Nadzieja Niewdach Niespodzianka
Transkrypt
Nadzieja Niewdach Niespodzianka
Nadzieja Niewdach Już od czterech lat jestem studętką polonistyki na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym. Bardzo lubię pisać wierszę, czasami prozę, lubię poezję Juliana Tuwima i Julii Hartwig, dlatego tłumaczę wiersze na język białoruski oraz rosyjski. Kilka razy wyjeżdżałam do Polski na letnie szkoły językowe, a ostatnim razem w tym roku dostałam stypendium GFPS-Polska, dlatego przez cały semestr studiowałam na Uniwersytecie Jadiellońskim w Krakowie, a potem obroniłam pracę, dotyczącą specyfiki tłumaczeń poetyckich. W przyszłości zamierzam robić magisterkę na UJ. Niespodzianka Słońce jeszcze nie zdążyło skryć się za horyzontem i jego jasne promienie, pokonując tysiące kilometrów, oślepiały oczy i odbijały się złotem w płowych włosach Gosi. Rozświetlone liliowe niebo pochłaniało swoją wspaniałością i niepojętością rozum młodej marzycielki. Kojarzyło się jej, że wystarczy zaledwie bardzo zapragnąć czegoś, to da się osiągnąć wiele rzeczy, nawet dolecieć do gwiazd, które wabią i ciągną za sobą, jak wir wodny. Lekki wiaterek ślizgał się po ramionach Gosi, dotykając płatków usznych, kołysał liście starego dębu, na którym siedziała, zwiesiwszy nogi, nasza dziewczynka, i dreszczem po ciele przypomniał o tym, że ciepłe letnie wieczory tak samo nie są wiecznymi, jak życie człowieka. „Niemożliwie nawet wyobrazić, - myślała Gosia, - co było by, gdyby żyć można było tyle, ile się zechce! Czy zdecydowałby się ktoś na zawsze zostać jeńcem swojego ciała?” Gosia odrazu wyobraziła sobie ostpeconą zgrzybiałą staruchę i od takiej myśli poczuła się niedobrze. Jej wcale nie chciało się żyć wiecznie, przecież co robić potem, kiedy wszystkie sprawy będą załatwione! „Jak to, jeżeli nie umrzeć w jeden dzień! To przecież jakoś nie jest jak w bajce. Nie, jednoznacznie nieśmiartelność nie jest dla mnie, - pomyślała Gosia, - aby tylko rodzice byli zawsze obok...” Następnym ranem, kiedy młodszy brat, przytulając różnokolorową poduszkę, jeszcze cichutko sapał, podróżując gdzieś w krajach Morfeusza, Gosia już naciągała na siebie swoją ulubioną sukienkę, którą podarowała jej babcia dwa lata temu na siedmiolecie. Sukienka była już trochę ciasna, jednak mianowicie ona pewnego razu uratowała małą szawolnicę od nieprzyjemności, kiedy, ześlizgując z drzewa, które było tajnym miejscem przebywania Gosi, szczęśliwie zawisnęła na jednym z sęczków, zaczepiąc się za niego ramiączkiem sukienki. Jednak, w tym czasie, jak przypominaliśmy o tym wydarzeniu, wybiła godzina dziewiąta. Słoneczne promienie już całkowicie oświeciły pokój dziecinny, a Gosia zdążyła przebiec wszystkimi kącikami w domu i zatrzasnąć za sobą drzwi, zostawiwszy na okrągłym kuchennym stole od świeżych drożdżówek okruchy, nad którymi już krążyła pareczka much, co niewiadomo skąd się 1 wzięły, szklankę z nie dopitym mlekiem i kartkę: „Babciu, nie martw się, szybko wrócę, Twoja najukochańsza wnuczka!” Kręta ścieżka wzdłuż płytkiej rzeczki prowadziła do najdroższego wieloletniego dębu, na którym tyle czasu spędzała Gosia. Tutaj rodziły się najbardziej nietypowe marzenia i plany, tutaj można się rozpłynąć w naturze i poczuć jej niewielką częścią, liściem, kołysanym przez wiatr. Tutaj można nawet zapomnieć o tym, że jeden brzydki chłopiec ze szkoły przez cały rok pozostawia w skrzynce pocztowej dziwne karteczki z wyznaniami miłości. „I dlaczego Mateusz nigdy na mnie nie patrzy?” – czas od czasu smuciła się Gosia. Jednak nawet o takich rzeczach nie chce się myśleć, gdy cały świat, wszystkie pola i rzeki, góry i lasy, które są widoczne na wierzchołkach starego drzewa, były posiadłością jej bogatej wyobraźni... Wreszcie dąb spojrzał prosto w niebieskie oczy swojej wiernej przyjaciółki. Dotarłszy celu, Gosia zręcznie weszła na drzewo i wyjęła coś z kieszeni sukienki i szybko ukryła to coś w dziupli starego dębu. W tej dziupli Gosia przechowywała swoje niezwykłe skarby: piękne kamyczki, odłamki starej ceramiki, którą czasami znajdowała w ziemi, kiedy pomagała swojej babci pielić klomby, - krótko mówiąc, wszystko, co ona uważała za trofeum młodego archeologa. A tym razem miała szczęście znaleźć wśród kwiatów krzemień, który był bardzo podobny do ostrza strzały. „A jeśli to jest ostrze tych samych osób, które żyły miliony lat temu! Muszę jak najszybciej podzielić się tym odkryciem z dębem i zostawić mu ten krzemień na przechowywanie!” - pomyślała poprzedniego wieczoru Gosia. Sprawa była załatwiona, pozostawało jej jedynie trochę odpocząć z podróży i udać się w powrotną drogę... „Na lewo, na prawo, w górę i w dół...”- śpiewała cichutko swoją ulubioną piosenkę Gosia, patrząc z uśmiechem dookoła i machając rękami, wyobrażając sobie, że to są nie ręce, a lekkie, jak piórka, skrzydła. „Szła dzieweczka do laseczka...” próbowała iść w rytm piosenki i śpiewała półgłosem, delikatnie wyciągając wszystkie wysokie noty jak uczyła jej mama. „Oh, a przecież mama ma tak piękny i delikatny głos, nikt tak nie śpiewa, no, może tylko tata! - pomyślała Gosia i rozśmiała się głośno, wyobraząc zaskoczone twarze rodziców. Ale naprawdę rodzice śpiewają w duecie choć rzadko, ale bardzo ładnie. Wszyscy pamiętają jak oni śpiewali w dwa głosy „tą piosękę” (Gosia tak ją nazywała) z filmu „Ogniem i mieczem” na weselu cioci Agaty. „Trzeba będzie poprosić, żeby na moim weselu też to zaśpiewali! Ale kiedy to będzie! Trzeba jeszcze dożyć!” - myśłała przyszła panna młoda. Jednakże myśli nagle się zmieniły na inne... „Czyżby ktoś mnie śledził? - pomyślała Gosia i rozejrzała się kilka razy. – Pewnie mi się wydało”. Zrobiwszy ostrożny krok naprzód, Gosia usłyszała dziwny szelest donoszący się gdzieś z zarośli trawy, po obu stronach broniących, jak strażnicy nadworni, wąskiej ścieżki. Serce Gosi waliło tak, jak puka do drzwi akwizytor, oferujący niepotrzebne rzeczy, lub jak dzięcioł, który szuka smacznej kolacji w drzewie. I kto by pomyślał, że ta, co kiedyś nie zlęknęła się i wypędziła dwóch chłopców, o rok starszych od niej, ze starego dębu, pozostawiąc na pamięć jednemu z nieproszonych gości pod 2 lewym okiem atrakcyjną niebieską plamkę, teraz zanieruchomiała, jak posągi na Wyspie Wielkanocnej. Szelest stawał się coraz bardziej głośny i stały. Wydawało się, że on stopniowo zbliżał się do ścieżki. Gosia usłyszała ciężki i głośny oddech, prawie taki sam, jak rano sopał braciszek. „A co, jeśli się zbliżyć? Przecież szybko biegam! Wystarczy się dowiedzieć, co tam jest... A co jeśli coś jest jest tam niedobrego...! Nagle wąż lub...!” - nie mogła zrozumieć Gosia, o co chodzi. Szczupła, trochę opalona na słońcu nóżka zrobiła mały niepewny krok naprzód... Potem - drugi, trzeci... Gosia była prawie w tym samym miejscu, z którego dochodziły dziwne dźwięki. Wstrzymając oddech, rozłożyła rękami trawę i, nie mogąc uwierzyć swoim oczam, wybuchnęła dziwnym i niegasnącym śmiechem: "Je-e-eż!" A przecież Gosia po raz pierwszy zobaczyła go na własne oczy. Ona nawet nie wiedziała, że jeże mają tak głośny oddech. Przestraszony kolczasty kłębek trzmychnął przez drogę i zniknął. Gosia stała jeszcze przez kilka minut, patrząc w ślad za jeżem, a potem pomyślała: „Szkoda, że nie zdążyłam dojżeć... Ale trzeba się spieszyć do domku! Na pewno babcia już przyniosła świeżych obwarzanek i zaparzyła mocną czarną herbatę...” 3