Ciemne chmury nad OZE... - Polska Izba Gospodarcza Energetyki

Transkrypt

Ciemne chmury nad OZE... - Polska Izba Gospodarcza Energetyki
OZE
Ciemne chmury nad OZE...
W styczniu bieżącego roku Polska Izba Gospodarcza Energii Odnawialnej zorganizowała dwie ważne debaty poświęcone Odnawialnym Źródłom Energii: „Ocena oddziaływania na środowisko energetyki wiatrowej” oraz „Projekt
ustawy o Odnawialnych Źródłach Energii”. Poruszone w nich kwestie i wnioski przedstawiamy w rozmowie z wiceprezesem PIGEO, Tomaszem Podgajniakiem.
Michał Kaczmarczyk: W styczniu PIGEO zorganizowało debatę nt. „Oceny oddziaływania na
środowisko energetyki wiatrowej”. Jakie wnioski
nasuwają się Panu po tej dyskusji?
Tomasz Podgajniak: Mamy do czynienia ze stanem
sporej niewiedzy, nie tylko wśród społeczeństwa, ale
także specjalistów, którzy zajmują się oceną skutków
środowiskowych. Przejawia się to w nieumiejętności
identyfikowania rzeczywistych, istotnych aspektów
środowiskowych i zdrowotnych, a także racjonalnej i
obiektywnej oceny innych aspektów związanych
z działaniem farm wiatrowych. Eksponowane są natomiast zagrożenia nieistotne lub wręcz nieistniejące.
W przestrzeni publicznej funkcjonuje przy tym kilka
mitów, powielanych, czasem na zasadzie „głuchego
telefonu”, w wielu publikacjach. Nie mówi się natomiast o tym, co jest najbardziej istotne.
MK: Wciąż pokutuje opinia: farma wiatrowa tak,
ale nie obok mojego domu. Poruszmy kwestię
oddziaływania farm wiatrowych na społeczności
zamieszkujące ich pobliże, mam na myśli hałas,
wpływ infradźwięków i tzw. efekt stroboskopowy. Odpowiednia odległość farmy od zabudowań
rozwiązuje ten problem, niemniej wciąż pojawiają się obawy...
TP: Najbardziej rozpowszechnionym w tej chwili
mitem jest ryzyko pojawienia się czegoś, co nazywane jest „chorobą wibroakustyczną” i rzekomo ta
choroba jest skutkiem oddziaływania infradźwięków
emitowanych przez turbiny wiatrowe. Jednak taka
jednostka chorobowa w nomenklaturze medycznej
nie istnieje i nie ma potwierdzonych naukowo dowodów, które uprawniałyby do analizowania takiego
ryzyka. Termin pojawił się w sporadycznych badaniach prowadzonych przez naukowców za granicą, na
populacjach obejmujących kilkadziesiąt osób. Z epidemiologicznego punktu widzenia, są to populacje
zbyt małe, żeby można było wyciągnąć uprawnione
wnioski medyczne. Jest to jednak jeden z najczęściej
8
2/2012
rozpowszechnianych mitów przez przeciwników farm
wiatrowych, m.in. lobby energetyki konwencjonalnej,
które obawia się utraty wpływów i władzy. Obserwujemy oddziaływanie elektrowni wiatrowych na środowisko przy istniejących i zarządzanych przez nas
farmach wiatrowych: Cisów (farma działa od 11 lat)
i Tymień (działa od 7 lat). Okoliczni mieszkańcy nie
odczuwają dolegliwości charakteryzujących rzekomo
„chorobę wibroakustyczną”.
Warto dodać, że we wspomnianych publikacjach
mieszane są z reguły informacje o oddziaływaniu infradźwięków (dźwięki o częstotliwości poniżej 20 Hz)
na zdrowie ludzi na stanowiskach pracy (np. dotyczy
to operatorów maszyn ciężkich) z opisem skutków
infradźwięków obecnych powszechnie w środowisku, a pochodzących z mnóstwa źródeł. Warto więc
wskazać, że natężenie tych wibracji w odległości
powiedzmy 350 m od wiatraka jest co najmniej 100
tysięcy razy słabsze niż dozwolone na stanowisku
pracy (jak wynika z praw fizyki, natężenie każdej fali
maleje do kwadratu odległości). Są to oddziaływania
dla większości ludzi nieodczuwalne.
Drugi mit, o którym Pan wspomniał, to efekt stroboskopowy. Jest to oddziaływanie migoczącego
światła, odbijającego się od łopat elektrowni wiatrowej, mylnie często utożsamianie z oddziaływaniem
ruchomego cienia wywoływanego przez wirujące łopaty śmigła. W warunkach polskich, przy takim, a nie
innym położeniu słońca nad horyzontem, jeżeli efekt
stroboskopowy czy efekt migotania cienia w ogóle
występuje, trwa od 5 do 10 minut na dobę (czas
oddziaływania na pojedynczy, stacjonarny obiekt).
Nowoczesne elektrownie mają śmigła pokrywane
farbami nieodbijającymi światła, więc w zasadzie
pozostaje kwestia ruchomego cienia. W Polsce brak
normy, która określałaby dopuszczalny czas jego oddziaływania, Niemcy taką normę wprowadzili, a czas
wynosi 30 minut – mieścimy się zatem w normie.
OZE
Co do hałasu. Zgodnie z polskim prawem, a jesteśmy krajem, który ma bardzo
restrykcyjne wymagania ochrony przed
hałasem, musimy zadbać, aby hałas
emitowany przez turbinę wiatrową nie
przekraczał 40–45 dB w miejscu, gdzie
przebywa stale jego potencjalny odbiorca. Jest to poziom szumu wywoływanego przez liście, z kolei np. szczekanie psa
z sąsiedniego gospodarstwa znacznie
ten poziom przekracza. Podam kolejny
przykład: kiedy w małym pomieszczeniu
zamkniętym rozmawiają więcej niż we
dwie osoby, to poziom hałasu przekracza
60 dB. Z modeli, które stosujemy, ale też
z pomiarów rzeczywistych oddziaływań
wynika, że minimalna bezpieczna odległość wiatraka od zabudowy to 350–400
m. Nie znam przykładu parku wiatrowego, w którym określona w pozwoleniach
odległość od zabudowy mieszkalnej
byłaby mniejsza. Dowodzi to, że mamy
do czynienia z mitem nie tylko co do
szkodliwego oddziaływania infradźwięków, ale także hałasu.
MK: Ekolodzy często poruszają
kwestię negatywnego wpływu farm
wiatrowych na populację ptaków...
TP: Paradoksalnie to dzięki inwestycjom
w energetykę wiatrową przeprowadzono
w ostatnich latach kilkaset badań ornitologicznych i chiropterologicznych, obejmujących wielosezonowe obserwacje
ptaków i nietoperzy w rejonach lokalizacji przyszłych parków wiatrowych. Mamy
więc dziś zdecydowanie większą wiedzę
na temat krajowej populacji ptaków, ich
zwyczajów, czy korytarzy migracyjnych,
niż mieliśmy pięć, sześć lat temu. Środowisko ornitologiczne mocno skorzystało
na tych działaniach. Strumień pieniędzy,
który do nich trafił, proszę mi wierzyć –
nie mówię tego pejoratywnie, pozwolił
na sfinansowanie wielu ciekawych prac
badawczych i zgromadzenie nowych
doświadczeń, co w istotnym stopniu
poprawiło metodykę obserwacji. Bardzo
się cieszę, że tak się stało. Uważam, że
są to dodatkowe korzyści społeczne,
które w każdym procesie inwestycyjnym
mogą się pojawiać, jeżeli ten proces jest
dobrze prowadzony. Wracając do kwestii
śmiertelności ptaków, wiemy w efekcie
tych badań, że wpływ farm wiatrowych
jest relatywnie niewielki. W odniesieniu
do prawidłowo zlokalizowanych parków
wskaźnik śmiertelności nie przekracza
dwóch, trzech przypadków w ciągu roku
na turbinę. Jeżeli zestawimy te dane ze
śmiertelnością ptaków wywołaną kolizjami na liniach energetycznych, przez zderzenie z budynkami, autami czy wreszcie
z powodów naturalnych, to okazuje się,
że elektrownie wiatrowe są na odległym
miejscu w tej statystyce. Poza tym ptaki
nie są głupie, analizują przeszkody, które
napotykają na swojej drodze i z czasem
uczą się omijać je, co obserwujemy na
MAMY DO CZYNIENIA ZE STANEM
SPOREJ NIEWIEDZY, NIE TYLKO
WŚRÓD SPOŁECZEŃSTWA, ALE
TAKŻE SPECJALISTÓW, KTÓRZY
ZAJMUJĄ SIĘ OCENĄ SKUTKÓW
ŚRODOWISKOWYCH. EKSPONOWANE SĄ ZAGROŻENIA NIEISTOTNE LUB WRĘCZ NIEISTNIEJĄCE.
farmach, które już eksploatujemy. Istotne
jest, aby w procesie przygotowywania inwestycji rzetelnie identyfikować
potencjalne oddziaływania i lokalizować
turbiny w bezpiecznej odległości od tras
przelotu (np. z dala od dolin rzecznych
czy szpalerów drzew) oraz od lęgowisk
i żerowisk.
Chciałbym jednocześnie podkreślić, że
wszystkie farmy wiatrowe są obecnie
zobowiązane do tzw. monitoringu poinwestycyjnego. Parki, które realizuję czy
nadzoruję – także. Właśnie podpisujemy
umowę na trzyletni monitoring dla nowo
wybudowanej farmy wiatrowej. W tym
wypadku zastosujemy nowatorską metodę – monitoring będzie prowadzony
z zastosowaniem radaru, co pozwoli na
obserwację ptaków w odległości 15 km
od farmy. Dodam, że radar wykrywa ptaki
o wadze od 40 g masy ciała.
MK: Jak odniesie się Pan do opinii, że
farmy wiatrowe szpecą krajobraz?
TP: Oczywiście jest to kwestia subiektywna. Jednym się to podoba, inni kręcą
nosem. Budowa wiatraków stanowi
niewątpliwie ingerencję w krajobraz, tak
jak i każda inna działalność budowlana.
Ale, jeżeli akceptujemy w przestrzeni
różne obiekty, które służą człowiekowi,
jak linie energetyczne, farmy tuczu, budynki mieszkalne czy drogi, to dlaczego
nie akceptujemy elektrowni wiatrowych,
które produkują czystą energię? Zresztą
co do zasady, stawiamy je przede wszystkim na otwartych, płaskich terenach, tam
gdzie wiatr wieje w sposób niezakłócony,
a te tereny z punktu widzenia walorów
estetycznych z reguły są mało interesujące i nie podlegają żadnym reżimom
ochronnym. Najbardziej cieszą nasze
oko pofałdowane tereny z mozaiką pól,
poprzecinane szpalerami drzew, a to
miejsca nieatrakcyjne dla wiatraków.
MK: Po Pana słowach można dojść
do wniosku, że obawy ekologów są
nieuzasadnione...
TP: Na pewno jak każda działalność ludzka, budowa farmy wiatrowej jest ingerencją w środowisko, dlatego musi podlegać
określonym reżimom prawnym. Po to
wymagana jest ocena oddziaływania na
środowisko, żeby zbadać, czy konkretny
projekt, w konkretnym miejscu może być
zlokalizowany, jeżeli tak, to na jakich warunkach można go zrealizować. W decyzji
środowiskowej określa się np. dozwoloną
liczbę turbin, ich lokalizację, minimalną
odległość od zabudowy, odległość od
ściany lasu i od linii drogi zadrzewionej,
która może być miejscem żerowania nietoperzy, odległość od oczek wodnych itd.
Istnieje szereg kryteriów, które dobrze
zlokalizowana elektrownia wiatrowa musi
spełnić i trzeba przyznać, że
w ciągu ostatnich pięciu, sześciu lat
bardzo mocno rozwinęły się metodyki
wykonywania tych ocen, gwarantując
obecnie, że wybudowany park wiatrowy nie będzie stanowił zagrożenia dla
środowiska.
2/2012
9
OZE
MK: Przejdźmy do projektu ustawy
o Odnawialnych Źródłach Energii.
Kluczową kwestią jest fakt zniesienia
obowiązku zakupu energii wyprodukowanej z OZE, zachowując go w
formie mocno ograniczonej dla mikroinstalacji. Druga rzecz, to zmiana
zasady finansowania inwestycji już
zrealizowanych. Mam na myśli wartość
certyfikatów, których cena nadal nie
będzie gwarantowana, a dodatkowo
ma być pomniejszana o średnią cenę
sprzedaży energii elektrycznej na
rynku w poprzednim roku kalendarzowym...
TP: Zacznijmy od tego, że ustawa miała
za zadanie transponować dyrektywę
2009/28/WE w sprawie promowania
stosowania energii ze źródeł odnawialnych, ale tego niestety nie czyni. Gdyby
nie ten obowiązek, ja za taką ustawą bym
nie tęsknił. Z mojego punktu widzenia, system, który funkcjonował do tej
pory, pod warunkiem, że byłby bardziej
perspektywicznie opisany, poza rok 2017,
był dobry. Wywołał ruch inwestycyjny,
zaczęliśmy doganiać wskaźniki produkcji
energii ze źródeł odnawialnych, które
sami przyjęliśmy...
Gdy myśleliśmy o systemie wsparcia
w 2004 roku, a projekt systemu skrystalizował się w roku 2005, mieliśmy niespełna 3% udziału OZE w całkowitej podaży
energii, z czego większość wytwarzały
elektrownie wodne wybudowane
w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. Zastanawialiśmy się wtedy, czy cel 7,5% na rok
2010 jest celem wykonalnym. Okazało się,
że jest realny, a nawet trochę go przekroczyliśmy, przynajmniej jeżeli chodzi
o całkowitą podaż energii finalnej, we
wszystkich jej aspektach, także produkcji
ciepła i paliw płynnych. Jeżeli natomiast
chodzi o elektroenergetykę, osiągnęliśmy
poziom, który założyliśmy w 2004 roku,
czyli system zadziałał. Teraz nasze cele
są bardziej ambitne, do 2020 roku udział
podaży z OZE w całkowitej konsumpcji
energii finalnej powinien sięgnąć 15,5%,
natomiast w elektroenergetyce – 19%.
Musimy zatem zwielokrotnić tempo procesów inwestycyjnych, bo zostało nam
zaledwie 8 lat do wykonania tych zadań.
Tymczasem, projekt ustawy, a raczej trój-
10
2/2012
paku energetycznego, na który składa się
Prawo energetyczne, Prawo gazowe
i ustawa o odnawialnych źródłach energii,
które trzeba czytać łącznie, fundamentalnie zmienia zasady wsparcia, likwidując
zwłaszcza jeden filar, na którym do tej
pory opierała się cała filozofia funkcjonowania systemu, a więc obowiązek zakupu
energii z OZE przez spółki dystrybucyjne.
W tym momencie źródła małe będą miały
poważne problemy ze sprzedażą energii,
nie będą w stanie konkurować na rynku
i stracą podstawę bytu. Projektodawcy
proponują jednocześnie nowe zasady,
teoretycznie sensowne, ale zastosowane
z gracją drwala. Chodzi mianowicie
o powiązanie ceny zielonego certyfikatu
z ceną energii „czarnej” w taki sposób, że
MOŻE SIĘ ZA CHWILĘ OKAZAĆ,
ŻE ABY ZREALIZOWAĆ ZOBOWIĄZANIA UNIJNE, KONIECZNA JEST
KOLEJNA ZMIANA PRAWA. TYLKO
PO CO TO CAŁE ZAMIESZANIE?
JEST TO TEŻ CZYNNIK, KTÓRY
OBNIŻA WIARYGODNOŚĆ POLSKI
JAKO MIEJSCA INWESTZCJI.
im wyższa będzie cena energii „czarnej”,
tym tańszy będzie zielony certyfikat. Co
do idei, ja się z tym pomysłem identyfikuję, tzn. jestem w stanie przyjąć, że docelowo certyfikat będzie wart zero, ponieważ
w którymś momencie musimy przestać
finansować sektor OZE. Nie może być on
w nieskończoność dotowany, gdyż z ekonomicznego punktu widzenia nie ma to
sensu i kiedyś musi zacząć bronić się sam.
Technologie OZE w perspektywie
10 lat, góra 15 lat powinny na tyle stanieć,
aby konkurować z energetyką konwencjonalną, która z kolei będzie drożeć, bo
potrzebuje pieniędzy na modernizację
i nakładamy na nią ograniczenia emisyjne. Ustawa została jednak tak zaprojektowana, że nie ma gwarancji pozyskania
zielonego certyfikatu, bo nie ma gwarancji zakupu energii, a zatem nie uda
się skonstruować żadnego sensownego
biznes planu i zaplanować przychodów.
Jest to typowo polska próba wymyślania na nowo koła. W innych krajach Unii
Europejskiej znane są i z powodzeniem
stosowane metody, które realizują wspo-
mnianą wcześniej zasadę, a jednocześnie
są znacznie mniej skomplikowane
i bardziej przewidywalne. Wystarczy po
te doświadczenia sięgnąć.
MK: Bez wątpienia brak cen gwarantowanych to zła informacja dla sektora
bankowego, zaangażowanego w realizację projektów OZE. Czy konsekwencją może być wycofanie kapitału?
TP: Banki są przerażone, bo w ostatnich
latach według moich szacunków zainwestowano 3 mld euro w samą energetykę wiatrową, z czego znaczna część to
kredyty bankowe. Gdyby teraz okazało się,
że te jednostki wiatrowe nie są w stanie
sprzedać produkowanej energii, to znaczy,
że nie będą w stanie spłacić zaciągniętych
kredytów. Banki mają z tym kłopot, bo pojawia się ryzyko powstania portfela „złych
kredytów”. Nawet jeżeli przejmą inwestycje od operatorów, to sytuacja będzie dla
nich tak samo zła, ponieważ będą mieli
elektrownie wiatrowe, a nie będą mogli
sprzedać energii, którą one wyprodukują,
a nabywców na ten majątek i za racjonalną cenę może być trudno znaleźć. Jest to
zmiana dramatyczna, która może wywołać
poważne tąpnięcie w sektorze. Może się
za chwilę okazać, że aby zrealizować nasze
cele i zobowiązania unijne, konieczna jest
kolejna zmiana prawa. Tylko po co to całe
zamieszanie? Jest to też czynnik, który
obniża wiarygodność Polski jako miejsca
inwestycji nie tylko w sektorze OZE, ale
każdym innym, który chcielibyśmy rozwijać w myśl naszej strategii gospodarczej.
Instytucje finansowe podnoszą larum, a to
przecież one bezpośrednio współpracują
z inwestorami. Doprowadzimy do sytuacji,
w której komitety ryzyka będą przekazywać inwestorowi informację: „nie damy Ci
kredytu na inwestycję w Polsce, bo niestety ten kraj jest nieprzewidywalny”.
MK: Jedną z kluczowych zmian jest
wprowadzenie współczynników
korekcyjnych, które ma okresowo
ustalać Minister Gospodarki. Jak Pan
ocenia konsekwencje z tego płynące?
TP: Współczynniki korekcyjne mają pewien sens, ale przy założeniu, że prawidłowo identyfikujemy koszty produkcji
energii w poszczególnych sektorach i że
stosowane są one do inwestycji plano-
OZE
wych, a nie do zrealizowanych czy w toku
realizacji. Proszę przy tym zwrócić uwagę
na schizofreniczne głosy z tego samego resortu. Kiedy mówi się o potrzebie
rozwoju energetyki jądrowej, można
usłyszeć, że energetyka odnawialna jest
bardzo droga, a najdroższa jest energetyka wiatrowa, bo koszt uzyskania energii
jest wielokrotnie wyższy, niż w przypadku elektrowni jądrowej. Kiedy jednak
planuje się współczynniki korekcyjne, to
pojawia się informacja, że koszt produkcji energii z elektrowni wiatrowych jest
porównywalny, a może nawet niższy niż
w przypadku współspalania i najniższy
w całym sektorze OZE. Jak chcemy uzasadnić jedną rzecz, to mówimy jedno, jak
drugą, to mówimy co innego. Taki brak
szacunku dla faktów jest porażający.
MK: Czy Pana zdaniem zapisy ustawy
mogą ograniczyć dostęp do zawodu
instalatora? Chodzi mi przede wszystkim o wymagane trzy lata doświadczenia i konieczność udziału
w szkoleniu.
TP: Państwo po raz kolejny usiłuje
decydować kogo ja, jako inwestor, mam
zatrudnić. To jest zresztą bardzo ciekawe,
bo pan premier wielokrotnie i myślę, że
całkowicie szczerze deklarował, że jego
konikiem jest deregulacja i ograniczenie
liczby zawodów reglamentowanych.
W projekcie ustawy pojawiają się natomiast, niewymagane przez dyrektywę
2009/28/WE, bariery w dostępie do zawodu instalatora. W dyrektywie wymaga się
jedynie, aby państwa zapewniły insta-
MK: W projekcie ustawy brak kryteriów korzystania z odnawialnych
źródeł w sposób zrównoważony. Czy
współczynniki korekcyjne spełnią tę
rolę?
TP: To są dwie różne kwestie. Oczywiście
współczynniki korekcyjne miałyby sens,
gdyby rzeczywiście mocniej wspierały rozwój sektorów, które dziś słabiej bronią się
na rynku, jak np. fotowoltaika. Biorąc pod
uwagę koszty inwestycyjne i racjonalne
stopy zwrotu nakładów, ale też
i postęp technologiczny w tej dziedzinie,
który obserwujemy, można stwierdzić, że
w krótkiej perspektywie czasu stanie się
ona konkurencyjna. Dziś powinniśmy więc
dawać wsparcie takim rozwiązaniom, aby
w przyszłości obroniły się same. Według
mojej opinii należy wycofywać wsparcie
dla OZE w perspektywie kilkunastu lat,
ale teraz trzeba je zapewnić na stabilnym
poziomie. W tym sensie współczynniki
korekcyjne są usprawiedliwione.
PROPONOWANY PROJEKT USTAWY W ŻADNYM WYPADKU NIE
PRZYCZYNI SIĘ DO ROZWOJU OZE
W POLSCE. TĘ USTAWĘ NALEŻY
NAPISAĆ OD NOWA, TRZEBA CAŁKOWICIE PRZEMYŚLEĆ I ZWERYFIKOWAĆ FILOZOFIĘ, KTÓRA LEGŁA
U JEJ PODSTAW.
Natomiast kryteria zrównoważonego
rozwoju odnoszą się do generalnej oceny
skutków środowiskowych, w szczególności w przypadku biopaliw, które
powinny być wykorzystywane, produkowane i pozyskiwane tak, aby przy okazji
uzyskiwać rzeczywistą redukcję emisji
gazów szklarniowych czy chronić obszary
o dużych walorach przyrodniczych.
Takich kryteriów w projekcie ustawy nie
znajdziemy.
latorom niedyskryminujący dostęp do
systemu certyfikacji po to, aby instalator
mógł konkurować na rynku, pokazując,
że spełnia określone wymagania jakościowe, że posiada wiedzę w tym zakresie, umie rzetelnie wykonywać instalacje
i że to zostało sprawdzone przez jednostkę godną zaufania, czyli jednostkę
certyfikującą.
Tymczasem my odwracamy całą logikę
systemu mówiąc „nie wejdziesz na
rynek jak nie będziesz miał certyfikatu,
a żeby to zrobić, musisz udowodnić,
że pracujesz 3 lata w branży i że masz
kierunkowe wykształcenie techniczne”.
Więc np. doktor filozofii, który nauczył
się instalować panele fotowoltaiczne
i dzięki temu przestał być bezrobotnym
doktorem filozofii, a stał się „pożytecznym” członkiem naszej społeczności,
traci szansę realizowania zleceń, bo
nie ma kierunkowego wykształcenia.
No przecież to jest chore. Po co to
wszystko? Po to, aby firmy szkoleniowe
i Urząd Dozoru Technicznego, który na
gwałt szuka pola dla swojej aktywności, zyskały nowe źródła przychodów.
Społeczeństwo natomiast i cała grupa
dostawców mikrourządzeń dostaną
cios znienacka od Państwa, utrudniający im działalność, podnoszący koszty
i ograniczający rozwój rynku.
MK: Podczas debaty zorganizowanej
przez PIGEO powiedział Pan:
„W naszym przekonaniu, w przekonaniu nie tylko PIGEO, ale też organizacji
zrzeszonych w PRK OZE proponowany
projekt ustawy w żadnym wypadku
nie przyczyni się do rozwoju sektora
odnawialnych źródeł energii w Polsce.
Będzie wręcz przeciwnie”. Zakończyły
się konsultacje, a wygląda na to, że
projekt zamiast poprawiać, należy
napisać od nowa...
TP: Jestem zdania, że tę ustawę należy
napisać od nowa, trzeba całkowicie
przemyśleć i zweryfikować filozofię, która
legła u jej podstaw. Nieprzypadkowo
dyrektywa 2009/28/WE mówi o promocji
OZE. Słowo promocja w naszej ustawie
się nie znalazło i nawet jeżeli nie jest to
typowe „freudowskie” zaniechanie, to
dużo mówi o sposobie myślenia ludzi,
którzy tę ustawę przygotowali. Zawsze
chcemy być mądrzejsi i coś udziwnić.
To też efekt totalnego braku zaufania
wszystkich do każdego.
Natomiast podejście do zmian systemu
wsparcia nazwałbym brakiem honoru,
o ile państwa mają w ogóle taką cechę.
Bo jeżeli państwo coś powiedziało inwestorom pięć, sześć lat temu, a potem
potwierdziło to w Polityce Energetycznej Polski do 2030 roku i Krajowym
Planie Działania, to ja to traktuję jako
poważną obietnicę poważnych władz
odpowiedzialnego kraju. Jeżeli teraz to
samo państwo prokuruje projekt ustawy, który te wszystkie obietnice
i deklaracje przekreśla i jeszcze udaje,
że wszystko jest w porządku, to jak to
nazwać? Polityką…?
MK: Dziękuję za rozmowę.
Z Tomaszem Podgajniakiem,
wiceprezesem PIGEO, rozmawiał
Michał Kaczmarczyk.
2/2012
11

Podobne dokumenty