów Wojska Polskiego i Policji Państwowej niemalże automatycznie stała się dla prasy Polskiego Państwa Podziemnego synonimem nie tylko sowieckiego imperializmu, ale także symbolem zaprzeczenia polskich wartości. W 1943 r., kiedy w Warszawie podziemie komunistyczne przeprowadziło zamachy z użyciem granatów na szpitale na Nowym Zjeździe, w których przebywali ranni niemieccy żołnierze - polska prasa konspiracyjna, krytykując taktykę zabijania rannych, określiła owe akcje nie tylko jako sprzeczne z polską naturą, ale również jako przejaw „katyńskiej moralności” („Nakazy”, 18 X 1943 r.). Po 13 kwietnia 1943 r. ocena polityki Moskwy, jej wszelkich inicjatyw względem Polski i Polaków na łamach prasy Polski Podziemnej była zawsze odczytywana przez pryzmat katyńskiego mordu. Uwidoczniło się to m.in. w ocenie Berlinga i jego dywizji formowanych w ZSRS, które, jak pisał dwutygodnik niezależny „Głos Wolny”, ramię w ramię walczyły z „katami Katynia”. Przekaz był jednoznaczny – odium zbrodni dokonanej przez NKWD ciążyć będzie nie tylko na jej sowieckich wykonawcach, ale również na wszystkich czynnikach przyjmujących moskiewską wykładnię w kwestii Katynia, czynnikach wspomagających Moskwę w realizacji jej imperialnych planów. Przy czym prasa niepodległościowa podkreślała, że w oddziałach Berlinga znajdują się również więźniowie sowieckich obozów, którym nie było dane dotrzeć do armii Andersa. *** W walce Polskiego Państwa Podziemnego o wolną, suwerenną i niepodległą Polskę zanim przystąpiono do szeroko zakrojonej operacji sabotażowo - dywersyjnej, zanim miało dojść do wybuchu powstania, ważną rolę odgrywała prasa, w ogóle działalność informacyjno - propagandowa. To ona przygotowywała żołnierzy Polski Walczącej do walki, to ona wytyczała kierunki, dawała wskazówki zachowania się w okupacyjno - wojennej rzeczywistości. To także ona dla konspiracyjnej społeczności stanowiła niekiedy jedyne wiarygodne źródło informacji o tym co stało się w Lesie Katyńskim wczesną wiosną 1940 r. Prawda o Katyniu, prawda o bohaterskiej, acz tragicznej śmierci pomordowanych na Wschodzie, właśnie dzięki redakcjom podziemnych pism znana była od samego początku Polakom, nie tylko działaczom i członkom niepodległościowej konspiracji. Być może zabrzmi to zbyt patetycznie, niemniej jednak to właśnie dzięki konspiracyjnej publicystyce nie zabiły jej kłamstwa sowiecko-komunistycznej propagandy, późniejsze fałszerstwa historyczne, czy też przemilczenia zachodnich sojuszników. Wryła się ona w umysły żołnierzy Polski Walczącej, na zawsze czyniąc ich oraz ich rodziny odpornymi na kłamstwa katyńskie rozpowszechniane w PRL. „Biuletyn Informacyjny” ŚZŻAK 04.2015 Doktor historii, adiunkt w Instytucie Historii i Stosunków Międzynarodowych UWM, pracownik BEP w Delegaturze IPN w Olsztynie, autor wielu książek, publikacji poświęconych najnowszej historii Polski Karol Sacewicz 11 Szedł drogą uczciwą dla Polski Na tle plejady żołnierzy polskiego podziemia antykomunistycznego por. Henryk Lewczuk „Młot” był pod kilkoma względami postacią wyjątkową. Jako jeden z niewielu dowódców udzielił wywiadu angielskiemu dziennikarzowi, informując europejską opinię publiczną, że Wojsko Polskie II Rzeczypospolitej nie poddało się, walczy z sowieckim okupantem. dariusz jarosiński Z dołał uniknąć ubeckiego więzienia. Po przedostaniu się w roku 1948 nielegalnie na Zachód Europy, działał społecznie na rzecz Polonii. Uzyskał we Francji świetne wykształcenie, zdobył wysokie uznanie zawodowe, pracował na kierowniczych stanowiskach, m.in. w cywilnych strukturach NATO. Przeszedł przeszkolenie wojskowe amerykańskich służb specjalnych, był przygotowany do desantu spadochronowego w Polsce w razie konfliktu zbrojnego z Sowietami. W roku 1992 wrócił do rodzinnego Chełma Lubelskiego, oddając swoją energię, wiedzę, doświadczenie, pracy publicznej. Politycznie związał się z Janem Olszewskim, pełnił funkcję członka zarządu głównego Ruchu Odbudowy Polski, w roku 2001 zdobył mandat posła na Sejm RP. Kiedy wymagał tego czas – bronił ojczyzny, strzelając do jej wrogów, kiedy nadszedł czas budowania – budował. Zmarł 15 czerwca 2009 roku rozczarowany tzw. III RP, której nigdy nie uznał za kontynuatorkę II RP. Henryk Lewczuk urodził się 4 lipca 1923 roku w Chełmie lubelskim. Jego ojciec, uczestnik wojny z bolszewikami w 1920 roku, był kolejarzem. Henryk uczęszczał do znanego przedwojennego chełmskiego gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego. Swój wolny czas po szkole spędzał na zbiórkach, obozach harcerskich. Już jako sędziwy mężczyzna podkreślał wdzięczność wychowaniu harcerskiemu. Do końca życia pozostał między innymi wierny przyrzeczeniu, że harcerz nie pije alkoholu. Wielu jego żołnierzy cierpiało z tego powodu, bo kije dębowe na goły tyłek bolały. Henryk miał pięcioro rodzeństwa – czterech braci i siostrę. Wszyscy byli uzdolnieni – muzycznie bądź plastycznie. Młodszy brat Zenon rozwiązywał niemal każde zadanie matematyczne – ta dziedzina wiedzy nie stanowiła dla niego żadnych tajemnic, nie miał też sobie równych w grze w szachy. Najmłodszy z rodzeństwa, Jasiek, bardzo ładnie rysował, malował, później, już po wojnie, po ukończeniu studiów, został nauczycielem 12 w liceum chełmskim wychowania plastycznego. Henryk posiadł talent do muzyki – grał na skrzypcach, na harmonii. Zamiast wolności Na wieść o wybuchu wojny Henryk zebrał swoją drużynę harcerską. Jego drużynie przypadło zadanie obrony miejskiej elektro- Por. Henryk Lewczuk "Młot", zdjęcie wykonane we Władzinie w sierpniu 1946 r. podczas spotkania z dziennikarzem angielskim wni przed okupantem. W ten sposób zdobywał Henryk swoje pierwsze żołnierskie szlify. Na początku 1941 roku został zaprzysiężony do Związku Walki Zbrojnej, w którym wcześniej znaleźli się ojciec i starszy brat Kazimierz. Przyjął pseudonim „Młot”. W tym samym roku Henryk podjął na polecenie ZWZ pracę na kolei, a jednocześnie przechodził szkolenia wojskowe. Na początku maja 1944 roku, po uprzednim ukończeniu szkoły podchorążych AK, uzyskaniu stopnia plutonowego podchorążego, został przydzielony do oddziału leśnego kpt. Zygmunta Szumowskiego „Sędzimira”. W oddziale pełnił funkcję dowódcy drużyny. Przeszedł chrzest bojowy w walce z dywizją pancerną SS w Lasach Parczewskich – jego oddział wsparł wówczas 27 Wołyńską Dywizję AK. W ugrupowaniu kpt. „Sędzimira” wziął też udział w bitwie pod Kolonią Warszawską i Czółnami. W lipcu 1944 roku nadciągnęła ze wschodu sowiecka armia. Zaczęła się nowa okupacja, a wraz z nią wywózki żołnierzy AK do łagrów, na Syberię. Aby uniknąć aresztowań, kpt. „Sędzimir” rozformował oddział w miejscowości Turobin, żołnierzy w ubraniach cywilnych rozesłał do domów. Wielu chełmskich AK-owców postanowiło schronić się przed represjami, przymusowym poborem do wojska, wstępując do utworzonej Oficerskiej Szkoły Artylerii – w myśl zasady, że najciemniej jest pod latarnią. Oczywiście żaden z nich nie mógł przyznać się, że należał do AK. Tutaj znaleźli się też ojciec Henryka i jego starszy brat Kazimierz. „Młot” podążył ich śladami. Początkowo w szkole oficerskiej, naturalnie będącej pod czujnym okiem sowieckich oficerów, panowała poprawna atmosfera. Szkolenie ograniczało się do spraw wojskowych, żołnierze mieli w miarę swobodny kontakt z bliskimi w Chełmie. Z czasem nawiązana została łączność z podziemiem w Chełmie i w okolicy. Do jednostki docierały ulotki, gazetki wydawane przez podziemie. Na początku marca 1945 roku odbyła się promocja oficerska. Henryk i jego koledzy otrzymali urlopy. I wówczas zapadła decyzja – idziemy do podziemia. „Młot” wyprowadził ze szkoły oficerskiej kilkudziesięciu nowo promowanych podporuczników, podchorążych. Wkrótce „Młot” podjął się niezwykle trudnego zadania, a mianowicie scalenia w powiecie chełmskim poakowskich oddziałów pod komendą ROAK, czyli Ruchu Oporu Armii Krajowej. Jako dwudziestodwuletni młodzieniec wykazał się nadzwyczajną wręcz dojrzałością, umiejętnością prowadzenia rozmów z oficerami wyższymi rangą, dysponującymi większym doświadczeniem. Zaimponował żołnierzom energią i konsekwencją. Przy budowaniu struktur organizacyjnych, tworzeniu zasad konspiracji, uwzględnił aktualną sytuację polityczną, nowego okupanta – Sowietów i ich polskich kolaborantów. Stworzył oddział jednolicie umundurowany, prezentujący się jak najlepsze przedwojenne wojsko, a przede wszystkim świetnie uzbrojony i wyszkolony. Mimo młodego wieku „Młot” zachowywał się jak stary, doświadczony dowódca – dbał o dyscyplinę, karał surowo za niesubordynację, jako przedwojenny harcerz szczególnie tępił picie alkoholu. Nie wyobrażał sobie by żołnierze mogli chodzić w marynarkach, swetrach i każdy w innych spodniach, butach. Pieniądze na zakup materiału na mundury zdobyli żołnierze „Młota” z kasy WOP. DEBATA Numer 4 (103) 2016 Oddział por. "Młota". Dowódca leży pierwszy z lewej. Władzin, sierpień 1946 r. Informację o tym kiedy będą przewożone pieniądze dostali od żony jednego z oficerów. Żołnierze „Młota” przejęli kasę bez jednego nawet wystrzału, zatrzymując samochód na drodze między Chełmem a Hrubieszowem. Mundury żołnierzom uszył krawiec spod miejscowości Wojsławice. Wolna Polska Wojsławicka Pod koniec lata 1945 roku „Młot” podporządkował swój oddział Komendzie Obwodu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość w Chełmie Lubelskim. We wrześniu otrzymał awans na podporucznika. Jego oddział zbrojny liczył ponad czterdziestu żołnierzy, a zaprzysiężonych członków konspiracji, stanowiących siatkę terenową z nim współpracującą, było ponad osiemset osób. Komuniści czuli duży respekt przed „Młotem” – to on faktycznie sprawował władzę na terenie kilku gmin. Na północy Chełmszczyzny, na pograniczu powiatów włodawskiego, chełmskiego, radzyńskiego operował duży oddział braci Taraszkiewiczów, Edwarda „Żelaznego” i Leona „Jastrzębia”. Po kilkudziesięciu latach tak wspominał Henryk Lewczuk swoją podziemną działalność: – 22 maja 1945 roku była pierwsza bitwa, ośmiu z grupy, którą wyprowadziłem zginęło. Byli to młodzi podporucznicy. Rozbijaliśmy posterunki MO, na przykład w Żmudzi czy Sielcu. Zresztą, po jakimś czasie wszystkie posterunki gminne w moim rejonie były w swoisty sposób mi podporządkowane - nie przejawiały żadnej aktywności i ja ich pozostawiałem w spokoju. 28 maja w Hrubieszowie rozbiliśmy posterunek UB i odbiliśmy kilkudziesięciu więźniów. W 1946 roku „Wyrwa” oficer z mojego oddziału został ranny w okolicach Wojsławic (miejscowości nazywanej moją stolicą) i wzięty do niewoli. DEBATA Numer 4 (103) 2016 Był ciężko ranny i przebywał w chełmskim szpitalu. Dzięki dobrze zorganizowanej siatce i dzisiaj to mogę już powiedzieć doktorowi Benowskiemu – chirurgowi, który był również członkiem WiN, miałem codziennie raporty dotyczące stanu zdrowia „Wyrwy”. Prosiłem doktora, by doprowadził chorego do takiego stanu, żeby przeżył odbicie. Leczył go, a jednocześnie dawał takie lekarstwa, które uniemożliwiały UB przesłuchania. Było to w październiku 1946 roku, w centrum Chełma w biały dzień, pamiętam była to niedziela. Odbiliśmy UB „Wyrwę”. Wraz z łóżkiem załadowaliśmy go na wcześniej zarekwirowany samochód. Prowadziliśmy też walkę z bandytyzmem. Kilka miesięcy trwało wyłapywanie złodziei, kradnących krowy i konie. A wiadomo, że jak gospodarzowi zabrano konia, to tak jakby go zabito. Ponieważ nie miałem więzienia, a nie zasługiwali na większą karę, więc jeśli złapaliśmy takiego, to dawaliśmy mu po prostu 15-20 kijów w czułe miejsce. Do dziś pamiętają.* Przez ponad dwa lata Chełmszczyzna była podporządkowana por. „Młotowi”. Stolicą tej wolnej od wpływów komunistów ziemi była miejscowość Wojsławice – w tutejszych lasach oddział kwaterował. „Młot” w zasadzie nie przyjmował do oddziału nowych żołnierzy, a już na pewno takich, których wcześniej nie znał. Urząd Bezpieczeństwa nie mógł więc wprowadzić do oddziału agentów. Okoliczna ludność niezwykle szanowała młodego dowódcę niepodległościowego podziemia. Żołnierze byli zapraszani na rodzinne, wiejskie uroczystości, wesela, zabawy. „Młot” był wtedy w swoim żywiole – brał skrzypce od muzykantów i przygrywał do tańca. Jedna ze współpracownic por. „Młota”, Jadwiga Brandt, podzieliła się niedawno swoimi refleksjami: – Wraz z pojawieniem się „Młota” na naszym terenie zapanował upragniony ład nie tylko w oddziałach partyzanckich, ale także poza oddziałami. Był on nie tylko żołnierzem AK, ale też opiekunem całej naszej cywilnej ludności. Za jego kulturę osobistą, takt i rozwagę cenili go wszyscy mieszkańcy Wojsławic i okolic, a młodzi ludzie których miał w oddziale, gotowi byli za nim pójść w ogień. Umiał zjednać w sobie dla swego działania społeczeństwo, tak, że nie było człowieka na naszym terenie, który nie brałby udziału w tej wielkiej sprawie. Niebawem poznałam „Młota”. Przychodził do „Zapałki” - oczywiście nocą - a także i na pocztę. [...] Przy każdej sposobności obserwowałam „Młota”. Był średniego wzrostu, wyprostowany, w dobrze skrojonym mundurze. Jego osobie dodawała powagi przewieszona przez ramię broń, w jego ruchach widać było elegancję i pewność siebie. W pięknej męskiej twarzy świeciły jak dwie gwiazdy bystre oczy, które przy uśmiechu czyniły tę twarz bardzo interesującą, mówił wolno, dobierając odpowiednio wyważone słowa, co świadczyło, że nie rzuca ich na wiatr. Nasi urzędnicy urzędowali dniem, noc należała do „Młota” i jego oddziału. Potrafił on stać na straży spokoju i czuwać rozważnie nad swym bezpieczeństwem. Cieszyliśmy się, gdy skorzystał u nas z noclegu, całą rodziną gotowi byliśmy spełniać wszystkie jego życzenia. A UB szalał. Ciągle kogoś aresztowano, urządzano napady na oddziały AK, podczas których zawsze były ofiary w ludziach. Nie tylko jednak w potyczkach ginęli ludzie. Lodzię Schontag i jej kolegę z AK o nazwisku Prus zamordowano w Lesie Kumowskim i znaleziono ich po kilu dniach przykrytych gałęziami. Trupy te odnalazł leśniczy. Na pamiątkę tego rodzina pomordowanych zawiesiła na pobliskim drzewie obrazek Matki Boskiej, wisi tam do dzisiaj. Był to czyn UB i MO w tym celu, aby zmusić odziały partyzanckie do ujawniania się, ale im większy był terror, tym bardziej nasi bronili się przed powzięciem takiej decyzji. Atak na Hrubieszów Najbardziej głośną akcją przeprowadzoną przez oddział „Młota” była akcja rozbicia więzienia PUBP w Hrubieszowie. W więzieniu tym siedzieli żołnierze polskiego podziemia niepodległościowego. Kilka powiatów województwa lubelskiego było zamieszkałych przez ludność ukraińską, na przykład powiat chełmski. W maju 1945 roku we wsi Ruda Różaniecka doszło do podpisania lokalnego porozumienia między Zrzeszeniem WiN i UPA – obie strony zobowiązały się do zaprzestania ataków na ludność cywilną na Zamojszczyźnie. Postanowiono także współpracować w walce z NKWD, KBW, UB. We wrześniu porozumienie rozszerzono na Chełmszczyznę 13 i Podlasie. Inicjatorem porozumienia z UPA był jeszcze w roku 1944 kpt. Marian Gołębiewski „Irka”, ówczesny komendant obwodu AK Hrubieszów. Uznał on, że w obliczu zagrożenia sowieckiego należy szukać porozumienia. Nie brakowało oczywiście wśród Akowców przeciwników zawierania paktu z odpowiedzialną za masowe zbrodnie Polaków ukraińską organizacją nacjonalistyczną. W ramach owego porozumienia podpisanego w Rudzie, doszło do wspólnego ataku oddziału „Młota” i UPA na Hrubieszów. Akcja rozpoczęła się o godzinie 1:30 w nocy z 27 na 28 maja 1946 roku. Uczestniczyło w niej 24 żołnierzy „Młota” uzbrojonych w broń maszynową. Głównym celem WiN było uwolnienie więźniów UB, a UPA likwidacja sowieckiej komisji przesiedleńczej zajmującej się wywożeniem Ukraińców do Związku Sowieckiego. Żołnierzom „Młota” udało się zdobyć budynek UB i uwolnić więźniów bez strat własnych. Dokumenty UB zniszczono, zabrano dokumentację KP PPR, a na koniec budynek UB podpalono. Mimo silnego szturmu polskich i ukraińskich żołnierzy nie udało się zdobyć budynku hrubieszowskiej komendy MO, oddział UPA nie opanował też budynku NKWD. Żołnierze por. „Młota” wycofali się z miasta bez problemu, więcej kłopotów mieli ścigani przez NKWD Ukraińcy. W Hrubieszowie stacjonował 5 pułk LWP, jednak jego żołnierze nie wzięli udziału w walce, nie odważyli się stawić czoła partyzantom. Dowódca pułku ograniczył się jedynie do wysłania plutonu zwiadu, któremu towarzyszył por. Wojciech Jaruzelski, pełniący wówczas funkcję pomocnika szefa sztabu do spraw rozpoznania. W akcji zginęło 9 żołnierzy NKWD, 5 żołnierzy WOP, 2 funkcjonariuszy UB i 2 członków PPR. Jerzy Masłowski, historyk z Chełma, biograf Henryka Lewczuka „Młota”, jego przyjaciel po roku 1990, tak między innymi mówił o tej wspólnej akcji z UPA: – Porucznik „Młot” postawił komendantowi obwodu WiN warunek, że na akcję idą tylko ochotnicy. Komendant to zaakceptował. Na przykład zastępca „Młota”, Stanisław Maślanka „Legenda”, który był wcześniej związany z 27. Wołyńską Dywizją AK, odmówił pójścia na akcję wspólnie z UPA. Poszli tylko ochotnicy. „Młot” był zdyscyplinowanym żołnierzem: dostał rozkaz i go wykonał, rozbił więzienie UB. Współpraca ograniczyła się do tej jednej akcji. Wkrótce po ataku na Hrubieszów żołnierze „Młota” przeprowadzili dwie skuteczne akcje, bez strat własnych: 16 czerwca 1946 roku na ulicy Chełma został wykonany wyrok na staroście Flisie, który z wyjątkową determinacją zwalczał działaczy PSL Mikołajczyka i uwolnili ze szpitala aresztowanego rannego oficera wywiadu WiN Stefana Winiarczyka ps. „Wyrwa”. 14 Oddział por. "Młota" maszeruje z kościoła do urzędu gminy na ujawnienie. Wojsławice, 16 marca 1947 r. Henryk Lewczuk po ujawnieniu, 1947 rok „Sunday Times” we Władzinie Przebywającemu w Polsce angielskiemu dziennikarzowi, korespondentowi „Sunday Times”, Derkowi Selby’emu, bardzo zależało na nawiązaniu kontaktu z polskim podziemiem niepodległościowym. Pomogli mu w tym Barbara Kuratowska, a także kierowca i tłumacz dziennikarza, Janusz Kazimierczak. Najpierw Derek Selby spotkał się z komendantem obwodu WiN Hrubieszów, por. Wacławem Dąbrowskim ps. „Azja”. Dopiero później zapadły decyzje. Komenda Okręgu WiN postanowiła zaprezentować Anglikowi oddział por. „Młota”, który był wizytówką antykomunistycznej konspiracji na Lubelszczyźnie. Spotkanie zaplanowano nie w lesie, a w miejscowości Władzin, odległej o 20 kilometrów od Hrubieszowa. 3 sierpnia 1946 roku na angielskiego żurnalistę czekał 40-osobowy, elegancko umundurowany, znakomicie uzbrojony, oddział por. Henryka Lewczuka „Młota” i 100-osobowy oddział żołnierzy konspiracji hrubieszowskiej pod dowództwem por. Czesława Hajduka „Ślepego”. Derek Selby przybył autem z angielską flagą, został powitany przez żołnierzy „Młota” na kolonii Władzina. Spotkanie odbyło się w centrum wsi, w majątku Piotra Du Cheteau. W rozmowach uczestniczyli dowódcy komendy obwodu hrubieszowskiego WiN oraz por. „Młot”, od pewnego momentu brali też udział w rozmowach z angielskim dziennikarzem na jego prośbę przedstawiciele ukraińskiego podziemia. Selby rozmawiał także z szeregowymi żołnierzami antykomunistycznego podziemia. Został poinformowany o sytuacji politycznej, o problemach na prowincji, o komunistycznym terrorze, o walce z sowieckim okupantem, o niezłomnej woli Polaków wybicia się na niepodległość. Chociaż w Hrubieszowie znajdował się silny garnizon NKWD i LWP, to spotkanie nie zostało zakłócone. 4 sierpnia, po przenocowaniu w majątku gościnnego Piotra Du Cheteau, Derek Selby udał się do Warszawy. Komuniści o jego wizycie wśród żołnierzy podziemia zorientowali się po ukazaniu się w „Sunday Times” pierwszego artykułu, a zostały opublikowane prawdopodobnie dwa. Reakcja władz była wówczas natychmiastowa: 31 października Derek Selby otrzymał z MSZ nakaz opuszczenia Polski. Barbara Kuratowska oraz Janusz Kazimierczak, kierowca brytyjskiego dziennikarza, zostali poddani długotrwałemu śledztwu. Otrzymali kary więzienia. Całą sprawę komunistyczna propaganda wykorzystała do udowodnienia, że polskie podziemie niepodległościowe znajduje się na pasku angielskiego wywiadu. Czerwonym atramentem Pod koniec 1946 roku ściągnięto na teren powiatu chełmskiego i sąsiednich powiatów duże grupy operacyjne tropiące partyzantów. DEBATA Numer 4 (103) 2016 W tropieniu i ściganiu niezłomnych żołnierzy, Polaków, którzy nie godzili się na sowiecką okupację, brał też udział por. Wojciech Jaruzelski z hrubieszowskiego pułku. W obronie ludności oddział „Młota” stoczył kilka walk z grupami operacyjnymi; nie dopuszczał też do organizowania zebrań, wieców propagandowych przed referendum w czerwcu 1946 roku i wyborami w styczniu 1947 roku. W lutym 1947 roku komendant obwodu chełmskiego WiN, por. Edward Woll „Gruby”, otrzymał polecenie o zakończeniu działalności zbrojnej i ujawnieniu się obwodu w związku z ogłoszoną przez komunistów amnestią. Por. „Młot” jako karny, zdyscyplinowany żołnierz nie dyskutował z rozkazem. Postawił jednak funkcjonariuszom UB warunek, że nie będzie ujawniał się w Chełmie, a oni mają przyjechać do niego i jego żołnierzy do Wojsławic. UB przystało na to. Nie wiadomo jak to się stało, ale „Młot” nie przekazał UB archiwum rejonu, listy nazwisk konspiratorów, więc nie zdekonspirował swoich ludzi. Żołnierze z jego oddziału otrzymali fałszywe dokumenty. 16 marca 1947 w wojsławickim kościele została odprawiona uroczysta msza święta z udziałem żołnierzy por. „Młota” i miejscowej ludności. Odbył się ostatni apel, po którym żołnierze przeszli czwórkami do urzędu gminy na ujawnienie. Por. „Młota” nie opuszczała młodzieńcza fantazja, zażyczył sobie wypełnić kwestionariusz ujawnieniowy i złożyć podpis czerwonym atramentem. Podobne życzenie wyraził jego zastępca, por. Stanisław Maślanka „Legenda”. Zastępca „Młota” otrzymał później karę śmierci, którą zamieniono mu na dożywocie. Wyszedł z więzienia w 1957 roku. Zmarł w kwietniu br. w Warszawie. W czerwcu 1947 roku por. „Młot” wyjechał z kilkoma swymi żołnierzami do Wrocławia, podjął pracę w Lasach Państwowych. Nie czuł się jednak tutaj bezpiecznie. Na początku 1948 roku powrócił do Chełma, w lipcu tego roku z pomocą konspiracji został przerzucony na barce z węglem ze Szczecina do Berlina, a stamtąd do Monachium. Krótko służył w Polskich Kompaniach Wartowniczych w Monachium. Postanowił szukać szczęścia we Francji. Słodko gorzka rzeczywistość Początkowo Henryk Lewczuk zarabiał na życie we Francji jako robotnik w fabryce, grał też czasami na harmonii w kawiarniach. Po opanowaniu języka francuskiego zdał maturę, ukończył studia ekonomiczne i prawnicze. Osiągnął wyżyny kariery zawodowej. Był niezwykle cenionym i szanowanym specjalistą w wielu dziedzinach życia, gospodarki. Przez wiele lat pracował na kierowniczych stanowiskach w cywilnych strukturach NATO; pełnił funkcję dyrektora DEBATA Numer 4 (103) 2016 Centrum Obliczeń Komputerowych w Fontainbleau pod Paryżem. Współpracował na emigracji ze środowiskiem gen. Władysława Andersa, gen. Stanisława Maczka, aktywnie uczestniczył w życiu Polonii. W latach 1949–1955 był szefem młodzieżowej organizacji „Ogniwo”. Na jednym ze spotkań poznał swoją przyszłą żonę, Polkę, której śmierć bardzo później przeżył. Henryk Lewczuk znał biegle kilka języków, m.in. angielski, to mu ułatwiło nawiązanie kontaktu z amerykańskimi służbami specjalnymi. Przeszedł kurs spadochronowy, był przygotowywany na wypadek konfliktu zbrojnego do dowodzenia polskimi oddziałami antykomunistycznymi na Lubelszczyźnie. Pierwszy raz przyjechał do Polski, do Chełma, w roku 1990, na pogrzeb najmłodszego brata Jana. Dla starszego pokolenia ciągle był porucznikiem „Młotem”, komuniści też o nim nie zapomnieli. Wkrótce zdecydował się na powrót do Chełma na stałe. Henryk Lewczuk w ostatnim okresie życia O tym okresie najlepiej opowie Jerzy Masłowski, który wówczas nawiązał kontakt z Henrykiem Lewczukiem i pozostał z nim w przyjaźni do śmierci. Jest kustoszem pamięci tego bohaterskiego, niezwykle utalentowanego żołnierza niezłomnego: – Pomagałem w roku 1992 por. „Młotowi” zorganizować pierwsze spotkanie z żołnierzami, a żyło jeszcze ich kilkudziesięciu. Odprawiona została uroczysta msza święta w chełmskiej bazylice. Była euforia, radość z możliwości budowania niepodległej Polski, były łzy wzruszenia. Wydawało się, że Polska pójdzie w dobrym kierunku. Jako ówczesny chełmski kurator oświaty zorganizowałem mu masę spotkań. Odwiedziliśmy prawie wszystkie szkoły w województwie. W roku 1994 Henryk Lewczuk został radnym rady miejskiej. Zdobył rekordową liczbę głosów – nikt go do tej pory nie pokonał. Wybrano go przewodniczącym rady miejskiej. Niedługo jednak nim był, ledwie kilka miesięcy, do czasu zawiązania się koalicji Unii Wolności, SLD i „Solidarności”. Odwołali „Młota” ze stanowiska. Przewodniczącym rady został przewod- niczący „Solidarności” regionu chełmskiego. „Młot” zdążył jeszcze odsłonić pomnik żołnierzy AK. W latach 1998 -2001 sprawował mandat radnego sejmiku województwa lubelskiego. Do Henryka Lewczuka dotarł były premier Jan Olszewski, powierzył mu funkcję pełnomocnika Ruchu Odbudowy Polski na całą ścianę wschodnią. Panowie się zaprzyjaźnili. „Młot” zjeździł teren od Przemyśla po Suwałki. Świetnie się orientował w terenie, miał mapy w pamięci, ponieważ przeszedł odpowiednie przeszkolenie, przygotowywany przez Amerykanów do zrzutu. „Młot” był do końca życia harcerzem, zdyscyplinowanym żołnierzem. Nie znosił picia alkoholu. W roku 2002 uzyskał mandat posła na Sejm RP, był członkiem klubu ROP. Sejm kosztował go bardzo dużo zdrowia. To nie było dla niego. To był człowiek, dla którego czarne było czarne, białe – białe, ojczyzna – ojczyzna. A nie partia, interes piorun wie jaki. Sprawy Polski traktował bardzo poważnie, nie znosił cynizmu. Myślę, że ta kadencja w Sejmie przyspieszyła jego odejście. Fizycznie był niesamowicie sprawny, a później przyplątał się nowotwór. Już na samym początku kadencji miał miejsce zgrzyt. Henryk Lewczuk, najstarszy wówczas parlamentarzysta, zgodnie z tradycją powinien był otworzyć sesję Sejmu jako marszałek senior. Jednak prezydent Kwaśniewski złamał ten obyczaj i wyznaczył marszałkiem seniorem Aleksandra Małachowskiego. Nietrudno się domyślić dlaczego. Na półtora roku przed śmiercią „Młot” zlecił mi przygotowanie listy żołnierzy przeznaczonych do odznaczenia. Jego przyjaciel, były premier Jan Olszewski, pełnił wówczas funkcję doradcy prezydenta Lecha Kaczyńskiego i chciał uhonorować żołnierzy podziemia niepodległościowego. Jeden warunek por. „Młot” stawiał konsekwentnie: nawet jeśli był to jego bliski żołnierz, a należał do PZPR-u – lub nie daj Boże poszedł na współpracę z UB czy SB – nie mógł znaleźć się na tej liście. Wacław Prystupa „Piskorz” jest jednym z trzech ostatnich żyjących żołnierzy por. „Młota”. Do AK został zaprzysiężony jako 14-latek w 1943 roku. Kiedy w roku 1947 „Młot” ujawnił oddział, poszedł do oddziału Romana Kraszewskiego „Zdybka”. Jesienią 1947 roku podczas zasadzki UB został aresztowany. Sądzony na zamku lubelskim otrzymał dwukrotną karę śmierci i 45 lat więzienia. Obecnie żartuje, że kolejność wymierzonych kar mogła być różna. Dziesięć lat spędził w komunistycznych więzieniach. O poruczniku „Młocie”, swoim dowódcy, walce z komunistami, mówi dzisiaj: „Tylko ta droga była uczciwa dla Polski i każdy z nas powinien był nią iść”. Dariusz Jarosiński * Wypowiedź Wiktora Lewczuka pochodzi z rozmowy z nim pani Stelli Gronek. Tekst ukazał się w „Nowym Państwie” nr 05/2015 15 Tatarzy w Parlamencie Europejskim Tak więc znowu Bruksela. Obolała po terrorystycznym zamachu, jeszcze krwawiąca, wystraszona i bezradna. Bruksela, bogate mieszczańskie miasto, nieformalna stolica Unii Europejskiej, stojącej - według niektórych - na granicy upadku. Problemy, dotyczące obecnie krajów unijnych, doprowadzają do rozpadu tradycyjnych wartości tych społeczeństw, a także – w godzinie próby – uwidoczniają pustkę stojącą za fasadą idei zjednoczonej Europy. Ta bowiem okazała się być przykrywką dla niemieckiej i francuskiej chęci dominacji nad innymi państwami. Niemcy, przyzwyczajeni do dobrobytu w ciągu ostatnich czterdziestu, pięćdziesięciu lat, pomimo przegranej wojny, rozzuchwaleni dotychczasowym narzucaniem innym swojego zdania, nie mogą przeżyć faktu, że polski rząd próbuje realizować swoje własne interesy narodowe. selim chazbijewicz D o tego dochodzi imigracja ludności z Afryki i Azji, w większości muzułmańskiej. Na skutek błędnej, wieloletniej polityki wewnętrznej Francji i Niemiec tzw. uchodźcy zaczęli stanowić poważny problem w społecznej i finansowej polityce wielu państw zachodnich. Realne i bardzo groźne jest przecież zagrożenie terroryzmem. W Brukseli, gdzie byłem tydzień przed zamachami, odczuwało się nerwowość, gęstniejącą atmosferę, którą podsycał widok wszędzie obecnych żołnierzy, komandosów belgijskich z bronią gotową do strzału. Nie uchroniło to jednak Brukseli od zamachów terrorystycznych. Stolica Belgii – jak już kiedyś w „Debacie” pisałem – jest bogatym, mieszczańskim miastem, w którym nagromadzone bogactwo jest widoczne na fasadach domów, kamienic, wystroju ulic, kształtach i rozmiarach publicznych gmachów, wnętrzach, klatkach schodowych, ubiorze ludzi, samochodach. Bruksela – oprócz dawnego bogactwa, płynącego z dochodów z kolonii, zwłaszcza z Kongo – współcześnie jest jednym z największych centrów finansowych Europy i świata. Przepływają tam miliardy albo nawet biliony euro dziennie, choćby z racji umiejscowienia instytucji Unii Europejskiej. Parlament Europejski i Komisja Europejska zatrudniają łącznie około 15 tys. ludzi obsługi, wliczając w to tłumaczy, kucharzy, pracowników ochrony, kierowców, nie mówiąc o pracownikach biur, asystentach europosłów, przewodników po budynkach (dla zorganizowanych wycieczek), pracownikach biur lobbystycznych, itd. Ludzie ci jedzą, piją, śpią, bawią się i ubierają w Brukseli, napędzając miastu koniunkturę gospodarczą. Mają też rodziny, dzieci. Przy Europarlamencie jest np. osobny żłobek i przedszkole dla dzieci 16 pracowników. To bardzo duży rynek pracy. Należy wymienić przedstawicielstwa dyplomatyczne prawie wszystkich krajów świata, a także organizacji pozarządowych. Funkcjonują biura różnych firm, instytucji, regionów, jak np. biuro przedstawicielstwa Województwa Warmińsko-Mazurskiego, organizacji narodowych. Ci wszyscy ludzie, najczęściej z rodzinami, żyją w Brukseli, przyczyniając się do jej bogactwa, ale również do jej kosmopolitycznej atmosfery. W Brukseli nie dziwi żadna narodowość, nie wzbudza sensacji żadna religia, kolor skóry. Przebywa tam wielu Afrykańczyków, Azjatów, Amerykanów, Arabów, nie mówiąc o wschodnich Europejczykach. Są także polskie enklawy, łącznie z polskim barem tuż obok Europarlamentu, gdzie obsługa jest polska i można kupić polskie piwo. Chociaż belgijskie jest smaczniejsze. Bruk- sela słynie między innymi z tego, że jest tam około tysiąca gatunków piwa. Także w hotelu, gdzie się zatrzymaliśmy była obsługa w języku polskim. Hotel zwał się Agenda Louise - na wysokim poziomie i blisko centrum. Polecam: ulica rue de Florence 6. Wszystkie wcześniej opisane uwarunkowania uczyniły Brukselę atrakcyjnym miejscem do zamieszkania dla kogoś, kto swoje interesy gospodarcze lub polityczne, a poniekąd finansowe, lokuje w działaniach instytucji unijnych. Z tego także względu jest Bruksela, a w szczególności Parlament Europejski, bardzo atrakcyjnym miejscem do manifestowania swoich politycznych poglądów, dążeń do autonomii, niepodległości, ukazywania łamania praw człowieka, praworządności, niezgody na dyskryminację, żądań zachowania i ochrony środowiska naturalnego i innych politycznych oraz społecznych dążeń. W tym celu Brukselę odwiedza rocznie setki, jeśli nie tysiące przedstawicieli różnych organizacji. Przedstawione lub manifestowane dążenia w gmachu Europarlamentu lub tuż przed jego głównym wejściem od razu stają się faktem międzynarodowym o większym lub mniejszym zasięgu. Siła oddziaływania jest duża, nagłośniona odpowiednio w mediach, zwielokrotniona przez miejsce manifestacji, konferencji lub akcji protestacyjnej. W tym celu znalazłem się w Brukseli. Zostałem zaproszony przez biuro europoseł pani Anny Fotygi, byłej minister spraw zagranicznych RP w rządzie Jarosława Kaczyńskiego w latach 2005- 2007. Oprócz sympatii politycznych okazało się, że łączy nas z panią minister ta sama uczelnia – Uniwersytet Gdański, dzielnica dzieciństwa i młodości – Gdańsk Wrzeszcz oraz wspólni znajomi z gdańskiego środowiska. Wyjazd organizował były olsztynianin. dr Sławomir Moćkun, obecnie pracownik biura pani Anny Fotygi. Pan Sławomir jest niezwykle słowny, odpowiedzialny, życzliwy i serdeczny. Konferencja została zorganizowana w drugą rocznicę aneksji Krymu przez Federację Rosyjską. Konferencja odbyła się w dniu 15 marca wieczorem. Porządek konferencji obejmował słowo wstępne Anny Fotygi jako organizatorki ze strony polskiej. Obecny był ambasador Ukrainy przy Unii Europejskiej Mykoła Trochickij Obecni byli także: europoseł flamandzki Mark Demesmaeker, znany z zaangażowania w sprawy ukraińskie i krymskie na forum Europarlamentu oraz polski europoseł Marek Jurek. Potem odbyła się projekcja filmu o losach Tatarów krymskich. Był to autorski film dokumentalny Christiny Paschyn, młodej Amerykanki pochodzenia ukraińskiego, wykładowczyni w uniwersytecie w Doha w Qatarze. Film pokazano w angiel- DEBATA Numer 4 (103) 2016 skiej wersji językowej, bardzo ciekawie nakręcony, ukazujący w przystępnej dla widza formie najnowszą historię i współczesność polityczną krymskich Tatarów oraz realia ich życia na Krymie. Film wyreżyserowano dla publiczności amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej, która nic nie wie ani o Krymie, ani o historii tego miejsca, ani o współczesnych realiach. Trwał około czterdziestu minut. Nie było dłużyzn, pomimo dokumentalnego charakteru miał wartką narrację. Następnie odbyła się dyskusja i omówienie sytuacji na Krymie oraz relacji pomiędzy Polską a Tatarami krymskimi. Zrobił to, piszący te słowa oraz dr Sławomir Moćkun. Całość trwała niecałe dwie godziny. Obecni byli przedstawiciele organizacji pozarządowych polskich, ukraińskich, organizacji praw człowieka oraz pracownicy Europarlamentu. Plakaty z informacją umieszczono w całym gmachu, który jest duży, a nawet bardzo duży. Obecnych było około czterdziestu osób. Wystąpienia tłumaczono na podstawowe języki konferencyjne (francuski, niemiecki, rosyjski) i polski oraz odwrotnie, to znaczy ja wygłaszałem swoją kwestię po polsku z symultanicznym tłumaczeniem. Oprócz mnie delegacja polskich Tatarów składała się jeszcze z dwóch członków: przewodniczącego Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Gdańsku Olgierda Chazbijewicza i Macieja Jakubowskiego - działacza tatarskiego z Trójmiasta. Wracając do Polski, jechaliśmy na lotnisko, znajdujące się w miasteczku Charleroi około 50 km na południe od Brukseli. Miasteczko wygrało głosowanie na najbrzydsze miasto w Europie. Po drodze zwiedziliśmy pole bitwy pod Waterloo, które obecnie jest prawie dzielnicą Brukseli, aczkolwiek formalnie to osobna gmina, podobno najbogatsza w Belgii. Zwiedziliśmy kościół, gdzie modlił się generał angielski Wellington w nocy przed bitwą, zwiedziliśmy też Leonard Krasulski i elbląska opozycja W 2014 roku ukazała się monografia Karola Nawrockiego pt. Studium przypadku. Opór społeczny wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim (1976–1989). Książka zawiera wiele informacji o opozycyjnej przeszłości Leonarda Krasulskiego, dziś posła i lidera PiS w naszym województwie. piotr kardela K arol Nawrocki, pracownik IPN w Gdańsku, doktor nauk humanistycznych z zakresu historii, absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Gdańskiego, autor i współautor wielu cennych opracowań, w tym omówionej na łamach „Debaty” Sprawy kwidzyńskiej 1982. Internowanie, pobicie, proces (Gdańsk 2012), książkę zaczął stwierdzeniem o „zbrodniczej ideologii marksizmu”, co było punktem wyjścia do analizy zjawiska opozycyjności wobec systemu komunistycznego właśnie w byłym województwie elbląskim. A należy wiedzieć, że środowisko to, postrzegane z perspektywy Warszawy, Gdańska czy Wrocławia, było (podobnie jak do niedawna olsztyńskie) czymś zupełnie nierozpoznawalnym. Najpierw bowiem powstały syntezy na temat powojennych dziejów Polski, a dopiero potem – co Nawrocki uważa za błąd i trzeba z nim się zgodzić – miały miejsce badania dziejów regionalnych. Po cóż DEBATA Numer 4 (103) 2016 miejsce, gdzie stacjonował cesarz Napoleon I oraz samo pole bitwy, nad którym króluje wysoki usypany kopiec, podobny do Kopca Kościuszki w Krakowie. Na szczycie tego kopca pod Waterloo stoi pomnik lwa korony brytyjskiej, głosząc wszem i wobec słynne „Panuj Brytanio (…)” (The rule of Brytania), będące słowami brytyjskiego hymnu imperialnego. A obok skromniejszy pomnik cesarza Napoleona I. Skromniejszy, ponieważ jedyny raz w życiu przegrał bitwę, akurat tę, która była dla niego decydująca. Taki już bywa los. Profesor w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego jest założycielem i prezesem Związku Tatarów Rzeczypospolitej; poeta, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, autor kilku tomów poezji Selim Chazbijewicz bowiem badać historię regionalną czy lokalną, skoro już wszystko zostało poukładane, przez „wielkie nazwiska” ocenione, podane niczym wyrocznia szerokiej publiczności? Czyżby stało się to dlatego – zdaje się pytać historyk z Gdańska – bo „rzecz ogólna w historii jest pewniejsza niż szczegół”? Nawrocki postawił sobie cel – ocalić „od zapomnienia ludzi, którzy – nie znając przyszłych, przełomowych rezultatów swoich [opozycyjnych] działań [ale i narażając się na represje ze strony komunistów] – postanowili włączyć się w ruch społeczny, kontestujący peerelowską rzeczywistość”. Wcześniejsi autorzy monografii miast z terenu woj. elbląskiego, poza nielicznymi wyjątkami, nie pokusili się o rzetelne opisanie historii regionalnej opozycji antysystemowej, próbując zaniedbania te nadrabiać niezwykle późno. Tu jednak drobna uwaga: nie uważam, że publikacja pod redakcją Janusza Hochleitnera z UWM w Olsztynie zatytułowana Szesnaście miesięcy wolności – „Solidarność” w województwie elbląskim (Elbląg 2006) – jak twierdzi dr Nawrocki – było publikacją „dobrą” pod względem merytorycznym. Krytyczną ocenę tej książki dałem w recenzji opublikowanej w „Komunikatach Mazursko -Warmińskich” z 2007 r. (nr 2/256). Zgodzić się jednak wypada z Nawrockim, gdy pisze, że po 2010 r. nastąpił istny wysyp wartościowych publikacji na temat Elbląga i okolic. Opracowując swoje dzieło Nawrocki oparł się właśnie na nich, ale posiłkował się też bogatym materiałem archiwalnym, źródłami drukowanymi, relacjami świadków, prasą bezdebitową i oficjalną. Podstawa źródłowa jego pracy jest imponująca. 17 Po charakterystyce ogólnej województwa elbląskiego, Nawrocki przeanalizował Czerwiec `76 w regionie, potem działania opozycyjne i opór społeczny przed rokiem 1980, bardzo szczegółowo ukazał Sierpień 1980 roku, powstanie i rozwój Zarządu Regionu Elbląskiego NSZZ „Solidarność”, czas represji po wprowadzeniu stanu wojennego, by na koniec przedstawić lata 1986–1990, gdzie znajdziemy na przykład analizę działalności Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w Elblągu i województwie. Książka posiada wiele aneksów, w tym: wykaz zakładów strajkujących w Elbląskiem 25 czerwca 1976 r., tabelę obrazującą przebieg protestów sierpniowych z 1980 r., wykazy władz regionalnych „Solidarności”, słowniczek osób internowanych z województwa po 13 grudnia 1981 r. oraz wykaz osób skazanych w stanie wojennym za działalność polityczną. Bez wątpienia praca Karola Nawrockiego to dzieło niezwykle wartościowe, w wielu momentach odkrywcze, wydatnie poszerzające naszą wiedzę na temat oporu społecznego w czasach PRL, ale i pokazujące, że wolność Polski po latach komuny to zasługa ludzi nie tylko z Warszawy. A teraz o jednej z takich postaci. zmarły już Jan Miłoszewski. „Tego samego dnia – pisze Nawrocki – Krasulski zapowiedział załodze zakładu, że bierze na siebie obowiązek zorganizowania protestu przeciw stanowi wojennemu”. Niestety, 15 grudnia siedemdziesięciu przedstawicieli poszczególnych wydziałów w Browarze zdecydowało, że strajku nie będzie. Chcąc dać jakiś wyraz protestu, Krasulski tego samego dnia oflagował zakład. Dzień później aresztowano go i osadzono w areszcie śledczym w Elblągu. Jego sprawę 4 stycznia 1982 r. rozpatrywał Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni, skazując na 5 lat więzienia i 3 lata pozbawienia praw publicznych. Krasulskiego więziono najpierw w Zakładzie Karnym w Braniewie, a potem w Bartoszycach. Zaliczony przez służbę więzienną do „ekstremy”, często był od reszty Przeszłość opozycyjna Leonarda Krasulskiego W książce Nawrockiego jest między innymi wiele informacji o przeszłości opozycyjnej posła Leonarda Krasulskiego, szefie struktur PiS w okręgu elbląskim, jednym z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Nawrocki podaje, że w pamiętnym Sierpniu 1980 r. Krasulski został przewodniczącym powołanego 18 sierpnia komitetu strajkowego w elbląskim Browarze, swoim miejscu zatrudnienia. Wraz z komitetami założycielskimi nowego solidarnościowego związku w Elblągu powstawały tzw. sekcje branżowe – w grudniu 1980 r. Krasulski był przewodniczącym Krajowej Sekcji Przemysłu Piwowarskiego. Nawrocki cytuje Krasulskiego: „w pełni poświęciłem się [wówczas] organizacji przemysłu spożywczego w Polsce. Branża ta była zupełnie zaniedbana. Mniej czasu wobec tego poświęcałem organizowaniu struktur miejskich Solidarności”. Późniejszy poseł z racji angażowania się w „Solidarność” był przez wiele lat przez SB inwigilowany. Nawrocki wskazuje, że akta z tym związane znajdują się w gdańskim archiwum IPN. Gdy komuniści wprowadzili stan wojenny, Leonard Krasulski w swoim zakładzie pracy chciał zorganizować solidarnościowy strajk. 14 grudnia 1981 r. do elbląskiego Browaru ulotki krytykujące decyzje Jaruzelskiego dostarczył ze Stoczni Gdańskiej 18 Leonard Krasulski skazany w stanie wojennym za działalność patriotyczną osadzonych izolowany. W celi razem z nim wyroki za działalność opozycyjną odsiadywali: Jarosław Soboń, Stanisław Zalewski, Zbigniew Przewłocki i Witold Gierukas. Nawrocki pisze: „Zachowanie tzw. ekstremy, w tym Krasulskiego, niepokoiło administrację zakładów karnych. Naczelnik jednego z nich zachowanie Krasulskiego określił w oficjalnej opinii jako »niepoprawne«”. Każdego trzynastego dnia miesiąca – jak czytamy nieco dalej – opozycjonista w Elbląga przyłączał się do zbiorowej odmowy spożywania obiadu. „Krasulski – pisze dalej historyk z Gdańska – miał być nawet jednym z głównych inicjatorów tego typu zachowań w ZK w Braniewie. Nawet w więzieniu uważał jednak, że to, co robił, »było słuszne«. Wobec tak negatywnej opinii naczelnika Sąd Marynarki Wojennej odmówił Krasulskiemu prawa łaski wniesionego przez pracowników Zakładów Piwowarskich w Elblągu oraz narzeczonej [obecnie żony – przyp. PK] Danuty Kowalskiej”. Leonard Krasulski na wolność wyszedł 30 kwietnia 1983 r. Z miejsca ponownie włączył się w nurt działalności opozycyjnej. To sprawiło, że aż do 1989 r. był bezrobotny. Największe oparcie miał w żonie Danucie. Na terenie Elbląga, gdzie nie było jednej zwartej grupy opozycyjnej, Krasulski zajął się kolportażem nielegalnych wydawnictw, które przywoził z Warszawy. Potwierdzają to materiały Wydziału Śledczego WUSW z marca 1984 r., gdzie w kontekście prowadzonego śledztwa pojawia się jego nazwisko. Gdy w 1988 r. w województwie elbląskim odtwarzano struktury „Solidarności”, 3 lutego Krasulski włączył się we wznowienie działalności komisji zakładowej Związku w Browarze, której został (tak jak w 1980 r.) przewodniczącym. Kilka dni później ukazało się nielegalne pismo branżowe „Browarek”, mające ambicję bycia – jak cytował stopkę redakcyjną Nawrocki – „źródłem rzetelnych informacji, dotyczących zarówno naszego Związku, jak też naszego zakładu pracy”. Krasulski był jednym z kolporterów tego pisma. Jako wiceprzewodniczący wszedł do Tymczasowej Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej (TMKK) NSZZ „Solidarność” Regionu Elbląskiego, której szefem był Józef Gburzyński (szef Związku z „Zamechu”). W 1988 r. Krasulski uczestniczył w strajku w Stoczni Gdańskiej. Jak ustalił Nawrocki, był on też sygnatariuszem petycji MKS w Gdańsku do władz PRL w sprawie reaktywowania „Solidarności”. U progu wyborów do sejmu kontraktowego w czerwcu 1989 r. elbląskie środowisko solidarnościowe było podzielone. Obok TMKK istniała grupa Tadeusza Chmielewskiego działająca pod nazwą Regionalne Biuro Organizacyjne »Solidarności«. Starcie TMKK z RBO nastąpiło w momencie wyznaczenia z Elbląga delegata, mającego 17 kwietnia 1989 r. odpowiadać za rejestrację „Solidarności” w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie. Ostatecznie, przy protestach Chmielewskiego, TMKK do tego zadania oddelegowała Krasulskiego. Z kolei w maju 1989 r. pomiędzy obu grupami wybuchł spór o sztandar „Solidarności” Regionu Elbląskiego, który fizycznie znajdował się w rękach grupy Chmielewskiego. Przebieg konfliktu relacjonowała prasa solidarnościowa. O wydanie tego sztandaru wystąpili do RBO Leonard Krasulski razem z Jarosławem Kaczyńskim, w sprawę angażował się także biskup warmiński ks. Edmund Piszcz. Gdy 11 kwietnia 1989 r. powołano w Elblągu Komitet Obywatelski (KO) „Solidarności”, w jego składzie nie było przedstawicieli RBO. W KO z ramienia TMKK znalazł się m.in. Leonard Krasulski, według którego dobór osób go tworzących miał być jakby odpowiednikiem szefów poszczególnych wydziałów Urzędu Wojewódzkiego w Elblągu. W trakcie procesu wyłaniania kandydatów KO w zbliżających się wyborach czerwco- DEBATA Numer 4 (103) 2016 Początek kampanii wyborczej w województwie elbląskim. Od lewej: Jarosław Kaczyński, Antoni Borowski, Leonard Krasulski, NN, 1989 r. Fot. B. Ostrowska [z:] K. Nawrocki, „Studium przypadku...” wych 1989 r. było wpierw ustalone, że w okręgu wyborczym w Elblągu strona opozycyjna będzie ubiegać się o jedno miejsce posła i dwa mandaty senatorskie. Tendencją ogólnopolską było przyznanie jednego miejsca na liście kandydatowi spoza danego miasta. W Elblągu miał to być Jarosław Kaczyński, który zdecydował się na start po rozmowie z Barbarą Labudą i bratem Lechem. Karol Nawrocki cytuje ciekawy fragment relacji Krasulskiego: „miałem kandydować do senatu, gdy zadzwonił do mnie Leszek Kaczyński. Miałem do niego wielki szacunek, gdyż wielokrotnie pomagał mi w latach osiemdziesiątych w kwestiach prawnych. Leszek spytał, czy nie znalazłoby się w Elblągu miejsce dla jego brata – Jarosława. Z ulgą oddałem swoje miejsce, gdyż nie wyobrażałem sobie siebie w senacie. Ponadto byłem szczęśliwy, że w elbląskich wyborach wystartuje ktoś ze znanym w opozycyjnych kręgach nazwiskiem”. Dalej historyk podaje: „Elbląskie środowisko »Solidarności« wiązało z Jarosławem Kaczyńskim wielkie nadzieje. Był to w ich przekonaniu kandydat, który z pewnością dostanie się do senatu. Stosunek do kandydata z zewnątrz uzupełniało uzasadnienie, że skoro Lech Kaczyński może kandydować z Gdańska, to czemu nie umożliwić kandydowania Jarosławowi z sąsiedniego Elbląga”. Osobami ze strony elblążan, którzy wyrazili formalną akceptację kandydatury Jarosława Kaczyńskiego wobec Jacka Merkla i Bogdana Borusewicza byli Leonard Krasulski i Stanisław Romański. W prywatnym mieszkaniu drugiego z wymienionych zorganizowano Kaczyńskiemu sztab wyborczy. Leonard Krasulski był w Elbląskiem głównym inicjatorem organizowania spotkań solidarnościowych kandydatów z wyborcami. Miał wtedy fiata 126p, którym obwoził kandydatów po całym województwie. W czasie tych spotkań – jak ustalił Nawro- DEBATA Numer 4 (103) 2016 cki – „kandydaci wraz z Krasulskim stawali na wozie konnym. On ich przedstawiał i wprowadzał do rozmowy”. Swoje obawy co do skuteczności przekazu solidarnościowej kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński rozwiał sobie dopiero „dzięki spotkaniu w Pasłęku, w którym udział wzięło już około tysiąca osób”, w tym Sławomir Sadowski, mieszkaniec tego miasteczka, bliski współpracownik Krasulskiego, późniejszy członek Porozumienia Centrum i senator z ramienia Prawa i Sprawiedliwości, obecnie wicewojewoda warmińsko-mazurski. Spotkanie to – uzupełnimy w tym miejscu przekaz Nawrockiego – odbyło się w pobliżu kościoła św. Bartłomieja przy ul. Bolesława Chrobrego. Jak zapamiętał mieszkaniec Pasłęka, Zdzisław Sacewicz, Jarosław Kaczyński podczas przemówienia w żartobliwy sposób zwrócił się z pozdrowieniem do funkcjonariuszy SB, których rozpoznał w tłumie, a którzy mieli za nim jako szpicle przyjechać z Gdańska. Wtedy zebrani zareagowali śmiechem. Jak wynika z dokumentów bezpieki, ówczesne wypowiedzi obecnego prezesa PiS, ale i innych kandydatów (Edmunda Krasowskiego – kandydat na posła, Antoniego Borowskiego – drugi kandydat na senatora) były operacyjnie przez SB rejestrowane. W czasie kampanii wyborczej do sejmu kontraktowego Leonard Krasulski został pobity przez „nieznanych sprawców”. Informację o tym do Warszawy przekazał Lech Kaczyński, a 20 maja 1989 r. – o czym informuje meldunek SB – została ona wyemitowana w Radiu Wolna Europa. Krasulski oceniał, że kampania wyborcza strony opozycyjnosolidarnościowej w Elbląskiem, która przyniosła mandaty poselskie i senatorskie: Krasowskiemu, Kaczyńskiemu i Borowskiemu, przebiegała wzorowo, ale w głównej mierze było tak dzięki aktywności przeciwników komunizmu z tych mniejszych miejscowości województwa. Krasulski oceniał ponadto, że „dzięki swojemu politycznemu doświadczeniu [Jarosław] Kaczyński górował profesjonalizmem nad pozostałymi kandydatami, co oni szanowali i uznawali jego przywództwo. Również Kaczyński wspomina – pisze dalej Nawrocki posiłkując się relacją obecnego prezesa PiS – że kampania z 1989 r. przebiegała sprawnie i we wzajemnej współpracy. Określa ją jako najprzyjemniejszą w swojej politycznej karierze”. Leonard Krasulski 24 października 1989 r. podczas I Walnego Zebrania Klubu Obywatelskiego w Elblągu został wybrany jego przewodniczącym. Nieco wcześniej w ukonstytuowanym Zarządzie Regionu Elbląskiego „Solidarności”, którego przewodniczącym wybrano Józefa Gburzyńskiego, Krasulski uzyskał funkcję jednego z dwóch wiceprzewodniczących. Na marginesie wspomnę, że wiosną 1990 roku, przed pierwszymi wolnymi wyborami do samorządów lokalnych w Polsce, miała miejsce podróż studyjna kilkuset przedstawicieli opozycji antykomunistycznej do Francji. W grupie tej znajdowali się m.in. Leonard Krasulski i Dariusz Jarosiński, ówczesny przewodniczący Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w Mrągowie, późniejszy burmistrz tego miasta, a obecnie redaktor naczelny miesięcznika „Debata”. Niewątpliwie w Polsce niepodległej początek politycznej kariery parlamentarnej Jarosława Kaczyńskiego łączy się z osobą Leonarda Krasulskiego. Do dnia dzisiejszego obaj politycy blisko ze sobą współpracują. W 1990 r. Krasulski był współzałożycielem Porozumienia Centrum i prezesem Zarządu Wojewódzkiego PC. W latach kryzysu struktur PC Danuta i Leonard Krasulscy stanowili mocne oparcie dla Jarosława Kaczyńskiego. W 2001 r. Leonard Krasulski był członkiem -założycielem Prawa i Sprawiedliwości, a potem prezesem Elbląskiego Zarządu Okręgowego tej partii, ale też przewodniczącym Rady Regionalnej PiS, członkiem Zarządu Głównego i Rady Politycznej PiS. Leonard Krasulski mandat posła z ramienia partii Jarosława Kaczyńskiego sprawuje nieprzerwanie od 2005 r. Dr historii, pracownik Delagatury IPN w Olsztynie, autor wielu książek i publikacji poświęconych najnowszej historii Polski i Polonii Piotr Kardela W poprzednim numerze „Debaty” w artykule Piotra Kardeli na stronie 23 wystąpiła literówka. Pracownicy OZGrafu o przyłączeniu się do solidarnościowej akcji protestacyjnej „Dni bez prasy” zdecydowali 17 sierpnia 1981 r., a nie w 17 sierpnia 1980 r. Red. 19 Zmarł Michał Powroźny, współzałożyciel „Solidarności” Regionu Warmińsko-Mazurskiego W dniu 12 lutego 2016 w wieku 67 lat zmarł Michał Powroźny. W ostatniej ziemskiej drodze oprócz córki i syna oraz nielicznej rodziny uczestniczyła garstka przyjaciół z „Solidarności”. Kolejny z grona uczestników zrywu lat 80. odszedł przedwcześnie, po ciężkich zmaganiach z życiem, z chorobą, z samotnością. danuta gulko W takich sytuacjach wraca się do obrazu człowieka z pierwszego spotkania. Michała pamiętam jako przedstawiciela władzy związkowej, który w towarzystwie w większości nieżyjących już dziś członków Zarządu Regionu Warmińsko-Mazurskiego „Solidarności” pojawił się w sierpniu 1981r w Ozgrafie w czasie strajku. Wyraźnie odróżniał się od pozostałych swoją powagą, nawet wyniosłością, której towarzyszyło jednak jakieś ciepło płynące ze spojrzenia. Tajemniczości dodawała mu fajka, która była atrybutem jakiejś arystokratyczności wobec nas, na potęgę ćmiących cuchnące „faje”. Pamiętam jeszcze jak przez mgłę krótkie spotkania w stanie wojennym po Jego powrocie z internowania, kiedy na Oficerskiej wymienialiśmy jakąś bibułę, czy materiały do druku. Moja prawdziwa znajomość z Michałem zaczęła się dopiero w latach 90., kiedy wszy- scy jakoś rozpierzchli się w swoje strony, a jedyną okazją do spotkań były celebrowane rocznice wydarzeń związanych z opozycyjną działalnością. To Władek Kłaudziński poprosił mnie o pomoc w sprawach biznesu prowadzonego przez Michała. Kiedy znalazłam się w siedzibie spółki, to jest w kanciapie, która była jednocześnie mieszkaniem Prezesa, zobaczyłam kompletną ruinę. Choć był w fatalnym stanie zdrowotnym, nie dbał zupełnie o to, przedmiotem Jego troski był jedynie plan wyjścia z krachu, w którym znalazła się jednoosobowa spółka i jej właściciel. Tylko dzięki determinacji Władka i pomocy zaprzyjaźnionych medyków wykaraskał się z choroby, choć rokowania były marne. W czasie tej mojej wizyty okazało się, że samorządność i niezależność to cechy, które nie tylko dotyczyły jego działalności w ruch społecznym. Niełatwe to były rozmowy, nasze wizje biznesowe różniły się krańcowo, Z Encyklopedii „Solidarności” Michał Wacław Powroźny, ur. 28 IX 1949 w Bielsku-Białej. Absolwent Politechniki Łódzkiej (1976). 1972-1975 pracownik Zakładu Ochrony Środowiska Regionów Przemysłowych PAN w Zabrzu, 1975-1984 kierownik Zespołu ds. Ochrony Środowiska, następnie główny specjalista ds. prewencji ppoż. w Olsztyńskich Zakładach Opon Samochodowych. W IX 1980 w „S”; organizator Komitetu Założycielskiego, od 16 X 1980 członek Zarządu Tymczasowego, od 25 XI 1980 wiceprzewodniczący KZ w OZOS, w VI 1981 delegat na I WZD Regionu Warmińsko-Mazurskiego, członek Prezydium ZR, początkowo p.o., następnie przewodniczący ZR, IX/X 1981 delegat na I KZD, członek KK; przedstawiciel OZOS w Sieci Organizacji Zakładowych „S”. 13 XII 1981 zatrzymany, przetrzymywany w koszarach ZOMO w Gdańsku, 15 XII 1981 zwolniony; 20 XII 1981 internowany w Ośr. Odosobnienia w Iławie, 27 III 1982 zwolniony. Kolporter, współpracownik pism podziemnych: „Biuletyn Informacyjny Solidarność”, „Solidarność Regionu Warmińsko-Mazurskiego”; 1984-1985 kilkakrotnie zatrzymywany, przesłuchiwany, poddawany rewizjom w mieszkaniu; w 1984 zwolniony z OZOS, od 1984 właściciel zakładu chemii gospodarczej. Od 1999 sekretarz Stowarzyszenia Represjonowanych w Stanie Wojennym Regionu Warmińsko-Mazurskiego Pro Patria. Od 2000 na emeryturze. 1 II 1982 – 22 VI 1989 rozpracowywany w ramach KE/SOR krypt. Delegat. Renata Gieszczyńska 20 ale Michał zachowywał zawsze kindersztubę, choć w jego oczach widać było, że zrobi i tak po swojemu. Ten takt i kultura pozostały mu do końca, nawet gdy choroba już poważnie niszczyła jego osobowość. Do końca pozostała w nim też jakaś niesamowita determinacja w walce i w dążeniu do celu. Nie użalał się nad losem, nie słyszałam z jego ust o bólu, samotności, czy opuszczeniu, choć z pewnością były Jego udziałem. Wielokrotnie jeszcze odwiedzaliśmy Michała w Leleszkach, które jak się zdawało będą spełnieniem jego marzeń i początkiem w miarę spokojnego życia rencisty. Niestety, choroba dopadła go ponownie, po przebytym udarze, nigdy już nie wrócił do dawnej formy. Tylko dzięki pomocy ludzi dobrej woli jakoś wegetował, nie mogąc opuścić domu, choć nigdy nie tracił nadziei. Widzieliśmy, jak bardzo zależało mu na sfinalizowaniu sprawy własności domu, jak każdy postęp w tej dziedzinie, dzięki zaangażowaniu Bogusia, napełniał go radością. Czasem pukaliśmy się w głowę, kiedy planował kolejne inwestycje w ten dom, nie mając na podstawowe potrzeby. Nigdy nie mówił komu ten dom zostawi, ale przecież dobrze wiedział, kto go odziedziczy. Śmierć zastała go w momencie, gdy robotnicy wykonywali kolejne prace remontowe. Na wpół żywy wydawał dyspozycje, jakby za wszelką cenę chciał zdążyć zamknąć ten temat. Jak wielu z nas, nie miał poukładanego życia rodzinnego, nie zrobił kariery, nie zadbał o zdrowie, nie dorobił się. Kilka lat temu usłyszałam od kogoś z „Solidarności” lat 80., że tylko nieudacznicy życiowi z „S” nie osiągnęli sukcesu po 1989 r. i dlatego kwestionują rzeczywistość. Może coś w tym jest, są też tacy, dla których największym sukcesem było i jest pozostać wiernym idei, ich bezkompromisowość nie ułatwiała znalezienia swojego miejsca w świecie jakże dalekim od marzeń lat 80. I oni zasługują na niemniejszy szacunek. Myślę, że Michał należał do tej grupy i dlatego też nigdy nie pogodził się z okrągłostołowym układem. Tę wierność wymarzonej sprawiedliwej i prawej Polsce chciał zachować i nie przestał w nią wierzyć. W osobistym życiu jakoś nie bardzo mu wyszło, pewnie z tą porażką było najtrudniej mu się zmierzyć. W ostatnich miesiącach swego życia był chyba skłonny rozmawiać również o tym, ale nie dana była nam ta rozmowa, jak i inne niedokończone , urwane w pół zdania rozmowy o Bogu, o wierze. Odkładane wizyty, przekładane terminy i w końcu okazało się , że znowu się nie zdążyło… Niech Dobry Bóg, który w Roku Miłosierdzia wyznaczył kres Twojej ziemskiej wędrówki obdarzy Cię wiecznym pokojem i radością jakiej świat nie mógł Ci dać. Danuta Gulko DEBATA Numer 4 (103) 2016 1050 lat chrześcijańskiej Polski W tym roku obchodzimy 1050 rocznicę powstania Państwa Polskiego. Jest to jednocześnie rocznica przyjęcia chrześcijaństwa przez naszego pierwszego historycznego władcę – Mieszka I. Są dwie teorie powstania Polski: zewnętrzny najazd wikingów (Waregów) i wewnętrzny podbój kolejnych plemion przez Polan. Mieszko, czy jak chcą inni Dago – to jego wikińskie imię, włączył nas do systemu państw europejskich. Oprócz licznych konsekwencji tego przełomowego kroku pojawiła się u nas dyplomacja, a wraz z nią polska polityka zagraniczna. Przejdźmy jej krótki kurs, tak aby na końcu każdy z czytelników zastanowił się co z tych ponad tysiącletnich doświadczeń wynika dla nas tu i teraz. henryk falkowski P oczątkowo byliśmy uzależnieni od naszego, niemal zawsze silniejszego sąsiada - Niemiec. Ale dzięki tej uległości rozwijaliśmy się terytorialnie kosztem naszych innych sąsiadów - Pomorzan i Czechów (Śląsk i Kraków). Takie państwo, przypominające kształtem dzisiejszą Polskę, oddał Dago w opiekę papieżowi (Dagome iudex). Politykę ojca kontynuował Bolesław Chrobry, który wychowywał się na dworze władców niemieckich. Osiągnął bardzo dużo na zjeździe gnieźnieńskim, bo arcybiskupstwo oraz zapowiedź koronacji i nabytków terytorialnych. Po zmianie sytuacji wewnątrz Niemiec był zmuszony prowadzić z nimi liczne wojny zakończone sukcesem – przyłączył Milsko i Łużyce. Walczyliśmy jak równi z równymi z najsilniejszym państwem Europy. Ruś Kijowska została ukarana za współpracę z Niemcami podczas wojen Polski z Niemcami złupieniem Kijowa i odebraniem Grodów Czerwieńskich. Koronacja Chrobrego podkreśliła niepodległość i suwerenność państwa gnieźnieńskiego, bo tak wtedy nazywano Polskę. Sukcesy ogromne, ale i taki sam wysiłek. Zapłacił za to kolejny król Mieszko II - Polska nie wytrzymała równoczesnego najazdu Niemców i Rusinów w 1031 r. Takie sytuacje miały się w naszej historii powtarzać w latach 1772, 1793, 1795 czy 1939. Kazimierz I odnowił naszą państwowość, ale dopiero jego syn, Bolesław Śmiały, przywrócił metropolię kościelną w Gnieźnie i rok później w 1076 roku koronował się. Było to wielkie osiągnięcie, ale możliwe tylko dzięki europejskiemu konfliktowi pomiędzy papieżem a cesarzem, zwanym sporem o inwestyturę. Polska znalazła się wówczas w zwycięskim obozie progregoriańskim. Wtedy to polski władca decydował kto zasiądzie na tronach sąsiednich państw – w Kijowie czy na Węgrzech. Niestety, szybko zostało to zaprzepaszczone poprzez spór wewnątrz DEBATA Numer 4 (103) 2016 naszego państwa, pomiędzy królem a biskupem Stanisławem, zakończonym męczeńską śmiercią hierarchy i ucieczką władcy. Brat Szczodrego nawet się nie koronował – koronę odesłał do Niemiec. Za Władysława Hermana słabła pozycja panującego, jego wojewoda Sieciech wchodził w kompetencje panującego i bił własną monetę. Władysław po buncie synów musiał podzielić państwo na dzielnice, a po jego śmierci doszło do wojny domowej. Swoje zwycięstwo nad bratem Bolesław Krzywousty musiał obronić przed interwencją władcy Niemiec, który konflikty wewnętrzne wykorzystał jako pretekst do ataku na Polskę. Tradycyjnie wraz z Niemcami inni sąsiedzi Polski rzucili się na nas – Czesi, Słowianie Połabscy. Niemcom nie przeszkadzało, że ci ostatni byli poganami. Bolesław obiecał cesarzowi to, czego potem nie zrobił, dlatego przeszedł do historii z przydomkiem „Krzywousty” – czyli kłamca. W polityce kłamstwo to jedna z ważniejszych umiejętności. Krzywousty utrzymał na razie jedność państwa, podbił Pomorze i to zimą, łamiąc wszelkie ówczesne kanony rycerskie. Obronił niezależność arcybiskupstwa gnieźnieńskiego przed zakusami św. Norberta z Magdeburga. Nec Hercules contra plures – ale wszystkim nie dał rady, tak jak w innych państwach wcześniej, tak i w Polsce musiał przyjść czas rozbicia dzielnicowego. To był proces ogólnoeuropejski – ominął tylko położoną na wyspie Anglię. Trwał jednak w Polsce aż dwa wieki, a to głównie przez najazdy Tatarów. Książęta-seniorzy za cenę utrzymania się na stolcu princepsa składali hołdy władcom niemieckim. Nie jest to tylko negatywny czas dla Polski, jak przedstawiają to liczne podręczniki historii. Nie ulegliśmy germanizacji, jak Czechy, straty terytorialne były szczątkowe, a „błąd historyczny” sprowadzenia Krzyżaków też nie jest z dalszej perspektywy tak jednoznaczny. Kościół i przywiązanie do rodzimej dynastii piastowskiej zadecydowały o odbudowie jedności państwa. Łokietek nie gardził trucizną – to najprawdopodobniej na jego polecenie zmarł podczas uczty w Ołomuńcu ostatni przedstawiciel dynastii Przemyślidów w Czechach, Wacław III. Polskie kroniki średniowieczne zawsze przedstawiają Czechów jako naszych najgroźniejszych przeciwników. Nowi władcy Czech – Luksemburgowie, Niemcy, rościć będą sobie również prawa do korony polskiej. Tym razem pomogą pieniądze, przekupiony papież z Awinionu wyda bullę korzystniejszą dla Władysława Łokietka i ten w 1320 r. koronuje się w Krakowie. Czesi nie odpuszczą – zawrą sojusz z Krzyżakami, my z Węgrami przeciw Czechom i z Litwą przeciwko Krzyżakom. Łokietek wszedł na drogę polityki „cios za cios” i przegrywał – utracił Pomorze Gdańskie, rodzinne Kujawy. Przegrana polityka, ale czy mógł prowadzić inną, gdy został królem Korony Królestwa Polskiego? Skuteczną politykę prowadził jedyny król w historii Polski noszący przydomek „Wielki”. Unikał wojen, wolał negocjacje wsparte złotem. Nade wszystko uporządkował jednak najpierw sprawy wewnętrzne: prawo, walutę, obronność. W polskiej polityce zagranicznej przełożył zwrotnicę naszego zainteresowania z zachodu na wschód. Ostatni Piast wyznaczył kierunek polityki następnej dynastii – Jagiellonom. Pokoje z Krzyżakami i Czechami przerywały serię wojen, kosztem było oddanie Śląska, dalej jednak był na papierze panem Pomorza. Włączył większą część Mazowsza do Polski, rozpoczął udany podbój Rusi Halickiej i Włodzimierskiej. Usynowionego wnuka wydał za księżniczkę litewską, wielu historyków uważa, że gdyby nie nieszczęśliwy wypadek na polowaniu Grunwald wydarzyłby się wcześniej. To w Krakowie w 1364 r. odbył się zjazd monarchów na temat powstrzymania kolejnej muzułmańskiej zarazy, która właśnie wlewała się do Europy. Francuscy Andegawenowie niewiele zrobili dla interesów Polski. Ludwik Węgierski trwale osłabił władzę królewską przywilejem koszyckim, Jadwiga hamowała Władysława Jagiełłę w planach rozprawy z Krzyżakami, dopiero po jej śmierci zdeterminowany król zdecydował się na Wielką Wojnę. Krzyżacy mieli potężnego sojusznika – Zygmunta Luksemburskiego, króla Niemiec, Węgier, cesarza rzymskiego. Mało kto zauważa, że Jagiełło zataił przed radą królewską fakt wypowiedzenia Polsce wojny przez Luksemburczyka, powiedział o tym dopiero po bitwie pod Grunwaldem. Litwa odzyskała Żmudź, Polska przegrała pokój i nie odzyskała Pomorza Gdańskiego. Jagiełło zaprzepaścił szansę zdobycia korony czeskiej, której husyci nie chcieli dać Luksem- 21 burczykowi. Tu można postawić pytanie: na ile jego polityka była propolska, a na ile prolitewska? Długosz stawia tezę, że Jagiełło nigdy nie zapomniał, że jest Litwinem, z drugiej strony od tamtych czasów żadna matka na Litwie nie dała na imię synowi Jagiełło – dla Litwinów był on symbolem zdrady interesów państwowych, bo chciał applicare - przyłączyć Litwę do Polski. Synowie Jagiełły to kwintesencja polityki jagiellońskiej. Władysław oddał rządy na Litwie 11-letniemu bratu Kazimierzowi, który zerwał unię z Polską. Warneńczyk poprzez małżeństwo z jedyną córką Zygmunta Luksemburczyka, Elżbietą, został również królem Węgier. Szybko zemścił się na Luksemburgach trując żonę, w interesie papiestwa złamał korzystny rozejm z Turcją licząc na koronę cesarską dogorywającego Bizancjum. Przekupni wenecjanie pomogli Turcji przerzucić wojsko do Europy – stąd klęska i śmierć Władysława pod Warną. Kazimierz Jagiellończyk uporządkował relacje polsko -litewskie jako unię personalną, ograniczył wpływ Kościoła - Zbigniewa Oleśnickiego - na politykę zagraniczną i jednoosobowo podjął decyzję o inkorporacji Prus do Polski. Oznaczało to casus belli i wojnę 13-letnią z Krzyżakami. W 1466 roku odzyskał Pomorze Gdańskie, ziemię chełmińską z Toruniem, przyłączył Dominium Warmińskie z Olsztynem do Polski. W bieżącym roku mija 550 rocznica tych ważnych dla nas na Warmii wydarzeń. Gdybyśmy nie zdążyli przed 1492 r. odzyskać dostępu do morza, beneficjantem wielkich odkryć geograficznych byliby Krzyżacy, a nie Rzeczpospolita. Jagiellończyk kontynuował też politykę dynastyczną Jagiellonów, syn Władysław został królem Czech i Węgier. Kończyło się średniowiecze, Polska istniała wtedy ledwo pięć wieków, a nadrobiła kilka setek lat opóźnienia do innych państw europejskich, które w Zachodniej Europie istniały przecież dłużej. W XVI wieku byliśmy mocarstwem europejskim, był to „złoty wiek” nie tylko dla szlacheckich elit, ale dla szerokich mas społeczeństwa, chłopów i mieszczan. Polska była oazą tolerancji w Europie. Od Kazimierza Wielkiego mieszkali u nas Żydzi prześladowani w Europie, w XV wieku znaleźli schronienie husyci, w dobie reformacji pojawili się luteranie, kalwiniści, radykalni społecznie bracia polscy. Bezdzietny Zygmunt August – ostatni Jagiellon na polskim tronie zmusił Litwinów „jak równych z równymi” do unii realnej z Polską w Lublinie. Waluta była wspólna, ale skarb oddzielny – ucz się Europo historii Polski, to może unikniesz wielu konfliktów! Procesy europejskie – reformacja – pomogły nam zlikwidować państwa zakonne w Prusach i Inflantach. To i unia realna z Litwą wciągnęło nas w konflikt z Moskwą, która chciała mieć też dostęp do Bałtyku i konkurować z nami swoim eksportem na zachód. Racją stanu Polski było do tego nie dopuścić. Pokonanej Moskwie proponowaliśmy unię na wzór unii z Litwą – odrzucili to i weszli na, do dziś aktualną, drogę budowy „trzeciego Rzymu” i euro-azjatyckiej państwowości. Wojny XVII wieku to po części wojny religijne, ale nie wewnętrzne, tak jak w Niemczech, Francji czy Niderlandach. Nasi zewnętrzni przeciwnicy byli innowiercami, Szwedzi – luteranami, Moskale – prawosławnymi, Turcy – muzułmanami. Polska szlachta zaczęła się dzielić przy okazji kolejnych rokoszy czy konfederacji. Polska stała przed alternatywą: sojusz z Habsburgami i wtedy Francja napuszczała na nas Turcję, albo sojusz z Francją i wtedy Habsburgowie rzucali przeciw nam Moskwę. Pojawiały się podwójne elekcje królów, głównie za sprawą obcej ingerencji. Należało zmienić ustrój, zbyt długo z tym zwlekano. Dzieło Konstytucji 3 Maja 1791 r. przyszło za późno, sąsiedzi zrobili to wcześniej i mieli licznych zdrajców wśród nas. Ubierali się oni, jak zawsze, w piórka obrońców wolności i demokracji, myląc je z anarchią i warcholstwem. Prusy i Rosja ingerowały w wewnętrzne sprawy Polski podnosząc sprawę innowierców, którzy u nas mogli swobodnie praktykować, ale okresowo nie posiadali praw politycznych. Z drugiej strony nasze stronnictwa zbytnio Jan Matejko, „Chrzest Polski” 22 DEBATA Numer 4 (103) 2016 ufały w sojusze z sąsiadami, np. Familia i Targowica z Rosją – podobnie jak król-zdrajca Poniatowski – a patriotyczne w sojusz z Prusami. Kolejne 123 lata dziejów, do 1918 roku, to próby wybicia się na niepodległość. Rzeczywiście można napisać pracę „Słoń a sprawa polska”, bo Polacy imali się przeróżnych sposobów odzyskania niepodległości. Niektórzy nawet przechodzili na islam (Józef Bem), czy próbowali organizować legiony polskie w Turcji (Adam Mickiewicz). Polacy w XIX wieku byli uważani za rewolucjonistów i terrorystów – Ignacy Hryniewiecki zabił w samobójczym zamachu cara Aleksandra II. Ale to marginalia, główny nurt działań skupiał się na samotnej walce przeciwko zaborcom w kolejnych powstaniach narodowych. Mieliśmy wiarę w „nasze siły”, ale liczyliśmy też – bezskutecznie! – na pomoc mocarstw zachodnich Francji i Wielkiej Brytanii. Byli Polacy, którzy widzieli drogę do niepodległości w sojuszu z którymś z zaborców. Zaczął książę Adam Jerzy Czartoryski z jego koncepcją sojuszu Rosji z napoleońską Francją przeciwko Prusom, zwanym planem puławskim. Car odrzucił tę koncepcję i poparł Prusy. Polacy wsparli Napoleona I i na krótko odzyskaliśmy „małe państwo wielkich nadziei” – Księstwo Warszawskie. Kolejnymi politykami polskimi o opcji prorosyjskiej byli Aleksander Wielopolski i Roman Dmowski. Pierwszy utracił wszystko gdy wybuchło powstanie styczniowe, drugi wolał słabszą Rosję niż groźniejsze, silniejsze Niemcy. Z Prusami-Niemcami Polacy współpracowali krótko podczas Wiosny Ludów 1848 r. i w erze Capriviego 1890-1894, gdy polskie głosy w niemieckim parlamencie Rok 966 umożliwiły budowę floty, co zaostrzyło konflikty kolonialne mocarstw i przyczyniło się do wybuchu I wojny światowej. W AustroWęgrzech konserwatyści krakowscy zrezygnowali z planów powstańczych i zadeklarowali, że przy cesarzu „stoją i stać chcą”, tę lojalność wynagrodzono im stanowiskami i autonomią Galicji. Wielka Wojna 1914-1918, wymodlona przez wieszcza, dała nam niepodległość. To nie tylko zasługa aktywistów- popierających państwa centralne i pasywistów – popierających państwa zachodnie, ale również wsparcia USA – 13 punkt prezydenta T.W. Wilsona. Dyplomacja przydała nam się w Wersalu, ale ważniejsza była walka na wschodzie z Rosją – bo tam stawką była niepodległość. Inaczej niż podczas powstania listopadowego, walką kierowali dowódcy, którzy wierzyli w zwycięstwo. W II Rzeczypospolitej polityka zagraniczna była dość labilna. Zawarliśmy w 1921 r. sojusze z Francją i Rumunią, przyszłość miała pokazać, że nie miały one wartości. Polityka Międzymorza, dziś nazywana A-B-C (Adriatyk – Bałtyk - Morze Czarne), wobec sporów pomiędzy państwami skończyła się niepowodzeniem. Pakty, z Rosją z 1932 r. i z Niemcami z 1934 r., okazały się nietrwałe. Polityka prometejska trafiała wówczas w próżnię, ZSRS będzie trwał jeszcze ponad 50 lat. Używając porównań W. Churchilla, w 1939 r. zostaliśmy rzuceni jako kolejny kawał mięsa na pożarcie krokodylom. Równoległa operacja wywiadów – zabicie propolskiego premiera Rumunii i zmiana władz Polski na uchodźstwie – pogrążyła sprawę polską. Sy- tuacja była tak beznadziejna, że polskie elity rozpatrywały w czerwcu 1940 r. zmianę dotychczasowej polityki na proniemiecką. Ewidentnym błędem Sikorskiego była rezygnacja z jasnego zapisu na temat granicy wschodniej w układzie z Moskwą z lipca 1941 r., wtedy oddano Wilno i Lwów sowietom. Związana zapewne ze sprawą katyńską śmierć Sikorskiego w lipcu 1943 r. nic tu już nie zmieniała. Teheran i Jałta dopięły zdradę naszych sojuszników. Kuriozalnie Stalin wywalczył dla nas Dolny Śląsk i Szczecin, nie zrobił to z dobrego serca, ale po to aby wykopać między Polakami a Niemcami przepaść, która miała nas zawsze spychać ku sojuszowi z Rosją. Polityka zagraniczna PRL nie była polską polityką, ale sowiecką. Chyba jedynym wyjątkiem był tzw. plan Rapackiego, utworzenia w Europie Środkowej strefy bezatomowej. Wątpliwy to plan jeżeli dziś wiemy, że sowiety chciały i nas zbombardować atakiem atomowym, a pod koniec lat 60. XX wieku wprowadziły tu swoją broń atomową. Mało znanym wątkiem walki o niepodległość po II wojnie światowej był udział Polaków w różnych konfliktach kolonialnych jako najemnicy. Po 27 latach w III RP nie mamy, zresztą tak jak i w II RP, klarownej polityki zagranicznej. Po zostaniu członkiem NATO drugiej kategorii i półkolonią ekonomiczną korporacji międzynarodowych w Unii Europejskiej, brak realnego programu na przyszłość. Można się tylko pocieszać, że na razie, inni mają większe problemy niż my. Ale to na inną dłuższą wypowiedź. Henryk Falkowski Słowa, muzyka, wykonanie Lech Makowiecki (Zayazd) Dziewięćset sześćdziesiąt sześć – to był pamiętny rok Inne gdzieś przepadły, okrył je historii mrok. Gall Anonim spisał to, co najważniejsze jest Mieszko – książę Polan – przyjął chrzest! Szwedzki potop nie zatopił Częstochowy bram; Ostał się Czarniecki, ale czuwał nad nim Pan. Z Marią na sztandarach król Sobieski Turka zmiótł! Klęska bolszewików to był cud! (nad Wisłą) Dziesięć i pól wieku przeminęło tak jak myśl, Dzisiaj – to już wczoraj, jutro się zamienia w dziś Tyle się tu wydarzyło, tyle zabrał czas, Lecz to jedno pozostało w nas! Ref. Ja wierzę... Ref. Ja wierzę! Mocno wierzę! Jak rycerze – ci sprzed lat. Wiarą świętą, jak „Orlęta”, Jak żołnierzy naszych kwiat. Moja wiara – pieśń prastara Jest mi tarczą. To mój miecz! W niej Ojczyzna, krew i blizna, Pospolita Wielka Rzecz... Pod Legnicą Bóg nas chronił – i choć brakło szans Książę Henryk II wstrzymał Dżyngis Chana marsz. Na grunwaldzkim polu odprawiono kilka mszy... Tam Krzyżakom wyrwaliśmy kły! DEBATA Numer 4 (103) 2016 Wichry wojny nas miotały, spowijała noc Jedne państwa stąd znikały, inne rosły w moc. Siła i bogactwo na nic, gdy upadnie duch; Wiarą silny – mocny jest za dwóch. Przetrwaliśmy czas rozbiorów, I brunatne zło. Komunistów i lewaków. Genderowe dno. Od dżihadu ocalimy świat kolejny raz Tylko Panie miej w opiece nas! Ref. Ja wierzę... 23 Franciszek Kotkowski, czyli poplątana historia Pod Opatowem, niedaleko wsi Czerwona Góra, rośnie niewielki las. Jest tak blisko wsi, że jej mieszkańcy mogli przez okna własnych chałup, nie wychodząc z nich, przyglądać się jak między drzewami w krwawym starciu na bagnety zabijają się nawzajem Niemcy i Rosjanie. Po obu stronach padło w sumie 120 ludzi. Zwieziono ich wszystkich do wspólnego dołu, przysypano wapnem, przykryto ziemią i darniną. Był październik roku 1914 i właśnie urodził się Franciszek Kotkowski. mariusz korejwo D wadzieścia pięć lat później spędzał wigilię z podobnymi sobie kuląc się od mrozu w „domu ludowym”, czyli podszytym wiatrem drewnianym baraku w Wimscheim, niemieckiej wsi leżącej nieopodal szwajcarskiej granicy. Kotkowski był jeńcem wojennym. Chociaż przypisany do niezbyt odległego Stalagu VA w Ludwigsburgu (Badenia – Wirtembergia), nie spędził w nim więcej niż kilka dni. Zaraz po przybyciu zgłosił się na ochotnika do pracy: następne po Wimscheim było Benningen am Neckar. Trafił do bauera, gdzie wypełniał lukę po zmobilizowanym zięciu gospodarza pracując przy melioracji, orząc pola zaciągiem utworzonym z krów. Kotkowski prowadził dziennik, niemiecki obóz nazywa w nim „łagrem” (nie lagrem). Sowiecka proweniencja wydawać się może zasadna: jeńców dręczył chłód, głód, choroby i bezlitośni wachmani. Ale to tylko odległe pokrewieństwo: praca trwała dziewięć godzin dziennie (z przerwą obiadową), jeńcy dostawali za nią pieniądze, które mogli przesyłać do domów (z czego Kotkowski zresztą korzystał), a jeśli u któregoś z nich pojawiły się objawy choroby, miejscowi natychmiast podejmowali leczenie bądź odsyłali pacjenta do szpitala. Nie należy tego odbierać jako przejawów miłosierdzia, lecz raczej wyraz skrzętnej zapobiegliwości bauerów: najważniejsze było wszak ukończenie podjętych prac melioracyjnych, a każdy chory zarazić mógł innych. Tak, czy inaczej, przez dwa lata pobytu nad Neckarem, Kotkowski tylko raz widział śmierć rodaka, zmarłego przy tym w niejasnych dość okolicznościach. Rygor był ostry, zakazów całe mnóstwo, każdy z Polaków musiał chodzić z wyszytą na piersi literą >P<. Ani na chwilę nie wolno było zapomnieć, gdzie się jest. Niemcy zresztą na to nie pozwalali. Wiosną 1940 r. Franciszek Kotkowski i rodzina Uebele, Benningen am Neckar, 1941 rok 24 zawezwano okolicznych bauerów na wiec do Ludwigsburga. Pośrodku głównego placu miasteczka ustawiono polskiego jeńca i niemiecką dziewczynę oskarżonych o Rassenschande, czyli stosunki seksualne. Jego obwieszono tabliczkami z literą >P< i napisem >wróg<; ją – hasłami mówiącymi o splamieniu niemieckiego honoru i germańskiej krwi, a ponadto ostrzyżono na zero. Wokół rozstawiono młodzieńców z Hitlerjugend, którzy na bębenkach wybijali marszowe rytmy. To właśnie tego Polaka Kotkowski zobaczył kilka dni później, powieszonego w pobliskim lesie. Bauer Übele był ostry i kategoryczny, a prace nad melioracją ciężkie, bo oznaczały codzienną harówkę na mrozie z wielogodzinnym wystawaniem w wodzie. Wigilijny wieczór, jak prawie wszędzie i prawie zawsze, przyniósł chwilę odmiany: lokalni wachmani przymknęli oko i na choinkę, i na patriotyczne śpiewy polskich arbeiterów. Wieczerza jeńców składała się z polskiej słoniny i polskiej wódki. Tysiąc kilometrów od najbliższego polskiego miasta. Z dniem 28. lipca 1941 r. więzieni przestali być jeńcami wojennymi, a stali się internowanymi cywilami. Każdy z nich otrzymał z miejscowego Arbeitsamtu kartę zatrudnienia i odtąd przechodził na wikt i opierunek „swojego” bauera. Wachmani zniknęli. Kotkowski pozostał w Benningen, dostał pokoik z szafą, misą do mycia oraz łóżkiem zaopatrzonym w poduszkę i pierzynę, był nawet stolik z zegarkiem - budzikiem: „prawie wszyscy zajmowaliśmy pokoje na piętrze, a więc lepsze jak niejeden posiadał w domu rodzinnym”. Faktycznie, Benningen oglądane na zdjęciach bardziej przypomina miasteczko niż wieś: gąszcz murowanych domów, porządne ulice, kolej, boiska sportowe, solidny budynek szkoły, kościół z dużą, kwadratową wieżą. Stosunki pomiędzy Polakami a mieszkańcami wsi nabrały nieco bardziej ludzkiego oblicza: za pracę płacono lepiej, zezwolono na robienie zakupów, pozwolono nawet korzystać z lokalnej restauracji. Niedawni jeńcy nabierają wigoru. Negocjują z sołtysem warunki pracy podczas akcji nadzwyczajnych. Potrafią składać skargi na swoich gospodarzy. Parają się nielegalnym handlem. Biorą udział w życiu wsi: dopingują miejscową drużynę piłkarską, ucztują po winobraniu. W granicach Benningen poruszają się swobodnie, ale bez większej trudności otrzymują też przepustki do sąsiednich, leżących po drugiej stronie rzeki miejscowości Murr i Marbach, gdzie odwiedzają kolegów. Kotkowski rozdaje fachowe rady miejscowym rolnikom, służy im za fryzjera z lekko tylko obniżoną ceną usług. Polscy jeńcy pozujący na zachowanych fotografiach bardziej przypominają wczasowiczów na letnisku DEBATA Numer 4 (103) 2016 Jeńcy polscy w Benningen am Neckar, lipiec 1941 rok niż przymusowych robotników w niewoli u wroga. Ale to tylko pozory, dziarskie miny strojone do obiektywu. Późną jesienią 1941 r. we wsi pojawiają się po raz pierwszy jeńcy sowieccy. Polacy, taszcząc na winne wzgórza skrzynie z nawozem, widzą baraki tamtych rozstawione w pobliskim lesie. O ile jeńców polskich Niemcy zawsze traktowali gorzej niż np. francuskich, o tyle Rosjanie traktowani byli dużo gorzej niż Polacy. Wszyscy wiedzieli, że sołdaci Stalina przymierali głodem. W grudniu 1941 r. Kotkowski otrzymał jednomiesięczny urlop oraz pozwolenie na wyjazd do domu. Postanowił, że już z niego nie wróci. Zostawił za sobą Niemcy z poważną rozterką w duszy. Są wrogiem, to jasne (tak samo ocenia Rosjan), ale nie ma w nim nienawiści. Jako typowy niespokojny duch całą swoją przymusową „wycieczkę” starał się traktować jako pouczające doświadczenie: intensywnie uczył się niemieckiego, przyglądał wszystkiemu z ciekawością. Podziwiał niemiecką pracowitość, dbałość z jaką jego gospodarze prowadzili gospodarkę, sprawną organizację życia wsi. Zapamiętał znamienny dla niego drobiazg: każdy chłopski wóz zjeżdżający z pola musiał zostać oczyszczony z błota nim wjechał na drogę publiczną. We wsi nikt nikogo nie zmuszał do sprzątania, zbierania śmieci – nie tylko własnych, każdy czynił to sam, przez nikogo ani niezmuszany, ani niepilnowany. Rzeczy zagubione znalazcy wieszali w centrum wsi na specjalnie do tego sporządzonej tablicy. Ale też widział tych samych Niemców w licznych aktach niezrozumiałej dla niego nienawiści. W drodze powrotnej do domu pociąg Kotkowskiego zatrzymał się na stacji w Oświęcimiu. Wraz z innymi urlopowanymi jeńcami mógł obserwować, jak żandarmi wyładowują z jednego z wagonów grupę mężczyzn, których kierują następnie wprost do obozowej bramy. Nie wiem, czy ten obraz DEBATA Numer 4 (103) 2016 ze wspomnień Franciszka Kotkowskiego jest prawdziwy albo chociaż prawdopodobny. Dobrze jednak oddaje nieustannie powracające w jego refleksjach bezdenne zdumienie, że jeden człowiek może drugiemu wyrządzić krzywdę, chociaż nie ma ku temu żadnych powodów. Z Polską i polskością Kotkowski też miał problem. Niezachwiany patriotyzm odziedziczył w genach, jego przodkowie walczyli we wszystkich kolejnych polskich zrywach narodowych: ks. Kacper Kotkowski, herbowy ziemianin, przyczynił się do wybuchu Powstania Styczniowego na ziemi kieleckiej, a potem został naczelnikiem cywilnym i komisarzem pełnomocnym z ramienia Rządu Narodowego na województwo sandomierskie; Wojciech Kotkowski jako emigrant zaciągnął się do armii gen. Hallera, a w 1920 r. bronił Warszawy przed bolszewikami. Sam Franciszek, w szarży podoficera, brał udział w wojnie obronnej 1939 r. Z dyplomem ukończonego kursu „łączności z lotnikiem” w kieszeni obserwował bezradność własnego wojska. Tam, gdzie służył nie było żadnego polskiego samolotu, który mógłby naprowadzić na cel. Bezładne wędrówki jego oddziału zakończyły się pod Żółkwią, gdzie 18 września poddał się on Niemcom. W Jarosławiu Kotkowskiego wraz z innymi załadowano do pociągu i przewieziono do więzienia w Wiśliczu. Po kolejnym miesiącu znalazł się w transporcie mającym Heidelberg za punkt docelowy. W drodze był tylko jeden przystanek, w niemieckim Breslau. Tu Kotkowski był świadkiem wydarzenia, które po raz kolejny zachwiało jego przekonaniem, że odwaga, rycerskość i duma są istotą polskich charakterów. Pośrodku hali dworcowej Międzynarodowy Czerwony Krzyż zorganizował punkt dożywiania – zwykłe stoły ze starannie przygotowanymi porcjami żywności i gorącą kawą. Pierwsi poszli Włosi i Francuzi. Każ- dy z nich kolejno pobrał należną mu porcję. Potem Czesi, równo, gęsiego z pełnym spokojem odbierali swoje racje. Wreszcie dopuszczono Polaków – jeńców, a więc wciąż jeszcze żołnierzy. Przepychając jeden drugiego, rzucili się hurmem na rozstawione stoliki, przewracając je, płosząc obsługę. Porcjowany chleb potoczył się na rozlaną kawę. Nic nie pomogły wrzaski wachmanów, repetowanie broni, apele polskich oficerów. Kotkowski zgrzytając zębami słuchał komentarzy czerwonokrzyskich sióstr: „wolfene Menschen”. Nie miał na to odpowiedzi. Później, już nad Neckarem, poznał kolejną odsłonę rodaczej solidarności. Polscy jeńcy - kilkudziesięciu mężczyzn – od wielu miesięcy pozbawieni byli podstawowych środków higieny, ubrań, bielizny. Przy pierwszej sposobności nawiązali kontakt z rodzinami w kraju prosząc o wsparcie. Świętokrzyskie wsie zorganizowały się natychmiast: urządzono zbiórkę pieniędzy, powołano komitet, znaleziono sposób na zakup najpotrzebniejszych rzeczy. Do jeńców dotarły jednak ledwie resztki: każdy otrzymał parę skarpet. Okazało się, że jedna z pań z „komitetu” wolała przeznaczyć zebrane fundusze na kupno firan, obrusów i kap do własnego domu. Okradła przy tym również własnego męża, który był jednym spośród towarzyszy Kotkowskiego. * Po powrocie do kraju Kotkowski natychmiast zaangażował się w działalność Batalionów Chłopskich. Było to niejako naturalne: miejscowe BCh tworzyli głównie działacze przedwojennego ruchu ludowego, a więc koledzy Kotkowskiego, który był współzałożycielem koła „Wici” w rodzinnej wsi jeszcze w 1931 r. W jego domu powstał prawdziwy punkt kontaktowy podziemia: tu mieściła się skrzynka kontaktowa dla wszystkich okolicznych ogniw BCh, tu zlokalizowano grupę łącznościową, tu odbywały się tłumne zebrania na których bywał m.in. Aleksander Kłonica, komendant „BCh” gromady Czerwona Góra i raczej daleki krewny późniejszego ministra, Leona. W domu Kotkowskich obradowała powiatowa „trójka polityczna”, czyli kierownictwo obwodu BCh. Henryk Strąpoć, jeden z miejscowych łączników BCh i sąsiad Kotkowskiego przez miedzę, skonstruował pistolet maszynowy, tzw. bechowiec, który wszedł do podziemnej produkcji i był używany w boju. Już po wojnie Strąpoć oficjalnie został uznany za jej konstruktora, a broń trafiła do zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. W dniu 14. maja 1944 r. wieś Czerwona Góra objęta została obławą. Aresztowany wraz z innymi Kotkowski trafił do więzienia w Opatowie. Była to część akcji uruchomionej donosem o stacjonowaniu w pobliżu oddziału partyzanckiego – uciekającym przez 25 pola chłopom Niemcy strzelali w plecy. Kotkowski spędził pod śledztwem kilkanaście dni. Szczuty psami, zastraszany, przeżył dzięki przytomności umysłu młodej żony i jej kontaktom, przez które wykupiła męża. Nazajutrz po uwolnieniu kilku „zakładników” z opatowskiego wiezienia zostało rozstrzelanych. Jesienią 1944 r. wieś Kotkowskiego znalazła się bardzo blisko frontu. Od sowieckich kul ginęły krowy. Kotkowski zbudował schron, pod podłogą obory zakopał skrzynie z wiciową literaturą. Żadna z nich nie przetrwała wojny. W jego domu Niemcy urządzili kancelarię ruchomej szkoły podoficerskiej, w jego stodole stała niemiecka armata. W pobliżu obozowały „hordy Mongołów” z armii Własowa. Wreszcie, już w grudniu, Kotkowski chcąc uniknąć łapanki i pracy przy okopach, ukrył się w skrytce zainstalowanej w obórce dla konia. Wyszedł z niej dopiero wraz z otwarciem sowieckiej ofensywy, w połowie stycznia 1945 r. Wiosną owego „roku pierwszego” Kotkowski z miejsca zaangażował się w pracę społeczną, i nie tylko. Zaraz po zainstalowaniu się polskich władz administracyjnych z nadania starosty wziął udział we wdrażaniu reformy rolnej. To znowuż naturalne: jego świadomość od zawsze kształtowały idee ruchu ludowego, w tym agrarystyczne. Wchodząc w dorosłość w czasie ostrego kryzysu ekonomicznego lat 30., widział jak jego skutki potęgowała bieda świętokrzyskiej wsi, jej beznadziejnie rozdrobnione gospodarstwa. Również klimat zapowiadanej w obwieszczeniach PKWN rewolucji społecznej musiał mu odpowiadać. Zawsze był postępowy: pierwszy w okolicy i długo jedyny był posiadaczem prawdziwego radia „na kryształek”. Później, już jako młodzieżowy działacz „Wici” i Stronnictwa Ludowego, zwalczał uwłaczające mieszkańcom wsi tradycje i obyczaje. Walczył po równi z całowaniem dłoni proboszcza, alkoholizmem młodzieży, jak i odwiecznym rytuałem wiejskich bójek wszczynanych przy każdej okazji. Miał swoje sukcesy – jego wiciowe koło należało do największych w powiecie, bezalkoholowe „wieczorki” cieszyły się dużym powodzeniem, a największych chuliganów poskromił czyniąc z nich coś w rodzaju swojej gwardii przybocznej. Obmierzły proceder kojarzenia małżeństw zgodnie z kryterium zachowania (a najlepiej powiększenia) hektarów łamał przykładem osobistym, biorąc za żonę ubożuchną dziewczynę z sąsiedztwa; fakt, iż była ona „kształcona” stanowił dodatkowy policzek dla chłopskiego konserwatyzmu, niechętnego związkom „międzyklasowym”. Nie lubił też „panów”, przeciwko którym gardłował przed wojną na wiecach, sprowadzając tym zresztą na siebie zainteresowanie policji państwowej, a na swojego ojca – kary 26 Jeńcy polscy. Benningen, 1941 rok porządkowe. Widok hrabiego Potockiego, który jesienią 1941 r. paradował w tradycyjnym tyrolskim stroju (w zielonym kapeluszu z piórkiem na głowie) podczas polowania nad Neckarem, nie mógł nie utwierdzać podobnych sentymentów. Teraz – wiosną i latem 1945 r. – przeciwnikiem Kotkowskiego, sprawującego funkcję pełnomocnika ds. parcelacji, okazały się „pilnujące majątków ziemskich” okoliczne placówki AK. W marcu 1946 r. Kotkowski objął funkcję sekretarza powiatowego PSL w Opatowie. Nie jest to nic nadzwyczajnego – to właśnie ludowcy od Mikołajczyka byli autorami odbudowy polskiego życia, nie tylko w Świętokrzyskiem. Pierwszym powojennym komendantem powiatowym MO był żołnierz BCh, podobnie zresztą jak np. powiatowy pełnomocnik reformy rolnej. W tym samy budynku co zarząd PSL mieściły się biura „Wici”, Chłopskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, Rada Społeczna Osadnictwa Spółdzielczo – Parcelacyjnego na Ziemie Zachodnie. PSL pod Kotkowskim dorobiło się 321 kół w powiecie z 3,5 tys. członków; jego agendy prowadziły 12 dziecińców, dokarmiały ludzi, zaopatrywały szkoły w opał. Ale pozycja ludowców była solą w oku nowej władzy. Pierwsze potyczki z PPR dotyczyły spółdzielczości: komuniści likwidowali autentycznie chłopskie spółdzielnie „Społem” instalując w ich miejsce odgórnie zarządzaną przez politycznych mianowańców „Samopomoc Chłopską”. Wojna polityczna rozpętała się na dobre w połowie 1946 r., gdzieś między „referendum ludowym” a wyborami do sejmu ze stycznia 1947 r. Kotkowski stał się „czarnym reakcjonistą”, a nawet „faszystą”. Więzienia zapełniły się członkami PSL; na wsi zaroiło się od „dwu- czy pięciomorgowych” kułaków. Było jasne, że dokonująca się rewolucja niewiele ma wspólnego z tą, której Kotkowski oczekiwał. Jeszcze podejmował próby działania pozytywnego: zorganizował 21 rodzinom wyjazd za „Ziemie Zachodnie”, licząc że tam jako osadnicy będą mogli poczuć się „na swoim”. Sam pozostał na miejscu. Został nawet wtedy, kiedy jako przeciwnik likwidacji ZMW „Wici” wyrzucony został z powiatowego Opatowa i zmuszony do powrotu na gospodarstwo. Nie przystąpił do „Nowego Wyzwolenia”, komunistycznej wydmuszki, chociaż robili tak niektórzy dawni koledzy z PSL. Nie uciekł, nawet po tym jak wylądował w kieleckim więzieniu, jak przesłuchiwał go miejscowy Urząd Bezpieczeństwa, po nocnych najściach, po wartach które patrole ormowców pełniły wokół jego domu. Przeżył do końca „w drewnianej, starej chałupie krytej strzechą, z kominem w którym dziury zalepiono błotem” i tylko od czasu do czasu listonosz przynosił pocztówki z dalekiego Benningen am Neckar od niemogącej zapomnieć gorącego lata 1941 r. Riekel, siostry bauera Übele. * Franciszek Kotkowski swojej małej ojczyzny nie opuścił, ale jego dzieci – owszem. Starsza z dwóch córek przez lata była wykładowcą olsztyńskich WSR, ART i UWM. Wnuki, prawnuki i praprawnuki Franciszka zapuściły korzenie na Warmii i Mazurach. Dr historii, pracownik Archiwum Państwowego w Olsztynie Mariusz Korejwo PS Dziękuję Elżbiecie Ofierskiej za udostępnienie domowego archiwum. Wszystkie cytaty pochodzą z tekstów wspomnień spisanych przez Franciszka Kotkowskiego i jego żonę Janinę. DEBATA Numer 4 (103) 2016 Śmierć poety W numerze 35/134 z 24 sierpnia ubr. tygodnika „Do Rzeczy” Krzysztof Masłoń przypomina postać Teodora Bujnickiego, wileńskiego poety, członka grupy literackiej „Żagary”, przyjaciela m.in. Czesława Miłosza. Bujnicki za współpracę z okupantem sowieckim 27 listopada 1944 roku został zastrzelony z wyroku podziemnego sądu Armii Krajowej. Krzysztof Masłoń nie kryje życzliwego stosunku do Teodora Bujnickiego: „W 1939 r. otrzymał wysoko cenioną nad Wilią Nagrodę im. Filaretów. Pięć lat później został zastrzelony za kolaborację z Sowietami. To jedyny taki przypadek, a przecież daleko, ba – znacznie dalej – idącą współpracą z okupantem ze Wschodu zhańbił się legion pisarzy polskich. A Bujnickiemu nie udowodniono współpracy z NKWD, tak jak choćby Putramentowi. On tylko pisał wiersze. Podłe”. dariusz jarosiński C Z mocy wyroku dora Bujnickiego – wiadomo jakiemu celowi ma to służyć – przecież i Józef Mackiewicz mógł zginąć z rąk żołnierza Egzekutywy AK. Niedorzeczne jest porównywanie w związku z tym Mackiewicza, który całe życie walczył z bolszewią, komunizmem, z Bujnickim, który współpracował z Sowietami. Warto przytoczyć wiele mówiące zakończenie tekstu Krzysztofa Masłonia, przemilczające, by nie powiedzieć zakłamujące, istotę sprawy Teodora Bujnickiego: „Okupację niemiecką przeżył w Połądze i Poniewieżu. Do Wilna wrócił dopiero, gdy z powrotem zajęła je Armia Czerwona – w lipcu 1944 r. Znów jego nazwisko pojawiło się w reanimowanej ‘Prawdzie Wileńskiej’, udzielał się też w Związku Patriotów Polskich”. Udzielać się to można w kółku filatelistycznym, a nie w organizacji stworzonej przez Stalina do zajęcia gwałtem Polski. Do owych „patriotów” należeli m.in. Wanda Wasilewska, Stefan Jędrychowski, Alfred Lampe, Włodzimierz Sokorski, Hilary Minc, Jakub Berman. zy rzeczywiście Teodor Bujni- przytacza listę osób skazanych dwucki zginął tylko dlatego, że pi- nastu osób przez Wojskowy Sąd Spesał podłe wiersze? Czy jakimś cjalny RP za współpracę z Sowietami, usprawiedliwieniem może być fakt, że a którzy nie zostali zabici w Wilnie i „współpracą z okupantem ze Wschodu kończy następującymi słowy: „Z mocy zhańbił się legion pisarzy polskich”, a wyroku podziemnego – choć nazywazabity został jedynie Bujnicki? Krzysz- nego i dosadniej: kapturowym – sądu tof Masłoń przypomina półroczny zastrzelony został tylko Bujnicki. Tylokres, od listopada 1939 roku do Droga do zdrady kwietnia 1940 roku, współpracy Bujnickiego z wydawaną w WilKomunizująca grupa literacka nie za przyzwoleniem Litwinów „Żagary” powstała w latach 30. na przez Józefa Mackiewicza „Gazefali tzw. II Awangardy. Tworzyli tą Codzienną”. To był czas, kiedy ją oprócz Teodora Bujnickiego, Sowieci oddali w pacht Litwinom Stefan Jędrychowski, Czesław MiWileńszczyznę. W lipcu 1940 łosz, Jerzy Putrament, Józef Maroku, kiedy 15 czerwca bolsześliński, Aleksander Rymkiewicz, wicy objęli ponownie władzę na Jerzy Zagórski. Ideologiczny ton Wileńszczyźnie, Bujnicki poszedł grupie nadawał Henryk Dembińdo pracy w redakcji „Prawdy ski, w latach studenckich człoWileńskiej”, bolszewickiej gadzinek katolickiego „Odrodzenia”, nówki, Mackiewicz, w podwileńpóźniej działacz Komunistycznej skim Czarnym Borze, próbował Partii Polski, sądzony za działalutrzymać się na powierzchni żyność komunistyczną. Po wejściu cia. Krzysztof Masłoń z upodobaSowietów na Kresy we wrześniu niem zestawia, wręcz porównuje, 1939 r., podobnie jak inni komudwóch pisarzy, Mackiewicza i nistyczni polscy działacze, opoBujnickiego i pisze: „Zgódźmy wiadający się za przyłączeniem się: nie każdy musiał naśladować Wileńszczyzny do ZSRS. Zginął autora ‘Drogi donikąd’ i zostać od kuli niemieckiej w sierpniu furmanem lub drwalem. Teodor 1941 na Polesiu, gdzie działał w Bujnicki wybrał jednak, jak miasowieckiej oświacie. ło się okazać, najgorzej, jak mógł. Teodor Bujnicki błyszczał Za drukowane w ‘Prawdzie Wipoetyckim talentem w mieście leńskiej’ utworki – potworki 28 Od lewej Wiktor Trościanko, Teodor Bujnicki "Dorek", Czesław Miłosz. nad Wilią, wydał przed wojną listopada 1944 r. został zastrzelo- Wilno, lata 30 dwa tomiki wierszy, które spotny z wyroku podziemnego sądu kały się z entuzjastycznymi reRzeczypospolitej.” Dosyć to oryginal- ko poeta”. Krzysztof Masłoń cytuje też cenzjami. Mniej niż pozostali koledzy ne określenie bolszewickich, antypol- szlochy nad losem Bujnickiego Adama z Żagarów angażował się w sprawy skich tekstów: „utworki – potworki” Michnika i Czesława Miłosza z roz- społeczne, polityczne. Dużą populari czy faktycznie istniał tylko jeden mowy przeprowadzonej dla „Gazety ność przynosiły mu utwory satyryczne wybór pod sowiecką okupacją: bycie Wyborczej” w roku 1991. W rozmowie emitowane na falach Polskiego Radia. drwalem lub praca na rzecz Sowietów pojawia się porównanie wyroku wy- Józef Mackiewicz bardzo sobie cenił przeciwko Polsce? Dalej red. Masłoń danego na Józefa Mackiewicza i Teo- przyjaźń i współpracę z Bujnickim DEBATA Numer 4 (103) 2016 27 w okresie litewskiej okupacji i pracy w redakcji „Gazety Codziennej”. Poeta, zwany Dorkiem, zdawał się nawet wówczas podzielać antybolszewizm swego redaktora naczelnego. Po drugim wejściu Sowietów na Wileńszczyznę, 15 czerwca 1940 roku, Dorek zdradził nie tylko swego redaktora. Krzysztof Masłoń powołuje się w swoim tekście na wypowiedzi Mackiewicza o Bujnickim zamieszczone w artykule „Sprostowanie formalne” („Kultura”, nr 11 (85), 1954). Autor „Drogi donikąd” nie napisał expressis verbis, że Bujnicki powinien był zginąć za zdradę ojczyzny, ale zdecydowanie potępiał jego decyzję o współpracy z Sowietami, nawet zastanawiał się, jak mógł uczynić w tak krótkim czasie ideową, moralną woltę: „Dnia 12 marca 1940 roku była u nas w redakcji żałoba po przegranej wojnie fińskiej. A 15 czerwca 1940 roku „Dorek” był już po tamtej stronie barykady. (…) Bujnicki wybrał fotel przed biurkiem bolszewickiej gazety”. „Prawda Wileńska”, do której redakcji bez skrupułów powędrował „Dorek”, była najważniejszym organem wydawanym dla Polaków przez bolszewików na Wileńszczyźnie. Wyjątkowa gadzinówka, niekryjąca swych zamiarów wobec Polski, Polaków. Jak pisze Piotr Małyszko z UAM w Poznaniu, prasoznawca: „Głównym zadaniem ‘Prawdy Wileńskiej’ było lansowanie tezy, że ZSRR jest najlepszym państwem na kuli ziemskiej. Kraj ten cieszy się olśniewającym powodzeniem dzięki ustrojowi komunistycznemu, którego główne filary to: Stalin, konstytucja, partia komunistyczna i Armia Czerwona. Dzięki nim Związek Sowiecki osiągnie potęgę gospodarczą, polityczną, militarną i kulturalną. Stalin był obiektem bezustannego kultu (…)”. „Zadaniem ‘Prawdy Wileńskiej’ – kontynuuje Piotr Małyszko - było zrywanie więzi narodowych (…). Dlatego tylko kilka razy napisano o Polakach zamieszkujących w innej niż Litwa republice. Autorem owych tekstów, był Teodor Bujnicki, tematem przemiana Polaków mieszkających we Lwowie w lojalnych obywateli Związku Sowieckiego. Redaktor ‘Prawdy Wileńskiej’ zachwycał się rozwojem twórczości ‘sowieckich literatów polskich’, m.in. Ważyka, Jastruna, Zana, Przybosia, Putramenta, którzy ‘wkomponowali się doskonale w potężne budownictwo socjalistyczne w ZSRR’. Bujnicki zazdrościł osiągnięć literatom i proponował brać z nich przykład wileńskim kolegom po piórze”. 28 Słowo żagary pochodziło z gwary wileńskiej, oznaczało suche patyki, chrust. Pomysłodawcą nazwy grupy literackiej był Teodor Bujnicki Teodor Bujnicki pisał nie tylko „podłe” wiersze, on też wyrażał wielką radość z upadku „pańskiej Polski”, napawał się dumą że może osobiście dołączyć do grona sowieckich ludzi. Wyparł się Polski, znieważył ją. Nie sposób nie zadać pytania: Dlaczego? To pytanie należałoby zadać oczywiście wielu innym polskim pisarzom, poetom, którzy kolaborowali z bolszewikami we Lwowie, w Wilnie, a po roku 1944 budowali komunizm w Polsce. Śmierć Dorka i „Rolanda” Okładka tomiku wierszy Bujnickiego Polskie władze konspiracyjne Armii Krajowej wydały wyrok śmierci na Teodora Bujnickiego w roku 1942. W „Niepodległości” ukazał się stosowny o tym komunikat, że został skazany na mocy wyroku podziemnego Sądu Specjalnego na karę śmierci „za współpracę ze DEBATA Numer 4 (103) 2016 Związkiem Sowieckim na szkodę Polski”. Na wieść o wyroku Bujnicki ukrył się w majątku należącym do rodziny żony w Poniewieżu na Żmudzi, a kiedy tylko Armia Czerwona zajęła Wileńszczyznę, wychynął ze swej kryjówki. Od razu włączył się w nurt budowania państwa sowieckiego, otrzymał ważną funkcję w Związku Patriotów Polskich, organizacji stworzonej przez Stalina, której cel były jasny: opanowanie, podporządkowanie Polski Sowietom. Oficjalnie ZPP miał się on zajmować działalnością kulturalno-oświatową na Kresach II, ziemiach zabranych przez Sowietów. Wielu działaczy ZPP było współpracownikami NKWD. Jesienią 1944 roku por. Zygmunt Augustowski „Hubert” otrzymał od ppłk Juliana Kulikowskiego „Ryngrafa” rozkaz wykonania akcji „Modrzew”, likwidacji dwunastu czołowych działaczy komunistycznych w Wilnie. W dniu 27 listopada z ręki Waldemara Butkiewicza „Rolanda” zginął w swoim mieszkaniu przy ulicy Podgórnej 5 Teodor Bujnicki. „Rolandowi” towarzyszył kolega z AK, partyzant o pseudonimie „Urka. Pozostali komuniści ocaleli i służyli jeszcze długo bolszewikom na nieszczęście Polski. Jesień 1944 roku była potwornie smutna w Wilnie. Po lipcowej operacji „Ostra Brama” kilka tysięcy żołnierzy AK zostało wywiezionych do Kaługi, Sowieci zaprowadzali swoje porządki. Akcja zabicia Teodora Bujnickiego, popularnego i lubianego w mieście przed wojną poety, ale znienawidzonego propagandysty w czasie sowieckiej okupacji, spowodowała duży rezonans. Egzekucja ta miała być na pewno ostrzeżeniem dla innych zdrajców, aby ci nie czuli się nazbyt bezkarni i powstrzymali się od współpracy z sowieckim okupantem. O tym, że Teodor Bujnicki nie był „tylko poetą”, i to nic nieznaczącym, a bardzo ważnym dla Sowietów współpracownikiem, może świadczyć pewien dokument, który jest dostępny w wielu publikacjach. Otóż w nocy 14 na 15 marca 1945 mjr Czesław Dębicki „Jarema” otrzymał od uwięzionego komendanta Okręgu Wileńskiego AK, gen. Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”, gryps, w którym ten informował o postawionych przez Sowietów żądaniach w czasie rozmów. „Warunki te są trudne i bezwzględne – pisał komendant ‘Wilk’: 1.Wyprowadzenie ludzi z konspiracji i ich rejestracja. 2.Zdanie sprzętu i broni (radia itp.). 3.Zdanie drukarni. 4.Ujawnienie im, kto podpisał rozkaz zabicia redaktora Bujnickiego.” DEBATA Numer 4 (103) 2016 Czy choćby w związku z tym dokumentem, opublikowanym np. w książce kpt. Edmunda Banasikowskiego „Jeża” „Na zew ziemi wileńskiej”, może być jakakolwiek wątpliwość jaką wartość przedstawiał dla bolszewików Teodor Bujnicki? Sowieci zaraz po zamachu na Bujnickiego postawili całe Wilno w pogotowiu, uruchomili agenturę NKWD w celu odnalezienia sprawców. Łączniczka Oddziału Rozpoznawczego Komendy Okręgu Krystyna Mackiewiczówna „Krystyna” poprowadziła „Rolanda” i „Urkę” do Puszczy Nalibockiej, gdzie operował oddział por. Hieronima Piotrowskiego „Jura”, zastępcy dowódcy ORKO i dowódcy 1. Oddziału Samoobrony Czynnej Ziemi Wileńskiej. Oddział ten stoczył w lutym 1945 roku Waldemar Butkiewicz "Roland", wykonawca wyroku na Teodorze Bujnickim. Zginął 10 maja 1945 w Białymstoku od sowieckiej kuli dramatyczną bitwę z Sowietami pod Rowinami, w której zginęło prawie 90 polskich żołnierzy. 13 kwietnia 1945 roku Waldemar Butkiewicz „Roland” wraz z grupą oficerów wileńskiej Egzekutywy zostali ewakuowani do Białegostoku. Tutaj przejęła go znana mu łączniczka Krysia Mackiewiczówna (Straczycka) „Krystyna”. 10 maja Waldemar Butkiewicz „Roland” i Stanisław Szostak „Jandzin” zlikwidowali współpracownika Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Białymstoku, byłego wileńskiego żołnierza AK ps. „Szary”. Zdrajca stanowił śmiertelne zagrożenie dla żołnierzy podziemia, szczególnie tych ewakuowanych z Wileńszczyzny. Po wykonanej akcji, w czasie odwrotu, „Roland” zginął z rąk przypadkowo przechodzącego patrolu sowieckich żołnierzy. Powinni byli najlepiej rozumieć miłość kraju Warto przytoczyć opinię Stanisława Cata Mackiewicza, przed wojną redaktora naczelnego wileńskiego dziennika „Słowo”, który był tak urzeczony talentami literackimi, intelektualnymi Żagarystów, że nawet tolerował przez pewien czas ich skłonności lewicowe i gościł na łamach swego konserwatywnego pisma. W wydanej w Londynie w roku 1946 książce „Lata nadziei” Cat pisał: „Było mi smutno i wstyd, że bolszewizm w Wilnie szerzyła grupa utalentowanych młodych ludzi najautentyczniej wileńskiego pochodzenia, których same nazwiska przypominały stronice ‘Pana Tadeusza’ lub ‘Pamiętniki kwestarza’. Bujnicki nazywał się Nieściuszko Bujnicki i był prawnukiem starego miłego grafomana, który tak rzewnie opisywał północną Białoruś. Putrament…nazwisko to figuruje w Sienkiewiczowskim ‘Latarniku’ jako symbol starej, tęsknej litewskości, ‘Putrament z Pikurną…’ – czytamy w ‘Panu Tadeuszu’. Miłosz…I oto ci ludzie, którzy powinni byli najlepiej rozumieć miłość kraju, pierwsi sprowadzali na niego infekcję wroga, zdradzali go, sprzedawali także siebie, bez godności, o ileż gorzej niż zwykła kurwa. Jakaż silna jest ta infekcja i jakże wielką mieliśmy rację, gdyśmy z nią walczyli. Dzisiaj podobno niejeden z tych poetów chadza w cylinderku, zajmując dygnitarskie stanowisko, sprzedawszy kraj własny, sprzedaje państwo całe”. Niemal już przywykliśmy do tego, że jedynie kolaboracja z okupantem niemieckim w czasie II wojny światowej była czymś nagannym, a kolaboracja z Sowietami, nawet jeżeli nosiła znamiona zdrady ojczyzny, uważana była li tylko za zdroworozsądkową współpracę, „bo takie były czasy”. Na Kresach Wschodnich, które bolszewicy zajęli 17 września 1939 roku, mieliśmy do czynienia z masową kolaboracją polskich dziennikarzy, pisarzy. Po roku 1944, kiedy Sowieci przejęli władzę w Polsce, właśnie ci kolaboranci stanowili „elitę intelektualną” w komunistycznej Polsce, byli żarliwymi stalinistami rozprawiającymi się z faszystami z AK, NSZ, podziemia niepodległościowego, w roku 1956 stanęli na czele procesu odwilży w wydaniu Chruszczowa i Gomułki, później byli pierwszymi w opozycji lat 70. i 80., a po 1989 roku zajęli wygodne miejsca w salonach III RP. Myślę, że czas najwyższy byśmy się nauczyli nazywać rzeczy po imieniu. Od ludzi nie można wymagać heroizmu, ale przyzwoitości tak, choćby byli oni poetami – nawet laureatami Nagrody Nobla. Dariusz Jarosiński 29 Poseł Arent atakuje olsztyńskich prokuratorów za Helpera Poseł PiS Iwona Arent złożyła zawiadomienie do Prokuratora Generalnego o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prokuratora okręgowego Jana Przybyłka i rzecznika prasowego tej prokuratury w Olsztynie Zbigniewa Czerwińskiego. Zdaniem poseł w prokuraturze zawiązał się spisek przeciwko Helperowi. Prokuratorzy potwierdzili, iż takie zawiadomienie wpłynęło. W reakcji złożyli wniosek o ściganie poseł Arent z art. 234 kk - za przestępstwo fałszywego oskarżenia. Poseł Arent nie odbiera od nas telefonu i nie reaguje na maile i SMS-y. adam socha P rzypomnijmy, iż Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, pod nadzorem Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku prowadzi postępowanie sprawdzające w sprawie finansów EWCS Helper, stowarzyszenia prowadzonego przez przyjaciółkę pani poseł – prezes Katarzynę Kaczmarek, żonę Tomasza – znanego jako „agent Tomek”. Najpierw UKS, a następnie Wydział ds. Walki z Przestępczością Gospodarczą KWP w Olsztynie stwierdzili brak dokumentacji księgowej na kwotę 12 milionów złotych dotacji państwowych, które Helper otrzymał w latach 2012-2014 na remonty środowiskowych domów samopomocy i ich wyposażenie. Prezes Kaczmarek twierdzi, że na te 12 milionów złotych są rachunki w dokumentacji, które zabrała policja, tylko trzeba dokładnie sprawdzić zawartość zabranych worków z dokumentami. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „NIE” Urbana pt. „W perfumach kąpana”, prezes Helpera stwierdziła, iż rzecznik prokuratury Zbigniew Czerwiński złamał jej karierę polityczną ujawniając mediom informacje o toczącym się śledztwie w sprawie Helpera. Protegowana i przyjaciółka poseł PiS Iwony Arent twierdzi tam, iż miała szansę na stanowisko wiceministra w resorcie pracy. Prezes Kaczmarek twierdziła również, że wobec prokuratora Czerwińskiego toczy się postępowanie dyscyplinarne. Teraz okazuje się, że również przyjaciółka Kaczmarek, poseł Iwona Arent zaatakowała olsztyńskich prokuratorów. Prokuratorzy potwierdzili nam, iż takie zawiadomienie poseł Arent przeciwko nim złożyła do Prokuratury Generalnej, i że jest w nim mowa, że działali w „nieformalnej strukturze”, która miała na celu zniszczenie Helpera. Taka insynuacja zawarta została w 30 „NIE” przez dziennikarkę przeprowadzającą wywiad z prezes Kaczmarek: „Mówi się, że dziennikarz prawicowych mediów z Olsztyna, który Panią obsmarował, ma zostać szefem Radia Olsztyn. Prokurator Czerwiński szefem Prokuratury Okręgowej. A urzędujący szef tej prokuratury wyniesie się do Białegostoku na prokuratora apelacyjnego” – napisała Bożena Dunat. Z treści artykułu wynika, iż „nieformalną grupą” złożoną z dziennikarza i prokuratorów steruje były poseł, obecnie wiceminister Jerzy Szmit. Prokurator okręgowy Jan Przybyłek w rozmowie z „Deb@tą” stwierdził, iż takie oszczerstwa spotkały go po raz pierwszy w jego długoletniej karierze prokuratorskiej. Zarówno on, jak i prokurator Czerwiński złożyli w związku z tym zawiadomienie o fałszywym oskarżeniu ich przez poseł Iwonę Arent. – Swoje stanowisko, kwestionujące stwierdzenia zawarte w zawiadomieniach pani poseł Arent do Prokuratora Generalnego przedstawiłem Prokuratorowi Apelacyjnemu. Pani poseł pomawia mnie o zachowania, które nigdy nie miały miejsca, jak również, o to, że ingerowałem w bieg postępowania. Czekam, co uczyni Prokurator Generalny – mówi prokurator Przybyłek. – Pani poseł nie atakuje bezpośrednio prowadzącego postępowanie, tylko mnie jako kierownika okręgu, a ja jestem w tym łańcuchu osób odpowiedzialnych za to postępowanie ostatni ponieważ pana prokuratora Łyżwę nadzoruje naczelnik Wydziału V Śledczego Prokuratury Okręgowej w Olsztynie pan prokurator Piotr Miszczak, a on z kolei jest pod nadzorem zastępcy prokuratora okręgowego pani Anety Maślany - Golańskiej, bo to ona ma w swoim zakresie wydziały śledcze, więc znając zasady urzędowania, to trudno sobie wyob- razić, by kierownik z naruszeniem zasad przyjętych w strukturze oraz w podziale zadań i czynności wywierał bezpośredni wpływ na pana prokuratora prowadzącego postępowanie. A zawiadomienie jakie kieruje pani poseł do Prokuratora Generalnego dotyczy przede wszystkim mojej osoby i rzecznika prasowego, a wcześniej innych osób i 2 policjantów z KWP – mówi prokurator Przybyłek. – Powiedziałem panu prokuratorowi, że narracja jest taka, że panowie prokuratorzy oraz ja jesteśmy w strukturze nieformalnej, którą steruje wiceminister Jerzy Szmit. – Co pan na to? – zapytałem prokuratora Przybyłka. – To co jest w tych zawiadomieniach absurdalne, niemające nic wspólnego z faktami, zniesławiające i zmierzające do tego, żebym ja w końcu złożył wniosek o wyłączenie Prokuratury Okręgowej w Olsztynie z tej sprawy. Z takimi zarzutami jeszcze się w swojej długoletniej pracy nie spotkałem. Zobaczymy jaka będzie decyzja PG. Prokurator Apelacyjny na polecenie PG po raz kolejny badał sprawę, wyniki tego badania zostały przesłane PG i tam nie ma czegokolwiek, co by wskazywało na wyłączenie Prokuratury Okręgowej. – Wykonuję swoją pracę najlepiej jak potrafię. Nie uważam, żeby na tej czy na kanwie innych postępowań podjęta przeze mnie decyzja była uzależniona od mojego dowolnego spojrzenia na sprawę, przez 16 lat pracowałem jako prokurator na pierwszej linii, później jako kierownik jednostki i nigdy nie wywierałem presji na podjęcie decyzji, która by nie miała oparcia w materiale dowodowym. Ta sprawa (Helpera – przypis A. Socha) nie została wymyślona przez prokuratora, bo prokurator nawet nie ma narzędzi, by ujawniać przestępstwa, one czasami się ujawniają przy prowadzeniu postępowań, ale jeśli po raz pierwszy jakieś zdarzenie jest rejestrowane, to ono opiera się na materiałach zebranych przez policję lub inne urzędy powołane do kontroli, w tym wypadku tym urzędem, który informował policję, a pośrednio i nas, był UKS, a my zobligowani ustawą do zwalczania przestępczości musimy podejmować czynności, bo kto ma to uczynić? Państwo nas w tym celu utrzymuje, my za to bierzemy pieniądze. Zobowiązaliśmy się do wyjaśniania tego rodzaju spraw zgodnie z procedurą karną i ustawą o prokuraturze i to wszystko – zakończył prokurator Jan Przybyłek. Poseł Iwona Arent nie odbiera telefonu, nie reaguje na moje esemesy i maile. Oto pytania wysłane do pani poseł 23 marca. „Proszę o informację, o popełnienie jakich przestępstw podejrzewa Pani wymienionych prokuratorów? DEBATA Numer 4 (103) 2016 2. Czy Pani wie, że prokuratorzy Jan Przybyłek i Zbigniew Czerwiński złożyli zawiadomienie o ściganie pani w związku z art. 234 kk – złożenie zawiadomienia o niezaistniałym przestępstwie? Proszę o komentarz. 3. Czy zgodzi się Pani ze stwierdzeniem, iż złożyła pani zawiadomienie do Prokuratora Generalnego, by spowodować odebranie Prokuraturze Okręgowej w Olsztynie prowadzenia śledztwa w sprawie Helpera, a następnie umorzenie tej sprawy? 4. Czy zgodzi się Pani z wnioskiem, iż wykorzystuje swoją pozycję polityczną i mandat posła rządzącej partii, by uchronić pani przyjaciółkę Katarzynę Kaczmarek, prezes EWCS Helper od poniesienia odpowiedzialności?” Wysłałem też pytania 23 marca do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry i I Zastępcy Prokuratora Generalnego–Prokuratora Krajowego Bogdana Święczkowskiego. Proszę o informację, o popełnienie jakich przestępstw podejrzewa pani poseł Arent wymienionych prokuratorów? 2. Czy w związku z tym zawiadomieniem prokuratura wszczęła postępowanie w sprawie. Jeśli tak, w jakiej sprawie, z jakiego artykułu kk i która prokuratura je prowadzi? 3. Czy prokurator Zbigniew Czerwiński złożył zawiadomienie o ściganie pani poseł Iwony Arent w związku z art. 234 kk – złożenie zawiadomienia o niezaistniałym przestępstwie? Jeśli tak, to czy prokuratura wszczęła postępowanie w tej sprawie i która prokuratura je prowadzi? 4. Czy prokurator Jan Przybyłek złożył zawiadomienie o ściganie pani poseł Iwony Arent w związku z art. 234 kk – złożenie zawiadomienia o niezaistniałym przestępstwie? Jeśli tak, to czy prokuratura wszczęła postępowanie w tej sprawie i która prokuratura je prowadzi? 5. Czy pani poseł Iwona Arent wpływała na ministra sprawiedliwości lub (i) prokuratora generalnego, by umorzył postępowanie prowadzone przez Prokuraturę Okręgową w Olsztynie w sprawie braku udokumentowania wydania 12 milionów złotych dotacji celowej przez Europejskie Centrum Wsparcia Społecznego Helper w Olsztynie? Czy Prokurator Generalny zamierza odebrać to postępowanie panu prokuratorowi Łyżwie z Prokuratury Okręgowej w Olsztynie i przekazać to postępowanie innemu prokuratorowi w tej lub innej prokuraturze? Do zamknięcia numeru odpowiedzi na nadeszły. Postępowanie w sprawie Helpera toczy się nadal – potwierdził prokurator Jan Przybyłek. Pierwotny termin zakończenia 4 czerwca prawdopodobnie zostanie przesunięty. Dziennikarz, redaktor naczelny wielu gazet (m.in. ‚Kuriera Porannego” i „Gazety Współczesnej”), autor książek reporterskich, obecnie dziennikarz „Radia Olsztyn”. [email protected] Adam Socha Pustka po Jaćwingach Pod koniec 2015 roku zelektryzowała media wypowiedź głównodowodzącego sił NATO w Europie – gen. Bena Hodgesa na temat fragmentu polskiego terytorium znajdującego się pomiędzy kaliningradzką eksklawą a Białorusią. Amerykański strateg uznał go za jeden z najbardziej zapalnych punktów w Europie. Odcinek liczący około 70 kilometrów nazwano „przesmykiem suwalskim”. Jest on równoległy do granicy polsko – litewskiej. Panowanie nad nim to kontrola lądowego połączenia krajów bałtyckich z resztą państw NATO i Unii Europejskiej. Tędy ma też przebiegać droga łącząca Warszawę z Tallinem (Via Baltica) - niezbędna dla spójności kontynentu, jak argumentuje się w Brukseli. Do 1283 roku zakątkiem tym władała, pobratymcza wobec reszty plemion pruskich, wspólnota Jaćwingów. jerzy necio W Pergamin skryptorium Bałgi – krzyżackiego zamku położonego nad Zalewem Wiślanym, staranną minuskułą spisano łaciński dokument. W dniu 18 kwietnia 1285 roku DEBATA Numer 4 (103) 2016 do rąk własnych przekazano go sudawskiemu wodzowi – Skomandowi. Donację, w ostatnim roku życia, otrzymywał człowiek niepiśmienny, ale – co ważniejsze - waleczny i będący do niedawna nieprzejednanym wrogiem Zakonu. Sudawami zwykli Krzyżacy nazywać Jać- PS 25 kwietnia o godz. 8.45 odbędzie się w Sądzie Okręgowym w Olsztynie, ul. Dąbrowszczaków, sala 331 rozprawa z powództwa poseł Iwony Arent przeciwko Adamowi Sosze o naruszenie dóbr osobistych w artykule „Wojna o przywództwo w olsztyńskim PiS-ie”. Rozprawa jest otwarta dla publiczności. Wcześniej sąd odrzucił wniosek poseł Arent o zakazanie mi pisania na jej temat do czasu wydania wyroku w tej sprawie. Zawiadomienie przez poseł PiS Iwonę Arent o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 231 par. k.k. przez prokuratorów: Jana Przybyłka i Zbigniewa Czerwińskiego Prokuratura Generalna skierowała do Prokuratury Okręgowej w Zamościu. Natomiast zawiadomienie prokuratorów: Jana Przybyłka, Zbigniewa Czerwińskiego, a także funkcjonariusza Policji dotyczące podejrzenia popełnienia przestępstw zniesławienia i znieważenia przez poseł Iwonę Arent zostało skierowane do Prokuratury Okręgowej w Siedlcach. Jednocześnie Prokuratura Krajowa odpowiedziała „Debacie”, że „nie dysponuje informacją o wpływaniu na Ministra Sprawiedliwości – Prokuratora Generalnego, by postępowanie przygotowawcze w sprawie nieprawidłowości w działalności ECWS Helper w Olsztynie zostało zakończone decyzją merytoryczną określonej treści”. Poseł Iwona Arent nie odpowiedziała na pytania „Debaty”. wingów. Wystawcą nadania był Konrad z Thierbergu (Młodszy). Mistrz krajowy, zapamiętany również z faktu lokowania Marienburga (Malborka), przekazywał Skomandowi i jego trzem synom: Rukalsowi, Gedetesowi i Galmsowi 40 – włókową posiadłość w południowo – zachodniej Natangii. Pod dokumentem podpisali się: Hartung - komtur bałgijski, Gelwig von Goldbach – wójt Natangiii oraz bracia zakonni – Konrad (proboszcz Bałgi), Konrad Schenk i niejaki Ernko. Beneficjum wymienione w dokumencie znajdowało się w Natangii, w komturstwie bałgijskim na skraju puszczańskiego ostępu, poza którym rozciągała się już plemienna Warmia. Pergamin o niewielkiej objętości, opisujący zwięźle przekazywaną ziemię, patrząc z teraźniejszej perspektywy, okazał się być najstarszym na obszarze późniejszych Prus Wschodnich dokumentem tego rodzaju. Do 1945 roku znajdował się w archiwum państwowym w Królewcu. Aż po dziś dzień jest on także świadectwem 31 Stega Mała, drogowskaz do miejscowości Dobrzynka politycznej wolty przywódcy Jaćwingów oraz religijnej konwersji podległych mu ludzi. Szczep Skomanda przybył po latach tułaczki i utraty własnej ojczyzny do krainy równie wyniszczonej walkami. Od czasu wielkiego powstania Prusów minęło ledwie dwanaście lat. Natangowie stanowili wiodącą siłę antykrzyżackiej irredenty. Ostatecznym aktem zmagań była egzekucja ich lidera - Herkusa Monte w 1273 roku. Uczestniczył w niej podpisany przecież na dokumencie nadania Helwig von Goldbach. Skomanda osiedlono w zastanawiającej bliskości stabławskiego lasu, w którym zakonni bracia dopadli Montego. Zaprojektowany lub nieprzemyślany przez Krzyżaków abcug nie był większy niż godzina jazdy wierzchem. Obaj wodzowie: żyjący Jaćwing i martwy Natangijczyk byli nie tylko rówieśnikami. Prowadzili niegdyś równoległe i zwycięskie wyprawy skierowane przeciwko Zakonowi, jak ta z 1263 roku - do ziemi chełmińskiej. Teraz Skomand stawał się nagrodzonym sługą „Białych Płaszczy”, a jego lud zobowiązano do zbrojnego stawania w walce po stronie militarnej korporacji. Otrzymane przez niego dobra długo jeszcze nosiły pruski charakter. Zakonny skryba w dokumencie powtórzył jedynie utrwalone miejscowe nazewnictwo: pole osadnicze, na którym jaćwieski przywódca zbudował siedzibę nazywało się Steynio, łąka – Penkoweo, las – Drogowitegen, a ziemię nadającą się pod uprawę miejscowi określali mianem Labalauks. Kolonistów niemieckich Krzyżacy nie zdążyli jeszcze sprowadzić. Ziemia, odległa o ponad 100 km od terytorium Krasimia – części Jaćwieży, z której wywodził się szczep Skomanda, z wyglądu trochę ją jednak przypominała: pagórki, bagna, widoczne w oddali ściany staro- 32 drzewu. Brakowało dużych jezior, rzeki też nie imponowały wielkością. We wsi, biorącej nazwę od brodu nad rozlewiskiem niewielkiej Wałszy – Cathiten, na wzgórzu, zbudowano świątynię, by nawróceni Jaćwingowie i Prusowie mogli uczestniczyć w chrześcijańskich nabożeństwach. Neofitom krzyżaccy kapłani wyperswadowali pogański zwyczaj palenia zmarłych. Skomanda pogrzebano we własnej parafii. Potężny głaz upamiętniający śmierć jaćwieskiego wodza, noszący nazwę „Skomandstein”, do 1945 roku znajdował się w pobliżu kościoła w Kanditten (Kandytach). Został usunięty, a właściwie zepchnięty przez robotników do ogromnego dołu, w czasach PRL- u podczas budowy wioskowego pawilonu handlowego. Wraz z głazem pochowano tu pamięć o dzielnym Jaćwingu. Skarby Zmierzając z Braniewa do Bartoszyc, w połowie dystansu spotkamy budowlę niezwyczajnej urody. Regularne kształty kamienno – ceglanego prostopadłościanu każą nam się domyślać rycerskiej siedziby. Nic z tego, to tylko niegdysiejsza administracja majątku ziemskiego. Wkrótce dostrzeżemy dębowe aleje i dawne czworaki. Nie oczekujmy zbyt wiele – Stega Mała w ludowej Polsce była PGR-em. Zabudowania gospodarcze całkowicie już rozebrano, a ostrołukowe czeluści okien w domniemanej szlacheckiej sadybie wypełniają pustaki. Istniejące blanki, zachowany gzyms i pozostałe tylko na fotografiach blaszane gargulce, plwające niegdyś obficie deszczówką, intensywnie pobudzają wyobraźnię – jak wszystko, co przeminęło. Dopóki jednak trwa ów ślad przeszłości – w pokaleczonej nawet postaci – doskonałością formy zwycięża obecną pospolitość. Dodajmy do tego wyjątkowe nazewnictwo: Stega Mała to modyfikacja wymienionego w krzyżackim pergaminie pola Steynio. W wersji niezmienionej nazwa przetrwała jako oznaczenie pobliskiej leśniczówki. Przed neogotyckim czworobokiem ustawiono drogowskaz: „Dobrzynka 3 km”. Podążając za wskazaniem przydrożnego kompasu, przeniesiemy się do wyszczególnionego w zakonnym pergaminie Labalauks (Laba – Dobre, Lauks – Pole). Stegi Wielkiej lub Starej, czyli centrum posiadłości Skomanda, trudno dziś szukać. Jest jednak tu na pewno. Znajduje się w niedużej odległości od siostrzanej miejscowości, na wzgórzu o wyraźnych walorach obronnych. Nie licząc odgłosów dzikiego ptactwa, nie ma tam śladów żywego ducha. Do nazwy Stega nadal mogłaby też pretendować pobliska, niewielka osada Schatzberg (Skarbiec). W 1888 roku na skutek odnalezienia na skomandowym polu Steynio prehistorycznych artefaktów – skarbów!, postanowiono skupisku kilku pobliskich domostw nadać nazwę odzwierciedlającą niezwykłość znaleziska. Potomkowie Skomanda niezbyt długo nacieszyli się Stegą. Po upływie osiemdziesięciu lat, Dytryk Skomandyta przeniósł się (w 1366 roku) na ziemię Bartów, do Barskelauken. Gdy zmarł, wioska ta stała się niemieckim Dietrichsdorfem (obecne Dzietrzychowo w powiecie bartoszyckim). Tymczasem Stega często przechodziła z rąk do rąk. Należała do Kotwitzów, Sacków, pewna część dóbr także do Kreytzenów i rodziny von Tettau. W XVII stuleciu jej właścicielami stali się Waldburgowie, a wkrótce ich dziedzice – Schwerinowie. Dawne majętności wielkiego wodza Jaćwingów sprowadzone zostały do roli folwarku w rozległym latyfundium panów na Wildenhoffie (Dzikowo Iławeckie). DEBATA Numer 4 (103) 2016 Ród Skomanda uległ szybkiej germanizacji, natomiast staropruskie określenie „Steynio” nieoczekiwanie przypisane zostało niemieckiej rodzinie Müllerów. Decyzję o nadaniu im herbu i dziedzicznego nazwiska „von Steegen” podjął w 1861 roku król Wilhem I. Prosperity Müllerów, wywodządzych się z Pomorza, zapoczątkował na terenie Natangii przedstawiciel tegoż rodu - Karol Fryderyk. W 1838 roku wydzierżawił Stegę Wielką, a w nieodległym folwarku Gottesgnade (Gniewkowo) urządził hutę szkła. Pieniądze uzyskane z manufaktury inwestował w rozwój Stegi. Rodzina von Steegenów, nie bez kłopotów i utraty części dóbr w czasach kryzysów, zdołała utrzymać jakąś ich część do 1945 roku. Wtedy to, na przełomie stycznia i lutego, drogą biegnącą przez Stegę Małą, u podnóża neogotyckiego „zamku”, przetaczała się fala ostatnich uciekinierów. W pochodzie zdążającym ku brzegom Zalewu Wiślanego, obok Niemców, szli sukcesorzy plemion pruskich i jaćwieskich. Oni „najbardziej na zawsze” opuszczali ojcowiznę. Pustka Nigdy nie dowiemy się, jak brzmi wyrażenie, którym określał się lud osadzony w 1285 r. pośród Natangów. Podobne przesiedlenia dokonane przez Zakon miały miejsce na Sambii. Na bursztynodajnym, wrzynającym się w Bałtyk półwyspie długo utrzymywało się pojęcie „Sudawskiego Zakątka”. Część tego wielkiego plemienia uciekła przed Krzyżakami na Litwę, inni – jak choćby Skomand i jego krewniacy, zanim podjęli decyzję o konwersji, próbowali szukać schronienia na Rusi. Zresztą, „Jaćwież” to słowiańskie określenie. Przebłysków imienia Skomand łatwo doszukać się w nazwach pozostałych w okolicach Ełku: Skomack, Skomentno… Kto wie, na ile poprawna jest hipoteza o tym, że Poleszucy – lud zamieszkujący błota Polesia, podobnie, jak i samo Polesie, to jedynie trawestacja nazwy jaćwieskiego szczepu Połekszan? Do nieobecności Jaćwingów w przestrzeni historycznej wychodzącej poza XIII wiek przyczynili się książęta ruscy, polscy i Zakon Krzyżacki. Nie należy oczywiście idealizować wojowniczego plemienia. Znajdując się w stadium przedpaństwowym, ochoczo organizowali łupieżcze wyprawy, szczególnie w kierunku ziem należących do Piastów i Rurykowiczów. Napady Jaćwingów powodowały odwet. Trudno określić, kto rozpoczął najazdy. Najwcześniejszą informację podał kijowski kronikarz Nes- DEBATA Numer 4 (103) 2016 Drogowskaz do leśnictwa Stejno tor: „983 – poszedł Włodzimierz na Jaćwingów i wziął ich ziemie”. Za panowania polskiego księcia – Bolesława Chrobrego miała z kolei miejsce misja Brunona z Kwerfurtu. W lutym 1009 roku późniejszy święty nawracał jaćwieskich pogan w ziemi niejakiego Nethimera. Prawdopodobnie w dniu 9 marca tegoż roku misja zakończyła się niepowodzeniem – Bruno zginął w bliżej nieokreślonym miejscu na pograniczu jaćwiesko – ruskim. Postać Brunona jest w historii chyba niedoceniana. Był, podobnie jak Wojciech Sławnikowic, przyjacielem cesarza Ottona III, ale jako Niemiec wystąpił z apelem w obronie Polski w liście skierowanym do jego następcy – Henryka II. Wydaje się, że łacińska epistoła, która wyszła spod jego ręki jest najstarszym dziełem literackim sporządzonym na ziemiach polskich. Ponadto dzięki relacji dotyczącej misji Brunona po raz pierwszy wzmiankowano Litwę. W następnych latach i stuleciach na Jaćwież wyruszali kolejni władcy ruscy: Jarosław Mądry w 1038 r., Jarosław Światopołkowicz – w 1122 r. Najwięcej uwagi do spraw jaćwieskich przywiązywali książęta zachodniej Rusi. Roman Halicki zaatakował dokuczliwych sąsiadów w 1196 r. Na przełomie lat 1227/ 1228 wyprawę w kierunku Jaćwieży poprowadził książę Daniel, a roku 1234 roku pochód jaćwieski rozbił pod Drohiczynem Wasylko. Powstrzymanie agresji ze strony Jaćwingów stało się przyczyną współdziałania polsko-ruskiego. Na wspólną wyprawę umówili się zimą roku 1245 wspomniany już Wasylko z Konradem Mazowieckim, nie doszła ona jednak do skutku. Haliczanie powtórzyli atak w 1251 roku, a w 1253 ruszyli razem z Siemowitem – synem Konrada. W czasie tej wyprawy z rąk Lwa – syna Daniela zginął wódz Jaćwingów Stekint. Kolejny pochód halicki, zimą lat 1255–1256, wtargnął głęboko w jaćwieskie terytoria. Kronikarski zapis sporządzony na tę okoliczność wymienił poszczególne szczepy tego ludu: Zlińców, Kresmienian, Pokimian. Jednakże największą klęskę zadał Jaćwingom książę krakowski Leszek Czarny w roku 1282. W niezwykle krwawej bitwie w okolicach Narwi zostały wycięte w pień ich oddziały, które wracały z łupieżczej wyprawy na ziemię lubelską. Gwoździem do trumny tego ludu stała się jednak krzyżacka rejza z 1283 roku. Sądzę, że znaczenie dziejów jaćwieskich w przyszłości nie będzie maleć. Przeciwnie, zainteresowanie tym ludem jeszcze się nasili. Historia nagradza waleczność. Oby tylko jaćwieska cecha nie musiała być weryfikowana w „przesmyku suwalskim”. Nauczyciel historii, Ukrainiec o łemkowskich korzeniach ur. w 1962 r. w warmińskim Braniewie, publikował m.in. w wydawnictwach Wspólnoty Kulturowej „Borussia” do której należy. Zainteresowany historią regionalną i dydaktyką historii Jerzy Necio 33 Władysław Kałudziński otrzymał zadośćuczynienie Olsztyński Sąd Okręgowy przyznał Władysławowi Kałudzińskiemu, prezesowi Stowarzyszenia Represjonowanych w Stanie Wojennym „Pro Patria”, kwotę pięciu tysięcy złotych tytułem zadośćuczynienia za bezzasadne zatrzymanie w ubiegłym roku przez policję w Pieniężnie. P rzypomnijmy, Władysław Kałudziński i Wojciech Kozioł, byli opozycjoniści, działacze niepodległościowi, internowani w stanie wojennym, postanowili przyspieszyć rozbiórkę pieniężeńskiego pomnika gen. Iwana Czerniachowskiego, sowieckiego oprawcy, odpowiedzialnego za śmierć i uwięzienie kilku tysięcy kresowych żołnierzy Armii Krajowej. W dniu 22 kwietnia ubiegłego roku zostali zatrzymani przez miejscową policję kiedy kończyli skuwanie liter z pomnika. Obaj zatrzymani odmówili składania wyjaśnień, zostali przewiezieni do komisariatu, sfotografowani, wzięto od nich odciski palców. Sprawą zajęła się prokurator z Prokuratury Rejonowej z Braniewa, Weronika Olender – skierowała Władysława Kałudzińskiego 34 na badania psychiatryczne. Widocznie uznała, że nikt zdrowy na umyśle nie będzie podnosił ręki na pomnik zasłużonego dla bolszewii kata polskich żołnierzy AK. Niewiele ją też interesował fakt, że Władysław Kałudziński w czasie internowania, w roku 1981, w Kwidzynie, został bestialsko pobity i jedynie cudem uniknął śmierci. Po wyjściu z internowania przebywał na rencie inwalidzkiej, a skutki tamtego pobicia odczuwa do dzisiaj. Dopiero protesty byłych opozycjonistów, niezależnych mediów, sądzę że też naszej „Debaty”, spowodowały, że prokuratura 30 czerwca 2015 roku umorzyła dochodzenie, uzasadniając że szkodliwość społeczna działania Kałudzińskiego była znikoma. W zakończonym w dniu 4 marca br. procesie w Sądzie Okręgowym w Olsztynie z powództwa Władysława Kałudzińskiego o zadośćuczynienie za bezzasadne zatrzymanie, prokurator w uzasadnieniu wykazał, że Kałudziński skuwając napis na pomniku „działał z pobudek patriotycznych, a celem było doprowadzenie do likwidacji pomnika upamiętniającego osobę kontrowersyjną w historii Polski”. Samo zdarzenie – zdaniem prokuratora – miało cechy demonstracji, nie było zaś przejawem lekceważenia obowiązującego porządku prawnego. Przed Sądem Okręgowym w Olsztynie nie pojawił się nikt z Prokuratury Rejonowej z Braniewa, mimo że o sprawie byli zawiadomieni. Prokurator Weronika Olender nie poczuła się w obowiązku przeproszenia Władysława Kałudzińskiego, więźnia stanu wojennego, za swoje krzywdzące go decyzje, w szczególności skierowanie na badania psychiatryczne. Władysław Kałudziński kwotę pięciu tysięcy złotych przekazał na konto Urzędu Miasta i Gminy Pieniężno. Jak zapowiada burmistrz Pieniężna, Kazimierz Kiejdo, w miejsce rozebranego pomnika sowieckiego oprawcy stanie pomnik czczący polskich bohaterów narodowych. DJ DEBATA Numer 4 (103) 2016 Prawda objawiona Rafał Ziemkiewicz wydaje już dziesiątą publicystyczną pozycję w wydawnictwie „Fabryka słów”. Tym razem jest to opis kampanii wyborczej prezydenta Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy. Tytuł książki „Pycha i upadek” mówi wszystko. Tylko tak się zastanawiam, do kogo tę książkę znany publicysta adresuje? Bo mam wrażenie, że opublikował ją wyłącznie dla samego siebie, aby mieć jeszcze jedną pozycję więcej we własnym dorobku, bo o czysty merkantylizm go nie podejrzewam. marek resh P rzyznam się, że bardzo rzadko po przeczytaniu obszernego tomu (400 stron) dochodzę do wniosku, że żadnej nowej wiedzy nie zdobyłem, nie dowiedziałem się niczego, czego nie wiedziałem z innych źródeł. Może jedyną rzeczą, której się dowiedziałem, jest to, że autorem antyklerykalnego hasła wyborczego Platformy Obywatelskiej był Michał Kamiński. Ale żeby to wiedzieć, trzeba stracić cały dzień na lekturę jednej książki? Można podziwiać erudycję Ziemkiewicza, jego konstrukcje stylistyczne, swadę językową, ale niestety ta książka niczego nowego do opisywanej przez media prasowe i internetowe kampanii nie wnosi. Autor zebrał swoje liczne artykuły prasowe, a przede wszystkim wpisy jakie prawie codziennie robił na jednym z internetowych portali, potem dodał do nich komentarz pisany już po wyborach i tym samym książka spuchła niemiłosiernie, tylko pytanie po co? Faktycznie, gdyby autor w cienkiej książeczce opublikował ostatni rozdział, który jest jako takim podsumowaniem kampanii wyborczej, to mogłoby wystarczyć. Oczywiście, można zarzucić Ziemkiewiczowi powierzchowność, że nie wykorzystał badań socjologicznych, nie przeanalizował wyników licznych sondaży przedwyborczych, nie dokonał gruntownej analizy wygranej i przegranej kampanii. Wszystko to ma wymiar chwilowej i doraźnej publicystyki. Kim zatem jest adresat tej książki? Chyba jest nim jakiś emigrant, który powrócił po latach do Polski, wcześniej nie otwierał komputera i chciałby z nudów przeczytać, jak w Polsce w roku 2015 wybierano prezydenta. Dlaczego Rafał Ziemkiewicz nie opisał drugiej kampanii wyborczej, czyli parlamentarnej? Czyżby chciał wydać Mózg rządu PO: „Byliśmy głusi” Czasami w „Gazecie Wyborczej” ukaże się jakiś tekst, który może wywołać zdumienie i zaskoczenie, bo wreszcie ktoś powie kilka zdań o minionym okresie rządów Platformy Obywatelskiej, które są prawdziwe. Ostatnio ze zdumieniem przeczytałem wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Michałem Bonim zatytułowany „Byliśmy głusi”, a w nadtytule: „Trzeba się wyspowiadać, żeby iść do przodu”, zamieszczony w numerze z 2-3 kwietnia br. ks. jan rosłan M ichał Boni jest doktorem polonistyki, więc przez Donalda Tuska został skierowany na odcinek głównego doradcy strategicznego, to on miał wyznaczać kierunki rozwoju naszego kraju. Potem był ministrem administracji i cy- DEBATA Numer 4 (103) 2016 fryzacji, a dużo wcześniej jako działacz Unii Wolności był zastępcą Jacka Kuronia w ministerstwie pracy, a potem sam został tam ministrem. Prominentny i wpływowy polityk dziś jakby trochę się bił w piersi (trochę bardziej w cudze niż swoje). On kolejną książkę tylko jej poświęconą? Ale przecież podwójne zwycięstwo PiS w jednym roku zasługuje na poważną analizę i aż się prosiło, aby te dwie kampanie ze sobą porównać, tym bardziej, że wygrana Andrzeja Dudy dała psychologiczny motyw do głosowania na Prawo i Sprawiedliwość. Autor jednak ma chyba dobre mniemanie o sobie, co zresztą patrząc na aktywność publicystyczną w prasie, radiu telewizji i internecie może mieć podbudowanie, stąd na potwierdzenie dobrego samopoczucia Ziemkiewicza zacytuję jedno zdanie z książki „Pycha i upadek”: „Wbrew upartemu wytwarzaniu pozorów, którymi zwiódł wszystkich oprócz mnie, że jest człowiekiem komputerem wypranym z jakichkolwiek uczuć i tylko kalkulującym, w istocie jest, dokładnie odwrotnie, produktem tej samej inteligenckiej formacji co na przykład Michnik, miotany emocjami i silnym uczuciem, które odczytuje jako znaki Powinności”. O kim jest ta opinia? O Jarosławie Kaczyńskim. Tylko Ziemkiewicz rozszyfrował Jarosława Kaczyńskiego, co w tej książce jest jedyną prawdą objawioną, którą może nie wszyscy podzielają, ale jednak znać powinni. Po tak doświadczonym dziennikarzu spodziewałem się dużo więcej. Marek Resh Rafał Ziemkiewicz, Pycha i upadek. Fabryka słów, Lublin 2015, s.404. chciał dobrze, ale przeszkadzali mu inni. Można się tylko cieszyć, że choć obecnie Boni trochę otworzył oczy i zrozumiał, dlaczego jego formacja tak sromotnie przegrała wybory. Przede wszystkim było to świadome dążenie do tego, aby za transformację ustrojową zapłacili zwykli obywatele, ludzie pracy, a obłowili się przeważnie zagraniczni pracodawcy. Jednym z pierwszych takich działań rządu była zmiana kodeksu pracy pozwalająca na zawieranie tzw. umów śmieciowych, co doprowadziło do tego, że dziś mamy najwyższy wskaźnik takich umów w całej Europie. To co miało działać tylko dwa lata, a co wymusili na rządzie Tuska pracodawcy, trwa do tej pory. Doprowadziło to do sytuacji wykluczenia milionów młodych ludzi zatrudnionych na umowach-zleceniach, którzy nie mogli wziąć żadnego kredytu, nie mieli płatnego urlopu czy zasiłku chorobowego. Cieszyli się tylko pracodawcy, a szczególnie za- 35 graniczne korporacje, które swój finansowy sukces opierały na taniej sile roboczej w Polsce. To było świadome działanie rządu. Boni dziś stwierdza: „Parę miesięcy temu bym tego nie powiedział, bo lojalność wobec własnego obozu, Donald i tak dalej”. Co się stało, że wreszcie powiedział, to co każdy wiedział od dawna. Skąd dzisiaj taka odwaga u eurodeputowanego, chciałoby się zapytać? Michał Boni przyznaje się, że był pomysłodawcą ujednoliconego podatku VAT na wszystkie produkty na poziomie 19 procent, co dałoby państwu ponad 20 mld zł. Oczywiście wiązałoby się to z podwyżką podstawowych artykułów żywnościowych, jak chleb czy nabiał, co uderzyłoby przede wszystkim w osoby najbiedniejsze. Niby Tusk był za, ale Bielecki (główny podpowiadacz ekonomiczny Tuska) i Rostowski byli przeciw. Trzeba pamiętać zdanie Tuska (o czym oczywiście Boni nie wspomina), że każdego członka rządu, który zaproponuje podwyższenie podatków od razu pozbawi funkcji. I tak premier sam siebie powinien zdymisjonować, bo nie tylko nie obniżył podatków co obiecywał, ale podwyższył podatek VAT, oczywiście niby tylko okresowo, a jest taki do dziś. Czy ktoś mógłby się spodziewać, że Boni skrytykuje Leszka Balcerowicza? Chociaż to może zemsta za licznik państwowego długu, jaki ten uruchomił pod koniec rządów Tuska. Powiedział o nim: „Leszek miał taką fazę, że w ogóle nie rozumiał procesów rozwojowych (...). Prywatyzujcie kolej, prywatyzujcie pocztę, a potem nastanie szczęśliwość”. To była metoda Balcerowicza: prywatyzacja wszystkiego, czyli oddanie zagranicznemu kapitałowi, co zapoczątkował od wysprzedaży polskich banków i hut. „Dla mnie neoliberalizm to już historia” – dziś mów Boni. Dopiero teraz zauważył klęskę tej ideologii, na której przecież opierała swoje rządy PO na spółkę z Peeselem? Czy jednak Michałowi Boniemu należy tak bezwzględnie wierzyć? Czy nie jest to kolejna prawda etapu? Dziennikarz zapytał go także o podpisanym zobowiązaniu do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL, co ujawnił w roku 1992 Antoni Macierewicz, a czemu konsekwentnie przez lata zaprzeczał Boni, aby jednak się do tego przyznać, gdy możliwy był dostęp do teczek dla dziennikarzy i naukowców. Podpisał zobowiązanie, 36 bo był szantażowany, wszak miał żonę, dziecko i do tego kochankę. Zresztą, swoich romansowych historii Boni nie ukrywa, wręcz się nimi szczyci, skoro pozwala na fotografie i opisy w tabloidach swoich poczynań. Ostatnio uczynił to biorąc już chyba trzeci ślub, gdy szykował się do Brukseli, gdzie pracuje jego partnerka. Ostatnio, po zamachu terrorystycznym w Brukseli, Boni zaistniał w internetowej przestrzeni, gdyż internauci od razu wykpili jego buńczuczną deklarację, że właśnie opracowuje ostrą dyrektywę antyterrorystyczną dla europejskiego parlamentu. Wcześniej przecież też przygotowywał niezmiernie ważne raporty dla Donalda Tuska, jak „Młodzi 2011” i „Polska 2030”, o których dużo mówił we wcześniejszych wywiadach, jakim to krajem szczęśliwości będziemy pod kierownictwem światle nam panującej Platformy Obywatelskiej. Teraz dowiadujemy się, że jest twórcą antyterrorystycznych dyrektyw, które na pewno zaprowadzą pełny pokój w Europie. Czasami zastanawiam się, jak nieograniczone jest ego niektórych ludzi, którzy przecież są wykształceni, przeczytali tyle książek, a jednak polityka zrobiła z nimi osoby całkowicie oderwane od rzeczywistości. W latach 70. ubiegłego wieku Michał Boni zapowiadał się jako zdolny krytyk literacki. Pisywał recenzje w tygodniku „Literatura” kierowanym przez Jerzego Putramenta. Potem poszedł w naukę i politykę, z polonisty przekształcił się w ekonomistę, socjologa, prognostyka rozwoju, planistę, a na koniec w specjalistę od cyfryzacji. Zdjęcie jego biurka, na którym leżały stosy papierów, a nie było komputera, z podpisem, że jest ministrem administracji i cyfryzacji najlepiej charakteryzuje tego człowieka. Jest człowiekiem papieru. Ale jednak gdzieś coś wrażliwego pozostało mu w duszy, bo nie boi się przyznać do rzeczy, których interpretacją powinien zająć się jakiś psychoanalityk. Okazuje się, że cały czas przeżywa traumę związaną z faktem podpisania współpracy z SB, a potem publicznego przyznania się do tego. To było bolesne i wywarło ślad w psychice, bo w komputerze o sobie może ciągle przeczytać, że był kapusiem. Druga trauma to Smoleńsk: „W okolicach 10 kwietnia mam dwa tygodnie snów. Trzymam czyjeś ciało na rękach i ono się powoli rozpada”. No tak, ja pamiętam głos premiera Tuska i marszałka Komorowskiego, jak się chwalili, że państwo dobrze zdało egzamin po tej katastrofie, a tu takie sny ma ówczesny szef Komitetu Stałego Rady Ministrów. Ale Michała Boniego prześladuje jeszcze jeden koszmar: „Męczące, trudne uczucie, że nam wszystko PiS odbiera. I też mam sny (...), że mnie ścigają pisowcy. Samochodem. Uciekam, przeskakuję jakiś mur i budzę się na podłodze obok łóżka”. Czego tak bardzo boi się Boni? „Bo znamy Kaczyńskiego. To jest dopiero rozgrzewka. Zacznie wsadzać przeciwników politycznych. zobaczy pan. Tomek Arabski pójdzie siedzieć”. Michał Boni ujawnia zbiorową podświadomość rządzącej ekipy PO. Mają poczucie winy za Smoleńsk i boją się, że zostaną rozliczeni za osiem lat rządów ekipy, która przede wszystkim dbała sama o siebie, kosztem dobra Polski. Dziś jakby Boni zaczynał rozumieć, że ludzie mieli poczucie bezpieczeństwa, tę ciepłą wodę w kranach, ale była to mała grupa tych „99 proc. naszych znajomych”, mówi do dziennikarza, bo przecież trzeba pamiętać o wypowiedziach celebrytów, którzy mówili, że nie znają nikogo, kto głosowałby na PiS i stąd nie rozumieją, co się stało w tych wyborach. Michał Boni świadomie czy nieświadomie ujawnił wielkie pokłady strachu, które dziś zalegają w duszach czołowych polityków PO. Nie wspomina w rozmowie o markowych zegarkach, o ośmiorniczkach, nawet o cyfryzacji Komendy Głównej Policji (co przecież wiązało się z potężną aferą łapówkową). Oni naprawdę się boją. Nie dziwmy się więc, że Grzegorz Schetyna językiem hitlerowskiej propagandy zapowiada totalną opozycję wobec demokratycznie wybranego rządu. W roku 2014 Marcin Król udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej”, który był zatytułowany: „Byliśmy głupi...”, teraz Michał Boni mówi: „Byliśmy głusi”. Ale to tylko chwilowa samokrytyka dokonana przez jednostki. Przecież rządy PO to złote lata dla Polski, jak zapewnia i zapewniał Bronisław Komorowski i pozostali prominenci PO. Co więc się stało Michałowi Boniemu? Może te sny otwierają mu oczy na prawdziwą rzeczywistość? Były redaktor naczelny „Posłańca Warmińskiego”, publicysta, autor czterech książek Ks. Jan Rosłan DEBATA Numer 4 (103) 2016 Zabawy akademickie Podwórka uniwersytetów, akademii i innych szkół wyższych niewiele mają wspólnego z prestiżem, jakim w powszechnej opinii cieszą się te świątynie intelektu. Wprawdzie bawią się na nich panie i panowie o wysokim stopniu inteligencji, posługujący się tytułami z najwyższych półek, nie świadczy to jednak o tym, że wszystkie zabawy odbywają się zgodnie z regułami fair play, bez podkładania sobie nóg (niektórzy modyfikują tę ekspresję, zamiast nóg używając nazwy zwierzęcia hodowlanego) i innych psikusów. Posłużmy się kilkoma przykładami - nie tylko z ostatniej chwili. kamil krystek W ostatnich kilku latach bardzo modnym krajem odwiedzanym przez polskich „naukawców” stała się Słowacja. Ktoś mógłby pomyśleć, że nic w tym dziwnego. Piękna przyroda, sporty zimowe, a i język tubylców nietrudny do zrozumienia. Nie to jednak przyciąga niektórych luminarzy nauki, lecz pożądane, a w Polsce niedostępne dla nich dobro, które można kupić za równowartość około 20 000, zł – HABILITACJA. I to wszystko w majestacie prawa, gdyż łącząca Polskę ze Słowacją umowa międzynarodowa pozwala na nostryfikację u nas stopnia doktora habilitowanego tam uzyskanego. Mało kto wie, że jak uregulowane są i jak się uzyskuje słowackie stopnie naukowe. W dużym uproszczeniu istniejący tam stopień CSc (Candidat Scientium ), uznawany oficjal- W nie za odpowiednik polskiego doktora habilitowanego, w rzeczywistości jednak swoją wartością naukową odpowiada polskiemu doktoratowi (Słowacy mają jeszcze stopień Dr Sc, Doctor Scientium, bardzo trudny tam do uzyskania; to on mógłby być porównany z polską habilitacją). Rozejrzyjmy się wokół siebie, a znajdziemy żywe przykłady takich „uczonych” na różnych wydziałach pobliskiej szkoły wyższej, którzy jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki (za kasę) awansowali naukowo. Zastanawiające, że wiedzą o tym panie i panowie w gronostajach i … bardziej podziwiają cwaniactwo niż przeciwstawiają się miernocie. Kilka tygodni temu w większości uniwersytetów i innych szkół wyższych odbyły się wybory rektorów na nową, czteroletnią kadencję. Nie byłoby w tym nic dziwne- 1993 roku w wydawnictwie Editions Spotkania ukazała się książka Michała Grockiego zatytułowana „Konfidenci są wśród nas”. Była to pierwsza publikacja opowiadająca o kulisach realizacji uchwały lustracyjnej z maja 1992 roku oraz opisująca historię tajnej współpracy z SB szeregu znanych przedstawicieli świata polityki i kultury, pisarzy, dziennikarzy, a także działaczy opozycji demokratycznej. Ponieważ ówczesne prawo chroniło tajnych współpracowników SB, a ścigało tych, którzy decydowali się na ujawnienie nazwisk, czy choćby pseudonimów konfidentów, wydawca został zmuszony do odstąpienia od zamiaru podania prawdziwych danych osób, które przyjęły propozycję współpracy ze strony Służby Bezpieczeństwa. W „Konfidentach” znajdujemy relacje o przebiegu współpracy z komunistyczną bezpieką, przedstawionych już z pełnym biogramem, takich postaci, jak pisarz Andrzej Szczypiorski, jego syn Adam, dziennikarz „Gazety Wyborczej” Krzysztof Wolicki, prezes warszawskiego KIK Andrzej Święcicki, czy marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski. Czytelnik zainteresowany kulisami pierwszej w najnowszej historii Polski próby rozliczenia się z systemem komunistycznym, czyli go, gdyby nie fakt, że w wielu przypadkach kandydatka / kandydat był jeden (zwykle ustępujący rektor), a szansę wyboru miał niemal stuprocentową. Gwarancję takiej decyzji elektorów zapewniały zmiany statutów uczelni, dokonane wcześniej (np. dwa lata temu) w majestacie autonomii uczelni. Zmiana polegała w przybliżeniu na tym, że senatorzy kończącej się kadencji uzyskali prawa przysługujące elektorom w kolejnych wyborach bez konieczności poddania się nowej weryfikacji w wyborach bezpośrednich. Jeżeli było ich więcej niż elektorów wybranych przez społeczność akademicką na normalnych zasadach, rezultat mógł być do przewidzenia. Nie zdradza się dobrej koleżanki lub dbającego o swoich kolegi. Opisałem tylko dwa przykłady, o których mówi się, raczej szeptem, w nobliwych gabinetach i na uczelnianych korytarzach. Opowiadanie o nich pełnym głosem mogłoby bowiem przynieść trujące owoce. Przecież na akademickim podwórku repertuar gier i zabaw jest znacznie bogatszy. Kamil Krystek PS Podobno na jednej z uczelni organizowana jest w pośpiechu (bliska zmiana umowy o nostryfikacji stopni naukowych) wycieczka na Słowację. Planowany początkowo bus trzeba było zastąpić autokarem i nikt się nie sprzeciwił, by w pierwszej kolejności miejsca w nim uzyskiwali doktorzy niehabilitowani, a program pobytu nie przewidywał wizyty w Bratysławie. realizacji uchwały lustracyjnej, znajdzie w książce arcyciekawe rozmowy na ten temat z premierem Janem Olszewskim, szefem UOP Piotrem Naimskim oraz wiceministrem spraw wewnętrznych Andrzejem Zalewskim. Książka zawiera pierwszą naukowo opracowaną monografię spec jednostki SB, jaką był Wydział XI Departamentu I MSW, powołany do walki z podziemiem solidarnościowym oraz opozycją demokratyczną działającą poza granicami PRL. Autorami książki „Konfidenci” są: doktor Witold Bagieński - pracownik naukowy IPN, profesor doktor habilitowany Sławomir Cenckiewicz - historyk, publicysta oraz wykładowca WSKSi M w Toruniu, Piotr Woyciechowski badacz dziejów aparatu represji PRL, publicysta, ekspert w dziedzinie służb specjalnych. Obszerny wstęp do książki napisał Antoni Macierewicz - były opozycjonista, polityk, minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego, obecnie szef MON. W książce znajduje się wiele unikalnych dokumentów i ilustracji pochodzących z zasobów archiwalnych IPN. Witold Bagieński, Sławomir Cenckiewicz, Piotr Woyciechowski, Konfidenci, Editions Spotkania, 2015 Konfidenci DEBATA Numer 4 (103) 2016 37 Pierwszy garnizon Olsztyna (cz. 1) W roku 1777 Olsztyn po raz pierwszy w swej historii otrzymał stały garnizon. Przez niemal dwie dekady w grodzie nad Łyną stacjonować miała najpierw piechota, potem kawaleria. W koszary przemieniło się wówczas, rzec można, całe miasto. Żołnierze kwaterowali u mieszczan, przeglądy i musztra odbywały się na rynku, w ratuszu umieszczono odwach, a przed bramami stanęły przy szlabanach budki z wartownikami. Urządzony został lazaret, magazyny i stajnie. Wyremontowano Wysoką Bramę. Pilnie naprawiać też zaczęto miejskie mury – w tym jedynie celu, aby zapobiec dezercjom. Mimo, że przybyłe tu wojsko nosiło pruskie mundury, a komend używało niemieckich, żołnierzy trudno było nazwać obcymi. Większość z nich stanowili Mazurzy i Polacy. Pod pruskie sztandary zaciągnięci zostali wtedy po raz pierwszy również mieszkańcy Warmii oraz samego grodu nad Łyną. Dziś fakty te okrywa mrok zapomnienia. rafał bętkowski P Daty do przesunięcia rzyjmuje się powszechnie, że garnizonowa historia naszego miasta zapoczątkowana została w ostatniej ćwierci XVIII wieku, wraz z wcieleniem Olsztyna w granice państwa pruskiego. W czasach warmińskich (do 1772 r.) nie było garnizonów, ponieważ nie było stałego wojska – pisze niemiecki historyk – Kiedy pierwszy garnizon przybył do Olsztyna nie da się dokładnie ustalić; w 1783 r. już tu był1. Autor tych słów, Anton Funk, sprawę daty, od której faktycznie rozpoczęła się garnizonowa historia naszego miasta pozostawił otwartą. Inaczej rzecz potraktowali jego następcy. Jako początek funkcjonowania pruskiego garnizonu w Olsztynie przyjęli właśnie ów podany przez niemieckiego badacza rok 1783. Informacja, już bez cienia wątpliwości, powtarzana jest w wielu niemieckich i polskich publikacjach2. Opierając się na analizie źródeł pierwotnych, wypada ją dziś nieco skorygować. Poprawek wymagają też, jak się wydaje, dotyczące owych zagadnień fragmenty dziejów kilku innych miast naszego regionu. Nimi jednak z braku miejsca nie będziemy się tutaj zajmować. Należące do Rzeczypospolitej ziemie Warmii, otoczone terenami Królestwa Prus, przez lata nęciły rosnącego w siłę sąsiada. W biskupim kraiku pruscy monarchowie dostrzegali niewykorzystany teren poboru rekruta oraz potencjalne źródło coraz bardzo potrzebnych państwu podatków. Także i inne czynniki, historyczno-kulturowej natury, zachęcać mogły do sięgnięcia po warmińską enklawę. Granice państwowe były w tamtych czasach umowne (choć na ogół szanowane), nie strzegły ich posterunki. Przemarszom wojsk pruskich przez terytorium sąsiada 38 nie stwarzano najmniejszych problemów. Swobodnie migrowała także ludność. Jak już wiemy, pomiędzy obu sąsiadami granice stały otworem i ruch ludności mógł odbywać się bez większych trudności. Problemy językowe i różnice kulturalne [między obydwiema stronami granicy] prawie nie istniały. Bodajże najsilniejsze bariery stwarzała różnica wyznań – pisał ks. prof. Alojzy Szorc3. To prawda. Innowiercy traktowani byli na Warmii jako goście niepożądani. Nie pozwalano im osiedlać się, ani nabywać nieruchomości. Ewangelicy mogli przebywać tu niecały rok, mając obowiązek wyjechać następnie z granic biskupstwa. Podobnych restrykcji w odniesieniu do katolików na terenie Prus nie stosowano. Fryderyk II pragnął uchodzić za monarchę oświeconego i tolerancyjnego. Wydarzeń, które nastąpiły pod koniec XVIII stulecia można się było wcześniej spodziewać. Aneksja Warmii przez Prusy dokonana została formalnie we wrześniu 1772 r. Organizacyjnie rzecz została doskonale przygotowana. Na zabrane Rzeczpospolitej ziemie jako pierwsi przybyli pruscy urzędnicy, zawieszając na ratuszach tablice z czarnym orłem, pieczętując kasy i kancelarie. Wraz z nimi lub zaraz po nich wkroczyły tu pruskie oddziały. Autor najbardziej znanej publikacji, poświęconej wojskom pruskim na Warmii w okresie 1772–1806, historyk Bruno Riediger twierdzi, że większość miast warmińskich otrzymała swe garnizony dopiero w 1783 r. Nie wydaje się to prawdopodobne już choćby z logicznego punktu widzenia. Król Prus nie czekałby dziesięciu lat, by zabezpieczyć swą zdobycz. Przeczą temu również fakty, o których wzmianki daje się wciąż odnaleźć w szczątkowych już dziś i mocno niekompletnych aktach miejskich. Niestety wszystko wskazuje, że problematy- ka owa nie została dotąd rozpoznana i dostatecznie przebadana. Zamieszanie pogłębiają zawarte w rozmaitych opracowaniach błędy i nieścisłości, beznamiętnie powielane przez badaczy. Wymieniony, ciekawy skądinąd tekst Riedigera może być tego przykładem. Jako pierwsze z okupowanych miast warmińskich wymienia on Braniewo, zajęte przez Regiment Fizylierów von Lucka (nr 53) w 1773 r.4 Przedtem poza Braniewem jedynie w Reszlu znajdujemy pruskie kontyngenty – pisze5. Niestety autor jest w błędzie. Zapomina o stolicy biskupstwa, która w tym samym czasie, w 1773 r., otrzymała załogę wojskową. Dokładnie opisał to Adolf Poschmann, na którego tekst o garnizonie Lidzbarka Warmińskiego również w swym artykule Riediger się powołuje6. Z nie do końca zrozumiałych względów pierwszeństwo woli dać opracowaniu emerytowanego wojskowego, Alexandra von Lynckera z 1936 r.7 Dzieło to, przetłumaczone ostatnio na język polski i reklamowane jako „kompendium na temat armii pruskiej w latach 1714–1806” jest tymczasem mocno niedoskonałe. Podawane tam informacje w wielu wypadkach okazują się bardzo ogólnikowe, nieprecyzyjne i niekompletne – dotyczy to zwłaszcza miejsc i czasu stacjonowania garnizonów. Na okoliczność ową zwracał uwagę czytelników już sam Lyncker: Wiadomą rzeczą jest, że zmiana miejsc kwaterunku z przyczyn ekonomicznych na dłuższy lub krótszy czas miała miejsce bardzo często. Jednakże wynika to przede wszystkim z zapisów w księgach parafialnych i lokalnych źródłach. Oficjalne dokumenty wojskowe niestety na ten temat milczą. Z tego i innych powodów rzeczą niemożliwą jest więc dokładne ustalenie czasu stacjonowania poszczególnych oddziałów w konkretnych miejscach8. Riediger mimo to zaufać wolał bardziej Lynckerowi, niż historykom parającym się dziejami regionalnymi. Do wszystkich opracowań na temat wojsk pruskich na Warmii badacz zresztą nie dotarł. Wśród publikacji wymienionych w przypisach do jego tekstu zabrakło np. obszernego, wartościowego artykułu Adolfa Poschmanna o garnizonie Lidzbarka Warmińskiego, opublikowanego w dodatku do lokalnej, ukazującej się tam gazety „Warmia” w 1942 r.9 Kolejnym przykładem zaprzeczającym opinii Riedigera odnośnie daty osadzenia garnizonów w większości miast warmińskich może być Orneta, z jej garnizonową przeszłością rozpoczętą w 1773 r. (pisał o niej Buchholz10), a także Olsztyn. Nikt nie przeglądał dotąd pod kątem zagadnień wojskowości akt magistratu olsztyńskiego z końca XVIII w. Okazuje się, że zawierają one cenne, związane z ową tematyką materiały źródłowe. Wynika z nich niezbicie, że wojsko pruskie w grodzie nad Łyną zaczęło stacjonować DEBATA Numer 4 (103) 2016 jeszcze w latach 70. tamtego stulecia, na długo przed datą podawaną w opracowaniach Bonka, Funka, Lynckera i innych. Rachunki serwisowe Podobnie jak w pozostałych częściach monarchii Fryderyka II po wcieleniu Warmii do Prus wprowadzony został na jej terenie tzw. podatek serwisowy, z którego finansowane było utrzymanie królewskiego wojska. W każdym mieście ustanowiony został Urząd Serwisowy i Biletowy (Servisund Billetier-Amt), zwany w skrócie Urzędem Serwisowym, nazywany potem miejską deputacją serwisową. Wysokość podatku, który musieli płacić wszyscy mieszkańcy, uzależniona była od rangi ośrodka (jego klasy podatkowej), wielkości domów i posesji, profesji wykonywanej przez właścicieli i ich dochodów. Opodatkowaniu podlegała także konsumpcja – objęte akcyzą warzenie piwa i pędzenie wódki, obrót zbożem, szlachtowanie zwierząt rzeźnych. Podatek w wysokości 1% swych dochodów płacili też urzędnicy publiczni. Do przychodów serwisowych wliczano również wpłaty z kasy miejskiej i subwencje z Królewskiej Kasy Wojennej. Z kasy serwisowej opłacano z kolei rekompensaty wypłacane obywatelom, u których zakwaterowani byli żołnierze, czynsze płacone za budynki wykorzystywane przez wojsko, koszty ich ewentualnej budowy, wyposażenia, utrzymania, remontów itp. Nie trzeba dodawać, że bilans przychodów i rozchodów powinien był się zawsze zgadzać. Rachunki musiały być skrupulatnie prowadzone. Czuwał nad tym skarbnik (Servisrendant) i kontrolerzy. W skład deputacji serwisowej magistratu wchodzili zwykle wybrani jego członkowie na czele z burmistrzem oraz przedstawiciele mieszczan. Gród nad Łyną ma to szczęście, że zachował się dla niego niemal kompletny zbiór magistrackich rachunków serwisowych z XVIII w. Cenny ów zespół przechowywany jest obecnie w Archiwum Państwowym w Olsztynie, w zespole akt magistratu miasta Olsztyna11. Pierwsza z zachowanych ksiąg zawiera dane z okresu rozrachunkowego 1776–1777, a więc od 1 czerwca 1776 r. do ostatniego dnia maja 1777 r. Kolejne dotyczą już okresu po 1782 r. Ostatni dotyczy okresu 1796–1797. Rachunki sporządzane były rokrocznie, nietrudno więc odgadnąć, że część dokumentacji zaginęła. Potwierdzają to również dawne sygnatury akt. Brakuje kilku pierwszych tomów, brak również rachunków za okres 1785–1786 i 1787–1788. Choć pełnego obrazu spraw związanych z wojskowością grodu nad Łyną w okresie fryderycjańskim nie da się już na ich podstawie odtworzyć, księgi nadal rzucają nań sporo światła. Odpowiedzieć nam mogą DEBATA Numer 4 (103) 2016 na wiele pytań. Pokazują Olsztyn u schyłku XVIII stulecia, dają informacje o pierwszym garnizonie, pozwalają precyzyjnie ustalić, kiedy stała załoga wojskowa pojawiła się w Olsztynie. W pierwszej z zachowanych ksiąg, dotyczącej okresu 1776 – 1777, a jest nią drukowana księga-formularz, z rubrykami, w których wprowadzano odręczne zapiski, w dziale przychodów miasta i jego obywateli z rekompensat za kwaterunki zapisano: miasto nie jest zakwaterowane, nie może więc z tego tytułu posiadać przychodów12. To, że wojska jeszcze w grodzie nad Łyną nie było nie oznacza, że nie ponoszono związanych z jego utrzymaniem wydatków. Należały do nich wpłacone podatki serwisowe, wynagrodzenia poborców i koszta urzędowe, a także wydatki nadzwyczajne. Jak skrupulatnie zostało wyliczone przychody z podatków serwisowych za tamten rok wyniosły 442 talary (tal.) 17 groszy (gr.) oraz 2 i 7/15 feniga (fen.)13. Rozchody w wysokości 433 tal. 68 gr. 3 fen. przekazane zostały jako wpłata do kasy centralnej. Pensje i wydatki nadzwyczajne, to 65 tal. 67 gr. i 9 fen. Z tej kwoty 23 tal. 67 gr. i 9 fen. wydano na słomę do obozowania (Lagerstroh), przeznaczoną dla przeciągających przez miasto w latach 1775–1776 oraz 1776–1777 oddziałów Regimentu v. Hallmanna, udających się na doroczną rewię14. Przegląd wschodnio- i zachodniopruskich oddziałów od 1773 r. urządzany był w Mokrem k. Grudziądza (Mockerau). W tym kierunku w maju każdego roku maszerowały i skąd powracały następnie wszystkie, stacjonujące na wschodnich terenach monarchii regimenty. W leżących na trasie przemarszu miastach robiono postoje i obozowano. Kolejna z zachowanych ksiąg rachunkowych dotyczy lat 1782–1783, a więc czasu kiedy Olsztyn posiadał stałą załogę wojskową15. Już tylko ona pozwala przynajmniej o rok wcześniej przesunąć datę podawaną przez Funka. Ze zgromadzonych dokumentów nietrudno jednak wywnioskować, że nie był to pierwszy rok pobytu pruskiego garnizonu w grodzie nad Łyną. Potwierdzenie znajdziemy w jednym z kolejnych tomów akt. Dokładną datę osadzenia załogi wojskowej w Olsztynie podaje dokument zachowany szczęśliwie w księdze rachunków serwisowych z lat 1784– 1785. Jest nim sporządzone przez magistrat zestawienie porównujące koszt oraz ilości drewna, oleju i świec, dostarczonych na przestrzeni kolejnych lat do sześciu użytkowanych przez wojsko izb „wartowniczych”: izby oficerskiej, izby odwachu i warty przy bramie oraz do trzech izb garnizonowego lazaretu. Świece zaczęto dostarczać wojsku na sześć lat przed datą podawaną przez Funka i innych – a konkretnie od 13 października 1777 r., kiedy to, jak zaznaczono w dokumencie [cyt.:] garnizon wszedł do Olsztyna16. Jest to więc data, od której w rzeczywistości rozpoczęła się garnizonowa historia naszego miasta! Do 20 marca 1778 r. przekazano wojsku łojówek za sumę 43 tal. 84 gr., w kolejnym roku – za sumę 71 tal. 6 gr. (cena 6396 sztuk świec). Podobnie rzecz przedstawiała się z drewnem, olejem i bawełną do lamp. W sezonie 1777–1778 miasto zaopatrzyło garnizon we wszystkie wymienione materiały opałowe i oświetleniowe za sumę 95 tal. 81 gr. 13,5 fen. W kolejnym sezonie 1779–1780, jako że był on już pełnym rokiem obrachunkowym, koszt opału i oświetlenia wyniósł 141 tal. 60 gr. Odręczny ów dokument napisany jest bardzo czytelnie, wystawił i podpisał go zaś burmistrz Titius, o jakiejkolwiek pomyłce nie może być więc mowy. Regiment Ingerslebena i Berrenhauera Żołnierz piechoty pruskiej ok. 1740 r. W księdze rachunków serwisowych dla lat 1782–1783 znaleźć możemy również wskazówkę, jaka najpewniej formacja jako pierwsza zajęła kwatery w grodzie nad Łyną. 39 Akta otwiera tu projekt rocznego i miesięcznego budżetu serwisowego na okres od 1 czerwca 1781 r. do ostatniego dnia maja 1784 r. Skrupulatnie wyliczone przychody i rozchody opiewały na identyczną, zbilansowaną sumę 1676 tal. 15 gr. Dokument sprawdzony został w Królewcu 9 lutego oraz 18 maja 1781 r., zatwierdzony zaś w Berlinie 20 maja 1781 r., z czego można wnosić, że został też w tym samym czasie sporządzony17. Na jego stronie tytułowej umieszczono informację, iż w mieście zakwaterowane są trzy kompanie Pułku v. Ingerslebena (Regiment von Ingersleben)18. Był to więc ten sam pułk, którego 4. batalion (w sile pięciu kompanii) od grudnia 1773 r. stacjonował w Lidzbarku Warmińskim, od tego samego roku także w Ornecie19. Nazwy regimentów XVIII-wiecznej armii pruskiej tworzono od nazwisk ich szefów. Rzadziej posługiwano się istniejącymi już wtedy numerami oddziałów, nadawanymi im wedle kolejności powstawania. Ponieważ powtarzające się zmiany nominalnych komendantów, a co za tym idzie zmieniające się nazwy formacji stwarzają niemały chaos ułatwiając pomyłki, to właśnie numer posiada dziś często kluczowe znaczenie dla identyfikacji oddziału. Również pułk, do którego należały olsztyńskie oddziały zmienił w okresie ich kwaterowania nad Łyną swą nazwę. Tak się złożyło, że gen.-mjr Carl Ludwig von Ingersleben zmarł pod koniec 1781 r.20 W 1782 r. od nowego szefa formację zaczęto nazywać Pułkiem v. Berrenhauera (Regiment von Berrenhauer)21. Pułk, któremu przyszło utworzyć pierwszy garnizon Olsztyna, nosił rzymski numer XI i należał do tzw. regimentów garnizonowych. Formacje tego rodzaju zaczęto tworzyć za czasów Fryderyka I Hohenzollerna (16881713) jako kompanie przeznaczone do obsady twierdz. Syn i następca pierwszego króla w Prusiech, Fryderyk Wilhelm I (1713-1740), nazywany królem żołnierzy, poprzekształcał je w pułki. Używane również jako formacje polowe, wyruszały one na miejsce konfliktu zbrojnego jako ostatnie, brały tym niemniej udział we wszystkich królewskich wojnach i kampaniach. Regimenty garnizonowe uznawano za formacje gorszej jakości. Wcielano do nich mężczyzn niższego wzrostu, inwalidów (zaliczano wówczas do nich również ludzi starych, słabych i chorowitych), oficerów przeniesionych karnie z innych pułków, jak też tych, którzy ze względu na wiek nie byli już w stanie pełnić służby w pułkach liniowych. Muszkieterowie otrzymywali tu także mniejszy żołd – 6 groszy za każde 5 dni służby, gdy tymczasem żołnierzom formacji polowych wypłacano go o 2 grosze więcej22. W latach 70./80. XVIII w. każdy z regimentów garnizonowych tworzony był przez 4 bataliony, w składzie których powinno znajdować się: 80 oficerów, 200 podoficerów, 60 doboszy, 40 20 felczerów oraz 2440 żołnierzy23. Podstawową broń pruskiego piechura stanowił w tamtym czasie karabin skałkowy z bagnetem tulejowym oraz krótka szabla, nazywana „tasakiem”. Uzbrojenie pułków garnizonowych różniło się od polowych o tyle, że żołnierze nie mieli tu szabel, nosząc przy pasie pochwę z bagnetem, a podoficerowie zamiast „halabard” wyposażeni byli w broń krótką24. Pułki odróżniały się głównie krojem i barwami munduru. Surduty uniformów Regimentu v. Berrenhauera były ciemnoniebieskie z ciemno-karmazynowymi „okrągłymi” wyłogami i takimż podbiciem, kamizelki i spodnie białe, halsbindy czarne. Trójkątne żołnierskie kapelusze miały karmazynowe pompony, oficerskie ozdobione były szerokim srebrnym tresem25. Formacja, której pododdziały zajęły Olsztyn miała bardzo interesującą historię. Sformowana została w 1744 r. dla Georga Ewalda von Puttkamera, porucznika polskiej armii koronnej i adiutanta ks. Wiśniowieckiego, który rok wcześniej przeszedł Pierwsza strona formularza rachunków serwisowych Olsztyna za okres obrachunkowy 1776 – 1777. Zbiory Archiwum Państwowego w Olsztynie na służbę króla Prus. Żołnierze pochodzili z werbunku przeprowadzonego w Polsce, Prusach i Rzeszy26. Do pułku wcielono także ok. 100 ludzi z zakupionego przez króla oddziałów holsztyńskich. We wrześniu 1748 r. płk. v. Puttkamer odszedł z wojska i wnet potem zmarł. Nowym szefem został płk Franz Christian v. Manteuffel (1748-1760), po nim płk Christian Henning Sebastian hr. v. Mellin (1760-1769), następnie gen.-mjr Carl Ludwig v. Ingersleben (1769-1781). W okresie, kiedy pododdziały regimentu stacjonowały w Olsztynie formacja po raz kolejny zmieniła swego szefa i nazwę. Jej ostatni już nominalny dowódca, Siegismund August v. Berrenhauer, urodził się w 1719 r. w Dietrichswalde k. Frydlandu. Wedle niemieckich biografów ojciec był właścicielem majątku Zybułtowo k. Ostródy (Seewalde), gdzie w 1753 r. zemrzeć też miała owdowiała matka dowódcy. Wojskową karierę rozpoczął w 1731 r. jako chorąży. Brał udział we wszystkich kampaniach Starego Fryca, m.in. w sławnych bitwach pod Groß-Jägersdorf i Kunersdorfem. Po czterdziestu latach mianowany został pułkownikiem (1771). Przejęty po Ingerslebenie w dziesięć lat później Regiment Garnizonowy nr XI miał być ostatnią formacją jaką dowodził, lecz nie ostatnim szczeblem w jego wojskowej karierze. Kiedy w 1788 r. regimenty garnizonowe uległy likwidacji, Berrenhauer otrzymał kompanię przyboczną i pensję 500 talarów, dodatkowo 700 talarów rocznie. Prestiż i dochody wysłużonego wojskowego miały niebawem znacząco wzrosnąć: w 1789 r. mianowany został komendantem twierdzy Grudziądz, a w 1790 – komendantem twierdzy Królewiec. Zmarł tu jako generał-major w 1795 r.27 Polskie wątki w historii pruskich regimentów – a jest ich przecież niemało – w epoce nacjonalizmów XIX i XX w. zaczęto skwapliwie pomijać. Niewielu też było historyków, których stać było uczciwie na ich przypominanie28. Do chwalebnych wyjątków należy tu Adolf Poschmann. Pisze on wprost, że Regiment Ingerslebena, który w 1773 r. wkroczył do Lidzbarka Warmińskiego, złożony był w połowie z Mazurów, w połowie zaś z Polaków29. Ci ostatni pochodzili oczywiście z zaciągu – do czego jeszcze wrócimy. Mazurzy trafiali do pułku jako uzupełnienia z jego macierzystego kantonu, tworzonego przez urzędy domenalne w Szestnie, Rynie, Śmietkach (Schnitken), Szczytnie, Drygałach i Chochole (Friedrichsfeld) oraz miasta Mikołajki, Orzysz, Biała Piska30. Formacja miała za sobą urozmaiconą przeszłość bojową: uczestniczyła w drugiej wojnie śląskiej, wojnie siedmioletniej i wojnie o sukcesję bawarską. W czasach pokoju zmieniała garnizony, stacjonując w Węgorzewie, Królewcu, Świętej Siekierce, Kreuzburgu, Cyntach, Domnowie. Od 1764 r. jej garnizonem była Iławka Pruska31. Stąd regiment przesunięty został na anektowane przez Prusy treny Warmii. Wedle danych opublikowanych w 1787 r. sztab i pięć kompanii kwaterowały w Świętej Siekierce (Heiligenbeil, dziś Mamonowo), pięć kompanii rozmieszczonych było w Lidzbarku Warmińskim, po trzy w Olsztynie i Dobrym Mieście, po dwie w Ornecie i Barczewie32. Choć informacji o wartemborskim garnizonie nigdzie poza tym nie znajdziemy (nie ma jej np. u Lynckera), na potwierdzenie jego istnienia natrafiamy w dokumentach serwisowych olsztyńskiego magistratu. DEBATA Numer 4 (103) 2016 W lipcu 1786 r. Królewska Wschodniopruska Kamera Wojny i Domen poleciła przewieźć z Barczewa do Olsztyna, a potem do Dobrego Miasta utensylia garnizonowe (Guarnisons Utensilien), m.in. cztery budki wartownicze, dwie latarnie pocztowe, zydle, stojaki, materace itp. Wyposażenie to miało zostać powtórnie wykorzystane. Resztę, pozostałą w Barczewie, zamierzano zlicytować. Świadczyć to może o przeprowadzonej właśnie wtedy likwidacji tamtejszego garnizonu33. Załoga wojskowa w przypadku owego niewielkiego miasteczka istniała prawdopodobnie bardzo krótko. Wprowadzona została zapewne dopiero po 1783 r. W wydanej dwa lata później „Topografii” Goldbecka warmiński Wartembork nie występuje jeszcze jako miasto garnizonowe, choć jako takie przedstawione zostały Braniewo, Dobre Miasto, Lidzbark Warmiński, Olsztyn, Orneta, Pieniężno i Reszel34. Wedle informacji przekazanej za pośrednictwem magistratu do opracowywanej właśnie przez Goldbecka „Topografii”, w styczniu 1782 r. załoga wojskowa miasta liczyła 330 osób. Tworzyli ją: 1 major, 2 kapitanów, 8 subalternów (oficerowie młodsi), 6 sierżantów, 21 kaprali, 1 felczer, 7 doboszy, 157 muszkieterów oraz 76 kobiet i 51 córek36. Dziwić może obecność kobiet w tym gronie, trzeba jednak pamiętać, że w tamtych czasach żołnierzom i oficerom towarzyszyły ich rodziny – żony i dzieci. Również oni stanowili pełnoprawną część każdego garnizonu. Pierwsze pruskie koszary wznoszono właśnie przede wszystkim z myślą o wojskowych posiadających rodziny. Każdego miesiąca na podstawie danych dostarczanych przez dowódcę sporządzano listy kwaterunkowe. Pierwsza z zachowanych dla Olsztyna pochodzi z czerwca 1782 r.37 Są na niej podane niemal te same, wymienione już liczby wojskowych. Olsztyński garnizon, jak podaje lista, tworzyły wtedy trzy kompa- serwisowych nowym okresem rozrachunkowym. Z jego początkiem, w czerwcu 1782 r. w olsztyńskim garnizonie urlopowanych było 188 osób. W kolejnych miesiącach ich liczba podlegała tylko niewielkim fluktuacjom, swe maksimum osiągając zwykle w sezonie żniw oraz robót polowych – w sierpniu 1782 r. nieobecnych było 190 ludzi. Urlopowani wykazywani byli na listach nawet w przededniu ćwiczeń – w kwietniu 1783 r. wpisano ich w liczbie 187. Piętnastego kwietnia rozpoczynał się trwający do końca maja sezon ćwiczeń i przeglądów wojsk, podczas którego wszyscy urlopowani musieli znaleźć się na powrót w garnizonie. W maju ponownie skompletowany garnizon opuszczał miasto, wyruszając na przeprowadzany zawsze w tym czasie, wspomniany już wielki przegląd królewskich wojsk. Pozostałe w Olsztynie rodziny żołnierzy i podoficerów czekały cierpliwie powrotu swoich mężów i ojców – olsztyński garnizon w maju 1783 r. tworzyło Sekrety list kwaterunkowych już tylko 46 kobiet i 9 dzieci 38. Najważniejszą część listy kwaterunkowej stanowiło podIlość pododdziałów zakwaliczenie miesięcznych wydatków terowanych w poszczególnych na zakwaterowanych u mieszmiastach Warmii miała związek czan członków garnizonu. Obejz wielkością owych miejscomowało ono tylko niższe szarże. wości, stanem ich zaludnienia i W czerwcu 1782 r. wydatkowano zabudowy, jak też sytuacją ekona kwaterunki łącznie 84 tal. 60 nomiczną ludności, a więc możgr. Były to wypłaty na 6 sierżanliwością utrzymania przez nią zatów po 67½ gr., na 19 podoficełóg wojskowych. W 1783 r. gród rów po 60 gr., na 1 felczera 45 gr., nad Łyną był jeszcze niewielkim na 7 doboszy i 165 muszkieterów miasteczkiem, liczył 222 „dymy” po 30 gr., na 50 kobiet po 15 gr. i 2071 mieszkańców. Większa ich oraz na 12 dzieci – za nie razem część – potwierdzają to oficjalne 1 tal. 30 gr. Przeliczenia wskazudokumenty i statystyki – mówiła jeszcze wtedy po polsku. Pruscy Fragment dokumentu z księgi rachunków serwisowych za lata 1784-1787, zawie- ją, że na wartość 1 talara składało rający informację o dacie umieszczenia garnizonu w Olsztynie („13ten Octobr się tu 90 groszy pruskich (licha żołnierze, pochodzący z terenów 1777”). Zbiory Archiwum Państwowego w Olsztynie moneta zdawkowa), nie zaś 24 Mazur oraz ziem Rzeczypospolitej używali tego samego języka, problemów z nie 3. batalionu Regimentu v. Berrenhauera „dobre grosze”, w których wypłacany był porozumiewaniem się między miejscowymi pod komendą mjr. Meyera. Oprócz niego regulaminowy żołd pruskich żołnierzy. Za i przybyszami więc nie było. Większy sta- było tu dwóch kapitanów – v. Fink i v. Wüttig żonatego muszkietera wedle przepisów nalenowić mogło protestanckie wyznanie dużej oraz kpt. sztabowy v. Bieberstein. Do tego: 8 żała się jak za dwóch, w Olsztynie rekompenczęści żołnierzy oraz fakt, że również z inno- subalternów (nie wymienionych już z nazwi- satę liczono jednak jak za 1,5 (45 gr.), za troje wiercami przyszło teraz mieszkać Warmia- ska), 6 sierżantów, 19 podoficerów, 1 felczer, dzieci – jak za jednego żołnierza (30 gr.). Za kom pod jednym dachem. Pruski garnizon 7 doboszy, 165 muszkieterów, 50 kobiet i 12 każdego podoficera i felczera – jak za dwóch wprowadził pierwszą, dostrzegalną zmianę dzieci. Listy wymieniały także te osoby, które szeregowych żołnierzy, tu jednak wypłacono w wyznaniowym obrazie miasteczka, w zna- służbowo odkomenderowane zostały z Ol- tylko 45 gr. Trudno powiedzieć, czym owe czącym stopniu przyczyniając się do rozwo- sztyna. Wśród odprawionych w tym czasie różnice były spowodowane, nie dysponujeju tutejszej gminy ewangelickiej – ba, rzec do Piławy (Pillau) znajdowało się 2 pod- my bowiem szczegółową instrukcją dla tutejmożna, iż zapoczątkował jej istnienie. Do- oficerów, 1 dobosz, 13 muszkieterów oraz szego Servis-Amtu. Listy kwaterunkowe Urzędu Serwisotąd, jeśli nie liczyć dwóch poborców akcyzy, 4 kobiety. Do Tapiawy (Tapiau) udali się z wśród mieszkańców Jakubowego grodu było kolei: 1 podoficer, 1 dobosz, 2 muszkieterów wego sporządzane były w Olsztynie przez zaledwie pięciu obywateli-protestantów! i 1 kobieta. Ich kwaterunkowe wysłane zo- jego rendanta i kontrolera (w 1782 odpoWyznanie przybyłych nie stanowiło jedna- stało przekazem pocztowym do tamtejszego wiednio: Rogalli i Braun), podpisywane zaś przez dowódcę garnizonu (Meyer), który kowoż monolitu. Garnizon nie składał się Urzędu Serwisowego. Przeszło połowa składu załogi wojsko- odpowiadał za prawidłowość przekazanych wyłącznie z innowierców. Magistrat musiał przyznać, że wśród wojskowych znajduje wej znajdowała się stale na urlopach, wra- przez siebie danych, a także przez burmistrza się również [cyt.:] wielu katolików35. Oczy- cając do macierzystego garnizonu tylko w i radę (Titius, Grunenberg, Rogalli, Leopold, wistym jest, że chodziło przede wszystkim kwietniu, na czas trwających do końca maja Zimermann) oraz starszych miasta (Szkirde, o służących w pruskim pułku Polaków, sta- ćwiczeń. Zaraz potem rozpoczynał się nowy Arend, Janowicz, Jegelki, Woydelko)39. Ci nowiących trzon stałej obsady garnizonu. rok wojskowy, będący zarazem w sprawach ostatni na każdej z zestawianych co miesiąc DEBATA Numer 4 (103) 2016 41 list poświadczali, że wymieniony wyżej „serwis” otrzymali rzeczywiście ci, którzy dostali wojskowych na kwatery. Kwatery wojskowych niższego stopnia opłacał Urząd Serwisowy. Kwaterunkowe dla wyższych szarż przekazywane było z królewskiej Kasy Wojennej (Kriegs-Casse) i wypłacane oficerom przez Urząd Serwisowy w formie gotówki w odstępach półrocznych. Dzięki zachowanym rachunkom poznać możemy niewymienione już na listach kwaterunkowych nazwiska subalternów olsztyńskiego garnizonu. W okresie 1782 – 1783 rendant Wilimski wypłacił dopłaty do kwater porucznikom o nazwiskach: v. Eicke, v. Bendemer, v. Petery, A. v. Szymanowicz, v. Hahnfeld oraz chorążym: Sadkell, Schmidt, Rehahn, v. Witten, Thone40. Korpus oficerski pozostawał domeną szlachty pruskiej – polsko brzmiące nazwisko nosi tu tylko jeden oficer. W innych pułkach i oddziałach wojskowych, zwłaszcza w późniejszym okresie, polskie nazwiska bywały liczniej reprezentowane. W wykazie oficerów Regimentu Garnizonowego XI w 1778 r. obecni są kapitanowie von Zbickowsky i von Choleva oraz sztabskapitan von Wasilewsky, w 1788 r. – a więc w momencie rozwiązania formacji – kpt. v. Sobieray oraz sztabskapitanowie v. Szecepansky i v. Magnitzky, v. Cholewa jest już majorem41. Z otrzymanych środków oficer miał obowiązek samodzielnie wynająć dla siebie odpowiednie, niedrogie mieszkanie oraz stajnię dla koni, podpisując z właścicielem stosowną umowę (przynajmniej na okres roku). Wedle olsztyńskich rachunków z 1783 r. kwaterunkowe majora i kapitanów wynosiło miesięcznie 4 tal., subalterni dostawali po 2 tal. Zapewne szukali oni sobie lokum w lepszych domach – być może w tych obiektach, które nie podlegały obowiązkowi „serwisu w naturze”. Wyłączonych z niego było całkiem sporo obiektów: domy wyższych oficerów, szlachty, urzędników państwowych, burmistrza i członków magistratu, osób duchownych i nauczycieli. Nie umieszczano kwater również w kościołach i klasztorach, szkołach, placówkach pocztowych, gospodach dla podróżnych, fabrykach, domach pogorzelców i budynkach nowo wzniesionych (przez pierwsze trzy lata), a także u kolonistów i nowych obywateli miasta42. Oficerowie na kwaterze byli bardzo pożądani – przepisy zwracały uwagę, by nikogo tu nie wyróżniać i w kolejnych latach stosować rotację gospodarzy. Kwaterunki żołnierzy i podoficerów nie były jednak już tak atrakcyjne. Dla zwykłych mieszczan stanowiły obciążenie kłopotliwsze i dużo bardziej dotkliwe niż podatki. Zamiast koszar – mieszczańskie domy W czasach, kiedy zwyczaj budowy koszar zaczynał dopiero powoli wchodzić w życie, mieszczańskie kwaterunki były normalną, szeroko stosowaną praktyką43. Na utrzymanie wojska składać się musieli wszyscy królewscy poddani, wszystkim też – poza przypadkami, które wymieniłem – proporcjonalnie i zgodnie z zasadą równości przydzielano na kwatery żołnierzy. Na podstawie przeprowadzonej klasyfikacji właściciele i dzierżawcy posesji podlegający obowiązkowi kwaterunku byli „rolowani” tj. wciągani na specjalne listy (Einquartirungs-Rolle). Na ich podstawie urząd serwisowy przygotowywał bilety kwaterunkowe (Einquartirungs-Billets) – kwity, na których umieszczony był numer domu, nazwisko gospodarza oraz czas kwaterunku. Te roznoszone były po mieście. Nie wolno było nikomu wymieniać się nimi, wprowadzać samowolnie zmian, poprawek etc. Tylko z prawidłowo wypełnionym biletem można było też przyjąć żołnierza na kwaterę. Nikt nie miał prawa zmusić kogo- Nocleg w Massow, rysunek Daniela Chodowieckiego z 1773 r. Nie inaczej wyglądało często miejsce noclegu żołnierzy na mieszczańskich kwaterach 42 kolwiek do kwaterunku bez nakazu burmistrza oraz owego biletu. Zasady wygasały jedynie w sytuacjach nadzwyczajnych, np. podczas wojny. Warto podkreślić, że nie zapominano nigdy również o kwaterach rezerwowych. Sporządzana była ich lista z numerami domów, tak by w razie potrzeby ludzie nowo przybyli, rekruci, albo też żołnierze, którzy powracali do garnizonu mogli zostać do nich natychmiast przydzieleni. Zasady na których odbywały się kwaterunki, ukształtowane w XVIII w. dzięki latom doświadczeń, podlegały już tylko niewielkim zmianom. Przepisy uwzględniające lokalną specyfikę formułowane były na nowo wtedy, gdy przyłączano do królestwa nowe prowincje, do których wprowadzane były pruskie wojska44. We wrześniu 1773 r. Fryderyk II podpisał w Poczdamie nowy regulamin, dotyczący spraw serwisu i kwaterunków, wydany specjalnie dla regimentów piechoty i kawalerii stacjonujących na terenie Prus Wschodnich i Zachodnich, a więc również na zabranych Polsce w wyniku I rozbioru ziemiach Warmii i Pomorza Gdańskiego45. Przepisy określały szczegółowo zasady, na jakich powinny odbywać się kwaterunki w mieszczańskich domach. W punkcie czternastym sprecyzowano: Na kwaterę podoficera i żołnierza składają się: wolny dach nad głową, potrzebne drewno i światło, łóżka, sprzęty do gotowania i prania, miejsce do przechowywania części munduru i ekwipunku, w zimie ciepła izba wraz z gospodarzem i jego rodziną, kawalerzyście dochodzi do tego nieco światła przy futrowaniu jego konia46. Zaznaczano, że zakwaterowani powinni zadowolić się warunkami, jakie zaoferuje im gospodarz. Nie wolno im było wymagać niczego nadzwyczajnego, kłopotliwego i nieopłacalnego dla właściciela domu, jak np. specjalnego opalania dla nich izby lub rozpalania pod kuchnią poza normalnym czasem posiłków, gotowania strawy za bardzo małe pieniądze, łóżek na sprężynach itp. Regulamin wspomina, że gość powinien zadowolić się materacem, jakich używa się zwykle w koszarach. Wedle Poschmanna przy niedostatku łóżek występującym w niewielkich miastach był to najczęściej słomiany barłóg na podłodze. W zimnych porach roku należało dzień spędzać w izbie używanej przez gospodarza i jego rodzinę, spać zaś w komorze lub na wyznaczonym miejscu. Żołnierz miał ze sobą na kwaterze cały swój rynsztunek. Jego czyszczeniu i utrzymaniu we właściwym stanie poświęcać musiał codziennie wiele czasu. Zwracano uwagę, by nie rozwieszał i nie rozkładał części munduru i ekwipunku po wszystkich ścianach, krzesłach, stołach, gdzie mogłyby przeszkadzać domownikom. Zamiast tego powinien poukładać je porządnie w jednym, wyznaczonym do tego miejscu – jeśli było ono czyste i suche. DEBATA Numer 4 (103) 2016 Dodatkowi lokatorzy dla domowników zawsze byli kłopotem. Przestrzegano, by na kwaterze pilnować zasad właściwego współżycia, nie robić problemów z drobnostek, nie rozpoczynać sporów, nie występować słowem i czynem przeciw gospodarzowi i jego najbliższym. Właściciel domu nie miał obowiązku przygotowywać i uprzątać dla zakwaterowanych części izby lub wieczorami specjalnie dla nich palić światła. Zabraniano też zabierać światło, przy którym gospodarz pracował. Zakwaterowani w żaden sposób nie powinni przeszkadzać w wykonywaniu przez niego zawodu, ani jawnie bądź w sposób ukryty z gospodarzem konkurować. Przeciwnie – jeśli zgodził się na to ich przełożony (kapitan), mogli pomagać właścicielowi domu jako czeladnicy, ucząc się przy okazji profesji. Celem usunięcia nieprawidłowości i wyeliminowania ewentualnych sporów kwatery miały być często wizytowane wspólnie przez przedstawicieli komendy garnizonu oraz magistratu. Regulaminy podkreślały, że największe obciążenie dla kwaterunków stanowią kobiety – żony żołnierzy i podoficerów47. Ich los w garnizonie zawiązany był bez reszty z losem małżonka – jeśliby ten np. zdezerterował, traciły prawa i środki do życia, wykluczone zostawały od razu z wojskowej społeczności. Miały one też obowiązek dostosować się do zaoferowanych na kwaterze warunków – przysługiwały im jednak tylko wspólne z mężem schronienie pod jednym dachem oraz miejsce do spania u jego boku. O wszystko pozostałe: o drewno, światło, łóżka, o naczynia i sprzęty do gotowania i prania, którymi często sobie dorabiały, o obory dla hodowanego przez nie bydła, itp. musiały już postarać się same. Nie wolno im było wymagać od gospodarza niczego ponad minimum, które im się zgodnie z przepisami należało. Ponieważ doświadczenie uczy również, że gospodarze kwater cierpieć muszą od kobiet więcej utrapień niż od mężczyzn – stwierdzał regulamin – kapitanowie powinni trzymać je w ryzach i troszczyć się, by gospodarz nie był zanadto przez nie obciążony, aby nie zakłócały mu one spokoju i nie przeszkadzały w zarobkowaniu na życie48. Trochę lepsze, choć nadal spartańskie warunki przewidziano dla wojskowych nieco wyższych stopni. Feldfeble, wachmistrzowie, kwatermistrzowie i felczerzy nie mieli prawa żądać dla siebie oddzielnych izb. Jak zaznaczono w regulaminie powinni być zadowoleni, jeśli gospodarz z wolnej woli udostępni im stół do pracy zaopatrzony w szufladę, w której mogliby przechowywać swe dokumenty, materiały piśmienne lub medykamenty. Ponieważ byli oni w większości żonaci, zachęcano by za pośrednictwem magistratu umieszczać ich w wynajmowanych na ten cel, opłacanych niedrogo izbach. Rozwiązanie proponowano zastosować również w miarę możności wobec obarczonych rodzinami żołnierzy i podoficerów. [cdn] 1. Hugo Bonk [red.] „Geschichte der Stadt Allenstein”, Bd. V, Urkundenbuch T. III,5., Spezielle Urkunden, 5. Teil: Behörden und Garnison, Allenstein 1928 (dalej jako: Bonk, Bd.V, U.III,5), s. 143. 2. Por.: Hugo Bonk [red.] „Darstellung der Geschichte Allensteins”, Allenstein 1930, s. 264; Anton Funk, „Geschichte der Stadt Allenstein von 1348 bis 1943”, Aalen 1979, s. 254; Bruno Riediger „Die preußische Armee im Ermland 1772-1806” [w:] „Zeitschrift für die Geschichte und Altertumskunde Ermlands” [ZGAE] Bd. 45, Osnabrück 1989, s. 27; Janusz Jasiński, „Olsztyn w latach 1772-1806” [w:] Stanisław Achremczyk, Władysław Ogrodziński [red.], „Olsztyn 1353-2003”, Olsztyn 2003, s. 151. 3. Alojzy Szorc, „Zagrożenie Warmii przez Prusy (17221772)” [w:] „Komunikaty Mazursko-Warmińskie” nr 4 (118), 1972, s. 555. 4. Riediger, tamże, s. 24. 5. „Auffällig ist, daß der Großteil der ermländischen Städte erst ab 1783 Garnisonen erhielt. Davor finden wir außer in Braunsberg nur in Rößel preußische Kontingente”; por.: Riediger, tamże, s. 27. 6. Adolf Poschmann, „Die gute alte Zeit in Heilsberg” [w:] „Unsere Ermländische Heimat. Mitteilungsblatt des Historischen Vereins für Ermland”, nr 3/1957; por.: Riediger, tamże, s. 29, przyp. 34 i 36. 7. Alexander von Lyncker, „Die altpreußische Armee 1714 – 1806 und ihre Militärkirchenbücher”, Nachdruck Neustadt a. d. A., 1980; por.: Riediger, tamże, s. 28, tabela I oraz przyp. 33. 8. Cyt. za: Alexander von Lyncker, „Armia pruska 17141806”, tłum. Jarosław Pawlikowski, Oświęcim 2012, s. 14. 9. Adolf Poschmann, „Heilsberg als Garnisonstadt 1773 bis 1817” [w:] „Ermland mein Heimatland! Heimatbeilage der „Warmia”, nr 1-8/1942. 10. Por.: Franz Buchholz, „Bilder aus Wormditts Vergangenheit”, Wormditt 1931, s. 173. 11. XVIII-wieczne akta Urzędu Serwisowego w Olsztynie przechowywane są w Archiwum Państwowym w Olsztynie w zespole Magistratu Olsztyna pod sygnaturami: 259/333, 259/334, 259/339, 259/340, 259/341, 259/342, 259/343, 259/344, 259/345, 259/347, 259/348. 12. „Die Stadt ist unbequartiert, kann also hiervon keine Einnahme haben”; por.: APO 259/339, Magistrat zu Allenstein. Jährliche Servis-Rechnung der Stadt Allenstein vom 1ten Juny 1776 bis den letzten May 1777, s. 10, 14. 13. Przeliczenia komplikuje stosowany w czasach Fryderyka II system monetarny, w którym występowały dwa rodzaje groszy o różnej wartości: tzw. dobre grosze i grosze pruskie. Przyjmowany był następujący przelicznik: 1 talar (Reichsthaler) = 24 dobrych groszy (Gute Groschen) = 288 fenigów (Pfennig) = 90 groszy pruskich (Groschen) = 270 szelągów (Schilling) 14. Tamże, s. 52, 58. Regiment v. Hallmanna – Pułk Garnizonowy nr I, w latach 1772-1787 dowodzony przez płk. Friedricha Syliusa v. Hallmanna, stacjonujący w Kłajpedzie (Memel), Gąbinie (Gumbinnen), Kętrzynie, Reszlu i Węgorzewie; por.: Lyncker, tamże., s. 210-211. 15. APO 259/340, Magistrat zu Allenstein. Monaths und Jährlicher Servis-Etat der Königl-Preußischen Stadt Allenstein vom 1ten Juni 1782 bis ult. May 1783. 16. „…die Lichte vom 13ten Octobr 1777, an welchen Tage die Guarnison eingerücket ist,…” [podkreśl. autora]; por.: APO 259/342, Magistrat zu Allenstein. Servis Rechnungs-Belegen pro Anno 1784/85 der Stadt Allenstein, dok. nr 72, Der Stadt Allenstein Etat von denen bey der hisigen Guarnison Benötigten Wacht-Holz-Oel und Lichte Anno 1784/87. 17. Zwyczaj sporządzania co trzy lata nowego budżetu serwisowego, który musiał zostać sprawdzony i wysłany do urzędowej aprobaty, stosowany był w Prusach również po wojnach napoleońskich; por.: Krünitz, Johann Georg, „Oekonomische Encyklopädie oder allgemeines System der Staats- Stadt- Hausund Lan-dwirthschaft”, Bd. 153: Seil - Sieckenstockbahn, Berlin 1830, hasło „Servis- und Einquartierungswesen”, s. 393. 18. „Die Stadt ist bequartieret mit 3. Compagnien Regiments von Ingersleben”; por.: APO 259/340, Monatlicher und Jährlicher Servis-Etat der Königlichen Preußischen Stadt Allenstein vom 1tem Juni 1781 bis ult May 1784, s. 1 i nst. 19. Por.: Poschmann, „Heilsberg als Garnisonstadt 1773 bis 1817” [w:] „Ermland mein Heimatland!” nr 1/1942, s. 3; Buchholz, tamże. 20. Wedle niektórych publikacji z XVIII w. gen.-mjr. Carl Ludwig v. Ingersleben zmarł w 1781 r. w Heiligenbeil; por.: „Biographisches Lexikon aller Helden und Militärpersonen welche sich in Preußischen Diensten berühmt gemacht haben”. T.2, Berlin 1789, s. 210. Inne podają, że nastąpiło to w 1782 r. 21. Pisownia nazwiska za: https://de.wikipedia.org/wiki/ Sigismund_August_von_Berrenhauer 22. „Zustand der Königlichen Preussischen Armee im Jahr 1787 und kurzgefaste Geschichte dieses Heeres und seiner Stiftung an bis auf jetzigen Zeiten”, Breslau 1787, [dalej jako „Zustand 1787”], s. 83. 23. Johann Friedrich S*** „Kurzgefasste Geschichte aller Königlichen preußischen Regimenter zur Erklärung der illuminierten Abbildungen derselben, auf welchen die Chefs bis aufs Jahr 1768. fortgesetzt worden” [w:] „Accurate Vorstellung der sämtlichen Königlich Preussischen Armee...”, Nürnberg 1768, s. 111-112 [dalej jako: „Accurate...”]; „Kurzgefaßte Stamm- und Rangliste aller Regimenter der Königlich-Preußischen Armee von deren Stiftung an bis Ende 1785”, Berlin 1786, s. 9, 39 (dalej jako: „Kurzgefaßte…”) ; „Zustand...”, s.; 18, 98. 24. „Zustand 1787”, s. 83. 25. Współczesne publikacje opierając się zapewne na barwnej rycinie z 1768 r. wymieniają „niebieską kamizelkę i spodnie” (por.: „Accurate…”, ryc. 96; Lyncker, s. 224-225). We wszystkich rocznikach wojskowych z lat 70./80. XVIII w. spodnie i kamizelka uniformu Regimentu Garnizonowego XI opisywane są jednak jako „weisse Unterkleider” (por.: „Kurzgefaßte...”, s. 101). Rozbieżność może być wynikiem błędu autora ryciny lub dokonanej potem zmiany umundurowania pułku. 26. „…für ihm ward dieses Garnison-Regiment in Polen, Preußen und dem Reiche angeworben”; por.: „Accurate...”, s. 112. Informację powtarzają także inne opracowania z epoki; por.: „Kurzgefaßte…”, s. 102; „Zustand 1787”, s. 92. 27. https://de.wikipedia.org/wiki/Sigismund_August_von_ Berrenhauer 28. Uderzające, że informację o polskim zaciągu do Regimentu Garnizonowego nr XI znajdziemy w kilku XVIII-wiecznych publikacjach, nie ma jej już u Lynckera i Gierathsa. Por.: Lyncker, tamże, s. 224-225; Günther Gieraths, „Die Kampfhandlungen der Brandenburgisch-Preussischen Armee 1626-1807. Ein Quellenhandbuch”, Berlin 1964, s. 319-320 29. „Die heilsberger Soldaten waren zur Hälfte Masuren und zur anderen Hälfte Polen”, pisze Poschmann o Regimencie v. Ingerslebena; por.: Poschmann, tamże, s. 4 30. „Kurzgefaßte...”, s. 101. 31. Gieraths, tamże. 32. „Zustand 1787”, s. 92. 33. APO 259/343, dok. nr 136. 34. Johann Friedrich Goldbeck, „Volständige Topographie des Königreichs Preussen. Erster Theil welcher die Topographie von Ost-Preussen enthält”, Königsberg und Leipzig [1785], s. 20-23. 35. W datowanej na 22.01.1783 r. informacji magistratu Olsztyna przekazanej do „Topografii” Goldbecka zawarto nast. informację: „Außer der Guarnison, worunter auch viele Catolisch, und denen Accise-Officianten befinden sich nur zur Zeit 5 Bürger, welche der Evangelisch-Lutherischen Religion zugethan sind” [podkreśl. autora]; Hugo Bonk [red.] „Geschichte der Stadt Allenstein”, Bd. III, Urkundenbuch T. I, Allgemeine Urkunden bis 1815, Allenstein 1912, s. 599. 36. Por.: Bonk, tamże, s. 598-602:; Bonk, Bd.V, U.III,5, s. 143. Warto zwrócić też uwagę, że informacja przekazana została przez magistrat do „Topografii...” 22 stycznia 1783 r, ale zawarte w niej dane odnośnie garnizonu, spisane przez Meyera [major, dowódca garnizonu], datowane są na 20 stycznia 1782 r. – był to więc o dziwo zapis przytaczany przez badaczy, ale przeoczony przez nich jako dowód na obecność załogi wojskowej w mieście już w tym okresie. Zastanawia wyszczególnienie „kobiet” (Frauen) i „córek” (Töchter), ich liczby, dość rozbieżne z danymi list kwaterunkowych oraz pominięcie dzieci. 37. APO 259/340, k. 55 i nst.: „Quartier Liste pro Mense Junio 1782 der Stadt Allenstein. Gefertigt vom Servis-Amt. Rogalli – Rendant, Braun – Controlleur” 38. APO 259/340. W 1782 r. na listach kwaterunkowych wykazywane były następujące liczby urlopowanych: czerwiec – 188, lipiec – 188, sierpień – 190, wrzesień – 189, październik – 188, listopad – 187, grudzień – 189; w 1783 r.: styczeń – 188, luty – 188, marzec – 187, kwiecień – 187. 39. Tamże; pisownia wszystkich nazwisk wedle własnoręcznych podpisów sygnatariuszy. Warto zwrócić uwagę, że we współczesnych opracowaniach jako członka magistratu olsztyńskiego podaje się często „Leopolda Zimmermanna” - „Leopold” było tymczasem nazwiskiem. Chodziło o dwie różne osoby: Antona Leopolda (miejscowy Organarius) oraz Johannesa Zimermanna (kupiec). 40. Por.: APO 259/340, k. 40 – 54, dok. nr 28 – 40. 41. „Zustand der königlichen Preussischen Armee im Jahr 1788 und kurzgefasste Geschichte dieses Heeres von sejner Stiftung an bis auf die jetzigen Zeiten”, Breslau 1788, s. 122. 42. Por.: Krünitz, tamże, s. 392. 43. Por.: Rafał Bętkowski, „Wojsko, kwaterunki i koszary” [w:] „Debata” nr 2(101)2016, s. 37 i nst. 44. Por.: „Königlich Preussisches Reglement, wie es in Absicht auf die Einquartirung des Militairs, die Polizey in Bezug auf dasselbe und die Servis-Abgabe in den Fürstenthumern Ansbach und Bayreuth gehalten werden soll. De dato Potsdam, den 31. October 1796”. 45. „Servis und Einquartierungs-Reglement für sämtliche in denen Ost- und West-Preußischen Provinzen einquartierte Regimenter von der Infanterie und Cavallerie. De dato Potsdam, den 23. Septbr. 1773”, Königsberg 1773. 46. Tamże, s. 8, 47. „Ueberhaupt und weil doch die Weiber der Soldaten immer die größte Beschwerde bey der Einquartierung verursachen…”, tamże, s. 12. 48. Tamże, s. 10-11. DEBATA Numer 4 (103) 2016 Historyk-regionalista, wiceprezes Stowarzyszenia „Święta Warmia”. Autor książek „Olsztyn jakiego nie znacie”, „Dragoni z Olsztyna. Dzieje formacji i koszar”, „Olsztyn czasów Ericha Mendelsohna”. [email protected] Rafał Bętkowski 43 Pierwszy garnizon Olsztyna (cz. 1) cd. ze s. 43 Pierwsza z zachowanych list kwaterunkowych olsztyńskiego garnizonu, zawierająca dane z czerwca 1782 r. Zbiory Archiwum Państwowego w Olsztynie Trojak pruski – moneta z lichego srebra, o wartości 3 groszy pruskich, wybita w mennicy królewieckiej w 1777 roku – w tym samym, w którym Olsztyn otrzymał swój pierwszy garnizon (awers i rewers). Zb. autora Mundury Regimentu v. Manteuffla, późniejszego Regimentu v. Ingerslebena i v. Berrenhauera (Regiment Garnizonowy nr XI), wg ryciny z 1768 r. Po stronie lewej oficer, po prawej – muszkieter. Zamiast szabli u pasa nosi on pochwę z bagnetem 44 DEBATA Numer 4 (103) 2016