Ciemne chmury nad OZE... - Polska Izba Gospodarcza Energetyki
Transkrypt
Ciemne chmury nad OZE... - Polska Izba Gospodarcza Energetyki
OZE Ciemne chmury nad OZE... W styczniu bieżącego roku Polska Izba Gospodarcza Energii Odnawialnej zorganizowała dwie ważne debaty poświęcone Odnawialnym Źródłom Energii: „Ocena oddziaływania na środowisko energetyki wiatrowej” oraz „Projekt ustawy o Odnawialnych Źródłach Energii”. Poruszone w nich kwestie i wnioski przedstawiamy w rozmowie z wiceprezesem PIGEO, Tomaszem Podgajniakiem. Michał Kaczmarczyk: W styczniu PIGEO zorganizowało debatę nt. „Oceny oddziaływania na środowisko energetyki wiatrowej”. Jakie wnioski nasuwają się Panu po tej dyskusji? Tomasz Podgajniak: Mamy do czynienia ze stanem sporej niewiedzy, nie tylko wśród społeczeństwa, ale także specjalistów, którzy zajmują się oceną skutków środowiskowych. Przejawia się to w nieumiejętności identyfikowania rzeczywistych, istotnych aspektów środowiskowych i zdrowotnych, a także racjonalnej i obiektywnej oceny innych aspektów związanych z działaniem farm wiatrowych. Eksponowane są natomiast zagrożenia nieistotne lub wręcz nieistniejące. W przestrzeni publicznej funkcjonuje przy tym kilka mitów, powielanych, czasem na zasadzie „głuchego telefonu”, w wielu publikacjach. Nie mówi się natomiast o tym, co jest najbardziej istotne. MK: Wciąż pokutuje opinia: farma wiatrowa tak, ale nie obok mojego domu. Poruszmy kwestię oddziaływania farm wiatrowych na społeczności zamieszkujące ich pobliże, mam na myśli hałas, wpływ infradźwięków i tzw. efekt stroboskopowy. Odpowiednia odległość farmy od zabudowań rozwiązuje ten problem, niemniej wciąż pojawiają się obawy... TP: Najbardziej rozpowszechnionym w tej chwili mitem jest ryzyko pojawienia się czegoś, co nazywane jest „chorobą wibroakustyczną” i rzekomo ta choroba jest skutkiem oddziaływania infradźwięków emitowanych przez turbiny wiatrowe. Jednak taka jednostka chorobowa w nomenklaturze medycznej nie istnieje i nie ma potwierdzonych naukowo dowodów, które uprawniałyby do analizowania takiego ryzyka. Termin pojawił się w sporadycznych badaniach prowadzonych przez naukowców za granicą, na populacjach obejmujących kilkadziesiąt osób. Z epidemiologicznego punktu widzenia, są to populacje zbyt małe, żeby można było wyciągnąć uprawnione wnioski medyczne. Jest to jednak jeden z najczęściej 8 2/2012 rozpowszechnianych mitów przez przeciwników farm wiatrowych, m.in. lobby energetyki konwencjonalnej, które obawia się utraty wpływów i władzy. Obserwujemy oddziaływanie elektrowni wiatrowych na środowisko przy istniejących i zarządzanych przez nas farmach wiatrowych: Cisów (farma działa od 11 lat) i Tymień (działa od 7 lat). Okoliczni mieszkańcy nie odczuwają dolegliwości charakteryzujących rzekomo „chorobę wibroakustyczną”. Warto dodać, że we wspomnianych publikacjach mieszane są z reguły informacje o oddziaływaniu infradźwięków (dźwięki o częstotliwości poniżej 20 Hz) na zdrowie ludzi na stanowiskach pracy (np. dotyczy to operatorów maszyn ciężkich) z opisem skutków infradźwięków obecnych powszechnie w środowisku, a pochodzących z mnóstwa źródeł. Warto więc wskazać, że natężenie tych wibracji w odległości powiedzmy 350 m od wiatraka jest co najmniej 100 tysięcy razy słabsze niż dozwolone na stanowisku pracy (jak wynika z praw fizyki, natężenie każdej fali maleje do kwadratu odległości). Są to oddziaływania dla większości ludzi nieodczuwalne. Drugi mit, o którym Pan wspomniał, to efekt stroboskopowy. Jest to oddziaływanie migoczącego światła, odbijającego się od łopat elektrowni wiatrowej, mylnie często utożsamianie z oddziaływaniem ruchomego cienia wywoływanego przez wirujące łopaty śmigła. W warunkach polskich, przy takim, a nie innym położeniu słońca nad horyzontem, jeżeli efekt stroboskopowy czy efekt migotania cienia w ogóle występuje, trwa od 5 do 10 minut na dobę (czas oddziaływania na pojedynczy, stacjonarny obiekt). Nowoczesne elektrownie mają śmigła pokrywane farbami nieodbijającymi światła, więc w zasadzie pozostaje kwestia ruchomego cienia. W Polsce brak normy, która określałaby dopuszczalny czas jego oddziaływania, Niemcy taką normę wprowadzili, a czas wynosi 30 minut – mieścimy się zatem w normie. OZE Co do hałasu. Zgodnie z polskim prawem, a jesteśmy krajem, który ma bardzo restrykcyjne wymagania ochrony przed hałasem, musimy zadbać, aby hałas emitowany przez turbinę wiatrową nie przekraczał 40–45 dB w miejscu, gdzie przebywa stale jego potencjalny odbiorca. Jest to poziom szumu wywoływanego przez liście, z kolei np. szczekanie psa z sąsiedniego gospodarstwa znacznie ten poziom przekracza. Podam kolejny przykład: kiedy w małym pomieszczeniu zamkniętym rozmawiają więcej niż we dwie osoby, to poziom hałasu przekracza 60 dB. Z modeli, które stosujemy, ale też z pomiarów rzeczywistych oddziaływań wynika, że minimalna bezpieczna odległość wiatraka od zabudowy to 350–400 m. Nie znam przykładu parku wiatrowego, w którym określona w pozwoleniach odległość od zabudowy mieszkalnej byłaby mniejsza. Dowodzi to, że mamy do czynienia z mitem nie tylko co do szkodliwego oddziaływania infradźwięków, ale także hałasu. MK: Ekolodzy często poruszają kwestię negatywnego wpływu farm wiatrowych na populację ptaków... TP: Paradoksalnie to dzięki inwestycjom w energetykę wiatrową przeprowadzono w ostatnich latach kilkaset badań ornitologicznych i chiropterologicznych, obejmujących wielosezonowe obserwacje ptaków i nietoperzy w rejonach lokalizacji przyszłych parków wiatrowych. Mamy więc dziś zdecydowanie większą wiedzę na temat krajowej populacji ptaków, ich zwyczajów, czy korytarzy migracyjnych, niż mieliśmy pięć, sześć lat temu. Środowisko ornitologiczne mocno skorzystało na tych działaniach. Strumień pieniędzy, który do nich trafił, proszę mi wierzyć – nie mówię tego pejoratywnie, pozwolił na sfinansowanie wielu ciekawych prac badawczych i zgromadzenie nowych doświadczeń, co w istotnym stopniu poprawiło metodykę obserwacji. Bardzo się cieszę, że tak się stało. Uważam, że są to dodatkowe korzyści społeczne, które w każdym procesie inwestycyjnym mogą się pojawiać, jeżeli ten proces jest dobrze prowadzony. Wracając do kwestii śmiertelności ptaków, wiemy w efekcie tych badań, że wpływ farm wiatrowych jest relatywnie niewielki. W odniesieniu do prawidłowo zlokalizowanych parków wskaźnik śmiertelności nie przekracza dwóch, trzech przypadków w ciągu roku na turbinę. Jeżeli zestawimy te dane ze śmiertelnością ptaków wywołaną kolizjami na liniach energetycznych, przez zderzenie z budynkami, autami czy wreszcie z powodów naturalnych, to okazuje się, że elektrownie wiatrowe są na odległym miejscu w tej statystyce. Poza tym ptaki nie są głupie, analizują przeszkody, które napotykają na swojej drodze i z czasem uczą się omijać je, co obserwujemy na MAMY DO CZYNIENIA ZE STANEM SPOREJ NIEWIEDZY, NIE TYLKO WŚRÓD SPOŁECZEŃSTWA, ALE TAKŻE SPECJALISTÓW, KTÓRZY ZAJMUJĄ SIĘ OCENĄ SKUTKÓW ŚRODOWISKOWYCH. EKSPONOWANE SĄ ZAGROŻENIA NIEISTOTNE LUB WRĘCZ NIEISTNIEJĄCE. farmach, które już eksploatujemy. Istotne jest, aby w procesie przygotowywania inwestycji rzetelnie identyfikować potencjalne oddziaływania i lokalizować turbiny w bezpiecznej odległości od tras przelotu (np. z dala od dolin rzecznych czy szpalerów drzew) oraz od lęgowisk i żerowisk. Chciałbym jednocześnie podkreślić, że wszystkie farmy wiatrowe są obecnie zobowiązane do tzw. monitoringu poinwestycyjnego. Parki, które realizuję czy nadzoruję – także. Właśnie podpisujemy umowę na trzyletni monitoring dla nowo wybudowanej farmy wiatrowej. W tym wypadku zastosujemy nowatorską metodę – monitoring będzie prowadzony z zastosowaniem radaru, co pozwoli na obserwację ptaków w odległości 15 km od farmy. Dodam, że radar wykrywa ptaki o wadze od 40 g masy ciała. MK: Jak odniesie się Pan do opinii, że farmy wiatrowe szpecą krajobraz? TP: Oczywiście jest to kwestia subiektywna. Jednym się to podoba, inni kręcą nosem. Budowa wiatraków stanowi niewątpliwie ingerencję w krajobraz, tak jak i każda inna działalność budowlana. Ale, jeżeli akceptujemy w przestrzeni różne obiekty, które służą człowiekowi, jak linie energetyczne, farmy tuczu, budynki mieszkalne czy drogi, to dlaczego nie akceptujemy elektrowni wiatrowych, które produkują czystą energię? Zresztą co do zasady, stawiamy je przede wszystkim na otwartych, płaskich terenach, tam gdzie wiatr wieje w sposób niezakłócony, a te tereny z punktu widzenia walorów estetycznych z reguły są mało interesujące i nie podlegają żadnym reżimom ochronnym. Najbardziej cieszą nasze oko pofałdowane tereny z mozaiką pól, poprzecinane szpalerami drzew, a to miejsca nieatrakcyjne dla wiatraków. MK: Po Pana słowach można dojść do wniosku, że obawy ekologów są nieuzasadnione... TP: Na pewno jak każda działalność ludzka, budowa farmy wiatrowej jest ingerencją w środowisko, dlatego musi podlegać określonym reżimom prawnym. Po to wymagana jest ocena oddziaływania na środowisko, żeby zbadać, czy konkretny projekt, w konkretnym miejscu może być zlokalizowany, jeżeli tak, to na jakich warunkach można go zrealizować. W decyzji środowiskowej określa się np. dozwoloną liczbę turbin, ich lokalizację, minimalną odległość od zabudowy, odległość od ściany lasu i od linii drogi zadrzewionej, która może być miejscem żerowania nietoperzy, odległość od oczek wodnych itd. Istnieje szereg kryteriów, które dobrze zlokalizowana elektrownia wiatrowa musi spełnić i trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat bardzo mocno rozwinęły się metodyki wykonywania tych ocen, gwarantując obecnie, że wybudowany park wiatrowy nie będzie stanowił zagrożenia dla środowiska. 2/2012 9 OZE MK: Przejdźmy do projektu ustawy o Odnawialnych Źródłach Energii. Kluczową kwestią jest fakt zniesienia obowiązku zakupu energii wyprodukowanej z OZE, zachowując go w formie mocno ograniczonej dla mikroinstalacji. Druga rzecz, to zmiana zasady finansowania inwestycji już zrealizowanych. Mam na myśli wartość certyfikatów, których cena nadal nie będzie gwarantowana, a dodatkowo ma być pomniejszana o średnią cenę sprzedaży energii elektrycznej na rynku w poprzednim roku kalendarzowym... TP: Zacznijmy od tego, że ustawa miała za zadanie transponować dyrektywę 2009/28/WE w sprawie promowania stosowania energii ze źródeł odnawialnych, ale tego niestety nie czyni. Gdyby nie ten obowiązek, ja za taką ustawą bym nie tęsknił. Z mojego punktu widzenia, system, który funkcjonował do tej pory, pod warunkiem, że byłby bardziej perspektywicznie opisany, poza rok 2017, był dobry. Wywołał ruch inwestycyjny, zaczęliśmy doganiać wskaźniki produkcji energii ze źródeł odnawialnych, które sami przyjęliśmy... Gdy myśleliśmy o systemie wsparcia w 2004 roku, a projekt systemu skrystalizował się w roku 2005, mieliśmy niespełna 3% udziału OZE w całkowitej podaży energii, z czego większość wytwarzały elektrownie wodne wybudowane w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. Zastanawialiśmy się wtedy, czy cel 7,5% na rok 2010 jest celem wykonalnym. Okazało się, że jest realny, a nawet trochę go przekroczyliśmy, przynajmniej jeżeli chodzi o całkowitą podaż energii finalnej, we wszystkich jej aspektach, także produkcji ciepła i paliw płynnych. Jeżeli natomiast chodzi o elektroenergetykę, osiągnęliśmy poziom, który założyliśmy w 2004 roku, czyli system zadziałał. Teraz nasze cele są bardziej ambitne, do 2020 roku udział podaży z OZE w całkowitej konsumpcji energii finalnej powinien sięgnąć 15,5%, natomiast w elektroenergetyce – 19%. Musimy zatem zwielokrotnić tempo procesów inwestycyjnych, bo zostało nam zaledwie 8 lat do wykonania tych zadań. Tymczasem, projekt ustawy, a raczej trój- 10 2/2012 paku energetycznego, na który składa się Prawo energetyczne, Prawo gazowe i ustawa o odnawialnych źródłach energii, które trzeba czytać łącznie, fundamentalnie zmienia zasady wsparcia, likwidując zwłaszcza jeden filar, na którym do tej pory opierała się cała filozofia funkcjonowania systemu, a więc obowiązek zakupu energii z OZE przez spółki dystrybucyjne. W tym momencie źródła małe będą miały poważne problemy ze sprzedażą energii, nie będą w stanie konkurować na rynku i stracą podstawę bytu. Projektodawcy proponują jednocześnie nowe zasady, teoretycznie sensowne, ale zastosowane z gracją drwala. Chodzi mianowicie o powiązanie ceny zielonego certyfikatu z ceną energii „czarnej” w taki sposób, że MOŻE SIĘ ZA CHWILĘ OKAZAĆ, ŻE ABY ZREALIZOWAĆ ZOBOWIĄZANIA UNIJNE, KONIECZNA JEST KOLEJNA ZMIANA PRAWA. TYLKO PO CO TO CAŁE ZAMIESZANIE? JEST TO TEŻ CZYNNIK, KTÓRY OBNIŻA WIARYGODNOŚĆ POLSKI JAKO MIEJSCA INWESTZCJI. im wyższa będzie cena energii „czarnej”, tym tańszy będzie zielony certyfikat. Co do idei, ja się z tym pomysłem identyfikuję, tzn. jestem w stanie przyjąć, że docelowo certyfikat będzie wart zero, ponieważ w którymś momencie musimy przestać finansować sektor OZE. Nie może być on w nieskończoność dotowany, gdyż z ekonomicznego punktu widzenia nie ma to sensu i kiedyś musi zacząć bronić się sam. Technologie OZE w perspektywie 10 lat, góra 15 lat powinny na tyle stanieć, aby konkurować z energetyką konwencjonalną, która z kolei będzie drożeć, bo potrzebuje pieniędzy na modernizację i nakładamy na nią ograniczenia emisyjne. Ustawa została jednak tak zaprojektowana, że nie ma gwarancji pozyskania zielonego certyfikatu, bo nie ma gwarancji zakupu energii, a zatem nie uda się skonstruować żadnego sensownego biznes planu i zaplanować przychodów. Jest to typowo polska próba wymyślania na nowo koła. W innych krajach Unii Europejskiej znane są i z powodzeniem stosowane metody, które realizują wspo- mnianą wcześniej zasadę, a jednocześnie są znacznie mniej skomplikowane i bardziej przewidywalne. Wystarczy po te doświadczenia sięgnąć. MK: Bez wątpienia brak cen gwarantowanych to zła informacja dla sektora bankowego, zaangażowanego w realizację projektów OZE. Czy konsekwencją może być wycofanie kapitału? TP: Banki są przerażone, bo w ostatnich latach według moich szacunków zainwestowano 3 mld euro w samą energetykę wiatrową, z czego znaczna część to kredyty bankowe. Gdyby teraz okazało się, że te jednostki wiatrowe nie są w stanie sprzedać produkowanej energii, to znaczy, że nie będą w stanie spłacić zaciągniętych kredytów. Banki mają z tym kłopot, bo pojawia się ryzyko powstania portfela „złych kredytów”. Nawet jeżeli przejmą inwestycje od operatorów, to sytuacja będzie dla nich tak samo zła, ponieważ będą mieli elektrownie wiatrowe, a nie będą mogli sprzedać energii, którą one wyprodukują, a nabywców na ten majątek i za racjonalną cenę może być trudno znaleźć. Jest to zmiana dramatyczna, która może wywołać poważne tąpnięcie w sektorze. Może się za chwilę okazać, że aby zrealizować nasze cele i zobowiązania unijne, konieczna jest kolejna zmiana prawa. Tylko po co to całe zamieszanie? Jest to też czynnik, który obniża wiarygodność Polski jako miejsca inwestycji nie tylko w sektorze OZE, ale każdym innym, który chcielibyśmy rozwijać w myśl naszej strategii gospodarczej. Instytucje finansowe podnoszą larum, a to przecież one bezpośrednio współpracują z inwestorami. Doprowadzimy do sytuacji, w której komitety ryzyka będą przekazywać inwestorowi informację: „nie damy Ci kredytu na inwestycję w Polsce, bo niestety ten kraj jest nieprzewidywalny”. MK: Jedną z kluczowych zmian jest wprowadzenie współczynników korekcyjnych, które ma okresowo ustalać Minister Gospodarki. Jak Pan ocenia konsekwencje z tego płynące? TP: Współczynniki korekcyjne mają pewien sens, ale przy założeniu, że prawidłowo identyfikujemy koszty produkcji energii w poszczególnych sektorach i że stosowane są one do inwestycji plano- OZE wych, a nie do zrealizowanych czy w toku realizacji. Proszę przy tym zwrócić uwagę na schizofreniczne głosy z tego samego resortu. Kiedy mówi się o potrzebie rozwoju energetyki jądrowej, można usłyszeć, że energetyka odnawialna jest bardzo droga, a najdroższa jest energetyka wiatrowa, bo koszt uzyskania energii jest wielokrotnie wyższy, niż w przypadku elektrowni jądrowej. Kiedy jednak planuje się współczynniki korekcyjne, to pojawia się informacja, że koszt produkcji energii z elektrowni wiatrowych jest porównywalny, a może nawet niższy niż w przypadku współspalania i najniższy w całym sektorze OZE. Jak chcemy uzasadnić jedną rzecz, to mówimy jedno, jak drugą, to mówimy co innego. Taki brak szacunku dla faktów jest porażający. MK: Czy Pana zdaniem zapisy ustawy mogą ograniczyć dostęp do zawodu instalatora? Chodzi mi przede wszystkim o wymagane trzy lata doświadczenia i konieczność udziału w szkoleniu. TP: Państwo po raz kolejny usiłuje decydować kogo ja, jako inwestor, mam zatrudnić. To jest zresztą bardzo ciekawe, bo pan premier wielokrotnie i myślę, że całkowicie szczerze deklarował, że jego konikiem jest deregulacja i ograniczenie liczby zawodów reglamentowanych. W projekcie ustawy pojawiają się natomiast, niewymagane przez dyrektywę 2009/28/WE, bariery w dostępie do zawodu instalatora. W dyrektywie wymaga się jedynie, aby państwa zapewniły insta- MK: W projekcie ustawy brak kryteriów korzystania z odnawialnych źródeł w sposób zrównoważony. Czy współczynniki korekcyjne spełnią tę rolę? TP: To są dwie różne kwestie. Oczywiście współczynniki korekcyjne miałyby sens, gdyby rzeczywiście mocniej wspierały rozwój sektorów, które dziś słabiej bronią się na rynku, jak np. fotowoltaika. Biorąc pod uwagę koszty inwestycyjne i racjonalne stopy zwrotu nakładów, ale też i postęp technologiczny w tej dziedzinie, który obserwujemy, można stwierdzić, że w krótkiej perspektywie czasu stanie się ona konkurencyjna. Dziś powinniśmy więc dawać wsparcie takim rozwiązaniom, aby w przyszłości obroniły się same. Według mojej opinii należy wycofywać wsparcie dla OZE w perspektywie kilkunastu lat, ale teraz trzeba je zapewnić na stabilnym poziomie. W tym sensie współczynniki korekcyjne są usprawiedliwione. PROPONOWANY PROJEKT USTAWY W ŻADNYM WYPADKU NIE PRZYCZYNI SIĘ DO ROZWOJU OZE W POLSCE. TĘ USTAWĘ NALEŻY NAPISAĆ OD NOWA, TRZEBA CAŁKOWICIE PRZEMYŚLEĆ I ZWERYFIKOWAĆ FILOZOFIĘ, KTÓRA LEGŁA U JEJ PODSTAW. Natomiast kryteria zrównoważonego rozwoju odnoszą się do generalnej oceny skutków środowiskowych, w szczególności w przypadku biopaliw, które powinny być wykorzystywane, produkowane i pozyskiwane tak, aby przy okazji uzyskiwać rzeczywistą redukcję emisji gazów szklarniowych czy chronić obszary o dużych walorach przyrodniczych. Takich kryteriów w projekcie ustawy nie znajdziemy. latorom niedyskryminujący dostęp do systemu certyfikacji po to, aby instalator mógł konkurować na rynku, pokazując, że spełnia określone wymagania jakościowe, że posiada wiedzę w tym zakresie, umie rzetelnie wykonywać instalacje i że to zostało sprawdzone przez jednostkę godną zaufania, czyli jednostkę certyfikującą. Tymczasem my odwracamy całą logikę systemu mówiąc „nie wejdziesz na rynek jak nie będziesz miał certyfikatu, a żeby to zrobić, musisz udowodnić, że pracujesz 3 lata w branży i że masz kierunkowe wykształcenie techniczne”. Więc np. doktor filozofii, który nauczył się instalować panele fotowoltaiczne i dzięki temu przestał być bezrobotnym doktorem filozofii, a stał się „pożytecznym” członkiem naszej społeczności, traci szansę realizowania zleceń, bo nie ma kierunkowego wykształcenia. No przecież to jest chore. Po co to wszystko? Po to, aby firmy szkoleniowe i Urząd Dozoru Technicznego, który na gwałt szuka pola dla swojej aktywności, zyskały nowe źródła przychodów. Społeczeństwo natomiast i cała grupa dostawców mikrourządzeń dostaną cios znienacka od Państwa, utrudniający im działalność, podnoszący koszty i ograniczający rozwój rynku. MK: Podczas debaty zorganizowanej przez PIGEO powiedział Pan: „W naszym przekonaniu, w przekonaniu nie tylko PIGEO, ale też organizacji zrzeszonych w PRK OZE proponowany projekt ustawy w żadnym wypadku nie przyczyni się do rozwoju sektora odnawialnych źródeł energii w Polsce. Będzie wręcz przeciwnie”. Zakończyły się konsultacje, a wygląda na to, że projekt zamiast poprawiać, należy napisać od nowa... TP: Jestem zdania, że tę ustawę należy napisać od nowa, trzeba całkowicie przemyśleć i zweryfikować filozofię, która legła u jej podstaw. Nieprzypadkowo dyrektywa 2009/28/WE mówi o promocji OZE. Słowo promocja w naszej ustawie się nie znalazło i nawet jeżeli nie jest to typowe „freudowskie” zaniechanie, to dużo mówi o sposobie myślenia ludzi, którzy tę ustawę przygotowali. Zawsze chcemy być mądrzejsi i coś udziwnić. To też efekt totalnego braku zaufania wszystkich do każdego. Natomiast podejście do zmian systemu wsparcia nazwałbym brakiem honoru, o ile państwa mają w ogóle taką cechę. Bo jeżeli państwo coś powiedziało inwestorom pięć, sześć lat temu, a potem potwierdziło to w Polityce Energetycznej Polski do 2030 roku i Krajowym Planie Działania, to ja to traktuję jako poważną obietnicę poważnych władz odpowiedzialnego kraju. Jeżeli teraz to samo państwo prokuruje projekt ustawy, który te wszystkie obietnice i deklaracje przekreśla i jeszcze udaje, że wszystko jest w porządku, to jak to nazwać? Polityką…? MK: Dziękuję za rozmowę. Z Tomaszem Podgajniakiem, wiceprezesem PIGEO, rozmawiał Michał Kaczmarczyk. 2/2012 11