Pobierz miesięcznik - Leonard Krasulski poseł na Sejm RP Prawo i

Transkrypt

Pobierz miesięcznik - Leonard Krasulski poseł na Sejm RP Prawo i
Bachmura
o ulicy ponad podziałami
Czacharowski
wiersz „Po latach”
Falkowski:
Smoleńsk z polskiej perspektywy
Jarosiński:
Czy będziemy żyli w Eurabii?
Kobylińska:
Stop aborcji
Sacewicz
o Katyniu w prasie Polskiego Państwa
Podziemnego
Jarosiński
przypomina postać Henryka Lewczuka
„Młota”
Chazbijewicz
o konferencji na temat Tatarów w Brukseli
Kardela
o elbląskiej opozycji antykomunistycznej
Gulko
wspomina śp. Michała Powroźnego
Falkowski:
1050 lat chrześcijańskiej Polski
Korejwo
o poplątanej historii Franciszka Kotkowskiego
Socha:
Poseł Arent atakuje prokuratorów za Helpera
Necio
o pustce po Jaćwingach
Felietony ks. Rosłana i Krystka
Pamiętamy
Bętkowski
o pierwszym w Olsztynie stałym garnizonie
Wesprzyj finansowo niezależne i wolne medium
„Fundacja Debata”, ul. Boenigka 10/26, 10-686 Olsztyn, nr konta bankowego: 26 24 90 0005 0000 4500 1354 7512
DEBATA Numer 4 (103) 2016
1
Ulica ponad podziałami
W marcu minął rok jak Stowarzyszenie „Święta Warmia” złożyło na ręce pani Haliny Ciunel, przewodniczącej Rady Miasta Olsztyna, wniosek o nadanie nazwy ulicy,
dzisiaj potocznie nazywanej Obiegową, imienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie
konsultowaliśmy tej inicjatywy z lokalnymi władzami, ani radnymi Prawa i Sprawiedliwości, nie szukaliśmy także tam poparcia. Uznaliśmy, że powinna to być inicjatywa społeczna, bo to jedyna dziś szansa na rzeczową, godną pamięci prezydenta
i ofiar katastrofy smoleńskiej rozmowę.
bogdan bachmura
P
ostaci Lecha Kaczyńskiego i jego
długiej, rozpoczętej w 1977 r.
współpracą z Komitetem Obrony
Robotników służby dla ojczyzny, nikomu nie trzeba szczególnie przedstawiać.
Mamy bowiem do czynienia z rzadką
sytuacją, kiedy to nie kandydat i jego
zasługi muszą „dorosnąć” do kryteriów
nobilitujących do patronatu nad ulicą,
ale raczej ludzie o tym decydujący stają
przed sprawdzianem wierności zasadom,
dla których pełnią funkcje publiczne.
Pierwszy krok został zresztą w tym kierunku zrobiony. Pięć lat temu, rok po
katastrofie smoleńskiej, dwa największe
kluby radnych naszego miasta porozumiały się co do pomysłu nadania imienia
prezydenta Lecha Kaczyńskiego nowej,
największej wtedy inwestycji drogowej
w mieście. Ostatecznie nazwano ją ulicą
Artyleryjską, ponieważ uchwałą Rady
Miasta przyjęto, jako obowiązujący dla
nazw nowych ulic, minimum pięcioletni
okres od śmierci wnioskowanego patrona. Ta przeszkoda przestała istnieć rok
temu.
Nasz wniosek łączy się z nadzieją na
powrót do wspólnej dla klubów radnych
PO i PiS idei uhonorowania pamięci prezydenta RP i poparcia pozostałych radnych oraz prezydenta miasta. Dotyczy
tzw. ulicy Obiegowej, ponieważ ta nowa,
zlokalizowana w centrum miasta arteria,
stanowi z jednej strony przedłużenie ulicy gen. Władysława Sikorskiego, również
tragicznie zmarłego w katastrofie lotniczej premiera rządu RP, a z drugiej strony
łączy się z aleją marszałka Józefa Piłsudskiego, co tworzy symboliczną ciągłość
i nadaje temu miejscu właściwą rangę,
pozostając w zgodzie z zapisem uchwały
RM dotyczącej tematycznego porządku
nazewnictwa ulic.
Mamy świadomość, że nasz wniosek,
wobec trwającego od lat, nasilającego
się konfliktu politycznego i społecznego,
może budzić wiele kontrowersji. Jednak
śmierć prezydenta podczas pełnienia
obowiązków głowy państwa to okoliczność, która powinna unieważnić wszelkie bieżące, choćby najgłębsze podziały.
Bez tego bowiem mówienie o Polakach
jako narodzie jest pustą, pozbawioną
treści figurą. Nikt przecież dzisiaj nie
kwestionuje sensu istnienia ulic oraz innych symbolicznych miejsc upamiętniających prezydenta Gabriela Narutowicza,
chociaż nie jego krótka prezydentura,
ani wcześniejsze zasługi publiczne, lecz
okoliczności tragicznej śmierci stanowią
główny powód naszej szczególnej pamięci. Nie ulega dla mnie wątpliwości,
że na podobne potraktowanie, gdyby to
on znalazł się na miejscu prezydenta Kaczyńskiego, zasługiwałby prezydent Bronisław Komorowski.
Wierzę, że w tej sprawie dojdzie do
porozumienia, zwłaszcza z autorami
wcześniej złożonych wniosków dotyczących ul. Obiegowej. Jesteśmy przekonani, że Marian Bublewicz powinien mieć
swoja ulicę w naszym mieście. Dlatego
cieszymy się, że autorzy wniosku w tej
sprawie zmienili go z ulicy Obiegowej na
ulicę łączącą miasto z przyszłą obwodnicą, w pobliżu dawnego miejsca zamieszkania Mariana Bublewicza. Szczególnie
zależy nam na poparciu rad osiedli Kościuszki i Kormoran, które wnioskowały
o patronat prof. Zbigniewa Religi, i które
w tym pomyśle wspieraliśmy.
Jak wspomniałem na początku, nasz
wniosek złożyliśmy ponad rok temu. Zaprosiliśmy też na zebranie stowarzyszenia panią Halinę Ciunel, przewodniczącą
RM i Łukasza Łukaszewskiego, przewod-
niczącego Komisji Gospodarki Komunalnej. Wydawało się, że nasza argumentacja dotycząca patronatu prezydenta
Kaczyńskiego spotkała się ze zrozumieniem. Niestety, choć nowa ulica dawno
została oddana do użytku, my nawet nie
zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie Komisji Gospodarki Komunalnej. Żadnego
skutku, pomimo zapewnień i obietnic,
nie przynoszą bezpośrednie interwencje
u pani Ciunel, a od pana Łukaszewskiego
dowiedziałem się, że podobno pojawiły się jakieś nowe wnioski i są one opiniowane przez jakąś tajemniczą komisję
w Ośrodku Badań Naukowych.
To nie pierwszy wniosek składany
przez nas do Rady Miasta. Jednak z takim traktowaniem spotykamy się po raz
pierwszy. Wielokrotnie też słyszałem od
radnych, że „nie zajmują się polityką”.
To doskonała okazja na wykazanie tego
w praktyce. Zwłaszcza teraz, kiedy żywo
dyskutowane są granice władzy demokratycznej większości, a na demonstracjach KOD-u, także z udziałem pani
Haliny Ciunel, ich uczestnicy protestują
przeciwko jej przekraczaniu.
Wniosek dotyczący ulicy prezydenta Kaczyńskiego tylko pozornie nie ma
z tym związku. To test, czy na poziomie
lokalnej społeczności potrafimy wznieść
się ponad wyniszczające nas „warszawskie” podziały i pokazać, tu, w Olsztynie,
pozapartyjne oblicze samorządności. Czy
też znów, jak to widzimy wielokrotnie na
posiedzeniach Rady Miasta, zobaczymy
z góry przewidywalny, zdyscyplinowany
las partyjnych rąk? Jeżeli tego nie zmienimy, jeżeli choćby na poziomie patronów ulic nie wyrwiemy się logice podporządkowania partyjnym interesom, to
następnym pokoleniom, zamiast pamięci
o wybitnych, choć zróżnicowanych osobowościach, pozostawimy świadectwo
czasu ludzi „bez właściwości”, których
nazwiska na tabliczkach oznaczających
nazwy ulic pozwolą rozpoznać jedynie
rytm kolejnych fal politycznych przypływów i odpływów.
Prezes Stowarzyszenia
„Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog,
publicysta
Bogdan Bachmura
DEBATA – miesięcznik regionalny
Redaktor naczelny: Dariusz Jarosiński, tel. 604 59 37 44, e-mail: [email protected]; www.debata.olsztyn.pl. DTP: Bogdan Grochal
Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania tekstów. Wydawca: „Fundacja Debata”, ul. Boenigka 10/26, 10–686 Olsztyn,
nr konta bankowego 26 24 90 0005 0000 4500 1354 7512.
2
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Po latach
rozmowa przez telefon
w piątą rocznicę Smoleńska
przyjaciółka Anny Solidarność
mówi że złożyła wiązankę modlitwy
na grobie który nie jest właściwym grobem
(wyobraźcie sobie ciało idealnie zachowane
– jedynie pieprzyk zdmuchnął powiew –
ciało sekcją zbezczeszczone)
przyjaciółka wierzy że Anna Walentynowicz
trafi do podręczników szkolnych że każde
kłamstwo światło czasu przenicuje do cna
zarażona jej dzielnością cierpliwie znosi
gasnący obraz świata – umawiamy się
na późną wiosnę gdy słońce będzie mocne
Smoleńsk z polskiej
perspektywy
Powiedzieć prawdę o Smoleńsku. Temat to arcyważny dla każdego Polaka i to właśnie w perspektywie kwietnia 2016 r., czasu wielkiej nadziei, kiedy to wyszydzana i
poniżana prawda ma szansę wybić się ponad kłamstwo.
henryk falkowski
W
historii Polski już pierwszy
epizod związany ze Smoleńskiem budzi uzasadnione emocje. To, co dziś głoszą putinowscy historycy, stoi w opozycji wobec
faktów ustalonych przez polskich badaczy dziejów. Rzecz tyczy się udziału pułków smoleńskich w bitwie pod
Grunwaldem. Pułkami tymi dowodził
brat Jagiełły – książę litewski. To te
trzy pułki – opisując zwycięstwo pod
Grunwaldem – chwalił Jan Długosz.
Tylko one spośród wojsk Wielkiego
Księstwa Litewskiego i wojsk ruskich
– nie rosyjskich! – nie uszły z pola walki. Dzisiejsza historiografia putinowska przywłaszcza je sobie i głosi, że to
oni – Rosjanie – wygrali bitwę z zakonem krzyżackim. Tak mówi, ale czy to
prawda? Wiemy, że nie.
Mamy rok 1514 – państwo polsko
-litewskie po raz pierwszy traci Smoleńsk. Moment ten uwiecznia nasz
wielki malarz Jan Matejko. Na obrazie
DEBATA Numer 4 (103) 2016
widzimy, że w ciemnym pokoju siedzi
błazen króla Zygmunta Starego, w tle
na dworze trwa zabawa, a tylko on
w niej nie uczestniczy. Wpatruje się
w przyszłość – to jest proroctwo Matejki o Smoleńsku. Jeszcze nie powstała krakowska szkoła historyczna, a ten
genialny malarz już antycypuje dla
części polskich historyków smoleński
symbol.
200 lat po Grunwaldzie, jest rok
1610, gdy między Smoleńskiem
i Moskwą – pod Kłuszynem – Polacy
w husarskim stylu pokonują wojska
moskiewskie. Wielki triumf, skutkiem
którego odzyskujemy Smoleńsk i zajmujemy Moskwę. Moskale odrzucili
propozycję unii z Polską, unii na wzór
związku polsko-litewskiego, jak „równi z równymi”. Wybrali realizowaną
do dziś w duchu ideologii euro-azjatyckiej koncepcję tzw. trzeciego Rzymu.
A przecież nasz polski orzeł jest biały
i patrzy w prawo – na Zachód, ich jest
Olsztyński poeta.
Laureat Konkursu
Poetyckiego
im. ks. Józefa Baki (2001).
Wiersze publikuje
w kwartalniku „Fronda”
i dwumiesięczniku
„Arcana”
Krzysztof Czacharowski
czarny i ma dwie głowy – zachłannie
spogląda i na Europę, i na Azję. Polska
i Rosja – do dziś różni nas tradycja kulturowa. Polska czerpie z tej łacińskiej.
Oni, chcąc coś osiągnąć, nie zawahają
się uciec do każdej metody, byle była
skuteczna.
Polski król Władysław IV wygrał
wojnę smoleńską, ale po jego śmierci
w 1654 r. Smoleńsk znów utraciliśmy.
To było po wojnie domowej w Rzeczypospolitej, nazwanej powstaniem
Chmielnickiego. Niedocenieni nasi
współmieszkańcy poddali się carowi,
a ten umiał to dla rosyjskich interesów
wykorzystać. Znów granica polskorosyjska przesunęła się bliżej Warszawy.
Przywołam tu początek 11 księgi
„Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza:
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią
starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie
marzy.
(…)
W 1812 r. Polacy wraz z Napoleonem poszli na Moskwę. I znów po 400
latach od Grunwaldu, 200 od Kłuszyna, Smoleńsk jest w naszych rękach.
Niestety, tylko na chwilę.
Sto lat później, w 1918 r., Polska
odzyskuje niepodległość. W Rosji rewolucja, rządy czerwonego terroru.
Polacy bronią wolności zwyciężając
bolszewików w bitwie warszawskiej
3
dwudziestego roku. Ratujemy Zachodnią Europę. Niedługo sowieci znajdą okazję, by się nam odwdzięczyć.
Władcy Kremla nigdy nam 1920 roku
nie zapomną.
Bolszewicy biorą odwet w czasie
II wojny światowej. Wiosną 1940 r.
mordują w Katyniu pod Smoleńskiem
i w innych miejscach ponad 22 tysiące polskich oficerów. Wielu Polaków
ginie z rąk NKWD w smoleńskim
więzieniu. Stalin morduje, ale winą
obarcza się innych. Skąd my to znamy.
Po wojnie prawda o sowieckim sprawstwie i winie za mord katyński jest zakazana, przemilczana, aż do momentu,
gdy komunizm w Polsce zaczął chylić
się ku upadkowi.
Czerwiec 1989 roku to początek drogi do niepodległości. Polacy
są wierni swojej tradycji, są wierni
prochom swoich bohaterów. Mamy
kwiecień 2010 roku, 600 lat po Grunwaldzie, 400 lat po Kłuszynie, 200 lat
po wyprawie Polaków z Napoleonem
na Moskwę, 70 lat po masakrze katyńskiej. Polacy - na czele z głową
państwa, śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim – chcą godnie uczcić pamięć
pomordowanych w Katyniu. Samolot
startuje. Nagle świat obiega tragiczna
wiadomość: pod Smoleńskiem wszyscy zginęli. Nigdy o tym nie zapomnimy, bo jeżeli zapomnimy, to kiedyś
inni zapomną o nas.
Ale przecież padają pytania:
Jeżeli to była katastrofa, to dlaczego
do niej doszło? Jeżeli to zamach, to kto
był jego sprawcą?
Te pytania musimy stawiać, jeżeli chcemy być po stronie ofiar. Bo nic
tak naprawdę nie zostało wyjaśnione.
Ówczesne władze Polski, nie wystąpiły o umiędzynarodowienie śledztwa.
Premier Donald Tusk i pośpiesznie
przejmujący obowiązki prezydenta
marszałek Bronisław Komorowski to
historycy. Może pamiętali reakcję Stalina z 1943 r. gdy rząd RP rezydujący
w Londynie poprosił Międzynarodowy Czerwony Krzyż o śledztwo
w sprawie katyńskiej – doprowadziło
to do zerwania stosunków dyplomatycznych. Czy było to asekuranctwo
czy tchórzostwo? – to oceni historia,
ale nie tylko historia.
W dziejach Polski mieliśmy parę
niewyjaśnionych zdarzeń lotniczych.
Katastrofa w Gibraltarze. Dziś część
historyków opowiada się mimo
wszystko za wariantem zamachu, ale
nie ma precyzyjnej odpowiedzi kto był
mózgiem tej operacji. Wielu łączy to
ze zbrodnią katyńską i dokumentami
4
jakie na pokładzie samolotu premier
i Wódz Naczelny Władysław Sikorski
wiózł z Bliskiego Wschodu od żołnierzy 2 Korpusu gen. Andersa do Londynu. Nie pamiętamy, że na lotnisku w
Gibraltarze stały obok siebie dwa samoloty: polskiego premiera i samolot
ambasadora Związku Sowieckiego w
Londynie, Iwana Majskiego.
I drugie zdarzenie. Wiosną 1945 r.
sowiecki generał Sierow przeprowadził operację porwania przywódców
Polskiego Państwa Podziemnego. Samolot lecący do Moskwy uległ awarii
i tylko dlatego, że zabrakło jednego
spadochronu dla załogi rosyjskiej pilot
awaryjnie wylądował na polu. Przez
2 miesiące Rosjanie zaprzeczali, że Polacy są w ich rękach, dopiero aby wymóc ustępstwa w negocjacjach z politykami polskiego Londynu, wytoczyli
proces moskiewski szantażując Mikołajczyka, że jeżeli nie wejdzie do TRJN
to zapadną wyroki śmierci.
Silniki TU 154 M znajdują się przy
ogonie samolotu. Każdy kto lata dzisiaj samolotami pasażerskimi wie, że
jest to konstrukcja stara i większość
samolotów ma silniki na skrzydłach,
co ułatwia dotarcie paliwa do nich. Nie
trzeba tego paliwa przepompowywać
wzdłuż samolotu, co przecież trwa. Od
2007 r. do dziś władze naszego pań-
stwa nie zdecydowały się rozstrzygnąć
konkursu na zakup nowszych modeli
samolotów.
Czarne skrzynki, wrak samolotu, w
którym zginęła elita polskiego narodu
ze śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim i Jego żoną, nadal są w rękach
rosyjskich. A przecież samolot prezydencki jest częścią polskiego terytorium, tak jak np. polskie statki. Rosja
świadomie łamie prawo międzynarodowe w tym zakresie. Po zestrzeleniu
malezyjskiego samolotu pasażerskiego
nad Donbasem zwrócono jego szczątki właścicielom. Ale tam nie dało się
ukryć kto był sprawcą.
Bułhakow kiedyś napisał, że rękopisy nie płoną. Jako historyk wiem
i państwo też to ostatnio widzą, że nawet najtajniejsze dokumenty są po jakimś czasie dostępne. A historia lubi
się powtarzać. Tym bardziej, że coraz
częściej różne ważne osoby z Rosji
uciekają spod skrzydeł Putina, i często
są to ludzie władzy.
Zrobiono wielką krzywdę polskim
pilotom i ich rodzinom. Przy całej tej
sprawie środowisko agentury rosyjskiej, szczególnie agentów wpływu,
zostało w pełni uruchomione i z czasem będzie to coraz bardziej czytelne.
Nawet Tomasz Arabski, szef kancelarii
premiera Tuska, mówi obecnie o powszechnym bałaganie w instytucjach
przygotowujących wizytę 10 kwietnia
2010 r. w Katyniu. Do opinii publicznej przenikały gry ambasady Rosji w
Warszawie rozgrywające konflikt na
linii premier Tusk - prezydent Kaczyński. Przypominało to najgorsze okresy
w naszej historii z XVIII wieku, kiedy
podobnie zachowywał się tu ambasador
carycy Katarzyny II Michaił Repnin.
Pozostaje nadzieja, że Polacy zrozumieją gry i gierki toczące się wokół
tej tragicznej sprawy i nie dadzą się nikomu podzielić, a szczególnie podzielić naszym wrogom.
Boże chroń Polskę !
Nauczyciel historii
[email protected]
Henryk Falkowski
Wystąpienie na uroczystościach
Rocznicy Smoleńskiej w Urzędzie
Wojewódzkim w Olsztynie 9 kwietnia
2016 roku.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Czy będziemy
żyli w Eurabii?
Tajemnicą Poliszynela była wiadomość, że brukselska dzielnica Molenbeek jest
siedliskiem i wylęgarnią islamskich terrorystów - to oni, po uprzednim przejściu
przeszkolenia w Państwie Islamskim, przeprowadzali zbrodnicze ataki w krajach
Zachodniej Europy. Muzułmańscy fanatycy oszczędzali do tej pory Brukselę, stolicę
Unii Europejskiej, ponieważ, jak się coraz głośniej o tym mówi, istniała niepisana
umowa, pakt o nieagresji między belgijskimi służbami specjalnymi a wojownikami
ISIS. Dopóty, dopóki służby przymykały oczy na ich działalność, można było liczyć
na spokój. Do ataków w Brukseli doszło w kilka dni potem, kiedy został zatrzymany
w Brukseli jeden z organizatorów krwawych zamachów przeprowadzonych w ubiegłym roku w Paryżu.
dariusz jarosiński
M
ożna by rzec, że dotychczasowy
spokój w Brukseli okupiony był
zamachami w innych krajach,
co stawia władze tego kraju w wyjątkowo
fatalnej sytuacji moralnej. Sprawa ochrony terrorystów w Belgii powinna zostać
dokładnie wyjaśniona choćby na forum
Parlamentu Europejskiego. Trudno jednak od tej instytucji, ale i od wielu innych
unijnych, wymagać jakichkolwiek zdecydowanych przedsięwzięć mających na
celu zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom naszego kontynentu. Lewactwo
jest niereformowalne i jako zjawisko niebezpieczne od przynajmniej XVIII stulecia, bo wymierzone w naturalne prawa
człowieka. W imię źle pojętej wolności
w wielu krajach Zachodniej Europy, dostatniej pod względem ekonomicznym,
ułatwia się życie bandytom. W kilka dni
po zamachach na brukselskim lotnisku i
w metrze, premier Belgii mówił o dumie z
powodu nieograniczonej wolności w jego
kraju. Każdemu normalnemu człowiekowi ciśnie się na usta pytanie: dlaczego nie
są wyciągane wnioski z poprzednich zamachów, choćby tych w Paryżu? Dlaczego nikt nie przyzna się do popełnionych
błędów? Dlaczego oprócz pustych gestów,
płaczu Federiki Mogherini, szefowej dyplomacji Unii Europejskiej, nie stać tej organizacji na trzeźwy osąd rzeczywistości?
Państwa Europy Zachodniej stworzyły sobie nierozwiązywalne problemy,
przyjmując w ostatnich latach miliony
imigrantów, a dzisiaj już pewnych zjawisk
społecznych, socjologicznych nie da się
odwrócić.
Budowanie społeczeństw w Europie
bez historii, bez tożsamości, musi zakończyć się katastrofą. Lewactwo, również w
Polsce, definiuje multikulturalizm, jako
DEBATA Numer 4 (103) 2016
współżycie kultur, a jest to po prostu rodzaj ojkofobii, patologii polegającej na
niechęci, wręcz nienawiści do własnej
cywilizacji. Na niszczeniu wszystkiego,
co związane jest z fundamentem naszej zachodniej cywilizacji – z chrześcijaństwem. Na promowaniu nihilizmu,
permisywizmu, małżeństw homoseksualnych, niszczeniu rodziny. Przecież muzułmanie doskonale to widzą. Mają za
złe Europejczykom materializm, ateizm,
rozkład rodziny, konsumpcjonizm. Uważają, że cywilizacja europejska jest cywilizacją dekadencką, zasługującą na zniszczenie. W ich przekonaniu oni wyzwolą
ten bezideowy, bezwartościowy region.
Pogardzają światem zachodnim bez wartości. Islam jest religią temporalistyczną,
zakładającą zbudowanie na ziemi uporządkowanego świata. Dzisiaj nie mamy
w Europie Zachodniej zderzenia, wojny
islamu z chrześcijaństwem, tylko islamu
ze światem postchrześcijańskim.
Możemy długo wymieniać przyczyny
ekspansji imigrantów. Nieodpowiedzialnością było burzenie porządku nacjonalistycznych rządów arabskich – czy to
proamerykańskich w Egipcie, czy prorosyjskich w Syrii. Narzucanie tym krajom
demokratycznych wzorców jest po prostu
szaleństwem. Dzisiaj zbieramy owoce,
efekty wiosny arabskiej, wojny w Syrii,
wielu nieodpowiedzialnych decyzji, że
nie wspomnę o zapraszaniu imigrantów
do Europy przez Angelę Merkel. Niemcy
mają po okresie zbrodni potrzebę pokazania swojej szlachetności, otwartości,
ale niech robią to na własny rachunek,
a nie kosztem innych krajów, wymuszając
szantażem przyjmowanie imigrantów.
Czy jest jakaś recepta na to co się
dzieje w Europie Zachodniej? Jest: należy wrócić do podstaw naszej cywilizacji,
chrześcijańskich korzeni. Tylko, że przywódcy Unii Europejskiej stawiają sobie
wręcz za cel zniszczenie resztek chrześcijaństwa poprzez islamizację Europy.
Wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki
bezpieczeństwa, wspomniana już Federica
Mogherini, w sposób jasny wyłożyła swój
pogląd podczas konferencji Fundacji Europejskich Studiów Postępowych (FEPS)
„Islam zajmuje miejsce w naszych zachodnich społeczeństwach. Islam należy
do Europy. Zajmuje miejsce w europejskiej
historii, w naszej kulturze, w naszej żywności i - co najważniejsze - w teraźniejszości i przyszłości Europy. Niektórzy ludzie
próbują przekonywać, że muzułmanin
nie może być dobrym Europejczykiem, że
większa ilość muzułmanów w Europie spowoduje koniec Europy. Ci ludzie są nie tylko w błędzie wobec muzułmanów: ci ludzie
mylą się na temat Europy, nie mają pojęcia
czym jest Europa i europejska tożsamość”.
*
W dniu 7 stycznia 2015 r. islamscy
ekstremiści dokonali w Paryżu ataku na
redakcję tygodnika „Charlie Hebdo”, który publikował między innymi karykatury
Mahometa. Nomen omen tego samego
dnia ukazała się książka pt. „Uległość”
francuskiego pisarza Michela Houellebecqa. Ten uznawany za jednego z najbardziej kontrowersyjnych pisarzy na świecie, dla jednych skandalista, dla innych
wrażliwy twórca, który potrafi niezwykle
celnie określić bolączki trapiące dzisiejszą Europę, opisuje Francję w roku 2022,
w której do władzy dochodzi Bractwo
5
Muzułmańskie. Kraj ten staje się częścią
Eurabii, która ma zastąpić Unię Europejską. Chrześcijaństwo ustępuje pod naporem islamu. Kobiety zostają zmuszone do
noszenia islamskich ubiorów. W książce
francuski pisarz wieszczy upadek cywilizacji. Warto się zastanowić: czy zawarta
w książce wizja islamizacji Francji i sporej
części Europy to political fiction, czy jest
to proroctwo Kasandry, w które warto się
wsłuchać?
Oto kilka cytatów z książki Houellebecqa „Uległość”, budzącej szereg skrajnych opinii, ale na pewno niepozwalającej
na obojętność:
„Przymilając się i zawstydzająco
wdzięcząc do postępowców, Kościół katolicki utracił zdolność przeciwstawienia się
upadkowi obyczajów. Utracił zdolność do
jednoznacznego i energicznego odrzucenia małżeństw homoseksualnych, prawa
do aborcji i pracy kobiet. Spójrzmy prawdzie w oczy: Europa Zachodnia doszła do
tak odrażającego stanu rozkładu, że sama
siebie nie jest w stanie uratować, nie bardziej niż starożytny Rzym w piątym wieku
naszej ery. Masowy napływ imigrantów,
których tradycyjna kultura jest nadal naznaczona naturalną hierarchią, podporządkowaniem kobiety i szacunkiem dla
starszych, stanowi historyczną szansę na
moralne i rodzinne odrodzenie Europy, otwierając perspektywę nowego złotego wieku dla Starego Kontynentu”.
„Pozbawione chrześcijaństwa narody
europejskie są tylko ciałami bez duszy, jak
zombi. Pytanie tylko, czy chrześcijaństwo
może odżyć? Przez kilka lat w to wierzyłem, choć z rosnącymi wątpliwościami:
coraz bliższa mi była myśl Toynbeego, według którego cywilizacje nie giną zamordowane, ale umierają śmiercią samobójczą”.
Stop aborcji
W Niedzielę Miłosierdzia Bożego 3 kwietnia w kościołach polskich został odczytany komunikat Prezydium Konferencji Episkopatu Polski, pod którym podpisali się
przewodniczący KEP, metropolita poznański abp Stanisław Gądecki, metropolita
łódzki abp Marek Jędraszewski oraz bp Artur Miziński. Biskupi przypominają w nim
wiernym, że „Życie każdego człowieka jest chronione piątym przykazaniem Dekalogu: „Nie zabijaj!”. Dlatego stanowisko katolików w tym względzie jest jasne i niezmienne: należy chronić od poczęcia do naturalnej śmierci życie każdego człowieka”.
zdzisława kobylińska
T
ymczasem wedle obowiązującej
w Polsce ustawy o planowaniu
rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach przerywania ciąży,
aborcję można przeprowadzić, gdy ciąża
stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia
kobiety ciężarnej, jest duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego
upośledzenia płodu albo nieuleczalnej
choroby zagrażającej jego życiu lub gdy
ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego, np. gwałtu. Biskupi zwracają się
więc do rządu i parlamentu, jak również
do wszystkich ludzi dobrej woli, do osób
wierzących i niewierzących, aby podjęli
działania mające na celu pełną prawną
ochronę życia wszystkich nienarodzonych bez wyjątku. Duchowni proszą, aby
parlamentarzyści i rządzący podjęli inicjatywy ustawodawcze oraz uruchomili
programy, które zapewniłyby konkretną
pomoc dla rodziców dzieci chorych, niepełnosprawnych i poczętych w wyniku
gwałtu.
6
W ostatnim czasie jednak, to niejedyny głos w tej sprawie. Otóż do marszałka
Sejmu wpłynęło zawiadomienie o zawiązaniu Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej
„Stop aborcji”, który będzie zbierać podpisy pod obywatelskim projektem ustawy
całkowicie zakazującej przerywania ciąży.
W inicjatywę zaangażowanych jest wiele
organizacji, m.in. Fundacja Pro – Prawo
do życia, Instytut Ordo Iuris, Centrum
Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny,
Instytut im. ks. Piotra Skargi, Fundacja
Życie. W projekcie i uzasadnieniu, przygotowanym przez ekspertów Instytutu Ordo
Iuris znajdują się zapisy uchylające dotychczasowe, prawne możliwości przerwania
ciąży, a także nakładające na administrację
rządową i samorządową obowiązek pomocy materialnej i opieki dla rodzin wychowujących dzieci upośledzone oraz matek i
ich dzieci poczętych w wyniku czynu zabronionego. Projekt powinien zostać złożony w Sejmie w czerwcu, po zebraniu 100
tysięcy podpisów.
„Cała debata intelektualna dwudziestego wieku sprowadzała się do opozycji
między komunizmem, czyli wersją hard
humanizmu, a demokracją liberalną, czyli
jego wersją soft: to jednak strasznie ograniczające. Od bodajże piętnastego roku życia
wiedziałem, że powrót religijności, o którym zaczynano wówczas przebąkiwać, jest
nieunikniona”.
Unia Europejska upada niczym Cesarstwo Zachodniorzymskie. Możemy się
jedynie pocieszyć, że jego wschodnia część
miała się dobrze jeszcze
przez prawie 1000 lat.
Redaktor naczelny
miesięcznika „Debata”,
członek redakcji
miesięcznika „Nowe Państwo
Dariusz Jarosiński
Pierwszy artykuł projektowanej ustawy zakłada, że każdy człowiek ma przyrodzone prawo do życia od chwili poczęcia,
„to jest połączenia się żeńskiej i męskiej
komórki rozrodczej, a życie i zdrowie
dziecka od jego poczęcia pozostają pod
ochroną prawa”. Inicjatorzy zmian słusznie zauważają, iż brak jest dostatecznie
precyzyjnych i uzasadnionych kryteriów
pozwalających na dokonanie zróżnicowania wartości życia w zależności od
fazy rozwojowej człowieka. Tak więc od
momentu poczęcia, także w okresie fazy
prenatalnej, życie ludzkie powinno być
wartością chronioną konstytucyjnie. Eksperci przywołują Konwencję o Prawach
dziecka, która mówi, że „dziecko z uwagi
na swą niedojrzałość fizyczną oraz umysłową, wymaga szczególnej opieki i troski, a zwłaszcza właściwej ochrony prawnej, zarówno przed, jak i po urodzeniu”.
Wnioskodawcy pokazują w uzasadnieniu,
że konstytucyjna gwarancja ochrony życia należy do najważniejszych wartości,
ale nie ma ona charakteru absolutnego.
A zatem, według pomysłodawców projektu, czas to zmienić, wprowadzając całkowity zakaz aborcji, zarówno aborcji tak
zwanej eugenicznej, czyli gdy występuje
duże prawdopodobieństwo upośledzenia
płodu lub nieuleczalnej choroby, a także
gdy ciąża byłaby efektem zgwałcenia czy
seksualnego wykorzystania, bezradności
lub upośledzenia. Nie można bowiem
decydować o posiadaniu dziecka w sytuacji, gdy dziecko to już rozwija się w fazie
prenatalnej. „Innymi słowy, nie istnieje
prawo do nieurodzenia dziecka”. Eksperci
podkreślają, że choć zgwałcenie stanowi
DEBATA Numer 4 (103) 2016
zachowanie przestępne i karygodne, to
dziecko „w żaden sposób nie ponosi winy
za czyn, który jego ojciec wyrządził jego
matce”. Jak dodano, gdyby aborcja została
wykonana, to stałoby się jeszcze większe
zło, bowiem kolejną ofiarą tej sytuacji byłoby dziecko.
Jak można było się tego spodziewać,
te dwa głosy - Kościoła i organizacji pozarządowych - natychmiast spotkały się
z licznymi komentarzami, demonstracjami, manifestacjami a nawet prowokacjami
w kościołach. Na przykład w kościele św.
Anny w trakcie odczytywania wspomnianego komunikatu zaczęto krzyczeć, protestować, ludzie opuszczali świątynię. Obecność kamer w tym momencie z pewnością
nie była przypadkowa, a brak zachowania
formy w kościele przez napastliwe kobiety
sugerował, że były to raczej uczestniczki
ulicznych manif, a nie pobożne katoliczki.
Natomiast na portalach informacyjnych i społecznościowych pojawiły się
w międzyczasie treści, które albo wypaczają albo przekłamują proponowany projekt sugerując, że przewiduje on karę więzienia także dla kobiety, która nieumyślnie
doprowadziła do poronienia swego dziecka. Podaje się również, że projekt ustawy
zakłada obowiązek poświęcenia się matki,
gdy ciąża zagraża jej życiu. Tymczasem jest
to świadome wprowadzanie w błąd czytelników, ponieważ w projekcie nie padają
takie sformułowania. Jak czytamy na stornach Ordo Iuris: „Po pierwsze, zgodnie
z projektem, kobieta nigdy nie ponosi odpowiedzialności za nieumyślne doprowadzenia do śmierci dziecka. Oznacza to, że
projekt nic nie zmienia w sytuacji matek,
które poroniły. Co więcej, nawet gdy matka umyślnie pozbawi swe poczęte dziecko
życia, z uwagi na wieloaspektowość tych
sytuacji, projekt dopuszcza odstąpienie od
wymierzenia kary. Karze powinien podlegać bowiem przede wszystkim ten, kto
zmusza kobietę do aborcji lub dostarcza
jej środki lub usługi aborcyjne. Po drugie,
z treści projektu i jego uzasadnienia jasno
wynika również, że projekt zezwala na
prowadzenie przez lekarzy działań leczniczych koniecznych dla ratowania życia
matki, licząc się ze skutkiem śmiertelnym
tych działań dla dziecka (np. w przypadku
ciąży pozamacicznej). Gdy rozwój wypadków nieuchronnie prowadzi do śmierci
matki lub dziecka, do matki musi należeć
wybór pomiędzy ocaleniem jej życia lub
życia dziecka. Nieprawdziwe są również
doniesienia, jakoby obywatelski projekt
ustawy odmawiał rodzicom prawa do
wykonania badań prenatalnych. Uzasadnienie projektu potwierdza, że „dostęp do
badań prenatalnych gwarantowany jest
ustawodawstwem regulującym dostęp do
świadczeń medycznych”. Zarówno stanowisko moralne Kościoła, który broni świętości życia ludzkiego
od chwili poczęcia, jak i stanowisko prawne organizacji inicjujących zmiany, są logiczną konsekwencją przyznania płodowi,
także w jego prenatalnej fazie, praw osoby
ludzkiej. Ani bowiem Kościół ani państwo nie mogą milczeć lub biernie przyglądać się śmierci zadawanej człowiekowi
w najwcześniejszym stadium jego ludzkiego rozwoju. A przecież nie można mówić
o skutecznej ochronie życia bez sankcji za
jego niemoralne i bezprawne odebranie.
Katyń – zbrodnia
i kłamstwo Stalina
W dniu 3 grudnia 1941 roku, podczas spotkania z generałami Władysławem Sikorskim i Władysławem Andersem, Józef Stalin zapytany o los polskich oficerów więzionych od 1939 roku w ZSRS odpowiedział, że zostali oni zwolnieni i zbiegli do
Mandżurii. Dyktator dobrze wiedział, że pomordowani oficerowie leżą w Lesie Katyńskim. Sam wydał rozkaz ich zgładzenia.
D
zień po spotkaniu z polskimi
generałami, 4 grudnia, Stalin
podpisał porozumienie z gen.
Władysławem Sikorskim w sprawie
wspólnej walki przeciw Hitlerowi.
Premierowi Rządu RP na Uchodźstwie zależało na wyegzekwowaniu
warunków układu, jaki zawarł z am-
DEBATA Numer 4 (103) 2016
basadorem ZSRS w Londynie w lipcu1941 roku.
– Żołnierze polscy będą się bić ze
wspólnym wrogiem o oswobodzenie
swojej ojczyzny - mówił gen. Sikorski po
podpisaniu porozumienia z 4 grudnia.
– Razem z wami, gdyż Rosja sowiecka
zrozumiała, że silna Polska rządząca się
Proponowane zmiany są więc konieczne i pilne - mimo oporów społecznych.
Według bowiem sondażu dla „Dziennika
Gazety Prawnej” wynika, że 51 proc. Polaków chce złagodzenia ustawy antyaborcyjnej, a 23 proc. zaostrzenia. Natomiast
26 proc. nie chce żadnych zmian. W tym
jednak przypadku, gdy chodzi o ochronę
życia ludzkiego, ani dane statystyczne, ani
wola części społeczeństwa - nawet liczebnie przeważająca, ani większość parlamentarna nie powinny mieć większego znaczenia, gdyż wartość moralna ludzkiego
istnienia nie może zależeć od ilości punktów procentowych lub liczby głosów. Nie
może też być mierzona subiektywnymi
zapatrywaniami tych, którzy nie potrafią
lub nie chcą zrozumieć, że życie człowieka, również tego najmniejszego i bezbronnego, należy do jednych z największych
wartości, i że nic ani nikt nie może usprawiedliwiać jego odebrania. Jan Paweł II
niejednokrotnie podkreślał: „Nic i nikt nie
może dać prawa do zabicia niewinnej istoty ludzkiej, czy to jest embrion czy płód,
dziecko czy dorosły, człowiek stary, nieuleczalnie chory czy umierający. (…) A zatem
„nie zabijaj”, ale raczej przyjmij drugiego
człowieka jako dar Boży, zwłaszcza jeśli
jest to twoje własne dziecko”.
Dr hab. nauk humanistycznych,
adiunkt na Wydziale Nauk
Społecznych UWM, etyk, poseł
na Sejm III kadencji.
zdzislawa.kobylinska@
uwm.edu.pl
Zdzisława Kobylińska
wewnętrznie zgodnie z duchem czasów,
zgodnie z własną tradycją jest nieodzownym czynnikiem trwałej równowagi
europejskiej. Wierzę zaś, że Rosja nie
zapomni w przyszłości, iż Polska biła
się razem z nią ze śmiertelnym wrogiem
wszystkich Słowian – Niemcami.
Jak doszło do tego, że niedawny
agresor stał się niespodziewanie sojusznikiem?
Układ Sikorski-Majski pod egidą
Brytyjczyków
22 czerwca 1941 III Rzesza zaatakowała ZSRS. Stalin z sojusznika Hitlera
stał się sprzymierzeńcem Churchilla.
Brytyjczykom zależało na zbudowaniu
skutecznej, antyhitlerowskiej koalicji.
To wymagało wznowienia dyplomatycznych stosunków polsko-sowieckich
zerwanych 17 września 1939, po agresji
7
sowieckiej na Polskę. Gen. Sikorski sądził, że to dobra okazja, by skłonić ZSRS
do uszanowania zasad pokoju ryskiego
z 1921 roku.
Tak doszło do podpisania układu między Władysławem Sikorskim,
premierem Rządu RP na Uchodźstwie
a Iwanem Majskim, ambasadorem
ZSRR w Londynie 30 lipca 1941 roku.
Porozumienie zakładało unieważnienie
postanowień niemiecko-sowieckich dotyczących rozbioru Polski w 1939 roku,
współpracę Polski i Sowietów w walce
z Niemcami i utworzenie Armii Polskiej w ZSRS podlegającej Rządowi RP
w Londynie. Ponadto, objęci amnestią
mieli zostać wszyscy Polacy przebywający w sowieckiej niewoli.
Podpisaniu traktatu, w którym zwrot
zagrabionych przez Związek Sowiecki
ziem nie był ujęty wprost, sprzeciwiał się
prezydent Władysław Raczkiewicz, nieufny był generał Kazimierz Sosnkowski.
Jednak Sikorski znajdował się w patowej
sytuacji: wobec przystąpienia Sowietów
do koalicji, znaczenie Polski, jako alianta, gwałtownie malało. Premier musiał
mieć również świadomość, że układ jest
szansą na wyciągnięcie tysięcy Polaków
z piekła sowieckich łagrów.
Sowieci piętrzą trudności
Misję tworzenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS powierzono gen. Władysławowi Andersowi. Realizacja układu
Sikorski-Majski od początku napotykała na trudności ze strony ZSRS: ciągnącym ku punktom poborowym tworzącej się armii Andersa Polakom
utrudniano podróż. Ponadto, strona
sowiecka za obywateli polskich uwa-
Od lewej gen. Władysław Anders, gen. Władysław Sikorski i Józef Stalin. Spotkanie w Kujbyszewie
żała tylko osoby polskiej narodowości
– zabroniono przyjmowania w szeregi
polskich sił Białorusinów i Ukraińców
żyjących przed wojną na terenach Rzeczypospolitej.
W porozumieniu z 4 grudnia 1941
Stalin zobowiązywał się do zwiększenia
zaopatrzenia polskich sił w żywność i
zwolnienia z łagrów pozostających tam
Polaków. Poprawa sytuacji w nowo tworzącej się armii była jednak szczątkowa.
W związku z tym rząd RP w Londynie
zdecydował o ewakuacji polskich żołnierzy na Bliski Wschód. Nie wszyscy
nasi rodacy zdążyli dołączyć do szeregów armii Andersa. W ZSRS pozostały
tysiące Polaków.
Poszukiwania „zaginionych”
Nadal nie wiadomo było jednak, co
stało się z tysiącami polskich oficerów zatrzymanych po 17 września 1939 roku. Po
podpisaniu porozumienia Stalina z gen.
Sikorskim w 1941 roku, strona polska zdecydowała się na własną rękę szukać śladów
po „zbiegłych do Mandżurii”. Pełnomocnikiem polskich władz w tej sprawie został
Józef Czapski, były więzień Starobielska,
jeden z ocalałych oficerów wziętych do sowieckiej niewoli w 1939 roku.
– Jak się dowiedziałem o zaginięciu
kilku tysięcy moich kolegów, to napisałem do gen. Andersa, żeby pozwolił mi
się tą sprawą zająć - wspominał po latach
Józef Czapski. – W Moskwie napotykałem mur nad murami: czekałem długo, dotarłem do prawej ręki Berii (szef
NKWD – przyp. red.), dalej nie doszedłem. Czapski, mimo zbywania przez władze sowieckie, swoje śledztwo prowadził
uparcie, choć bezskutecznie do kwietnia
1942 roku. Wraz z resztą sił Andersa
ewakuował się z ZSRR na Bliski Wschód.
Straszliwa prawda
Podpisanie Układu Sikorski Majski
8
13 kwietnia 1943 roku los zaginionych
oficerów stał się jasny: Niemcy odkryli w
Lesie Katyńskim masowe groby pomordowanych Polaków. Gdy Rząd RP na
Uchodźstwie zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie
zbrodni, Związek Sowiecki 25 kwietnia
jednostronnie zerwał stosunki dyplomatyczne z władzami polskimi w Londynie.
bm
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Katyń w prasie Polskiego
Państwa Podziemnego
17 września 1939 r. ZSRS dokonał agresji zbrojnej na terytorium II Rzeczypospolitej. Rozpoczęła się niewypowiedziana i oficjalnie nie obwieszczona wojna. Wojna,
która nie była wojną de iure, ale wojną de facto. Uderzenie Armii Czerwonej całkowicie przekreśliło jakiekolwiek szanse dalszej obrony Wojska Polskiego na Kresach
Wschodnich, a przede wszystkim na tzw. przedmościu rumuńskim. Zgodnie z postanowieniami paktu Ribbentrop - Mołotow, częściowo zmodyfikowanymi w niemiecko-sowieckiej umowie granicznej z 28 września 1939 r., połowa terytorium Rzeczypospolitej znalazła się pod okupacją sowiecką.
karol sacewicz
D
la mieszkańców tych ziem,
obywateli państwa polskiego
rozpoczął się czas niewyobrażalnego terroru, planowej eksterminacji biologicznej, akcji wyniszczania
niepodległościowego – patriotycznego
żywiołu polskiego, wzmacnianej przez
brutalnie przeprowadzaną
sowietyzację polskich Kresów. Był to również tragiczny czas dla ogromnych mas
żołnierza polskiego, zwłaszcza dla kadry oficerskiej,
która w skutek przebiegu
działań wojennych dostała
się do sowieckiej niewoli.
Po niemieckiej agresji na
ZSRS, stosunki polsko-sowieckie z wojennych, wskutek podpisanego w lipcu
1941 r. tzw. układu Sikorski
– Majski, przekształciły się
w oficjalne relacje sojusznicze. Było to jednak zbliżenie
bardzo koniunkturalne. Pomimo braku w nim zapisów
gwarantujących zachowanie
kształtu wschodniej granicy Rzeczypospolitej, określonego w traktacie ryskim
z 1921 r., umożliwiało ono
zorganizowanie na terytorium sowieckim polskiego
wojska podległego rozkazom Wodza Naczelnego. To
zaś stwarzało realną szansę
na otwarcie obozów jenieckich, kazamatów NKWD
oraz łagrów i tym samym
uratowanie od zagłady szeregowych
mas żołnierskich i tysięcy wykształconych oficerów zawodowych oraz rezerwy, mas tak bardzo potrzebnych nie tylko dla polskiego wysiłku wojennego, ale
DEBATA Numer 4 (103) 2016
przede wszystkim dla procesu odbudowywania powojennej ojczyzny. Zagłada
części z nich dokonała się jednak wiosną
1940 r.
13 kwietnia 1943 r. ukazał się pierwszy niemiecki komunikat radiowy
o odkryciu w Lesie Katyńskim pod
rzucała wszystkie niemieckie oskarżenia
odnośnie do sprawstwa mordu, jednocześnie uznając je za próbę przerzucenia
przez Berlin odpowiedzialności za własne zbrodnie. Strona polska, w komunikacie Rady Ministrów RP z 17 kwietnia,
odbierała „Niemcom prawa do czerpania ze zbrodni, które zarzuca innym
– argumentów w obronie własnej”, dodając: „Pełne hipokryzji oburzenie propagandy niemieckiej nie zakryje przed
światem okrutnych, ponawianych, trwających wciąż zbrodni dokonywanych na
narodzie polskim”. Jednocześnie informowano o poczynieniu odpowiednich
kroków w celu przeprowadzenia w tej
sprawie śledztwa pod auspicjami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.
O złożenie wyjaśnień poproszono stronę sowiecką. Działania podjęte przez
władze polskie wywołały zdecydowaną
krytykę ze strony Moskwy. Ta nie tylko
nie wyraziła zgody na podjęcie śledztwa
przez komisję Czerwonego Krzyża, ale
rozpoczęła bardzo brutalną, zmasowaną
akcję propagandową oskarżającą władze
polskie o świadomą współpracę z Berlinem. W tożsamym tonie
utrzymana była korespondencja Stalina do premiera
Churchilla z 21 kwietnia
1943 r. Działania Kremla
zmierzały do jednostronnego przerwania, a de facto
zerwania dyplomatycznych
stosunków z rządem RP.
Nastąpiło to 25 kwietnia
1943 r. Na oskarżenia zawarte w nocie ludowego komisarza spraw zagranicznych
ZSRS Wiaczesława Mołotowa rząd polski odpowiedział
w specjalnym oświadczeniu
trzy dni później.
Odpowiedź Kraju
Smoleńskiem masowych grobów polskich oficerów. Informacja ta uruchomiła całą lawinę zdarzeń. 16 kwietnia
strona sowiecka wydała w tej sprawie
pierwsze oświadczenie, w którym od-
Kwestia reakcji na niemieckie doniesienia radiowe, a tym samym działania
zmierzające do wyjaśnienia
sprawy mordu katyńskiego nie była zarezerwowana
jedynie dla czynników rządowych na uchodźstwie.
Było to wydarzenie, które z racji swojej skali, dotyczyło całego polskiego
społeczeństwa, wywołując
w nim ogromny szok i przerażenie, a
tym samym znalazło znaczące miejsce
w polityczno-informacyjnej aktywności Polskiego Państwa Podziemnego.
Jego reakcja, jak na warunki okupacyjne
9
oraz możliwości konspiracyjnych struktur, była natychmiastowa i znacząca.
Z jednej strony uwidaczniają ją raporty,
meldunki i odezwy podziemnych władz
wojskowych oraz cywilnych. Z drugiej
ogromne zaangażowanie we właściwe
naświetlenie mordu katyńskiego niepodległościowej prasy konspiracyjnej
różnej proweniencji politycznej, od prawicy po niepodległościową lewicę, od
formacji narodowych, przez chadeckie,
postsanacyjne, demokratyczne, ludowe
po socjalistyczne.
Generał Rowecki w depeszach
do Naczelnego Wodza informował
o ogromnym społecznym wzburzeniu, którego celem stawał się ZSRS i
jego „polska” agentura. W maju 1943 r.
w jednym z raportów Armii Krajowej
pisano: „Nastroje społeczeństwa polskiego, wywołane
ujawnieniem przez propagandę niemiecką zbrodni na
oficerach polskich pod Smoleńskiem, wykazują, iż [...]
wzrosły nastroje wrogie do
komunizmu i jego politycznego wykładnika – PPR jako
agentury Rosji, która znowu
popełniła zbrodnie wobec
narodu polskiego”. Jednak to
głos prasy podziemnej był w
okupowanym Kraju najbardziej doniosłym i wiarygodnym narzędziem kształtowania postawy społeczeństwa
polskiego odnośnie do kwestii mordu katyńskiego. Na
łamach czołowego pisma
polityczno-informacyjnego
KG AK „Biuletynu Informacyjnego” 20 kwietnia
1943 r. ukazał się obszerny
artykuł wstępny pod tytułem
„Zbrodnia Smoleńska”, w
którym czytamy: „Zbrodnia
smoleńska demaskuje przed
całym światem, jak żadna
inna prawdziwe oblicze Rosji”. Autor(rzy) tekstu stwierdzali ponadto, że nie bacząc
na próbę propagandowego wykorzystania Katynia przez Berlin, „Biuletyn
Informacyjny” będzie o tym sowieckim
mordzie „krzyczeć na świat cały, bo to
winniśmy pamięci naszych ojców, braci,
synów i mężów, spoczywających w mogiłach pod Smoleńskiem”.
Nie dla Moskwy i Berlina
Z głosem „Biuletynu” współgrały,
tak często przecież w innych kwestiach
reprezentujące odmienne poglądy,
10
pozostałe organa prasowe niepodległościowego podziemia. Te w znacznej
mierze skoncentrowały się na wyrażeniu swojego stanowczego sprzeciwu
wobec wykorzystywania przez niemiecką propagandę dla swych celów kwestii katyńskiej. Ów głos był nie tylko
uderzeniem w niemiecką machinę propagandową, ale także po 25 kwietnia
odpowiedzią na sowieckie oszczerstwa
o polsko - niemieckim współdziałaniu propagandowo - informacyjnym.
Jednoznaczne „nie” było obecne i w
publikacjach socjalistycznego „WRN”,
m.in. w artykule „Cyniczna demonstracja” (16 IV 1943 r.) oraz „W obliczu
tragedii katyńskiej” (7 V 1943 r.), ale
także w tekście pt. „Antychryst i szatan” zamieszczonym 21 kwietnia na
1943 r. zamieściła artykuł pod bardzo
wymownym tytułem „Który z nich
gorszy”. Głosy potępienia Berlina – za
całokształt zbrodni dokonanych i dokonywanych na narodach Europy –
i Moskwy za mord katyński padały m.in.
w tekstach „Zrywu” („System zbrodni
i oszustwa”, 10 V 1943 r.), w bipowskich
„Wiadomości Polskich” („Ziemia ukrywa zbrodnię”, 5 V 1943 r.) i „Biuletynie Informacyjnym” („Dwaj kaci”, 3 II
1944 r.), wydawanej przez Delegaturę
Rządu RP na Kraj „Rzeczpospolitej Polskiej” („Choć burza huczy wkoło nas...”,
6 V 1943 r.), a także w piłsudczykowskim „Tygodniu” („Sprawa tragicznej
mogiły”, 29 IV 1943 r.; „Po zerwaniu stosunków międzynarodowych”, 6 V 1943
r.) oraz dwutygodniku „Nowa Polska” –
organu Konfederacji Narodu („Taktyka Kominternu”,
5 V 1943 r.).
Katyń – źródło wzrostu
antykomunizmu w Polsce
łamach czołowego pisma Stronnictwa
Narodowego – „Walki”. Na niemiecko
- sowiecką aktywność propagandową
reagowała także w artykule z 10 maja
pt. „Konflikt polsko- sowiecki” chadecka „Reforma”. Nie milczała prasa
konspiracji ludowej. Na łamach pisma
„Przez walkę do zwycięstwa” z 10 maja
1943 r. zagadnieniu temu poświęcono
obszerne teksty: „Katyń” oraz „Sprawy
mogił w Katyniu pod Smoleńskiem”.
„Polska Ludowa”, kolejny centralny organ prasowy „Trójkąta”, w maju
Publikacje
niepodległościowej prasy nie tylko właściwie naświetlały
kwestię katyńską oraz w
sposób jednoznaczny zdefiniowały katów, dezawuując
przy tym zabiegi sowieckiej
machiny propagandowej,
ale także stanowiły rodzaj
hołdu i świadectwo pamięci
konspiracyjnego państwa o
pomordowanych polskich
oficerach. W tej wielkiej
tragedii starano doszukać
się jakiegoś znaczenia i sensu, tak bardzo potrzebnego
w okresie wojenno - okupacyjnego terroru oraz zwątpienia. I znajdowano. Na
łamach ludowego „Przez
walkę do zwycięstwa” pisano, że ich męczeńska śmierć
nie była daremna, gdyż stanowi element konsolidujący
naród do walki z „zaborczością rosyjską”, spajający i przygotowujący go do największych poświęceń
w imię wolnej i niepodległej Polski. Nie
były to jedynie publicystyczne slogany.
Faktycznie po kwietniu 1943 r. nastąpiło już nie tylko usztywnienie, ale zradykalizowanie postaw społecznych wobec
Armii Czerwonej, polityki Moskwy
oraz jej agentury na ziemiach polskich
w postaci PPR i GL. W drugiej połowie
1943 r. powszechnymi w prasie niepodległościowej były jednoznacznie negatywne, często też radykalne, aczkolwiek
DEBATA Numer 4 (103) 2016
merytorycznie uzasadnione, publikacje antykomunistyczne. 23 września
1943 r. „Biuletyn Informacyjny” w artykule „Komunizm - narzędzie podbojów Rosji” pisał: „Nie wolno bowiem
zapominać, że na naszą przyszłość
rzuca cień, pełna niedwuznacznych
posunięć, polityka Rosji Sowieckiej.
[...] Wrogość Rosji wobec Polski stała
się pewnikiem od pamiętnego września 1939 roku, [...] kiedy setki i tysiące
wtrącono do więzień, pomordowano,
rozstrzelano [...] Symbolem nienawiści
i zbrodniczości metod postępowania
wobec narodu Polskiego [...] stały się
wstrząsające zbrodnie w stylu Katynia”,
dlatego czytamy dalej „Polak nie może
być komunistą, bo przestaje być Polakiem. Komunizm jest wytworem ducha
sowieckiego”. Stosunek do sprawy katyńskiej w polskim życiu podziemnym
stawał się wyznacznikiem przynależności do obozu niepodległościowego
lub do agenturalnego podziemia komunistycznego, był również istotnym
probierzem polskości, człowieczeństwa
i moralności. Wyznaczał on niewątpliwie granice pomiędzy służbą ojczyźnie
i jej prawowitym władzom, a byciem
agenturą Kremla.
Katyński symbol, katyńskie odium
Katyń, z każdym kolejnym miesiącem po ujawnieniu tej zbrodni,
stawał się w przekazie informacyjnopropagandowym symbolem doskonale
obrazującym faktyczne oblicze ZSRS.
Według zaleceń BIP KG AK z 6 maja
1943 r. należało go systematycznie wyzyskiwać, aby nie tylko stymulować
pamięć i wiedzę o nim społeczeństwa
polskiego, ale przede wszystkim wpłynąć na stan świadomości społeczności anglosaskich na temat imperialnej
i zbrodniczej polityki Moskwy. Dla podziemnych struktur w Kraju oznaczało
to, że zagadnienie mordu katyńskiego
nie zniknie z łam prasy konspiracyjnej.
Do jego treści, symboliki i wymowy
odnoszono się w kolejnych miesiącach.
Fakt wkroczenia w styczniu 1944 r. na
wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej
Armii Czerwonej, groźba sowietyzacji
Polski lub instalacji w niej sowiecko
-komunistycznej agentury z PPR na
czele, wywoływały reakcję Polskiego
Państwa Podziemnego. Las Katyński
był najbardziej wymownym symbolem
sowieckich rządów. Na łamach pisma
Stronnictw Pracy „Nakazy” pisano
„Katyń nie jest łagodniejszą instytucją
od Pawiaka czy Ghetta warszawskiego”
(„Bezdenna głupota”, 29 IX 1943 r.).
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Z kolei w innym numerze tego organu
też odnoszono się do symboliki katyńskiej pisząc: „Pamiętać, że czerwony sąsiad szykuje się do dnia sądu i zapłaty.
Pamiętać o Katyniu” („Nasza postawa”,
6 I 1944 r.), jak również przypominano, że „komuna to rany, wielki masowy Katyń” („Pamiętajcie, że komuna...”,
29 V 1944 r.). Inny organ prasowy
„Rombu”, a mianowicie „Reforma”,
przestrzegał żołnierzy Polski Walczącej
przed „nowym Katyniem”, który szykują Sowieci i ich „polska” agentura.
Tożsame ostrzeżenia znalazły się również na łamach endeckiego „Polaka”.
Symbolika katyńska nie miała politycznych barw. Była doskonale rozumiana
przez ogół polskiego społeczeństwa,
była dla niego tożsamym znakiem terroru okupanta, eksterminacji żywych
sił narodu polskiego, jak niemieckie
katownie, obozy koncentracyjne i miejsca egzekucji. „Wolność Robotnicza”
– specjalistyczne pismo Podwydziału „Antyk” BIP KG AK - w styczniu
1944 r. zamieszczało krótkie informacje następującej treści „Oświęcim - to
Niemcy, Katyń - to Rosja. Nie chcemy
ani czarnego, ani czerwonego faszyzmu”. Kilka miesięcy wcześniej, w lipcu
1943 r. w Warszawie członkowie Organizacji Małego Sabotażu „Wawer” rozlepiali ulotkę przedstawiającą dwóch
żołnierzy - niemieckiego i sowieckiego
- stojących na tle drogowskazów z napisami Majdanek, Oświęcim, Katyń. Pod
rysunkiem umieszczony był następujący napis „Wiemy – po co propaganda?
Tam i tutaj drani banda!”
Niezawiniona zbrodnia sowiecka
dokonana na polskich jeńcach wojennych, na tysiącach oficerów Wojska
Polskiego i Policji Państwowej niemalże automatycznie stała się dla prasy
Polskiego Państwa Podziemnego synonimem nie tylko sowieckiego imperializmu, ale także symbolem zaprzeczenia polskich wartości. W 1943 r., kiedy
w Warszawie podziemie komunistyczne przeprowadziło zamachy z użyciem
granatów na szpitale na Nowym Zjeździe, w których przebywali ranni niemieccy żołnierze - polska prasa konspiracyjna, krytykując taktykę zabijania
rannych, określiła owe akcje nie tylko
jako sprzeczne z polską naturą, ale również jako przejaw „katyńskiej moralności” („Nakazy”, 18 X 1943 r.).
Po 13 kwietnia 1943 r. ocena polityki Moskwy, jej wszelkich inicjatyw
względem Polski i Polaków na łamach
prasy Polski Podziemnej była zawsze
odczytywana przez pryzmat katyńskiego mordu. Uwidoczniło się to m.in.
w ocenie Berlinga i jego dywizji formowanych w ZSRS, które, jak pisał dwutygodnik niezależny „Głos Wolny”, ramię
w ramię walczyły z „katami Katynia”.
Przekaz był jednoznaczny – odium
zbrodni dokonanej przez NKWD ciążyć będzie nie tylko na jej sowieckich
wykonawcach, ale również na wszystkich czynnikach przyjmujących moskiewską wykładnię w kwestii Katynia,
czynnikach wspomagających Moskwę
w realizacji jej imperialnych planów.
Przy czym prasa niepodległościowa
podkreślała, że w oddziałach Berlinga
znajdują się również więźniowie sowieckich obozów, którym nie było dane
dotrzeć do armii Andersa.
***
W walce Polskiego Państwa Podziemnego o wolną, suwerenną i niepodległą Polskę zanim przystąpiono
do szeroko zakrojonej operacji sabotażowo - dywersyjnej, zanim miało dojść
do wybuchu powstania, ważną rolę
odgrywała prasa, w ogóle działalność
informacyjno - propagandowa. To ona
przygotowywała żołnierzy Polski Walczącej do walki, to ona wytyczała kierunki, dawała wskazówki zachowania
się w okupacyjno - wojennej rzeczywistości. To także ona dla konspiracyjnej
społeczności stanowiła niekiedy jedyne
wiarygodne źródło informacji o tym co
stało się w Lesie Katyńskim wczesną
wiosną 1940 r. Prawda o Katyniu, prawda o bohaterskiej, acz tragicznej śmierci
pomordowanych na Wschodzie, właśnie dzięki redakcjom podziemnych
pism znana była od samego początku
Polakom, nie tylko działaczom i członkom niepodległościowej konspiracji.
Być może zabrzmi to zbyt patetycznie,
niemniej jednak to właśnie dzięki konspiracyjnej publicystyce nie zabiły jej
kłamstwa
sowiecko-komunistycznej
propagandy, późniejsze fałszerstwa
historyczne, czy też przemilczenia zachodnich sojuszników. Wryła się ona
w umysły żołnierzy Polski Walczącej,
na zawsze czyniąc ich oraz ich rodziny
odpornymi na kłamstwa katyńskie rozpowszechniane w PRL.
„Biuletyn Informacyjny” ŚZŻAK 04.2015
Doktor historii, adiunkt
w Instytucie Historii i Stosunków
Międzynarodowych UWM,
pracownik BEP w Delegaturze IPN
w Olsztynie, autor wielu książek,
publikacji poświęconych
najnowszej historii Polski
Karol Sacewicz
11
Szedł drogą uczciwą
dla Polski
Na tle plejady żołnierzy polskiego podziemia antykomunistycznego por. Henryk
Lewczuk „Młot” był pod kilkoma względami postacią wyjątkową. Jako jeden z niewielu dowódców udzielił wywiadu angielskiemu dziennikarzowi, informując europejską opinię publiczną, że Wojsko Polskie II Rzeczypospolitej nie poddało się, walczy z sowieckim okupantem.
dariusz jarosiński
Z
dołał uniknąć ubeckiego więzienia.
Po przedostaniu się w roku 1948
nielegalnie na Zachód Europy, działał społecznie na rzecz Polonii. Uzyskał we
Francji świetne wykształcenie, zdobył wysokie uznanie zawodowe, pracował na kierowniczych stanowiskach, m.in. w cywilnych
strukturach NATO. Przeszedł przeszkolenie
wojskowe amerykańskich służb specjalnych,
był przygotowany do desantu spadochronowego w Polsce w razie konfliktu zbrojnego z Sowietami. W roku 1992 wrócił do
rodzinnego Chełma Lubelskiego, oddając
swoją energię, wiedzę, doświadczenie, pracy
publicznej. Politycznie związał się z Janem
Olszewskim, pełnił funkcję członka zarządu
głównego Ruchu Odbudowy Polski, w roku
2001 zdobył mandat posła na Sejm RP. Kiedy
wymagał tego czas – bronił ojczyzny, strzelając do jej wrogów, kiedy nadszedł czas budowania – budował. Zmarł 15 czerwca 2009
roku rozczarowany tzw. III RP, której nigdy
nie uznał za kontynuatorkę II RP.
Henryk Lewczuk urodził się 4 lipca
1923 roku w Chełmie lubelskim. Jego ojciec, uczestnik wojny z bolszewikami w 1920
roku, był kolejarzem. Henryk uczęszczał
do znanego przedwojennego chełmskiego
gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego. Swój
wolny czas po szkole spędzał na zbiórkach,
obozach harcerskich. Już jako sędziwy mężczyzna podkreślał wdzięczność wychowaniu
harcerskiemu. Do końca życia pozostał między innymi wierny przyrzeczeniu, że harcerz
nie pije alkoholu. Wielu jego żołnierzy cierpiało z tego powodu, bo kije dębowe na goły
tyłek bolały.
Henryk miał pięcioro rodzeństwa – czterech braci i siostrę. Wszyscy byli uzdolnieni
– muzycznie bądź plastycznie. Młodszy brat
Zenon rozwiązywał niemal każde zadanie
matematyczne – ta dziedzina wiedzy nie
stanowiła dla niego żadnych tajemnic, nie
miał też sobie równych w grze w szachy. Najmłodszy z rodzeństwa, Jasiek, bardzo ładnie
rysował, malował, później, już po wojnie, po
ukończeniu studiów, został nauczycielem
12
w liceum chełmskim wychowania plastycznego. Henryk posiadł talent do muzyki –
grał na skrzypcach, na harmonii.
Zamiast wolności
Na wieść o wybuchu wojny Henryk zebrał swoją drużynę harcerską. Jego drużynie
przypadło zadanie obrony miejskiej elektro-
Por. Henryk Lewczuk "Młot", zdjęcie wykonane we
Władzinie w sierpniu 1946 r. podczas spotkania z
dziennikarzem angielskim
wni przed okupantem. W ten sposób zdobywał Henryk swoje pierwsze żołnierskie szlify.
Na początku 1941 roku został zaprzysiężony do Związku Walki Zbrojnej, w którym
wcześniej znaleźli się ojciec i starszy brat Kazimierz. Przyjął pseudonim „Młot”. W tym
samym roku Henryk podjął na polecenie
ZWZ pracę na kolei, a jednocześnie przechodził szkolenia wojskowe. Na początku
maja 1944 roku, po uprzednim ukończeniu
szkoły podchorążych AK, uzyskaniu stopnia
plutonowego podchorążego, został przydzielony do oddziału leśnego kpt. Zygmunta Szumowskiego „Sędzimira”. W oddziale
pełnił funkcję dowódcy drużyny. Przeszedł
chrzest bojowy w walce z dywizją pancerną
SS w Lasach Parczewskich – jego oddział
wsparł wówczas 27 Wołyńską Dywizję AK.
W ugrupowaniu kpt. „Sędzimira” wziął też
udział w bitwie pod Kolonią Warszawską
i Czółnami. W lipcu 1944 roku nadciągnęła ze wschodu sowiecka armia. Zaczęła się
nowa okupacja, a wraz z nią wywózki żołnierzy AK do łagrów, na Syberię. Aby uniknąć
aresztowań, kpt. „Sędzimir” rozformował
oddział w miejscowości Turobin, żołnierzy
w ubraniach cywilnych rozesłał do domów.
Wielu chełmskich AK-owców postanowiło schronić się przed represjami, przymusowym poborem do wojska, wstępując
do utworzonej Oficerskiej Szkoły Artylerii –
w myśl zasady, że najciemniej jest pod latarnią. Oczywiście żaden z nich nie mógł
przyznać się, że należał do AK. Tutaj znaleźli się też ojciec Henryka i jego starszy
brat Kazimierz. „Młot” podążył ich śladami.
Początkowo w szkole oficerskiej, naturalnie
będącej pod czujnym okiem sowieckich oficerów, panowała poprawna atmosfera. Szkolenie ograniczało się do spraw wojskowych,
żołnierze mieli w miarę swobodny kontakt
z bliskimi w Chełmie. Z czasem nawiązana
została łączność z podziemiem w Chełmie
i w okolicy. Do jednostki docierały ulotki,
gazetki wydawane przez podziemie. Na początku marca 1945 roku odbyła się promocja
oficerska. Henryk i jego koledzy otrzymali
urlopy. I wówczas zapadła decyzja – idziemy
do podziemia. „Młot” wyprowadził ze szkoły
oficerskiej kilkudziesięciu nowo promowanych podporuczników, podchorążych.
Wkrótce „Młot” podjął się niezwykle
trudnego zadania, a mianowicie scalenia
w powiecie chełmskim poakowskich oddziałów pod komendą ROAK, czyli Ruchu
Oporu Armii Krajowej. Jako dwudziestodwuletni młodzieniec wykazał się nadzwyczajną wręcz dojrzałością, umiejętnością
prowadzenia rozmów z oficerami wyższymi
rangą, dysponującymi większym doświadczeniem. Zaimponował żołnierzom energią
i konsekwencją. Przy budowaniu struktur
organizacyjnych, tworzeniu zasad konspiracji, uwzględnił aktualną sytuację polityczną,
nowego okupanta – Sowietów i ich polskich
kolaborantów. Stworzył oddział jednolicie
umundurowany, prezentujący się jak najlepsze przedwojenne wojsko, a przede wszystkim świetnie uzbrojony i wyszkolony. Mimo
młodego wieku „Młot” zachowywał się jak
stary, doświadczony dowódca – dbał o dyscyplinę, karał surowo za niesubordynację,
jako przedwojenny harcerz szczególnie tępił
picie alkoholu. Nie wyobrażał sobie by żołnierze mogli chodzić w marynarkach, swetrach i każdy w innych spodniach, butach.
Pieniądze na zakup materiału na mundury zdobyli żołnierze „Młota” z kasy WOP.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Oddział por. "Młota". Dowódca leży pierwszy z lewej. Władzin, sierpień 1946 r.
Informację o tym kiedy będą przewożone
pieniądze dostali od żony jednego z oficerów.
Żołnierze „Młota” przejęli kasę bez jednego
nawet wystrzału, zatrzymując samochód na
drodze między Chełmem a Hrubieszowem.
Mundury żołnierzom uszył krawiec spod
miejscowości Wojsławice.
Wolna Polska Wojsławicka
Pod koniec lata 1945 roku „Młot” podporządkował swój oddział Komendzie Obwodu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość
w Chełmie Lubelskim. We wrześniu otrzymał awans na podporucznika. Jego oddział
zbrojny liczył ponad czterdziestu żołnierzy,
a zaprzysiężonych członków konspiracji,
stanowiących siatkę terenową z nim współpracującą, było ponad osiemset osób. Komuniści czuli duży respekt przed „Młotem” – to
on faktycznie sprawował władzę na terenie
kilku gmin. Na północy Chełmszczyzny, na
pograniczu powiatów włodawskiego, chełmskiego, radzyńskiego operował duży oddział
braci Taraszkiewiczów, Edwarda „Żelaznego” i Leona „Jastrzębia”.
Po kilkudziesięciu latach tak wspominał Henryk Lewczuk swoją podziemną
działalność:
– 22 maja 1945 roku była pierwsza bitwa,
ośmiu z grupy, którą wyprowadziłem zginęło. Byli to młodzi podporucznicy. Rozbijaliśmy posterunki MO, na przykład w Żmudzi
czy Sielcu. Zresztą, po jakimś czasie wszystkie posterunki gminne w moim rejonie były
w swoisty sposób mi podporządkowane - nie
przejawiały żadnej aktywności i ja ich pozostawiałem w spokoju. 28 maja w Hrubieszowie rozbiliśmy posterunek UB i odbiliśmy
kilkudziesięciu więźniów. W 1946 roku „Wyrwa” oficer z mojego oddziału został ranny
w okolicach Wojsławic (miejscowości nazywanej moją stolicą) i wzięty do niewoli.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Był ciężko ranny i przebywał w chełmskim
szpitalu. Dzięki dobrze zorganizowanej siatce i dzisiaj to mogę już powiedzieć doktorowi
Benowskiemu – chirurgowi, który był również członkiem WiN, miałem codziennie
raporty dotyczące stanu zdrowia „Wyrwy”.
Prosiłem doktora, by doprowadził chorego
do takiego stanu, żeby przeżył odbicie. Leczył go, a jednocześnie dawał takie lekarstwa,
które uniemożliwiały UB przesłuchania.
Było to w październiku 1946 roku, w centrum Chełma w biały dzień, pamiętam była
to niedziela. Odbiliśmy UB „Wyrwę”. Wraz z
łóżkiem załadowaliśmy go na wcześniej zarekwirowany samochód. Prowadziliśmy też
walkę z bandytyzmem. Kilka miesięcy trwało wyłapywanie złodziei, kradnących krowy i
konie. A wiadomo, że jak gospodarzowi zabrano konia, to tak jakby go zabito. Ponieważ
nie miałem więzienia, a nie zasługiwali na
większą karę, więc jeśli złapaliśmy takiego, to
dawaliśmy mu po prostu 15-20 kijów w czułe
miejsce. Do dziś pamiętają.*
Przez ponad dwa lata Chełmszczyzna
była podporządkowana por. „Młotowi”. Stolicą tej wolnej od wpływów komunistów ziemi
była miejscowość Wojsławice – w tutejszych
lasach oddział kwaterował. „Młot” w zasadzie
nie przyjmował do oddziału nowych żołnierzy, a już na pewno takich, których wcześniej
nie znał. Urząd Bezpieczeństwa nie mógł
więc wprowadzić do oddziału agentów. Okoliczna ludność niezwykle szanowała młodego
dowódcę niepodległościowego podziemia.
Żołnierze byli zapraszani na rodzinne, wiejskie uroczystości, wesela, zabawy. „Młot” był
wtedy w swoim żywiole – brał skrzypce od
muzykantów i przygrywał do tańca.
Jedna ze współpracownic por. „Młota”, Jadwiga Brandt, podzieliła się niedawno
swoimi refleksjami:
– Wraz z pojawieniem się „Młota” na
naszym terenie zapanował upragniony ład
nie tylko w oddziałach partyzanckich, ale
także poza oddziałami. Był on nie tylko żołnierzem AK, ale też opiekunem całej naszej
cywilnej ludności. Za jego kulturę osobistą,
takt i rozwagę cenili go wszyscy mieszkańcy
Wojsławic i okolic, a młodzi ludzie których
miał w oddziale, gotowi byli za nim pójść
w ogień. Umiał zjednać w sobie dla swego
działania społeczeństwo, tak, że nie było
człowieka na naszym terenie, który nie brałby udziału w tej wielkiej sprawie. Niebawem
poznałam „Młota”. Przychodził do „Zapałki” - oczywiście nocą - a także i na pocztę.
[...] Przy każdej sposobności obserwowałam
„Młota”. Był średniego wzrostu, wyprostowany, w dobrze skrojonym mundurze. Jego
osobie dodawała powagi przewieszona przez
ramię broń, w jego ruchach widać było elegancję i pewność siebie. W pięknej męskiej
twarzy świeciły jak dwie gwiazdy bystre oczy,
które przy uśmiechu czyniły tę twarz bardzo
interesującą, mówił wolno, dobierając odpowiednio wyważone słowa, co świadczyło, że
nie rzuca ich na wiatr.
Nasi urzędnicy urzędowali dniem, noc
należała do „Młota” i jego oddziału. Potrafił
on stać na straży spokoju i czuwać rozważnie nad swym bezpieczeństwem. Cieszyliśmy się, gdy skorzystał u nas z noclegu, całą
rodziną gotowi byliśmy spełniać wszystkie
jego życzenia. A UB szalał. Ciągle kogoś
aresztowano, urządzano napady na oddziały AK, podczas których zawsze były ofiary
w ludziach. Nie tylko jednak w potyczkach
ginęli ludzie. Lodzię Schontag i jej kolegę
z AK o nazwisku Prus zamordowano w Lesie
Kumowskim i znaleziono ich po kilu dniach
przykrytych gałęziami. Trupy te odnalazł
leśniczy. Na pamiątkę tego rodzina pomordowanych zawiesiła na pobliskim drzewie
obrazek Matki Boskiej, wisi tam do dzisiaj.
Był to czyn UB i MO w tym celu, aby zmusić
odziały partyzanckie do ujawniania się, ale
im większy był terror, tym bardziej nasi bronili się przed powzięciem takiej decyzji.
Atak na Hrubieszów
Najbardziej głośną akcją przeprowadzoną przez oddział „Młota” była akcja rozbicia
więzienia PUBP w Hrubieszowie. W więzieniu tym siedzieli żołnierze polskiego podziemia niepodległościowego.
Kilka powiatów województwa lubelskiego było zamieszkałych przez ludność
ukraińską, na przykład powiat chełmski.
W maju 1945 roku we wsi Ruda Różaniecka
doszło do podpisania lokalnego porozumienia między Zrzeszeniem WiN i UPA – obie
strony zobowiązały się do zaprzestania ataków na ludność cywilną na Zamojszczyźnie.
Postanowiono także współpracować w walce
z NKWD, KBW, UB. We wrześniu porozumienie rozszerzono na Chełmszczyznę
13
i Podlasie. Inicjatorem porozumienia z UPA
był jeszcze w roku 1944 kpt. Marian Gołębiewski „Irka”, ówczesny komendant obwodu AK Hrubieszów. Uznał on, że w obliczu
zagrożenia sowieckiego należy szukać porozumienia. Nie brakowało oczywiście wśród
Akowców przeciwników zawierania paktu
z odpowiedzialną za masowe zbrodnie Polaków ukraińską organizacją nacjonalistyczną.
W ramach owego porozumienia podpisanego w Rudzie, doszło do wspólnego ataku
oddziału „Młota” i UPA na Hrubieszów. Akcja rozpoczęła się o godzinie 1:30 w nocy z 27
na 28 maja 1946 roku. Uczestniczyło w niej
24 żołnierzy „Młota” uzbrojonych w broń
maszynową. Głównym celem WiN było
uwolnienie więźniów UB, a UPA likwidacja
sowieckiej komisji przesiedleńczej zajmującej się wywożeniem Ukraińców do Związku
Sowieckiego. Żołnierzom „Młota” udało się
zdobyć budynek UB i uwolnić więźniów bez
strat własnych. Dokumenty UB zniszczono,
zabrano dokumentację KP PPR, a na koniec budynek UB podpalono. Mimo silnego
szturmu polskich i ukraińskich żołnierzy
nie udało się zdobyć budynku hrubieszowskiej komendy MO, oddział UPA nie opanował też budynku NKWD. Żołnierze por.
„Młota” wycofali się z miasta bez problemu,
więcej kłopotów mieli ścigani przez NKWD
Ukraińcy. W Hrubieszowie stacjonował
5 pułk LWP, jednak jego żołnierze nie wzięli
udziału w walce, nie odważyli się stawić czoła partyzantom. Dowódca pułku ograniczył
się jedynie do wysłania plutonu zwiadu, któremu towarzyszył por. Wojciech Jaruzelski,
pełniący wówczas funkcję pomocnika szefa
sztabu do spraw rozpoznania. W akcji zginęło 9 żołnierzy NKWD, 5 żołnierzy WOP,
2 funkcjonariuszy UB i 2 członków PPR.
Jerzy Masłowski, historyk z Chełma, biograf Henryka Lewczuka „Młota”, jego przyjaciel po roku 1990, tak między innymi mówił
o tej wspólnej akcji z UPA:
– Porucznik „Młot” postawił komendantowi obwodu WiN warunek, że na akcję
idą tylko ochotnicy. Komendant to zaakceptował. Na przykład zastępca „Młota”, Stanisław Maślanka „Legenda”, który był wcześniej związany z 27. Wołyńską Dywizją AK,
odmówił pójścia na akcję wspólnie z UPA.
Poszli tylko ochotnicy. „Młot” był zdyscyplinowanym żołnierzem: dostał rozkaz i go
wykonał, rozbił więzienie UB. Współpraca
ograniczyła się do tej jednej akcji.
Wkrótce po ataku na Hrubieszów żołnierze „Młota” przeprowadzili dwie skuteczne akcje, bez strat własnych: 16 czerwca
1946 roku na ulicy Chełma został wykonany
wyrok na staroście Flisie, który z wyjątkową
determinacją zwalczał działaczy PSL Mikołajczyka i uwolnili ze szpitala aresztowanego
rannego oficera wywiadu WiN Stefana Winiarczyka ps. „Wyrwa”.
14
Oddział por. "Młota" maszeruje z kościoła do urzędu gminy na ujawnienie. Wojsławice, 16 marca 1947 r.
Henryk Lewczuk po ujawnieniu, 1947 rok
„Sunday Times” we Władzinie
Przebywającemu w Polsce angielskiemu
dziennikarzowi, korespondentowi „Sunday
Times”, Derkowi Selby’emu, bardzo zależało
na nawiązaniu kontaktu z polskim podziemiem niepodległościowym. Pomogli mu
w tym Barbara Kuratowska, a także kierowca i tłumacz dziennikarza, Janusz Kazimierczak. Najpierw Derek Selby spotkał się z komendantem obwodu WiN Hrubieszów, por.
Wacławem Dąbrowskim ps. „Azja”. Dopiero
później zapadły decyzje. Komenda Okręgu
WiN postanowiła zaprezentować Anglikowi oddział por. „Młota”, który był wizytówką antykomunistycznej konspiracji na
Lubelszczyźnie. Spotkanie zaplanowano nie
w lesie, a w miejscowości Władzin, odległej
o 20 kilometrów od Hrubieszowa. 3 sierpnia
1946 roku na angielskiego żurnalistę czekał
40-osobowy, elegancko umundurowany,
znakomicie uzbrojony, oddział por. Henryka
Lewczuka „Młota” i 100-osobowy oddział
żołnierzy konspiracji hrubieszowskiej pod
dowództwem por. Czesława Hajduka „Ślepego”. Derek Selby przybył autem z angielską
flagą, został powitany przez żołnierzy „Młota” na kolonii Władzina. Spotkanie odbyło
się w centrum wsi, w majątku Piotra Du Cheteau. W rozmowach uczestniczyli dowódcy
komendy obwodu hrubieszowskiego WiN
oraz por. „Młot”, od pewnego momentu brali
też udział w rozmowach z angielskim dziennikarzem na jego prośbę przedstawiciele
ukraińskiego podziemia. Selby rozmawiał
także z szeregowymi żołnierzami antykomunistycznego podziemia. Został poinformowany o sytuacji politycznej, o problemach
na prowincji, o komunistycznym terrorze, o
walce z sowieckim okupantem, o niezłomnej
woli Polaków wybicia się na niepodległość.
Chociaż w Hrubieszowie znajdował
się silny garnizon NKWD i LWP, to spotkanie nie zostało zakłócone. 4 sierpnia,
po przenocowaniu w majątku gościnnego
Piotra Du Cheteau, Derek Selby udał się
do Warszawy. Komuniści o jego wizycie
wśród żołnierzy podziemia zorientowali się
po ukazaniu się w „Sunday Times” pierwszego artykułu, a zostały opublikowane
prawdopodobnie dwa. Reakcja władz była
wówczas natychmiastowa: 31 października
Derek Selby otrzymał z MSZ nakaz opuszczenia Polski. Barbara Kuratowska oraz Janusz Kazimierczak, kierowca brytyjskiego
dziennikarza, zostali poddani długotrwałemu śledztwu. Otrzymali kary więzienia.
Całą sprawę komunistyczna propaganda
wykorzystała do udowodnienia, że polskie
podziemie niepodległościowe znajduje się
na pasku angielskiego wywiadu.
Czerwonym atramentem
Pod koniec 1946 roku ściągnięto na teren
powiatu chełmskiego i sąsiednich powiatów
duże grupy operacyjne tropiące partyzantów.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
W tropieniu i ściganiu niezłomnych żołnierzy,
Polaków, którzy nie godzili się na sowiecką
okupację, brał też udział por. Wojciech Jaruzelski z hrubieszowskiego pułku. W obronie
ludności oddział „Młota” stoczył kilka walk z
grupami operacyjnymi; nie dopuszczał też do
organizowania zebrań, wieców propagandowych przed referendum w czerwcu 1946 roku
i wyborami w styczniu 1947 roku.
W lutym 1947 roku komendant obwodu
chełmskiego WiN, por. Edward Woll „Gruby”, otrzymał polecenie o zakończeniu działalności zbrojnej i ujawnieniu się obwodu
w związku z ogłoszoną przez komunistów
amnestią. Por. „Młot” jako karny, zdyscyplinowany żołnierz nie dyskutował z rozkazem. Postawił jednak funkcjonariuszom UB
warunek, że nie będzie ujawniał się w Chełmie, a oni mają przyjechać do niego i jego
żołnierzy do Wojsławic. UB przystało na
to. Nie wiadomo jak to się stało, ale „Młot”
nie przekazał UB archiwum rejonu, listy nazwisk konspiratorów, więc nie zdekonspirował swoich ludzi. Żołnierze z jego oddziału
otrzymali fałszywe dokumenty.
16 marca 1947 w wojsławickim kościele
została odprawiona uroczysta msza święta z
udziałem żołnierzy por. „Młota” i miejscowej
ludności. Odbył się ostatni apel, po którym
żołnierze przeszli czwórkami do urzędu gminy na ujawnienie. Por. „Młota” nie opuszczała
młodzieńcza fantazja, zażyczył sobie wypełnić
kwestionariusz ujawnieniowy i złożyć podpis
czerwonym atramentem. Podobne życzenie
wyraził jego zastępca, por. Stanisław Maślanka „Legenda”. Zastępca „Młota” otrzymał
później karę śmierci, którą zamieniono mu na
dożywocie. Wyszedł z więzienia w 1957 roku.
Zmarł w kwietniu br. w Warszawie.
W czerwcu 1947 roku por. „Młot” wyjechał z kilkoma swymi żołnierzami do Wrocławia, podjął pracę w Lasach Państwowych.
Nie czuł się jednak tutaj bezpiecznie. Na
początku 1948 roku powrócił do Chełma, w
lipcu tego roku z pomocą konspiracji został
przerzucony na barce z węglem ze Szczecina
do Berlina, a stamtąd do Monachium. Krótko służył w Polskich Kompaniach Wartowniczych w Monachium. Postanowił szukać
szczęścia we Francji.
Słodko gorzka rzeczywistość
Początkowo Henryk Lewczuk zarabiał
na życie we Francji jako robotnik w fabryce, grał też czasami na harmonii w kawiarniach. Po opanowaniu języka francuskiego
zdał maturę, ukończył studia ekonomiczne
i prawnicze. Osiągnął wyżyny kariery zawodowej. Był niezwykle cenionym i szanowanym specjalistą w wielu dziedzinach
życia, gospodarki. Przez wiele lat pracował
na kierowniczych stanowiskach w cywilnych
strukturach NATO; pełnił funkcję dyrektora
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Centrum Obliczeń Komputerowych w Fontainbleau pod Paryżem.
Współpracował na emigracji ze środowiskiem gen. Władysława Andersa, gen. Stanisława Maczka, aktywnie uczestniczył w życiu
Polonii. W latach 1949–1955 był szefem młodzieżowej organizacji „Ogniwo”. Na jednym
ze spotkań poznał swoją przyszłą żonę, Polkę,
której śmierć bardzo później przeżył. Henryk
Lewczuk znał biegle kilka języków, m.in. angielski, to mu ułatwiło nawiązanie kontaktu
z amerykańskimi służbami specjalnymi.
Przeszedł kurs spadochronowy, był przygotowywany na wypadek konfliktu zbrojnego
do dowodzenia polskimi oddziałami antykomunistycznymi na Lubelszczyźnie.
Pierwszy raz przyjechał do Polski, do
Chełma, w roku 1990, na pogrzeb najmłodszego brata Jana. Dla starszego pokolenia
ciągle był porucznikiem „Młotem”, komuniści też o nim nie zapomnieli. Wkrótce zdecydował się na powrót do Chełma na stałe.
Henryk Lewczuk w ostatnim okresie życia
O tym okresie najlepiej opowie Jerzy Masłowski, który wówczas nawiązał kontakt z
Henrykiem Lewczukiem i pozostał z nim w
przyjaźni do śmierci. Jest kustoszem pamięci
tego bohaterskiego, niezwykle utalentowanego żołnierza niezłomnego:
– Pomagałem w roku 1992 por. „Młotowi” zorganizować pierwsze spotkanie z żołnierzami, a żyło jeszcze ich kilkudziesięciu.
Odprawiona została uroczysta msza święta
w chełmskiej bazylice. Była euforia, radość z
możliwości budowania niepodległej Polski,
były łzy wzruszenia. Wydawało się, że Polska
pójdzie w dobrym kierunku. Jako ówczesny
chełmski kurator oświaty zorganizowałem
mu masę spotkań. Odwiedziliśmy prawie
wszystkie szkoły w województwie. W roku
1994 Henryk Lewczuk został radnym rady
miejskiej. Zdobył rekordową liczbę głosów –
nikt go do tej pory nie pokonał. Wybrano go
przewodniczącym rady miejskiej. Niedługo
jednak nim był, ledwie kilka miesięcy, do czasu zawiązania się koalicji Unii Wolności, SLD
i „Solidarności”. Odwołali „Młota” ze stanowiska. Przewodniczącym rady został przewod-
niczący „Solidarności” regionu chełmskiego.
„Młot” zdążył jeszcze odsłonić pomnik żołnierzy AK. W latach 1998 -2001 sprawował
mandat radnego sejmiku województwa lubelskiego. Do Henryka Lewczuka dotarł były
premier Jan Olszewski, powierzył mu funkcję
pełnomocnika Ruchu Odbudowy Polski na
całą ścianę wschodnią. Panowie się zaprzyjaźnili. „Młot” zjeździł teren od Przemyśla
po Suwałki. Świetnie się orientował w terenie,
miał mapy w pamięci, ponieważ przeszedł
odpowiednie przeszkolenie, przygotowywany
przez Amerykanów do zrzutu. „Młot” był do
końca życia harcerzem, zdyscyplinowanym
żołnierzem. Nie znosił picia alkoholu. W roku
2002 uzyskał mandat posła na Sejm RP, był
członkiem klubu ROP. Sejm kosztował go bardzo dużo zdrowia. To nie było dla niego. To
był człowiek, dla którego czarne było czarne,
białe – białe, ojczyzna – ojczyzna. A nie partia,
interes piorun wie jaki. Sprawy Polski traktował bardzo poważnie, nie znosił cynizmu.
Myślę, że ta kadencja w Sejmie przyspieszyła jego odejście. Fizycznie był niesamowicie
sprawny, a później przyplątał się nowotwór.
Już na samym początku kadencji miał miejsce
zgrzyt. Henryk Lewczuk, najstarszy wówczas
parlamentarzysta, zgodnie z tradycją powinien był otworzyć sesję Sejmu jako marszałek
senior. Jednak prezydent Kwaśniewski złamał
ten obyczaj i wyznaczył marszałkiem seniorem Aleksandra Małachowskiego. Nietrudno
się domyślić dlaczego. Na półtora roku przed
śmiercią „Młot” zlecił mi przygotowanie listy
żołnierzy przeznaczonych do odznaczenia.
Jego przyjaciel, były premier Jan Olszewski,
pełnił wówczas funkcję doradcy prezydenta
Lecha Kaczyńskiego i chciał uhonorować żołnierzy podziemia niepodległościowego. Jeden
warunek por. „Młot” stawiał konsekwentnie:
nawet jeśli był to jego bliski żołnierz, a należał do PZPR-u – lub nie daj Boże poszedł na
współpracę z UB czy SB – nie mógł znaleźć się
na tej liście.
Wacław Prystupa „Piskorz” jest jednym
z trzech ostatnich żyjących żołnierzy por.
„Młota”. Do AK został zaprzysiężony jako
14-latek w 1943 roku. Kiedy w roku 1947
„Młot” ujawnił oddział, poszedł do oddziału Romana Kraszewskiego „Zdybka”. Jesienią 1947 roku podczas zasadzki UB został
aresztowany. Sądzony na zamku lubelskim
otrzymał dwukrotną karę śmierci i 45 lat
więzienia. Obecnie żartuje, że kolejność wymierzonych kar mogła być różna. Dziesięć
lat spędził w komunistycznych więzieniach.
O poruczniku „Młocie”, swoim dowódcy,
walce z komunistami, mówi dzisiaj: „Tylko ta
droga była uczciwa dla Polski i każdy z nas
powinien był nią iść”.
Dariusz Jarosiński
* Wypowiedź Wiktora Lewczuka pochodzi z
rozmowy z nim pani Stelli Gronek.
Tekst ukazał się w „Nowym Państwie” nr 05/2015
15
Tatarzy w Parlamencie
Europejskim
Tak więc znowu Bruksela. Obolała po terrorystycznym zamachu, jeszcze krwawiąca,
wystraszona i bezradna. Bruksela, bogate mieszczańskie miasto, nieformalna stolica
Unii Europejskiej, stojącej - według niektórych - na granicy upadku. Problemy, dotyczące obecnie krajów unijnych, doprowadzają do rozpadu tradycyjnych wartości
tych społeczeństw, a także – w godzinie próby – uwidoczniają pustkę stojącą za fasadą idei zjednoczonej Europy. Ta bowiem okazała się być przykrywką dla niemieckiej
i francuskiej chęci dominacji nad innymi państwami. Niemcy, przyzwyczajeni do dobrobytu w ciągu ostatnich czterdziestu, pięćdziesięciu lat, pomimo przegranej wojny, rozzuchwaleni dotychczasowym narzucaniem innym swojego zdania, nie mogą
przeżyć faktu, że polski rząd próbuje realizować swoje własne interesy narodowe.
selim chazbijewicz
D
o tego dochodzi imigracja ludności z Afryki i Azji, w większości
muzułmańskiej. Na skutek błędnej, wieloletniej polityki wewnętrznej Francji i Niemiec tzw. uchodźcy zaczęli stanowić
poważny problem w społecznej i finansowej
polityce wielu państw zachodnich. Realne
i bardzo groźne jest przecież zagrożenie
terroryzmem. W Brukseli, gdzie byłem tydzień przed zamachami, odczuwało się nerwowość, gęstniejącą atmosferę, którą podsycał widok wszędzie obecnych żołnierzy,
komandosów belgijskich z bronią gotową
do strzału. Nie uchroniło to jednak Brukseli
od zamachów terrorystycznych.
Stolica Belgii – jak już kiedyś w „Debacie” pisałem – jest bogatym, mieszczańskim miastem, w którym nagromadzone
bogactwo jest widoczne na fasadach domów, kamienic, wystroju ulic, kształtach i
rozmiarach publicznych gmachów, wnętrzach, klatkach schodowych, ubiorze ludzi,
samochodach. Bruksela – oprócz dawnego
bogactwa, płynącego z dochodów z kolonii, zwłaszcza z Kongo – współcześnie jest
jednym z największych centrów finansowych Europy i świata. Przepływają tam
miliardy albo nawet biliony euro dziennie,
choćby z racji umiejscowienia instytucji
Unii Europejskiej. Parlament Europejski
i Komisja Europejska zatrudniają łącznie
około 15 tys. ludzi obsługi, wliczając w to
tłumaczy, kucharzy, pracowników ochrony, kierowców, nie mówiąc o pracownikach
biur, asystentach europosłów, przewodników po budynkach (dla zorganizowanych
wycieczek), pracownikach biur lobbystycznych, itd. Ludzie ci jedzą, piją, śpią,
bawią się i ubierają w Brukseli, napędzając
miastu koniunkturę gospodarczą. Mają też
rodziny, dzieci. Przy Europarlamencie jest
np. osobny żłobek i przedszkole dla dzieci
16
pracowników. To bardzo duży rynek pracy. Należy wymienić przedstawicielstwa
dyplomatyczne prawie wszystkich krajów
świata, a także organizacji pozarządowych.
Funkcjonują biura różnych firm, instytucji,
regionów, jak np. biuro przedstawicielstwa
Województwa Warmińsko-Mazurskiego,
organizacji narodowych. Ci wszyscy ludzie,
najczęściej z rodzinami, żyją w Brukseli,
przyczyniając się do jej bogactwa, ale również do jej kosmopolitycznej atmosfery.
W Brukseli nie dziwi żadna narodowość,
nie wzbudza sensacji żadna religia, kolor
skóry. Przebywa tam wielu Afrykańczyków, Azjatów, Amerykanów, Arabów, nie
mówiąc o wschodnich Europejczykach. Są
także polskie enklawy, łącznie z polskim barem tuż obok Europarlamentu, gdzie obsługa jest polska i można kupić polskie piwo.
Chociaż belgijskie jest smaczniejsze. Bruk-
sela słynie między innymi z tego, że jest tam
około tysiąca gatunków piwa. Także w hotelu, gdzie się zatrzymaliśmy była obsługa
w języku polskim. Hotel zwał się Agenda
Louise - na wysokim poziomie i blisko centrum. Polecam: ulica rue de Florence 6.
Wszystkie wcześniej opisane uwarunkowania uczyniły Brukselę atrakcyjnym
miejscem do zamieszkania dla kogoś, kto
swoje interesy gospodarcze lub polityczne,
a poniekąd finansowe, lokuje w działaniach
instytucji unijnych. Z tego także względu
jest Bruksela, a w szczególności Parlament
Europejski, bardzo atrakcyjnym miejscem
do manifestowania swoich politycznych poglądów, dążeń do autonomii, niepodległości, ukazywania łamania praw człowieka,
praworządności, niezgody na dyskryminację, żądań zachowania i ochrony środowiska naturalnego i innych politycznych oraz
społecznych dążeń. W tym celu Brukselę
odwiedza rocznie setki, jeśli nie tysiące
przedstawicieli różnych organizacji. Przedstawione lub manifestowane dążenia w
gmachu Europarlamentu lub tuż przed jego
głównym wejściem od razu stają się faktem
międzynarodowym o większym lub mniejszym zasięgu. Siła oddziaływania jest duża,
nagłośniona odpowiednio w mediach,
zwielokrotniona przez miejsce manifestacji,
konferencji lub akcji protestacyjnej. W tym
celu znalazłem się w Brukseli. Zostałem zaproszony przez biuro europoseł pani Anny
Fotygi, byłej minister spraw zagranicznych
RP w rządzie Jarosława Kaczyńskiego
w latach 2005- 2007. Oprócz sympatii politycznych okazało się, że łączy nas z panią
minister ta sama uczelnia – Uniwersytet
Gdański, dzielnica dzieciństwa i młodości
– Gdańsk Wrzeszcz oraz wspólni znajomi
z gdańskiego środowiska.
Wyjazd organizował były olsztynianin.
dr Sławomir Moćkun, obecnie pracownik
biura pani Anny Fotygi. Pan Sławomir jest
niezwykle słowny, odpowiedzialny, życzliwy i serdeczny. Konferencja została zorganizowana w drugą rocznicę aneksji Krymu
przez Federację Rosyjską. Konferencja odbyła się w dniu 15 marca wieczorem.
Porządek konferencji obejmował słowo
wstępne Anny Fotygi jako organizatorki
ze strony polskiej. Obecny był ambasador
Ukrainy przy Unii Europejskiej Mykoła
Trochickij Obecni byli także: europoseł flamandzki Mark Demesmaeker, znany z zaangażowania w sprawy ukraińskie i krymskie na forum Europarlamentu oraz polski
europoseł Marek Jurek.
Potem odbyła się projekcja filmu o losach Tatarów krymskich. Był to autorski
film dokumentalny Christiny Paschyn,
młodej Amerykanki pochodzenia ukraińskiego, wykładowczyni w uniwersytecie w
Doha w Qatarze. Film pokazano w angiel-
DEBATA Numer 4 (103) 2016
skiej wersji językowej, bardzo ciekawie nakręcony, ukazujący w przystępnej dla widza
formie najnowszą historię i współczesność
polityczną krymskich Tatarów oraz realia
ich życia na Krymie. Film wyreżyserowano dla publiczności amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej, która nic nie wie ani
o Krymie, ani o historii tego miejsca, ani
o współczesnych realiach. Trwał około
czterdziestu minut. Nie było dłużyzn, pomimo dokumentalnego charakteru miał
wartką narrację.
Następnie odbyła się dyskusja i omówienie sytuacji na Krymie oraz relacji pomiędzy Polską a Tatarami krymskimi. Zrobił to, piszący te słowa oraz dr Sławomir
Moćkun. Całość trwała niecałe dwie godziny. Obecni byli przedstawiciele organizacji pozarządowych polskich, ukraińskich,
organizacji praw człowieka oraz pracownicy Europarlamentu. Plakaty z informacją umieszczono w całym gmachu, który
jest duży, a nawet bardzo duży. Obecnych
było około czterdziestu osób. Wystąpienia
tłumaczono na podstawowe języki konferencyjne (francuski, niemiecki, rosyjski) i
polski oraz odwrotnie, to znaczy ja wygłaszałem swoją kwestię po polsku z symultanicznym tłumaczeniem. Oprócz mnie
delegacja polskich Tatarów składała się
jeszcze z dwóch członków: przewodniczącego Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej
w Gdańsku Olgierda Chazbijewicza i Macieja Jakubowskiego - działacza tatarskiego
z Trójmiasta.
Wracając do Polski, jechaliśmy na lotnisko, znajdujące się w miasteczku Charleroi
około 50 km na południe od Brukseli. Miasteczko wygrało głosowanie na najbrzydsze
miasto w Europie. Po drodze zwiedziliśmy
pole bitwy pod Waterloo, które obecnie
jest prawie dzielnicą Brukseli, aczkolwiek
formalnie to osobna gmina, podobno najbogatsza w Belgii. Zwiedziliśmy kościół,
gdzie modlił się generał angielski Wellington w nocy przed bitwą, zwiedziliśmy też
Leonard Krasulski
i elbląska opozycja
W 2014 roku ukazała się monografia Karola Nawrockiego pt. Studium przypadku.
Opór społeczny wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim (1976–1989).
Książka zawiera wiele informacji o opozycyjnej przeszłości Leonarda Krasulskiego,
dziś posła i lidera PiS w naszym województwie.
piotr kardela
K
arol Nawrocki, pracownik IPN w
Gdańsku, doktor nauk humanistycznych z zakresu historii, absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Gdańskiego, autor i współautor wielu
cennych opracowań, w tym omówionej na
łamach „Debaty” Sprawy kwidzyńskiej 1982.
Internowanie, pobicie, proces (Gdańsk 2012),
książkę zaczął stwierdzeniem o „zbrodniczej ideologii marksizmu”, co było punktem
wyjścia do analizy zjawiska opozycyjności
wobec systemu komunistycznego właśnie
w byłym województwie elbląskim. A należy wiedzieć, że środowisko to, postrzegane z perspektywy Warszawy, Gdańska czy
Wrocławia, było (podobnie jak do niedawna
olsztyńskie) czymś zupełnie nierozpoznawalnym. Najpierw bowiem powstały syntezy na temat powojennych dziejów Polski,
a dopiero potem – co Nawrocki uważa za
błąd i trzeba z nim się zgodzić – miały miejsce badania dziejów regionalnych. Po cóż
DEBATA Numer 4 (103) 2016
miejsce, gdzie stacjonował cesarz Napoleon
I oraz samo pole bitwy, nad którym króluje wysoki usypany kopiec, podobny do
Kopca Kościuszki w Krakowie. Na szczycie
tego kopca pod Waterloo stoi pomnik lwa
korony brytyjskiej, głosząc wszem i wobec
słynne „Panuj Brytanio (…)” (The rule of
Brytania), będące słowami brytyjskiego
hymnu imperialnego. A obok skromniejszy
pomnik cesarza Napoleona I. Skromniejszy,
ponieważ jedyny raz w życiu przegrał bitwę,
akurat tę, która była dla niego decydująca.
Taki już bywa los.
Profesor w Instytucie Nauk
Politycznych Uniwersytetu
Warmińsko-Mazurskiego
jest założycielem i prezesem
Związku Tatarów Rzeczypospolitej; poeta, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich,
autor kilku tomów poezji
Selim Chazbijewicz
bowiem badać historię regionalną czy lokalną, skoro już wszystko zostało poukładane,
przez „wielkie nazwiska” ocenione, podane
niczym wyrocznia szerokiej publiczności?
Czyżby stało się to dlatego – zdaje się pytać
historyk z Gdańska – bo „rzecz ogólna w historii jest pewniejsza niż szczegół”?
Nawrocki postawił sobie cel – ocalić „od
zapomnienia ludzi, którzy – nie znając przyszłych, przełomowych rezultatów swoich
[opozycyjnych] działań [ale i narażając się
na represje ze strony komunistów] – postanowili włączyć się w ruch społeczny, kontestujący peerelowską rzeczywistość”. Wcześniejsi autorzy monografii miast z terenu woj.
elbląskiego, poza nielicznymi wyjątkami, nie
pokusili się o rzetelne opisanie historii regionalnej opozycji antysystemowej, próbując
zaniedbania te nadrabiać niezwykle późno.
Tu jednak drobna uwaga: nie uważam, że
publikacja pod redakcją Janusza Hochleitnera z UWM w Olsztynie zatytułowana
Szesnaście miesięcy wolności – „Solidarność”
w województwie elbląskim (Elbląg 2006) –
jak twierdzi dr Nawrocki – było publikacją
„dobrą” pod względem merytorycznym.
Krytyczną ocenę tej książki dałem w recenzji
opublikowanej w „Komunikatach Mazursko
-Warmińskich” z 2007 r. (nr 2/256). Zgodzić
się jednak wypada z Nawrockim, gdy pisze,
że po 2010 r. nastąpił istny wysyp wartościowych publikacji na temat Elbląga i okolic.
Opracowując swoje dzieło Nawrocki oparł
się właśnie na nich, ale posiłkował się też bogatym materiałem archiwalnym, źródłami
drukowanymi, relacjami świadków, prasą
bezdebitową i oficjalną. Podstawa źródłowa
jego pracy jest imponująca.
17
Po charakterystyce ogólnej województwa elbląskiego, Nawrocki przeanalizował
Czerwiec `76 w regionie, potem działania
opozycyjne i opór społeczny przed rokiem
1980, bardzo szczegółowo ukazał Sierpień
1980 roku, powstanie i rozwój Zarządu Regionu Elbląskiego NSZZ „Solidarność”, czas
represji po wprowadzeniu stanu wojennego,
by na koniec przedstawić lata 1986–1990,
gdzie znajdziemy na przykład analizę działalności Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” w Elblągu i województwie. Książka
posiada wiele aneksów, w tym: wykaz zakładów strajkujących w Elbląskiem 25 czerwca
1976 r., tabelę obrazującą przebieg protestów
sierpniowych z 1980 r., wykazy władz regionalnych „Solidarności”, słowniczek osób internowanych z województwa po 13 grudnia
1981 r. oraz wykaz osób skazanych w stanie
wojennym za działalność polityczną.
Bez wątpienia praca Karola Nawrockiego to dzieło niezwykle wartościowe, w wielu
momentach odkrywcze, wydatnie poszerzające naszą wiedzę na temat oporu społecznego w czasach PRL, ale i pokazujące, że
wolność Polski po latach komuny to zasługa
ludzi nie tylko z Warszawy. A teraz o jednej
z takich postaci.
zmarły już Jan Miłoszewski. „Tego samego
dnia – pisze Nawrocki – Krasulski zapowiedział załodze zakładu, że bierze na siebie
obowiązek zorganizowania protestu przeciw
stanowi wojennemu”. Niestety, 15 grudnia
siedemdziesięciu przedstawicieli poszczególnych wydziałów w Browarze zdecydowało,
że strajku nie będzie. Chcąc dać jakiś wyraz
protestu, Krasulski tego samego dnia oflagował zakład. Dzień później aresztowano go
i osadzono w areszcie śledczym w Elblągu.
Jego sprawę 4 stycznia 1982 r. rozpatrywał
Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni, skazując
na 5 lat więzienia i 3 lata pozbawienia praw
publicznych.
Krasulskiego więziono najpierw w
Zakładzie Karnym w Braniewie, a potem
w Bartoszycach. Zaliczony przez służbę więzienną do „ekstremy”, często był od reszty
Przeszłość opozycyjna
Leonarda Krasulskiego
W książce Nawrockiego jest między innymi wiele informacji o przeszłości opozycyjnej posła Leonarda Krasulskiego, szefie
struktur PiS w okręgu elbląskim, jednym
z najbliższych współpracowników Jarosława
Kaczyńskiego.
Nawrocki podaje, że w pamiętnym
Sierpniu 1980 r. Krasulski został przewodniczącym powołanego 18 sierpnia komitetu
strajkowego w elbląskim Browarze, swoim
miejscu zatrudnienia. Wraz z komitetami
założycielskimi nowego solidarnościowego
związku w Elblągu powstawały tzw. sekcje
branżowe – w grudniu 1980 r. Krasulski był
przewodniczącym Krajowej Sekcji Przemysłu Piwowarskiego. Nawrocki cytuje Krasulskiego: „w pełni poświęciłem się [wówczas] organizacji przemysłu spożywczego
w Polsce. Branża ta była zupełnie zaniedbana. Mniej czasu wobec tego poświęcałem
organizowaniu struktur miejskich Solidarności”. Późniejszy poseł z racji angażowania
się w „Solidarność” był przez wiele lat przez
SB inwigilowany. Nawrocki wskazuje, że akta
z tym związane znajdują się w gdańskim archiwum IPN.
Gdy komuniści wprowadzili stan wojenny, Leonard Krasulski w swoim zakładzie
pracy chciał zorganizować solidarnościowy strajk. 14 grudnia 1981 r. do elbląskiego
Browaru ulotki krytykujące decyzje Jaruzelskiego dostarczył ze Stoczni Gdańskiej
18
Leonard Krasulski skazany w stanie wojennym za
działalność patriotyczną
osadzonych izolowany. W celi razem z nim
wyroki za działalność opozycyjną odsiadywali: Jarosław Soboń, Stanisław Zalewski,
Zbigniew Przewłocki i Witold Gierukas. Nawrocki pisze: „Zachowanie tzw. ekstremy, w
tym Krasulskiego, niepokoiło administrację
zakładów karnych. Naczelnik jednego z nich
zachowanie Krasulskiego określił w oficjalnej
opinii jako »niepoprawne«”. Każdego trzynastego dnia miesiąca – jak czytamy nieco dalej – opozycjonista w Elbląga przyłączał się
do zbiorowej odmowy spożywania obiadu.
„Krasulski – pisze dalej historyk z Gdańska –
miał być nawet jednym z głównych inicjatorów tego typu zachowań w ZK w Braniewie.
Nawet w więzieniu uważał jednak, że to, co
robił, »było słuszne«. Wobec tak negatywnej
opinii naczelnika Sąd Marynarki Wojennej
odmówił Krasulskiemu prawa łaski wniesionego przez pracowników Zakładów Piwowarskich w Elblągu oraz narzeczonej [obecnie żony – przyp. PK] Danuty Kowalskiej”.
Leonard Krasulski na wolność wyszedł
30 kwietnia 1983 r. Z miejsca ponownie
włączył się w nurt działalności opozycyjnej.
To sprawiło, że aż do 1989 r. był bezrobotny.
Największe oparcie miał w żonie Danucie.
Na terenie Elbląga, gdzie nie było jednej
zwartej grupy opozycyjnej, Krasulski zajął
się kolportażem nielegalnych wydawnictw,
które przywoził z Warszawy. Potwierdzają
to materiały Wydziału Śledczego WUSW
z marca 1984 r., gdzie w kontekście prowadzonego śledztwa pojawia się jego nazwisko.
Gdy w 1988 r. w województwie elbląskim odtwarzano struktury „Solidarności”,
3 lutego Krasulski włączył się we wznowienie działalności komisji zakładowej Związku
w Browarze, której został (tak jak w 1980 r.)
przewodniczącym. Kilka dni później ukazało się nielegalne pismo branżowe „Browarek”, mające ambicję bycia – jak cytował
stopkę redakcyjną Nawrocki – „źródłem
rzetelnych informacji, dotyczących zarówno
naszego Związku, jak też naszego zakładu
pracy”. Krasulski był jednym z kolporterów tego pisma. Jako wiceprzewodniczący
wszedł do Tymczasowej Międzyzakładowej
Komisji Koordynacyjnej (TMKK) NSZZ
„Solidarność” Regionu Elbląskiego, której
szefem był Józef Gburzyński (szef Związku z
„Zamechu”). W 1988 r. Krasulski uczestniczył w strajku w Stoczni Gdańskiej. Jak ustalił
Nawrocki, był on też sygnatariuszem petycji
MKS w Gdańsku do władz PRL w sprawie
reaktywowania „Solidarności”.
U progu wyborów do sejmu kontraktowego w czerwcu 1989 r. elbląskie środowisko solidarnościowe było podzielone. Obok
TMKK istniała grupa Tadeusza Chmielewskiego działająca pod nazwą Regionalne
Biuro Organizacyjne »Solidarności«. Starcie TMKK z RBO nastąpiło w momencie
wyznaczenia z Elbląga delegata, mającego
17 kwietnia 1989 r. odpowiadać za rejestrację „Solidarności” w Sądzie Wojewódzkim
w Warszawie. Ostatecznie, przy protestach
Chmielewskiego, TMKK do tego zadania
oddelegowała Krasulskiego. Z kolei w maju
1989 r. pomiędzy obu grupami wybuchł spór
o sztandar „Solidarności” Regionu Elbląskiego, który fizycznie znajdował się w rękach
grupy Chmielewskiego. Przebieg konfliktu
relacjonowała prasa solidarnościowa. O wydanie tego sztandaru wystąpili do RBO Leonard Krasulski razem z Jarosławem Kaczyńskim, w sprawę angażował się także biskup
warmiński ks. Edmund Piszcz.
Gdy 11 kwietnia 1989 r. powołano w Elblągu Komitet Obywatelski (KO) „Solidarności”, w jego składzie nie było przedstawicieli
RBO. W KO z ramienia TMKK znalazł się
m.in. Leonard Krasulski, według którego
dobór osób go tworzących miał być jakby
odpowiednikiem szefów poszczególnych wydziałów Urzędu Wojewódzkiego w Elblągu.
W trakcie procesu wyłaniania kandydatów
KO w zbliżających się wyborach czerwco-
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Początek kampanii wyborczej w województwie elbląskim. Od lewej: Jarosław Kaczyński, Antoni Borowski,
Leonard Krasulski, NN, 1989 r. Fot. B. Ostrowska [z:] K. Nawrocki, „Studium przypadku...”
wych 1989 r. było wpierw ustalone, że w
okręgu wyborczym w Elblągu strona opozycyjna będzie ubiegać się o jedno miejsce posła
i dwa mandaty senatorskie. Tendencją ogólnopolską było przyznanie jednego miejsca
na liście kandydatowi spoza danego miasta.
W Elblągu miał to być Jarosław Kaczyński,
który zdecydował się na start po rozmowie
z Barbarą Labudą i bratem Lechem.
Karol Nawrocki cytuje ciekawy fragment
relacji Krasulskiego: „miałem kandydować
do senatu, gdy zadzwonił do mnie Leszek
Kaczyński. Miałem do niego wielki szacunek, gdyż wielokrotnie pomagał mi w latach
osiemdziesiątych w kwestiach prawnych. Leszek spytał, czy nie znalazłoby się w Elblągu
miejsce dla jego brata – Jarosława. Z ulgą oddałem swoje miejsce, gdyż nie wyobrażałem
sobie siebie w senacie. Ponadto byłem szczęśliwy, że w elbląskich wyborach wystartuje
ktoś ze znanym w opozycyjnych kręgach nazwiskiem”. Dalej historyk podaje: „Elbląskie
środowisko »Solidarności« wiązało z Jarosławem Kaczyńskim wielkie nadzieje. Był to
w ich przekonaniu kandydat, który z pewnością dostanie się do senatu. Stosunek do
kandydata z zewnątrz uzupełniało uzasadnienie, że skoro Lech Kaczyński może kandydować z Gdańska, to czemu nie umożliwić
kandydowania Jarosławowi z sąsiedniego
Elbląga”. Osobami ze strony elblążan, którzy
wyrazili formalną akceptację kandydatury
Jarosława Kaczyńskiego wobec Jacka Merkla
i Bogdana Borusewicza byli Leonard Krasulski i Stanisław Romański. W prywatnym
mieszkaniu drugiego z wymienionych zorganizowano Kaczyńskiemu sztab wyborczy.
Leonard Krasulski był w Elbląskiem
głównym inicjatorem organizowania spotkań solidarnościowych kandydatów z wyborcami. Miał wtedy fiata 126p, którym obwoził kandydatów po całym województwie.
W czasie tych spotkań – jak ustalił Nawro-
DEBATA Numer 4 (103) 2016
cki – „kandydaci wraz z Krasulskim stawali
na wozie konnym. On ich przedstawiał i
wprowadzał do rozmowy”. Swoje obawy co
do skuteczności przekazu solidarnościowej
kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński
rozwiał sobie dopiero „dzięki spotkaniu w
Pasłęku, w którym udział wzięło już około
tysiąca osób”, w tym Sławomir Sadowski,
mieszkaniec tego miasteczka, bliski współpracownik Krasulskiego, późniejszy członek
Porozumienia Centrum i senator z ramienia
Prawa i Sprawiedliwości, obecnie wicewojewoda warmińsko-mazurski. Spotkanie to –
uzupełnimy w tym miejscu przekaz Nawrockiego – odbyło się w pobliżu kościoła św.
Bartłomieja przy ul. Bolesława Chrobrego.
Jak zapamiętał mieszkaniec Pasłęka, Zdzisław Sacewicz, Jarosław Kaczyński podczas
przemówienia w żartobliwy sposób zwrócił
się z pozdrowieniem do funkcjonariuszy SB,
których rozpoznał w tłumie, a którzy mieli
za nim jako szpicle przyjechać z Gdańska.
Wtedy zebrani zareagowali śmiechem. Jak
wynika z dokumentów bezpieki, ówczesne
wypowiedzi obecnego prezesa PiS, ale i innych kandydatów (Edmunda Krasowskiego
– kandydat na posła, Antoniego Borowskiego – drugi kandydat na senatora) były operacyjnie przez SB rejestrowane.
W czasie kampanii wyborczej do sejmu
kontraktowego Leonard Krasulski został pobity przez „nieznanych sprawców”. Informację o tym do Warszawy przekazał Lech Kaczyński, a 20 maja 1989 r. – o czym informuje
meldunek SB – została ona wyemitowana w
Radiu Wolna Europa. Krasulski oceniał, że
kampania wyborcza strony opozycyjnosolidarnościowej w Elbląskiem, która przyniosła mandaty poselskie i senatorskie: Krasowskiemu, Kaczyńskiemu i Borowskiemu,
przebiegała wzorowo, ale w głównej mierze
było tak dzięki aktywności przeciwników
komunizmu z tych mniejszych miejscowości
województwa. Krasulski oceniał ponadto, że
„dzięki swojemu politycznemu doświadczeniu [Jarosław] Kaczyński górował profesjonalizmem nad pozostałymi kandydatami, co
oni szanowali i uznawali jego przywództwo.
Również Kaczyński wspomina – pisze dalej
Nawrocki posiłkując się relacją obecnego
prezesa PiS – że kampania z 1989 r. przebiegała sprawnie i we wzajemnej współpracy.
Określa ją jako najprzyjemniejszą w swojej
politycznej karierze”.
Leonard Krasulski 24 października
1989 r. podczas I Walnego Zebrania Klubu
Obywatelskiego w Elblągu został wybrany
jego przewodniczącym. Nieco wcześniej w
ukonstytuowanym Zarządzie Regionu Elbląskiego „Solidarności”, którego przewodniczącym wybrano Józefa Gburzyńskiego,
Krasulski uzyskał funkcję jednego z dwóch
wiceprzewodniczących. Na marginesie wspomnę, że wiosną 1990 roku, przed pierwszymi
wolnymi wyborami do samorządów lokalnych w Polsce, miała miejsce podróż studyjna
kilkuset przedstawicieli opozycji antykomunistycznej do Francji. W grupie tej znajdowali
się m.in. Leonard Krasulski i Dariusz Jarosiński, ówczesny przewodniczący Komitetu
Obywatelskiego „Solidarność” w Mrągowie,
późniejszy burmistrz tego miasta, a obecnie
redaktor naczelny miesięcznika „Debata”.
Niewątpliwie w Polsce niepodległej początek politycznej kariery parlamentarnej
Jarosława Kaczyńskiego łączy się z osobą
Leonarda Krasulskiego. Do dnia dzisiejszego
obaj politycy blisko ze sobą współpracują.
W 1990 r. Krasulski był współzałożycielem
Porozumienia Centrum i prezesem Zarządu
Wojewódzkiego PC. W latach kryzysu struktur PC Danuta i Leonard Krasulscy stanowili
mocne oparcie dla Jarosława Kaczyńskiego.
W 2001 r. Leonard Krasulski był członkiem
-założycielem Prawa i Sprawiedliwości,
a potem prezesem Elbląskiego Zarządu Okręgowego tej partii, ale też przewodniczącym
Rady Regionalnej PiS, członkiem Zarządu
Głównego i Rady Politycznej PiS. Leonard
Krasulski mandat posła z ramienia partii Jarosława Kaczyńskiego sprawuje nieprzerwanie od 2005 r.
Dr historii,
pracownik Delagatury
IPN w Olsztynie, autor
wielu książek i publikacji poświęconych
najnowszej historii
Polski i Polonii
Piotr Kardela
W poprzednim numerze „Debaty” w artykule Piotra Kardeli na stronie 23 wystąpiła
literówka. Pracownicy OZGrafu o przyłączeniu się do solidarnościowej akcji protestacyjnej „Dni bez prasy” zdecydowali 17 sierpnia
1981 r., a nie w 17 sierpnia 1980 r.
Red.
19
Zmarł Michał Powroźny,
współzałożyciel „Solidarności”
Regionu Warmińsko-Mazurskiego
W dniu 12 lutego 2016 w wieku 67 lat zmarł Michał Powroźny. W ostatniej ziemskiej
drodze oprócz córki i syna oraz nielicznej rodziny uczestniczyła garstka przyjaciół
z „Solidarności”. Kolejny z grona uczestników zrywu lat 80. odszedł przedwcześnie,
po ciężkich zmaganiach z życiem, z chorobą, z samotnością.
danuta gulko
W
takich sytuacjach wraca się do
obrazu człowieka z pierwszego
spotkania. Michała pamiętam
jako przedstawiciela władzy związkowej, który w towarzystwie w większości nieżyjących
już dziś członków Zarządu Regionu Warmińsko-Mazurskiego „Solidarności” pojawił się
w sierpniu 1981r w Ozgrafie w czasie strajku.
Wyraźnie odróżniał się od pozostałych swoją
powagą, nawet wyniosłością, której towarzyszyło jednak jakieś ciepło płynące ze spojrzenia. Tajemniczości dodawała mu fajka, która
była atrybutem jakiejś arystokratyczności wobec nas, na potęgę ćmiących cuchnące „faje”.
Pamiętam jeszcze jak przez mgłę krótkie
spotkania w stanie wojennym po Jego powrocie z internowania, kiedy na Oficerskiej
wymienialiśmy jakąś bibułę, czy materiały
do druku.
Moja prawdziwa znajomość z Michałem
zaczęła się dopiero w latach 90., kiedy wszy-
scy jakoś rozpierzchli się w swoje strony,
a jedyną okazją do spotkań były celebrowane rocznice wydarzeń związanych z opozycyjną działalnością. To Władek Kłaudziński
poprosił mnie o pomoc w sprawach biznesu
prowadzonego przez Michała. Kiedy znalazłam się w siedzibie spółki, to jest w kanciapie, która była jednocześnie mieszkaniem
Prezesa, zobaczyłam kompletną ruinę. Choć
był w fatalnym stanie zdrowotnym, nie dbał
zupełnie o to, przedmiotem Jego troski był
jedynie plan wyjścia z krachu, w którym znalazła się jednoosobowa spółka i jej właściciel.
Tylko dzięki determinacji Władka i pomocy
zaprzyjaźnionych medyków wykaraskał się
z choroby, choć rokowania były marne.
W czasie tej mojej wizyty okazało się, że
samorządność i niezależność to cechy, które
nie tylko dotyczyły jego działalności w ruch
społecznym. Niełatwe to były rozmowy, nasze wizje biznesowe różniły się krańcowo,
Z Encyklopedii „Solidarności”
Michał Wacław Powroźny, ur. 28 IX 1949 w Bielsku-Białej. Absolwent Politechniki
Łódzkiej (1976). 1972-1975 pracownik Zakładu Ochrony Środowiska Regionów Przemysłowych PAN w Zabrzu, 1975-1984 kierownik Zespołu ds. Ochrony Środowiska,
następnie główny specjalista ds. prewencji ppoż. w Olsztyńskich Zakładach Opon Samochodowych. W IX 1980 w „S”; organizator Komitetu Założycielskiego, od 16 X 1980
członek Zarządu Tymczasowego, od 25 XI 1980 wiceprzewodniczący KZ w OZOS, w
VI 1981 delegat na I WZD Regionu Warmińsko-Mazurskiego, członek Prezydium ZR,
początkowo p.o., następnie przewodniczący ZR, IX/X 1981 delegat na I KZD, członek
KK; przedstawiciel OZOS w Sieci Organizacji Zakładowych „S”.
13 XII 1981 zatrzymany, przetrzymywany w koszarach ZOMO w Gdańsku, 15 XII
1981 zwolniony; 20 XII 1981 internowany w Ośr. Odosobnienia w Iławie, 27 III 1982
zwolniony. Kolporter, współpracownik pism podziemnych: „Biuletyn Informacyjny
Solidarność”, „Solidarność Regionu Warmińsko-Mazurskiego”; 1984-1985 kilkakrotnie
zatrzymywany, przesłuchiwany, poddawany rewizjom w mieszkaniu; w 1984 zwolniony
z OZOS, od 1984 właściciel zakładu chemii gospodarczej.
Od 1999 sekretarz Stowarzyszenia Represjonowanych w Stanie Wojennym Regionu
Warmińsko-Mazurskiego Pro Patria. Od 2000 na emeryturze.
1 II 1982 – 22 VI 1989 rozpracowywany w ramach KE/SOR krypt. Delegat.
Renata Gieszczyńska
20
ale Michał zachowywał zawsze kindersztubę, choć w jego oczach widać było, że zrobi
i tak po swojemu. Ten takt i kultura pozostały mu do końca, nawet gdy choroba już poważnie niszczyła jego osobowość. Do końca
pozostała w nim też jakaś niesamowita determinacja w walce i w dążeniu do celu. Nie
użalał się nad losem, nie słyszałam z jego ust
o bólu, samotności, czy opuszczeniu, choć
z pewnością były Jego udziałem.
Wielokrotnie jeszcze odwiedzaliśmy
Michała w Leleszkach, które jak się zdawało
będą spełnieniem jego marzeń i początkiem
w miarę spokojnego życia rencisty. Niestety,
choroba dopadła go ponownie, po przebytym udarze, nigdy już nie wrócił do dawnej
formy. Tylko dzięki pomocy ludzi dobrej woli
jakoś wegetował, nie mogąc opuścić domu,
choć nigdy nie tracił nadziei.
Widzieliśmy, jak bardzo zależało mu na
sfinalizowaniu sprawy własności domu, jak
każdy postęp w tej dziedzinie, dzięki zaangażowaniu Bogusia, napełniał go radością.
Czasem pukaliśmy się w głowę, kiedy planował kolejne inwestycje w ten dom, nie mając
na podstawowe potrzeby. Nigdy nie mówił
komu ten dom zostawi, ale przecież dobrze
wiedział, kto go odziedziczy. Śmierć zastała
go w momencie, gdy robotnicy wykonywali kolejne prace remontowe. Na wpół żywy
wydawał dyspozycje, jakby za wszelką cenę
chciał zdążyć zamknąć ten temat.
Jak wielu z nas, nie miał poukładanego życia rodzinnego, nie zrobił kariery, nie
zadbał o zdrowie, nie dorobił się. Kilka lat
temu usłyszałam od kogoś z „Solidarności”
lat 80., że tylko nieudacznicy życiowi z „S”
nie osiągnęli sukcesu po 1989 r. i dlatego
kwestionują rzeczywistość. Może coś w tym
jest, są też tacy, dla których największym
sukcesem było i jest pozostać wiernym idei,
ich bezkompromisowość nie ułatwiała znalezienia swojego miejsca w świecie jakże dalekim od marzeń lat 80. I oni zasługują na
niemniejszy szacunek.
Myślę, że Michał należał do tej grupy
i dlatego też nigdy nie pogodził się z okrągłostołowym układem. Tę wierność wymarzonej sprawiedliwej i prawej Polsce chciał
zachować i nie przestał w nią wierzyć.
W osobistym życiu jakoś nie bardzo mu wyszło, pewnie z tą porażką było najtrudniej mu
się zmierzyć. W ostatnich miesiącach swego
życia był chyba skłonny rozmawiać również
o tym, ale nie dana była nam ta rozmowa, jak
i inne niedokończone , urwane w pół zdania
rozmowy o Bogu, o wierze. Odkładane wizyty, przekładane terminy i w końcu okazało
się , że znowu się nie zdążyło…
Niech Dobry Bóg, który w Roku Miłosierdzia wyznaczył kres Twojej ziemskiej
wędrówki obdarzy Cię wiecznym pokojem
i radością jakiej świat nie mógł Ci dać.
Danuta Gulko
DEBATA Numer 4 (103) 2016
1050 lat
chrześcijańskiej Polski
W tym roku obchodzimy 1050 rocznicę powstania Państwa Polskiego. Jest to jednocześnie rocznica przyjęcia chrześcijaństwa przez naszego pierwszego historycznego władcę
– Mieszka I. Są dwie teorie powstania Polski: zewnętrzny najazd wikingów (Waregów) i
wewnętrzny podbój kolejnych plemion przez Polan. Mieszko, czy jak chcą inni Dago – to
jego wikińskie imię, włączył nas do systemu państw europejskich. Oprócz licznych konsekwencji tego przełomowego kroku pojawiła się u nas dyplomacja, a wraz z nią polska
polityka zagraniczna. Przejdźmy jej krótki kurs, tak aby na końcu każdy z czytelników
zastanowił się co z tych ponad tysiącletnich doświadczeń wynika dla nas tu i teraz.
henryk falkowski
P
oczątkowo byliśmy uzależnieni od
naszego, niemal zawsze silniejszego
sąsiada - Niemiec. Ale dzięki tej uległości rozwijaliśmy się terytorialnie kosztem naszych innych sąsiadów - Pomorzan
i Czechów (Śląsk i Kraków). Takie państwo,
przypominające kształtem dzisiejszą Polskę,
oddał Dago w opiekę papieżowi (Dagome
iudex). Politykę ojca kontynuował Bolesław
Chrobry, który wychowywał się na dworze
władców niemieckich. Osiągnął bardzo
dużo na zjeździe gnieźnieńskim, bo arcybiskupstwo oraz zapowiedź koronacji i nabytków terytorialnych. Po zmianie sytuacji wewnątrz Niemiec był zmuszony prowadzić
z nimi liczne wojny zakończone sukcesem
– przyłączył Milsko i Łużyce. Walczyliśmy
jak równi z równymi z najsilniejszym państwem Europy. Ruś Kijowska została ukarana za współpracę z Niemcami podczas wojen Polski z Niemcami złupieniem Kijowa
i odebraniem Grodów Czerwieńskich. Koronacja Chrobrego podkreśliła niepodległość i suwerenność państwa gnieźnieńskiego, bo tak wtedy nazywano Polskę. Sukcesy
ogromne, ale i taki sam wysiłek. Zapłacił za
to kolejny król Mieszko II - Polska nie wytrzymała równoczesnego najazdu Niemców
i Rusinów w 1031 r. Takie sytuacje miały się
w naszej historii powtarzać w latach 1772,
1793, 1795 czy 1939.
Kazimierz I odnowił naszą państwowość, ale dopiero jego syn, Bolesław Śmiały,
przywrócił metropolię kościelną w Gnieźnie
i rok później w 1076 roku koronował się.
Było to wielkie osiągnięcie, ale możliwe tylko
dzięki europejskiemu konfliktowi pomiędzy papieżem a cesarzem, zwanym sporem
o inwestyturę. Polska znalazła się wówczas w
zwycięskim obozie progregoriańskim. Wtedy to polski władca decydował kto zasiądzie
na tronach sąsiednich państw – w Kijowie
czy na Węgrzech. Niestety, szybko zostało
to zaprzepaszczone poprzez spór wewnątrz
DEBATA Numer 4 (103) 2016
naszego państwa, pomiędzy królem a biskupem Stanisławem, zakończonym męczeńską
śmiercią hierarchy i ucieczką władcy. Brat
Szczodrego nawet się nie koronował – koronę odesłał do Niemiec. Za Władysława
Hermana słabła pozycja panującego, jego
wojewoda Sieciech wchodził w kompetencje
panującego i bił własną monetę. Władysław
po buncie synów musiał podzielić państwo
na dzielnice, a po jego śmierci doszło do wojny domowej. Swoje zwycięstwo nad bratem
Bolesław Krzywousty musiał obronić przed
interwencją władcy Niemiec, który konflikty wewnętrzne wykorzystał jako pretekst do
ataku na Polskę. Tradycyjnie wraz z Niemcami inni sąsiedzi Polski rzucili się na nas
– Czesi, Słowianie Połabscy. Niemcom nie
przeszkadzało, że ci ostatni byli poganami.
Bolesław obiecał cesarzowi to, czego potem nie zrobił, dlatego przeszedł do historii z
przydomkiem „Krzywousty” – czyli kłamca.
W polityce kłamstwo to jedna z ważniejszych umiejętności. Krzywousty utrzymał
na razie jedność państwa, podbił Pomorze
i to zimą, łamiąc wszelkie ówczesne kanony
rycerskie. Obronił niezależność arcybiskupstwa gnieźnieńskiego przed zakusami św.
Norberta z Magdeburga. Nec Hercules contra
plures – ale wszystkim nie dał rady, tak jak w
innych państwach wcześniej, tak i w Polsce
musiał przyjść czas rozbicia dzielnicowego.
To był proces ogólnoeuropejski – ominął
tylko położoną na wyspie Anglię. Trwał
jednak w Polsce aż dwa wieki, a to głównie
przez najazdy Tatarów. Książęta-seniorzy za
cenę utrzymania się na stolcu princepsa składali hołdy władcom niemieckim. Nie jest to
tylko negatywny czas dla Polski, jak przedstawiają to liczne podręczniki historii. Nie
ulegliśmy germanizacji, jak Czechy, straty
terytorialne były szczątkowe, a „błąd historyczny” sprowadzenia Krzyżaków też nie
jest z dalszej perspektywy tak jednoznaczny.
Kościół i przywiązanie do rodzimej dynastii
piastowskiej zadecydowały o odbudowie
jedności państwa.
Łokietek nie gardził trucizną – to najprawdopodobniej na jego polecenie zmarł
podczas uczty w Ołomuńcu ostatni przedstawiciel dynastii Przemyślidów w Czechach, Wacław III. Polskie kroniki średniowieczne zawsze przedstawiają Czechów jako
naszych najgroźniejszych przeciwników.
Nowi władcy Czech – Luksemburgowie,
Niemcy, rościć będą sobie również prawa
do korony polskiej. Tym razem pomogą
pieniądze, przekupiony papież z Awinionu
wyda bullę korzystniejszą dla Władysława
Łokietka i ten w 1320 r. koronuje się w Krakowie. Czesi nie odpuszczą – zawrą sojusz
z Krzyżakami, my z Węgrami przeciw Czechom i z Litwą przeciwko Krzyżakom. Łokietek wszedł na drogę polityki „cios za cios”
i przegrywał – utracił Pomorze Gdańskie,
rodzinne Kujawy. Przegrana polityka, ale
czy mógł prowadzić inną, gdy został królem
Korony Królestwa Polskiego?
Skuteczną politykę prowadził jedyny
król w historii Polski noszący przydomek
„Wielki”. Unikał wojen, wolał negocjacje
wsparte złotem. Nade wszystko uporządkował jednak najpierw sprawy wewnętrzne:
prawo, walutę, obronność. W polskiej polityce zagranicznej przełożył zwrotnicę naszego zainteresowania z zachodu na wschód.
Ostatni Piast wyznaczył kierunek polityki
następnej dynastii – Jagiellonom. Pokoje
z Krzyżakami i Czechami przerywały serię
wojen, kosztem było oddanie Śląska, dalej
jednak był na papierze panem Pomorza.
Włączył większą część Mazowsza do Polski, rozpoczął udany podbój Rusi Halickiej
i Włodzimierskiej. Usynowionego wnuka
wydał za księżniczkę litewską, wielu historyków uważa, że gdyby nie nieszczęśliwy wypadek na polowaniu Grunwald wydarzyłby
się wcześniej. To w Krakowie w 1364 r. odbył
się zjazd monarchów na temat powstrzymania kolejnej muzułmańskiej zarazy, która
właśnie wlewała się do Europy.
Francuscy Andegawenowie niewiele
zrobili dla interesów Polski. Ludwik Węgierski trwale osłabił władzę królewską
przywilejem koszyckim, Jadwiga hamowała
Władysława Jagiełłę w planach rozprawy
z Krzyżakami, dopiero po jej śmierci zdeterminowany król zdecydował się na Wielką
Wojnę. Krzyżacy mieli potężnego sojusznika – Zygmunta Luksemburskiego, króla
Niemiec, Węgier, cesarza rzymskiego. Mało
kto zauważa, że Jagiełło zataił przed radą
królewską fakt wypowiedzenia Polsce wojny
przez Luksemburczyka, powiedział o tym
dopiero po bitwie pod Grunwaldem. Litwa
odzyskała Żmudź, Polska przegrała pokój
i nie odzyskała Pomorza Gdańskiego. Jagiełło zaprzepaścił szansę zdobycia korony czeskiej, której husyci nie chcieli dać Luksem-
21
burczykowi. Tu można postawić pytanie:
na ile jego polityka była propolska, a na ile
prolitewska? Długosz stawia tezę, że Jagiełło nigdy nie zapomniał, że jest Litwinem,
z drugiej strony od tamtych czasów żadna
matka na Litwie nie dała na imię synowi
Jagiełło – dla Litwinów był on symbolem
zdrady interesów państwowych, bo chciał
applicare - przyłączyć Litwę do Polski.
Synowie Jagiełły to kwintesencja polityki jagiellońskiej. Władysław oddał rządy
na Litwie 11-letniemu bratu Kazimierzowi,
który zerwał unię z Polską. Warneńczyk poprzez małżeństwo z jedyną córką Zygmunta
Luksemburczyka, Elżbietą, został również
królem Węgier. Szybko zemścił się na Luksemburgach trując żonę, w interesie papiestwa złamał korzystny rozejm z Turcją licząc
na koronę cesarską dogorywającego Bizancjum. Przekupni wenecjanie pomogli Turcji
przerzucić wojsko do Europy – stąd klęska i
śmierć Władysława pod Warną. Kazimierz
Jagiellończyk uporządkował relacje polsko
-litewskie jako unię personalną, ograniczył
wpływ Kościoła - Zbigniewa Oleśnickiego
- na politykę zagraniczną i jednoosobowo
podjął decyzję o inkorporacji Prus do Polski. Oznaczało to casus belli i wojnę 13-letnią
z Krzyżakami. W 1466 roku odzyskał Pomorze Gdańskie, ziemię chełmińską z Toruniem, przyłączył Dominium Warmińskie
z Olsztynem do Polski. W bieżącym roku
mija 550 rocznica tych ważnych dla nas na
Warmii wydarzeń. Gdybyśmy nie zdążyli
przed 1492 r. odzyskać dostępu do morza,
beneficjantem wielkich odkryć geograficznych byliby Krzyżacy, a nie Rzeczpospolita.
Jagiellończyk kontynuował też politykę
dynastyczną Jagiellonów, syn Władysław
został królem Czech i Węgier. Kończyło się
średniowiecze, Polska istniała wtedy ledwo pięć wieków, a nadrobiła kilka setek lat
opóźnienia do innych państw europejskich,
które w Zachodniej Europie istniały przecież
dłużej. W XVI wieku byliśmy mocarstwem
europejskim, był to „złoty wiek” nie tylko
dla szlacheckich elit, ale dla szerokich mas
społeczeństwa, chłopów i mieszczan. Polska
była oazą tolerancji w Europie. Od Kazimierza Wielkiego mieszkali u nas Żydzi prześladowani w Europie, w XV wieku znaleźli
schronienie husyci, w dobie reformacji pojawili się luteranie, kalwiniści, radykalni społecznie bracia polscy. Bezdzietny Zygmunt
August – ostatni Jagiellon na polskim tronie
zmusił Litwinów „jak równych z równymi”
do unii realnej z Polską w Lublinie. Waluta
była wspólna, ale skarb oddzielny – ucz się
Europo historii Polski, to może unikniesz
wielu konfliktów!
Procesy europejskie – reformacja – pomogły nam zlikwidować państwa zakonne w
Prusach i Inflantach. To i unia realna z Litwą
wciągnęło nas w konflikt z Moskwą, która
chciała mieć też dostęp do Bałtyku i konkurować z nami swoim eksportem na zachód.
Racją stanu Polski było do tego nie dopuścić.
Pokonanej Moskwie proponowaliśmy unię
na wzór unii z Litwą – odrzucili to i weszli
na, do dziś aktualną, drogę budowy „trzeciego Rzymu” i euro-azjatyckiej państwowości.
Wojny XVII wieku to po części wojny religijne, ale nie wewnętrzne, tak jak w Niemczech,
Francji czy Niderlandach. Nasi zewnętrzni
przeciwnicy byli innowiercami, Szwedzi –
luteranami, Moskale – prawosławnymi, Turcy – muzułmanami. Polska szlachta zaczęła
się dzielić przy okazji kolejnych rokoszy czy
konfederacji. Polska stała przed alternatywą: sojusz z Habsburgami i wtedy Francja
napuszczała na nas Turcję, albo sojusz z
Francją i wtedy Habsburgowie rzucali przeciw nam Moskwę. Pojawiały się podwójne
elekcje królów, głównie za sprawą obcej ingerencji. Należało zmienić ustrój, zbyt długo
z tym zwlekano. Dzieło Konstytucji 3 Maja
1791 r. przyszło za późno, sąsiedzi zrobili to
wcześniej i mieli licznych zdrajców wśród
nas. Ubierali się oni, jak zawsze, w piórka
obrońców wolności i demokracji, myląc je
z anarchią i warcholstwem. Prusy i Rosja
ingerowały w wewnętrzne sprawy Polski
podnosząc sprawę innowierców, którzy
u nas mogli swobodnie praktykować, ale
okresowo nie posiadali praw politycznych.
Z drugiej strony nasze stronnictwa zbytnio
Jan Matejko, „Chrzest Polski”
22
DEBATA Numer 4 (103) 2016
ufały w sojusze z sąsiadami, np. Familia i Targowica z Rosją – podobnie jak król-zdrajca Poniatowski – a patriotyczne w sojusz z Prusami.
Kolejne 123 lata dziejów, do 1918 roku, to
próby wybicia się na niepodległość. Rzeczywiście można napisać pracę „Słoń a sprawa
polska”, bo Polacy imali się przeróżnych sposobów odzyskania niepodległości. Niektórzy
nawet przechodzili na islam (Józef Bem),
czy próbowali organizować legiony polskie
w Turcji (Adam Mickiewicz). Polacy w XIX
wieku byli uważani za rewolucjonistów i terrorystów – Ignacy Hryniewiecki zabił w samobójczym zamachu cara Aleksandra II. Ale
to marginalia, główny nurt działań skupiał
się na samotnej walce przeciwko zaborcom
w kolejnych powstaniach narodowych. Mieliśmy wiarę w „nasze siły”, ale liczyliśmy też
– bezskutecznie! – na pomoc mocarstw zachodnich Francji i Wielkiej Brytanii. Byli Polacy, którzy widzieli drogę do niepodległości
w sojuszu z którymś z zaborców. Zaczął książę Adam Jerzy Czartoryski z jego koncepcją
sojuszu Rosji z napoleońską Francją przeciwko Prusom, zwanym planem puławskim. Car
odrzucił tę koncepcję i poparł Prusy. Polacy
wsparli Napoleona I i na krótko odzyskaliśmy
„małe państwo wielkich nadziei” – Księstwo
Warszawskie. Kolejnymi politykami polskimi
o opcji prorosyjskiej byli Aleksander Wielopolski i Roman Dmowski. Pierwszy utracił
wszystko gdy wybuchło powstanie styczniowe, drugi wolał słabszą Rosję niż groźniejsze,
silniejsze Niemcy. Z Prusami-Niemcami Polacy współpracowali krótko podczas Wiosny
Ludów 1848 r. i w erze Capriviego 1890-1894,
gdy polskie głosy w niemieckim parlamencie
Rok 966
umożliwiły budowę floty, co zaostrzyło konflikty kolonialne mocarstw i przyczyniło się
do wybuchu I wojny światowej. W AustroWęgrzech konserwatyści krakowscy zrezygnowali z planów powstańczych i zadeklarowali, że przy cesarzu „stoją i stać chcą”, tę
lojalność wynagrodzono im stanowiskami i
autonomią Galicji.
Wielka Wojna 1914-1918, wymodlona
przez wieszcza, dała nam niepodległość. To
nie tylko zasługa aktywistów- popierających
państwa centralne i pasywistów – popierających państwa zachodnie, ale również wsparcia USA – 13 punkt prezydenta T.W. Wilsona. Dyplomacja przydała nam się w Wersalu,
ale ważniejsza była walka na wschodzie z
Rosją – bo tam stawką była niepodległość.
Inaczej niż podczas powstania listopadowego, walką kierowali dowódcy, którzy wierzyli
w zwycięstwo.
W II Rzeczypospolitej polityka zagraniczna była dość labilna. Zawarliśmy w 1921 r. sojusze z Francją i Rumunią, przyszłość miała
pokazać, że nie miały one wartości. Polityka
Międzymorza, dziś nazywana A-B-C (Adriatyk – Bałtyk - Morze Czarne), wobec sporów
pomiędzy państwami skończyła się niepowodzeniem. Pakty, z Rosją z 1932 r. i z Niemcami
z 1934 r., okazały się nietrwałe. Polityka prometejska trafiała wówczas w próżnię, ZSRS
będzie trwał jeszcze ponad 50 lat.
Używając porównań W. Churchilla, w
1939 r. zostaliśmy rzuceni jako kolejny kawał
mięsa na pożarcie krokodylom. Równoległa
operacja wywiadów – zabicie propolskiego
premiera Rumunii i zmiana władz Polski na
uchodźstwie – pogrążyła sprawę polską. Sy-
tuacja była tak beznadziejna, że polskie elity
rozpatrywały w czerwcu 1940 r. zmianę dotychczasowej polityki na proniemiecką. Ewidentnym błędem Sikorskiego była rezygnacja
z jasnego zapisu na temat granicy wschodniej
w układzie z Moskwą z lipca 1941 r., wtedy
oddano Wilno i Lwów sowietom. Związana
zapewne ze sprawą katyńską śmierć Sikorskiego w lipcu 1943 r. nic tu już nie zmieniała. Teheran i Jałta dopięły zdradę naszych
sojuszników. Kuriozalnie Stalin wywalczył
dla nas Dolny Śląsk i Szczecin, nie zrobił to z
dobrego serca, ale po to aby wykopać między
Polakami a Niemcami przepaść, która miała
nas zawsze spychać ku sojuszowi z Rosją.
Polityka zagraniczna PRL nie była polską
polityką, ale sowiecką. Chyba jedynym wyjątkiem był tzw. plan Rapackiego, utworzenia
w Europie Środkowej strefy bezatomowej.
Wątpliwy to plan jeżeli dziś wiemy, że sowiety chciały i nas zbombardować atakiem
atomowym, a pod koniec lat 60. XX wieku
wprowadziły tu swoją broń atomową. Mało
znanym wątkiem walki o niepodległość
po II wojnie światowej był udział Polaków
w różnych konfliktach kolonialnych jako najemnicy.
Po 27 latach w III RP nie mamy, zresztą tak jak i w II RP, klarownej polityki zagranicznej. Po zostaniu członkiem NATO
drugiej kategorii i półkolonią ekonomiczną
korporacji międzynarodowych w Unii Europejskiej, brak realnego programu na przyszłość. Można się tylko pocieszać, że na razie,
inni mają większe problemy niż my. Ale to na
inną dłuższą wypowiedź.
Henryk Falkowski
Słowa, muzyka, wykonanie Lech Makowiecki (Zayazd)
Dziewięćset sześćdziesiąt sześć – to był pamiętny rok
Inne gdzieś przepadły, okrył je historii mrok.
Gall Anonim spisał to, co najważniejsze jest
Mieszko – książę Polan – przyjął chrzest!
Szwedzki potop nie zatopił Częstochowy bram;
Ostał się Czarniecki, ale czuwał nad nim Pan.
Z Marią na sztandarach król Sobieski Turka zmiótł!
Klęska bolszewików to był cud! (nad Wisłą)
Dziesięć i pól wieku przeminęło tak jak myśl,
Dzisiaj – to już wczoraj, jutro się zamienia w dziś
Tyle się tu wydarzyło, tyle zabrał czas,
Lecz to jedno pozostało w nas!
Ref. Ja wierzę...
Ref. Ja wierzę! Mocno wierzę! Jak rycerze – ci sprzed lat.
Wiarą świętą, jak „Orlęta”, Jak żołnierzy naszych kwiat.
Moja wiara – pieśń prastara Jest mi tarczą. To mój miecz!
W niej Ojczyzna, krew i blizna, Pospolita Wielka Rzecz...
Pod Legnicą Bóg nas chronił – i choć brakło szans
Książę Henryk II wstrzymał Dżyngis Chana marsz.
Na grunwaldzkim polu odprawiono kilka mszy...
Tam Krzyżakom wyrwaliśmy kły!
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Wichry wojny nas miotały, spowijała noc
Jedne państwa stąd znikały, inne rosły w moc.
Siła i bogactwo na nic, gdy upadnie duch;
Wiarą silny – mocny jest za dwóch.
Przetrwaliśmy czas rozbiorów,
I brunatne zło.
Komunistów i lewaków.
Genderowe dno.
Od dżihadu ocalimy świat kolejny raz
Tylko Panie miej w opiece nas!
Ref. Ja wierzę...
23
Franciszek Kotkowski,
czyli poplątana historia
Pod Opatowem, niedaleko wsi Czerwona Góra, rośnie niewielki las. Jest tak blisko
wsi, że jej mieszkańcy mogli przez okna własnych chałup, nie wychodząc z nich,
przyglądać się jak między drzewami w krwawym starciu na bagnety zabijają się nawzajem Niemcy i Rosjanie. Po obu stronach padło w sumie 120 ludzi. Zwieziono ich
wszystkich do wspólnego dołu, przysypano wapnem, przykryto ziemią i darniną. Był
październik roku 1914 i właśnie urodził się Franciszek Kotkowski.
mariusz korejwo
D
wadzieścia pięć lat później spędzał
wigilię z podobnymi sobie kuląc się
od mrozu w „domu ludowym”, czyli
podszytym wiatrem drewnianym baraku w
Wimscheim, niemieckiej wsi leżącej nieopodal szwajcarskiej granicy. Kotkowski był
jeńcem wojennym. Chociaż przypisany do
niezbyt odległego Stalagu VA w Ludwigsburgu (Badenia – Wirtembergia), nie spędził w
nim więcej niż kilka dni. Zaraz po przybyciu
zgłosił się na ochotnika do pracy: następne
po Wimscheim było Benningen am Neckar.
Trafił do bauera, gdzie wypełniał lukę po
zmobilizowanym zięciu gospodarza pracując przy melioracji, orząc pola zaciągiem
utworzonym z krów.
Kotkowski prowadził dziennik, niemiecki obóz nazywa w nim „łagrem” (nie lagrem). Sowiecka proweniencja wydawać się
może zasadna: jeńców dręczył chłód, głód,
choroby i bezlitośni wachmani. Ale to tylko
odległe pokrewieństwo: praca trwała dziewięć godzin dziennie (z przerwą obiadową),
jeńcy dostawali za nią pieniądze, które mogli przesyłać do domów (z czego Kotkowski
zresztą korzystał), a jeśli u któregoś z nich pojawiły się objawy choroby, miejscowi natychmiast podejmowali leczenie bądź odsyłali
pacjenta do szpitala. Nie należy tego odbierać jako przejawów miłosierdzia, lecz raczej
wyraz skrzętnej zapobiegliwości bauerów:
najważniejsze było wszak ukończenie podjętych prac melioracyjnych, a każdy chory
zarazić mógł innych. Tak, czy inaczej, przez
dwa lata pobytu nad Neckarem, Kotkowski
tylko raz widział śmierć rodaka, zmarłego
przy tym w niejasnych dość okolicznościach.
Rygor był ostry, zakazów całe mnóstwo,
każdy z Polaków musiał chodzić z wyszytą
na piersi literą >P<. Ani na chwilę nie wolno było zapomnieć, gdzie się jest. Niemcy
zresztą na to nie pozwalali. Wiosną 1940 r.
Franciszek Kotkowski i rodzina Uebele, Benningen am Neckar, 1941 rok
24
zawezwano okolicznych bauerów na wiec
do Ludwigsburga. Pośrodku głównego placu
miasteczka ustawiono polskiego jeńca i niemiecką dziewczynę oskarżonych o Rassenschande, czyli stosunki seksualne. Jego obwieszono tabliczkami z literą >P< i napisem
>wróg<; ją – hasłami mówiącymi o splamieniu niemieckiego honoru i germańskiej
krwi, a ponadto ostrzyżono na zero. Wokół
rozstawiono młodzieńców z Hitlerjugend,
którzy na bębenkach wybijali marszowe
rytmy. To właśnie tego Polaka Kotkowski
zobaczył kilka dni później, powieszonego w
pobliskim lesie.
Bauer Übele był ostry i kategoryczny,
a prace nad melioracją ciężkie, bo oznaczały
codzienną harówkę na mrozie z wielogodzinnym wystawaniem w wodzie. Wigilijny wieczór, jak prawie wszędzie i prawie
zawsze, przyniósł chwilę odmiany: lokalni
wachmani przymknęli oko i na choinkę,
i na patriotyczne śpiewy polskich arbeiterów.
Wieczerza jeńców składała się z polskiej słoniny i polskiej wódki. Tysiąc kilometrów od
najbliższego polskiego miasta.
Z dniem 28. lipca 1941 r. więzieni przestali być jeńcami wojennymi, a stali się internowanymi cywilami. Każdy z nich otrzymał
z miejscowego Arbeitsamtu kartę zatrudnienia i odtąd przechodził na wikt i opierunek
„swojego” bauera. Wachmani zniknęli. Kotkowski pozostał w Benningen, dostał pokoik
z szafą, misą do mycia oraz łóżkiem zaopatrzonym w poduszkę i pierzynę, był nawet
stolik z zegarkiem - budzikiem: „prawie
wszyscy zajmowaliśmy pokoje na piętrze,
a więc lepsze jak niejeden posiadał w domu
rodzinnym”. Faktycznie, Benningen oglądane na zdjęciach bardziej przypomina miasteczko niż wieś: gąszcz murowanych domów, porządne ulice, kolej, boiska sportowe,
solidny budynek szkoły, kościół z dużą, kwadratową wieżą. Stosunki pomiędzy Polakami
a mieszkańcami wsi nabrały nieco bardziej
ludzkiego oblicza: za pracę płacono lepiej,
zezwolono na robienie zakupów, pozwolono
nawet korzystać z lokalnej restauracji.
Niedawni jeńcy nabierają wigoru. Negocjują z sołtysem warunki pracy podczas
akcji nadzwyczajnych. Potrafią składać
skargi na swoich gospodarzy. Parają się
nielegalnym handlem. Biorą udział w życiu wsi: dopingują miejscową drużynę
piłkarską, ucztują po winobraniu. W granicach Benningen poruszają się swobodnie, ale bez większej trudności otrzymują
też przepustki do sąsiednich, leżących po
drugiej stronie rzeki miejscowości Murr
i Marbach, gdzie odwiedzają kolegów. Kotkowski rozdaje fachowe rady miejscowym
rolnikom, służy im za fryzjera z lekko tylko
obniżoną ceną usług. Polscy jeńcy pozujący na zachowanych fotografiach bardziej
przypominają wczasowiczów na letnisku
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Jeńcy polscy w Benningen am Neckar, lipiec 1941 rok
niż przymusowych robotników w niewoli
u wroga.
Ale to tylko pozory, dziarskie miny strojone do obiektywu. Późną jesienią 1941 r. we
wsi pojawiają się po raz pierwszy jeńcy sowieccy. Polacy, taszcząc na winne wzgórza
skrzynie z nawozem, widzą baraki tamtych
rozstawione w pobliskim lesie. O ile jeńców
polskich Niemcy zawsze traktowali gorzej
niż np. francuskich, o tyle Rosjanie traktowani byli dużo gorzej niż Polacy. Wszyscy wiedzieli, że sołdaci Stalina przymierali głodem.
W grudniu 1941 r. Kotkowski otrzymał
jednomiesięczny urlop oraz pozwolenie na
wyjazd do domu. Postanowił, że już z niego
nie wróci. Zostawił za sobą Niemcy z poważną rozterką w duszy. Są wrogiem, to jasne
(tak samo ocenia Rosjan), ale nie ma w nim
nienawiści. Jako typowy niespokojny duch
całą swoją przymusową „wycieczkę” starał się
traktować jako pouczające doświadczenie:
intensywnie uczył się niemieckiego, przyglądał wszystkiemu z ciekawością. Podziwiał
niemiecką pracowitość, dbałość z jaką jego
gospodarze prowadzili gospodarkę, sprawną
organizację życia wsi. Zapamiętał znamienny dla niego drobiazg: każdy chłopski wóz
zjeżdżający z pola musiał zostać oczyszczony
z błota nim wjechał na drogę publiczną. We
wsi nikt nikogo nie zmuszał do sprzątania,
zbierania śmieci – nie tylko własnych, każdy
czynił to sam, przez nikogo ani niezmuszany,
ani niepilnowany. Rzeczy zagubione znalazcy wieszali w centrum wsi na specjalnie do
tego sporządzonej tablicy.
Ale też widział tych samych Niemców
w licznych aktach niezrozumiałej dla niego
nienawiści. W drodze powrotnej do domu
pociąg Kotkowskiego zatrzymał się na stacji
w Oświęcimiu. Wraz z innymi urlopowanymi jeńcami mógł obserwować, jak żandarmi
wyładowują z jednego z wagonów grupę
mężczyzn, których kierują następnie wprost
do obozowej bramy. Nie wiem, czy ten obraz
DEBATA Numer 4 (103) 2016
ze wspomnień Franciszka Kotkowskiego jest
prawdziwy albo chociaż prawdopodobny.
Dobrze jednak oddaje nieustannie powracające w jego refleksjach bezdenne zdumienie,
że jeden człowiek może drugiemu wyrządzić
krzywdę, chociaż nie ma ku temu żadnych
powodów.
Z Polską i polskością Kotkowski też miał
problem. Niezachwiany patriotyzm odziedziczył w genach, jego przodkowie walczyli
we wszystkich kolejnych polskich zrywach
narodowych: ks. Kacper Kotkowski, herbowy ziemianin, przyczynił się do wybuchu
Powstania Styczniowego na ziemi kieleckiej,
a potem został naczelnikiem cywilnym i komisarzem pełnomocnym z ramienia Rządu
Narodowego na województwo sandomierskie; Wojciech Kotkowski jako emigrant zaciągnął się do armii gen. Hallera, a w 1920 r.
bronił Warszawy przed bolszewikami. Sam
Franciszek, w szarży podoficera, brał udział
w wojnie obronnej 1939 r. Z dyplomem
ukończonego kursu „łączności z lotnikiem”
w kieszeni obserwował bezradność własnego wojska. Tam, gdzie służył nie było
żadnego polskiego samolotu, który mógłby
naprowadzić na cel. Bezładne wędrówki
jego oddziału zakończyły się pod Żółkwią,
gdzie 18 września poddał się on Niemcom.
W Jarosławiu Kotkowskiego wraz z innymi
załadowano do pociągu i przewieziono do
więzienia w Wiśliczu. Po kolejnym miesiącu
znalazł się w transporcie mającym Heidelberg za punkt docelowy. W drodze był tylko
jeden przystanek, w niemieckim Breslau. Tu
Kotkowski był świadkiem wydarzenia, które
po raz kolejny zachwiało jego przekonaniem,
że odwaga, rycerskość i duma są istotą polskich charakterów.
Pośrodku hali dworcowej Międzynarodowy Czerwony Krzyż zorganizował punkt
dożywiania – zwykłe stoły ze starannie przygotowanymi porcjami żywności i gorącą
kawą. Pierwsi poszli Włosi i Francuzi. Każ-
dy z nich kolejno pobrał należną mu porcję.
Potem Czesi, równo, gęsiego z pełnym spokojem odbierali swoje racje. Wreszcie dopuszczono Polaków – jeńców, a więc wciąż
jeszcze żołnierzy. Przepychając jeden drugiego, rzucili się hurmem na rozstawione stoliki,
przewracając je, płosząc obsługę. Porcjowany
chleb potoczył się na rozlaną kawę. Nic nie
pomogły wrzaski wachmanów, repetowanie
broni, apele polskich oficerów. Kotkowski
zgrzytając zębami słuchał komentarzy czerwonokrzyskich sióstr: „wolfene Menschen”.
Nie miał na to odpowiedzi.
Później, już nad Neckarem, poznał kolejną odsłonę rodaczej solidarności. Polscy
jeńcy - kilkudziesięciu mężczyzn – od wielu miesięcy pozbawieni byli podstawowych
środków higieny, ubrań, bielizny. Przy pierwszej sposobności nawiązali kontakt z rodzinami w kraju prosząc o wsparcie. Świętokrzyskie wsie zorganizowały się natychmiast:
urządzono zbiórkę pieniędzy, powołano
komitet, znaleziono sposób na zakup najpotrzebniejszych rzeczy. Do jeńców dotarły
jednak ledwie resztki: każdy otrzymał parę
skarpet. Okazało się, że jedna z pań z „komitetu” wolała przeznaczyć zebrane fundusze
na kupno firan, obrusów i kap do własnego
domu. Okradła przy tym również własnego
męża, który był jednym spośród towarzyszy
Kotkowskiego.
*
Po powrocie do kraju Kotkowski natychmiast zaangażował się w działalność Batalionów Chłopskich. Było to niejako naturalne:
miejscowe BCh tworzyli głównie działacze
przedwojennego ruchu ludowego, a więc
koledzy Kotkowskiego, który był współzałożycielem koła „Wici” w rodzinnej wsi jeszcze
w 1931 r. W jego domu powstał prawdziwy
punkt kontaktowy podziemia: tu mieściła się
skrzynka kontaktowa dla wszystkich okolicznych ogniw BCh, tu zlokalizowano grupę
łącznościową, tu odbywały się tłumne zebrania na których bywał m.in. Aleksander Kłonica, komendant „BCh” gromady Czerwona
Góra i raczej daleki krewny późniejszego ministra, Leona. W domu Kotkowskich obradowała powiatowa „trójka polityczna”, czyli
kierownictwo obwodu BCh. Henryk Strąpoć, jeden z miejscowych łączników BCh
i sąsiad Kotkowskiego przez miedzę, skonstruował pistolet maszynowy, tzw. bechowiec, który wszedł do podziemnej produkcji
i był używany w boju. Już po wojnie Strąpoć
oficjalnie został uznany za jej konstruktora,
a broń trafiła do zbiorów Muzeum Wojska
Polskiego w Warszawie.
W dniu 14. maja 1944 r. wieś Czerwona
Góra objęta została obławą. Aresztowany
wraz z innymi Kotkowski trafił do więzienia
w Opatowie. Była to część akcji uruchomionej donosem o stacjonowaniu w pobliżu oddziału partyzanckiego – uciekającym przez
25
pola chłopom Niemcy strzelali w plecy.
Kotkowski spędził pod śledztwem kilkanaście dni. Szczuty psami, zastraszany, przeżył
dzięki przytomności umysłu młodej żony
i jej kontaktom, przez które wykupiła męża.
Nazajutrz po uwolnieniu kilku „zakładników” z opatowskiego wiezienia zostało rozstrzelanych.
Jesienią 1944 r. wieś Kotkowskiego znalazła się bardzo blisko frontu. Od sowieckich kul ginęły krowy. Kotkowski zbudował
schron, pod podłogą obory zakopał skrzynie
z wiciową literaturą. Żadna z nich nie przetrwała wojny. W jego domu Niemcy urządzili kancelarię ruchomej szkoły podoficerskiej, w jego stodole stała niemiecka armata.
W pobliżu obozowały „hordy Mongołów”
z armii Własowa. Wreszcie, już w grudniu,
Kotkowski chcąc uniknąć łapanki i pracy
przy okopach, ukrył się w skrytce zainstalowanej w obórce dla konia. Wyszedł z niej dopiero wraz z otwarciem sowieckiej ofensywy,
w połowie stycznia 1945 r.
Wiosną owego „roku pierwszego” Kotkowski z miejsca zaangażował się w pracę
społeczną, i nie tylko. Zaraz po zainstalowaniu się polskich władz administracyjnych
z nadania starosty wziął udział we wdrażaniu reformy rolnej. To znowuż naturalne:
jego świadomość od zawsze kształtowały
idee ruchu ludowego, w tym agrarystyczne. Wchodząc w dorosłość w czasie ostrego
kryzysu ekonomicznego lat 30., widział jak
jego skutki potęgowała bieda świętokrzyskiej wsi, jej beznadziejnie rozdrobnione
gospodarstwa. Również klimat zapowiadanej w obwieszczeniach PKWN rewolucji
społecznej musiał mu odpowiadać. Zawsze
był postępowy: pierwszy w okolicy i długo
jedyny był posiadaczem prawdziwego radia
„na kryształek”. Później, już jako młodzieżowy działacz „Wici” i Stronnictwa Ludowego,
zwalczał uwłaczające mieszkańcom wsi tradycje i obyczaje. Walczył po równi z całowaniem dłoni proboszcza, alkoholizmem młodzieży, jak i odwiecznym rytuałem wiejskich
bójek wszczynanych przy każdej okazji. Miał
swoje sukcesy – jego wiciowe koło należało
do największych w powiecie, bezalkoholowe
„wieczorki” cieszyły się dużym powodzeniem, a największych chuliganów poskromił
czyniąc z nich coś w rodzaju swojej gwardii
przybocznej. Obmierzły proceder kojarzenia małżeństw zgodnie z kryterium zachowania (a najlepiej powiększenia) hektarów
łamał przykładem osobistym, biorąc za żonę
ubożuchną dziewczynę z sąsiedztwa; fakt, iż
była ona „kształcona” stanowił dodatkowy
policzek dla chłopskiego konserwatyzmu,
niechętnego związkom „międzyklasowym”.
Nie lubił też „panów”, przeciwko którym
gardłował przed wojną na wiecach, sprowadzając tym zresztą na siebie zainteresowanie
policji państwowej, a na swojego ojca – kary
26
Jeńcy polscy. Benningen, 1941 rok
porządkowe. Widok hrabiego Potockiego,
który jesienią 1941 r. paradował w tradycyjnym tyrolskim stroju (w zielonym kapeluszu
z piórkiem na głowie) podczas polowania
nad Neckarem, nie mógł nie utwierdzać
podobnych sentymentów. Teraz – wiosną
i latem 1945 r. – przeciwnikiem Kotkowskiego, sprawującego funkcję pełnomocnika ds.
parcelacji, okazały się „pilnujące majątków
ziemskich” okoliczne placówki AK.
W marcu 1946 r. Kotkowski objął funkcję sekretarza powiatowego PSL w Opatowie.
Nie jest to nic nadzwyczajnego – to właśnie
ludowcy od Mikołajczyka byli autorami odbudowy polskiego życia, nie tylko w Świętokrzyskiem. Pierwszym powojennym komendantem powiatowym MO był żołnierz
BCh, podobnie zresztą jak np. powiatowy
pełnomocnik reformy rolnej. W tym samy
budynku co zarząd PSL mieściły się biura
„Wici”, Chłopskiego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, Rada Społeczna Osadnictwa
Spółdzielczo – Parcelacyjnego na Ziemie
Zachodnie. PSL pod Kotkowskim dorobiło
się 321 kół w powiecie z 3,5 tys. członków;
jego agendy prowadziły 12 dziecińców, dokarmiały ludzi, zaopatrywały szkoły w opał.
Ale pozycja ludowców była solą w oku
nowej władzy. Pierwsze potyczki z PPR dotyczyły spółdzielczości: komuniści likwidowali
autentycznie chłopskie spółdzielnie „Społem” instalując w ich miejsce odgórnie zarządzaną przez politycznych mianowańców
„Samopomoc Chłopską”. Wojna polityczna
rozpętała się na dobre w połowie 1946 r.,
gdzieś między „referendum ludowym” a wyborami do sejmu ze stycznia 1947 r. Kotkowski stał się „czarnym reakcjonistą”, a nawet
„faszystą”. Więzienia zapełniły się członkami
PSL; na wsi zaroiło się od „dwu- czy pięciomorgowych” kułaków. Było jasne, że dokonująca się rewolucja niewiele ma wspólnego z tą, której Kotkowski oczekiwał. Jeszcze
podejmował próby działania pozytywnego:
zorganizował 21 rodzinom wyjazd za „Ziemie Zachodnie”, licząc że tam jako osadnicy
będą mogli poczuć się „na swoim”. Sam pozostał na miejscu.
Został nawet wtedy, kiedy jako przeciwnik likwidacji ZMW „Wici” wyrzucony
został z powiatowego Opatowa i zmuszony
do powrotu na gospodarstwo. Nie przystąpił
do „Nowego Wyzwolenia”, komunistycznej wydmuszki, chociaż robili tak niektórzy
dawni koledzy z PSL. Nie uciekł, nawet po
tym jak wylądował w kieleckim więzieniu,
jak przesłuchiwał go miejscowy Urząd Bezpieczeństwa, po nocnych najściach, po wartach które patrole ormowców pełniły wokół
jego domu. Przeżył do końca „w drewnianej,
starej chałupie krytej strzechą, z kominem w
którym dziury zalepiono błotem” i tylko od
czasu do czasu listonosz przynosił pocztówki
z dalekiego Benningen am Neckar od niemogącej zapomnieć gorącego lata 1941 r.
Riekel, siostry bauera Übele.
*
Franciszek Kotkowski swojej małej ojczyzny nie opuścił, ale jego dzieci – owszem.
Starsza z dwóch córek przez lata była wykładowcą olsztyńskich WSR, ART i UWM.
Wnuki, prawnuki i praprawnuki Franciszka
zapuściły korzenie na Warmii i Mazurach.
Dr historii,
pracownik Archiwum
Państwowego
w Olsztynie
Mariusz Korejwo
PS Dziękuję Elżbiecie Ofierskiej za udostępnienie domowego archiwum. Wszystkie cytaty
pochodzą z tekstów wspomnień spisanych przez
Franciszka Kotkowskiego i jego żonę Janinę.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Śmierć poety
W numerze 35/134 z 24 sierpnia ubr. tygodnika „Do Rzeczy” Krzysztof Masłoń przypomina postać Teodora Bujnickiego, wileńskiego poety, członka grupy literackiej
„Żagary”, przyjaciela m.in. Czesława Miłosza. Bujnicki za współpracę z okupantem
sowieckim 27 listopada 1944 roku został zastrzelony z wyroku podziemnego sądu
Armii Krajowej. Krzysztof Masłoń nie kryje życzliwego stosunku do Teodora Bujnickiego: „W 1939 r. otrzymał wysoko cenioną nad Wilią Nagrodę im. Filaretów. Pięć
lat później został zastrzelony za kolaborację z Sowietami. To jedyny taki przypadek,
a przecież daleko, ba – znacznie dalej – idącą współpracą z okupantem ze Wschodu
zhańbił się legion pisarzy polskich. A Bujnickiemu nie udowodniono współpracy
z NKWD, tak jak choćby Putramentowi. On tylko pisał wiersze. Podłe”.
dariusz jarosiński
C
Z mocy wyroku
dora Bujnickiego – wiadomo jakiemu
celowi ma to służyć – przecież i Józef
Mackiewicz mógł zginąć z rąk żołnierza Egzekutywy AK. Niedorzeczne
jest porównywanie w związku z tym
Mackiewicza, który całe życie walczył
z bolszewią, komunizmem, z Bujnickim, który współpracował z Sowietami. Warto przytoczyć wiele mówiące
zakończenie tekstu Krzysztofa Masłonia, przemilczające, by nie powiedzieć
zakłamujące, istotę sprawy Teodora
Bujnickiego: „Okupację niemiecką
przeżył w Połądze i Poniewieżu. Do
Wilna wrócił dopiero, gdy z powrotem
zajęła je Armia Czerwona – w lipcu
1944 r. Znów jego nazwisko pojawiło
się w reanimowanej ‘Prawdzie Wileńskiej’, udzielał się też w Związku Patriotów Polskich”. Udzielać się to można w
kółku filatelistycznym, a nie w organizacji stworzonej przez Stalina do zajęcia gwałtem Polski. Do owych „patriotów” należeli m.in. Wanda Wasilewska,
Stefan Jędrychowski, Alfred Lampe,
Włodzimierz Sokorski, Hilary Minc,
Jakub Berman.
zy rzeczywiście Teodor Bujni- przytacza listę osób skazanych dwucki zginął tylko dlatego, że pi- nastu osób przez Wojskowy Sąd Spesał podłe wiersze? Czy jakimś cjalny RP za współpracę z Sowietami,
usprawiedliwieniem może być fakt, że a którzy nie zostali zabici w Wilnie i
„współpracą z okupantem ze Wschodu kończy następującymi słowy: „Z mocy
zhańbił się legion pisarzy polskich”, a wyroku podziemnego – choć nazywazabity został jedynie Bujnicki? Krzysz- nego i dosadniej: kapturowym – sądu
tof Masłoń przypomina półroczny zastrzelony został tylko Bujnicki. Tylokres, od listopada 1939 roku do
Droga do zdrady
kwietnia 1940 roku, współpracy
Bujnickiego z wydawaną w WilKomunizująca grupa literacka
nie za przyzwoleniem Litwinów
„Żagary” powstała w latach 30. na
przez Józefa Mackiewicza „Gazefali tzw. II Awangardy. Tworzyli
tą Codzienną”. To był czas, kiedy
ją oprócz Teodora Bujnickiego,
Sowieci oddali w pacht Litwinom
Stefan Jędrychowski, Czesław MiWileńszczyznę. W lipcu 1940
łosz, Jerzy Putrament, Józef Maroku, kiedy 15 czerwca bolsześliński, Aleksander Rymkiewicz,
wicy objęli ponownie władzę na
Jerzy Zagórski. Ideologiczny ton
Wileńszczyźnie, Bujnicki poszedł
grupie nadawał Henryk Dembińdo pracy w redakcji „Prawdy
ski, w latach studenckich człoWileńskiej”, bolszewickiej gadzinek katolickiego „Odrodzenia”,
nówki, Mackiewicz, w podwileńpóźniej działacz Komunistycznej
skim Czarnym Borze, próbował
Partii Polski, sądzony za działalutrzymać się na powierzchni żyność komunistyczną. Po wejściu
cia. Krzysztof Masłoń z upodobaSowietów na Kresy we wrześniu
niem zestawia, wręcz porównuje,
1939 r., podobnie jak inni komudwóch pisarzy, Mackiewicza i
nistyczni polscy działacze, opoBujnickiego i pisze: „Zgódźmy
wiadający się za przyłączeniem
się: nie każdy musiał naśladować
Wileńszczyzny do ZSRS. Zginął
autora ‘Drogi donikąd’ i zostać
od kuli niemieckiej w sierpniu
furmanem lub drwalem. Teodor
1941 na Polesiu, gdzie działał w
Bujnicki wybrał jednak, jak miasowieckiej oświacie.
ło się okazać, najgorzej, jak mógł.
Teodor Bujnicki błyszczał
Za drukowane w ‘Prawdzie Wipoetyckim talentem w mieście
leńskiej’ utworki – potworki 28 Od lewej Wiktor Trościanko, Teodor Bujnicki "Dorek", Czesław Miłosz. nad Wilią, wydał przed wojną
listopada 1944 r. został zastrzelo- Wilno, lata 30
dwa tomiki wierszy, które spotny z wyroku podziemnego sądu
kały się z entuzjastycznymi reRzeczypospolitej.” Dosyć to oryginal- ko poeta”. Krzysztof Masłoń cytuje też cenzjami. Mniej niż pozostali koledzy
ne określenie bolszewickich, antypol- szlochy nad losem Bujnickiego Adama z Żagarów angażował się w sprawy
skich tekstów: „utworki – potworki” Michnika i Czesława Miłosza z roz- społeczne, polityczne. Dużą populari czy faktycznie istniał tylko jeden mowy przeprowadzonej dla „Gazety ność przynosiły mu utwory satyryczne
wybór pod sowiecką okupacją: bycie Wyborczej” w roku 1991. W rozmowie emitowane na falach Polskiego Radia.
drwalem lub praca na rzecz Sowietów pojawia się porównanie wyroku wy- Józef Mackiewicz bardzo sobie cenił
przeciwko Polsce? Dalej red. Masłoń danego na Józefa Mackiewicza i Teo- przyjaźń i współpracę z Bujnickim
DEBATA Numer 4 (103) 2016
27
w okresie litewskiej okupacji i pracy
w redakcji „Gazety Codziennej”. Poeta, zwany Dorkiem, zdawał się nawet
wówczas podzielać antybolszewizm
swego redaktora naczelnego. Po drugim wejściu Sowietów na Wileńszczyznę, 15 czerwca 1940 roku, Dorek
zdradził nie tylko swego redaktora.
Krzysztof Masłoń powołuje się w swoim tekście na wypowiedzi Mackiewicza
o Bujnickim zamieszczone w artykule
„Sprostowanie formalne” („Kultura”, nr
11 (85), 1954). Autor „Drogi donikąd”
nie napisał expressis verbis, że Bujnicki
powinien był zginąć za zdradę ojczyzny, ale zdecydowanie potępiał jego decyzję o współpracy z Sowietami, nawet
zastanawiał się, jak mógł uczynić w tak
krótkim czasie ideową, moralną woltę:
„Dnia 12 marca 1940 roku była u nas
w redakcji żałoba po przegranej wojnie
fińskiej. A 15 czerwca 1940 roku „Dorek” był już po tamtej stronie barykady.
(…) Bujnicki wybrał fotel przed biurkiem bolszewickiej gazety”.
„Prawda Wileńska”, do której redakcji bez skrupułów powędrował
„Dorek”, była najważniejszym organem
wydawanym dla Polaków przez bolszewików na Wileńszczyźnie. Wyjątkowa
gadzinówka, niekryjąca swych zamiarów wobec Polski, Polaków. Jak pisze
Piotr Małyszko z UAM w Poznaniu,
prasoznawca: „Głównym zadaniem
‘Prawdy Wileńskiej’ było lansowanie
tezy, że ZSRR jest najlepszym państwem na kuli ziemskiej. Kraj ten cieszy się olśniewającym powodzeniem
dzięki ustrojowi komunistycznemu,
którego główne filary to: Stalin, konstytucja, partia komunistyczna i Armia
Czerwona. Dzięki nim Związek Sowiecki osiągnie potęgę gospodarczą, polityczną, militarną i kulturalną. Stalin
był obiektem bezustannego kultu (…)”.
„Zadaniem ‘Prawdy Wileńskiej’ – kontynuuje Piotr Małyszko - było zrywanie więzi narodowych (…). Dlatego
tylko kilka razy napisano o Polakach
zamieszkujących w innej niż Litwa republice. Autorem owych tekstów, był
Teodor Bujnicki, tematem przemiana
Polaków mieszkających we Lwowie
w lojalnych obywateli Związku Sowieckiego. Redaktor ‘Prawdy Wileńskiej’
zachwycał się rozwojem twórczości
‘sowieckich literatów polskich’, m.in.
Ważyka, Jastruna, Zana, Przybosia,
Putramenta, którzy ‘wkomponowali
się doskonale w potężne budownictwo
socjalistyczne w ZSRR’. Bujnicki zazdrościł osiągnięć literatom i proponował brać z nich przykład wileńskim
kolegom po piórze”.
28
Słowo żagary pochodziło z gwary wileńskiej, oznaczało suche patyki, chrust. Pomysłodawcą nazwy grupy literackiej
był Teodor Bujnicki
Teodor Bujnicki pisał nie tylko
„podłe” wiersze, on też wyrażał wielką
radość z upadku „pańskiej Polski”, napawał się dumą że może osobiście dołączyć do grona sowieckich ludzi. Wyparł się Polski, znieważył ją. Nie sposób
nie zadać pytania: Dlaczego? To pytanie należałoby zadać oczywiście wielu innym polskim pisarzom, poetom,
którzy kolaborowali z bolszewikami
we Lwowie, w Wilnie, a po roku 1944
budowali komunizm w Polsce.
Śmierć Dorka i „Rolanda”
Okładka tomiku wierszy Bujnickiego
Polskie władze konspiracyjne Armii
Krajowej wydały wyrok śmierci na Teodora Bujnickiego w roku 1942. W „Niepodległości” ukazał się stosowny o tym
komunikat, że został skazany na mocy
wyroku podziemnego Sądu Specjalnego na karę śmierci „za współpracę ze
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Związkiem Sowieckim na szkodę Polski”. Na wieść o wyroku Bujnicki ukrył
się w majątku należącym do rodziny
żony w Poniewieżu na Żmudzi, a kiedy
tylko Armia Czerwona zajęła Wileńszczyznę, wychynął ze swej kryjówki.
Od razu włączył się w nurt budowania
państwa sowieckiego, otrzymał ważną
funkcję w Związku Patriotów Polskich,
organizacji stworzonej przez Stalina, której cel były jasny: opanowanie,
podporządkowanie Polski Sowietom.
Oficjalnie ZPP miał się on zajmować
działalnością kulturalno-oświatową na
Kresach II, ziemiach zabranych przez
Sowietów. Wielu działaczy ZPP było
współpracownikami NKWD.
Jesienią 1944 roku por. Zygmunt
Augustowski „Hubert” otrzymał od
ppłk Juliana Kulikowskiego „Ryngrafa”
rozkaz wykonania akcji „Modrzew”,
likwidacji dwunastu czołowych działaczy komunistycznych w Wilnie.
W dniu 27 listopada z ręki Waldemara
Butkiewicza „Rolanda” zginął w swoim mieszkaniu przy ulicy Podgórnej
5 Teodor Bujnicki. „Rolandowi” towarzyszył kolega z AK, partyzant o pseudonimie „Urka. Pozostali komuniści
ocaleli i służyli jeszcze długo bolszewikom na nieszczęście Polski.
Jesień 1944 roku była potwornie
smutna w Wilnie. Po lipcowej operacji
„Ostra Brama” kilka tysięcy żołnierzy
AK zostało wywiezionych do Kaługi,
Sowieci zaprowadzali swoje porządki.
Akcja zabicia Teodora Bujnickiego, popularnego i lubianego w mieście przed
wojną poety, ale znienawidzonego propagandysty w czasie sowieckiej okupacji,
spowodowała duży rezonans. Egzekucja
ta miała być na pewno ostrzeżeniem
dla innych zdrajców, aby ci nie czuli się
nazbyt bezkarni i powstrzymali się od
współpracy z sowieckim okupantem.
O tym, że Teodor Bujnicki nie był
„tylko poetą”, i to nic nieznaczącym, a
bardzo ważnym dla Sowietów współpracownikiem, może świadczyć pewien
dokument, który jest dostępny w wielu publikacjach. Otóż w nocy 14 na 15
marca 1945 mjr Czesław Dębicki „Jarema” otrzymał od uwięzionego komendanta Okręgu Wileńskiego AK, gen.
Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”,
gryps, w którym ten informował o postawionych przez Sowietów żądaniach
w czasie rozmów. „Warunki te są trudne
i bezwzględne – pisał komendant ‘Wilk’:
1.Wyprowadzenie ludzi z konspiracji i ich
rejestracja. 2.Zdanie sprzętu i broni (radia itp.). 3.Zdanie drukarni. 4.Ujawnienie
im, kto podpisał rozkaz zabicia redaktora
Bujnickiego.”
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Czy choćby w związku z tym dokumentem, opublikowanym np. w książce
kpt. Edmunda Banasikowskiego „Jeża”
„Na zew ziemi wileńskiej”, może być
jakakolwiek wątpliwość jaką wartość
przedstawiał dla bolszewików Teodor
Bujnicki?
Sowieci zaraz po zamachu na Bujnickiego postawili całe Wilno w pogotowiu, uruchomili agenturę NKWD
w celu odnalezienia sprawców. Łączniczka Oddziału Rozpoznawczego
Komendy Okręgu Krystyna Mackiewiczówna „Krystyna” poprowadziła
„Rolanda” i „Urkę” do Puszczy Nalibockiej, gdzie operował oddział por. Hieronima Piotrowskiego „Jura”, zastępcy
dowódcy ORKO i dowódcy 1. Oddziału
Samoobrony Czynnej Ziemi Wileńskiej.
Oddział ten stoczył w lutym 1945 roku
Waldemar Butkiewicz "Roland", wykonawca wyroku
na Teodorze Bujnickim. Zginął 10 maja 1945 w Białymstoku od sowieckiej kuli
dramatyczną bitwę z Sowietami pod Rowinami, w której zginęło prawie 90 polskich żołnierzy.
13 kwietnia 1945 roku Waldemar Butkiewicz „Roland” wraz z grupą oficerów
wileńskiej Egzekutywy zostali ewakuowani
do Białegostoku. Tutaj przejęła go znana
mu łączniczka Krysia Mackiewiczówna
(Straczycka) „Krystyna”. 10 maja Waldemar Butkiewicz „Roland” i Stanisław Szostak „Jandzin” zlikwidowali współpracownika Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego
w Białymstoku, byłego wileńskiego żołnierza AK ps. „Szary”. Zdrajca stanowił śmiertelne zagrożenie dla żołnierzy podziemia,
szczególnie tych ewakuowanych z Wileńszczyzny. Po wykonanej akcji, w czasie
odwrotu, „Roland” zginął z rąk przypadkowo przechodzącego patrolu sowieckich
żołnierzy.
Powinni byli najlepiej rozumieć
miłość kraju
Warto przytoczyć opinię Stanisława
Cata Mackiewicza, przed wojną redaktora naczelnego wileńskiego dziennika
„Słowo”, który był tak urzeczony talentami literackimi, intelektualnymi Żagarystów, że nawet tolerował przez pewien
czas ich skłonności lewicowe i gościł na
łamach swego konserwatywnego pisma.
W wydanej w Londynie w roku 1946
książce „Lata nadziei” Cat pisał: „Było mi
smutno i wstyd, że bolszewizm w Wilnie
szerzyła grupa utalentowanych młodych
ludzi najautentyczniej wileńskiego pochodzenia, których same nazwiska przypominały stronice ‘Pana Tadeusza’ lub
‘Pamiętniki kwestarza’. Bujnicki nazywał
się Nieściuszko Bujnicki i był prawnukiem starego miłego grafomana, który
tak rzewnie opisywał północną Białoruś.
Putrament…nazwisko to figuruje w Sienkiewiczowskim ‘Latarniku’ jako symbol
starej, tęsknej litewskości, ‘Putrament
z Pikurną…’ – czytamy w ‘Panu Tadeuszu’. Miłosz…I oto ci ludzie, którzy powinni byli najlepiej rozumieć miłość kraju, pierwsi sprowadzali na niego infekcję
wroga, zdradzali go, sprzedawali także
siebie, bez godności, o ileż gorzej niż
zwykła kurwa. Jakaż silna jest ta infekcja i jakże wielką mieliśmy rację, gdyśmy
z nią walczyli. Dzisiaj podobno niejeden
z tych poetów chadza w cylinderku, zajmując dygnitarskie stanowisko, sprzedawszy kraj własny, sprzedaje państwo całe”.
Niemal już przywykliśmy do tego,
że jedynie kolaboracja z okupantem niemieckim w czasie II wojny światowej była
czymś nagannym, a kolaboracja z Sowietami, nawet jeżeli nosiła znamiona zdrady ojczyzny, uważana była li tylko za zdroworozsądkową współpracę, „bo takie były czasy”.
Na Kresach Wschodnich, które bolszewicy
zajęli 17 września 1939 roku, mieliśmy do
czynienia z masową kolaboracją polskich
dziennikarzy, pisarzy. Po roku 1944, kiedy
Sowieci przejęli władzę w Polsce, właśnie ci
kolaboranci stanowili „elitę intelektualną”
w komunistycznej Polsce, byli żarliwymi
stalinistami rozprawiającymi się z faszystami z AK, NSZ, podziemia niepodległościowego, w roku 1956 stanęli na czele procesu
odwilży w wydaniu Chruszczowa i Gomułki, później byli pierwszymi w opozycji lat
70. i 80., a po 1989 roku zajęli wygodne
miejsca w salonach III RP.
Myślę, że czas najwyższy byśmy się
nauczyli nazywać rzeczy po imieniu. Od
ludzi nie można wymagać heroizmu, ale
przyzwoitości tak, choćby byli oni poetami – nawet laureatami Nagrody Nobla.
Dariusz Jarosiński
29
Poseł Arent atakuje
olsztyńskich prokuratorów
za Helpera
Poseł PiS Iwona Arent złożyła zawiadomienie do Prokuratora Generalnego o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prokuratora okręgowego Jana Przybyłka
i rzecznika prasowego tej prokuratury w Olsztynie Zbigniewa Czerwińskiego. Zdaniem poseł w prokuraturze zawiązał się spisek przeciwko Helperowi. Prokuratorzy
potwierdzili, iż takie zawiadomienie wpłynęło. W reakcji złożyli wniosek o ściganie
poseł Arent z art. 234 kk - za przestępstwo fałszywego oskarżenia. Poseł Arent nie
odbiera od nas telefonu i nie reaguje na maile i SMS-y.
adam socha
P
rzypomnijmy, iż Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, pod nadzorem
Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku prowadzi postępowanie sprawdzające w sprawie finansów EWCS Helper,
stowarzyszenia prowadzonego przez przyjaciółkę pani poseł – prezes Katarzynę
Kaczmarek, żonę Tomasza – znanego jako
„agent Tomek”. Najpierw UKS, a następnie
Wydział ds. Walki z Przestępczością Gospodarczą KWP w Olsztynie stwierdzili
brak dokumentacji księgowej na kwotę 12
milionów złotych dotacji państwowych,
które Helper otrzymał w latach 2012-2014
na remonty środowiskowych domów
samopomocy i ich wyposażenie. Prezes
Kaczmarek twierdzi, że na te 12 milionów
złotych są rachunki w dokumentacji, które zabrała policja, tylko trzeba dokładnie
sprawdzić zawartość zabranych worków
z dokumentami. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „NIE” Urbana pt.
„W perfumach kąpana”, prezes Helpera
stwierdziła, iż rzecznik prokuratury Zbigniew Czerwiński złamał jej karierę polityczną ujawniając mediom informacje o
toczącym się śledztwie w sprawie Helpera.
Protegowana i przyjaciółka poseł PiS Iwony Arent twierdzi tam, iż miała szansę na
stanowisko wiceministra w resorcie pracy.
Prezes Kaczmarek twierdziła również, że
wobec prokuratora Czerwińskiego toczy
się postępowanie dyscyplinarne.
Teraz okazuje się, że również przyjaciółka Kaczmarek, poseł Iwona Arent zaatakowała olsztyńskich prokuratorów.
Prokuratorzy potwierdzili nam, iż takie
zawiadomienie poseł Arent przeciwko nim
złożyła do Prokuratury Generalnej, i że jest
w nim mowa, że działali w „nieformalnej
strukturze”, która miała na celu zniszczenie
Helpera. Taka insynuacja zawarta została w
30
„NIE” przez dziennikarkę przeprowadzającą wywiad z prezes Kaczmarek: „Mówi się,
że dziennikarz prawicowych mediów z Olsztyna, który Panią obsmarował, ma zostać
szefem Radia Olsztyn. Prokurator Czerwiński szefem Prokuratury Okręgowej.
A urzędujący szef tej prokuratury wyniesie
się do Białegostoku na prokuratora apelacyjnego” – napisała Bożena Dunat.
Z treści artykułu wynika, iż „nieformalną grupą” złożoną z dziennikarza
i prokuratorów steruje były poseł, obecnie
wiceminister Jerzy Szmit.
Prokurator okręgowy Jan Przybyłek w
rozmowie z „Deb@tą” stwierdził, iż takie oszczerstwa spotkały go po raz pierwszy w jego
długoletniej karierze prokuratorskiej. Zarówno on, jak i prokurator Czerwiński złożyli w
związku z tym zawiadomienie o fałszywym
oskarżeniu ich przez poseł Iwonę Arent.
– Swoje stanowisko, kwestionujące
stwierdzenia zawarte w zawiadomieniach
pani poseł Arent do Prokuratora Generalnego przedstawiłem Prokuratorowi Apelacyjnemu. Pani poseł pomawia mnie o
zachowania, które nigdy nie miały miejsca,
jak również, o to, że ingerowałem w bieg postępowania. Czekam, co uczyni Prokurator
Generalny – mówi prokurator Przybyłek.
– Pani poseł nie atakuje bezpośrednio
prowadzącego postępowanie, tylko mnie
jako kierownika okręgu, a ja jestem w tym
łańcuchu osób odpowiedzialnych za to postępowanie ostatni ponieważ pana prokuratora Łyżwę nadzoruje naczelnik Wydziału V Śledczego Prokuratury Okręgowej w
Olsztynie pan prokurator Piotr Miszczak,
a on z kolei jest pod nadzorem zastępcy
prokuratora okręgowego pani Anety Maślany - Golańskiej, bo to ona ma w swoim
zakresie wydziały śledcze, więc znając zasady urzędowania, to trudno sobie wyob-
razić, by kierownik z naruszeniem zasad
przyjętych w strukturze oraz w podziale
zadań i czynności wywierał bezpośredni
wpływ na pana prokuratora prowadzącego
postępowanie. A zawiadomienie jakie kieruje pani poseł do Prokuratora Generalnego dotyczy przede wszystkim mojej osoby
i rzecznika prasowego, a wcześniej innych
osób i 2 policjantów z KWP – mówi prokurator Przybyłek.
– Powiedziałem panu prokuratorowi,
że narracja jest taka, że panowie prokuratorzy oraz ja jesteśmy w strukturze nieformalnej, którą steruje wiceminister Jerzy
Szmit. – Co pan na to? – zapytałem prokuratora Przybyłka.
– To co jest w tych zawiadomieniach
absurdalne, niemające nic wspólnego
z faktami, zniesławiające i zmierzające do
tego, żebym ja w końcu złożył wniosek o
wyłączenie Prokuratury Okręgowej w Olsztynie z tej sprawy. Z takimi zarzutami
jeszcze się w swojej długoletniej pracy nie
spotkałem. Zobaczymy jaka będzie decyzja PG. Prokurator Apelacyjny na polecenie PG po raz kolejny badał sprawę, wyniki tego badania zostały przesłane PG i tam
nie ma czegokolwiek, co by wskazywało
na wyłączenie Prokuratury Okręgowej.
– Wykonuję swoją pracę najlepiej
jak potrafię. Nie uważam, żeby na tej czy
na kanwie innych postępowań podjęta
przeze mnie decyzja była uzależniona od
mojego dowolnego spojrzenia na sprawę,
przez 16 lat pracowałem jako prokurator
na pierwszej linii, później jako kierownik
jednostki i nigdy nie wywierałem presji na
podjęcie decyzji, która by nie miała oparcia w materiale dowodowym. Ta sprawa
(Helpera – przypis A. Socha) nie została
wymyślona przez prokuratora, bo prokurator nawet nie ma narzędzi, by ujawniać
przestępstwa, one czasami się ujawniają
przy prowadzeniu postępowań, ale jeśli
po raz pierwszy jakieś zdarzenie jest rejestrowane, to ono opiera się na materiałach
zebranych przez policję lub inne urzędy
powołane do kontroli, w tym wypadku
tym urzędem, który informował policję,
a pośrednio i nas, był UKS, a my zobligowani ustawą do zwalczania przestępczości
musimy podejmować czynności, bo kto
ma to uczynić? Państwo nas w tym celu
utrzymuje, my za to bierzemy pieniądze.
Zobowiązaliśmy się do wyjaśniania tego
rodzaju spraw zgodnie z procedurą karną
i ustawą o prokuraturze i to wszystko – zakończył prokurator Jan Przybyłek.
Poseł Iwona Arent nie odbiera telefonu,
nie reaguje na moje esemesy i maile. Oto
pytania wysłane do pani poseł 23 marca.
„Proszę o informację, o popełnienie
jakich przestępstw podejrzewa Pani wymienionych prokuratorów?
DEBATA Numer 4 (103) 2016
2. Czy Pani wie, że prokuratorzy Jan
Przybyłek i Zbigniew Czerwiński złożyli zawiadomienie o ściganie pani w związku z art.
234 kk – złożenie zawiadomienia o niezaistniałym przestępstwie? Proszę o komentarz.
3. Czy zgodzi się Pani ze stwierdzeniem, iż złożyła pani zawiadomienie do
Prokuratora Generalnego, by spowodować
odebranie Prokuraturze Okręgowej w Olsztynie prowadzenia śledztwa w sprawie
Helpera, a następnie umorzenie tej sprawy?
4. Czy zgodzi się Pani z wnioskiem,
iż wykorzystuje swoją pozycję polityczną
i mandat posła rządzącej partii, by uchronić pani przyjaciółkę Katarzynę Kaczmarek, prezes EWCS Helper od poniesienia
odpowiedzialności?”
Wysłałem też pytania 23 marca do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry
i I Zastępcy Prokuratora Generalnego–Prokuratora Krajowego Bogdana Święczkowskiego.
Proszę o informację, o popełnienie
jakich przestępstw podejrzewa pani poseł
Arent wymienionych prokuratorów?
2. Czy w związku z tym zawiadomieniem prokuratura wszczęła postępowanie w
sprawie. Jeśli tak, w jakiej sprawie, z jakiego
artykułu kk i która prokuratura je prowadzi?
3. Czy prokurator Zbigniew Czerwiński złożył zawiadomienie o ściganie
pani poseł Iwony Arent w związku z art.
234 kk – złożenie zawiadomienia o niezaistniałym przestępstwie? Jeśli tak, to czy
prokuratura wszczęła postępowanie w tej
sprawie i która prokuratura je prowadzi?
4. Czy prokurator Jan Przybyłek złożył zawiadomienie o ściganie pani poseł
Iwony Arent w związku z art. 234 kk –
złożenie zawiadomienia o niezaistniałym
przestępstwie? Jeśli tak, to czy prokuratura
wszczęła postępowanie w tej sprawie i która prokuratura je prowadzi?
5. Czy pani poseł Iwona Arent wpływała
na ministra sprawiedliwości lub (i) prokuratora generalnego, by umorzył postępowanie
prowadzone przez Prokuraturę Okręgową
w Olsztynie w sprawie braku udokumentowania wydania 12 milionów złotych dotacji
celowej przez Europejskie Centrum Wsparcia Społecznego Helper w Olsztynie? Czy
Prokurator Generalny zamierza odebrać to
postępowanie panu prokuratorowi Łyżwie z
Prokuratury Okręgowej w Olsztynie i przekazać to postępowanie innemu prokuratorowi w tej lub innej prokuraturze?
Do zamknięcia numeru odpowiedzi
na nadeszły.
Postępowanie w sprawie Helpera toczy się
nadal – potwierdził prokurator Jan Przybyłek.
Pierwotny termin zakończenia 4 czerwca prawdopodobnie zostanie przesunięty.
Dziennikarz,
redaktor naczelny wielu gazet
(m.in. ‚Kuriera Porannego”
i „Gazety Współczesnej”),
autor książek reporterskich,
obecnie dziennikarz
„Radia Olsztyn”.
[email protected]
Adam Socha
Pustka po Jaćwingach
Pod koniec 2015 roku zelektryzowała media wypowiedź głównodowodzącego sił NATO
w Europie – gen. Bena Hodgesa na temat fragmentu polskiego terytorium znajdującego
się pomiędzy kaliningradzką eksklawą a Białorusią. Amerykański strateg uznał go za
jeden z najbardziej zapalnych punktów w Europie. Odcinek liczący około 70 kilometrów
nazwano „przesmykiem suwalskim”. Jest on równoległy do granicy polsko – litewskiej.
Panowanie nad nim to kontrola lądowego połączenia krajów bałtyckich z resztą państw
NATO i Unii Europejskiej. Tędy ma też przebiegać droga łącząca Warszawę z Tallinem
(Via Baltica) - niezbędna dla spójności kontynentu, jak argumentuje się w Brukseli.
Do 1283 roku zakątkiem tym władała, pobratymcza wobec reszty plemion pruskich,
wspólnota Jaćwingów.
jerzy necio
W
Pergamin
skryptorium Bałgi – krzyżackiego zamku położonego
nad Zalewem Wiślanym,
staranną minuskułą spisano łaciński dokument. W dniu 18 kwietnia 1285 roku
DEBATA Numer 4 (103) 2016
do rąk własnych przekazano go sudawskiemu wodzowi – Skomandowi. Donację, w ostatnim roku życia, otrzymywał
człowiek niepiśmienny, ale – co ważniejsze - waleczny i będący do niedawna
nieprzejednanym wrogiem Zakonu. Sudawami zwykli Krzyżacy nazywać Jać-
PS 25 kwietnia o godz. 8.45 odbędzie
się w Sądzie Okręgowym w Olsztynie, ul.
Dąbrowszczaków, sala 331 rozprawa z
powództwa poseł Iwony Arent przeciwko
Adamowi Sosze o naruszenie dóbr osobistych w artykule „Wojna o przywództwo
w olsztyńskim PiS-ie”. Rozprawa jest otwarta dla publiczności.
Wcześniej sąd odrzucił wniosek poseł
Arent o zakazanie mi pisania na jej temat
do czasu wydania wyroku w tej sprawie.
Zawiadomienie przez poseł PiS Iwonę
Arent o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 231 par. k.k. przez prokuratorów: Jana Przybyłka i Zbigniewa Czerwińskiego Prokuratura Generalna skierowała
do Prokuratury Okręgowej w Zamościu.
Natomiast zawiadomienie prokuratorów:
Jana Przybyłka, Zbigniewa Czerwińskiego,
a także funkcjonariusza Policji dotyczące
podejrzenia popełnienia przestępstw zniesławienia i znieważenia przez poseł Iwonę
Arent zostało skierowane do Prokuratury
Okręgowej w Siedlcach.
Jednocześnie Prokuratura Krajowa odpowiedziała „Debacie”, że „nie dysponuje
informacją o wpływaniu na Ministra Sprawiedliwości – Prokuratora Generalnego, by
postępowanie przygotowawcze w sprawie
nieprawidłowości w działalności ECWS
Helper w Olsztynie zostało zakończone
decyzją merytoryczną określonej treści”.
Poseł Iwona Arent nie odpowiedziała na
pytania „Debaty”.
wingów. Wystawcą nadania był Konrad
z Thierbergu (Młodszy). Mistrz krajowy,
zapamiętany również z faktu lokowania
Marienburga (Malborka), przekazywał Skomandowi i jego trzem synom:
Rukalsowi, Gedetesowi i Galmsowi 40
– włókową posiadłość w południowo –
zachodniej Natangii. Pod dokumentem
podpisali się: Hartung - komtur bałgijski, Gelwig von Goldbach – wójt Natangiii oraz bracia zakonni – Konrad (proboszcz Bałgi), Konrad Schenk i niejaki
Ernko. Beneficjum wymienione w dokumencie znajdowało się w Natangii, w
komturstwie bałgijskim na skraju puszczańskiego ostępu, poza którym rozciągała się już plemienna Warmia. Pergamin o niewielkiej objętości, opisujący
zwięźle przekazywaną ziemię, patrząc z
teraźniejszej perspektywy, okazał się być
najstarszym na obszarze późniejszych
Prus Wschodnich dokumentem tego
rodzaju. Do 1945 roku znajdował się w
archiwum państwowym w Królewcu. Aż
po dziś dzień jest on także świadectwem
31
Stega Mała, drogowskaz do miejscowości Dobrzynka
politycznej wolty przywódcy Jaćwingów
oraz religijnej konwersji podległych mu
ludzi.
Szczep Skomanda przybył po latach
tułaczki i utraty własnej ojczyzny do krainy równie wyniszczonej walkami. Od
czasu wielkiego powstania Prusów minęło ledwie dwanaście lat. Natangowie
stanowili wiodącą siłę antykrzyżackiej
irredenty. Ostatecznym aktem zmagań była egzekucja ich lidera - Herkusa
Monte w 1273 roku. Uczestniczył w niej
podpisany przecież na dokumencie nadania Helwig von Goldbach. Skomanda
osiedlono w zastanawiającej bliskości
stabławskiego lasu, w którym zakonni
bracia dopadli Montego. Zaprojektowany lub nieprzemyślany przez Krzyżaków
abcug nie był większy niż godzina jazdy wierzchem. Obaj wodzowie: żyjący
Jaćwing i martwy Natangijczyk byli nie
tylko rówieśnikami. Prowadzili niegdyś równoległe i zwycięskie wyprawy
skierowane przeciwko Zakonowi, jak ta
z 1263 roku - do ziemi chełmińskiej.
Teraz Skomand stawał się nagrodzonym sługą „Białych Płaszczy”, a jego
lud zobowiązano do zbrojnego stawania
w walce po stronie militarnej korporacji.
Otrzymane przez niego dobra długo
jeszcze nosiły pruski charakter. Zakonny
skryba w dokumencie powtórzył jedynie
utrwalone miejscowe nazewnictwo: pole
osadnicze, na którym jaćwieski przywódca zbudował siedzibę nazywało się
Steynio, łąka – Penkoweo, las – Drogowitegen, a ziemię nadającą się pod uprawę miejscowi określali mianem Labalauks. Kolonistów niemieckich Krzyżacy
nie zdążyli jeszcze sprowadzić. Ziemia,
odległa o ponad 100 km od terytorium
Krasimia – części Jaćwieży, z której wywodził się szczep Skomanda, z wyglądu
trochę ją jednak przypominała: pagórki,
bagna, widoczne w oddali ściany staro-
32
drzewu. Brakowało dużych jezior, rzeki
też nie imponowały wielkością. We wsi,
biorącej nazwę od brodu nad rozlewiskiem niewielkiej Wałszy – Cathiten, na
wzgórzu, zbudowano świątynię, by nawróceni Jaćwingowie i Prusowie mogli
uczestniczyć w chrześcijańskich nabożeństwach. Neofitom krzyżaccy kapłani
wyperswadowali pogański zwyczaj palenia zmarłych. Skomanda pogrzebano
we własnej parafii. Potężny głaz upamiętniający śmierć jaćwieskiego wodza,
noszący nazwę „Skomandstein”, do 1945
roku znajdował się w pobliżu kościoła w
Kanditten (Kandytach). Został usunięty,
a właściwie zepchnięty przez robotników
do ogromnego dołu, w czasach PRL- u
podczas budowy wioskowego pawilonu
handlowego. Wraz z głazem pochowano
tu pamięć o dzielnym Jaćwingu.
Skarby
Zmierzając z Braniewa do Bartoszyc,
w połowie dystansu spotkamy budowlę
niezwyczajnej urody. Regularne kształty kamienno – ceglanego prostopadłościanu każą nam się domyślać rycerskiej
siedziby. Nic z tego, to tylko niegdysiejsza administracja majątku ziemskiego.
Wkrótce dostrzeżemy dębowe aleje i
dawne czworaki. Nie oczekujmy zbyt
wiele – Stega Mała w ludowej Polsce była
PGR-em. Zabudowania gospodarcze
całkowicie już rozebrano, a ostrołukowe
czeluści okien w domniemanej szlacheckiej sadybie wypełniają pustaki. Istniejące blanki, zachowany gzyms i pozostałe
tylko na fotografiach blaszane gargulce,
plwające niegdyś obficie deszczówką, intensywnie pobudzają wyobraźnię – jak
wszystko, co przeminęło. Dopóki jednak
trwa ów ślad przeszłości – w pokaleczonej nawet postaci – doskonałością formy
zwycięża obecną pospolitość. Dodajmy
do tego wyjątkowe nazewnictwo: Stega
Mała to modyfikacja wymienionego w
krzyżackim pergaminie pola Steynio. W
wersji niezmienionej nazwa przetrwała
jako oznaczenie pobliskiej leśniczówki.
Przed neogotyckim czworobokiem ustawiono drogowskaz: „Dobrzynka 3 km”.
Podążając za wskazaniem przydrożnego
kompasu, przeniesiemy się do wyszczególnionego w zakonnym pergaminie
Labalauks (Laba – Dobre, Lauks – Pole).
Stegi Wielkiej lub Starej, czyli centrum
posiadłości Skomanda, trudno dziś szukać. Jest jednak tu na pewno. Znajduje
się w niedużej odległości od siostrzanej
miejscowości, na wzgórzu o wyraźnych
walorach obronnych. Nie licząc odgłosów dzikiego ptactwa, nie ma tam śladów żywego ducha. Do nazwy Stega nadal mogłaby też pretendować pobliska,
niewielka osada Schatzberg (Skarbiec).
W 1888 roku na skutek odnalezienia na
skomandowym polu Steynio prehistorycznych artefaktów – skarbów!, postanowiono skupisku kilku pobliskich domostw nadać nazwę odzwierciedlającą
niezwykłość znaleziska.
Potomkowie Skomanda niezbyt
długo nacieszyli się Stegą. Po upływie
osiemdziesięciu lat, Dytryk Skomandyta przeniósł się (w 1366 roku) na ziemię
Bartów, do Barskelauken. Gdy zmarł,
wioska ta stała się niemieckim Dietrichsdorfem (obecne Dzietrzychowo
w powiecie bartoszyckim). Tymczasem
Stega często przechodziła z rąk do rąk.
Należała do Kotwitzów, Sacków, pewna
część dóbr także do Kreytzenów i rodziny von Tettau. W XVII stuleciu jej
właścicielami stali się Waldburgowie, a
wkrótce ich dziedzice – Schwerinowie.
Dawne majętności wielkiego wodza Jaćwingów sprowadzone zostały do roli folwarku w rozległym latyfundium panów
na Wildenhoffie (Dzikowo Iławeckie).
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Ród Skomanda uległ szybkiej germanizacji, natomiast staropruskie określenie „Steynio” nieoczekiwanie przypisane zostało niemieckiej rodzinie
Müllerów. Decyzję o nadaniu im herbu
i dziedzicznego nazwiska „von Steegen”
podjął w 1861 roku król Wilhem I. Prosperity Müllerów, wywodządzych się z
Pomorza, zapoczątkował na terenie Natangii przedstawiciel tegoż rodu - Karol
Fryderyk. W 1838 roku wydzierżawił
Stegę Wielką, a w nieodległym folwarku Gottesgnade (Gniewkowo) urządził
hutę szkła. Pieniądze uzyskane z manufaktury inwestował w rozwój Stegi. Rodzina von Steegenów, nie bez kłopotów
i utraty części dóbr w czasach kryzysów,
zdołała utrzymać jakąś ich część do 1945
roku. Wtedy to, na przełomie stycznia i
lutego, drogą biegnącą przez Stegę Małą,
u podnóża neogotyckiego „zamku”,
przetaczała się fala ostatnich uciekinierów. W pochodzie zdążającym ku brzegom Zalewu Wiślanego, obok Niemców,
szli sukcesorzy plemion pruskich i jaćwieskich. Oni „najbardziej na zawsze”
opuszczali ojcowiznę.
Pustka
Nigdy nie dowiemy się, jak brzmi
wyrażenie, którym określał się lud osadzony w 1285 r. pośród Natangów. Podobne przesiedlenia dokonane przez
Zakon miały miejsce na Sambii. Na bursztynodajnym, wrzynającym się w Bałtyk
półwyspie długo utrzymywało się pojęcie
„Sudawskiego Zakątka”. Część tego wielkiego plemienia uciekła przed Krzyżakami na Litwę, inni – jak choćby Skomand
i jego krewniacy, zanim podjęli decyzję o
konwersji, próbowali szukać schronienia
na Rusi. Zresztą, „Jaćwież” to słowiańskie określenie. Przebłysków imienia
Skomand łatwo doszukać się w nazwach
pozostałych w okolicach Ełku: Skomack,
Skomentno… Kto wie, na ile poprawna
jest hipoteza o tym, że Poleszucy – lud
zamieszkujący błota Polesia, podobnie,
jak i samo Polesie, to jedynie trawestacja
nazwy jaćwieskiego szczepu Połekszan?
Do nieobecności Jaćwingów w przestrzeni historycznej wychodzącej poza
XIII wiek przyczynili się książęta ruscy,
polscy i Zakon Krzyżacki. Nie należy
oczywiście idealizować wojowniczego plemienia. Znajdując się w stadium
przedpaństwowym, ochoczo organizowali łupieżcze wyprawy, szczególnie w
kierunku ziem należących do Piastów i
Rurykowiczów. Napady Jaćwingów powodowały odwet. Trudno określić, kto
rozpoczął najazdy. Najwcześniejszą informację podał kijowski kronikarz Nes-
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Drogowskaz do leśnictwa Stejno
tor: „983 – poszedł Włodzimierz na Jaćwingów i wziął ich ziemie”. Za panowania
polskiego księcia – Bolesława Chrobrego
miała z kolei miejsce misja Brunona z
Kwerfurtu. W lutym 1009 roku późniejszy święty nawracał jaćwieskich pogan w
ziemi niejakiego Nethimera. Prawdopodobnie w dniu 9 marca tegoż roku misja
zakończyła się niepowodzeniem – Bruno
zginął w bliżej nieokreślonym miejscu na
pograniczu jaćwiesko – ruskim. Postać
Brunona jest w historii chyba niedoceniana. Był, podobnie jak Wojciech Sławnikowic, przyjacielem cesarza Ottona III,
ale jako Niemiec wystąpił z apelem w
obronie Polski w liście skierowanym do
jego następcy – Henryka II. Wydaje się,
że łacińska epistoła, która wyszła spod
jego ręki jest najstarszym dziełem literackim sporządzonym na ziemiach polskich. Ponadto dzięki relacji dotyczącej
misji Brunona po raz pierwszy wzmiankowano Litwę.
W następnych latach i stuleciach na
Jaćwież wyruszali kolejni władcy ruscy:
Jarosław Mądry w 1038 r., Jarosław Światopołkowicz – w 1122 r. Najwięcej uwagi
do spraw jaćwieskich przywiązywali książęta zachodniej Rusi. Roman Halicki zaatakował dokuczliwych sąsiadów w 1196
r. Na przełomie lat 1227/ 1228 wyprawę
w kierunku Jaćwieży poprowadził książę
Daniel, a roku 1234 roku pochód jaćwieski rozbił pod Drohiczynem Wasylko.
Powstrzymanie agresji ze strony Jaćwingów stało się przyczyną współdziałania
polsko-ruskiego. Na wspólną wyprawę
umówili się zimą roku 1245 wspomniany już Wasylko z Konradem Mazowieckim, nie doszła ona jednak do skutku.
Haliczanie powtórzyli atak w 1251 roku,
a w 1253 ruszyli razem z Siemowitem –
synem Konrada. W czasie tej wyprawy z
rąk Lwa – syna Daniela zginął wódz Jaćwingów Stekint. Kolejny pochód halicki,
zimą lat 1255–1256, wtargnął głęboko w
jaćwieskie terytoria. Kronikarski zapis
sporządzony na tę okoliczność wymienił
poszczególne szczepy tego ludu: Zlińców,
Kresmienian, Pokimian. Jednakże największą klęskę zadał Jaćwingom książę
krakowski Leszek Czarny w roku 1282.
W niezwykle krwawej bitwie w okolicach
Narwi zostały wycięte w pień ich oddziały, które wracały z łupieżczej wyprawy na
ziemię lubelską. Gwoździem do trumny
tego ludu stała się jednak krzyżacka rejza
z 1283 roku.
Sądzę, że znaczenie dziejów jaćwieskich w przyszłości nie będzie maleć.
Przeciwnie, zainteresowanie tym ludem
jeszcze się nasili. Historia nagradza waleczność. Oby tylko jaćwieska cecha nie
musiała być weryfikowana w „przesmyku suwalskim”.
Nauczyciel historii, Ukrainiec
o łemkowskich korzeniach
ur. w 1962 r. w warmińskim
Braniewie, publikował m.in.
w wydawnictwach Wspólnoty
Kulturowej „Borussia” do
której należy. Zainteresowany
historią regionalną i dydaktyką historii
Jerzy Necio
33
Władysław Kałudziński
otrzymał zadośćuczynienie
Olsztyński Sąd Okręgowy przyznał Władysławowi Kałudzińskiemu, prezesowi Stowarzyszenia Represjonowanych w Stanie Wojennym „Pro Patria”,
kwotę pięciu tysięcy złotych tytułem zadośćuczynienia za bezzasadne zatrzymanie w ubiegłym roku przez policję w Pieniężnie.
P
rzypomnijmy, Władysław Kałudziński i Wojciech Kozioł,
byli opozycjoniści, działacze
niepodległościowi, internowani w
stanie wojennym, postanowili przyspieszyć rozbiórkę pieniężeńskiego
pomnika gen. Iwana Czerniachowskiego, sowieckiego oprawcy, odpowiedzialnego za śmierć i uwięzienie
kilku tysięcy kresowych żołnierzy
Armii Krajowej. W dniu 22 kwietnia
ubiegłego roku zostali zatrzymani
przez miejscową policję kiedy kończyli skuwanie liter z pomnika. Obaj
zatrzymani odmówili składania wyjaśnień, zostali przewiezieni do komisariatu, sfotografowani, wzięto od
nich odciski palców. Sprawą zajęła się
prokurator z Prokuratury Rejonowej z
Braniewa, Weronika Olender – skierowała Władysława Kałudzińskiego
34
na badania psychiatryczne. Widocznie uznała, że nikt zdrowy na umyśle
nie będzie podnosił ręki na pomnik
zasłużonego dla bolszewii kata polskich żołnierzy AK. Niewiele ją też
interesował fakt, że Władysław Kałudziński w czasie internowania, w roku
1981, w Kwidzynie, został bestialsko
pobity i jedynie cudem uniknął śmierci. Po wyjściu z internowania przebywał na rencie inwalidzkiej, a skutki
tamtego pobicia odczuwa do dzisiaj.
Dopiero protesty byłych opozycjonistów, niezależnych mediów, sądzę
że też naszej „Debaty”, spowodowały,
że prokuratura 30 czerwca 2015 roku
umorzyła dochodzenie, uzasadniając
że szkodliwość społeczna działania
Kałudzińskiego była znikoma.
W zakończonym w dniu 4 marca
br. procesie w Sądzie Okręgowym w
Olsztynie z powództwa Władysława
Kałudzińskiego o zadośćuczynienie za
bezzasadne zatrzymanie, prokurator
w uzasadnieniu wykazał, że Kałudziński skuwając napis na pomniku
„działał z pobudek patriotycznych,
a celem było doprowadzenie do likwidacji pomnika upamiętniającego
osobę kontrowersyjną w historii Polski”. Samo zdarzenie – zdaniem prokuratora – miało cechy demonstracji,
nie było zaś przejawem lekceważenia
obowiązującego porządku prawnego.
Przed Sądem Okręgowym w Olsztynie nie pojawił się nikt z Prokuratury Rejonowej z Braniewa, mimo że
o sprawie byli zawiadomieni. Prokurator Weronika Olender nie poczuła
się w obowiązku przeproszenia Władysława Kałudzińskiego, więźnia stanu wojennego, za swoje krzywdzące
go decyzje, w szczególności skierowanie na badania psychiatryczne.
Władysław Kałudziński kwotę
pięciu tysięcy złotych przekazał na
konto Urzędu Miasta i Gminy Pieniężno. Jak zapowiada burmistrz Pieniężna, Kazimierz Kiejdo, w miejsce
rozebranego pomnika sowieckiego
oprawcy stanie pomnik czczący polskich bohaterów narodowych.
DJ
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Prawda objawiona
Rafał Ziemkiewicz wydaje już dziesiątą publicystyczną pozycję w wydawnictwie
„Fabryka słów”. Tym razem jest to opis kampanii wyborczej prezydenta Bronisława
Komorowskiego i Andrzeja Dudy. Tytuł książki „Pycha i upadek” mówi wszystko.
Tylko tak się zastanawiam, do kogo tę książkę znany publicysta adresuje? Bo mam
wrażenie, że opublikował ją wyłącznie dla samego siebie, aby mieć jeszcze jedną pozycję więcej we własnym dorobku, bo o czysty merkantylizm go nie podejrzewam.
marek resh
P
rzyznam się, że bardzo rzadko po
przeczytaniu obszernego tomu
(400 stron) dochodzę do wniosku, że żadnej nowej wiedzy nie zdobyłem, nie dowiedziałem się niczego, czego nie wiedziałem z innych źródeł. Może
jedyną rzeczą, której się dowiedziałem,
jest to, że autorem antyklerykalnego hasła wyborczego Platformy Obywatelskiej
był Michał Kamiński. Ale żeby to wiedzieć, trzeba stracić cały dzień na lekturę
jednej książki? Można podziwiać erudycję Ziemkiewicza, jego konstrukcje stylistyczne, swadę językową, ale niestety ta
książka niczego nowego do opisywanej
przez media prasowe i internetowe kampanii nie wnosi. Autor zebrał swoje liczne artykuły prasowe, a przede wszystkim wpisy jakie prawie codziennie robił
na jednym z internetowych portali, potem dodał do nich komentarz pisany
już po wyborach i tym samym książka
spuchła niemiłosiernie, tylko pytanie po
co? Faktycznie, gdyby autor w cienkiej
książeczce opublikował ostatni rozdział,
który jest jako takim podsumowaniem
kampanii wyborczej, to mogłoby wystarczyć. Oczywiście, można zarzucić
Ziemkiewiczowi powierzchowność, że
nie wykorzystał badań socjologicznych,
nie przeanalizował wyników licznych
sondaży przedwyborczych, nie dokonał
gruntownej analizy wygranej i przegranej kampanii. Wszystko to ma wymiar
chwilowej i doraźnej publicystyki. Kim
zatem jest adresat tej książki? Chyba jest
nim jakiś emigrant, który powrócił po
latach do Polski, wcześniej nie otwierał
komputera i chciałby z nudów przeczytać, jak w Polsce w roku 2015 wybierano
prezydenta.
Dlaczego Rafał Ziemkiewicz nie opisał drugiej kampanii wyborczej, czyli
parlamentarnej? Czyżby chciał wydać
Mózg rządu PO:
„Byliśmy głusi”
Czasami w „Gazecie Wyborczej” ukaże się jakiś tekst, który może wywołać zdumienie i zaskoczenie, bo wreszcie ktoś powie kilka zdań o minionym okresie
rządów Platformy Obywatelskiej, które są prawdziwe. Ostatnio ze zdumieniem
przeczytałem wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Michałem Bonim zatytułowany „Byliśmy głusi”, a w nadtytule: „Trzeba się wyspowiadać, żeby iść do przodu”, zamieszczony w numerze z 2-3 kwietnia br.
ks. jan rosłan
M
ichał Boni jest doktorem
polonistyki, więc przez Donalda Tuska został skierowany na odcinek głównego doradcy
strategicznego, to on miał wyznaczać
kierunki rozwoju naszego kraju. Potem był ministrem administracji i cy-
DEBATA Numer 4 (103) 2016
fryzacji, a dużo wcześniej jako działacz
Unii Wolności był zastępcą Jacka Kuronia w ministerstwie pracy, a potem
sam został tam ministrem.
Prominentny i wpływowy polityk
dziś jakby trochę się bił w piersi (trochę bardziej w cudze niż swoje). On
kolejną książkę tylko jej poświęconą? Ale
przecież podwójne zwycięstwo PiS w jednym roku zasługuje na poważną analizę
i aż się prosiło, aby te dwie kampanie ze
sobą porównać, tym bardziej, że wygrana Andrzeja Dudy dała psychologiczny
motyw do głosowania na Prawo i Sprawiedliwość.
Autor jednak ma chyba dobre mniemanie o sobie, co zresztą patrząc na aktywność publicystyczną w prasie, radiu
telewizji i internecie może mieć podbudowanie, stąd na potwierdzenie dobrego
samopoczucia Ziemkiewicza zacytuję
jedno zdanie z książki „Pycha i upadek”:
„Wbrew upartemu wytwarzaniu pozorów, którymi zwiódł wszystkich oprócz
mnie, że jest człowiekiem komputerem
wypranym z jakichkolwiek uczuć i tylko kalkulującym, w istocie jest, dokładnie odwrotnie, produktem tej samej
inteligenckiej formacji co na przykład
Michnik, miotany emocjami i silnym
uczuciem, które odczytuje jako znaki
Powinności”. O kim jest ta opinia? O Jarosławie Kaczyńskim.
Tylko Ziemkiewicz rozszyfrował
Jarosława Kaczyńskiego, co w tej książce jest jedyną prawdą objawioną, którą
może nie wszyscy podzielają, ale jednak
znać powinni. Po tak doświadczonym
dziennikarzu spodziewałem się dużo
więcej.
Marek Resh
Rafał Ziemkiewicz, Pycha i upadek.
Fabryka słów, Lublin 2015, s.404.
chciał dobrze, ale przeszkadzali mu
inni. Można się tylko cieszyć, że choć
obecnie Boni trochę otworzył oczy
i zrozumiał, dlaczego jego formacja tak sromotnie przegrała wybory.
Przede wszystkim było to świadome
dążenie do tego, aby za transformację
ustrojową zapłacili zwykli obywatele,
ludzie pracy, a obłowili się przeważnie zagraniczni pracodawcy. Jednym
z pierwszych takich działań rządu
była zmiana kodeksu pracy pozwalająca na zawieranie tzw. umów śmieciowych, co doprowadziło do tego, że
dziś mamy najwyższy wskaźnik takich
umów w całej Europie. To co miało
działać tylko dwa lata, a co wymusili
na rządzie Tuska pracodawcy, trwa do
tej pory. Doprowadziło to do sytuacji
wykluczenia milionów młodych ludzi
zatrudnionych na umowach-zleceniach, którzy nie mogli wziąć żadnego kredytu, nie mieli płatnego urlopu
czy zasiłku chorobowego. Cieszyli się
tylko pracodawcy, a szczególnie za-
35
graniczne korporacje, które swój finansowy sukces opierały na taniej sile
roboczej w Polsce. To było świadome
działanie rządu. Boni dziś stwierdza:
„Parę miesięcy temu bym tego nie powiedział, bo lojalność wobec własnego
obozu, Donald i tak dalej”. Co się stało, że wreszcie powiedział, to co każdy
wiedział od dawna. Skąd dzisiaj taka
odwaga u eurodeputowanego, chciałoby się zapytać?
Michał Boni przyznaje się, że był
pomysłodawcą ujednoliconego podatku VAT na wszystkie produkty na
poziomie 19 procent, co dałoby państwu ponad 20 mld zł. Oczywiście
wiązałoby się to z podwyżką podstawowych artykułów żywnościowych,
jak chleb czy nabiał, co uderzyłoby
przede wszystkim w osoby najbiedniejsze. Niby Tusk był za, ale Bielecki
(główny podpowiadacz ekonomiczny
Tuska) i Rostowski byli przeciw. Trzeba pamiętać zdanie Tuska (o czym
oczywiście Boni nie wspomina), że
każdego członka rządu, który zaproponuje podwyższenie podatków od
razu pozbawi funkcji. I tak premier
sam siebie powinien zdymisjonować,
bo nie tylko nie obniżył podatków co
obiecywał, ale podwyższył podatek
VAT, oczywiście niby tylko okresowo,
a jest taki do dziś.
Czy ktoś mógłby się spodziewać,
że Boni skrytykuje Leszka Balcerowicza? Chociaż to może zemsta za
licznik państwowego długu, jaki ten
uruchomił pod koniec rządów Tuska.
Powiedział o nim: „Leszek miał taką
fazę, że w ogóle nie rozumiał procesów rozwojowych (...). Prywatyzujcie
kolej, prywatyzujcie pocztę, a potem
nastanie szczęśliwość”. To była metoda
Balcerowicza: prywatyzacja wszystkiego, czyli oddanie zagranicznemu
kapitałowi, co zapoczątkował od wysprzedaży polskich banków i hut. „Dla
mnie neoliberalizm to już historia” –
dziś mów Boni. Dopiero teraz zauważył klęskę tej ideologii, na której przecież opierała swoje rządy PO na spółkę
z Peeselem?
Czy jednak Michałowi Boniemu
należy tak bezwzględnie wierzyć?
Czy nie jest to kolejna prawda etapu?
Dziennikarz zapytał go także o podpisanym zobowiązaniu do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL, co
ujawnił w roku 1992 Antoni Macierewicz, a czemu konsekwentnie przez
lata zaprzeczał Boni, aby jednak się
do tego przyznać, gdy możliwy był
dostęp do teczek dla dziennikarzy i
naukowców. Podpisał zobowiązanie,
36
bo był szantażowany, wszak miał żonę,
dziecko i do tego kochankę. Zresztą,
swoich romansowych historii Boni
nie ukrywa, wręcz się nimi szczyci,
skoro pozwala na fotografie i opisy
w tabloidach swoich poczynań. Ostatnio uczynił to biorąc już chyba trzeci
ślub, gdy szykował się do Brukseli,
gdzie pracuje jego partnerka. Ostatnio, po zamachu terrorystycznym w
Brukseli, Boni zaistniał w internetowej
przestrzeni, gdyż internauci od razu
wykpili jego buńczuczną deklarację, że
właśnie opracowuje ostrą dyrektywę
antyterrorystyczną dla europejskiego
parlamentu. Wcześniej przecież też
przygotowywał niezmiernie ważne raporty dla Donalda Tuska, jak „Młodzi
2011” i „Polska 2030”, o których dużo
mówił we wcześniejszych wywiadach,
jakim to krajem szczęśliwości będziemy pod kierownictwem światle nam
panującej Platformy Obywatelskiej.
Teraz dowiadujemy się, że jest twórcą
antyterrorystycznych dyrektyw, które na pewno zaprowadzą pełny pokój
w Europie. Czasami zastanawiam się,
jak nieograniczone jest ego niektórych
ludzi, którzy przecież są wykształceni,
przeczytali tyle książek, a jednak polityka zrobiła z nimi osoby całkowicie
oderwane od rzeczywistości.
W latach 70. ubiegłego wieku Michał Boni zapowiadał się jako zdolny
krytyk literacki. Pisywał recenzje w
tygodniku „Literatura” kierowanym
przez Jerzego Putramenta. Potem poszedł w naukę i politykę, z polonisty
przekształcił się w ekonomistę, socjologa, prognostyka rozwoju, planistę,
a na koniec w specjalistę od cyfryzacji.
Zdjęcie jego biurka, na którym leżały
stosy papierów, a nie było komputera,
z podpisem, że jest ministrem administracji i cyfryzacji najlepiej charakteryzuje tego człowieka. Jest człowiekiem papieru. Ale jednak gdzieś coś
wrażliwego pozostało mu w duszy, bo
nie boi się przyznać do rzeczy, których interpretacją powinien zająć się
jakiś psychoanalityk. Okazuje się, że
cały czas przeżywa traumę związaną z faktem podpisania współpracy z
SB, a potem publicznego przyznania
się do tego. To było bolesne i wywarło ślad w psychice, bo w komputerze
o sobie może ciągle przeczytać, że był
kapusiem. Druga trauma to Smoleńsk:
„W okolicach 10 kwietnia mam dwa
tygodnie snów. Trzymam czyjeś ciało
na rękach i ono się powoli rozpada”.
No tak, ja pamiętam głos premiera Tuska i marszałka Komorowskiego, jak
się chwalili, że państwo dobrze zdało
egzamin po tej katastrofie, a tu takie
sny ma ówczesny szef Komitetu Stałego Rady Ministrów. Ale Michała Boniego prześladuje jeszcze jeden koszmar: „Męczące, trudne uczucie, że
nam wszystko PiS odbiera. I też mam
sny (...), że mnie ścigają pisowcy. Samochodem. Uciekam, przeskakuję jakiś mur i budzę się na podłodze obok
łóżka”. Czego tak bardzo boi się Boni?
„Bo znamy Kaczyńskiego. To jest dopiero rozgrzewka. Zacznie wsadzać
przeciwników politycznych. zobaczy
pan. Tomek Arabski pójdzie siedzieć”.
Michał Boni ujawnia zbiorową
podświadomość rządzącej ekipy PO.
Mają poczucie winy za Smoleńsk i
boją się, że zostaną rozliczeni za osiem
lat rządów ekipy, która przede wszystkim dbała sama o siebie, kosztem
dobra Polski. Dziś jakby Boni zaczynał rozumieć, że ludzie mieli poczucie bezpieczeństwa, tę ciepłą wodę w
kranach, ale była to mała grupa tych
„99 proc. naszych znajomych”, mówi
do dziennikarza, bo przecież trzeba
pamiętać o wypowiedziach celebrytów, którzy mówili, że nie znają nikogo, kto głosowałby na PiS i stąd nie rozumieją, co się stało w tych wyborach.
Michał Boni świadomie czy nieświadomie ujawnił wielkie pokłady strachu, które dziś zalegają w duszach czołowych polityków PO. Nie wspomina
w rozmowie o markowych zegarkach,
o ośmiorniczkach, nawet o cyfryzacji
Komendy Głównej Policji (co przecież
wiązało się z potężną aferą łapówkową). Oni naprawdę się boją. Nie dziwmy się więc, że Grzegorz Schetyna
językiem hitlerowskiej propagandy
zapowiada totalną opozycję wobec demokratycznie wybranego rządu.
W roku 2014 Marcin Król udzielił
wywiadu „Gazecie Wyborczej”, który
był zatytułowany: „Byliśmy głupi...”,
teraz Michał Boni mówi: „Byliśmy
głusi”. Ale to tylko chwilowa samokrytyka dokonana przez jednostki. Przecież rządy PO to złote lata dla Polski,
jak zapewnia i zapewniał Bronisław
Komorowski i pozostali prominenci
PO. Co więc się stało Michałowi Boniemu? Może te sny otwierają mu oczy
na prawdziwą rzeczywistość?
Były redaktor naczelny
„Posłańca Warmińskiego”,
publicysta, autor czterech
książek
Ks. Jan Rosłan
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Zabawy akademickie
Podwórka uniwersytetów, akademii i innych szkół wyższych niewiele mają wspólnego z prestiżem, jakim w powszechnej opinii cieszą się te świątynie intelektu. Wprawdzie bawią się na nich panie i panowie o wysokim stopniu inteligencji, posługujący
się tytułami z najwyższych półek, nie świadczy to jednak o tym, że wszystkie zabawy
odbywają się zgodnie z regułami fair play, bez podkładania sobie nóg (niektórzy modyfikują tę ekspresję, zamiast nóg używając nazwy zwierzęcia hodowlanego) i innych
psikusów. Posłużmy się kilkoma przykładami - nie tylko z ostatniej chwili.
kamil krystek
W
ostatnich kilku latach bardzo
modnym krajem odwiedzanym przez polskich „naukawców” stała się Słowacja. Ktoś mógłby pomyśleć, że nic w tym dziwnego. Piękna
przyroda, sporty zimowe, a i język tubylców nietrudny do zrozumienia. Nie to
jednak przyciąga niektórych luminarzy
nauki, lecz pożądane, a w Polsce niedostępne dla nich dobro, które można kupić
za równowartość około 20 000, zł – HABILITACJA. I to wszystko w majestacie
prawa, gdyż łącząca Polskę ze Słowacją
umowa międzynarodowa pozwala na nostryfikację u nas stopnia doktora habilitowanego tam uzyskanego. Mało kto wie,
że jak uregulowane są i jak się uzyskuje
słowackie stopnie naukowe. W dużym
uproszczeniu istniejący tam stopień CSc
(Candidat Scientium ), uznawany oficjal-
W
nie za odpowiednik polskiego doktora
habilitowanego, w rzeczywistości jednak
swoją wartością naukową odpowiada
polskiemu doktoratowi (Słowacy mają
jeszcze stopień Dr Sc, Doctor Scientium,
bardzo trudny tam do uzyskania; to on
mógłby być porównany z polską habilitacją). Rozejrzyjmy się wokół siebie, a znajdziemy żywe przykłady takich „uczonych”
na różnych wydziałach pobliskiej szkoły
wyższej, którzy jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki (za kasę) awansowali naukowo. Zastanawiające, że wiedzą
o tym panie i panowie w gronostajach i …
bardziej podziwiają cwaniactwo niż przeciwstawiają się miernocie.
Kilka tygodni temu w większości uniwersytetów i innych szkół wyższych odbyły
się wybory rektorów na nową, czteroletnią
kadencję. Nie byłoby w tym nic dziwne-
1993 roku w wydawnictwie Editions Spotkania
ukazała się książka Michała Grockiego zatytułowana „Konfidenci są wśród nas”. Była to pierwsza publikacja opowiadająca o kulisach realizacji uchwały lustracyjnej
z maja 1992 roku oraz opisująca historię tajnej współpracy z SB szeregu znanych przedstawicieli świata polityki i
kultury, pisarzy, dziennikarzy, a także
działaczy opozycji demokratycznej.
Ponieważ ówczesne prawo chroniło tajnych współpracowników SB, a ścigało tych, którzy decydowali się na ujawnienie
nazwisk, czy choćby pseudonimów konfidentów, wydawca
został zmuszony do odstąpienia od zamiaru podania prawdziwych danych osób, które przyjęły propozycję
współpracy ze strony Służby Bezpieczeństwa.
W „Konfidentach” znajdujemy relacje o
przebiegu współpracy z komunistyczną bezpieką, przedstawionych już z pełnym biogramem,
takich postaci, jak pisarz Andrzej Szczypiorski,
jego syn Adam, dziennikarz „Gazety Wyborczej” Krzysztof Wolicki, prezes warszawskiego
KIK Andrzej Święcicki, czy marszałek Sejmu
Wiesław Chrzanowski.
Czytelnik zainteresowany kulisami pierwszej w najnowszej historii Polski próby rozliczenia się z systemem komunistycznym, czyli
go, gdyby nie fakt, że w wielu przypadkach
kandydatka / kandydat był jeden (zwykle
ustępujący rektor), a szansę wyboru miał
niemal stuprocentową. Gwarancję takiej
decyzji elektorów zapewniały zmiany statutów uczelni, dokonane wcześniej (np. dwa
lata temu) w majestacie autonomii uczelni.
Zmiana polegała w przybliżeniu na tym, że
senatorzy kończącej się kadencji uzyskali
prawa przysługujące elektorom w kolejnych
wyborach bez konieczności poddania się
nowej weryfikacji w wyborach bezpośrednich. Jeżeli było ich więcej niż elektorów wybranych przez społeczność akademicką na
normalnych zasadach, rezultat mógł być do
przewidzenia. Nie zdradza się dobrej koleżanki lub dbającego o swoich kolegi.
Opisałem tylko dwa przykłady, o których mówi się, raczej szeptem, w nobliwych
gabinetach i na uczelnianych korytarzach.
Opowiadanie o nich pełnym głosem mogłoby bowiem przynieść trujące owoce. Przecież
na akademickim podwórku repertuar gier
i zabaw jest znacznie bogatszy.
Kamil Krystek
PS Podobno na jednej z uczelni organizowana jest w pośpiechu (bliska zmiana
umowy o nostryfikacji stopni naukowych)
wycieczka na Słowację. Planowany początkowo bus trzeba było zastąpić autokarem
i nikt się nie sprzeciwił, by w pierwszej kolejności miejsca w nim uzyskiwali doktorzy
niehabilitowani, a program pobytu nie przewidywał wizyty w Bratysławie.
realizacji uchwały lustracyjnej, znajdzie w książce arcyciekawe
rozmowy na ten temat z premierem Janem Olszewskim, szefem UOP Piotrem Naimskim oraz wiceministrem spraw wewnętrznych Andrzejem Zalewskim.
Książka zawiera pierwszą naukowo opracowaną monografię spec jednostki SB, jaką był Wydział XI Departamentu I MSW, powołany do walki z
podziemiem solidarnościowym oraz
opozycją demokratyczną działającą poza granicami PRL.
Autorami książki „Konfidenci” są: doktor Witold Bagieński - pracownik naukowy IPN, profesor doktor habilitowany
Sławomir Cenckiewicz - historyk, publicysta oraz wykładowca
WSKSi M w Toruniu, Piotr Woyciechowski badacz dziejów aparatu represji PRL, publicysta, ekspert w dziedzinie służb specjalnych.
Obszerny wstęp do książki napisał Antoni Macierewicz - były opozycjonista, polityk,
minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana
Olszewskiego, obecnie szef MON.
W książce znajduje się wiele unikalnych
dokumentów i ilustracji pochodzących z zasobów archiwalnych IPN.
Witold Bagieński, Sławomir Cenckiewicz,
Piotr Woyciechowski, Konfidenci, Editions
Spotkania, 2015
Konfidenci
DEBATA Numer 4 (103) 2016
37
Pierwszy garnizon
Olsztyna (cz. 1)
W roku 1777 Olsztyn po raz pierwszy w swej historii otrzymał stały garnizon. Przez
niemal dwie dekady w grodzie nad Łyną stacjonować miała najpierw piechota, potem kawaleria. W koszary przemieniło się wówczas, rzec można, całe miasto. Żołnierze kwaterowali u mieszczan, przeglądy i musztra odbywały się na rynku, w ratuszu
umieszczono odwach, a przed bramami stanęły przy szlabanach budki z wartownikami. Urządzony został lazaret, magazyny i stajnie. Wyremontowano Wysoką Bramę. Pilnie naprawiać też zaczęto miejskie mury – w tym jedynie celu, aby zapobiec dezercjom.
Mimo, że przybyłe tu wojsko nosiło pruskie mundury, a komend używało niemieckich,
żołnierzy trudno było nazwać obcymi. Większość z nich stanowili Mazurzy i Polacy.
Pod pruskie sztandary zaciągnięci zostali wtedy po raz pierwszy również mieszkańcy
Warmii oraz samego grodu nad Łyną. Dziś fakty te okrywa mrok zapomnienia.
rafał bętkowski
P
Daty do przesunięcia
rzyjmuje się powszechnie, że garnizonowa historia naszego miasta
zapoczątkowana została w ostatniej
ćwierci XVIII wieku, wraz z wcieleniem Olsztyna w granice państwa pruskiego. W czasach warmińskich (do 1772 r.) nie było garnizonów, ponieważ nie było stałego wojska
– pisze niemiecki historyk – Kiedy pierwszy
garnizon przybył do Olsztyna nie da się dokładnie ustalić; w 1783 r. już tu był1. Autor
tych słów, Anton Funk, sprawę daty, od której faktycznie rozpoczęła się garnizonowa
historia naszego miasta pozostawił otwartą.
Inaczej rzecz potraktowali jego następcy.
Jako początek funkcjonowania pruskiego
garnizonu w Olsztynie przyjęli właśnie ów
podany przez niemieckiego badacza rok
1783. Informacja, już bez cienia wątpliwości, powtarzana jest w wielu niemieckich
i polskich publikacjach2. Opierając się na
analizie źródeł pierwotnych, wypada ją dziś
nieco skorygować. Poprawek wymagają też,
jak się wydaje, dotyczące owych zagadnień
fragmenty dziejów kilku innych miast naszego regionu. Nimi jednak z braku miejsca
nie będziemy się tutaj zajmować.
Należące do Rzeczypospolitej ziemie
Warmii, otoczone terenami Królestwa Prus,
przez lata nęciły rosnącego w siłę sąsiada.
W biskupim kraiku pruscy monarchowie
dostrzegali niewykorzystany teren poboru
rekruta oraz potencjalne źródło coraz bardzo
potrzebnych państwu podatków. Także i inne
czynniki, historyczno-kulturowej natury, zachęcać mogły do sięgnięcia po warmińską
enklawę. Granice państwowe były w tamtych
czasach umowne (choć na ogół szanowane),
nie strzegły ich posterunki. Przemarszom
wojsk pruskich przez terytorium sąsiada
38
nie stwarzano najmniejszych problemów.
Swobodnie migrowała także ludność. Jak
już wiemy, pomiędzy obu sąsiadami granice
stały otworem i ruch ludności mógł odbywać
się bez większych trudności. Problemy językowe i różnice kulturalne [między obydwiema
stronami granicy] prawie nie istniały. Bodajże najsilniejsze bariery stwarzała różnica
wyznań – pisał ks. prof. Alojzy Szorc3. To
prawda. Innowiercy traktowani byli na Warmii jako goście niepożądani. Nie pozwalano
im osiedlać się, ani nabywać nieruchomości. Ewangelicy mogli przebywać tu niecały
rok, mając obowiązek wyjechać następnie
z granic biskupstwa. Podobnych restrykcji w
odniesieniu do katolików na terenie Prus nie
stosowano. Fryderyk II pragnął uchodzić za
monarchę oświeconego i tolerancyjnego.
Wydarzeń, które nastąpiły pod koniec
XVIII stulecia można się było wcześniej spodziewać. Aneksja Warmii przez Prusy dokonana została formalnie we wrześniu 1772 r.
Organizacyjnie rzecz została doskonale
przygotowana. Na zabrane Rzeczpospolitej
ziemie jako pierwsi przybyli pruscy urzędnicy, zawieszając na ratuszach tablice z czarnym orłem, pieczętując kasy i kancelarie.
Wraz z nimi lub zaraz po nich wkroczyły tu
pruskie oddziały. Autor najbardziej znanej
publikacji, poświęconej wojskom pruskim
na Warmii w okresie 1772–1806, historyk
Bruno Riediger twierdzi, że większość miast
warmińskich otrzymała swe garnizony dopiero w 1783 r. Nie wydaje się to prawdopodobne już choćby z logicznego punktu widzenia. Król Prus nie czekałby dziesięciu lat,
by zabezpieczyć swą zdobycz. Przeczą temu
również fakty, o których wzmianki daje się
wciąż odnaleźć w szczątkowych już dziś
i mocno niekompletnych aktach miejskich.
Niestety wszystko wskazuje, że problematy-
ka owa nie została dotąd rozpoznana i dostatecznie przebadana. Zamieszanie pogłębiają zawarte w rozmaitych opracowaniach
błędy i nieścisłości, beznamiętnie powielane
przez badaczy.
Wymieniony, ciekawy skądinąd tekst
Riedigera może być tego przykładem. Jako
pierwsze z okupowanych miast warmińskich
wymienia on Braniewo, zajęte przez Regiment Fizylierów von Lucka (nr 53) w 1773 r.4
Przedtem poza Braniewem jedynie w Reszlu
znajdujemy pruskie kontyngenty – pisze5.
Niestety autor jest w błędzie. Zapomina o
stolicy biskupstwa, która w tym samym czasie, w 1773 r., otrzymała załogę wojskową.
Dokładnie opisał to Adolf Poschmann, na
którego tekst o garnizonie Lidzbarka Warmińskiego również w swym artykule Riediger się powołuje6. Z nie do końca zrozumiałych względów pierwszeństwo woli dać
opracowaniu emerytowanego wojskowego,
Alexandra von Lynckera z 1936 r.7 Dzieło
to, przetłumaczone ostatnio na język polski
i reklamowane jako „kompendium na temat
armii pruskiej w latach 1714–1806” jest tymczasem mocno niedoskonałe. Podawane tam
informacje w wielu wypadkach okazują się
bardzo ogólnikowe, nieprecyzyjne i niekompletne – dotyczy to zwłaszcza miejsc i czasu
stacjonowania garnizonów. Na okoliczność
ową zwracał uwagę czytelników już sam Lyncker: Wiadomą rzeczą jest, że zmiana miejsc
kwaterunku z przyczyn ekonomicznych na
dłuższy lub krótszy czas miała miejsce bardzo
często. Jednakże wynika to przede wszystkim
z zapisów w księgach parafialnych i lokalnych
źródłach. Oficjalne dokumenty wojskowe niestety na ten temat milczą. Z tego i innych powodów rzeczą niemożliwą jest więc dokładne
ustalenie czasu stacjonowania poszczególnych
oddziałów w konkretnych miejscach8. Riediger mimo to zaufać wolał bardziej Lynckerowi, niż historykom parającym się dziejami
regionalnymi. Do wszystkich opracowań
na temat wojsk pruskich na Warmii badacz
zresztą nie dotarł. Wśród publikacji wymienionych w przypisach do jego tekstu zabrakło np. obszernego, wartościowego artykułu
Adolfa Poschmanna o garnizonie Lidzbarka
Warmińskiego, opublikowanego w dodatku
do lokalnej, ukazującej się tam gazety „Warmia” w 1942 r.9
Kolejnym przykładem zaprzeczającym
opinii Riedigera odnośnie daty osadzenia
garnizonów w większości miast warmińskich może być Orneta, z jej garnizonową
przeszłością rozpoczętą w 1773 r. (pisał o niej
Buchholz10), a także Olsztyn. Nikt nie przeglądał dotąd pod kątem zagadnień wojskowości akt magistratu olsztyńskiego z końca
XVIII w. Okazuje się, że zawierają one cenne,
związane z ową tematyką materiały źródłowe. Wynika z nich niezbicie, że wojsko pruskie w grodzie nad Łyną zaczęło stacjonować
DEBATA Numer 4 (103) 2016
jeszcze w latach 70. tamtego stulecia, na długo przed datą podawaną w opracowaniach
Bonka, Funka, Lynckera i innych.
Rachunki serwisowe
Podobnie jak w pozostałych częściach
monarchii Fryderyka II po wcieleniu Warmii do Prus wprowadzony został na jej
terenie tzw. podatek serwisowy, z którego
finansowane było utrzymanie królewskiego
wojska. W każdym mieście ustanowiony
został Urząd Serwisowy i Biletowy (Servisund Billetier-Amt), zwany w skrócie Urzędem Serwisowym, nazywany potem miejską
deputacją serwisową. Wysokość podatku,
który musieli płacić wszyscy mieszkańcy,
uzależniona była od rangi ośrodka (jego klasy podatkowej), wielkości domów i posesji,
profesji wykonywanej przez właścicieli i ich
dochodów. Opodatkowaniu podlegała także
konsumpcja – objęte akcyzą warzenie piwa i
pędzenie wódki, obrót zbożem, szlachtowanie zwierząt rzeźnych. Podatek w wysokości
1% swych dochodów płacili też urzędnicy
publiczni. Do przychodów serwisowych
wliczano również wpłaty z kasy miejskiej i
subwencje z Królewskiej Kasy Wojennej. Z
kasy serwisowej opłacano z kolei rekompensaty wypłacane obywatelom, u których zakwaterowani byli żołnierze, czynsze płacone
za budynki wykorzystywane przez wojsko,
koszty ich ewentualnej budowy, wyposażenia, utrzymania, remontów itp. Nie trzeba
dodawać, że bilans przychodów i rozchodów
powinien był się zawsze zgadzać. Rachunki musiały być skrupulatnie prowadzone.
Czuwał nad tym skarbnik (Servisrendant) i
kontrolerzy. W skład deputacji serwisowej
magistratu wchodzili zwykle wybrani jego
członkowie na czele z burmistrzem oraz
przedstawiciele mieszczan.
Gród nad Łyną ma to szczęście, że zachował się dla niego niemal kompletny zbiór
magistrackich rachunków serwisowych z
XVIII w. Cenny ów zespół przechowywany
jest obecnie w Archiwum Państwowym w
Olsztynie, w zespole akt magistratu miasta
Olsztyna11. Pierwsza z zachowanych ksiąg
zawiera dane z okresu rozrachunkowego
1776–1777, a więc od 1 czerwca 1776 r. do
ostatniego dnia maja 1777 r. Kolejne dotyczą już okresu po 1782 r. Ostatni dotyczy
okresu 1796–1797. Rachunki sporządzane
były rokrocznie, nietrudno więc odgadnąć,
że część dokumentacji zaginęła. Potwierdzają to również dawne sygnatury akt. Brakuje
kilku pierwszych tomów, brak również rachunków za okres 1785–1786 i 1787–1788.
Choć pełnego obrazu spraw związanych z
wojskowością grodu nad Łyną w okresie
fryderycjańskim nie da się już na ich podstawie odtworzyć, księgi nadal rzucają nań
sporo światła. Odpowiedzieć nam mogą
DEBATA Numer 4 (103) 2016
na wiele pytań. Pokazują Olsztyn u schyłku
XVIII stulecia, dają informacje o pierwszym
garnizonie, pozwalają precyzyjnie ustalić,
kiedy stała załoga wojskowa pojawiła się w
Olsztynie.
W pierwszej z zachowanych ksiąg, dotyczącej okresu 1776 – 1777, a jest nią drukowana księga-formularz, z rubrykami,
w których wprowadzano odręczne zapiski,
w dziale przychodów miasta i jego obywateli z rekompensat za kwaterunki zapisano:
miasto nie jest zakwaterowane, nie może więc
z tego tytułu posiadać przychodów12. To, że
wojska jeszcze w grodzie nad Łyną nie było
nie oznacza, że nie ponoszono związanych
z jego utrzymaniem wydatków. Należały
do nich wpłacone podatki serwisowe, wynagrodzenia poborców i koszta urzędowe,
a także wydatki nadzwyczajne. Jak skrupulatnie zostało wyliczone przychody z podatków
serwisowych za tamten rok wyniosły 442 talary (tal.) 17 groszy (gr.) oraz 2 i 7/15 feniga
(fen.)13. Rozchody w wysokości 433 tal. 68 gr.
3 fen. przekazane zostały jako wpłata do kasy
centralnej. Pensje i wydatki nadzwyczajne, to
65 tal. 67 gr. i 9 fen. Z tej kwoty 23 tal. 67 gr.
i 9 fen. wydano na słomę do obozowania
(Lagerstroh), przeznaczoną dla przeciągających przez miasto w latach 1775–1776 oraz
1776–1777 oddziałów Regimentu v. Hallmanna, udających się na doroczną rewię14.
Przegląd wschodnio- i zachodniopruskich
oddziałów od 1773 r. urządzany był w Mokrem k. Grudziądza (Mockerau). W tym
kierunku w maju każdego roku maszerowały
i skąd powracały następnie wszystkie, stacjonujące na wschodnich terenach monarchii
regimenty. W leżących na trasie przemarszu
miastach robiono postoje i obozowano.
Kolejna z zachowanych ksiąg rachunkowych dotyczy lat 1782–1783, a więc czasu kiedy Olsztyn posiadał stałą załogę wojskową15.
Już tylko ona pozwala przynajmniej o rok
wcześniej przesunąć datę podawaną przez
Funka. Ze zgromadzonych dokumentów nietrudno jednak wywnioskować, że nie był to
pierwszy rok pobytu pruskiego garnizonu w
grodzie nad Łyną. Potwierdzenie znajdziemy
w jednym z kolejnych tomów akt. Dokładną
datę osadzenia załogi wojskowej w Olsztynie
podaje dokument zachowany szczęśliwie w
księdze rachunków serwisowych z lat 1784–
1785. Jest nim sporządzone przez magistrat
zestawienie porównujące koszt oraz ilości
drewna, oleju i świec, dostarczonych na przestrzeni kolejnych lat do sześciu użytkowanych przez wojsko izb „wartowniczych”: izby
oficerskiej, izby odwachu i warty przy bramie
oraz do trzech izb garnizonowego lazaretu.
Świece zaczęto dostarczać wojsku na sześć lat
przed datą podawaną przez Funka i innych –
a konkretnie od 13 października 1777 r., kiedy to, jak zaznaczono w dokumencie [cyt.:]
garnizon wszedł do Olsztyna16. Jest to więc
data, od której w rzeczywistości rozpoczęła
się garnizonowa historia naszego miasta! Do
20 marca 1778 r. przekazano wojsku łojówek
za sumę 43 tal. 84 gr., w kolejnym roku – za
sumę 71 tal. 6 gr. (cena 6396 sztuk świec).
Podobnie rzecz przedstawiała się z drewnem, olejem i bawełną do lamp. W sezonie
1777–1778 miasto zaopatrzyło garnizon we
wszystkie wymienione materiały opałowe
i oświetleniowe za sumę 95 tal. 81 gr. 13,5
fen. W kolejnym sezonie 1779–1780, jako że
był on już pełnym rokiem obrachunkowym,
koszt opału i oświetlenia wyniósł 141 tal. 60
gr. Odręczny ów dokument napisany jest
bardzo czytelnie, wystawił i podpisał go zaś
burmistrz Titius, o jakiejkolwiek pomyłce nie
może być więc mowy.
Regiment Ingerslebena i Berrenhauera
Żołnierz piechoty pruskiej ok. 1740 r.
W księdze rachunków serwisowych
dla lat 1782–1783 znaleźć możemy również
wskazówkę, jaka najpewniej formacja jako
pierwsza zajęła kwatery w grodzie nad Łyną.
39
Akta otwiera tu projekt rocznego i miesięcznego budżetu serwisowego na okres od 1 czerwca 1781 r. do ostatniego dnia maja 1784 r.
Skrupulatnie wyliczone przychody i rozchody
opiewały na identyczną, zbilansowaną sumę
1676 tal. 15 gr. Dokument sprawdzony został
w Królewcu 9 lutego oraz 18 maja 1781 r.,
zatwierdzony zaś w Berlinie 20 maja 1781 r.,
z czego można wnosić, że został też w tym
samym czasie sporządzony17. Na jego stronie
tytułowej umieszczono informację, iż w mieście zakwaterowane są trzy kompanie Pułku
v. Ingerslebena (Regiment von Ingersleben)18.
Był to więc ten sam pułk, którego 4. batalion
(w sile pięciu kompanii) od grudnia 1773 r.
stacjonował w Lidzbarku Warmińskim, od
tego samego roku także w Ornecie19.
Nazwy regimentów XVIII-wiecznej armii pruskiej tworzono od nazwisk ich szefów. Rzadziej posługiwano się istniejącymi
już wtedy numerami oddziałów, nadawanymi im wedle kolejności powstawania. Ponieważ powtarzające się zmiany nominalnych
komendantów, a co za tym idzie zmieniające
się nazwy formacji stwarzają niemały chaos
ułatwiając pomyłki, to właśnie numer posiada dziś często kluczowe znaczenie dla identyfikacji oddziału. Również pułk, do którego należały olsztyńskie oddziały zmienił w
okresie ich kwaterowania nad Łyną swą nazwę. Tak się złożyło, że gen.-mjr Carl Ludwig
von Ingersleben zmarł pod koniec 1781 r.20
W 1782 r. od nowego szefa formację zaczęto
nazywać Pułkiem v. Berrenhauera (Regiment
von Berrenhauer)21.
Pułk, któremu przyszło utworzyć pierwszy garnizon Olsztyna, nosił rzymski numer
XI i należał do tzw. regimentów garnizonowych. Formacje tego rodzaju zaczęto tworzyć
za czasów Fryderyka I Hohenzollerna (16881713) jako kompanie przeznaczone do obsady twierdz. Syn i następca pierwszego króla
w Prusiech, Fryderyk Wilhelm I (1713-1740),
nazywany królem żołnierzy, poprzekształcał
je w pułki. Używane również jako formacje
polowe, wyruszały one na miejsce konfliktu
zbrojnego jako ostatnie, brały tym niemniej
udział we wszystkich królewskich wojnach i
kampaniach. Regimenty garnizonowe uznawano za formacje gorszej jakości. Wcielano
do nich mężczyzn niższego wzrostu, inwalidów (zaliczano wówczas do nich również ludzi starych, słabych i chorowitych), oficerów
przeniesionych karnie z innych pułków, jak
też tych, którzy ze względu na wiek nie byli już
w stanie pełnić służby w pułkach liniowych.
Muszkieterowie otrzymywali tu także mniejszy żołd – 6 groszy za każde 5 dni służby, gdy
tymczasem żołnierzom formacji polowych
wypłacano go o 2 grosze więcej22. W latach
70./80. XVIII w. każdy z regimentów garnizonowych tworzony był przez 4 bataliony,
w składzie których powinno znajdować się:
80 oficerów, 200 podoficerów, 60 doboszy,
40
20 felczerów oraz 2440 żołnierzy23. Podstawową broń pruskiego piechura stanowił w
tamtym czasie karabin skałkowy z bagnetem
tulejowym oraz krótka szabla, nazywana „tasakiem”. Uzbrojenie pułków garnizonowych
różniło się od polowych o tyle, że żołnierze
nie mieli tu szabel, nosząc przy pasie pochwę z
bagnetem, a podoficerowie zamiast „halabard”
wyposażeni byli w broń krótką24. Pułki odróżniały się głównie krojem i barwami munduru.
Surduty uniformów Regimentu v. Berrenhauera były ciemnoniebieskie z ciemno-karmazynowymi „okrągłymi” wyłogami i takimż podbiciem, kamizelki i spodnie białe, halsbindy
czarne. Trójkątne żołnierskie kapelusze miały
karmazynowe pompony, oficerskie ozdobione
były szerokim srebrnym tresem25.
Formacja, której pododdziały zajęły
Olsztyn miała bardzo interesującą historię.
Sformowana została w 1744 r. dla Georga
Ewalda von Puttkamera, porucznika polskiej armii koronnej i adiutanta ks. Wiśniowieckiego, który rok wcześniej przeszedł
Pierwsza strona formularza rachunków serwisowych Olsztyna za okres obrachunkowy 1776 –
1777. Zbiory Archiwum Państwowego w Olsztynie
na służbę króla Prus. Żołnierze pochodzili
z werbunku przeprowadzonego w Polsce,
Prusach i Rzeszy26. Do pułku wcielono także
ok. 100 ludzi z zakupionego przez króla oddziałów holsztyńskich. We wrześniu 1748 r.
płk. v. Puttkamer odszedł z wojska i wnet
potem zmarł. Nowym szefem został płk
Franz Christian v. Manteuffel (1748-1760),
po nim płk Christian Henning Sebastian hr.
v. Mellin (1760-1769), następnie gen.-mjr
Carl Ludwig v. Ingersleben (1769-1781).
W okresie, kiedy pododdziały regimentu
stacjonowały w Olsztynie formacja po raz
kolejny zmieniła swego szefa i nazwę. Jej
ostatni już nominalny dowódca, Siegismund
August v. Berrenhauer, urodził się w 1719 r.
w Dietrichswalde k. Frydlandu. Wedle niemieckich biografów ojciec był właścicielem
majątku Zybułtowo k. Ostródy (Seewalde),
gdzie w 1753 r. zemrzeć też miała owdowiała
matka dowódcy. Wojskową karierę rozpoczął w 1731 r. jako chorąży. Brał udział we
wszystkich kampaniach Starego Fryca, m.in.
w sławnych bitwach pod Groß-Jägersdorf i
Kunersdorfem. Po czterdziestu latach mianowany został pułkownikiem (1771). Przejęty po Ingerslebenie w dziesięć lat później Regiment Garnizonowy nr XI miał być ostatnią
formacją jaką dowodził, lecz nie ostatnim
szczeblem w jego wojskowej karierze. Kiedy w 1788 r. regimenty garnizonowe uległy
likwidacji, Berrenhauer otrzymał kompanię
przyboczną i pensję 500 talarów, dodatkowo 700 talarów rocznie. Prestiż i dochody
wysłużonego wojskowego miały niebawem
znacząco wzrosnąć: w 1789 r. mianowany
został komendantem twierdzy Grudziądz,
a w 1790 – komendantem twierdzy Królewiec. Zmarł tu jako generał-major w 1795 r.27
Polskie wątki w historii pruskich regimentów – a jest ich przecież niemało – w
epoce nacjonalizmów XIX i XX w. zaczęto
skwapliwie pomijać. Niewielu też było historyków, których stać było uczciwie na ich
przypominanie28. Do chwalebnych wyjątków
należy tu Adolf Poschmann. Pisze on wprost,
że Regiment Ingerslebena, który w 1773 r.
wkroczył do Lidzbarka Warmińskiego, złożony był w połowie z Mazurów, w połowie
zaś z Polaków29. Ci ostatni pochodzili oczywiście z zaciągu – do czego jeszcze wrócimy.
Mazurzy trafiali do pułku jako uzupełnienia
z jego macierzystego kantonu, tworzonego
przez urzędy domenalne w Szestnie, Rynie,
Śmietkach (Schnitken), Szczytnie, Drygałach i Chochole (Friedrichsfeld) oraz miasta
Mikołajki, Orzysz, Biała Piska30. Formacja
miała za sobą urozmaiconą przeszłość bojową: uczestniczyła w drugiej wojnie śląskiej,
wojnie siedmioletniej i wojnie o sukcesję
bawarską. W czasach pokoju zmieniała garnizony, stacjonując w Węgorzewie, Królewcu, Świętej Siekierce, Kreuzburgu, Cyntach,
Domnowie. Od 1764 r. jej garnizonem była
Iławka Pruska31. Stąd regiment przesunięty został na anektowane przez Prusy treny
Warmii. Wedle danych opublikowanych w
1787 r. sztab i pięć kompanii kwaterowały w
Świętej Siekierce (Heiligenbeil, dziś Mamonowo), pięć kompanii rozmieszczonych było w
Lidzbarku Warmińskim, po trzy w Olsztynie
i Dobrym Mieście, po dwie w Ornecie i Barczewie32. Choć informacji o wartemborskim
garnizonie nigdzie poza tym nie znajdziemy
(nie ma jej np. u Lynckera), na potwierdzenie jego istnienia natrafiamy w dokumentach serwisowych olsztyńskiego magistratu.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
W lipcu 1786 r. Królewska Wschodniopruska Kamera Wojny i Domen poleciła przewieźć z Barczewa do Olsztyna, a potem do
Dobrego Miasta utensylia garnizonowe
(Guarnisons Utensilien), m.in. cztery budki
wartownicze, dwie latarnie pocztowe, zydle,
stojaki, materace itp. Wyposażenie to miało
zostać powtórnie wykorzystane. Resztę, pozostałą w Barczewie, zamierzano zlicytować.
Świadczyć to może o przeprowadzonej właśnie wtedy likwidacji tamtejszego garnizonu33. Załoga wojskowa w przypadku owego
niewielkiego miasteczka istniała prawdopodobnie bardzo krótko. Wprowadzona została zapewne dopiero po 1783 r. W wydanej
dwa lata później „Topografii” Goldbecka
warmiński Wartembork nie występuje jeszcze jako miasto garnizonowe, choć jako takie przedstawione zostały Braniewo, Dobre
Miasto, Lidzbark Warmiński, Olsztyn, Orneta, Pieniężno i Reszel34.
Wedle informacji przekazanej za pośrednictwem magistratu do opracowywanej właśnie przez Goldbecka „Topografii”,
w styczniu 1782 r. załoga wojskowa miasta
liczyła 330 osób. Tworzyli ją: 1 major, 2 kapitanów, 8 subalternów (oficerowie młodsi),
6 sierżantów, 21 kaprali, 1 felczer, 7 doboszy,
157 muszkieterów oraz 76 kobiet i 51 córek36.
Dziwić może obecność kobiet w tym gronie,
trzeba jednak pamiętać, że w tamtych czasach żołnierzom i oficerom towarzyszyły ich
rodziny – żony i dzieci. Również oni stanowili pełnoprawną część każdego garnizonu.
Pierwsze pruskie koszary wznoszono właśnie przede wszystkim z myślą o wojskowych
posiadających rodziny.
Każdego miesiąca na podstawie danych
dostarczanych przez dowódcę sporządzano
listy kwaterunkowe. Pierwsza z zachowanych
dla Olsztyna pochodzi z czerwca 1782 r.37 Są
na niej podane niemal te same, wymienione
już liczby wojskowych. Olsztyński garnizon,
jak podaje lista, tworzyły wtedy trzy kompa-
serwisowych nowym okresem rozrachunkowym. Z jego początkiem, w czerwcu 1782 r.
w olsztyńskim garnizonie urlopowanych
było 188 osób. W kolejnych miesiącach ich
liczba podlegała tylko niewielkim fluktuacjom, swe maksimum osiągając zwykle w
sezonie żniw oraz robót polowych – w sierpniu 1782 r. nieobecnych było 190 ludzi. Urlopowani wykazywani byli na listach nawet
w przededniu ćwiczeń – w kwietniu 1783 r.
wpisano ich w liczbie 187. Piętnastego kwietnia rozpoczynał się trwający do końca maja
sezon ćwiczeń i przeglądów wojsk, podczas
którego wszyscy urlopowani musieli znaleźć
się na powrót w garnizonie. W maju ponownie skompletowany garnizon opuszczał miasto, wyruszając na przeprowadzany zawsze w
tym czasie, wspomniany już wielki przegląd
królewskich wojsk. Pozostałe w Olsztynie
rodziny żołnierzy i podoficerów czekały
cierpliwie powrotu swoich mężów i ojców –
olsztyński garnizon w maju 1783 r. tworzyło
Sekrety list kwaterunkowych
już tylko 46 kobiet i 9 dzieci 38.
Najważniejszą część listy
kwaterunkowej stanowiło podIlość pododdziałów zakwaliczenie miesięcznych wydatków
terowanych w poszczególnych
na zakwaterowanych u mieszmiastach Warmii miała związek
czan członków garnizonu. Obejz wielkością owych miejscomowało ono tylko niższe szarże.
wości, stanem ich zaludnienia i
W czerwcu 1782 r. wydatkowano
zabudowy, jak też sytuacją ekona kwaterunki łącznie 84 tal. 60
nomiczną ludności, a więc możgr. Były to wypłaty na 6 sierżanliwością utrzymania przez nią zatów po 67½ gr., na 19 podoficełóg wojskowych. W 1783 r. gród
rów po 60 gr., na 1 felczera 45 gr.,
nad Łyną był jeszcze niewielkim
na 7 doboszy i 165 muszkieterów
miasteczkiem, liczył 222 „dymy”
po 30 gr., na 50 kobiet po 15 gr.
i 2071 mieszkańców. Większa ich
oraz na 12 dzieci – za nie razem
część – potwierdzają to oficjalne
1 tal. 30 gr. Przeliczenia wskazudokumenty i statystyki – mówiła
jeszcze wtedy po polsku. Pruscy Fragment dokumentu z księgi rachunków serwisowych za lata 1784-1787, zawie- ją, że na wartość 1 talara składało
rający informację o dacie umieszczenia garnizonu w Olsztynie („13ten Octobr
się tu 90 groszy pruskich (licha
żołnierze, pochodzący z terenów 1777”). Zbiory Archiwum Państwowego w Olsztynie
moneta zdawkowa), nie zaś 24
Mazur oraz ziem Rzeczypospolitej używali tego samego języka, problemów z nie 3. batalionu Regimentu v. Berrenhauera „dobre grosze”, w których wypłacany był
porozumiewaniem się między miejscowymi pod komendą mjr. Meyera. Oprócz niego regulaminowy żołd pruskich żołnierzy. Za
i przybyszami więc nie było. Większy sta- było tu dwóch kapitanów – v. Fink i v. Wüttig żonatego muszkietera wedle przepisów nalenowić mogło protestanckie wyznanie dużej oraz kpt. sztabowy v. Bieberstein. Do tego: 8 żała się jak za dwóch, w Olsztynie rekompenczęści żołnierzy oraz fakt, że również z inno- subalternów (nie wymienionych już z nazwi- satę liczono jednak jak za 1,5 (45 gr.), za troje
wiercami przyszło teraz mieszkać Warmia- ska), 6 sierżantów, 19 podoficerów, 1 felczer, dzieci – jak za jednego żołnierza (30 gr.). Za
kom pod jednym dachem. Pruski garnizon 7 doboszy, 165 muszkieterów, 50 kobiet i 12 każdego podoficera i felczera – jak za dwóch
wprowadził pierwszą, dostrzegalną zmianę dzieci. Listy wymieniały także te osoby, które szeregowych żołnierzy, tu jednak wypłacono
w wyznaniowym obrazie miasteczka, w zna- służbowo odkomenderowane zostały z Ol- tylko 45 gr. Trudno powiedzieć, czym owe
czącym stopniu przyczyniając się do rozwo- sztyna. Wśród odprawionych w tym czasie różnice były spowodowane, nie dysponujeju tutejszej gminy ewangelickiej – ba, rzec do Piławy (Pillau) znajdowało się 2 pod- my bowiem szczegółową instrukcją dla tutejmożna, iż zapoczątkował jej istnienie. Do- oficerów, 1 dobosz, 13 muszkieterów oraz szego Servis-Amtu.
Listy kwaterunkowe Urzędu Serwisotąd, jeśli nie liczyć dwóch poborców akcyzy, 4 kobiety. Do Tapiawy (Tapiau) udali się z
wśród mieszkańców Jakubowego grodu było kolei: 1 podoficer, 1 dobosz, 2 muszkieterów wego sporządzane były w Olsztynie przez
zaledwie pięciu obywateli-protestantów! i 1 kobieta. Ich kwaterunkowe wysłane zo- jego rendanta i kontrolera (w 1782 odpoWyznanie przybyłych nie stanowiło jedna- stało przekazem pocztowym do tamtejszego wiednio: Rogalli i Braun), podpisywane zaś
przez dowódcę garnizonu (Meyer), który
kowoż monolitu. Garnizon nie składał się Urzędu Serwisowego.
Przeszło połowa składu załogi wojsko- odpowiadał za prawidłowość przekazanych
wyłącznie z innowierców. Magistrat musiał
przyznać, że wśród wojskowych znajduje wej znajdowała się stale na urlopach, wra- przez siebie danych, a także przez burmistrza
się również [cyt.:] wielu katolików35. Oczy- cając do macierzystego garnizonu tylko w i radę (Titius, Grunenberg, Rogalli, Leopold,
wistym jest, że chodziło przede wszystkim kwietniu, na czas trwających do końca maja Zimermann) oraz starszych miasta (Szkirde,
o służących w pruskim pułku Polaków, sta- ćwiczeń. Zaraz potem rozpoczynał się nowy Arend, Janowicz, Jegelki, Woydelko)39. Ci
nowiących trzon stałej obsady garnizonu.
rok wojskowy, będący zarazem w sprawach ostatni na każdej z zestawianych co miesiąc
DEBATA Numer 4 (103) 2016
41
list poświadczali, że wymieniony wyżej „serwis” otrzymali rzeczywiście ci, którzy dostali
wojskowych na kwatery.
Kwatery wojskowych niższego stopnia
opłacał Urząd Serwisowy. Kwaterunkowe dla wyższych szarż przekazywane było
z królewskiej Kasy Wojennej (Kriegs-Casse)
i wypłacane oficerom przez Urząd Serwisowy w formie gotówki w odstępach półrocznych. Dzięki zachowanym rachunkom poznać możemy niewymienione już na listach
kwaterunkowych nazwiska subalternów
olsztyńskiego garnizonu. W okresie 1782 –
1783 rendant Wilimski wypłacił dopłaty do
kwater porucznikom o nazwiskach: v. Eicke,
v. Bendemer, v. Petery, A. v. Szymanowicz,
v. Hahnfeld oraz chorążym: Sadkell, Schmidt,
Rehahn, v. Witten, Thone40. Korpus oficerski
pozostawał domeną szlachty pruskiej – polsko brzmiące nazwisko nosi tu tylko jeden
oficer. W innych pułkach i oddziałach wojskowych, zwłaszcza w późniejszym okresie,
polskie nazwiska bywały liczniej reprezentowane. W wykazie oficerów Regimentu
Garnizonowego XI w 1778 r. obecni są kapitanowie von Zbickowsky i von Choleva
oraz sztabskapitan von Wasilewsky, w 1788 r.
– a więc w momencie rozwiązania formacji – kpt. v. Sobieray oraz sztabskapitanowie
v. Szecepansky i v. Magnitzky, v. Cholewa
jest już majorem41. Z otrzymanych środków oficer miał obowiązek samodzielnie
wynająć dla siebie odpowiednie, niedrogie
mieszkanie oraz stajnię dla koni, podpisując
z właścicielem stosowną umowę (przynajmniej na okres roku). Wedle olsztyńskich
rachunków z 1783 r. kwaterunkowe majora
i kapitanów wynosiło miesięcznie 4 tal., subalterni dostawali po 2 tal. Zapewne szukali
oni sobie lokum w lepszych domach – być
może w tych obiektach, które nie podlegały
obowiązkowi „serwisu w naturze”. Wyłączonych z niego było całkiem sporo obiektów:
domy wyższych oficerów, szlachty, urzędników państwowych, burmistrza i członków
magistratu, osób duchownych i nauczycieli.
Nie umieszczano kwater również w kościołach i klasztorach, szkołach, placówkach
pocztowych, gospodach dla podróżnych, fabrykach, domach pogorzelców i budynkach
nowo wzniesionych (przez pierwsze trzy
lata), a także u kolonistów i nowych obywateli miasta42. Oficerowie na kwaterze byli bardzo pożądani – przepisy zwracały uwagę, by
nikogo tu nie wyróżniać i w kolejnych latach
stosować rotację gospodarzy. Kwaterunki
żołnierzy i podoficerów nie były jednak już
tak atrakcyjne. Dla zwykłych mieszczan stanowiły obciążenie kłopotliwsze i dużo bardziej dotkliwe niż podatki.
Zamiast koszar – mieszczańskie domy
W czasach, kiedy zwyczaj budowy koszar zaczynał dopiero powoli wchodzić w
życie, mieszczańskie kwaterunki były normalną, szeroko stosowaną praktyką43. Na
utrzymanie wojska składać się musieli wszyscy królewscy poddani, wszystkim też – poza
przypadkami, które wymieniłem – proporcjonalnie i zgodnie z zasadą równości przydzielano na kwatery żołnierzy. Na podstawie
przeprowadzonej klasyfikacji właściciele i
dzierżawcy posesji podlegający obowiązkowi
kwaterunku byli „rolowani” tj. wciągani na
specjalne listy (Einquartirungs-Rolle). Na ich
podstawie urząd serwisowy przygotowywał
bilety kwaterunkowe (Einquartirungs-Billets)
– kwity, na których umieszczony był numer
domu, nazwisko gospodarza oraz czas kwaterunku. Te roznoszone były po mieście. Nie
wolno było nikomu wymieniać się nimi,
wprowadzać samowolnie zmian, poprawek
etc. Tylko z prawidłowo wypełnionym biletem można było też przyjąć żołnierza na
kwaterę. Nikt nie miał prawa zmusić kogo-
Nocleg w Massow, rysunek Daniela Chodowieckiego z 1773 r. Nie inaczej wyglądało często miejsce noclegu
żołnierzy na mieszczańskich kwaterach
42
kolwiek do kwaterunku bez nakazu burmistrza oraz owego biletu. Zasady wygasały
jedynie w sytuacjach nadzwyczajnych, np.
podczas wojny. Warto podkreślić, że nie zapominano nigdy również o kwaterach rezerwowych. Sporządzana była ich lista z numerami domów, tak by w razie potrzeby ludzie
nowo przybyli, rekruci, albo też żołnierze,
którzy powracali do garnizonu mogli zostać
do nich natychmiast przydzieleni.
Zasady na których odbywały się kwaterunki, ukształtowane w XVIII w. dzięki
latom doświadczeń, podlegały już tylko
niewielkim zmianom. Przepisy uwzględniające lokalną specyfikę formułowane były na
nowo wtedy, gdy przyłączano do królestwa
nowe prowincje, do których wprowadzane
były pruskie wojska44. We wrześniu 1773 r.
Fryderyk II podpisał w Poczdamie nowy
regulamin, dotyczący spraw serwisu i kwaterunków, wydany specjalnie dla regimentów piechoty i kawalerii stacjonujących na
terenie Prus Wschodnich i Zachodnich, a
więc również na zabranych Polsce w wyniku
I rozbioru ziemiach Warmii i Pomorza Gdańskiego45. Przepisy określały szczegółowo zasady, na jakich powinny odbywać się kwaterunki w mieszczańskich domach. W punkcie
czternastym sprecyzowano: Na kwaterę podoficera i żołnierza składają się: wolny dach
nad głową, potrzebne drewno i światło, łóżka,
sprzęty do gotowania i prania, miejsce do przechowywania części munduru i ekwipunku, w
zimie ciepła izba wraz z gospodarzem i jego
rodziną, kawalerzyście dochodzi do tego nieco
światła przy futrowaniu jego konia46. Zaznaczano, że zakwaterowani powinni zadowolić
się warunkami, jakie zaoferuje im gospodarz. Nie wolno im było wymagać niczego
nadzwyczajnego, kłopotliwego i nieopłacalnego dla właściciela domu, jak np. specjalnego opalania dla nich izby lub rozpalania pod
kuchnią poza normalnym czasem posiłków,
gotowania strawy za bardzo małe pieniądze,
łóżek na sprężynach itp. Regulamin wspomina, że gość powinien zadowolić się materacem, jakich używa się zwykle w koszarach.
Wedle Poschmanna przy niedostatku łóżek
występującym w niewielkich miastach był
to najczęściej słomiany barłóg na podłodze.
W zimnych porach roku należało dzień
spędzać w izbie używanej przez gospodarza i jego rodzinę, spać zaś w komorze lub
na wyznaczonym miejscu. Żołnierz miał ze
sobą na kwaterze cały swój rynsztunek. Jego
czyszczeniu i utrzymaniu we właściwym
stanie poświęcać musiał codziennie wiele
czasu. Zwracano uwagę, by nie rozwieszał i
nie rozkładał części munduru i ekwipunku
po wszystkich ścianach, krzesłach, stołach,
gdzie mogłyby przeszkadzać domownikom.
Zamiast tego powinien poukładać je porządnie w jednym, wyznaczonym do tego miejscu – jeśli było ono czyste i suche.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Dodatkowi lokatorzy dla domowników
zawsze byli kłopotem. Przestrzegano, by na
kwaterze pilnować zasad właściwego współżycia, nie robić problemów z drobnostek,
nie rozpoczynać sporów, nie występować
słowem i czynem przeciw gospodarzowi
i jego najbliższym. Właściciel domu nie miał
obowiązku przygotowywać i uprzątać dla zakwaterowanych części izby lub wieczorami
specjalnie dla nich palić światła. Zabraniano
też zabierać światło, przy którym gospodarz
pracował. Zakwaterowani w żaden sposób
nie powinni przeszkadzać w wykonywaniu przez niego zawodu, ani jawnie bądź w
sposób ukryty z gospodarzem konkurować.
Przeciwnie – jeśli zgodził się na to ich przełożony (kapitan), mogli pomagać właścicielowi
domu jako czeladnicy, ucząc się przy okazji
profesji. Celem usunięcia nieprawidłowości i
wyeliminowania ewentualnych sporów kwatery miały być często wizytowane wspólnie
przez przedstawicieli komendy garnizonu
oraz magistratu.
Regulaminy podkreślały, że największe
obciążenie dla kwaterunków stanowią kobiety – żony żołnierzy i podoficerów47. Ich
los w garnizonie zawiązany był bez reszty
z losem małżonka – jeśliby ten np. zdezerterował, traciły prawa i środki do życia,
wykluczone zostawały od razu z wojskowej
społeczności. Miały one też obowiązek dostosować się do zaoferowanych na kwaterze
warunków – przysługiwały im jednak tylko
wspólne z mężem schronienie pod jednym
dachem oraz miejsce do spania u jego boku.
O wszystko pozostałe: o drewno, światło,
łóżka, o naczynia i sprzęty do gotowania
i prania, którymi często sobie dorabiały, o
obory dla hodowanego przez nie bydła, itp.
musiały już postarać się same. Nie wolno im
było wymagać od gospodarza niczego ponad
minimum, które im się zgodnie z przepisami należało. Ponieważ doświadczenie uczy
również, że gospodarze kwater cierpieć muszą
od kobiet więcej utrapień niż od mężczyzn –
stwierdzał regulamin – kapitanowie powinni
trzymać je w ryzach i troszczyć się, by gospodarz nie był zanadto przez nie obciążony, aby
nie zakłócały mu one spokoju i nie przeszkadzały w zarobkowaniu na życie48.
Trochę lepsze, choć nadal spartańskie
warunki przewidziano dla wojskowych
nieco wyższych stopni. Feldfeble, wachmistrzowie, kwatermistrzowie i felczerzy nie
mieli prawa żądać dla siebie oddzielnych
izb. Jak zaznaczono w regulaminie powinni być zadowoleni, jeśli gospodarz z wolnej
woli udostępni im stół do pracy zaopatrzony w szufladę, w której mogliby przechowywać swe dokumenty, materiały piśmienne lub medykamenty. Ponieważ byli
oni w większości żonaci, zachęcano by za
pośrednictwem magistratu umieszczać ich
w wynajmowanych na ten cel, opłacanych
niedrogo izbach. Rozwiązanie proponowano zastosować również w miarę możności
wobec obarczonych rodzinami żołnierzy
i podoficerów. [cdn]
1. Hugo Bonk [red.] „Geschichte der Stadt Allenstein”, Bd. V,
Urkundenbuch T. III,5., Spezielle Urkunden, 5. Teil: Behörden und
Garnison, Allenstein 1928 (dalej jako: Bonk, Bd.V, U.III,5), s. 143.
2. Por.: Hugo Bonk [red.] „Darstellung der Geschichte Allensteins”, Allenstein 1930, s. 264; Anton Funk, „Geschichte der
Stadt Allenstein von 1348 bis 1943”, Aalen 1979, s. 254; Bruno
Riediger „Die preußische Armee im Ermland 1772-1806” [w:]
„Zeitschrift für die Geschichte und Altertumskunde Ermlands”
[ZGAE] Bd. 45, Osnabrück 1989, s. 27; Janusz Jasiński, „Olsztyn
w latach 1772-1806” [w:] Stanisław Achremczyk, Władysław
Ogrodziński [red.], „Olsztyn 1353-2003”, Olsztyn 2003, s. 151.
3. Alojzy Szorc, „Zagrożenie Warmii przez Prusy (17221772)” [w:] „Komunikaty Mazursko-Warmińskie” nr 4 (118),
1972, s. 555.
4. Riediger, tamże, s. 24.
5. „Auffällig ist, daß der Großteil der ermländischen Städte
erst ab 1783 Garnisonen erhielt. Davor finden wir außer in
Braunsberg nur in Rößel preußische Kontingente”; por.: Riediger,
tamże, s. 27.
6. Adolf Poschmann, „Die gute alte Zeit in Heilsberg” [w:]
„Unsere Ermländische Heimat. Mitteilungsblatt des Historischen
Vereins für Ermland”, nr 3/1957; por.: Riediger, tamże, s. 29,
przyp. 34 i 36.
7. Alexander von Lyncker, „Die altpreußische Armee 1714
– 1806 und ihre Militärkirchenbücher”, Nachdruck Neustadt a. d.
A., 1980; por.: Riediger, tamże, s. 28, tabela I oraz przyp. 33.
8. Cyt. za: Alexander von Lyncker, „Armia pruska 17141806”, tłum. Jarosław Pawlikowski, Oświęcim 2012, s. 14.
9. Adolf Poschmann, „Heilsberg als Garnisonstadt 1773
bis 1817” [w:] „Ermland mein Heimatland! Heimatbeilage der
„Warmia”, nr 1-8/1942.
10. Por.: Franz Buchholz, „Bilder aus Wormditts Vergangenheit”, Wormditt 1931, s. 173.
11. XVIII-wieczne akta Urzędu Serwisowego w Olsztynie
przechowywane są w Archiwum Państwowym w Olsztynie w
zespole Magistratu Olsztyna pod sygnaturami: 259/333, 259/334,
259/339, 259/340, 259/341, 259/342, 259/343, 259/344, 259/345,
259/347, 259/348.
12. „Die Stadt ist unbequartiert, kann also hiervon keine
Einnahme haben”; por.: APO 259/339, Magistrat zu Allenstein.
Jährliche Servis-Rechnung der Stadt Allenstein vom 1ten Juny
1776 bis den letzten May 1777, s. 10, 14.
13. Przeliczenia komplikuje stosowany w czasach Fryderyka
II system monetarny, w którym występowały dwa rodzaje groszy
o różnej wartości: tzw. dobre grosze i grosze pruskie. Przyjmowany był następujący przelicznik: 1 talar (Reichsthaler) = 24 dobrych
groszy (Gute Groschen) = 288 fenigów (Pfennig) = 90 groszy pruskich (Groschen) = 270 szelągów (Schilling)
14. Tamże, s. 52, 58. Regiment v. Hallmanna – Pułk Garnizonowy nr I, w latach 1772-1787 dowodzony przez płk. Friedricha Syliusa v. Hallmanna, stacjonujący w Kłajpedzie (Memel),
Gąbinie (Gumbinnen), Kętrzynie, Reszlu i Węgorzewie; por.: Lyncker, tamże., s. 210-211.
15. APO 259/340, Magistrat zu Allenstein. Monaths und
Jährlicher Servis-Etat der Königl-Preußischen Stadt Allenstein
vom 1ten Juni 1782 bis ult. May 1783.
16. „…die Lichte vom 13ten Octobr 1777, an welchen
Tage die Guarnison eingerücket ist,…” [podkreśl. autora]; por.:
APO 259/342, Magistrat zu Allenstein. Servis Rechnungs-Belegen pro Anno 1784/85 der Stadt Allenstein, dok. nr 72, Der Stadt
Allenstein Etat von denen bey der hisigen Guarnison Benötigten
Wacht-Holz-Oel und Lichte Anno 1784/87.
17. Zwyczaj sporządzania co trzy lata nowego budżetu
serwisowego, który musiał zostać sprawdzony i wysłany do
urzędowej aprobaty, stosowany był w Prusach również po wojnach napoleońskich; por.: Krünitz, Johann Georg, „Oekonomische
Encyklopädie oder allgemeines System der Staats- Stadt- Hausund Lan-dwirthschaft”, Bd. 153: Seil - Sieckenstockbahn, Berlin
1830, hasło „Servis- und Einquartierungswesen”, s. 393.
18. „Die Stadt ist bequartieret mit 3. Compagnien Regiments von Ingersleben”; por.: APO 259/340, Monatlicher und
Jährlicher Servis-Etat der Königlichen Preußischen Stadt Allenstein vom 1tem Juni 1781 bis ult May 1784, s. 1 i nst.
19. Por.: Poschmann, „Heilsberg als Garnisonstadt 1773 bis
1817” [w:] „Ermland mein Heimatland!” nr 1/1942, s. 3; Buchholz, tamże.
20. Wedle niektórych publikacji z XVIII w. gen.-mjr. Carl
Ludwig v. Ingersleben zmarł w 1781 r. w Heiligenbeil; por.: „Biographisches Lexikon aller Helden und Militärpersonen welche sich
in Preußischen Diensten berühmt gemacht haben”. T.2, Berlin
1789, s. 210. Inne podają, że nastąpiło to w 1782 r.
21. Pisownia nazwiska za: https://de.wikipedia.org/wiki/
Sigismund_August_von_Berrenhauer
22. „Zustand der Königlichen Preussischen Armee im Jahr
1787 und kurzgefaste Geschichte dieses Heeres und seiner Stiftung an bis auf jetzigen Zeiten”, Breslau 1787, [dalej jako „Zustand
1787”], s. 83.
23. Johann Friedrich S*** „Kurzgefasste Geschichte aller
Königlichen preußischen Regimenter zur Erklärung der illuminierten Abbildungen derselben, auf welchen die Chefs bis aufs
Jahr 1768. fortgesetzt worden” [w:] „Accurate Vorstellung der
sämtlichen Königlich Preussischen Armee...”, Nürnberg 1768,
s. 111-112 [dalej jako: „Accurate...”]; „Kurzgefaßte Stamm- und
Rangliste aller Regimenter der Königlich-Preußischen Armee
von deren Stiftung an bis Ende 1785”, Berlin 1786, s. 9, 39 (dalej
jako: „Kurzgefaßte…”) ; „Zustand...”, s.; 18, 98.
24. „Zustand 1787”, s. 83.
25. Współczesne publikacje opierając się zapewne na barwnej rycinie z 1768 r. wymieniają „niebieską kamizelkę i spodnie”
(por.: „Accurate…”, ryc. 96; Lyncker, s. 224-225). We wszystkich
rocznikach wojskowych z lat 70./80. XVIII w. spodnie i kamizelka
uniformu Regimentu Garnizonowego XI opisywane są jednak
jako „weisse Unterkleider” (por.: „Kurzgefaßte...”, s. 101). Rozbieżność może być wynikiem błędu autora ryciny lub dokonanej
potem zmiany umundurowania pułku.
26. „…für ihm ward dieses Garnison-Regiment in Polen,
Preußen und dem Reiche angeworben”; por.: „Accurate...”, s. 112.
Informację powtarzają także inne opracowania z epoki; por.: „Kurzgefaßte…”, s. 102; „Zustand 1787”, s. 92.
27. https://de.wikipedia.org/wiki/Sigismund_August_von_
Berrenhauer
28. Uderzające, że informację o polskim zaciągu do Regimentu Garnizonowego nr XI znajdziemy w kilku XVIII-wiecznych publikacjach, nie ma jej już u Lynckera i Gierathsa. Por.:
Lyncker, tamże, s. 224-225; Günther Gieraths, „Die Kampfhandlungen der Brandenburgisch-Preussischen Armee 1626-1807.
Ein Quellenhandbuch”, Berlin 1964, s. 319-320
29. „Die heilsberger Soldaten waren zur Hälfte Masuren
und zur anderen Hälfte Polen”, pisze Poschmann o Regimencie v.
Ingerslebena; por.: Poschmann, tamże, s. 4
30. „Kurzgefaßte...”, s. 101.
31. Gieraths, tamże.
32. „Zustand 1787”, s. 92.
33. APO 259/343, dok. nr 136.
34. Johann Friedrich Goldbeck, „Volständige Topographie
des Königreichs Preussen. Erster Theil welcher die Topographie
von Ost-Preussen enthält”, Königsberg und Leipzig [1785], s. 20-23.
35. W datowanej na 22.01.1783 r. informacji magistratu
Olsztyna przekazanej do „Topografii” Goldbecka zawarto nast.
informację: „Außer der Guarnison, worunter auch viele
Catolisch, und denen Accise-Officianten befinden sich nur zur
Zeit 5 Bürger, welche der Evangelisch-Lutherischen Religion
zugethan sind” [podkreśl. autora]; Hugo Bonk [red.] „Geschichte
der Stadt Allenstein”, Bd. III, Urkundenbuch T. I, Allgemeine
Urkunden bis 1815, Allenstein 1912, s. 599.
36. Por.: Bonk, tamże, s. 598-602:; Bonk, Bd.V, U.III,5, s. 143.
Warto zwrócić też uwagę, że informacja przekazana została przez
magistrat do „Topografii...” 22 stycznia 1783 r, ale zawarte w niej
dane odnośnie garnizonu, spisane przez Meyera [major, dowódca garnizonu], datowane są na 20 stycznia 1782 r. – był to więc o
dziwo zapis przytaczany przez badaczy, ale przeoczony przez nich
jako dowód na obecność załogi wojskowej w mieście już w tym
okresie. Zastanawia wyszczególnienie „kobiet” (Frauen) i „córek”
(Töchter), ich liczby, dość rozbieżne z danymi list kwaterunkowych oraz pominięcie dzieci.
37. APO 259/340, k. 55 i nst.: „Quartier Liste pro Mense Junio 1782 der Stadt Allenstein. Gefertigt vom Servis-Amt. Rogalli
– Rendant, Braun – Controlleur”
38. APO 259/340. W 1782 r. na listach kwaterunkowych
wykazywane były następujące liczby urlopowanych: czerwiec –
188, lipiec – 188, sierpień – 190, wrzesień – 189, październik –
188, listopad – 187, grudzień – 189; w 1783 r.: styczeń – 188, luty
– 188, marzec – 187, kwiecień – 187.
39. Tamże; pisownia wszystkich nazwisk wedle własnoręcznych podpisów sygnatariuszy. Warto zwrócić uwagę, że we współczesnych opracowaniach jako członka magistratu olsztyńskiego
podaje się często „Leopolda Zimmermanna” - „Leopold” było tymczasem nazwiskiem. Chodziło o dwie różne osoby: Antona Leopolda (miejscowy Organarius) oraz Johannesa Zimermanna (kupiec).
40. Por.: APO 259/340, k. 40 – 54, dok. nr 28 – 40.
41. „Zustand der königlichen Preussischen Armee im Jahr
1788 und kurzgefasste Geschichte dieses Heeres von sejner Stiftung an bis auf die jetzigen Zeiten”, Breslau 1788, s. 122.
42. Por.: Krünitz, tamże, s. 392.
43. Por.: Rafał Bętkowski, „Wojsko, kwaterunki i koszary”
[w:] „Debata” nr 2(101)2016, s. 37 i nst.
44. Por.: „Königlich Preussisches Reglement, wie es in Absicht auf die Einquartirung des Militairs, die Polizey in Bezug auf
dasselbe und die Servis-Abgabe in den Fürstenthumern Ansbach
und Bayreuth gehalten werden soll. De dato Potsdam, den 31.
October 1796”.
45. „Servis und Einquartierungs-Reglement für sämtliche
in denen Ost- und West-Preußischen Provinzen einquartierte
Regimenter von der Infanterie und Cavallerie. De dato Potsdam,
den 23. Septbr. 1773”, Königsberg 1773.
46. Tamże, s. 8,
47. „Ueberhaupt und weil doch die Weiber der Soldaten
immer die größte Beschwerde bey der Einquartierung verursachen…”, tamże, s. 12.
48. Tamże, s. 10-11.
DEBATA Numer 4 (103) 2016
Historyk-regionalista,
wiceprezes Stowarzyszenia
„Święta Warmia”. Autor
książek „Olsztyn jakiego nie
znacie”, „Dragoni z Olsztyna.
Dzieje formacji i koszar”,
„Olsztyn czasów Ericha
Mendelsohna”.
[email protected]
Rafał Bętkowski
43
Pierwszy garnizon Olsztyna (cz. 1)
cd. ze s. 43
Pierwsza z zachowanych list kwaterunkowych olsztyńskiego garnizonu, zawierająca dane z czerwca 1782 r. Zbiory Archiwum Państwowego w Olsztynie
Trojak pruski – moneta z lichego srebra, o wartości 3 groszy pruskich, wybita
w mennicy królewieckiej w 1777 roku – w tym samym, w którym Olsztyn
otrzymał swój pierwszy garnizon (awers i rewers). Zb. autora
Mundury Regimentu v. Manteuffla, późniejszego Regimentu v. Ingerslebena i v. Berrenhauera
(Regiment Garnizonowy nr XI), wg ryciny z 1768 r. Po stronie lewej oficer, po prawej – muszkieter. Zamiast szabli u pasa nosi on pochwę z bagnetem
44
DEBATA Numer 4 (103) 2016

Podobne dokumenty