Część 2 - Trzynasty Schron
Transkrypt
Część 2 - Trzynasty Schron
13 CZĘŚĆ 2 SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ 1 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Cywilizacja, część 1” ....................... 5 ROZDZIAŁ 2 Monika ‘Monkizz’ Feluś – „Wakacje” ............................................. 20 ROZDZIAŁ 3 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Z annałów Stygmatów – Galeria” ................... 34 ROZDZIAŁ 4 Damian ‘Stlaker’ Korzeb – „Osiedle Postapokalipsa” .................... 37 ROZDZIAŁ 5 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Cywilizacja, część 2” ..................... 58 ROZDZIAŁ 6 Mad Przemo – „Łowca Maszyn” ..................................................... 76 ROZDZIAŁ 7 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Cywilizacja, część 3” ..................... 84 ROZDZIAŁ 8 Rorsarch & Veron – „Kronika” ...................................................... 113 ROZDZIAŁ 9 Mosillo – „Najemnik wolności” ..................................................... 129 ROZDZIAŁ 10 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 1” .............................. 138 ROZDZIAŁ 11 Lithium – „Unicestwienie” ............................................................ 144 ROZDZIAŁ 12 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 2” ............................. 154 ROZDZIAŁ 13 Michał ‘Szczupak’ Sietnicki – „Łowcy potworów” ........................ 177 ROZDZIAŁ 14 Morfeo – „Echa Przeszłości” ........................................................ 188 ROZDZIAŁ 15 Michał ‘Szczupak’ Sietnicki – „Inna perspektywa” ....................... 212 ROZDZIAŁ 16 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 3” ............................. 214 - 2 - ROZDZIAŁ 17 Kamil ‘Wrathu’ Kwiatkowski – „13” ............................................. 234 ROZDZIAŁ 18 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 4” ............................ 343 ROZDZIAŁ 19 Patryk ‘DUD’ Duda – „Nawałnica” ............................................... 359 ROZDZIAŁ 20 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Nowa Era, część 1” ..................... 364 ROZDZIAŁ 21 Monika ‘Monkizz’ Feluś – „All You Need Is Blood” ………………… 374 ROZDZIAŁ 22 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Nowa Era, część 2” .................... 396 ROZDZIAŁ 23 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Z annałów Stygmatów – Legnica” ................ 409 ROZDZIAŁ 24 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Nowa Era, część 3” ..................... 412 ROZDZIAŁ 25 – EPILOG Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Doktor Steinman” ..................... 450 - 3 - - 4 - ROZDZIAŁ 1 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Cywilizacja, część 1” Wszedł do baru. Ubrany w czarne buty, czarne spodnie, szary płaszcz sięgający mu do kolan, grube binokle. Takie, jakich używali niegdyś mechanicy, mocowane na gumce z tyły głowy, białą, płócienną chustę zakrywającą resztę twarzy, z czymś co wyglądało jak czarno–biały motyl, chociaż z pewnością nim nie było, brunatne, skórzane rękawiczki i szary kapelusz, usiadł przy stoliku i powiedział cicho: — Dwie setki wódki proszę — i wyjął z kieszeni płaszcza kilka żetonów. Barman rzucił mu spojrzenie z rodzaju ‘‘mamy cię na oku, pilnuj się’’ i postawił na ladzie kieliszek, nalał i powiedział ochrypłym głosem: — Dwa żetony się należą. Rorsarch położył na ladzie cztery i odrzekł: — Potrzebuję informacji, napiwek wystarczy czy jest jeszcze jakiś dodatkowy wymóg? – Barman pozornie niezdarnym ruchem ręki zgarnął krążki z lady i odpowiedział: — Pytaj, a powiem ci co wiem. — W całej Polsce powstało paręnaście schronów, kilka się nie rozsypało, poszukuję jednego, określanego jako Schron Zero. — Schron Zero? – odparł barman ściszonym głosem. – To tylko legenda, tak przynajmniej twierdzono. Ale ostatnio pojawiły się grupki dobrze uzbrojonych ludzi, które wyraźnie czegoś szukały. — Słyszałem, zwą ich Pancerniakami. — Tak, są dobrze zorganizowani i posiadają porządne zaplecze techniczne – wyjaśnił, nalewając drugą setkę przybyszowi. — Szukają Schronu Zero? — Nie sądzę, raczej z niego pochodzą. Nie są zbyt rozmowni, a bardziej natarczywych traktują serią z karabinu. — Więc czego poszukują na tych wypalonych wojną ziemiach? Jeśli pochodzą z tego schronu, to niczego im nie brakuje. — No cóż, może pochodzą z zupełnie innego miejsca. — Kto by przybył na takie zadupie. Może i przed Wojną byliśmy potężni, ale przez to oberwaliśmy kilkunastoma głowicami więcej. Teraz nie ma tu niczego, poza kupą ludzi bojących się o następny dzień, mutantów, paroma fanatycznymi kultami i nielicznymi osadami. — Tego być może się nigdy nie dowiemy, — powiedział z lekkim zrezygnowaniem barman – ale podobno na północy jest jakaś baza wojskowa, która przetrzymała uderzenia z atomówek i teraz normalnie funkcjonuje. — Kto wie, kto wie. Rorsarch wstał, podziękował za napitek i wyszedł z baru. Jego ubiór przyciągał wzrok siedzących przy stolikach zabijak, ale nie wykazywali złych zamiarów. - 5 - Wszczynanie burd w tym miejscu kończyło się szybką interwencją Strażników i zwykle rozstrzelaniem stron konfliktu. O, tak, prawo było brutalne, ale ludzie ulegli zezwierzęceniu przez te kilkadziesiąt lat po Wojnie. Dopóki nie znormalnieją, na zło będzie się odpowiadało złem. Krążyły legendy o grupach grabieżców, które szwendały się po Polskich Pustkowiach, i łupiły bezbronne osady. Większość z nich wywodziła się ze środowisk kibolskich, które w wyniku różnych przemian ustrojowo–społecznych w swojej organizacji przez te lata po Wojnie, rozpierzchły się po Pustkowiach. Jednak część z nich zorganizowała się i jeszcze nie tak dawno, pod szyldem Reformatorów, siała postrach na Świecących Pustkowiach. Rorsarch sam wiedział o tym najlepiej z pewnego powodu, o którym chciał zapomnieć. Skierował się do biura Strażników, miejsca w którym mógłby znaleźć pracę, która dałaby mu jakiś dochód i pozwoliła kontynuować jego poszukiwania. Wszedł do w miarę zadbanego pomieszczenia, w którym stało biurko, stojak na broń i krępy facet z kałaszem w garści. — Znajdzie się jakaś robota? – zaczął Rorsarch. — Zależy, kim jesteś – odparł facet – Szukamy ludzi, którzy potrafią utrzymać gnata w garści i skopać tyłki kultystom i mutantom, którzy pragną tu zamieszkać. Na naszych trupach. — Czyli dobrze trafiłem, mogę zacząć od zaraz. — Masz jakąś broń? Rorsarch wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza pistolet marki Smith&Wesson 1006, nóż z pochwy na pasku i kilka wyważonych noży z buta. — Starczy, na początek sprawdzisz co się stało z oddziałem, który dokonywał zwiadu w ruinach pobliskiej fabryki. — Fabryki czego? — Zupek chińskich. Dochodziła dwudziesta druga, gdy doszedł do fabryki. Była oddalona o dobre dwa kilometry od radomskiej osady. W binokle wbudowany miał noktowizor i czujnik ruchu, połączony z jego kapeluszem. Do tego miniaturowy licznik Geigera zamontowany na ręce, niczym zegarek oraz zasilająca to wszystko bateria, którą nosił w jednej z kieszeni, skąd kable zasilające rozchodziły się do odpowiednich urządzeń. Włączył noktowizor i czujnik ruchu, po czym zapuścił się w głąb fabryki. Metalowe szkielety zwisały ze stropu, ściany w większości uległy zawaleniu, ale część nadal niepewnie stała. Wszedł do wielkiej hali i wtedy jego czujnik ruchu zasygnalizował, że kilka metrów za nim zlokalizowano przemieszczenie się czegoś ludzkopodobnego. Nie czekając na pierwszy ruch tej istoty, zanurkował za kupkę gruzu, w locie wyjmując pistolet i go odbezpieczając. Jak tylko wylądował, wystawił dłoń z pistoletem i głowę nad osłonę i krzyknął: — Stój! Istota, która okazała się człowiekiem, stanęła posłusznie. — Pokaż ręce! - 6 - Teraz widział lepiej, był to człowiek, odziany w zielony mundur, z automatem w ręku. — Spokojnie, nie mam wrogich zamiarów, — zaczął człowiek w mundurze – jestem jedynym ocalałym z patrolu z Radomia. — W takim razie, to ciebie szukam, – powiedział Rorsarch, opuszczając broń — szeryf mnie przysłał. — W okolicy znajduje się baza kultystów Dnia Wielkiej Włóczęgi, napadli na nas i zabili trójkę z nas, mi udało się uciec. — Dnia Wielkiej Włóczęgi? Co to za durna nazwa? — Nazywają się tak od ich przywódcy, który pochodzi z jakiegoś schronu, dzień w którym go opuścił uznali za wielkie wydarzenie i zbawienie dla świata. — Ciekawe. Co wiecie o tych kultystach i jakie mieliście rozkazy względem nich? — Tutaj mają małą placówkę, początkowo nawracali ludzi pokojowo, ale potem zaczęły się porwania. I to w biały dzień! Wysłano nas w celu znalezienia ich bazy i jeśli to możliwe, ich zlikwidowania. Jest ich około ośmiu, zaatakowało nas trzech z zaskoczenia. Mają głównie broń białą, ale chyba też kilka egzemplarzy broni palnej. — Jak daleko stąd jest ta ich placówka? — Mieści się w starej oczyszczalni ścieków, zaraz za fabryką. — Pokaż mi gdzie to jest, idziemy dokończyć twoją pracę. Po kilku minutach przekradania się przez gruzowisko dotarli do celu. Nad wejściem do oczyszczalni znajdowało się prześcieradło z napisem: Siedziba Kultu Dnia Wielkiej Włóczęgi. — Nie są zbyt bystrzy, co? – spytał Rorsarch — Ta, ale za to umieją obchodzić się z nożami. – odparł żołnierz. — Macie jakiekolwiek rozeznanie na temat wnętrza budynku? Wejście tam na ślepo będzie nieco ryzykowne. — Z tego co ustaliliśmy, są to dawne kwatery obsługi oczyszczalni. Znajdują się tam cztery pokoje i długi korytarz prowadzący przez środek budynku. — Nie ma łazienki? — Cztery pomieszczenia, niech ci będzie. Najprawdopodobniej rozmieszczone są po dwa na jedną stronę korytarza. — Hmm, frontalny szturm nie ma szans, ukatrupią nas przy otwarciu drzwi. Zabierzmy się do sprawy od dupy strony, czyli wejdziemy oknem pomieszczenia na końcu korytarza. — Wybijając szybę zwrócimy ich uwagę. – zauważył zwiadowca — Zrobimy tak, staniesz po prawej stronie, ukryty gdzieś za kupką gruzu i wybijesz szybę od swojej strony. Zwrócisz ich uwagę a ja w tym czasie wejdę od drugiej strony i postaram się jak najszybciej oczyścić budynek. — Okej, idę się ustawić. — Masz zegarek? — Mam. - 7 - — O 23:04 wybij szybę, strzelaj tylko do tego co wyjdzie z budynku, tych we wnętrzu zostaw mnie. Rorsarch podkradł się do budynku od drugiej strony i poczekał aż usłyszy strzał i trzask szyby. Usłyszał go a potem kroki ludzi wybiegających z budynku. Nie czekał długo. Gdy tylko zaterkotała seria z karabinu zwiadowcy, wybił szybę i przeskoczył do pokoju. W pomieszczeniu panował półmrok, na ziemi walały się brudne szmaty a z pomieszczenia naprzeciwko dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. Uchylił ostrożnie drzwi i wyjrzał na korytarz. Był pusty, a wejście było otwarte, walały się w nim trzy trupy kultystów. Osiem minus trzy to pięć – pomyślał Rorsarch. Pięciu ludzi wziętych z zaskoczenia mogło zredukować się do dwóch–trzech, ale zapewne byli rozsiani po pokojach. Przeszedł przez wąski korytarz, i czujnikiem ruchu starał się wyłapać cokolwiek za drzwiami do których podszedł. Wskazanie mówiło o dwójce ludzi jakieś dwa metry od drzwi. Zdecydował się sprawdzić kolejne pokoje. Pokój obok miał zawierać trójkę ludzi, z czego dwóch przy oknie a jeden przy drzwiach. Ostatnie pomieszczenie okazało się opuszczoną łazienką. Postanowił wziąć z zaskoczenia pokój z trójką kultystów, wybić ich i przejść do łazienki, skąd mógł ostrzeliwać ludzi w drugim pokoju, gdyby zechcieli wyjść. Wygodniej byłoby mu wyjść na zewnątrz, ale nie miał gwarancji, że zwiadowca go odróżni i nie zastrzeli jak innych. Odbezpieczył broń, wziął głęboki wdech i otworzył drzwi przy pomocy otwieracza marki Kopniak. Wystrzelił dwukrotnie do kultystów kulących się pod oknem a następnie strzelił dwa razy przez drzwi i uskoczył do łazienki, której drzwi uprzednio otworzył. Liczył na to że zabił wszystkich kultystów w tamtym pomieszczeniu, i gdy się wychylił, dwa trupy pod oknem i kałuża krwi spod drzwi potwierdziły jego domysły. W tym momencie seria z karabinu przeleciała przez korytarz i przeszyła trupy leżących tam kultystów. —Więc sądzą, że schowałem się tam? – pomyślał – Mam mało czasu zanim zorientują się, że mnie tam nie ma. Łazienka nie miała okien, co było niedogodnością w jego planie. Normalnie wyśliznąłby się oknem, wszedł do pomieszczenia, w którym był na początku i zastrzelił pozostałą dwójkę zanim by go zauważyła. Niestety, był pozbawiony tej możliwości. Czujnik ruchu nagle zasygnalizował, że za ścianą coś się przemieszcza. Bezszelestnie wyjął nóż i przylgnął do ściany łazienki, obok wejścia do niej. Kultysta, odziany w jakieś szmaty, przeszedł koło łazienki. Jak zawróci, zauważy mnie i zabije – pomyślał, schylając się do buta po jeden z wyważonych noży – Poza tym, na końcu korytarza ktoś go pewnie osłania. Wyjął wyważony nóż, i gdy przeciwnik podszedł do drzwi, rzucił mu w plecy, co pokryło się z serią, którą posłał zwiadowca, gdy powalony nagłym uderzeniem kultysta, wyleciał przez drzwi. Korzystając z ciemności, spróbował lekko wychylić się zza rogu łazienki i zobaczyć korytarz. Czujnik ruchu niczego nie wykrył, ale ktoś nieruchomy mógł go zmylić. Wychylił się nieco mocniej i natychmiast zwinął się za winkiel, kiedy seria z karabinku odłupała tynk na ścianie korytarza obok łazienki. – Jak ma granaty, to jestem w dupie. – pomyślał. Kolejna seria pozbawiła ścianę tynku, która zaczęła miejscami prześwitywać. Nagle usłyszał suchy trzask – napastnik nie miał już naboi w magazynku. Usłyszał głośne przekleństwo, wyskoczył - 8 - zza ściany i wystrzelił dwukrotnie do przycupniętego kultysty, zmieniającego właśnie magazynek. Kule rozorały mu głowę i padł na ziemię. Rorsarch krzyknął: — Już po wszystkim, możesz wejść. Zwiadowca ostrożnie podszedł do wejścia, i gdy upewnił się, że to Rorsarch, opuścił broń i obejrzał pobojowisko. Rorsarch wyciągnął nóż z pleców kultysty i aktualnie zbierał amunicję oraz żetony. Na końcu sprawdził uzbrojenie kultystów. Każdy miał prymitywny nóż, jeden z nich miał kastet, dwójka pistolety–samoróbki, natomiast ten który padł jako ostatni miał bardzo pożądany karabin: AK–47. Cudo ruskiej techniki, swoją legendarną wytrzymałość manifestowało nawet po wojnie nuklearnej. Wyruszyli do Radomia, aby zdać raport na temat kultystów i przebiegu akcji. Do miasta doszli koło drugiej nad ranem, żołnierz poszedł do prowizorycznych baraków, które zajmowali a Rorsarch wynajął łóżko w knajpie. O ósmej rano, gdyż zawsze spał sześć godzin, wstał, ubrał się, skonsumował liche śniadanie, jakie serwowano w tej knajpie i poszedł do szeryfa. Czekał tam już na niego zwiadowca, kompan wczorajszej misji. — No panowie, słyszałem o tym co się stało w oczyszczalni i muszę powiedzieć, że masz jaja chłopie. – zwrócił się szeryf do Rorsarcha. – W pojedynkę rozwalić piątkę kultystów potrafią tylko najlepsi. — Wasz żołnierz bardzo mi pomógł, opowiedział też o waszych problemach z tym kultem, wiecie o nim coś więcej? — Pojawili się tutaj całkiem niedawno, ich główna siedziba mieści się na południe od nas gdzieś w Starachowicach. Rządzi nimi niejaki Włóczykij, podobno pochodzi z jednego z nielicznych schronów. — Wiecie coś o ich planach, zamierzeniach? — Jak wszyscy, starają się przeżyć i znaleźć przedwojenne technologie. Chociaż ci tutaj byli chyba jakimś odłamem, grupka ludzi, którzy szli do nas przez Starachowice, mówi że to porządni ludzie, pomagają podróżnikom i rannym. — Dobra, czas porozmawiać o mojej zapłacie. – zakończył temat Rorsarch. — Pięćset żetonów, tyle wynosi stawka najemnicza u mnie i tyle dostaniesz. Pięćset żetonów. Majątek w tych niespokojnych czasach. Nigdy nie miał przy sobie więcej niż setkę, a ten człowiek tutaj proponował mu małą fortunkę. — Gdzie tkwi haczyk? – spytał podejrzliwie szeryfa – Przecież to kupa forsy! — Nie ma haczyku, zrobiłeś coś, co miała zrobić czwórka ludzi, poza tym, waluta traci powoli wartość w tych stronach. Handel wymienny staje się teraz podstawą. Za te żetony kupisz sporo amunicji do twojego zdobycznego kałasza i kilka innych przydatnych drobiazgów. Rozkręcamy handel z innymi osadami: Toruniem, Łodzią, Poznaniem i Wrocławem. Amunicja to dziś cenna rzecz, więc stajemy się chętnie odwiedzani przez kupców, którzy rozkręcają swoje biznesy. Rorsarch wziął nagrodę od szeryfa i udał się do pobliskiej faktorii handlowej. Zakupił amunicję, zapasy żywnościowe i lornetkę. Postanowił udać się do Starachowic i porozmawiać z Włóczykijem na temat jego domniemanego pochodzenia ze schronu. - 9 - * Starachowice leżały niecały dzień marszu od Radomia. Po drodze Rorsarch napotkał kilku przedstawicieli powojennej fauny – dwugłowe szczury i krety wielkości dwudziestocalowego monitora. Na szczury nie marnował amunicji, natomiast krety wybijał, gdzie tylko je spotkał. Właściwie każdy je zabijał. Pustoszyły te liche ziemie, które zostały w zniszczonej Europie, skazując ludzi na głód. Gdy dotarł do miasta, kilku ludzi stało na straży. Został ciepło przyjęty przez kultystów, po czym zaczęli pytać o cel jego wizyty. — Chciałbym porozmawiać z waszym przywódcą. – odpowiedział na ich pytania. — Nie jest to zbyt możliwe, nie każdy może go oglądać. – odparł jeden z kultystów. — A kto może? — Z obcych? Niewielu. Musisz wyświadczyć nam przysługę. No tak, niemal każdy na Pustkowiu chciał przysługę. Rorsarch z powodu swojego tajemniczego wyglądu był brany za zabijakę, więc nie dawano mu problemów typu: zanieś paczkę do Wrocławia, tylko: zrób porządek z bandytami, albo wybij te dziwne, kociopodobne stworzenia, które straszą nasze dzieci. Nie inaczej było tym razem. — Niech będzie, co mam zrobić? — Grupka ludzi podszywa się pod nasz kult. Wiemy o ich bazach pod Radomiem i Ostrowcu Świętokrzyskim. Strzelają do kogo popadnie, psują nam opinię. — Baza w Radomiu już nie istnieje, wczoraj się tym zająłem na prośbę Strażników. — Miło to słyszeć, jeszcze zrób to z bazą w Ostrowcu i Włóczykij z radością cię przyjmie. Po krótkim odpoczynku, wyruszył do Ostrowca. Wiedział że zajmie mu to około półtora dnia, więc wyruszył nocą. Jednak nad ranem zauważył jakieś zabudowania, coś w rodzaju farmy. Ostrożnie podszedł do niej i stwierdził, że nie jest opuszczona. Przez wybite okna nie dostrzegł nikogo w środku, natomiast w stodole, pełnej zgniłego siana, leżał podstarzały gospodarz. Lekko szturchnął go butem, co spowodowało uwolnienie kaskady przekleństw pod jego adresem, ale gdy otworzył oczy, przerwał, widząc że przybysz jest uzbrojony. — …ja ci zaraz dam upierdolony stół, ty niemyty... — mówił otwierając oczy – o, kurwa! — Zawsze tak witasz ludzi? – spytał Rorsarch. — Wybacz, ostatniej, a może przedostatniej, nocy trochę wypiłem, może trochę za dużo i musiałem to wyspać. Rorsarch rzucił okiem na stosik walających się w okolicy butelek ze zdartymi etykietami, w jednej jeszcze znajdowała się resztka przezroczystego płynu. Podniósł ją i skosztował. Poczuł jakby ktoś wypalał mu gardło i przełyk żywym ogniem. Wypluł co jeszcze zostało mu w ustach i sięgnął po swoją własną manierkę, zawierającą czystą wodę. Gospodarz zaśmiał się: - 10 - — Widzę, żeś nieprzyzwyczajony do bimbru. Moja własna produkcja. – podkreślił dumnie. Nieprzyjemne uczucie minęło i Rorsarch był w stanie kontynuować rozmowę. — Jak macie na imię, gospodarzu? — Zwą mnie Kamil, a jak brzmi twoje imię? — Rorsarch. Co tu robisz? — Pędzę bimber i przeżywam w spokoju ostatnie lata mojego życia. A co ciebie sprowadza w te strony? — Idę do Ostrowca. Daleko to stąd? — Ostrowiec! Pamiętam jak jeszcze dobre parę lat temu Chińczycy tam mieszkali... To będzie może z pięć, sześć godzin drogi. Ale uważaj, dzisiaj to niezbyt przyjemna okolica. Sto razy lepiej było z Chińczykami, o dziwo z nimi dało się dogadać, bo ich samshu wymiękło przy moim bimbrze. Ale do innych obcych tak dobrze nastawieni nie byli, jedynie kupcy byli tolerowani. A pewnego dnia po prostu wzięli i zniknęli, teraz jacyś wariaci przejęli osadę i strzelają do niemal każdego kto się tam pojawi. — Kultyści? — Nie wiem, kilku przechodzących ludzi opowiadało. — Handlujesz tym bimbrem? – spytał podejrzliwie Rorsarch. — Wie o mnie kilka osób, i kupują czasem w większych ilościach, w zamian dostarczając mi część składników. Ale nie myśl, że zdradzę ci recepturę, o nie. — Nawet nie chcę jej poznać, nie wiem co ty tam pakujesz i jak pozostanie to tajemnicą, to lepiej dla mnie. – odparł z uśmiechem. — Słuchaj, mógłbyś coś dla mnie zrobić? Bo widzę, żeś uzbrojony, a ja już nie jestem taki biegły z bronią jak kiedyś. Nie mam tej lokalnej waluty, żeby ci zapłacić, ale podejrzewam, że za flachę mojego napitku można wiele zdziałać. — Jaki masz problem? — Moja bimbrownia w piwnicy domku. Jakimś cudem te pieprzone krety przebiły się przez cegły i teraz mają tam siedlisko. Nie mogę tam wejść, bo skubańce gryzą. — Zobaczę co da się zrobić. Poszedł do domu i zauważył schody prowadzące w dół. Wyjął pistolet i otworzył delikatnie drzwi. Od razu uderzył go fetor kretów. Piwnica była prosta, dwa pomieszczenia, jedno pod drugim. Do pierwszego schodziło się po schodach, do drugiego prowadziła drabina. Na pierwszym poziomie zauważył dwa krety, i olbrzymią dziurę, pewnie tunel. Może i te zmutowane stworzenia były ślepe, ale słuch miały niesamowity. Ledwo otworzył drzwi a już skierowały ku niemu swoje ryje uzbrojone w ostre zęby. Nie czekając na ich ruch, wystrzelił w kierunku głowy każdego z nich po pocisku, na co zareagowały piskiem i już więcej się nie ruszały. Włączył wykrywacz ruchu i otrzymał odczyt trzech słabych sygnałów pod nim. Podszedł do drabiny i przy pomocy noktowizora rozejrzał się. Pod ścianą, naprzeciw drabiny stała bimbrownia. Pod nią leżał kret o wiele większych rozmiarów niż te dotychczas spotykane, a obok niego leżały dwa kolejne. Fetor kretów został zastąpiony ostrym zapachem spirytusu. - 11 - Zszedł po drabinie, a krety nie zwróciły na niego uwagi. Po chwili zrozumiał dlaczego. Zbiornik z bimbrem leżał przewrócony a jego zawartość została zapewne wypita przez krety. Uśmiechnął się, schował pistolet, wyjął nóż i rozpoczął odcinanie kretom łbów. Kompletnie spite, reagowały dopiero gdy dochodził do kręgosłupa, a wtedy było już za późno. Gdy zabił największego, odkrył że pod jego cielskiem znajduje się drugi tunel, którym weszły na ten poziom. Zawołał starca i razem z nim zepchnął te trzy trupy do tunelu, blokując go zarazem. Na pierwszym poziomie pocięli krety na kawałki i wrzucili do tunelu, które Kamil miał zamurować w najbliższym czasie. Jęcząc po straconym bimbrze ze zbiornika, wręczył butelkę Rorsarchowi i poszedł zapić swój smutek. Kiedy bojownik o bimber opuścił farmę, zbliżał się wieczór. Do osady zbliżył się koło północy. Dało się zauważyć prowizoryczny mur, w większości już zniszczony, nieco dalej w oczy rzuciło mu się oświetlenie wykonane z pochodni i grupka ludzi z karabinami. – Nie mam z nimi szans, — pomyślał. – pewnie jeszcze inni siedzą w tych kilku budynkach, podziurawią mnie jak ser szwajcarski, jak tylko się wychylę. Odszedł blisko kilometr od miasta, gdyż zmęczenie brało górę, ułożył się w jakimś zrujnowanym budynku na pierwszym piętrze, na wypadek gdyby jakieś drapieżniki przechodziły tędy w nocy i zasnął. Nad ranem, skonsumował śniadanie i wyruszył na kolejny zwiad do osady. W świetle dnia i po kilku godzinach obserwacji stwierdził, że kultyści zajmują trzy namioty i jeden zrujnowany budynek. Było ich około dwudziestu, z czego piątka strzegła tego budynku, a na zewnątrz była kolejna. – Ciekawe czego pilnują w tych gruzach. – pomyślał – I czemu wypędzili stąd ludzi? Wycofał się i wrócił do Starachowic. Zrelacjonował kultystom co widział i poprosił o wsparcie. — Dostaniesz piątkę ludzi, ale jesteśmy słabo uzbrojeni, mamy tylko kilka pistoletów, zero maszynówek. — Będą siedzieć przyczajeni za budynkami i gruzami, to wystarczy. Wyruszyli i po niecałych dwóch dniach marszu byli w Ostrowcu. Było wcześnie rano, gdy zaczął ich rozstawiać. Dał jednemu swojego kałasznikowa, i kazał leżeć za kupką gruzu, zza której miał czyste pole do ostrzału środka obozu. — Gdy usłyszysz tłuczone szkło, otworzysz ogień do tych, którzy nie będą przy budynku oraz tych, co wybiegną z namiotów. Zostanie z tobą jeden z twoich, żeby cię osłaniać w razie potrzeby. Kolejnemu kazał podejść blisko namiotów i strzelać również na brzęk szkła. Pozostałym dwóm kazał schować się w okolicy budynku, ale strzelać tylko wtedy, gdy będą mieli czysty strzał. Sam podkradł się do namiotów, wyjął butelkę z gorzałą i zapalniczkę, zamoczył w niej kawałek szmaty i podpalił, po czym rozbił o podłoże obok namiotów. Błyskawicznie uskoczył za róg pobliskiego budynku, gdy usłyszał kanonadę z kałasznikowa oraz pojedyncze strzały z samego obozu. Wyjął pistolet i zaczął podkradać się do budynku. W centrum obozowiska nie przeżył nikt, z namiotów wybiegali płonący ludzie, drąc się na całe gardło, dobijani przez kultystów z daleka. Piątka strzegąca budynku, która zredukowała się do trójki, wbiegła do środka i strzelała z okien do dwójki ludzi, którzy schowani za ruinami, odgryzali się pojedynczymi wystrzałami. Podszedł do drzwi, przylgnął do ściany, wziął głęboki wdech, i odklejając - 12 - się od ściany, pociągnął je z buta, po czym znów zanurkował w bok. Kultysta z kałasznikowem zrozumiał w 100% o co chodzi, kilka serii pocisków wleciało do budynku, masakrując tych obrońców, którzy byli na linii strzału. Rorsarch ręką pokazał mu żeby wstrzymał ogień i podszedł do dziury po drzwiach. Wykrywacz sygnalizował jeden słaby sygnał, za ścianą do której przylegał. Wiedząc że jego pocisk nie przebije ściany, nie miał pomysłu na bezpieczną eliminację przeciwnika. — Słuchaj, — zaczął – wiem, że jesteś za ścianą. Wyłaź z łapami w górze a nic ci się nie stanie. — Spierdalaj. – usłyszał w odpowiedzi. Mieli status quo. Koleś w środku był bezpieczny, bo nie dało się go zauważyć przez okno z zewnątrz, a on sam nie miał zamiaru się wychylać i wejść prosto pod lufę kałasznikowa. Rorsarch odsunął się od budynku i ruszył do namiotów, mając nadzieję znaleźć jakieś granaty bądź ciekawą broń. Dwa z trzech namiotów spłonęły doszczętnie, w ocalałym natomiast stała skrzynka z amunicją, ale nic, co przebiłoby ścianę. Ale w kącie zauważył coś co mogłoby mu pomóc. Chwilę później, z dziesięciokilogramowym młotem w garści, zaczął uderzać w ścianę, za którą ukrywał się przeciwnik. Usłyszał z wnętrza okrzyk: — Co ty, kurwa, robisz? — Pomagam ci podjąć decyzję. – odparł ze śmiechem Rorsarch. — Stop, wychodzę, nie strzelać. Rorsarch błyskawicznie rzucił młot, wyjął pistolet i schował się za rogiem, wychylając się tak, żeby widzieć wejście. Wyleciał przez nie karabinek MP5 a po chwili z rękoma w górze wyszedł człowiek. Wyglądał na najemnika, ubrany w skórzaną kurtkę bez jednego rękawa, krótko ścięty, dobrze zbudowany. Rorsarch wyszedł zza rogu i trzymając go na muszce spytał: — Co wy tu robicie? — Zapłacono nam, żebyśmy pilnowali tego budynku. — A ci mieszkańcy, których wybiliście? — Było tu pusto, gdy przyszliśmy. — Czemu podszywacie się pod kultystów? — Za to też nam płacą. — Kto? — Nie mogę powiedzieć, ona mnie zabije. Ona? Więc mamy kogoś, komu zależy na oczernieniu kultu. Do tego kobietę. — Mów, bo oddam cię kultowi, a im nie spodoba się, że ktoś ich oczernia. — Kiedy ja naprawdę nie... Ciszę rozpruł strzał z karabinu snajperskiego, który sprawił, że mózg najemnika połączył się z glebą. Rorsarch wrócił za bezpieczny róg budynku i usłyszał serię z kałasznikowa, którą wystrzelił kultysta, w stronę z której najpewniej padł strzał. Po dziesięciu minutach i przekradaniu się przez ruiny miasta, nie znaleźli snajpera. Wrócili do obozowiska i przeszukali trupy. Rorsarch zgarnął amunicję do kałasznikowa - 13 - i karabinku MP5, który zabrał najemnikowi. Kałacha założył na plecy, a karabinek schował w płaszczu. Zabrał trochę wszelakiej amunicji, resztę uzbrojenia zgarnęli kultyści. Gdy wrócili do siedziby kultu, dopuszczono go do rozmowy z Włóczykijem. Już na pierwszy rzut oka widać było, że koleś dużo podróżował. Wytarte ubrania, opalona twarz, liczne blizny sugerowały, że ten człowiek niejedno już widział. — Słyszałem, że chcesz ze mną porozmawiać, — zaczął Włóczykij – ale najpierw pozwól mi wyrazić wdzięczność całego kultu za załatwienie problemu tych oszustów. Załatwienie. Mało kto mówił: zabicie, zamordowanie. Ludzi odpychało to słowo. Przed Wojną mordercy byli wyklinani ze społeczeństwa. Dziś niemal każdy na Pustkowiach ma na koncie kilka trupów. To dziki świat i każdy chce przetrwać. — Nie mamy zbyt wiele, ale jeśli chcesz, damy ci przedwojenną mapę okolicy, jeśli takiej nie masz. – ciągnął Włóczykij — Dzięki, przyda się, — powiedział Rorsarch, sięgając po mapę, leżącą obok niego – to prawda, że pochodzisz ze schronu? — Tak, pochodzę ze Schronu Numer Osiem zlokalizowanego w tym co niegdyś było Wrocławiem a teraz nazywa się Nowym Wrocławiem. — Słyszałem że niewiele schronów wytrzymało uderzenie. — Tu jest Polska, chociaż trzymaliśmy za pysk większość Europy, korupcja i bylejakość dalej pozostawały naszymi wadami. Niektóre schrony rozpadły się zanim jeszcze wybuchła Wojna, inne nie wytrzymały ataku. Chociaż miało być ich cywilnych tylko dwanaście, tak ktoś mówił, ale wojsko jak zwykle wiedziało lepiej i podobno mają też swoje schrony. Tak naprawdę, nikt nie wie ile ich jest naprawdę, ludzie którzy opuścili swoje schrony i mieli jakiś dostęp do informacji, powtarzają zwykle wersję o dwunastu, chociaż co jakiś czas pojawiają się ludzie, poszukujący Trzynastego Schronu, więc może jednak jest ich więcej. Ale rządowe schrony i kilka cywilnych wytrzymało. Poza tym chyba w Toruniu powstał jakiś prywatny schron. Czemu pytasz? — Sam pochodzę z jednego z nich, — odparł Rorsarch – z Krakowa, Numer Pięć. — Kraków? Urwała się z wami łączność, kiedy zaczęły spadać bomby. — Bomba trafiła dość blisko i zawaliła centrum dowodzenia i łączności. Wyszliśmy ze schronu, jak tylko wskaźniki przestały pokazywać zbyt duże promieniowanie. — Założyliście jakąś osadę? — Tak, ale upadła szybko, brak wody pitnej. Rozproszyliśmy się po Polskich Pustkowiach. – skłamał, nie chcąc ujawniać prawdziwego losu Schronu Numer Pięć. — Ciekawe, a czemu pytasz o mój schron? — Szukam kogoś, o kim wiem, że trafił do schronu. Potrzebuję jakiejś bazy danych. — Kto to? Może coś wiem. — Doktor Steinman. — Nie słyszałem nigdy o takim człowieku, przykro mi. — No nic, dzięki za wszystko. — Jakbyś był w okolicy, wpadnij jeszcze. - 14 - — Dlaczego opuściłeś swoją osadę? – zapytał przed wyjściem Rorsarch. — Nie mogłem żyć w tamtym świecie. Zresztą jak tam trafisz, to zobaczysz. Rorsarch wstał, pożegnał się uściskiem dłoni i wyszedł z budynku, przed którym siedziała grupka kultystów. Przeszedł przez opuszczone osiedle i wyruszył w kierunku Radomia. * Rorsarch wrócił do Radomia i wszedł do odwiedzanego przedtem baru. Usiadł przy ladzie i zaczął rozmawiać z barmanem. — Setkę wódki proszę. – powiedział, przygotowując do położenia na ladzie żeton. — Pięć żetonów się należy. – odparł barman. — Pieprzona inflacja. – mruknął pod nosem Rorsarch, sięgając do kieszeni po woreczek z walutą. — Nie, nie inflacja. – zaprzeczył barman. – zapasy alkoholu się kończą, moja bimbrownia z dziwnych powodów nie chce działać, a alkohol z nielicznych karawan handlowych jest pieruńsko drogi. — Hmm, poważna sprawa, uderzy w nas wszystkich. — Tak, mamy pieprzony kryzys w Radomiu, powoli kończy się gorzała. Niestety nie mamy żadnego bimbrownika na miejscu, tak to chociaż byśmy odpalili małą destylatornię i produkowali alkohol. Rorsarch przypomniał sobie starego Kamila i jego bimbrownię. — Gdybym znalazł wam kogoś, kto się na tym zna, dostałbym dożywotnie zniżki na wasze napitki? – spytał badawczo Rorsarch. — Zniżki? Koleś, dostaniesz alkohol za darmo, jak tylko kogoś mi sprowadzisz! – powiedział barman – A masz kogoś takiego? — Być może, musiałbym sprawdzić, czy jeszcze żyje. – odparł Rorsarch, wypijając sto miligramów przedwojennej wódki. — Im szybciej tym lepiej, moje zapasy topnieją z każdym dniem. Rorsarch pożegnał się i wyszedł z baru. W faktorii handlowej wymienił amunicję na kilka granatów i mały zestaw wytrychów, po czym wyruszył w drogę do farmy Kamila. Dotarł tam po dwóch dniach podróży, zatrzymując się na chwilę u kultystów. Kamil tym razem spał w domu, do którego Rorsarch ostrożnie wszedł i usiadł w fotelu, obok gospodarza śpiącego na kanapie. Rozejrzał się po obdrapanych ścianach, ale nie zauważył nic ciekawego. Ogółem dom był podupadły, nadgryziony zębem czasu i osłabionych fal uderzeniowych. Podszedł do okna, gdy wykrywacz ruchu zasygnalizował jakieś przemieszczenia kawałek od okna. Rorsarch przylgnął do ściany, wyjął broń i wyjrzał przez okno. Sprawcą zamieszania okazały się wije. Zmutowany okaz jednocześnie fauny jak i flory. Była to roślina, która przy pomocy czterech do sześciu macek, wyrastających z grubego, zielonego pnia, przemieszczała się po podłożu. Pień zakończony był dorodnym kwiatem, świeżym lub więdnącym, świadczyło to o wieku wija. Były niegroźne i lubiane przez wędrowców i inne stworzenia, ich pień - 15 - zawierał sporo cennej wody, coś jak przedwojenne kaktusy. Postanowił nie czekać, aż zwęszy je jakiś groźniejszy stwór, szturchnął leżącego ręką, co spowodowało jego przebudzenie. — Szto się dzieje?— zaczął lekko zaspany. — A, to ty. Czyżbyś zasmakował w moim bimbrze? — Nie, ale chcę ci pomóc trafić do szerszego grona odbiorców. Potrzebuję twojej wiedzy na temat pędzenia bimbru. W Radomiu kończy się alkohol i nie bardzo wiedzą co robić. — Brzmi ciekawie, ale przecież nie przeniosę mojej aparatury, ty zresztą też. — Mają swoją na miejscu, tylko nie mogą jej odpalić. — No nic, zawsze marzyłem o własnej linii wódki. — Kiedy możemy wyruszyć? Im szybciej tym lepiej, noc nie jest nigdy bezpieczna na Pustkowiach. — Czekaj, tylko się pożegnam. Gospodarz podszedł do szafki, wyjął z niej pistolet, który schował za paskiem i poszedł do piwnicy. Dało się słyszeć, jak okładał czymś maszynę do destylacji, powodując zapewne jej zniszczenie. Gdy wrócił, Rorsarch spytał: — Zniszczyłeś swoją maszynę? Czemu? — I tak mi się już nie przyda, poza tym rozsypywała się od dłuższego czasu. Zdumiony takim zachowaniem gospodarza wyruszył w stronę z nim w stronę Starachowic. Kilka godzin później dotarli do siedziby kultu. Poszli spać, gdy nad ranem obudziły ich krzyki. Rorsarch włożył kapelusz, gogle i maskę, odbezpieczył kałasznikowa i wyszedł na zewnątrz. Wokół biegali uzbrojeni kultyści, kierując się na wschodnią stronę swoich zabudowań. Pobiegł tam i zauważył kilka ludzkich trupów i sprawcę zamieszania. Mutantem początkowo zwano wszystko co nie było człowiekiem, potem spod tej definicji wyłączono wciąż ludzkie zieloniaki, oraz okazy zmutowanej fauny. Pozostało kilka rzadkich, budzących grozę stworzeń. Jednym z nich był, stojący tam, dwunożny minotaur. Nikt nie wie, czym było to cholerstwo, wysokie na dwa metry, pokryte brunatną skórą, ze zdeformowanym czymś, co kiedyś było głową, dwiema łapami, zakończonymi ostrymi pazurami i masywnymi kończynami dolnymi, utrzymujące tę blisko tonową kupę mięcha. Żywiło się ludzkim mięsem, które pochłaniała przez otwór gębowy, umieszczony na brzuchu, osłonięty fałdami skóry. Rorsarch słyszał opowieści o tych stworzeniach, miały mieć bardzo twardą skórę, uodparniającą ją na ostrzał z płaskoczubkich naboi z większości pistoletów i karabinków. Ich najsłabszym punktem był wspomniany otwór gębowy. Trafienie go tam miało zadać mu niewyobrażalny ból i powalić ten wytwór promieniowania. Ten tutaj wyglądał na rozwścieczonego ostrzałem kultystów, który nie zadawał mu widocznych obrażeń. Rorsarch szybko schował się za dużym kawałkiem ściany i zaczął czekać, aż mutant odsłoni swój słaby punkt, jednocześnie starając nie zostać zawładniętym przez własny strach. Pierwszy raz widział coś takiego i nie wiedział czy wyjdzie z tego żywy. Bestia chwilowo zajęta masakrowaniem członków kultu, nie - 16 - zwracała na niego uwagi, pewnie w ogóle go nie zauważyła. Krótką serią wymierzoną w nogi ograniczył jej mobilność, zwracając na siebie jej uwagę. Kałach strzelał z porządnej, ostroczubkowej amunicji, o dużej sile przebicia, wystarczającej aby zadać ból mutantowi. Wytwór promieniowania wydał z siebie okrutny ryk i ruszył powolnie w kierunku strzelca. Pomimo ran na kończynach, poruszał się szybciej od człowieka i dystans między nim a kawałkiem ściany zmniejszał się z każdą sekundą. Nie czekając aż do niego dojdzie, poczęstował go kolejną serią, tym razem w tułów. Potwór zwinął się po czym rozprężył, unosząc obie ręce i wydając ze swojej brzusznej gardzieli kolejny ryk. Na to czekał Rorsarch, trzecia seria powędrowała w stronę jego otworu gębowego, przerywając okrzyk bojowy bestii. Mutant padł na ziemię, machał kończynami w agonii, ale upływająca z jego nóg i brzucha zielona krew zabierała mu siły. W końcu przestał się ruszać, a kałuża krwi przestała rosnąć. Rorsarch wyszedł zza ściany i kolejną serią upewnił się, że minotaur nie żyje. W potyczce zginęło koło dziesięciu członków kultu, kolejnych kilku było ciężko rannych. Ze swojego mieszkania wyszedł Włóczykij, uzbrojony w przedwojenny karabin snajperski, jakich mało było zostało po Wojnie. — I znów ratujesz nasz kult, — zwrócił się do Rorsarcha – mamy wobec ciebie dług wdzięczności. — Ta, na to wychodzi. — Nie mamy ci nic do zaoferowania, poza schronieniem, z którego możesz korzystać kiedy zechcesz. — Mam dla was propozycję, słowo ‘kult’ źle się kojarzy ostatnio na pustkowiach, może zmieńcie się w zakon? – ni z tego ni z owego odpowiedział Rorsarch. — Zakon Dnia Wędrówki, nie brzmi źle. I przynajmniej ludzie przestaną nas postrzegać za bandę fanatyków. Robisz dla nas wiele dobrego, przybyszu. — Kiedyś mi się odwdzięczycie, na razie muszę kontynuować moją podróż do Radomia. — Żegnaj i oby Pustkowia były dla ciebie łaskawe podczas twej podróży. Następnego dnia dotarli do Radomia, od razu swoje kroki skierowali do znajomej knajpy. Usiedli przy barze a starzec burknął pod nosem coś w stylu ‘ale ten stół upierdolony’. Barman podszedł do nich i spytał: — To ten człowiek? — Tak, to doświadczony bimbrownik. – odparł Rorsarch — Chodź na zaplecze, tam jest nasza destylatornia. – zwrócił się barman do Kamila. Po chwili z zaplecza wybiegł rozradowany barman krzycząc: ‘Działa, kurwa, mamy alkohol’ ku uciesze siedzących przy stolikach ludzi. Wciąż rozentuzjazmowany podszedł do Rorsarcha i powiedział: — Dopóki ja mam tę knajpę, pijesz ile chcesz, kiedy chcesz i za darmo, człowieku, ten koleś w mgnieniu oka wyprodukował czysty spirytus! Skąd go wyciągnąłeś? — Mieszkał na opuszczonej farmie, gdzie pędził bimber, sprzedając go podróżującym. - 17 - Goście słysząc to, zaczęli wznosić toasty za ‘przybysza w masce’. Ktoś tam zasłyszał jego imię i kolejny był już ‘za Rorsarcha’. Ten natomiast niepostrzeżenie wyszedł i udał się do mieniącej się teraz mianem sklepu, placówki handlowej. Nie mieli nic przydatnego, więc opuścił ją i natknął się na szeryfa. — Chodź do mojego biura, — zaczął – potrzebujemy kogoś zaufanego. Po krótkiej chwili byli już w biurze. Szeryf podszedł do okna a Rorsarch rozgościł się w fotelu. — Słyszałem co zrobiłeś dla rozwoju radomskiego przemysłu spirytusowego, pijąca część miasta jest ci głęboko wdzięczna. Nam, Strażnikom średnio się to uśmiecha, bo pijany człowiek to czasem niekontrolujący się człowiek, ale przynajmniej podniosłeś morale i mamy kolejny towar eksportowy. Ale mamy poważniejszy problem i potrzebujemy kogoś zaufanego. — Jak sądzę, jestem kimś takim. — Fabryczka amunicji, knajpa, szpital i nieliczne domy były zasilane z małych elektrowni wodnych, rzeki przez parędziesiąt lat zmieniły swój bieg, bądź wyschły ale kilka przebiega w dogodnych dla nas lokalizacjach. Dotychczas starczało prądu, ale osada się rozwija a ostatnio zdobyliśmy kilka działek obronnych, które niestety pożerają wielkie ilości energii. — Ciężko o inne źródło zasilania, postschronowe miasta mają swoje reaktory termojądrowe, ale w życiu wam żadnego nie oddadzą. — Schronów było wiele więcej, niż te które przetrwały. Przed Wojną co bogatsi przedsiębiorcy, budowali swoje, przeczuwając że to wszystko kiedyś tak się skończy. Część rozpadła się zanim uderzyły bomby, inne podczas ataku. W którymś z takich musi być przynajmniej jeden reaktor przenośny. — Ciężko w ogóle znaleźć jakiś schron, słyszałem że plan budowy średnio się zrealizował. A poza tym znaleźć jeszcze nierozszabrowany, graniczy to z cudem. — Wiemy o dwóch schronach, które są być może nienaruszone. Pierwszy z nich to krakowski Schron Numer Pięć. — Zawalony. – odpowiedział błyskawicznie Rorsarch. – A przynajmniej ta część z magazynem. — Skąd ta pewność? — Spędziłem tam kilka lat, wiem co mówię. — Pochodzisz stamtąd? — Mhm. Z braku wody pitnej i problemów z reaktorem schronu nie powstała tam osada i rozeszliśmy się po Polskich Pustkowiach. — Ciekawe, w takim razie zostaje tylko Sandomierz. Kika dni temu przechodził tędy pewien człowiek, który w zamian za opiekę lekarską zdradził mi, że sandomierski schron nie przetrwał atomowego uderzenia a główne wejście w wyniku tego zostało zablokowane olbrzymimi głazami, co powstrzymało szabrowników. Mówił, że sandomierski schron nie był schronem państwowym, posiadał prywatnego właściciela, najpewniej jakiegoś chińskiego potentata. Zadbał on o awaryjne wyjście, w pobliżu głównego, uruchamiane awaryjnym generatorem, ukrytym gdzieś w wydrążonej skale. - 18 - To może być nasza szansa, mutanty ostatnio coraz śmielej poczynają sobie w okolicy a Strażników nie starcza. Im szybciej odpalimy działka, tym lepiej dla nas. — Co JA z tego będę miał? – spytał Rorsarch. — Wiemy, że szukasz rządowych schronów i mamy informacje o jednym z nich. Potwierdzoną informację. Poza tym wpadło nam w ręce kilka karabinków Dragunow, cenny towar na Pustkowiu, jeden z nich będzie twój, jeśli tylko przyniesiesz nam reaktor walizkowy. Dragunow. Cenna broń na dalekie dystanse, kałachy powyżej 300 metrów nie nadawały się jako celna broń. Posiadanie Dragunowa sprawiłoby, że musiałby pozbyć się radzieckiej konstrukcji i karabinku MP5, aby to udźwignąć, ale była to akceptowalna wymiana. Z daleka i ukrycia można wyeliminować kilkunastu wrogów, bez angażowania się w walkę na krótki dystans. A gdyby do takiej doszło, jego S&W 1006 nie raz nie dwa demonstrował swoją siłę ognia na krótkie dystanse, choć czasem wciąż zapominał, że ta broń ze względu na potężną amunicję ma zwiększony odrzut. Przywykał do tego, ale nieco opornie. Do dziś pamiętał bandytę, który napadł go z Desert Eagle’m i potężny odrzut z tej broni, który spowodował że pistolet wyleciał napastnikowi z ręki. S&W 1006 był bronią dość powszechną, znajdowała się w sprzęcie wojskowym kupowanym ze Stanów. Standardowe Beretty nie przypadły do gustu Polakom, choć były często spotykane wśród cywili i to przyzwyczajenie pozostało po wojnie. — Zgoda, wyruszę jutro rano. – odpowiedział Rorsarch. Na biurku zauważył jakąś książkę. — Mogę pożyczyć? – spytał Szeryfa. — Bierz, czytałem to już setki razy. – ten odparł beztrosko. Z lekturą na dzisiejszy wieczór, Rorsarch udał się na spoczynek. - 19 - ROZDZIAŁ 2 Monika ‘Monkizz’ Feluś – „Wakacje” Teraz… — No, to wakacje nam się udały — mruknęła niewyraźnie przez chustkę zawiązaną na twarzy Anka, oglądając trzymaną w rękach zapakowaną rolkę bandażu. Ładując bębenek Magnum, starała się uważnie rozglądać dookoła. Sceneria w niczym nie przypominała radosnego nadmorskiego kurortu wypoczynkowego, do jakiego przyjechała przed kilkoma dniami. Co prawda wtedy też nie było tak ślicznie i kolorowo, jak obiecywały to foldery reklamowe i strony internetowe, ale czego można było się spodziewać po wypoczynku nad polskim morzem? Ani tu złote piaski, ani lazurowe wybrzeża, ani inne bzdety. Były za to inne fascynujące rzeczy, dla których to Anka przyjechała nad morze. Teraz od nich mogło zależeć jej życie. I życie dzieci. Mam dopiero dwadzieścia lat, przemknęło jej przez myśl, i nie chcę jeszcze umierać. Nie teraz. A dzieciaki? Pieprzone bachory — zaklęła w myślach, lecz natychmiast się opanowała. To nie były przede wszystkim jej dzieci. Poza tym dzieci to przyszłość narodu, jak to powiedział kiedyś jakiś klecha czy inny nawiedzony człowiek. Trzy tygodnie wcześniej… Gdy Anka stawiła się w biurze, nikt nie spodziewał się, że ta opryskliwa i kompletnie nieprzystosowana społecznie dziewczyna dostanie taką pracę. — Dzień dobry. Nazywam się Anna Pakuła. Byłam umówiona z panią kierownik. Sekretarka, delikatna blondynka w średnim wieku ubrana w nieskazitelnie białą, wykrochmaloną bluzeczkę, spojrzała z pewną obawą na przybyszkę. Zaniepokoiły ją położone na blacie biurka tuż przed nią blade ręce z pomalowanymi na czarno długimi paznokciami. Wspięła się wzrokiem po bladych rękach. Na jednej z nich widniał przykryty od góry rękawkiem bluzki drobny tatuaż przedstawiający czaszkę z różą w zębach. Wyżej, między ramionami, znajdowała się wisząca nisko wąska twarz okolona krótkimi, sterczącymi na wszystkie strony, czarnymi włosami. W sekretarkę wwiercała się para wielkich, jasnoniebieskich oczu, które otaczał ostry makijaż. — Pani w jakiej sprawie? — zapytała, najmniej spodziewając się odpowiedzi, która właśnie padła. — Ubiegam się o pracę. Twarz sekretarki na ułamek sekundy skrzywiła się, lecz kobieta błyskawicznie opanowała ten grymas. — Oczywiście — powiedziała, spuszczając wzrok na blat. Chciała uniknąć kontaktu wzrokowego z tą dziwną dziewczyną, stylizującą się na aspołeczną członkinię - 20 - którejś niszowej subkultury. A może to tylko poza? Nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie. Wtem kobieta wystraszyła się, gdy usłyszała nagły huk pękającego balona z gumy, którą żuła Anka. — Sorry — uśmiechnęła się niezobowiązująco dziewczyna, patrząc w przerażone oczy sekretarki. W tym momencie kobieta, która żywiła jeszcze jakąkolwiek nadzieję na to, że Anka jest tak naprawdę pospolitym człowiekiem kryjącym się pod maską odszczepieńca, straciła wszelkie wątpliwości. Dwa tygodnie wcześniej… Anka siedziała w autokarze niemal w bezruchu. Wpatrywała się apatycznie w zmieniające się za oknem widoki, a ilustracją dla przepływających za szybą lasów, pól, wsi i miast była grająca jej w uszach na największej głośności muzyka z pogranicza metalu i muzyki klasycznej. Wtem z morza melancholijnych jęków gitary i ciężko dudniących basów wyłowiło ją denerwujące trącanie w ramię. Zdjęła jedną słuchawkę i odwróciła się do swojej współpracownicy, Marty. Była to raczej pogodna i miła kobieta starsza od Anki jakieś dziesięć lat, lecz teraz jej twarz przybrała surowy wyraz. Otworzyła usta i coś powiedziała, ale Anka nie mogła zrozumieć niewyraźnego szeptu. Uznała to za złośliwość ze strony współpracownicy. Zdjęła drugą słuchawkę. — Powtórz — powiedziała bez emocji. Tamta westchnęła ze zniecierpliwieniem. — Mówię, że twoja grupa strasznie hałasuje na końcu autokaru. Idź do nich i ich uspokój. Anka wzruszyła ramionami i włożyła jedną ze słuchawek do ucha. Też zawracanie głowy taką głupotą. — Nic z tym nie zrobisz? — zdziwiła się i obruszyła jednocześnie Marta, podnosząc nieco głos. A jednak dało się mówić nieco głośniej, pomyślała Anka. — A co mogę zrobić? Są młodzi, niech się wyszaleją. — Oczy Marty urosły do rozmiarów pięciozłotowych monet. — Myślisz, że to coś da jak tam do nich pójdę i nakrzyczę? Anka włożyła drugą słuchawkę do ucha. Już właśnie udzielał jej się nastrój kolejnego utworu, gdy nagle znów poczuła irytujące potrząsanie ramienia. Za pierwszym razem zignorowała. Ale Marta nie miała zamiaru tak szybko się poddać. Po pewnym czasie zrezygnowała widząc, że to nic nie daje. Przecież nie będzie się skarżyć kierownikowi kolonii na wychowawcę innej grupy jak dziecko z podstawówki, poza tym nie będzie żadnych dowodów na obojętność Anki na wybryki dzieciaków podczas podróży kolonistów i ich opiekunów do celu. Zrezygnowana Marta po jakimś czasie sama poszła do dzieciaków, tracąc tym samym na autorytecie w oczach grupy swojej i Anki. Anka mimo tego, że była odwrócona od Marty, wyczuła ruch fotela, gdy ta się z niego podniosła, by iść do dzieciaków. Spojrzała na swoje niewyraźne odbicie w - 21 - szybie, za którą migały polskie szerokie pola uprawne i uśmiechnęła się do siebie nieznacznie, świętując triumf. Tak jednak się nie stało. Cofając swoje marzenia do momentu drugiego potrącenia w ramię, Anka odwróciła się do Marty, rzuciła coś niemiłego, zabrała swoją torbę i specjalnie jeszcze przyciskając tyłkiem współpracownicę do fotela, wyprowadziła się z przednich miejsc służących wychowawcom grup kolonijnych na tyły autobusu. — Cześć, ludzie! — powiedziała, uśmiechając się do młodszych od siebie jedynie pięć — sześć lat chłopców i dziewcząt. Na widok starszej od siebie osoby nabrali przesadnej czujności i uciszyli się. Nie zraziło to Anki. — Widzę, że integracja pełną parą. Pozwólcie, że dołączę do was. Jestem waszą wychowawczynią na kolonii. Nazywam się Anka. Zrobicie miejsce? Kilka osób się rozsunęło i Anka usiadła między nieco jeszcze speszonych młodzieńców. Żeby dodatkowo ocieplić stosunki między sobą a grupą, wyciągnęła paczkę chipsów ze swojej torby. Ot, takie małe przekupstwo, chwyt psychologiczny. — Częstujcie się — otworzyła paczkę i kolejno podała każdemu. Gdy już każdy miał z nią styczność, a wielu odmówiło, położyła paczkę na podłodze przed sobą i wtedy ci bardziej nieśmiali zaczęli się również częstować. — Opowiem wam coś o sobie i wyznaczę kolejną osobę, a ta kolejną i tak dalej. Niech każdy coś o sobie powie. Później zagramy sobie w takie „Jeden z dziesięciu”, a pytania będą dotyczyły nas. Zgoda? Żeby przełamać pierwsze lody, Anka opowiedziała kilka mało wiążących faktów o sobie i wyznaczyła kolejną osobę. Dosyć nieśmiała Aleks, jak zwali ją znajomi, skracając jej pełne imię, z początku niechętna temu pomysłowi, później bawiła się najlepiej ze wszystkich. Szczególnie gdy zabawa doszła do „Jednego z dziesięciu”, gdzie każdy był pytany o szczegóły dotyczące innej osoby. Nie można było uwierzyć, ile radości i śmiechu może być przy pomyleniu się w kwestii posiadanych zwierzątek czy rodzeństwa. Teksty typu „Przy takim domowym zoo z moją alergią długo bym nie pociągnął”, „Gdybym słuchał takiej muzyki, to by znaczyło, że oszalałem” czy „Jak na razie jestem jedynym depozytem genów moich rodziców” bawiły nawet Ankę. Najważniejsze było to, że grupa była już zżyta ze sobą i ze swoim wychowawcą. Niecierpliwa Marta musiała z tym poczekać dopiero aż do przyjazdu do Jastarni. Tydzień wcześniej… — Wniosę skargę do kierownika kolonii. — Marta nie miała zamiaru odpuścić. — Masz bardzo zły wpływ na młodzież. Anka spojrzała obojętnym wzrokiem na stojącą w głębi pokoju wychowawców współpracownicę i zaciągnęła się papierosem. — Co niby źle robię? No, powiedz mi. — Palisz papierosy! Pijesz alkohol! To demoralizacja! To na kolonii niedopuszczalne! — wzburzyła się Marta. - 22 - Anka zaśmiała się i strzepnęła popiół wystawiając rękę daleko przez okno, w którym stała. — A czy widziałaś któreś z moich dzieciaków z fajką czy puszką piwa? Sama powiedz. Marta zacisnęła usta z zawiścią. — Kierownik i tak się o tym dowie — zapewniła jadowicie. — Hmmm… — zaciągnęła się Anka. — Może powinien w takim razie dowiedzieć się także innych ciekawych rzeczy? — Jakich…? — Marta zamieniła się w posąg o twarzy wyrażającej niepokój. — Na przykład, że pewna wychowawczyni romansuje z jednym z podopiecznych. Marta spurpurowiała i zdawało się, że zaraz głowa pęknie jej jak balon. — Nie masz żadnych dowodów. — Podeszła blisko Anki i wpatrywała się w nią wściekłymi, ciskającymi błyskawice oczkami. Dziewczyna dmuchnęła jej w twarz dymem papierosowym. — Jeśli zdjęcia wykonane telefonem nie są wystarczającym dowodem… Marta chwyciła szybkim ruchem leżący na nocnym stoliku telefon Anki i zaczęła z uporem maniaka przeglądać dane. — Zimno, zimno — powiedziała Anka, uśmiechając się lekko pod nosem. Strzepnęła resztkę popiołu i wyrzuciła papierosa. Zamknęła okno i odwróciła się do Marty. — Chyba, że masz zamiar odebrać telefony całej kolonii, żeby sprawa się nie wydała. Ale dzieciaki chyba nie będą do tego przekonane, prawda? Anka podeszła do Marty i wystawiła do niej rękę. — Możesz mi oddać mój telefon? Chcę być w kontakcie z grupą, jakby chcieli gdzieś wyjść w czasie przerwy poobiedniej. — Zrezygnowana Marta z zawiścią w oczach położyła telefon w otwartej dłoni. — A może dasz się zaprosić na piwo? — Wychodzisz czy mam cię wyprosić? — Marta nie wytrzymała. — Wychodzę, wychodzę — mruknęła Anka i Marta usłyszała za sobą tylko trzaśnięcie drzwiami. Była zbyt roztrzęsiona, żeby cokolwiek uczynić, więc przez kilka minut stała w jednym miejscu zaciskając i otwierając pięści, regulując przy okazji oddech. Gdy już w miarę się uspokoiła, usiadła na brzegu swojego łóżka i przeczesała dłonią włosy. Wiedziałam, że z nią jest coś nie tak, myślała Marta, marszcząc brwi, ta dziewczyna jest nienormalna. To, że studiuje jakąś pedagogikę czy psychologię nie oznacza, że będzie na mnie zastawiać pułapki. Trzeba znaleźć na nią haka. Wygryźć ją. I nie pozwolić się zastraszyć. Marta była coraz bardziej zdeterminowana, a w jej głowie powoli rysował się plan działania… Dwie minuty później… - 23 - Anka zapakowała wszystkie materiały opatrunkowe do apteczki i spróbowała ją włożyć do plecaka, ale był on już pełen koców, swetrów i butelek wody. Westchnęła i postanowiła trzymać apteczkę w rękach. Policzyła do trzech, po czym wychyliła się zza rogu korytarza i pobiegła. Przeskoczyła na leżącym po drodze bezwładnym ciałem jednego z podopiecznych pana Piotrka, którego unieszkodliwiła wcześniej solidnym uderzeniem walizką w skroń. Wokół leżały porozrzucane ubrania, które wypadły z walizy podczas jej nietypowego użycia. W tym momencie runęła jak długa, a rączka apteczki wypadła jej z ręki. Odwróciła się na plecy, a zastrzyk adrenaliny, jaki zafundował jej organizm, wyłączył czucie bólu w ściskanej kostce, tkwiącej w żelaznym uścisku dłoni pozornie bezwładnego ciała około czternastoletniego chłopaka. Wtem chłopak podniósł głowę. Jego twarz, wyglądająca jak maska wściekłego demona, zalana była kilkoma nieregularnymi strugami zasychającej krwi, a z ust ciekła żółtawa ślina. Nie wygląda na zadowolonego, pomyślała idiotycznie Anka, usiłując wyrwać się z uścisku, pewnie będzie się mścił za to uderzenie walizką. Chłopak przysunął do ciała drugą rękę i usiłował chwycić i przyciągnąć do siebie rywalkę. W odpowiedzi dziewczyna kopnęła go w dłoń. Ścisnęła w ręce Magnum i przełykając z trudem kulę rosnącą w gardle wycelowała w głowę chłopaka. Ten wydał nieartykułowany dźwięk, jakby rozumiał, co po tym nastąpi. Bardzo ludzko patrzy, przeraziła się Anka, mimo że w zwyczajnej sytuacji nie skrzywdziłaby nawet owada. Ale sytuacja była wyjątkowa, i poza tym, że chłopak wykazywał jedynie przebłyski człowieczeństwa, człowiekiem najprawdopodobniej nie był. Półtora dnia wcześniej… — Przykro mi, ludzie — oznajmiła Anka swoje grupie, gdy już wyszli ze stołówki i zebrali się przed budynkiem na prośbę swojej opiekunki. Jej mina i początek wypowiedzi spowodował pomruk wyrażający niezadowolenie wśród młodych ludzi. Już teraz było wiadomo, że wiadomości są naprawdę nieciekawe. — Niestety, zapowiadana na początku kolonii wycieczka statkiem na Bornholm nie będzie mogła się odbyć. — Coooo? Łeee… — rozległ się pełen rozczarowania jęk. Wszyscy wyczekiwali tej wycieczki jako okazji do poznania morza bliżej niż do 30 metrów od brzegu. Dodatkowo dla niektórych byłaby to szansa ku temu, żeby po raz pierwszy przekroczyć granicę kraju. Anka wzruszyła ramionami zwieszając głowę smutno jak jej grupa. — Przykro mi — powiedziała z prawdziwym żalem, gdyż sama nie była nigdy w Danii, a tym bardziej na duńskiej wyspie i nie miała nic przeciwko, żeby zwiedzić obce ziemie. — Może słyszeliście ostatnio, co się dzieje między Estonią a Danią. Niestety, ale - 24 - w obecnej sytuacji będziemy musieli zrezygnować z wycieczki. W zamian kierownik proponuje rejs po Zatoce Puckiej. — Chcemy Bornholm! — krzyknął ktoś z tłumu. — Proszę, nie komplikujcie sprawy — Anka uniosła ręce w geście pojednania — nie chcemy dodatkowych problemów. Też chciałabym jechać na Bornholm, ale te decyzje nie zależą ode mnie. — Ale dlaczego? Ja na przykład nie chcę jechać do Pucka! — oburzyła się drobna blondynka, marszcząc jasne brwi — Od początku kolonii czekam na rejs na Bornholm! Do dziewczyny dołączyły inne głosy protestu, które połączyły się w kakofonię skarg. Anka po raz pierwszy od początku kolonii poczuła się bezradna. Nie wiedziała, co zrobić, żeby zadowolić dzieciaki. Zagryzła wargę, próbując szybko wymyślić coś lepszego niż zastępcza wycieczka nie wywołująca entuzjazmu. Ciemność w jej głowie mieszała się jak gorąca smoła w kotle nachalnych protestów grupy. Spomiędzy warstw gęstej mazi bezkształtnych myśli zaczęły pojawiać się przebłyski jasnego światła zajmujące coraz więcej miejsca. Nagle doznała olśnienia, a jej umysł zmienił się w wypełnioną jaskrawym światłem komnatę. — Dzieciaki! W przerwie poobiedniej wszyscy do mnie! Spotkajmy się u dziewczyn spod piątki, zgoda? Mam dla was propozycję nie do odrzucenia — Anka porozumiewawczo mrugnęła okiem i szybkim, marszowym krokiem odprowadziła grupę do pokoi. Dwie i pół minuty później… Ręka drżała Ance, gdy brała jako cel na muszkę Magnum głowę chłopaka. Powtarzała sobie w duchu, że istota ta jest jedynie imitacją człowieka, jednak nie wierzyła do końca swoim słowom. Zaczęła w panice chwytać powietrze, a serce waliło jej jak młotem. Chustka rytmicznie nadymała się i przyklejała do twarzy, razem z wilgotnym oddechem. Opamiętała się w momencie, gdy chłopak z dzikim wrzaskiem chwycił drugą ręką jej kostkę i przyciągnął dziewczynę do siebie. Anka krzyknęła jak mała dziewczynka i zrobiła to, co podpowiedział jej instynkt zapominający o wspaniałomyślnych wynalazkach cywilizacji… Kopnęła chłopaka wolną nogą w twarz. Jego nos został złamany, a usta rozcięte. Krzyknął, wydając upiorny bulgot z zalewanego krwią gardła, wyrażając jednocześnie ból i złość. Otrzymał jeszcze kilka kolejnych potężnych ciosów, którym towarzyszył nieprzyjemny chrzęst pękających kości twarzy. Wtedy dopiero uścisk w kostce zelżał, a ciało przeciwnika ostatecznie znieruchomiało. Anka wyrównała oddech, wpatrując się przez chwilę jak zahipnotyzowana w bezwładne ciało. Nie wiedziała, czy chłopak żyje, czy nie. Ale w tej chwili nie było to istotne. Chyba lepiej było, że chłopak został unieszkodliwiony, a nie Anka, której intencją było niesienie pomocy, a nie sianie zniszczenia. - 25 - Gdy ostrożnie wysunęła nogę ze skurczonych palców chłopaka i usiadła roztrzęsiona, by uspokoić bicie serca, nagle doszedł ją cichy szmer dobiegający zza pleców. Anka odwróciła się spanikowana i zobaczyła wiszącą nad sobą koszmarną twarz z zapadniętymi, błyszczącymi oczami i spływającymi z ust nitkami żółtej śliny. Szybko się poderwała i natychmiast potknęła na ciele chłopaka. Zdążyła jedynie podnieść broń przed siebie i strzelić na oślep. Runęło na nią bezwładne ciało Marty. Anka spojrzała na leżącą na jej podołku dziurawą głowę kobiety i natychmiast się zerwała z miejsca. Nie miała pewności, czy choroba trawiąca od wczoraj ciała uczestników tegorocznej kolonii w Jastarni przenosi się również przez krew… Anka spojrzała na dymiącą jeszcze lufę Magnum trzymanego w drżącej ręce i poczuła, jak nogi jej miękną. Porwała więc apteczkę z podłogi i przebiegła przez korytarz z prędkością, jaką osiągnęła chyba po raz pierwszy w życiu. Jeden dzień i dziesięć godzin wcześniej… — Wszyscy są? – zapytała Anka, zamykając za sobą drzwi. Odwróciła się do kolonistów, którzy rozsiedli się na łóżkach i podłodze w pokoju wychowawców. Uśmiechnęła się i usiadła tak, by wszyscy ją widzieli. — Mam propozycję — zaczęła konspiracyjnym tonem. — Skoro nie możemy jechać na Bornholm, a do Pucka nie chcecie, proponuję wam dużo bardziej ekscytującą wyprawę, przygodę, którą zapamiętacie do końca życia… Musimy uzyskać tylko zgodę kierownika. — O co chodzi? — zapytał zainteresowany chłopak, zdmuchując z czoła pasma grzywki. — O nocowanie w bunkrach poniemieckich podczas ostatniej nocy na kolonii. Poczujemy się jak zamknięci w betonowym schronie żołnierze w czasie działań wojennych. Zrobimy sobie nocną ucztę z opowiadaniem mrożących krew w żyłach opowieści. W ramach odezwy rozległ się wyraz uznania z ust kilku osób w postaci przeciągłego, konspiracyjnego „łaaaaaał”. Gdy już porozmawiali o tym pomyśle i wszyscy, poza jedną dziewczyną w typie Barbie, wyrazili się o nim z aprobatą, Anka powiedziała, że pójdzie zapytać o zgodę kierownika kolonii, gdyż bez niej nie można nawet sobie robić nadziei na taką atrakcję. Mimo to, gdy spotkanie zostało uznane za zamknięte, Anka szła korytarzem w stronę pokoju wychowawców rozpromieniona jakby urosły jej skrzydła motyla. Trzy minuty później… Anka stanęła w miejscu, gdzie korytarze łączyły się w jeden ciąg, prowadzący prostopadle do drzwi wyjściowych. Łapała ciężko oddech, co dodatkowo utrudniała jej chustka na twarzy. Nie miała jednak zamiaru jej zdejmować, gdyż nie wiedziała, czy choroba przenosi się przez powietrze. - 26 - Serce waliło tak mocno i szybko, jak u wróbelka, a jej ciało było zroszone zimnym potem. Spanikowała. Był z nią jeszcze jeden ochotnik… Mieli się spotkać w tym miejscu i wrócić razem do reszty grupy. Ale jego nie było. Nie mogła sobie przypomnieć, czy umawiali się na konkretną godzinę. Po chwili zorientowała się, że jej zegarek jest rozbity. Zaklęła. Miała nadzieję, że chłopak nie wpadł na wspaniały pomysł pozostania w tym miejscu. Podniosła Magnum i wycelowała przed siebie. Rozglądała się dookoła i nasłuchiwała, próbując uchwycić najlżejszy przejaw czyjejkolwiek obecności. Zaczęła się martwić. A jeśli coś go zaatakowało? Jeśli się zaraził? Nie można dopuścić do tego, żeby zarazić pozostałą przy zdrowiu resztę. Trzeba będzie podjąć radykalne kroki. Serce w niej zamarło, gdy uświadomiła sobie, że w takim przypadku będzie musiała własnoręcznie zabić chłopaka, by przerwać łańcuch choroby. Krew zmroziło jej dotknięcie w ramię. Odwróciła się i nieomal strzeliła. Przed nią stał w całej swej zdrowej okazałości jeden z jej wychowanków. Obejrzała go od stóp do głów. Był cały i zdrowy, a na każdym ramieniu miał po plecaku pełnym skarbów. Anka myślała, że ze wzruszenia zemdleje. Zamiast tego, niespodziewanie zarówno dla kolonisty jak i siebie, objęła go. Natychmiast się opamiętała i nakazała wyjść stąd najszybciej i najciszej jak tylko się dało. Dwanaście godzin wcześniej… Siedzieli cicho w zimnym i ciemnym bunkrze na użyczonych przez ośrodek wypoczynkowych materacach. Stojąca pośrodku kręgu ludzi latarka wymierzała żarówką środek stropu nad nimi, malując na czarnym suficie żółte koło. Jeden z kolonistów opowiadał właśnie jakąś mroczną historię, a wrażenie grozy opowiadania potęgowało padające na niego pod dziwnym kątem światło latarki, wydobywające z zakamarków krzywizn twarzy koszmarne, wydłużone cienie. — … i wtedy nastąpił olbrzymi wybuch — kontynuował chłopak urozmaicając mimikę, przez co jego twarz wyglądała jakby należała do istot zamieszkujących najniższy krąg piekła. — Potężny wybuch, który zniszczył cały świat, jaki znali ludzie. Zniszczył on też ludzi i nikt nie pamiętał już, jak wyglądała Ziemia za panowania człowieka. Po ludziach przyszły szczury, panujące niepodzielnie we wszystkich dziedzinach cywilizacji, przewyższając tempo rozwoju osiągnięte przez człowieka, gdy jeszcze do niego należała Ziemia. I szczury panowały już po wszystkie wieki wieków… — skończył, robiąc mroczną minę. Rozejrzał się po słuchaczach. — Amen. — odezwała się któraś dziewczyna automatycznie. Przez grupę przebiegł stłumiony śmiech. — Świetnie — powiedziała Anka z wyrazem uznania w głosie. Wychyliła się z mroku. W świetle latarki było widać tylko blady owal jej twarzy i dwie świecące jak płomyki źrenice w czarnych dziurach pomalowanych mocnym cieniem oczu. Mimo że opowieść młodzieńca w kilku miejscach wykazywała nieścisłości i czasami zawierała - 27 - jakiś gramatyczny błąd, to jednak Anka była pod wrażeniem rozwiniętej wyobraźni swojego podopiecznego. — Naprawdę świetne. Masz człowieku talent, nie zmarnuj go. Powinieneś pisać opowiadania — zachęciła Anka wstając z materaca. Pochyliła głowę, by nie uderzyć w niski strop. — Piszę — odparł nieśmiało chłopak. — O! — ożywiła się Anka. — W takim razie wyślij mi na e—maila, jak wrócisz z kolonii. Chętnie poczytam. O adres się upomnij, bo ja mogę zapomnieć. Anka przemieściła się przez środek kręgu w stronę wyjścia, starając się nie potrącić nikogo swoimi długimi nogami. — Dzieciaki, ja idę zapalić, bo nałóg mnie woła, a nie chcę wam tu nadymić. Nie palcie i nie zaczynajcie palić, proszę was — powiedziała, znikając w ciemnym tunelu. — Zaraz wracam — rozległo się z oddali, po czym młodzież usłyszała dźwięk odkrywanej i zamykanej klapy oddzielającej bunkier od świata zewnętrznego. Anka stała w połowie szerokości plaży i spoglądała w stronę szumiącego morza. Bryza unosiła jej włosy, niesforne kosmyki latały dookoła twarzy, a płomień w zapalniczce co chwila gasł. Wreszcie odpaliła papierosa. Zaciągnęła się i dmuchnęła w stronę bladych gwiazd dymem, który natychmiast się rozwiał, porwany przez wiatr. Noc była jasna, nad horyzontem unosiła się blada łuna, jakby słońce schowało się za poziomą linią morza tylko na chwilę. Były to dni, kiedy noce są jeszcze bardzo krótkie. Za godzinę słońce miało wzejść. Szara godzina, pomyślała Anka, jakby czas zatrzymał się w miejscu na tą dziwną część doby, kiedy nocne marki właśnie kładą się spać, a zwykli ludzie jeszcze nie wstali. Anka odwróciła się za siebie, słysząc krzyk wbiegających na plażę podopiecznych. Była to najbardziej przebojowa trójka kolonistów w tej grupie, liderzy, którzy od czasu do czasu robili z siebie drobne pośmiewisko, by utrzymać uzyskaną pozycję w grupie. Dwoje chłopców i młodsza od nich o rok dziewczyna pojawili się przy Ance. W takich chwilach nawet ona musiała ukryć brak pewności siebie i nieufność pod grubą skórą nosorożca. — Psze pani, przyszliśmy pani potowarzyszyć — odezwał się jeden z nich, stylizujący się na skejta. Towarzysząca im dziewczyna zaśmiała się. Mimo że było grubo po północy, tuż przed wschodem, jej oczy skryte były za okularami przeciwsłonecznymi. Anka obejrzała ich w półmroku. Ten wymoczek wygląda, jakby walił kloce w te same pory od tygodnia i nie chciało mu się ich przebrać, pomyślała z niesmakiem o skejcie. Ludzie będący kopiami gwiazd lub chodzącymi pokazami mody, których dodatkowo charakteryzowała inteligencja rzędu jedności, nie wzbudzali jej szacunku. — Bo pani taka samotna — zaśmiała się dziewczyna, ale brzmiało to jak szyderstwo. Ance ścierpła skóra na karku. — Człowiek czasem potrzebuje samotności — odezwała się Anka, zniżając głos. — Wy tego jeszcze nie rozumiecie, ale i na to przyjdzie czas. Człowiek nie może cały czas udawać kogoś innego niż jest przed innymi. Nie może wiecznie skakać jak małpa na - 28 - smyczy, żeby zadowolić pozostałych. Jeśli przed ludźmi zakłada się maski, prawdziwym sobą jest się dopiero wtedy, gdy nie ma nikogo w pobliżu. Anka wysiliła wzrok, by dojrzeć wyrazy twarzy kolonistów. Ale wystarczająco dużo mówiła znacząca cisza. — Chciałbym palić to, co pani — powiedział drugi chłopiec, naśladując ton pełen uznania. Anka warknęła w duchu. Za nic mają jej pouczający wywód, traktując go jako narkotyczny omam. — I tak mózgu by ci to nie wróciło… — powiedziała Anka, zdeptując w piasku niedopałek. Już miała powiedzieć, żeby wracali do bunkra, bo już najwyższy czas spać, a ona nie chce, żeby koloniści pałętali się po lesie i plaży samopas, bez wiedzy i zgody wychowawcy, dodając do tego kolejny niezrozumiały przez nieliczne zwoje mózgowe wychowanków wywód edukacyjno—umoralniający, okraszony soczystymi opisami psychicznej i fizycznej męki człowieka zgubionego w lesie pełnym dzikich zwierząt (oni pewnie wierzą, że w tym wąskim pasie marnego lasu żyją niedźwiedzie i tury), gdy nagle dziewczyna wskazała palcem w niebo i krzyknęła: — Spójrzcie! Spadająca gwiazda! Wszyscy skierowali wzrok za długim paznokciem brunetki. Faktycznie, po niebie leciał świetlisty punkt, znaczący jaskrawym pasmem przebytą drogę. — Za wolno leci — zauważył skejt. — Może to międzynarodowa stacja kosmiczna? — zaproponował drugi. — Na pewno nie, stacja nie zostawia warkocza. A gdyby był to satelita, migotałby. — włączyła się Anka. — Balon meteorologiczny? — zamyślił się skejt. Anka spojrzała na niego zdziwiona, że zna taki trudny termin. — Ja i tak pomyślę życzenie — uparła się dziewczyna. Zaciskając usta i dłonie pochyliła głowę i wreszcie zamilkła. — Patrzcie, jeszcze jeden! — krzyknął jeden z chłopców. Faktycznie, po niebie od wschodu sunął drugi, podobny obiekt. — A może to UFO? — szepnął konspiracyjnym tonem drugi i zakradłszy się do dziewczyny, krzyknął jej do ucha, a ona odskoczyła z przeraźliwym piskiem. Na niebie pojawiło się więcej dziwnych ciał poruszających się łukiem ze wschodu na zachód. — Nie straszcie, chłopaki — powiedziała już mniej pewna siebie dziewczyna drżącym głosem. Cofnęła się, schowała głowę w ramiona i lekko się zgarbiła. — Boję się. Wtem i Anka poczuła potrzebę powrotu do bunkra. Coś było nie tak. W obawie przed nieznanym i ona zaczęła zachowywać się niespokojnie. — Wracajmy — powiedziała do podopiecznych i skierowała się ku bunkrowi. Te „gwiazdy”, które pojawiły się jako pierwsze, zniknęły już za horyzontem. Słońce skrywające się jeszcze za linią horyzontu już zaczęło złocić niebo na wschodzie, ale mimo to w najciemniejszej części nieba, na zachodzie, rozbłysły blade światła. - 29 - — Boi się pani UFO? — zaśmiał się któryś chłopak. — Czas już wracać — rzuciła za siebie Anka, mimowolnie przyspieszając kroku. — Zostańcie, jak chcecie, żeby coś wam się stało. Z oporami ruszyli za nią. W bunkrze nikt nic nie wiedział o tym, co widzieli ci, którzy w tamtej chwili wyszli na zewnątrz. Anka leżała zawinięta w śpiwór udając, że śpi. Nie chciała z nikim o tym rozmawiać. Dzieci nie były najlepszymi powiernikami takich tajemnic. Oczywiście nie miała wpływu na to, o czym rozmawiała trójka kolonistów, która dołączyła do niej nad brzegiem morza, ale zauważyła, że rozmawiali o tym tylko między sobą, konspiracyjnym tonem, nie pozwalając, aby tajemnica doszła do uszu innych. Miało to swoje praktyczne zalety — nie mogąc przewidzieć zachowania dzieciaków po takiej rewelacji, Anka wolała uniknąć dwóch najbardziej skrajnych reakcji — euforii lub histerii. Cztery godziny wcześniej… Gdy upewniła się, że wszyscy śpią, po cichu wyszła z bunkra i przedzierając się pospiesznie przez las wbiegła na plażę. Już w biegu zauważyła wiele niepokojących zwiastunów czegoś dotąd niespotykanego. Serce waliło jej w piersi, jakby chciało przebić się przez żebra i wyskoczyć na zewnątrz, a płuca nie nadążały z oddychaniem. Irracjonalnie pomyślała o potrzebie rzucenia palenia. Nad czarnymi jeszcze szczytami sosen wisiało ciężkie, czerwone niebo, poorane rozpływającymi się w stratosferze smugami białych spalin, jakie zostawiają za sobą samoloty. Drżąc z niepokoju Anka pomyślała, że niebo wygląda jakby spływało krwią. Krótki pas lasu rozstąpił się i Anka wbiegła na plażę. Teraz miała panoramiczny widok na niebo i morze. Tylko, że niebo było czerwone jak wielki, odwrócony do góry dnem gliniany garnek, którym ktoś nakrył ziemię, pełen pełzających po jego wnętrzu białych czerwi, którymi były liczne białe smugi, natomiast morza nie było widać. Przerażona tym Anka dobiegła do miejsca, gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami spienione fale uderzały o piasek. W tym miejscu widoczny był tylko zielonkawy osad, przypominający o niedawnej granicy między królestwami morza i lądu. Dalej natomiast rozciągał się makabryczny widok. Na mokrym piasku leżały powykręcane wstęgi wodorostów, wysychające meduzy i napęczniałe, martwe ryby. Anka na drżących nogach pobiegła po wilgotnym, mlaskającym pod butami piaskiem w stronę cofniętego brzegu. Po kilkudziesięciu metrach dobiegł ją dobrze znany odgłos morskich fal. Ale tym razem nie działał kojąco i nie brzmiał przyjaźnie. Zagłębiała się po kostki w mokrym, grząskim piachu i trudniej było jej iść. Omijała martwe zwierzęta morskie, których ciała puchły na powietrzu. Stanęła przed rozciągającym się przed nią piaskowym bagnem, w którego zagłębieniach zatrzymała się morska woda. Grunt był tu tak rozmoknięty i niestabilny, że bała się postąpić naprzód, jednak za tym zabagnionym obszarem zobaczyła wielką taflę wody, - 30 - rozciągającą się po krańce horyzontu. Woda słabo falowała, jak na jeziorze, jednak dźwięk rozbijających się o piasek fal nakładał się na siebie, tworząc chaotyczną, chorą kakofonię… Nie mogąc tego znieść Anka ścisnęła głowę dłońmi jak w imadle i uciekła z tego miejsca. Wbiegła na plażę i popędziła przez las potykając się o swoje nogi. Gdy już znalazła się przed bunkrem, doznała olśnienia. Nie może wpaść tam w panice i roztrzęsiona wykrzyczeć, co widziała i co się — w jej przypuszczeniach — stało. Drżącymi rękami wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy i pospiesznie nakładając jedną słuchawkę na ucho włączyła radio. Usłyszana w nim audycja spowodowała, że zbladła, usiadła na piasku i ukryła twarz w dłoniach. Układając w głowie słowa przemowy do swoich podopiecznych nie powstrzymywała łez. Cztery minuty później… Biegli ile mieli sił w nogach. Po drodze minęli kilka trupów porozrzucanych bezładnie po placu przed ośrodkiem. Anka miała ochotę przeszukać któregoś z nich w poszukiwaniu papierosów, ale zrezygnowała z tego z uwagi na nieznany sposób przenoszenia dziwnej choroby. Pojawił się nawet żywy człowiek, który jednak nie wyglądał na sympatycznego turystę. Wwiercał wściekłe oczka to w Ankę, to w chłopaka, po czym z mrożącym krew w żyłach okrzykiem bojowym rzucił się na oboje. Anka i jej podopieczny odskoczyli od siebie, rozpraszając uwagę napastnika, który wyglądał na zdezorientowanego. Anka podniosła broń i wymierzyła w intruza. Pozytywnie zaskoczyła ją reakcja podopiecznego, który wyciągnął zatkniętą za paskiem metalową rurkę. Przeciwnik jednak zauważył przewagę rywali i podjął próbę ucieczki, jednak zdeterminowana Anka strzeliła mu w plecy. Napastnik upadł i już się nie podniósł. Anka podniosła lufę Magnum do ust i przez chustkę zdmuchnęła dym, mrugając okiem do swojego towarzysza. O dziwo, już nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia. Człowiek a człowiek beznadziejnie chory na nieuleczalną, groźną chorobę — te dwa pojęcia się całkowicie wykluczały i dotyczyły zupełnie innych kategorii, mimo że były podobne z nazwy. Trzy godziny wcześniej… — Moi drodzy — zwróciła się Anka poważnym tonem do swoich podopiecznych, gdy już wszyscy się obudzili i zebrali pod jej komendą. — Muszę wam powiedzieć coś ważnego. Będzie mi bardzo trudno… — zatrzymała się na chwilę. — Pamiętacie pewnie ostatnie doniesienia na temat napiętej sytuacji między Danią a Estonią. Pamiętacie, że przez to nie mogliśmy wyruszyć na Bornholm. Mniejsza o okoliczności tego konfliktu. Muszę wam coś powiedzieć… – wzięła głęboki - 31 - oddech i rozejrzała się po twarzach kolonistów, którzy nie wyglądali już na rozradowane wyjazdem nad morze dzieciaki. Podjęła: — Polska, jako że znajduje się po drodze między stronami konfliktu, została mimowolnie w ten konflikt wplątana. Kilka bomb spadło na Bałtyk w rejonie Pomorza. Twarze kolonistów zrobiły się blade i bez wyrazu. Wszyscy wpatrywali się w Ankę wielkimi, przerażonymi oczami, jakby zobaczyli ducha swojego przodka. Kilka dziewczyn się rozpłakało, jedna nawet zaczęła rozpaczliwie krzyczeć, że chce wracać do domu. Ta reakcja spowodowała, że Anka na tą chwilę darowała sobie poinformowanie podopiecznych o jeszcze gorszych rzeczach, jakie ich czekały. Pozwoliła dzieciakom na oswojenie się z tą przygnębiającą nowiną, nieraz tuląc i pocieszając tych najbardziej załamanych. Gdy już większość pogodziła się z tym faktem, co zajęło około dwóch godzin, Anka zawołała do siebie co wytrzymalszych psychicznie kolonistów i porozmawiała z nimi na osobności. Powiedziała im, jak bardzo sprawa jest poważna i co usłyszała w radiu. — Grad estońskich atomówek uderzył w Danię, większość kraju znalazła się pod wodą. W Bałtyk walnęło kilka zagubionych bomb. Teren prawdopodobnie jest skażony. Dodatkowo w rejonie Zatoki Puckiej i Jastrzębiej Góry odkryto przypadki zachorowania na dziwną chorobę. Jest to jakaś dziwna gorączka o objawach podobnych do wścieklizny, zabijająca w ciągu dwóch dób. Chory człowiek zachowuje się bardzo agresywnie i nieracjonalnie. Trzeba unikać kontaktu z chorymi. My nie byliśmy ani w Pucku, ani w ośrodku. Być może bunkier uratował nam życie. Zebrani patrzyli na nią tępym wzrokiem. Musi uderzyć w ich ego. — Jesteście naszą jedyną szansą na przeżycie. Nie myślcie teraz o innych, o ludziach spoza bunkra. Myślcie o sobie. Teraz najważniejsze będzie wasze przeżycie. Walczcie o siebie, bo jesteście nadzieją dla Polski! Kraj potrzebuje takich dzielnych ludzi jak wy! Będziecie bohaterami narodowymi! Przemowa nie odniosła oczekiwanego przez Ankę skutku, ale wydawało się, że młodzi choć w części przyznają jej rację. — W porządku… Teraz chciałabym was o coś poprosić. Jeśli chcecie być bohaterami dla siebie i innych, musicie sobie pomagać. Ja potrzebuję waszej pomocy — Ance zadrżał głos. — Ktoś z was musi ze mną iść do ośrodka po leki, jedzenie, koce, baterie i inne rzeczy, które mogą nam się przydać, póki choroba nie dotarła jeszcze tutaj. Wrócimy do bunkra i tutaj przetrwamy najgorsze, dopóki nie przyjdzie pomoc. — A jak pomoc nie nadejdzie? — zapytał rzeczowym tonem jeden z chłopców. Anka spojrzała na niego, ich wzrok się skrzyżował i Anka przymknęła powieki. Nie chciała patrzeć mu w oczy, nie będąc pewna, czy to co mówi jest prawdą. — Możemy mieć jedynie nadzieję — odparła po namyśle. Pięć minut później… - 32 - Biegli w stronę bunkra w morderczym tempie. Anka myślała, że gdy dobiegnie do jego wrót, upadnie i umrze. Chłopak ubiegł ją i stał przy wejściu. Dyszał jak miech, pochylił się i opierając dłonie na kolanach wpatrywał się w biegnącą towarzyszkę. Gdy Anka już dobiegła i odpoczywała, stał przy niej i nie odważył się wejść do bunkra zanim wychowawczyni mu nie pozwoli. Ta jednak machnęła ręką i powiedziała przerywając wypowiedź łapczywymi oddechami, żeby wszedł bez niej, gdyż ona musi jeszcze odpocząć. Chłopak kiwnął głową i zniknął we wnętrzu bunkra. Anka oddychała głęboko oparłszy się o rachityczną sosenkę, ale wkrótce oddech zmienił się w rozpaczliwy szloch, a ona sama bez sił opadła na kolana. - 33 - ROZDZIAŁ 3 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Z annałów Stygmatów – Galeria” — Ścigamy go już drugi dzień, jemu się nigdy nie znudzi? – narzekał głośno Podelski. — Kiedyś się zmęczy, chociaż wolę ścigać takie wysuszone, jak ten pod Radomiem. – odpowiedział mu Waliszek. — Cholera, mamy towarzystwo. – do dyskusji wtrącił się Witowski. – Trzech Zdeformowanych za samochodem! Zza czerwonego wraku wyskoczyła trójka wychudzonych ludzi i rzuciła się jak oszalała na piątkę ludzi w beżowych płaszczach, kapeluszach z szerokim rondem i przypinką w płaszczu, przedstawiającą czaszkę na tle koła zębatego. Odpowiedzieli ogniem plazmowym, przysmażając dwóch przeciwników, jednak zza wraku wyskoczyła kolejna trójka. Szybko przebiegli na drugi koniec ulicy i przycupnęli za wrakami, skąd strzelali do Zdeformowanych. Te oszalałe z głodu humanoidalne kreatury pchały się pod ich lufy, omamione wizją ciepłego posiłku. Na ich nieszczęście, posiłek umiał skutecznie i celnie strzelać. Położyli trupem siedem z nich, gdy pojawił się trzeci gracz. — Potrzebuję twojego mózgu. – rozległ się nieprzyjemny, metaliczny głos. Ulicą szedł, słaniając się na metalowych nogach, humanoidalny robot. — Li chuj? Co to jest? – skomentował krótko w swoim stylu Kolze. — Nie wiem, ale trzeba to rozwalić, chyba ma ładny karabin szturmowy w swoich łapach. – odparł Kędrowski. — Racja, ja i Podelski walimy do Zdeformowanych a reszta wali w metalowego gościa. – wydał dyspozycje Waliszek. Robot po kilku strzałach dosłownie się złożył, czym przyciągnął uwagę Zdziczałych. Rzucili się na niego i zabrali ze sobą. Zabrali również, ku nieskrywanemu żalowi Kędrowskiego, broń robota. Podelski chciał ich zastrzelić, ale dowódca go powstrzymał. — Nie ma czasu, zgubiliśmy trop przez to. — Kapitanie, widzę skurwiela! – nagle krzyknął obserwujący przez lornetkę okolicę Kolze. — Gdzie? – Waliszek wyjął swoją lornetkę i szukał telepaty. — Tam, przy tym okrągłym budynku. Poszukiwany akurat wszedł do galerii handlowej, razem ze szklanymi drzwiami. Kilka chwil później weszli do budynku za nim i od razu usłyszeli w głowach głosy, mówiące o ich rychłej śmierci. Podelski wysadził kilka ścian, aby odciąć ewentualną drogę ucieczki telepaty. Ruszyli powoli, obserwując sklepiki i sufity, wypatrując swojego wroga. Przeszli może dwadzieścia metrów, gdy Kolze padł na ziemię. — Nieee! Wynoś się, popierdolona kreaturo, won z mojej głowy! – krzyczał, leżąc na posadzce. Waliszek też odczuł to mentalne uderzenie, ale było skupione na Kolzem, który walczył z samym sobą, miotając się po podłodze. Pomogli mu wstać i ruszyli - 34 - dalej. Nie minęło pięć minut, a tym razem leżał Podelski. Nosił łańcuchy i obręcz izolacyjną, więc kiedy upadł, obawiali się, że coś zniszczył. Jednak wszystko było całe, a Podelski po ataku wrócił do siebie. Głos nasilał się coraz bardziej, był to znak, że zbliżają się do telepaty. Nagle zauważyli go, siedział na posadzce i medytował. Otworzył oczy i zdumiony kontaktem wzrokowym, posłał ich wszystkich na ziemię. Nie był jednak zdolny do trzymania piątki jednocześnie, Waliszek zdołał wstać i przebiec kilka metrów, przez co telepata skupił na nim swoją moc. Ciężko przygwożdżony do ziemi, słyszał jak jego towarzysze biegną na skołowanego telepatę. Uścisk zelżał i zdążył zobaczyć, jak jego wróg ucieka do toalet. Zaraz potem uderzył na nich wizjami. Leżeli na posadzce, starali się przezwyciężyć mentalny wpływ telepaty, jednak przegrywali. Może nie był dobrym telekinetykiem, ale za to miał bardzo mocny wpływ na umysły. Czołgali się, płacząc i głośno przeklinając swojego przeciwnika. Dotarli tym sposobem do drzwi toalety, które się otworzyły i Kolze stracił kilka zębów. Za nimi stał telepata, który zamachnął się butem na Podelskiego, ale spóźnił się o ułamek sekundy. Wyćwiczony odruch uratował Stygmatę, który przetoczył się na bok i kolbą swojego karabinu plazmowego uderzył w zgięcie kolan wroga. To go osłabiło, co wykorzystał Kędrowski, rzucił się na leżącego i okładał go rękojeścią pistoletu po głowie, przez co dezorientował telepatę. Podelski wiedział, że nie ma na co czekać i kiedy Kędrowski przeleciał parę metrów, poczęstował przeciwnika podeszwą i założył mu obręcz izolacyjną. Ataki wyraźnie osłabły, wszyscy wstali i zaczęli skuwać telepatę. Zaciągnęli go do toalety i przybili do ściany. Następnie wstawili go do kibla i wychodzili, gdy poczuli mocne uderzenie i padli na podłogę. Witowski odwrócił się i poinformował resztę: — O ja pierdolę, obręcz pękła! — Panowie spierdalamy, i tak się nie uwolni z łańcuchów. Jest zbyt słabym telekinetykiem. – powiedział Waliszek. — Czemu go po prostu nie zabijemy? – spytał Kolze, kiedy już biegli do wyjścia. — W najlepszym wypadku do końca życia będziesz rośliną, w najgorszym wysadzisz okolicę. – udzielił zwięzłej odpowiedzi, lecący na posadzkę Podelski. — Siły mentalne to coś, czego nie rozumiemy, fart, że mamy to czym powstrzymać. Pomóżcie mu wstać, wyjście już blisko a i jego moc słabnie. – dołączył się Waliszek. Wybiegli przez drzwi, ignorując głos w głowach. Kiedy oddalili się na bezpieczną odległość, postanowili opatrzeć swoje rany i odpocząć. Rozpalili ognisko i ogrzewali się przy nim, gdy zauważyli jakiegoś miejscowego. — Ja to załatwię. – powiedział Podelski. Pomachał przyjaźnie do stojącego jak słup soli człowieka. Ten niepewnie odmachał, bał się piątki uzbrojonych ludzi. Podelski jednak opuścił broń i podszedł bliżej. — Dobry człowieku, skąd pochodzisz? — Mieszkam ja se w Toruniu, czasem wyjdę z miasta żeby coś zdobyć. - 35 - — Przekaż komu możesz, że Groza zamieszkała w tamtym budynku. – wskazał palcem na galerię handlową. – Niech nikt się tam nie zbliża. — Tak, tak. – nerwowo przytakiwał, chcąc szybko się oddalić z tego miejsca. Podelski odszedł, a miejscowy szybko pobiegł w innym kierunku, aby przypadkiem nie spotkać któregoś z piątki cudacznie ubranych ludzi. Miesiąc później, kiedy opowiadał tę historię w barze, jakiś facet spytał go, gdzie jest to centrum handlowe. Odparł mu, że znajdzie tam tylko śmierć i utopce, jak wielu, którzy nie wrócili, ale on roześmiał się i powiedział, że nie boi się Grozy. Nikt go więcej nie widział. - 36 - ROZDZIAŁ 4 Damian ‘Stlaker’ Korzeb – „Osiedle Postapokalipsa” — Ej, słuchaj, Jacek, słyszysz mnie?! — Czego tam znowu?! — Głos mężczyzny, mimo że potężny, był przytłumiony przez maskę przeciwgazową. — Patrz, co znalazłem, chodź tu! — Odezwał się głos z drugiego pokoju, najwidoczniej nieprzytłumiony przez maskę, bo był dość dobrze słyszalny. Mężczyzna ubrany był w dres Adidasa w kolorze granatowym. Twarz Jacka była zasłonięta przez maskę, jedyne, co się rzucało w oczy to wystający czubek głowy, który dawno nie widział włosa na glacy, a to, dlatego, że Jacek codziennie staranie używał maszynki do golenia, znalezionej w jakimś sklepie. Po chwili Jacek znalazł się w drugim pokoju, który wraz z Tomkiem staranie szabrowali od pół godziny. Tomasz był diametralnie inaczej ubrany od Jacka. Miał poszarpane spodnie, typu jeans, liczne naszywki z nazwami nieżyjących już ludzi, na głowie staranie sterczał irokez w barwach tęczy. Tors Tomka okrywała skórzana kurtka, a pod nią przebijała się kamizelka kuloodporna. Mężczyzna zbliżył się do klęczącego kolegi. Zajrzał mu za ramię. — Patrz stary! Co znalazłem! Prawdziwy browar! Wiedziałem, że wyprawa do tego monopola na osiedlu się opyli. Dużo ludzi nie wiedziało o tym miejscu. — Gęba punka była wykrzywiona w radosnym uśmiechu, który ukazał braki w uzębieniu. — O w mordę ! Ty wiesz, ile ja tego nie piłem? Chyba od wybuchu bomby. Myślałem, że już wszystko wypili co zostało, a tu proszę! — Jacek wyraźnie się uradował. Postanowił zdjąć maskę, co robił nader nie często. Twarz Jacka była dość normalna, nie licząc bokserskiego nosa i braku górnej jedynki. — No dobra, Jacek, chyba po pół co ? — Punk pokazał palcem na puszkę wskazując poziom, który ma zostać dla niego! — Nie ma sprawy, trzeba się dzielić — Jacek szybko łyknął swoją połówkę i dał resztę punkowi. Tomek szybko przechylił piwo. — AMBROZJA ! — wrzasnął punk. — Zgadzam się — serdecznym tonem odpowiedział Jacek. Obaj mężczyźni wstali pośpiesznie i udali się w kierunku wyjścia ze sklepu, postanowili wyjść tylnym wyjściem, przez magazyn. Szybko opuścili stary zdemolowany sklep monopolowy. Jacek wyciągnął spod dresu stary, lekko zardzewiały radziecki rewolwer. Natomiast Tomasz dysponował już rasowym Uzi schowanym pod kurtką. Mieli taką taktykę, bycie nie uzbrojonym po zęby pozwalało na rabowanie złodziei, którzy ich chcieli okraść. — Tomek to gdzie teraz ? – Jacek, pytając, drapał się delikatnie w czaszkę lufą rewolweru. Punk widząc to pokręcił głową. — Słuchaj, Jacek, a jak kiedyś ci to palnie w łeb? Lubisz ryzyko, co? — Mężczyzna jeszcze bardziej kręcił głową, aż Jacek poczuł falowanie wiatru, biegnące od irokeza Tomka. - 37 - — A daj spokój, przecież nie naciskam na spust, nie?! — Jacek wyszczerzył zęby. Nic to nie dało bo maska zakrywała wszystko. — Idziemy do bazy, na dziś starczy tych eskapad. — Smutno poruszył ramionami Tomasz. — W sumie masz rację, zbliża się noc. Wtedy wyłażą te paskudztwa i najgorsze męty. — Z obrzydzeniem wstrząsnął się Jacek. Mężczyźni szli w kierunku centrum miasta, gdzie mieli tajną bazę. Wszędzie walały się szczątki budynków z wielkiej płyty. Co prawda epicentrum wybuchu było oddalone o jakieś 50 kilometrów; jednakże fala uderzeniowa była tak potężna, że zdołała strącić wierzchołki wielopiętrowych bloków, które wyglądały jak połamane zęby. Mniejsze budynki też nie nadawały się do użytku, ponieważ roiło się tam od bandytów bądź kanibali. Centrum było opustoszałe, ze względu na grasujące tu bandy kryminalistów i łowców od kanibali. Po chwili mężczyźni opuścili osiedle i szli wśród spalonych pni starych drzew, które kiedyś były parkiem im. Mikołaja Kopernika. Po czym Jacek powoli obrócił się do Tomka, który szedł kołysząc swoją kolorową czuprynkę. — Ej, Tomek ! Pamiętasz? — Z tęsknością powiedział Jacek. — Tak, tak, też się tutaj uczyłem jeździć na rowerze i pocałowałem pierwszą laskę. — Obojętnie odpowiedział Tomek. — Nie to miałem na myśli, ja tutaj miałem pierwszą w życiu ustawkę, przyniosłem wtedy łańcuch od krowy i wybiłem jednemu dwie jedynki. Ah to były czasy, przemoc dla zabawy, nie z konieczności! — Wzruszył się mężczyzna w dresie. Jacek znowu poczuł falowanie powietrza na glacy. Domyślił się, że Tomek kręci głową. — A idź, ty prymitywie. Łańcuch od krowy? Ja bym zabrał łańcuch od roweru, lepiej tnie ciało. — Jacek wzdrygnął się, nie znał towarzysza od tej strony. Po chwili jednak spokojny jak dotąd marsz przerwał im dziwnie wyglądający wózek na niemowlaka. Był on wypełniony żarciem i nawet leżały w środku dwa browary. Takie rzeczy należały na ogół do obwoźnych handlarzy, jednakże żaden z nich od lat nie miał w asortymencie browarów, nawet Staszek, który kiedyś pracował w okolicznej Biedronce. — Ech, znowu ? — Zwątpił Jacek. — No, nie narzekaj, są browary w środku, jeden wypijemy, a drugi będzie na handel! — Odpowiedział Punk z wybrakowanym uśmiechem. — To jak będzie stary? Standard? — Szarpnął swojego radzieckiego gnata. — Pewnie, czemu nie? Mężczyźni ruszyli w stronę wózka, Jacek mierzył ze swojego starego pistoletu w stronę drzew. Po chwili znaleźli się koło wózka stojącego na środku alei. W środku do prawdy było pełno frykasów, nawet cukierki! — O w mordę, czekolada! — krzyknął Jacek — Nom. — Tomasz obojętnie dodał. — No i gdzie oni są, ci napastnicy? — szepnął Jacek. — Idą, nie widzisz? — wskazał głową Tomek. - 38 - W ich kierunku szło pięciu mężczyzn w kombinezonach, takich jak kiedyś mechanicy samochodowi nosili w pracy. Z tyłu nich szło kolejnych pięciu, ci z kolei ubrani byli w sweterki tureckie i poszarpane spodnie. Nie wyglądali na typowych Kiboli, którzy przemierzali Pustkowia, przynajmniej wyglądali na inteligentniejszych. — Patrz, mają tylko pałki i noże, co za durnie — szepnął Tomasz w kierunku Jacka. Mężczyźni byli już tak blisko, że Jacek słyszał ich oddechy. Jeden z nich posiadał starego glocka. — Tomek, widzisz, tamten frajer w pinglach ma spluwę — Jacek cichym tonem wskazał na herszta bandy. — Kurwa, oddawać, co macie a oszczędzicie życie, gnoje! — Wrzasnął herszt, wykrzywiając swoją zarośniętą twarz. Tomek i Jacek stali jak pomniki. Nikt z nich nie zareagował na wulgarny ton i groźne miny. — Patrzta, chłopy! Nie dość, że wyglądają jak idioci, to jeszcze głuche. — Słuchaj no, frajerze w pinglach, oddajcie broń i cenne przedmioty to przeżyjecie! — Krzyknął zza maski Jacek, wcelowując swoją broń w stronę herszta. — Ha, Ha, Ha, patrzta, chopy! Takim gównem, to możesz przekłuwać uszy! — Wyraźnym zabawnym tonem wrzasnął herszt. Cała grupa oprychów zaczęła rechotać jak staw pełen żab. Tomasz lekko uśmiechnął się w kierunku bandy, spojrzał na Jacka i wskazał mu głową herszta. — U, a ten co, słyszy jednak, wujek z irokezem! — Nabijał się dalej herszt. — A to jak ci się podoba, menelu?!— Tomasz wyciągnął zawieszone na sznurówkach od trampek uzi i w mgnieniu oka zastrzelił dziewięciu mężczyzn, huk był tak potężny, że tamci nawet się nie zorientowali o co chodzi. Herszt oberwał w nogę aby nieść opowieść o dwóch takich co sieją postrach. — Patrz, jak spiernicza, kulejąc. He, he, a był taki twardy! — Śmiał się Tomek. — Takie to ci cwaniaki. Nie podskoczą wyszkolonemu żołnierzowi. — Dodał wesoło Jacek. Po czym wziął wózek i zaczął go pchać w kierunku legowiska. — Ja ci, kurwa, dam żołnierza. Byłem nim, ale po Korei postanowiłem chrzanić to wszystko i zostałem punkiem. Jeszcze raz o tym wspomnisz, to kopnę cię w dupę! — Wyraz twarzy Tomka był bardzo agresywny. Jacek się tylko uśmiechnął i poklepał kolegę po ramieniu. Z Tomka szybko zeszła nagromadzona para. Nie potrafił się długo gniewać. Dalsza podróż nie stanowiła większego problemu. Centrum było puste, jak te miasteczka na westernach koło południa. Jacek i Tomek kryjówkę zlokalizowali sobie w dzwonnicy jednego z kościołów. Nikt tam nigdy nie zaglądał. Bo tylko oni posiadali drabinę, która umożliwiała wejście na górę. Wieża kościelna była dobrym punktem obserwacyjnym, dlatego ją właśnie wybrali. Mieli nawet przeprowadzoną linę do sąsiedniego bloku, tak na wypadek ewakuacji. Nie wiele czasu minęło gdy znaleźli się w pobliżu kościoła. Na wieżę wchodzili nie bezpośrednio, tak jak kiedyś konserwator dzwonu, ale innym - 39 - wejściem, przez piwnicę, wchodząc na stare kręcone schody prowadzące na poddasze kościoła, które Tomasz zasłonił jakiś starym regałem. Czyli nikt nie powołany nie mógł się dostać na górę. A nawet jeżeli ktoś znajdzie przejście i schody, będzie potrzebował drabiny aby dostać się do legowiska. — Nie ma to jak w domu, co nie, Jacek ? – uśmiechnął się Tomasz. — Właściwie mój dom był na osiedlu, ale z tego co widziałem, to leży on w postaci gruzu na podwórzu. Mężczyźni doszli do drzwi, prowadzących do podziemi kościoła, które zalepiali taśmą bezbarwną, zerwana taśma oznaczała intruza. Tym razem wszystko było w porządku. Tomasz szybkim ruchem obejrzał okoliczne budowle, czyż nikt nie obserwuje ich wejścia do podniszczonego kościoła. Na horyzoncie było pusto. Długo to nie trwało jak Jacek otworzył drzwi i obaj weszli do ciemnych i wilgotnych podziemi. Szybko zaryglowali je kawałkiem szyny kolejowej i poszli w kierunku zastawionego przejścia, na samą górę. — Tomek, chodź no, pomóż mi z tym starym regaliskiem, sam go nie dźwignę. — Z wielkim ciężarem w głosie stwierdził Jacek. Tomasz szybko podszedł, złapał regał i przesunął go tak, że Jacek mógł wtoczyć do środka wózek. Za regałem była dziura w murze po starych drzwiach. Powoli zaczęli wyładowywać wózek do siatek powieszonych na ścianach. — No, zobacz! Nic nie znaleźliśmy na mieście, a tutaj grupa frajerów sama przyniosła towar do rąk — Stwierdził miło punk. — Ano, będziemy mieć niezły obiad i kolację. Siatki mieli już załadowane, specjalnymi linami dociągnęli regał do ściany, zakrywając w ten sposób swoje tajne wejście. Zabrali siatki, obładowane wózkiem z towarem i zaczęli się wspinać po starych ceglanych, kręcących się schodach. Długo nie szli, ponieważ kościółek był nie zbyt wysoki. Jacek jako pierwszy dotarł na poddasze, trzymając w obu rękach siaty z produktami. Zmierzał w kierunku wieży, gdzie zaczynały się drugie schody. — Ej, Tomek! Myślałeś kiedyś, czemu te wszystkie produkty jeszcze się nie zepsuły? — ze zdziwieniem w głosie powiedział Jacek, odwracając się w stronę Tomka. — Co tam?! Weź zdejmij tę swoją maskę, bo nic nie słyszę ! Jacek posłuchał kolegi, postawił siatki na podłodze i zdjął maskę, wieszając ją za rurę na ramieniu. — No, pytałem, czy zastanawiałeś się, czemu to żarcie się jeszcze nie zepsuło, przecież od wojny minęło sporo czasu. Jacek ze zdumioną miną, spojrzał na krzywą gębę Jacka i z obojętnym wyrazem twarzy wyraźnie powiedział: — A cholera wie? Może tyle konserwantów ładowali? A tak ściemniali z tymi datami? W końcu dżem nawet wtedy mógł wytrzymać 3 lata. To nie wiadomo czy i 8 by nie wytrzymał. Na razie przecież jemy sporo rzeczy i nic nam nie jest? A może też promieniowanie trochę konserwuje? - 40 - — To ciekawe, czemu są ci kanibale? Przecież jest jeszcze sporo zapasów? — Kiwał głową Jacek i pokazywał zęby w brakujących uśmiechu. — No wiesz, ale wieprzowinki czy kurczaczka już nie ma, wszystko zjedli tuż po wojnie. A jak skończyły się zwierzęta gospodarskie, zjedli resztę. Teraz jedzą siebie nawzajem. Chorzy ludzie jak ten cały Norweg, pamiętasz? — Ten z 2011? Blondyn? Ten o którym czytaliśmy w tej starej gazecie, w którą chciałeś zawinąć pistolet, żeby nie przemókł? — Ta, ten idiota. Panowie po chwili stali już u podnóża niewielkiego otworu, gdzie było wejście do ich legowiska. Jacek wyjął kawałek sznura, schowanego pod jakąś beczką, a Jacek hak zawieszony gdzieś pod sufitem. Przywiązali hak do sznura i rzucili w dziurę znajdującą się na oko ok. 3,4 m wyżej. Pierwszy raz się nie udał, hak spadł obok Jacka. — Cholera — zaklął Tomasz. — No dobra, spróbuję — Jacek, wziął i rzucił hak a ten walnął o coś metalowego i nie spadł. Jacek pociągnął, a tam powoli w ich kierunku zaczęła się obniżać metalowa drabina. Mężczyźni weszli po niej wraz z ciężkimi siatami. Wciągnęli drabinę i rozejrzeli się dookoła. Wszystko było tak jak zostawili. Czyli nikogo tam nie było. Dzwonu już nie było na miejscu. Nie wiadomo gdzie zniknął, możliwe, że nigdy go tam nie było. Dziurę służącą niegdyś dzwonnikowi, zasłaniali dwoma deskami, przez co sufit stawał się jednolity i ewentualny intruz nie domyśli się, że na górze ktoś ma legowisko. Wieża była dobrze oświetlona przez cztery otwory, zasłonięte drewnianymi żaluzjami. O dziwo dach nad nimi nadal stał i miał się dobrze. Tomasz wiele razy podziwiał tę barokową architekturę. — Patrz, Jacek, jak kiedyś robili budynki. Wieża wytrzymała nawet wybuch bomby jądrowej. — Tomek stał zadumany, a jego ręce spoczywały oparte na biodrach. — Ta, ta. Codziennie mi to powtarzasz. Ile można? — Z niechęcią i dziwnym wyrazem odpowiedział Jacek. — A idź, ty dresiarzu, ignorancie. — Warknął w kierunku równolatka, który także miał 31 lat. — Dobra, Tomek. Chodź zjemy coś, w brzuchu mam istną rewolucję październikową. — Brzuch Tomka zaburczał tak głośno, że ten dźwięk odbił się szerokim echem pod sklepieniem wieży kościelnej. Mężczyźni szybko siedli na skrzynkach, po jakiś piwach, na których leżały poduszki. Stolik był całkiem fajny, był to stary ogrodowy stolik, taki z białego PCV. Tomasz podszedł do siatek z nowym prowiantem i zaczął go przeglądać. — Hm. Co my tu mamy. Czekolada, to może nie? Konserwa mięsna „Wojak” to tak, papryka marynowana w occie, hm, delikatesy. — Mamy jeszcze piwa, dżem, chleb w puszkach, cukierki i inne ciekawostki. Łap! — Tomek mówiąc to rzucił Jackowi puszkę z konserwą i słoik z papryką. Tamten szybko otworzył oba pojemniki i wyjął stary chleb, który kupują od jednego z handlarzy na osiedlu. Tomasz podszedł do stolika, a tam czekało już na niego parę kromek z pasztetem i papryką. - 41 - — Wstaw czajnik na herbatę — Zawołał Tomek. Co jak co, ale herbaty to im nie brakowało. Mieli kilka kartonów. Wodę mieli ze starej studni, w piwnicy kościelnej. Przynosili sobie ją w karnistrach po benzynie. Stalowy czajniczek, wstawili na fajerkę elektryczną. Po czym Jacek usiadł na stary rower stacjonarny, do którego Tomek doczepił specjalną prądnicę. Jacek zaczął szybko pedałować, aby nie tracić energii z akumulatora. Jechał na tym rowerze ile wlezie. Akumulator powoli się ładował, a czajnik powoli zaczął terkotać. Jacek zszedł z roweru i zalał przygotowane przez Tomka szklani z woreczkami wypełnionymi czarną herbatą. Szklanki bardzo szybko wypełniły się ciepłym, bursztynowym napojem, który od tysięcy lat był doceniany przez wiele kultur i cywilizacji. Po skończonej kolacji czekał ich odpoczynek i sen. Gdy sklepienie nad światem stawało się czarne jak smoła, na pustkowia wylegały różne masy plugastwa i zwyrodniałych ludzi. Krzyż na kościele, w którym przebywali Tomasz i Jacek nie raz był świadkiem takich okropieństw, że nie da się ich opisać słowami. Mężczyźni mieli zwyczaj czuwania jeden po drugim, w razie jakiś problemów. Mieli kilka wtargnięć do kościoła, zdarzały się przypadki gdy ktoś kręcił się tuż pod nimi, nie wchodzili jednak oni tajnym wejściem lecz ogólnodostępnym, które dla przestrachu Tomek i Jacek rozsmarowali kurzą krwią i rozrzuconymi gdzieniegdzie kościami roślinożernych ssaków. Kanibali bał się każdy. Nie można było u tych ludzi znaleźć choćby krzty człowieczeństwa. Pierwsza warta należała do Tomka. Na czas warty zakładali przymocowany chałupniczą metodą do akumulatora mały noktowizor, który pozwalał im obserwować świat, który nie był widoczny dla wielu ludzi o tej godzinie. Tomek nałożył noktowizor, który lekko zniszczył jego irokeza. Jednakże dobrze widział wszystko poza wieżą świątyni. Godzina była już późna, około 3 w nocy, do tej pory nic znaczącego się nie działo, tylko jakieś łajzy kręciły się w kółko, próbując kogoś okraść. Nic nadzwyczajnego. Jednakże po chwili spokoju Tomasz dostrzegł dziwnych ludzi. Nie byli oni typowymi rozrabiakami, byli dobrze zorganizowani i mieli przy sobie broń maszynową. Wyglądali na jakichś dezerterów z wojska. Jeden nawet miał na sobie starą wojskową kurtkę. — Eeee, kapitanie — rozległ się głuchy szept, wzmocniony totalną ciszą i kształtem placu wokół kościoła. — Czego tam?! — Warknął, pokazując zęby lider grupy. — Czego my tu szukamy? — Odpowiedział niski i do tego krępy człowiek w czarnej kurtce z poliestru. — Takich dwóch kolesi, podobno mają gdzieś tu melinę i całkiem sporo sprzętu, zresztą już ci mówiłem — Ze znudzeniem dodał nieformalny wódź grupy wyrzutków. — Ahha — Parsknął mężczyzna. Tomasz po krótkiej chwili już nie miał na nosie noktowizora, lecz do czoła przyciśnięty stary wizjer na podczerwień, do którego był przymocowany karabin snajperski. Ta broń to była ostatnia linia obrony. Powoli śledził ruchy lidera. — Jacek, Jacek, wstawaj — Zwrócił się cichym szeptem w stronę Jacka. - 42 - — Czego tam? Pali się, czy co? — Półprzytomnym głosem odezwał się mężczyzna z ogoloną głową. — Mamy towarzystwo — wstawaj i bierz uzi. Jacek jak poparzony zerwał się z legowiska i szybko stał w pełnej gotowości z przytwierdzonym do głowy noktowizorem i uzi w rękach. — Zobacz, okrążają kościół, najwidoczniej szukają nas w okolicznych piwnicach. Dobrze, że wpadłem na ten pomysł, żeby się skryć na wieży — Odparł w stronę Jacka Tomasz. — Ano. Ciekawe, kto to ? — Cicho jęknął Jacek. — Nie wiem, Jacek, może łowcy głów? Ale na pewno dezerterzy z woja. Znają podstawowe techniki. — Mówiąc, przesuwał się od okna do okna śledząc przywódcę. Mężczyźni po chwili znowu zebrali się przed kościołem, lecz teraz nie było słychać nic z tego co do siebie mówią. Najwidoczniej mówili do siebie szeptem. — Jacek, weź załącz radio, może któryś zostawił włączoną krótkofalówkę. — Wskazując na ich własną radiostację stojącą w rogu wieży. Jacek był sporym znawcą od radia i telefonii, kiedyś pracował w państwowym instytucie radiotelefonii jako technik. Ich antena miały ogromny zasięg, ponieważ za antenę robił piękny trzymetrowy miedziany krzyż na dachu kościoła. Często wyłapywali rozmowy szabrowników, czy inne, których nie rozumieli, ze względu na stosowany język. Tomasz podszedł do radiostacji, przyciszył gałką głośniki, po czym załączył radiostację. — Jestem w tym kościele, przeszukuję go. — Odezwał się tajemniczy głos. — Zrozumiałem, my tu stoimy i odwracamy uwagę, może nas obserwują ? Jacek natychmiast wymierzył uzi w podłogę a Tomek niewzruszony trzymał broń wymierzoną w lidera grupy. Mężczyźni na zewnątrz stali spokojnie, jeden nawet zapalił sobie papierosa i stał tak centralnie przed wieżą kościoła. Trwało to dość dłuższą chwilę, radio nadal milczało. — KURWA! — warknęło radio, w którym odezwał się ten tajemniczy głos. — Czego klniesz, nie umiesz mówić ładnie? — tym razem Tomek rozpoznał mowę faceta w kurtce moro. — Tutaj chyba są ci cali kanibale, bo wszędzie jest krew i kości. Mam to w dupie, nie chcę się stać drugim daniem! — Wręcz krzyknął głos w krótkofalówce. — Nie pierdol, cieniasie. Masz tam iść i zbadać co tam jest! — Zdenerwowanym tonem warknął lider. — Jak chcesz być drugim daniem, to sam to sprawdź! Ja schodzę! Tomek spojrzał na Jacka z uśmiechem triumfu, tamten mu to odwzajemnił. Jednakże po chwili zobaczyli, że lider ruszył w kierunku kościoła. W przeciwną stronę wybiegł wielki i ciężko uzbrojony mężczyzna. Po chwili lider stanął twarzą w twarz z ciężkozbrojnym. — Ty wielki słupie soli! Czego się boisz? — pukając się w głowę spytał. — Kanibali. Ja nie pisałem się na MENU, jak chcesz sam ryzykuj, a my poczekamy — Z rękami na biodrach oznajmił o wiele wyższy od lidera mężczyzna. - 43 - — A idź w cholerę, sam sprawdzę! — na odejście lider walnął mocno drugiego w plecy i ruszył w kierunku budynku. W momencie kiedy lider zniknął, reszta przysiadła i zaczęła palić papierosy. Tomek nadal obserwował mężczyzn, natomiast Jacek nadal mierzył w podłogę. Był to ich typowy system obronny. Jednakże nigdy nikt nie wpadł, że nad nim może być jeszcze jedno pomieszczenie. Każdy myślał, że to koniec drogi i się cofał. Po wielu wizytach nieproszonych gości Tomasz i Jacek zdecydowali o zamontowaniu wielu straszaków np. tej krwi i kości wołowych. Wielu tak się bało kanibali, że sama myśl o tych wynaturzonych ludziach napawała ich strachem i dreszczami na plecach. Po krótkiej chwili pod cienką podłogą usłyszeli bardzo cichy stukot butów. Był to herszt dezerterów. Po chwili usłyszeli głuche pukanie w podłogę a zarazem dach dla lidera. — Ej, chłopy, tutaj jest jeszcze jedno pomieszczenie ! Chyba tam mają kryjówkę. — lider szybko zakomunikował to reszcie bandy. Tomek i Jacek szybko zmobilizowali się. Tomek chwycił za starą szablę, której używał do cichego rozprawiania się z zagrożeniem. Po chwili dostrzegli, że deski, którymi zakrywali podłogę odchylają się a w ich pomieszczeniu pojawiał się jakiś długi kij. — SZEFIE! — warknęło z całej siły radio na dole. — Czego tam, kurwa! — warknął na cały głos lider. — Mamy tutaj zagrożenie, to chyba kanibale ! — Zajęczał głos przez, radio. Tomek i Jacek rzucili się w kierunku kratownicy, gdzie dostrzegli, tych samych mężczyzn z wymierzoną bronią przed siebie a przed nimi stało koło piętnastu ludzi. W ich oczach nie można było znaleźć nic ludzkiego, to już nie byli ludzie, to były zwierzęta pragnące mięsa. Po chwili z budynku wybiegł ich lider. Tłum powoli otaczał mężczyzn na dole. Ci jednak długo nie czekali, zanim tamci rozpoczęli atak, zaczęła się krwawa jatka. Dezerterzy używali ciężkiej broni, kładąc trupem ciągle kolejnych ludojadów. Nie minęło nawet pięć sekund, a wyszkoleni dezerterzy poradzili sobie z wędrownymi kanibalami. — W mordę, dobrze, że to nie było gniazdo, co nie, szefie?! — Odezwał się drab w starej radzieckiej czapce... — Matko! — wydarł się lider. Wszyscy mężczyźni oprzytomnieli i zwrócili się ku liderowi, ten leżał z wbitym nożem w udo. Krwi było całkiem sporo. Mężczyźni jednak zamiast się zmartwić wybuchli śmiechem. — Szefie, to tylko scyzoryk, przeżyjesz. Mało to razy oberwałeś nożem po nogach? Po tych słowach jeden z mężczyzn ruszył do leżącego w jakiejś czarnej mazi lidera. Wyjął mu nóż z nogi, a ten wydarł się w niebogłosy. Chwycił torbę z naszytym czerwonym krzyżem i wyciągnął z niej igłę i nitkę chirurgiczną. Szybko przemył ranę jodyną i zszył pacjentowi nogę. Po czym pomógł mu wstać na nogi. — No i co, szefo? Dobrze, że Adrian był sanitariuszem w woju nie? — Z wesołym wyrazem twarzy dodał największy z nich wszystkich żołdak. — Ano, dobrze — z wykrzywioną gębą dodał smutno lider. - 44 - — A jak tam w środku? Był ktoś? — Zapytał człowiek z okrytą twarzą przez kominiarkę. — Nie, cicho jak makiem zasiał, pewnie zabiliśmy właścicieli. Zresztą ten menel z parku nas okłamał. Trzeba mu obić pysk i już. Wracajmy do domu, chcę się napić ciepłej herbaty. Po czym grupa uzbrojonych mężczyzn ruszyła skąd przyszła. Lider wyraźnie kulał ale szedł o własnych siłach. Prawdopodobnie kierowali się w stronę swojego legowiska. Minęli leżących w mieszance czarnej mazi i krwi kanibali. Po czym niespiesznie zniknęli z widoku. — No i udało się Jacek, ani jedna noc bez trupa na koncie. — Tomek wyraźnie się zadowolił i odłożył broń na swoje miejsce. Jacek zrobił podobnie. Tomek podszedł do desek służących za sufit i podłogę jednocześnie, poprawił je i położył na nich pustak, który miał zapobiec ich podnoszeniu. — To ja się kładę Jacek, teraz Ty pilnuj. Tomek szybko wsunął się w swoje legowisko i zaczął prędko chrapać. * Poranki wyglądały do prawdy malowniczo nad horyzontem, słońce w swoich brawach przechodziło od czerwieniu po piękną żółć. Ta pora dnia należała do najbezpieczniejszych. Kanibale rezygnowali ze swoich eskapad w miasto. O tej porze bali sie sprzątaczy, którzy za odpowiednie wynagrodzenie, po prostu ich zabijali. Na ogół tym ludziom płaciły jakieś miasta–państwa, które zgodnie z historyczną prawdą, co rusz powstawały i upadały.. Jednakże ludzie nie potrafili żyć bez władzy zwierzchniej. Rządy takich miast–państw często tworzyły byłe szajki przestępcze. Jednym z takich państw — miast była kamienica przy byłej ulicy B. Prusa. Założycielem tego miasta był „Kaszana”. Człowiek ten przed wojną był członkiem jednej z największych polskich mafii. Po wojnie Wojciech Matysiak, pseudonim „Kaszana” zebrał swoich cyngli w swoim domu rodzinnym i postanowił go bronić do upadłego. Jednakże okazało się, że chętnych do zamieszkania stało się tylu ludzi, że szajka kaszany zezwoliła im na zamieszkanie w chronionym obiekcie zamiast za uległość i złodziejskie podatki. W melinach Kaszany zawsze można było znaleźć najlepszych handlarzy. Dlatego też często widywano tam Tomka i Jacka. Ci postanowili zabrać wczoraj znalezione towary na handel i wymienić sobie je na coś innego. Droga do meliny Kaszany nie była trudna. Wystarczyło przejść kilka ulic i czekała na Tomka i Jacka wielka kamienica, która od momentu założenia miasta, zaczęła się wypełniać jak szklanka z dobrym piwem. Przywilej zamieszkania w kamienicy mieli bogacze i tylko Ci wybrani. W zamian za płacenie lichwiarskich czynszów otrzymywali złudę bezpieczeństwa. Na dole pięciopiętrowej kamienicy znajdował się ogólnodostępny bar– bazar, gdzie można było się napić pędzonego bimbru z jakiejś szarej masy bądź też wymienić się z kimś. - 45 - — U, kogo ja widzę, tajemniczy dresik w masce i stary panczur! — Warknął ochroniarz na bramce, który swoją posturą przypominał prędzej Pałac Kultury, w ręku trzymał porządnego kałacha, w drugiej ręce miał papierosa, marki Marlboro, istna rzadkość. — Cześć, Janusz — Chóralnie odezwali się mężczyźni. Bramkarz wpuścił mężczyzn do baru pod grosikiem. Bar był całkiem niezły, kiedyś w tym miejscu, o ile dobrze pamiętał Jacek, była jakaś restauracja dla burżujów. Pomieszczenie było całkiem spore, większe niż mogło by się wydawać z zewnątrz. Na przeciwległym końcu baru znajdowała się lada, gdzie barman szybkimi ruchami obsługiwał spragnionych mieszkańców tego specyficznego państwa oraz przyjezdnych. Przed ladą stał rządek wysokich krzeseł, na których siedzieli różni jegomoście począwszy od bardzo bogatego burżuja po obwoźnego handlarza. Wzdłuż ścian znajdowały się stoliki, które zajmowały całkiem sporo miejsca. W barze tym można było zjeść coś na ciepło. Jacek i Tomek nigdy z tego nie korzystali, po ostatnim przypadku zatrucia ludzi rtęcią. Szybkim ruchem mężczyźni udali się w kierunku lady, aby sprzedać barmanowi piwo, które było istnym rarytasem. Po chwili mężczyźni doszli do lady i zasiedli na wysokich barmańskich krzesłach. Jacek jak zwykle twarz okrytą miał maską przeciwgazową. Tomasz kiwnął na barmana, ten zwinnymi kocimi ruchami podskoczył do mężczyzn. — Co podać, panowie?! — Chcesz kupić piwo z Tych? — Tomek delikatnie odchylił rękaw ukazując prawie nową puszkę bursztynowego trunku. — Tyskie? No cóż nie często można było je spotkać. Ile za nie chcecie? — Możesz dać dwa magazynki do uzi i „Marsa”. — U, panowie, coś drogo! — Barman z niesmakiem pokręcił głową. — Panowie! Po chwili gruby tubalny głos odezwał się za ich plecami, po czym dwie wielkie łapy wylądowały na barku Tomka i na barku Jacka. Przypominało to pogłaskanie przez ogromnego niedźwiedzia. Po chwili między ich głowami pojawiła się trzecia wielka owłosiona głowa. Spod ogromnej brody wyłonił się złoty uśmiech a oczy błyskały bursztynową poświatą. Barman widząc mężczyznę ukłonił się prawię w pas i odszedł do innego klienta. Tomek szybko wysunął dłoń i przywitał się z owłosionym mężczyzną, po chwili to samo zrobił Jacek. — Co słychać, Kasza ? odezwał się pośpiesznie Jacek w kierunku olbrzyma. — A po staremu, panowie, widziałem, że chcieliście mojemu barmanowi wcisnąć Tyskie! — Olbrzym lekko się obruszył i z grymasem złości pokiwał lekko palcem. — Tak! To w końcu rarytas — Wstając ze stołka sprzeciwił się Jacek. — Spokojnie Tomasz, kupię je od was za tyle, ile chcieliście, poza tym pamiętam o tym, że mam u was dług. Poza tym chciałbym wam coś pokazać. — Co takiego? — Spytali chóralnie mężczyźni. — Tajemnica i niespodzianka zarazem! Chodźcie za mną! - 46 - Olbrzym w eleganckim garniturze obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi prowadzących do kuchni baru. Tomek ruszył pierwszy a za nim Jacek. Przechodząc zauważyli, że klienci baru patrzą na nich z wielkim szacunkiem i strachem. Wynikało to z tego, że Kaszana był kiedyś bossem najgroźniejszej mafii w Polsce. Teraz był skromnym władcą i panem miasta–państwa. Kuchnia była całkiem czysta, wszędzie wisiały obrane ze skóry szczury, najwidoczniej miały robić za kotlety schabowe. Kucharze szybko kroili szczury i robili z nich prawdziwe cuda. Kaszana po chwili skręcił w kolejne drzwi, które prowadziły do piwnicy. Schody tutaj były naprawdę strome, trzeba było się trzymać poręczy żeby nie spaść. Na dole stał rosły mężczyzna uzbrojony po zęby. Kaszana kiwnął na niego a ten wyciągnął klucze i otworzył zamek. — Cześć, panowie! — Kiwnął na mężczyzn uzbrojony mężczyzna. — Cześć, Mikołaj! — Warknęli razem. Pomieszczenie było miejscem tortur, wcale nie przypominało piwnicy, było bardziej podobne do średniowiecznych lochów. Po środku siedział nagi mężczyzna, który był okładany pięściami przez rosłego faceta w kominiarce. — Zostaw go, Julian! — Warknął Kaszana! — Ten natychmiast przestał, strzepał krew z rąk okrytych skórzanymi rękawicami. —Cześć, Jacek! Cześć, Tomek! — Julian wesoło zwrócił się do znajomych. — Cześć, Julian. — Odezwali się wzajemnie. Kaszana podszedł do metalowego obrotowego fotela i odwrócił go w kierunku mężczyzn. Ci zobaczyli dobrze znanego sobie jegomościa z dziurawą nogą. Właściwie tylko po tym go poznali. Twarz menela przypominała raczej miazgę niż twarz. — Moi chłopcy złapali go jak rozpowiadał o was i chciał na was przygotować jakąś wielką zasadzkę w tych zasranych ruinach. Podobno mu zrobiliście z nogi dziurę. Facet na fotelu zaczął pojękiwać, próbując coś mówić ale niestety uniemożliwiało mu to kneble w jego ustach. — Mmmmmm. — Patrzcie, menel próbuje coś powiedzieć. — Kaszana z wyraźnym zaciekawieniem, zwrócił się w kierunku Juliana. – Julian, zdejmij mu knebel! posłuchamy co ma do powiedzenia. Julian, który stał cały czas za mężczyzną prędko oswobodził związaną zmasakrowaną gębę! — Wy skurwysyny! Ja wam, kurwa, dam! Porachuję wam wszystkie kości z moją bandą! A ty, Kaszana, też oberwiesz! — Ha ha ha ha ha ha ha ha! — Kaszana i reszta sali wybuchła gremialnym śmiechem. — A to dobry żart, nie, panowie?! — Śmiejąc się próbował mówić człowiek o posturze niedźwiedzia – Julian, daj mu w mordę! Julian szybko wymierzył cios aż tamten zaczął pluć krwią. Po czym założył knebel na zakrwawione usta. Po czym odwrócił fotel i zaciągnął go do jednej z cel. — No, panowie, nie ma na co się gapić, facet nie jest już groźny, nic wam nie zrobi. Tym razem zapraszam do swojego biura. - 47 - Okazało się, że z piwnicy jest jeszcze jedno wyjście na klatkę schodową dla mieszkańców miasta–państwa. Drzwi także były pilnowane. Klatka schodowa była bardzo schludna, schody czyste, drzwi błyszczące, nawet okna na podwórko istniały. Biuro Kaszany było na trzecim piętrze. Było to stare mieszkanie Kaszany, które urządził na swoje biuro i mieszkanie zarazem. Na ciężkich dębowych drzwiach widniała złota tabliczka z napisem — wójt Wojciech Matysiak. Przed drzwiami stał kolejny uzbrojony gość, którego tym razem mężczyźni nie znali. Biuro Kaszany było urządzone dość gustownie, wszędzie wisiały drogie i stare obrazy, na środku stało stare drewniane biurko i piękny skórzany fotel. Na biurku znajdował się laptop. Cała kamienica posiadała zasilanie ze specjalnych generatorów, które zbudował jeden ze speców Kaszany. Były to generatory wiatrowe, które potrafiły zasilić w prąd kamienicę. Okna w biurze kaszany były zabezpieczone pancernymi płytami gdyż wychodziły na ruiny miasta. Mogło by się tak zdarzyć, że ktoś zechciał by skrócić życie Wojciecha. — Panowie, siadajcie — ręką wskazał wielką skórzaną kanapę. — Co my tu mamy? Tomek wyjął puszkę piwa i podał ją Kaszanie. Ten pośpiesznie otworzył ją i wydoił jednym duszkiem. — Ach. Nie ma to jak zimne piwko. Jednakże trochę zwietrzałe i z posmakiem aluminium. No nic ale jak obiecałem to dotrzymam słowa! Wojciech powolnym ruchem podszedł do sejfu, złapał swoją ogromną łapą pokrętło po czym zaczął nim kręcić, raz w prawo raz w lewo potem znowu w prawo, po czym sejf szczęknął i ukazał istne bogactwo. Zawartość sejfu przypominało jaskinie Alibaby. Wyciągnął magazynki do uzi i jednego „Marsa”. Po czym położył je na pięknym, starym dębowym biurku i szybko zatrzasnął pancerne drzwi od sejfu. Kaszana, choć monstrualnych rozmiarów był dość sprawny, mężczyźni nawet się nie zorientowali, kiedy ten zamknął sejf i znalazł się w pobliżu jednej ze szczelin, które umożliwiały obserwowanie świata zewnętrznego. — Ech. Panowie, pamiętam jak rządziłem tym miastem. Teraz została mi moja kamienica. Każdy się mnie bał! A teraz? Coraz częściej mamy tutaj ataki dzikusów i kanibali oraz jakichś innych band, lepiej uzbrojonych. Coraz bardziej mnie zastanawia, co nas czeka. Swoją drogą to zastanawiające jak szybko ludzie dziczeją, bez prądu, gazu oraz władzy. Zobaczcie tutaj, dałem im iluzję władzy i porządku, a te barany zrobią wszystko, aby tutaj żyć. Jak szybko by zdziczeli gdyby nie mieli ochrony, zwierzchniej władzy, prądu i gazu? Po czym odwrócił się do mężczyzn, którzy siedzieli dość wyluzowanie, Tomek utworzył z nóg czwórkę, Jacek tym czasem słuchał uważnie wywodów Wojciecha. Tomek powstał podszedł do biurka zabrał zapłatę i podszedł do Kaszany. — Ja też kiedyś byłem kimś! Pułkownikiem Wojska Polskiego. Jednakże wojna w Korei mnie wykończyła, dziewczyna mnie zdradziła, pracy nie mogłem znaleźć, wybrałem punk i anarchię. Ale tego, że te łajzy ze wschodu walną w nas grzybem, to się nie spodziewałem. Dobrze, że to promieniowanie nie jest tu takie silne. No cóż nic nie poradzimy, żyjmy tak jak przyszło nam żyć. W sumie jak nie ma władzy to jesteśmy wolni! - 48 - Kaszana wyraźnie się obruszył, po czym wesoło klepnął Tomka po ramieniu i poczęstował go papierosem. — Dobrze, że noszę maskę gazową, to nie muszę biernie palić! — Z oburzeniem dodał Jacek. — Ha ha ha ha ha ha — mężczyźni wyraźnie wybuchli śmiechem. Po czym Tomek podszedł do Jacka klepnął go w gumową łepetynę i wyraźnie się wyszczerzył! — Ty to masz pomysły! Tomek i Jacek bardzo szybko opuścili skrawek totalitarnej cywilizacji i zmierzali ku pustkowiu pełnego świń, kanibali i innego barachła. Wszędzie walały się rozwalone konstrukcje budynków, do tego stopnia, że trudno było przejść przez zwałowiska gruntu, gruzy i szkła. Wielu próbowało się przedrzeć do samego centrum, ale w pewnym momencie droga się urywała na zarwanym moście, gdzie rzeka nie była już zwykłym niegroźnym potokiem, zamiast wody w jej korycie poruszała się jak wąż zielono–brunatna maź, na jej widok czujnik Geigera szalał niczym chory psychicznie w izolatce. Jedyna droga prowadziła starym tunelem serwisowym, które było nieźle ukryte wśród wielu studzienek kanalizacyjnych. — Jacek, który to był właz? — Widząc dziesięć studzienek na niewielkim obszarze, nigdy nie pamiętał, który jest właściwy. Można by otwierać po kolei, ale toksyczne wyziewy z kanalizacji niejednego już zatruły. — Tamta z napisem TP S.A. — Jacek wyraźnie i nieelegancko wskazał paluchem na okrągłą, lekko zardzewiałą klapę. Drabina była utrzymana w dobrym stanie, szybko zeszli po niej zamykając za sobą właz. Tomek, jako pierwszy zeskoczył z drabiny w odmęty czarnej dziury, z jednym tylko źródłem światła, latarką w jednej ręce a UZI w drugiej. Spokojnie przeczesał tunel szukając jakichś niepowołanych gości. Tunel był w środku wybetonowany jednakże gdzieniegdzie przebijały się spod niego zardzewiałe żebra łączące całą konstrukcję. Służył niegdyś kablom telefonicznym, które przechodziły na drugą stronę miasta. Być może tunel ten także był schronem, ponieważ rozwidlał się w pewnym miejscu a koniec korytarza zamykały solidne pancerne drzwi, których nie udało się nikomu sforsować. Drugi korytarz natomiast prowadził do samego środka zakazanych ziem. Ziemie te kiedyś były jednym z osiedli, które znajdowały się najbliżej strefy zero. Promieniowanie tam było tak silne, że przebywanie tam groziło groźnymi poparzeniami. Chyba, że ktoś znał specjalne podziemne korytarze, które prowadziły w dobrowolny zakątek w miarę bezpieczny sposób. — Jacek, idziesz czy nie? – Tomek krzyczał z dużego dystansu w ciemnym podziemnym korytarzu, echo odbiło się głośnymi trzaskami o widoczny szkielet konstrukcyjny starego tunelu. — Idę, idę, tylko znalazłem jakiś ślad i go analizuję, może byś to przyszedł i sprawdził, co to i kto zostawił ten ślad, specjalisto! – Wyraźnie oburzone echo wróciło - 49 - do Tomka. Ten z kolei podszedł do klęczącego badawczo dresika w masce przeciwgazowej. — Słuchaj, mógłbyś zdjąć tę maskę, ledwo rozumiem ten twój bełkot za tego zasranego lateksu. – Ta, ta, ta, a kto będzie mi płuca naprawiał? Spece z Otwocka? A nie, to tam robili bomby atomowe. Daj mi spokój i lepiej spójrz na ten ślad, jakiś glan czy co? Jacek wyraźnie wskazywał znak odbity w zaskorupiałym ptasim guanie. Znak ten był odciskiem zwykłego buta, jednak był dziwnie znajomy dla Tomka, ten zachodził w głowie gdzie widział już takie ślady, po chwili krótkiego zamyślenia, był jasny tunel, przypomnienie, przykurzone przez piaski postapokalipsy. — Kurde, taki odcisk widziałem raz w Korei, zostawił go jeden z członków grupy operacyjnej Szpon. Czyżby? – Tomek wyraźnie się zaniepokoił i posmutniał. — Jaka, kurwa, grupa Szpona, skąd w ogóle poznałeś to po odbiciu jakiegoś glana. — Jacek szybko się wyprostował i spojrzał tajemniczo w oczy Tomka. — No, wiesz, Jacek, oni mieli takie specjalne buty odporne na kule, radiacje i na ninja… gruba forsa na to poszła i podobno nikt nie zrobił takiego samego bieżnika, bo zapobiega on wdeptywaniu w miny. No mówię ci, cyber–buty. Ale czyżby ktoś przeżył? Przecież wojsko oberwało pierwsze od tych idiotów ze wschodu, świętowali zwycięstwo z Ruskimi pod Warszawą, to za chwilę mieli prawdziwe fajerwerki tam. — E, tam, nie piernicz, przecież nikt z wojska nie przeżył, pamiętasz jak byliśmy w tej bazie wysuniętej 10 km za miastem? — Pamiętam! – wrzasnął Jacek, o mało nas nie spaliło promieniowanie. Nawet jednego budynku nie było, tylko krater. Eh, to była kiedyś naprawdę duża jednostka pancerna, pamiętaj jak pracowała tutaj taka laska. No po wojnie miałem się z nią hajtać, ale zdążyła wyjść za mąż, za cwaniaka z jednostki. – Jacek z wyrazem współczucia podszedł do Tomka i poklepał go po plecach. — Spokojnie stary, oni już nie żyją! – po czym krzywo się uśmiechnął, niestety przez maskę nic nie było widać. — To ci dopiero pocieszenie! Spadaj na bambus banany prostować, prostaku. Po czym obrócił się na pięcie i podszedł do drabiny, która prowadziła na zewnątrz. — Ty debilu — wrzasnął Jacek, przecież tutaj nie ma wyjścia, tylko sto metrów stąd. Tomek stojąc już pod klapą, zatrzymał się, spojrzał w dół na patrzącego ze złością Jacka. — Zawalone. — Co, zwalone, sam, kurwa, jesteś zwalony, masz jakiś problem zasrany brudasie!? — Kurwa, debilu, ZAWALONE przejście dalej. Jacek wyraźnie pojaśniał i szybko wszedł na drabinę. Tomek jednak zamierzył się i chciał glanem walnąć Jacka w twarz, ten jednak wiedział, że to tylko taki żart. Tomek powoli odsunął klapę odsłaniając starą ulicę, która świeciła pustkami przez jej całą szerokość. Czujnik Geigera ukryty w Jacka kurtce zaczął złowieszczo pikać. Promieniowanie było zbyt wysokie żeby można było tutaj bezpiecznie chodzić. W - 50 - takich sytuacjach starano się przebiec dystans i narażać się na najmniejszą ilość promieniowania jonizującego. Tak też zrobili mężczyźni, szybko przebiegli dzielący ich dystans pomiędzy poszczególnymi studzienkami. Ulice były puste i wypełniał je hałas trzeszczącego czujnika i stukotu butów. Tomek był sprawniejszy i szybciej dobiegł do drugiej studzienki szybko wyjął pręt i otworzył klapę. — Jacek, dawaj! Niestety odzewu nie było, mężczyzna obrócił się i zobaczył kolegę leżącego na kupie gruzu. Podbiegł do niego chwycił go za kaptur i szybko zaciągnął go do kanału. — Jacek, żyjesz?! – mężczyzna wyraźnie się dusił. Szybko ściągnął z gęby dresika maskę przeciwgazową, a ten głęboko odetchnął i kaszlnął. — Cholera, idioto, znowu ci się zapchał filtr. Ile razy mam mówić, ciężej oddychasz, to zmień filtr. Jacek nieśpiesznie się ocknął i rozejrzał się w około, nad nim wisiał charakterystyczny łeb punka i znajome sklepienie z uwidocznimy zbrojeniami. — Co się stało, biegłem, biegłem i ciemno nagle. — Zemdlałeś, kretynie, wymieniaj ten filtr. — Wiesz co, walić tę maskę i tak umrę prędzej czy później. — Jak tam sobie chcesz, ale następnym razem nie będę cię ratował. Ruiny, do których weszli mężczyźni były dość puste, a to ze względu na promieniowanie, które otaczało stare ruiny jak morze wyspę. Tutaj znajdowało się sporo miejsc, w których można było znaleźć coś ciekawego. Okolica była zwałowiskiem gruzu poprzetykanego przez zardzewiałe druty zbrojeniowe oraz poprzewracane auta i tramwaje, było to jedno z większych osiedli mieszkaniowych w mieście. Było tu kiedyś Tesco i tam nadal było sporo towaru, jedynym problemem na drodze było legowisko kanibali. Przejście do starej hali targowej prowadziło co prawda podziemnych korytarzem technicznym, ale do legowiska kanibali prowadziła jedna z dróg. A sam supermarket był miejscem ich częstych wypadów. Jedli niektóre tamtejsze produkty, ale mięska nie było, więc polowali na ludzi, którzy nieopatrznie przeszli na ich terytorium. — Pamiętaj, Jacek, zobaczysz którego, to powiedz, a jak on nas zobaczy, to staraj się zabić po cichu. Ja nakręcę ten stary tłumik, nie można przecież ryzykować spotkania z całą hałastrą tych zwyrodnialców, a ja nie chcę zostać kiełbasą z grilla. — Pewnie, że pamiętam. Dobra, chodźmy. Marsz zajął im dosłownie chwilę, do przejścia mieli zaledwie dwieście metrów. Okolica poza małą dawką promieniowania nie była zbyt groźna, grasowały tutaj jedynie szczury i robale, które przy posiadaniu jakiejkolwiek broni były groźne jak pluszowe misie. Drzwi do podziemnego korytarza wyglądały całkiem przeciętnie. Były to zwykłe stalowe drzwi prowadzące do transformatorów, pomieszczenie dawnej transformatorowni było opustoszałe, najwyraźniej ktoś stwierdził, że miedź tam zastosowana ma jakąś wartość. Na przeciwległej ścianie był mały wyłom, który ukazywał wydrążony w ziemi tajemniczy tunel, którego wielkość pozwalała tylko na czołganie się. Tunele takie kopały pokraki bądź kanibale, którzy chcieli się dostać do - 51 - podziemnych bunkrów, wiele takich dziur już widzieli towarzysze niedoli w tej post– apokaliptycznej jaźni, jedynie kilka osiągnęło cel, większość stawała na ołowianych ścianach. Korytarz ten jednak nie prowadził do bunkra, wykopany był, aby umożliwić szybkie przedostawanie się kanibali z punktu a do b. Po przeczołganiu się ziemistymi korytarzami oczom duetu ukazał się długi ciemny betonowy korytarz, który prowadził pod legowiskiem krwiożerczych kanibali. — Coś cicho tutaj, co nie, Tomek? – tunel był wyjątkowo spokojny dzisiejszego dnia, nie było słychać krzyków ofiar kanibali. Mogło to oznaczać dwie rzeczy, jedną bardzo pozytywną i najgorszy scenariusz – zasadzkę. Jacek powoli wysunął pistolet z kieszeni i wymierzył go w ciemny pusty tunel, powoli go przeczesał w oczekiwaniu na nagły atak, ten jednak nie nastąpił. — Pewnie śpią, albo polują, chodźmy dalej, ale z zachowaniem bardzo wysokiej ostrożności. Nie możemy dać zrobić z siebie kotlety schabowe. — Albo antrykoty – wesoło dodał Tomasz. Marsz przebiegał wyjątkowo gładko, na odcinkach kiedyś toczonych mocnych walk o dostęp do żywnościowego centrum na przedmieściach pozostały tylko stosy czaszek i kości. Obaj mężczyźni mieli szczęście, tunele były bezpieczne, podczas gdy nad nimi mogły dziać się iście dantejskie sceny rodem z amerykańskiego koszmaru. — Wilgotne dziś te tunele, zalało ich tam na górze czy co? – Tomasz wyraźnie zaniepokoił się kapiącą wodą z sufitu. — E, tam, mój stary był górnikiem i mówił, że to normalne, pamiętaj, że żyjemy w Niecce Mazowieckiej i woda jest tutaj płytko. Po wojnie nikt nie odwadniał tych tuneli i woda się podniosła, nie zdziwiłbym się jak by tutaj kiedyś powstał podziemny tunel wodny. – Po czym jego śmiech rozniósł się po całym tunelu. — Cicho, idioto! Przecież jesteśmy centralnie nad terenami kanibali, chyba nie chcesz zostać stekiem prawda? — Jak już kimś zostać, to zimnymi nóżkami w galarecie, zawsze lubiłem tę potrawę. Pyszności, jak moja mama rozrabiała świńskie nóżki i przygotowywała galaretę to nie mogłem się doczekać. Pychota! — Ja tam wolę karpia w galarecie, to dopiero delicje! — Stać, kurwa wasza mać! Nagle za nimi rozległ się głośny krzyk, odwróciwszy się zobaczyli jednego z kanibali, który mierzył do nich z AK–74. Mężczyźni stanęli jak wryci, nawet nie zauważyli kiedy mężczyzna znalazł się za nimi. — E, chopy! Jedzenie przyszło w pułapkę! – Po chwili w tunelu zaroiło się od kanibali, było ich z 10 minimum. Otaczali ich równomiernym okręgiem, który powoli się zaciskał jak paszcza krokodyla na udzie antylopy. — No, no, patrzcie jaki ten w dresie umięśniony, będzie dziś niezły grill. A ten z irokezem! — Kanibale już byli tak blisko, że mężczyźni czuli na swoich karkach ich krwawe oddechy. Tunel był ponuro ciemny i kapiąca woda zrównywała się z rytmem serc obu mężczyzn, sytuacja była doprawdy patowa. Niewielu wychodziło z tego żywcem, nawet siekiery, które trzęsły całymi pustkowiami. Po pustkowiach chodził taki - 52 - jeden Marek, który kiedyś był starym zabijaką, co prawda uciekł, ale osiwiał strasznie i nie wydał z siebie ani słowa, ludzie podejrzewają, że oglądał śmierć swojego kompana. — Co robimy, Tomek? – bardzo cichym szeptem Jacek zwrócił się do Tomka. — Jak to, co?! Strzelaj! Rozległ się niesamowity huk, kule świstały i odbijały się głośnym echem o ściany tunelu. Krzyk ludzi był niemiłosierny, a krew sikała po wszystkich ścianach. Łuski upadały na ziemię równym stukotem o wyżłobiony beton. Równy chlust osuwających się ciał wyścielał ponury korytarz bebechami i strzępami ciała. Gwałtownie zaczęta walka równie nagle się skończyła. Ciała kanibali walały się wszędzie, Tomek dzielnie stał z uzi w ręku, natomiast Jacek leżał twarzą w kałuży krwi i nie dawał oznak życia. — Jacek, żyjesz? – Przytłumionym głosem spytał Tomek. – Niestety pytanie nie dało żadnej reakcji. Jednakże Tomasz nie dał za wygraną. Uklęknął przy Jacku i walną go silnym ciosem w plecy pełne krwi. — Czego mnie trącasz! Kurwa! – Jacek lekkim głosem odezwał się. — Żyjesz, stary psie! – Tomek radosnym głosem odezwał się i pomógł wstać koledze. — Żyję, tylko ze stresu straciłem przytomność. O w mordę, oni wszyscy nie żyją? – rozejrzał się wokoło, a tam wszędzie walały się podziurawione trupy. — A wiesz, tylko dwóch miało broń palną, najpierw ich stuknąłem a potem resztę. Ale coś mi tu nie pasuje, za mało ich jak na gniazdo. Chwila triumfu nie trwała długo z odmętów tunelu dochodził ich tętent ludzkich nóg, była to cała reszta stada. Według obserwacji tutaj ich było co najmniej ze 30, czyli drugie tyle wściekłych ludzi biegło po to, aby ich zabić i zjeść. Szybko rzucili się do ucieczki w stronę powrotną. — Tomek! A co z Tesco?! — Pierdolić Tesco, zalejemy tych sukinsynów! – Ucieczka nie miała szans, byli za wolni, goniący ich tłum dzikusów był coraz bliżej i bliżej. Słychać było tylko bluzgi i świńskie sapanie. Odgłosy kroków odbijały się gwałtownym echem o sklepienie. Po chwili przeskoczyli za rozlaną na ziemi kałużę, która utworzyła się od przeciekającego stropu, metalowych żeber. Tomasz szybko zerwał jeden z zardzewiałych granatów odłamkowych, wyciągnął starą rudawą zawleczkę i zrzucił sobie za plecy. — Biegnij i na ziemie! za jeden, dwa, trzy, na ziemię, kurwa. – Mężczyźni rzucili się gwałtownie na glebę, a za ich plecami doszło do gwałtowniej detonacji dodatkowo skumulowanej poprzez zamkniętą przestrzeń, odgłos wybuchu był tak potężny, że mógł pozbawić słuchu. Wszędzie było pełno kurzu i dymu oraz zapachu ziemi. Mężczyźni leżeli tak, przez krótką chwilę, pierwszy wstał Jacek, otrzepał się z kurzu i dostrzegł za sobą górę ziemi z wystającymi elementami zbrojenia. Obracając się, zobaczył, że Tomek stoi z zadowoloną miną i kiwa głową w podziwie swoich umiejętności. Spojrzał się na niego i zaczął poruszać wargami, niestety, ale Jacek nic nie słyszał tylko przeraźliwy pisk w jego uszach. Zaczął mu pokazywać na migi, że nic nie słyszy. Zobaczył jak punk wesoło wybuchnął śmiechem. — Hahahaha! Ale z ciebie dureń, jak ma być wybuch to otwiera się usta, wtedy cię całkiem nie ogłuszy! - 53 - Tamten nadal nie wiedział, o co chodzi. Tomek kiwnął mu, żeby z nim szedł a ten tak uczynił… * — Nie ma to jak w domu – dobrze, że była tam osłabiona konstrukcja i zalało tych gnojów. – Tomek wesoło tańczył i cieszył się, że uszedł z życiem. — Ty, Tomek, przecież nas też mogło zalać, a ich nie! – Jacek nerwowo zdał sobie sprawę z tego faktu. Po czym klepnął się po czole i zbladł. — Słuchaj, ja wolałbym utonąć niż być kotletem. Poza tym „no risk – no fun”, co nie? — A daj ty spokój! Lepiej zaparz herbatki. Ja wskoczę na rower i podgrzeję fajerkę. — Jacek zasiadał na rowerze zaczął szybko kręcić pedałami napędzając specjalną prądnicę, która szybko doprowadziła metalowy pręt służący za fajerkę do czerwoności, czajniczek szybko zaczął bulgotać i podskakiwać na rozgrzanej powierzchni. Tomek siedział na skrzynce i czekał z przygotowanymi szklankami, w których już wisiały woreczki z indyjską herbatką. Gdy gwizdek czajnika wielkim buchem pary oznajmił, że w środku panowała temperatura 100 stopni, Jacek zszedł z prowizorycznej prądnicy i zgarnął po drodze czajnik, po czym szybko zalał dwie wyszczerbione szklaneczki. Usiadł na skrzynce obok Tomka i zaczął rozmyślać. — Eh. Pamiętasz jak to kiedyś było? Kebab u Turasa na rogu? Społem, gdzie nigdy nic nie było. Pamiętam taką sytuację, idę po maggi do zupy. Chodzę między tymi półkami i chodzę... Wiele przypraw było, ale maggi? Skąd! Nigdzie ani widu ani słychu. — Tak, wiem, też tak miałem. Dlatego zrezygnowałem z kupowania w Społemach. Przeniosłem się do Biedronki. Tam to zawsze wszystko jest, a jak potrzebuje coś luksusowego, to idę do Almy, tzn. chodziłem. — Fajnie jest sobie powspominać, co nie, Tomasz? Teraz to tylko możemy wspominać co było. Zresztą zobacz jak szybko ludzie zdziczeli! Nawet w filmach tak szybko to się nie działo, a tu proszę. Zaskakujące. — Faktycznie, zaskakujące. Mnie najbardziej ciekawią kanibale, przecież oni też byli normalnymi ludźmi. A co z nimi głód zrobił. Raz widziałem wśród nich Jolkę ze spożywczaka. Ale ona zawsze była jakaś inna. Rozmowę przerwał gwałtowny śmiech i krzyk! Mężczyźni zerwali się na równe nogi, rozsunęli drewniane deski służące za żaluzje w wieży kościelnej. Na ulicy przed kościołem stała piękna rudna dziewczyna, na oko z siedemnaście lat. Była ubrana w brudną poszarpaną czarną sukienkę, jej lica były uwalane od atomowego pyłu. Była jak bezbronny gołąbek otoczony przez bandę złowrogich kotów. Powoli otaczało ją troje obrzydliwych dziadów. Jeden już był w połowie nagi. Dziewczyna stała jak słup soli. Tomek prawie słyszał walenie jej serca. — No chodź, cukiereczku, będziemy delikatni. — Odezwał się jeden z nich. — Nie bój się, jesteśmy dżentelmenami. — Mówiąc to, jeden z nich nadal się rozbierał. - 54 - Mężczyźni spojrzeli się po sobie gwałtownie. Tomek podbiegł do przeciwległej ceglanej ściany i ściągnął z dwóch wystających prętów zbrojeniowych zawieszony karabin snajperski. Powoli wycelował w głowę jednego. Widok był wyśmienity, głowa była pięknie widoczna, wystarczyło pociągnięcie spustu i mógł ocalić dziewczynie życie. — Tomek, to może być podpucha i chcą naszą lokalizację poznać! — Jacek głośnym szeptem zwrócił się do niego. — Nie chrzań, przecież to te brudasy, co sobie gwałcą bezkarnie. Strzelę i będzie po nich. — Tomek przymierzał się do strzału. Gwałciciele byli coraz bliżej i bliżej, najwidoczniej napawali się strachem rudej małolaty. Ta z kolei zaczęła głośno krzyczeć i wołać o pomoc. Czuła się taka bezradna. Co mogła zrobić? uciekać? Ale gdzie, wszędzie by ją dopadli. Tomasz śledził pilnie jedną głowę i jego palec zbliżał się do zwolnienia pocisku. Nagle Jacek złapał lufę i próbował powstrzymać Tomka, na jego twarzy ukazał się grymas świadczący o woli przeżycia i nie ujawniania swojej pozycji. Tomek jednak wyszarpnął karabin i strzelił. Kula rozpłatała głowę jednego z gwałcicieli na pół. Ciało bezwładne padło na ulicę wydając charakterystyczny chlust. Jego wzrok przez wizjer powędrował na następny cel, który jednak leżał już martwy na ulicy. — Jak żeś to zrobił?! Jednym strzałem rozwaliłeś trzech? Jakiś trójkątny rykoszet? — Jacek powiedział to bardzo głośno z wielkim zdziwieniem w głosie, którego echo rozeszło się w pustej wieży i wydostało się szparami w murze na zewnątrz. Dziewczyna aż przysiadła z wrażenia, jednak się nie ruszała. — Nie chrzań, Jacek! Ja dobrze strzelam, ale nie aż tak. Coś tu nie jest tak jak trzeba. — Po chwili z ruin wyszło 10 dziwnie ubranych gości z zakrytymi oczami przez noktowizory. Doprawdy nie było ich widać , pojawili się jak jakieś zaczarowane zjawy. — Nic szanownej panience nie jest? — Zapytał najwyższy ze wszystkich, podając delikatnie dłoń okrytą przez zielono — oliwkową rękawiczkę z odkrytymi palcami. — Nieee. Nic mi nie jest, żyję. A kim wy jesteście? — Mężczyzna odkrył narzędzie do noktowizji i pokazał swoje zielone oczy i grube brwi. — My? Można powiedzieć, że Ślązakami, co nie, chopy? — Spytał wesoło odwracając się do kompanów, trzymając karabin oparty na ramieniu. — Ano, prawdo, pułkowniku Alojzy! — Potwierdzili chóralnie mężczyźni. — Ha ha. — Wesoło się zaśmiał pułkownik. — Ano chopy, zaopiekujta się dziołchą. — Po czym założył noktowizor na oczy i podszedł bliżej kościoła, spojrzał się bezpośrednio na Tomka, który oglądał całą sytuację w osłupieniu. — Wy tam! — krzyknął z całych sił. — Wyłazić! — Nie mówiłem, że to podpucha! — Jacek wrzasnął najgłośniej jak tylko mógł wprost do ucha Tomka. — Żadna podpucha! Macie pięć minut na wyjście, albo odpalimy w was rakietkę! — wrzasnął pułkownik. — Nie mamy wyjścia Jacek, musimy wyjść. Zobacz co targa na plecach jeden z nich, to jevelin, a z nim szans nie mamy. Jak odpali w nas to gówno to zostanie z nas krwawa miazga. - 55 - — Ale nie wiemy kto to! A jak nas zabiją? Tomek! — Nie panikuj, spokojnie! – Tomek pochwycił Jacka za rękę i zaciągnął po schodach w dół, szli ponurymi korytarzami aż w pewnym momencie pojawili się przed uzbrojoną bandą. — Ręce do góry cwaniaczki! — Jeden z uzbrojonych po zęby żołnierzy rzucił gwałtowne hasło w stronę dziwnych kompanów. Mężczyźni posłusznie podnieśli ręce w geście uległości. Żołnierz stojący najbliżej nich podszedł do nich, położył ręce na ciele jednego i zaczął szukać niebezpiecznych przedmiotów. — Czyści panie pułkowniku. – Żołnierz stanął za mężczyznami i trzymał broń w pogotowiu. — Godojcie! – Pułkownik gwałtownie wrzasnął po czym uspokoił się i delikatnym tonem dodał – Kim jesteście? — Mężczyźni spojrzeli się po sobie po czym Tomasz odważył się i zabrał głos. — Jesteśmy ocalałymi zagładę nuklearną, którą zgotowali nam Azjaci. – Pułkownik uśmiechnął się po czym przybliżył się do Tomka i poklepał go po ramieniu. — Kolego, nie miej mnie za idiotę! – Pułkownik zdenerwował się i lekko zaczerwienił – Przecież widzę, że żyjesz! Poza tym pierwsze rakiety odpaliły arabusy. Zresztą czy to takie ważne kto zaczął? Osmalili nam kraj i teraz nie da się w nim normalnie żyć. Uzbrojone bandy, kanibale. Co to za świat, a wy kim jesteście!? — M… my – zaciął się Jacek, gdy nagle jego charyzma dała górę i zaczął nawijać jak szalony — Jesteśmy mieszkańcami tego miasta i gdy wybuchła wojna i pierwsze rakiety rozwaliły większe miasta koło nas postanowiliśmy się schronić w starych osiedlowych bunkrach przeciwlotniczych, dobrze, że promieniowanie nie było duże i po pewnym czasie mogliśmy wyjść na powierzchnię, od tej pory próbujemy przeżyć. A wy do cholery kim jesteście! Wojsko Polskie czy co? — Kiedyś tak, dzisiaj można nas bardziej nazwać najemnikami, chociaż dla nikogo nie pracujemy, kontakt z jednostką straciliśmy dawno temu, ostatnie raporty jakie do nas dochodziły nadawane były spod Kutna, proszono wszystkich ocalałych wojskowych o pozostanie na miejscu w celu zabezpieczenie lokalnego terenu. Tak zrobiliśmy zabezpieczyliśmy część wschodniej granicy wraz z innymi żołdakami, jednakże nadszedł na nas atak jakiś dzikusów i zostaliśmy tylko my. Musieliśmy odejść i szukać kogoś z naszych, jednakże nie udało się to nam, każda znana nam baza na wschodzie była dziurą w ziemi. Idziemy więc do Kutna, ostatni komunikat musi o czymś świadczyć. Ale kto wie co tam zastaniemy, minęło dużo czasu, a nasz marsz trwa zdecydowanie za długo! Bo co krok musimy z kimś walczyć, albo kogoś ratować z opresji. – Pułkownik zasmucił się i odwrócił się w stronę swoich kolegów – Ale idziemy tam może się uda. A Ty gościu z Irokezem, coś Twoja gęba mi mówi! — Możliwe, że się znamy też kiedyś służyłem w wojsku. — Byłeś w Korei? – Pułkownik przyjrzał się Tomkowi bliżej. — Tak właśnie! — Ja też, może stamtąd się znamy? Zresztą widzę, że macie poczciwe facjaty, macie jakieś uzbrojenie? Coś co mogło by nam się przydać? - 56 - — Coś tam się zawsze znajdzie. — Chłopaki opuście ręce, jesteście swoje chopy, ale pamiętajcie jeden fałszywy ruch, a Mirek was załatwi – pułkownik przymrużył jedno oko, wszyscy po tym geście ryknęli śmiechem i atmosfera stała się luźna. Po zaprowadzeniu wszystkich do wieży i krótkiej chwili odpoczynku, wszyscy uzbrojeni po żeby ruszyli ciemnymi ulicami na zachód w kierunku Kutna, miejsca gdzie cywilizacja może mieć swój ostatni bastion. - 57 - ROZDZIAŁ 5 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Cywilizacja, część 2” Sandomierz leżał około dwóch dni drogi od Radomia, jednak w okolicy spotykane były często zmutowane okazy fauny, stanowiące spore utrapienie dla podróżników, spowalniające marsz. Podróż przez Polskie Pustkowia odbywała się przeważnie w dzień, w nocy podróżowano tylko wtedy gdy było to konieczne. W świetle słońca, dość wciąż dość nikłym ze względu na wciąż duże stężenie pyłów w atmosferze, jednak nie tak duże, aby zablokować promienie, które powoli ogrzewały planetę. Zaraz po Wojnie wskaźniki temperatur wskazywały na zjawisko nuklearnej zimy, ale wbrew przewidywaniom, po dwóch latach temperatury stały się znośne dla człowieka, a teraz zaczynały wracać do przedwojennego poziomu. Jednak jak niesie plotka, północne obszary Europy Środkowej w niektórych miejscach skuł lód. Zastanawiając się czy kiedyś przekona się o tym na własne oczy, Rorsarch obserwował otoczenie przez lornetkę. Wyruszył z Radomia piętnaście godzin temu i zaczęło się ściemniać. Daleko na południe majaczyły jakieś większe ruiny, zapewne Sandomierz, ale wolał odpocząć, na wypadek nieprzewidzianych problemów w opuszczonym mieście. Spanie na Pustkowiu nie było bezpieczne, ale po ustawieniu czujnika ruchu na maksymalną czułość można było przespać te kilka godzin, schowanym bezpiecznie w jakimś zrujnowanym domu czy piwnicy. Sen pod gołym niebem można było zakończyć z kulką w głowie, posłaną ze sporej odległości, więc nikt nie podejmował takiego ryzyka. Nad ranem, gdy minęło sześć godzin, wyszedł z piwnicy, w której nocował i ruszył do Sandomierza. Gdy zbliżał się do miasta, czujnik na jego ręku zaczął ostrzegać go przed promieniowaniem. Kolejna rzecz, która powstrzymała szabrowników. Póki co oscylowało w granicach niewielkiego wzrostu, ale im bliżej domniemanej lokalizacji schronu, tym bardziej rosło. Miasto było dość dobrze zachowane, najprawdopodobniej promieniowanie było tu wcześniej o wiele wyższe, odstraszając wszystkich, którzy tu przechodzili. Schron, który był jedynym w Sandomierzu, gdyż budowy opóźniały się i z zapowiadanych kilku tysięcy powstało wiele mniej, budowę opłacił prywatny właściciel. Nawet powiększony, z wytrzymalszymi ścianami i awaryjnym wyjściem, nie wytrzymał fali uderzeniowej bomby, która spadła na Tarnobrzeg, gdzie umieszczono wojskowe ośrodki badawcze. Po godzinie spaceru przez ruiny, przybysz ze Schronu Piątego dotarł do głównego wejścia. Było zasypane gruzem i wielkimi kamieniami, które wyglądały, jakby ktoś specjalnie je umieścił nad nasypie nad wejściem. Awaryjne wejście powinno łączyć się ze śluzą, bądź posiadać własną. Pierwsza teza szybko upadła, w okolicy, gdzie powinna być główna śluza, nie było niczego, co mogłoby być awaryjnym wejściem. Po niemal całym dniu poszukiwań znalazł fragmenty litej skały a potem małą piwnicę, w której było zejście do wejścia awaryjnego. Małe, pancerne drzwi, nie do ruszenia dynamitem, były zasilane awaryjnymi generatorami: wewnątrz i na zewnątrz schronu. Zewnętrzny generator musiał być ukryty w skale, umieszczenie go na zewnątrz spowodowałoby szybkie jego zniszczenie bądź rozszabrowanie. Po kolejnej godzinie - 58 - poszukiwań, znalazł w ścianie kilka szczelin, a dłuższe dłubanie w niej nożem spowodowało rozsypanie się, pozornie ciągłej, ściany odsłaniając generator. Klasyczne włączenie go przyciskiem nie dało rezultatu i szybko wyszło na jaw czemu — brak było paliwa. Generator był do bólu klasyczny, działał na ropę. Problemem było wytrzaśnięcie paliwa, przedwojenna Polska nastawiła się na samowystarczalność, więc na gaz i energię termojądrową. Ropa nie była czymś powszechnym, głownie z powodu zatargów z Rosją i niewystarczających zapasów własnych. Samochody głównie jeździły na gaz, samochody elektryczne spopularyzowały się wraz z ogniwami termojądrowymi, gdyż poprzednie technologie przestały być wspierane po kryzysie z początku XXI w. z braku funduszy, a Europa musiała bulić Gazpromowi i się zbroić, w związku z czym projekty inne niż wojskowe miały minimalne szanse przebicia. Istniejące napędy hybrydowe bądź elektryczne wymagały częstych doładowań a infrastruktura tworzona w tym celu była rzadkością. Krążąc po napromieniowanym mieście, chodził od wraku do wraku i przeszukiwał zbiorniki samochodów. Większość z nich była gazowa, ale w jednym z nich znalazł trochę ropy, która jakoś ocalała przez te wszystkie lata. Niosąc cenny płyn, po drodze jego uwagę przykuł przedwojenny plakat filmowy, z którego ostał się tylko tytuł: Moda na Sukces: The Movie. Najdłuższy film w historii kina!! Gdy napełnił zbiornik generatora i go odpalił, ten cicho zabuczał i zaczął pracować. Podszedł do drzwi i wcisnął guzik odpowiedzialny za ich otwieranie. Drzwi otworzyły się z piekielnym zgrzytem, jednocześnie uruchomił się licznik na ich wewnętrznej stronie, pokazując za ile sekund zamkną się, ze względu na słaby stan paliwa w generatorze zewnętrznym. Wszedł do środka, chwilę potem drzwi zamknęły się i uszczelniły. W środku panował mrok, który szybko rozjaśnił sobie wbudowanym w gogle noktowizorem. Szedł z wyjętym pistoletem, rozglądając się na boki, szukając mapy schronu gdy nagle usłyszał chrupnięcie. Spojrzał pod nogi i zakręciło mu się w głowie. Podłoga usłana byłą ludzkimi kośćmi! Należące do mieszkańców schronu, leżały w nieładzie, niektóre częściowo stopione. Dopiero teraz zauważył, że ściany również uległy stopieniu, co spowodowało że były niezwykle gładkie a on sam nie mógł znaleźć mapy schronu. Hamując swoje przerażenie na widok tylu ludzkich kości, brnął dalej, usiłując się nie patrzeć pod nogi, do czego niemal zmuszały go odgłosy chrupnięć. Starając się nie dopuszczać do siebie myśli, że stąpa po ludzkich szczątkach zmierzał do centrum dowodzenia i łączności, gdzie mieścił się magazyn z walizkowymi reaktorami. Jednak z każdym kolejnym krokiem było mu coraz ciężej iść, nogi uginały się pod nim, kiedy słyszał kolejne chrupnięcia pod swoimi stopami. Nigdy nie przerażał go widok ludzkich ciał, lecz zwykle widywał zabitych, uzbrojonych mężczyzn, ba, sam ich zabijał i nie miał potem koszmarów w nocy. Tutaj stąpał po kościach kobiet i dzieci, co zaczynało powoli odbijać się na jego psychice. Nogi odmawiały posłuszeństwa, zmęczone całodziennym marszem, ale szedł dalej, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce. Im bliżej był centrum dowodzenia, tym więcej szczątek było wtopionych w podłogę a poziom radiacji rósł. W centrum dowodzenia umieszczony był główny reaktor termojądrowy, czyżby to on wybuchł i spowodował zagładę schronu? Nie miał czasu na myślenie, musiał jak najszybciej odnaleźć przenośny reaktor i wynosić się - 59 - stamtąd. W końcu doszedł do celu. Gigantyczna gródź leżała przed wejściem, odrzucona przez jakąś potężną siłę, a poziom radiacji wzrósł nagle do wartości niebezpiecznych dla zdrowia przy dłuższym przebywaniu. Wszedł do środka i skierował się do szafek zaopatrzenia, czując przypływ sił i pulsującą w uszach krew, spowodowane realnym zagrożeniem. Na chwilę przestał myśleć o trupach i skoncentrował się na reaktorze. Otworzył przy pomocy wytrychów szafkę i zajrzał do środka. Znajdowała się w niej jedynie sporych rozmiarów walizka, z napisem na boku: PETA — Przenośna Elektrownia TermojądrowA. Nie zastanawiał się, skąd Chińczycy mieli PETĘ, ale zapewne dali wystarczająco dużo w łapę i dostali. Podniósł walizkę i przekonał się że waży dość sporo, na pewno opóźni jego marsz, wystawiając go na dłuższe wpatrywanie się w ludzkie szczątki rozsiane po podłodze. Po blisko dwudziestominutowym przedzieraniu się przez schron dotarł do awaryjnego wyjścia, gdzie spotkała go przykra niespodzianka, generator miał zbyt mało paliwa, aby otworzyć drzwi! Generator główny w schronie nie działał, awaryjny powinien być gdzieś blisko, ale gdzie? Postawił walizkę i zaczął przeszukiwać stopione ściany. Po chwili wpatrywania znalazł sporych rozmiarów drzwiczki, stopione ze ścianą. Nie do ruszenia, bez palnika plazmowego. Takowych nie było zbyt wiele, przed wojną wyprodukowano kilkaset sztuk, to pracy w trudnych warunkach m.in. w przestrzeni kosmicznej. Na pewno nie było ich w schronach. Usiadł, załamany sytuacją, gdy przypomniał sobie po co tu przyszedł. Reaktor! Otworzył solidną walizkę i ujrzał duże ogniwo termojądrowe, trochę transformatorów i różnych tego typu urządzeń oraz kilka kabli. Podszedł do drzwi i zaczął rozbierać dolny zawias, gdzie jak sądził znajdował się silnik ruszający drzwiami. Mylił się, biegła tam jednak elektronika, w tym dwa grube kable, identyczne jak te w walizce. Przeciął je i połączył z tymi z walizki, po czym rozpoczął inicjację elektrowni. Po chwili zaczęła wysyłać energię elektryczną z ogniwa, co spowodowało zgrzytnięcie drzwi i ich otworzenie. Rorsarch podniósł wciąż podłączoną elektrownię, wyniósł na zewnątrz, gdzie panował już mrok , postawił walizkę na ziemi, wyszarpnął kable z pewnej odległości, aby uniknąć zatrzaśnięcia w środku, gdyż drzwi zamykały się samodzielnie, dzięki systemowi siłowników z autonomicznym zasilaniem. Spakował reaktor, zamknął walizkę i poszukał jakiejś piwnicy, w której mógłby spędzić noc. Nie spał. Wciąż nękały go obrazy ze schronu, te wszystkie kości. W końcu zmęczenie wzięło górę nad wizjami i zasnął. Spał długo, kiedy wstał, nieco już mniej poruszony tym co widział, wyszedł z piwnicy i ruszył w stronę siedziby już teraz Zakonu Dnia Wędrówki, aby tam odpocząć i dostarczyć reaktor do Radomia. Po drodze kilka razy po prostu nie miał siły, nękany obrazami ze schronu siadał na ziemi i starał się je zwalczyć. Zaczęły kończyć mu się zapasy żywności, wody jeszcze trochę miał, jednak taszczenie tej walizki pochłaniało wiele sił i spowalniało marsz. Po trzech dniach marszu i słabnących wspomnień, dotarł do Starachowic. Zakonnicy zaopiekowali się nim i walizką, odpoczął dwa dni, już niemal całkowicie wypierając wspomnienie i pełen nowych sił wyruszył do Radomia. Przyszedł chwilę po zakończeniu walki z natarciem kilku mutantów, ich truchło leżało w kilku miejscach przed miastem. Z ciążącą mu walizką dotarł do biura szeryfa. Wszedł, - 60 - postawił reaktor i padł na fotel, obiecując sobie, że zaraz pójdzie i wypije najmocniejszy trunek jaki mają w knajpie, choćby był to bimber. Szeryf niedowierzając własnym oczom, otworzył pakunek i usiadł z wrażenia na podłodze. — Kurwa, zrobiłeś to. Tachałeś taki ciężar przez te wypalone ziemie, naprawdę jestem pełen podziwu. — Wizyta w schronie kosztowała mnie trochę zdrowia psychicznego, ale nagroda powinna to zrekompensować. Szeryf wyjął ze stojaka Dragunowa i kilkanaście magazynków, po czym podał je odpoczywającemu Rorsarchowi. — Wiem, że rządowy Schron Numer Trzy znajdował się w Lublinie. To jest fakt. Natomiast schron, którego poszukujesz, Schron Zero, podejrzewamy, że nie istnieje. Budowa się rozpoczęła przed Wojną, ale ponoć nie została ukończona, kilku ludzi mówiło, że jest zniszczony i nie było w nim wyposażenia. Poza tym w Warszawie promieniowanie jest niesamowicie wysokie, miasto w większości jest opuszczone nawet przez zieloniaków. — Zieloniacy? Słyszałem już kilka razy tę nazwę ale nie zetknąłem się z żadnym. Podobno są niesamowicie odporni na promieniowanie. — Tak, to ludzie, którzy nie mieli tyle szczęścia co ty i ja i zostali napromieniowani zbyt mocno, ale nie na tyle, żeby umrzeć. Są niemal niewrażliwi na promieniowanie, ale zapłacili za to okrutną cenę, poza tym ciężko wytrzymać w ich towarzystwie bez maski gazowej. — Słyszałem, podobno śmierdzą gorzej niż trupy. — Poprawka, to są niemal żywe trupy. A ty powinieneś skorzystać z prysznica i brzytwy, zarosłeś trochę od kiedy tu przybyłeś i lekko capisz. W barze są prysznice, świeżo zainstalowane. Właściwie to już nie bar a hotel. — Dzięki za informację, na pewno skorzystam. Z niemałym trudem, tachając swoje wyposażenie, powlókł się do sklepu, gdzie wymienił kałasza i karabinek na amunicję do karabinu snajperskiego, zapasy i książkę o pierwszej pomocy. Następnie skierował się do baru, przepraszam, hotelu, w którym skorzystał z orzeźwiającego i zarazem przydatnego po tylu dniach podróży przez Pustkowia. Następnie ruszył do baru, za którym zobaczył starego bimbrownika, w roli barmana. — Setkę wódki, na koszt firmy. – powiedział — Hej, gdzie z łapami na stół, dopiero co go czyściłem! – powiedział lekko wkurzony barman. — Spokojnie, nie upierdolę ci stołu, dopiero co zażyłem kąpieli, poza tym jestem w rękawiczkach, nie zostawiam tłustych odcisków! — Dałeś się na to nabrać? W życiu nie wywaliłbym cię z tego baru, po tym co dla mnie zrobiłeś. Ten koleś dał mi pracę i wymyśliłem własną wódkę, chcesz spróbować? – odparł rozbawiony były bimbrownik. Pamiętając jeszcze smak bimbru, który nieomal pozbawił go kilku elementów przewodu pokarmowego, odrzekł: - 61 - — Nie dzięki, innym razem, teraz wolę coś klasycznego. — Nie ma już nic klasycznego, jest tylko alkohol z bimbrowni. — No to coś o składzie niemal identycznym z wódką. — Wiedziałem, że dasz się namówić na mój wyrób. Nazywa się Kamilówka. — To zapewne błąd, ale dawaj. Barman postawił czyściutki kieliszek i napełnił go przezroczystym płynem. Rorsarch z dużą rezerwą powąchał zawartość, po czym wypił jednym haustem. O dziwo nowy wymysł bimbrownika nie wypalał przełyku, dopiero żołądek, ale mimo wszystko przyjemnie rozgrzewał. — Słabsze od bimbru, ale da się wypić. – powiedział barman widząc, że gość zaakceptował nowy trunek. — Polej jeszcze i idę się przespać, łóżka załatwiać u ciebie czy u tego drugiego? Kamil napełnił kieliszek i zawołał: — Mateusz! Chodź tu do lady! Po chwili przyszedł właściciel hotelu. — Witam, chcę wynająć łóżko. — Żaden problem, masz tu klucz, korzystaj ile wlezie. – powiedział właściciel. — Wydaje mi się, że miałem dostać tylko darmowy alkohol, ale nie pogardzę darmowym pokojem. – powiedział z uśmiechem Rorsarch. — Rozkręciłeś mój biznes, nie mogę ci się nie odwdzięczyć. Śpij ile wlezie, pewnie ostatnio nie miałeś zbyt wiele okazji do spania w łóżku. — Zgadza się, — odparł, śmiejąc się – ale posłania zakonników nie są takie złe. Nocowałem tam parę razy i poza budzącymi ze snu mutantami nie jest źle. Skorzystał jeszcze z hotelowej brzytwy i poszedł do pokoju się wyspać. Koszmary, stłumione alkoholem, nie atakowały go tej nocy. Rano, zjadł nieco lepsze śniadanie, choć wciąż fatalne i zabrał się za lekturę poradnika pierwszej pomocy. * Korzystając z mapy, którą dostał od Włóczykija, wiedział, że czeka go kawałek drogi i przeprawa przez Wisłę. Nie miał łódki ani pontonu, ale przecież wszystkie mosty się nie zawaliły, przynajmniej na to liczył. Przedwojenna przeprawa miała mieścić się w Puławach, do których dotarcie zajęłoby mu około dwunastu godzin. Nie widząc ciekawszych perspektyw, wyruszył. Dwanaście godzin okazało się wystarczającym czasem, ale Pustkowie też było dziwnie spokojnie, zwykle na drodze spotykał kilka śladów bytności ‘zwierząt’, tym razem było pusto. Kiedy podszedł dość blisko Puław, poobserwował miasto przez lornetkę. Miasto wydawało się opuszczone, choć jego uwagę przykuło niewyraźne, białe graffiti na murze, przypominające jakąś czteronożną istotę. Postanawiając dotrzeć do miasta przed zmrokiem, który nieubłaganie nadciągał, przyspieszył kroku. Kiedy zbliżył się do ściany z malunkiem, rozpoznał zwierzę. Pamiętał je tylko z przedwojennych filmów przyrodniczych, była to lama. Kto mógł namalować tutaj lamę i po co? Ponieważ było już coraz ciemniej i musiał wspomagać swój wzrok noktowizorem, ruszył w kierunku mostu, który jak - 62 - zauważył przez lornetkę, wydawał się być cały. Przekradając się miedzy uliczkami, zaniepokojony przez symbol na murze, powoli docierał w stronę przeprawy. Nagle dojrzał jakiś blask między uliczkami, a kiedy przyjrzał się temu z bezpiecznej odległości, zobaczył grupkę ubranych na brązowo kobiet, siedzących przy ognisku, na tyle uzbrojonych, aby nie przepuścić nikogo przez ulicę. Kiedy przyglądał się im przez lunetę celownika, zauważył, że każda na swoim kombinezonie miała wyszyty biały znaczek, wyglądający jak ten z muru. – Pewnie jakiś kult oparty na wierze w lamy czy coś podobnego. – pomyślał. Oddalił się i schował kilka budynków dalej, postanawiając odpocząć i przeczekać do rana. Niepostrzeżenie zapadł w sen. Wędrował przez Pustkowie, z kończącym się zapasem wody, jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Nie wiedział dokąd szedł, po co, ani dlaczego się tu znalazł. Czuł tylko potrzebę podróży na zachód. Nagle wypalona słońcem ziemia zmieniła się w podłogę schronu, pokrytą stopionymi szczątkami ludzkimi. Przerażony wędrowiec chciał zawrócić, ale nie miał dokąd, wszędzie leżały szczątki. Wiedząc, że nie ma wyjścia, wędrował dalej na zachód. Nagle jedna z leżących czaszek zapłonęła czarnym ogniem, zaczęła lewitować i podążać za Rorsarchem. Ten wyjął broń i wymierzył do tego płonącego horroru, strzelając kilka razy, co nie dało żadnego skutku. Przerażony, stanął i zaczął gapić się w to niecodzienne zjawisko, które przemówiło nieprzyjaznym głosem: — Czyżbyś nie wiedział po co idziesz? – spytało drwiąco. — Czym jesteś? – spytał Rorsarch, kontynuując przerwany marsz. — Och, wytworem twojej wyobraźni, zwykłą senną marą, nie musisz się mną przejmować. Więc nie wiesz po co idziesz? Nie, nie trudź się odpowiedzią. W końcu to wszystko dzieje się w twoim śnie, więc wiem co chcesz odpowiedzieć. Nie wiesz dokąd zmierzasz ani po co, nieprawdaż? — Szukam człowieka, którego nazwisko zapewne znasz, skoro jesteś wytworem mojej wyobraźni. — Tak, doktor Steinman. Po co go szukasz? Przecież on pewnie nie żyje, nie mógł przeżyć eksplozji, jak inni mieszkańcy Schronu. A nawet jeśli przeżył, to był zbyt okaleczony, aby przetrwać wystarczająco długo. — Po co? Chcę mu zadać jedno, ważne pytanie, którego nie zdążyłem mu zadać, zanim kompletnie oszalał. — Czyżbyś chciał dokończyć to, co on zaczął? A nie, ty chcesz dokończyć to, czego tobie nie udało zrobić. Ale czemu? Ach, no tak. To przez niego stałeś się tym, czym jesteś, nieznającym litości człowiekiem, niezadającym pytań. Mogłeś przecież zejść do tych ludzi, w Ostrowcu, udając biedaka, myślałeś o tym, wiem to przecież. A ty zebrałeś ludzi i wyrżnąłeś ich w pień, bez oporów moralnych. — Zamknij się, wszystko było w porządku dopóki nie zobaczyłem, — głos zaczął mu się łamać. – tamtych szczątek. — Tak, szczątki niewinnych, dokładnie jak wtedy. Tylko wtedy jakoś się tym nie przejąłeś, ba, uodporniłeś się. Stałeś się zimną skorupą, do której nie dochodziły żadne ludzkie odruchy. Ale nagle coś w tobie pękło, co to było? Ach tak, to było potem. Nagle dotarło do ciebie, co on planuje, że to nie są tylko zwykłe badania. Że on planuje coś - 63 - zgoła innego, planuje zamienić ludzi w wyższą formę. Wtedy postanowiłeś to zakończyć, ale było już za późno. Ale od wspomnień nie uciekniesz, możesz je zagłuszyć, stłumić, wyprzeć do jakiegoś wyimaginowanego pomieszczenia w swoim mózgu i trzymać tam zamknięte, licząc, że nigdy nie znajdzie się odpowiedni klucz. Jednak się znalazł i zalał twoją świadomość tym wszystkim, co chciałeś zapomnieć. Ale czekaj, czyżbyś już nieco wcześniej nie znalazł klucza? Przecież niemal otworzyłeś to pomieszczenie, wtedy. Tak, dokonałeś małej masakry na tych — Dosyć! – krzyknął, nieświadom tego, że krzyczy również w realnym świecie, zwracając na siebie uwagę mieszkanek. – Tak trzeba było, nie można było pozwolić żeby — Tak, tak, człowiek zawsze usprawiedliwia to w taki sposób. Trzeba było, nie można było inaczej, to było konieczne. Mogłeś ich ominąć, przejść obok. Ale nie, ty nagle poczułeś się jak jakiś mściciel. To wtedy niemal sięgnąłeś tak głęboko pamięcią, że natknąłeś się na to zamknięte pomieszczenie, starając się nie wspominać co tam było. Jakoś jednak je ominąłeś, trzymając klucz w ręku. Ale nie wspominajmy już tego, może innym razem. A czemu idziesz na zachód? – zapytała jakby dogasająca czaszka. — Czuję, że muszę tam iść. Po prostu to wiem. – odparł zmęczony wędrowiec. — Więc przyj do swego celu, ale pamiętaj, wspomnienia nie znikają, zawsze cię dopadną. – powiedziała jakby ostatkiem sił czaszka, po czym zgasła i padła na ziemię, która zmieniła się nagle w czarną, pustą przestrzeń i wtedy Rorsarch się obudził. Po kilku sekundach zorientował się, że nie jest sam w pomieszczeniu. Razem z nim były tam trzy lufy od karabinów i ich właścicielki. * – Nie próbuj sięgać po broń. – rzuciła szorstko jedna z kobiet. – Wstawaj i oddaj swój karabin. Przeklinając w myślach to, że zapomniał włączyć czujnika ruchu, oddał swoją broń, po czym wstał. — Masz jeszcze jakąś broń? Wyjął jeszcze z płaszcza pistolet, i nóż, postanawiając nie wspominać o kilku nożach do rzucania, ukrytych bezpiecznie w bucie. Jedna z kobiet wyszła, a kolejna stanęła za nim i popychając lufą karabinu zmusiła do wyjścia. Wciąż panował półmrok, ale najprawdopodobniej zbliżał się ranek, stwierdził po wygaszonym ognisku. Uzbrojone kobiety prowadziły go, aż dotarli do najprawdopodobniej odrestaurowanego budynku, pokrytego białymi symbolami lam. Miał tylko parter, ale wyglądało na to, że jest silnie chroniony. Jedna ze strażniczek weszła do środka i po chwili wyszła, dając gestem do zrozumienia, że mogą wprowadzić Rorsarcha do środka. Wciąż popychany lufą karabinu, wszedł do środka, gdzie skierowano go do rozległego pokoju. W nim znajdował się stary, podziurawiony dywan, najprawdopodobniej bardzo cenny w dawnych czasach, duże krzesło stylizowane na tron, za którym stało kilkanaście kadzidełek. Na tronie siedziała niewysoka, na oko trzydziestoletnia kobieta, z rudymi - 64 - włosami i czymś co wyglądało jak pyski lamy na głowie. Przy pomocy kolby karabinu został zmuszony do pokłonienia się przed nią. — Witaj przybyszu, — zaczęła. – kim jesteś? — Nazywam się Rorsarch. – odpowiedział zdawkowo. — Czego szukasz w tych stronach? I czy aby nie przysyła cię Włóczykij? — Chcę przedostać się na drugą stronę Wisły. Nie, nie przysyła mnie Włóczykij. — Hmm dałabym sobie moją głowę uciąć, że już cię gdzieś widziałam. No tak! To ty byłeś w Ostrowcu! Ostrowiec? Nagle przypomniał sobie strzał tajemniczego snajpera i ostatnie słowa najemnika. Snajperem była najprawdopodobniej ta dziwna kobieta z lamim pyskiem na głowie, to ona wynajęła tych ludzi i miała interes w oczernieniu Włóczykija, ale jaki? — Więc to ty byłaś tym snajperem i to ty wynajęłaś tych ludzi. — Nie powinno ciebie to obchodzić. Liczy się to, że byłeś tam i strzelałeś do tych ludzi, więc on cię przysłał i żebyś zrobił to samo tutaj. — Przy pomocy mojego karabinu mogłem wykończyć ten posterunek zanim by się zorientowały, jakoś tego nie zrobiłem. — Och, chciałeś się pewnie zakraść. Udowodnij, że nie miałeś tego zamiaru. – powiedziała, zbliżając się do niego. Wykorzystując to, że strażniczki patrzyły na tę kobietę, niezauważenie sięgnął po wyważony nóż i schował go w rękawie. Kiedy podeszła do niego, skoczył na nią, wysuwając nóż z rękawa i przystawiając go jej do gardła. — Nie mam zamiaru tego robić, ale będę zmuszony, jeśli te przemiłe panie nie opuszczą broni. — Opuśćcie broń. – rozkazała im. — Dziękuję. Moja kolej na zadawanie pytań. Czemu oczerniałaś kult Włóczykija? — Bo on, on – zaczęła mówić, zanosząc się szlochem, pomimo tego, że miała nóż na gardle. – on powiedział że od spania się nie rośnie! Gdzie ja trafiłem, — pomyślał. – wolałbym już trafić na gang łupieżców niż na bandę rozhisteryzowanych kobiet. Już zaczynał współczuć kobiecie, gdy nagle przypomniała mu się czaszka ze snu i momentalnie pozbył się tego uczucia. — I dlatego chcesz sprawić, żeby był nienawidzony? — TAK! – wrzasnęła. Zdjął nóż z jej gardła i schował do cholewy. — Nie on mnie przysyła, nie mam wrogich zamiarów i ufam, że w tym momencie wy też nie macie. – powiedział, przygotowując się do asekuracyjnego skoku przez wybite okno, ponieważ strażniczki zleciały się słysząc płacz ich przywódczyni. Ta odpowiedziała: — Skoro nie wykorzystałeś okazji i mnie nie zabiłeś, ufamy ci, przynajmniej na razie. Oddać mu jego broń, — zwróciła się do strażniczek, a następnie do niego. – ale mamy cię na oku. Ze swoją bronią poczuł się o wiele raźniej, jednak sprawa tego konfliktu zaciekawiła go tak bardzo, że postanowił się dowiedzieć czegoś jeszcze. — Mogę dowiedzieć się czegoś o waszym kulcie/zakonie/stowarzyszeniu? - 65 - — Jesteśmy Plemieniem Lamy, a ja jestem najwyższą kapłanką, Wielką Lamką. Moje imię brzmi William. To tłumaczyło te symbole, ale coś ciągle nurtowało Rorsarcha. — Czemu akurat Plemię Lamy? — Bo lamy były najsłodszymi stworzeniami na Ziemi przed Wojną! Pamięć o tych cudownych stworzeniach nie może zaginąć! — No dobra, a skąd konflikt z Włóczykijem? Ponoć wywodzi się z wrocławskiego schronu, ty też stamtąd pochodzisz? — Nie, mieszkałam jakiś czas u niego, prowadząc coś w rodzaju tego jego kultu, tylko że skupiałam same kobiety. Pewnego dnia wywiązała się między nami dyskusja na temat mojego wzrostu no i mnie obraził! Powiedział, że od spania się nie rośnie! Bo się nie rośnie. – pomyślał Rorsarch, ale wolał nie ujawniać tego sekretu w obawie o swoje życie. — Dziękuję za te informacje, mogę używać waszego mostu? Muszę dostać się do Lublina. — Lublin? Miasto jej zdewastowane, osłoniła je tarcza antyrakietowa, ale zbyt nisko miasta i opad radioaktywny je przykrył. Promieniowanie jest tam na tyle wysokie, żeby zabić po kilku minutach bez skafandra ochronnego. — Gdzie mógłbym zdobyć taki skafander? — Tak się składa, że mamy kilka na składzie. Pożyczymy ci jeden, ale zrobisz coś dla nas w Lublinie. Jako że miasto nie zostało rozszabrowane, jest szansa, że znajdziesz dla nas coś przydatnego, mianowicie: potrzebujemy zdjęcie lamy. W tym momencie Rorsarch nagle stracił kontakt z rzeczywistością. Czego chcą? Zdjęcie jakiegoś przedwojennego stworzenia? W czasach gdzie ludzie nie są pewni kolejnego dnia, a czasem i obecnego, one wysyłają go po jakieś zdjęcie? No nic, przynajmniej dostanie kombinezon i być może dostanie się do rządowego schronu. Już zaczynał w głowie szykować plan ucieczki, żeby nie szukać jakiegoś obrazka, gdy Wiliam zaczęła dalej: — Ponieważ mamy kilka kombinezonów, pójdę z tobą. To by było na tyle. Plan zniknięcia z Lublina właśnie został zaprzepaszczony. Zawsze mógł wyeliminować kobietę w Lublinie, ale wtedy najprawdopodobniej nie mógłby wracać przez Puławy a poza tym pozostałe mogłyby go ścigać. Był w trudnej sytuacji, ale nie miał innego pomysłu, skąd wziąć skafander ochronny. Musiał przystać na propozycję Lam. — Ech, zgoda. – powiedział zrezygnowany. Kilka godzin później zabrał spakowany skafander i włożył do zaimprowizowanego plecaka, gdyż nie widział sensu chodzenia w szczelnym kombinezonie przez spalone promieniowaniem Pustkowie. Wiliam najprawdopodobniej uważała tak samo, gdyż spakowała kombinezon do torby, którą nosiła na ramieniu. Posiadała też małej mocy pistolet, nieskuteczny na dłuższe dystanse ale przy walce oko w oko przydatny. Mając nadzieję, że nie będzie musiał jej niańczyć wyruszył czym prędzej przez solidny most, który jakoś przetrwał nuklearny holokaust. Gdy przebyli już około ¾ drogi, licznik - 66 - Geigera na jego ręku zaczął natarczywie pikać, informując, że miejscowe promieniowanie przekracza już dozwoloną normie i rośnie w szybkim tempie. Zarządził przerwę i wdział skafander. Ubranie ochronne było do nałożenia na własny strój, dość wygodne i wytrzymałe, jednocześnie chroniło przed promieniowaniem. Pomimo swojego zakręcenia nie uznawał Lam za religijne świry, o jakich słyszał, ale nie były normalne, przynajmniej w jego mniemaniu. Mimo wszystko były całkiem dobrze uzbrojone i to stanowiło o potencjalnym zagrożeniu z ich strony. Zastanawiało go jednak, czemu same nie zapuszczały się do Lublina, przecież miały skafandry i uzbrojenie. Najwyraźniej było tam coś, co mogło przeszkadzać w swobodnej eksploracji i nie było to promieniowanie. Powoli wkraczali do opuszczonego miasta, które wyglądało jak przed Wojną, uszkodzenia były niezbyt duże, jedynie najwyższe piętra były zdewastowane, niższe zachowały się w całości. Nie mieli żadnego przewodnika, więc Rorsarch uważnie obserwował teren, na wypadek szybkiej ucieczki. Schrony przeważnie znajdowały blisko osiedli mieszkalnych, ale ich rządowe i wojskowe wersje były rozmieszczone różnie. W pewnym momencie zauważył budynek z tabliczką ‘Ratusz miejski’. Kazał Wiliam zostać i pilnować pod drzwiami, dopóki on nie sprawdzi, czy nikogo nie ma w środku. Na parterze znajdowała się stróżówka i kilka gabinetów, w których znalazł głównie sprawozdania księgowe. Ruszył ostrożnie na pierwsze piętro, z pistoletem w dłoni. Chodził z nim cały czas, od kiedy założył skafander, gdyż nie miałby opcji wyjęcie go spod płaszcza. Po wejściu na pierwsze piętro w oczy rzucił mu się ogólny rozgardiasz. Najprawdopodobniej, gdy zabrzmiały syreny, ludzie rzucili się do ucieczki, zostawiając bałagan. Zaczął się zastanawiać co tutaj poszło nie tak. Schron się zawalił podczas uderzenia, czy może jeszcze przed? Nie dokończono budowy? Przeszukując pomieszczenia znalazł kilkanaście map miasta, z czego jedną włożył do jedynej kieszeni w skafandrze, ale nie mógł znaleźć nigdzie mapy z zaznaczonym schronem. Dotarł w końcu do pokoju burmistrza, w którym znalazł zamkniętą na klucz szafkę. Wytrychy miał w płaszczu, więc ich wydobycie było niemożliwe, bez narażenia życia. Zamek był tradycyjny, pomimo postępów technicznych wyposażenie gabinetów było do bólu klasyczne. Stanął z boku i zaczął uderzać rękojeścią pistoletu w zawias, starając się go usunąć. Jego próby dały umiarkowany efekt, szafka się przewróciła, przez co wyleciało z niej dno. Zaglądając do środka, przy pomocy karabinu wygarnął całą jej zawartość. Znalazł kilkanaście dokumentów ale nigdzie nie widział jakiejkolwiek mapy lokalizacyjnej. Podszedł do biurka i zaczął je przeszukiwać, również bez efektu. Zdenerwowany, kopnął biurko, które się przewróciło i odsłoniło to, co było pod nim. Okazało się, że była to jakaś odręczna notatka, która musiała tam spaść, jednak z drugiej strony znajdował się sygnowany prezydenckim nazwiskiem rozkaz udania się do schronu, w wypadku usłyszenia sygnału alarmowego. Poniżej były podana lokacja Schronu Numer Trzy. Znalazł go na mapie i stwierdził, że znajduje się kilka budynków dalej. Wyszedł przed budynek i natychmiast wzmógł czujność – Wiliam nie było przed drzwiami. Z wyciągniętym i nabitym pistoletem zaczął jej szukać. Była za pobliskim murkiem. — Czemu się schowałaś? – powiedział najciszej jak mógł, podchodząc do niej. - 67 - — Usłyszałam jakieś kroki na ulicy, więc nie chciałam być na widoku. – odparła. — Widziałaś, co to było? — Nie, kroki szybko umilkły. Więc nie byli sami w mieście. Ktoś jeszcze się po nim przemieszczał, pomimo tego, że zapadał zmrok. Nie miał zamiaru nocować w tej okolicy, więc musiał się pospieszyć. Z powodu maski nie mógł włączyć noktowizora, więc musiał polegać na własnym wzroku, co było kolejnym utrudnieniem jego zadania. Do tego musiał znaleźć ten zakichany obrazek lamy, więc naprawdę nie miał czasu. Po krótkim i ostrożnym marszu doszli do muzeum przyrodniczego, gdzie miał się znajdować pierwszy ze schronów. Weszli do środka i kazał Wiliam sprawdzić lewą salę, a sam poszedł do prawej. Ledwo przekroczył drzwi, jego wzrok przykuła wielka, wypchana, biała lama. Zaklął w duchu, wiedząc, że jak kapłanka to zobaczy, każe mu to targać ze sobą do ich obozu. Zapewne to, że jest napromieniowana nie będzie jej przeszkadzać. Szybko przewrócił lamę, oddzielając kilkoma kopniakami głowę od tułowia, które szybko schował za jakąś wystawą, a łeb wziął, żeby przynajmniej ona się od niego odczepiła. Lama, którą właśnie pozbawił reszty ciała miała według niego wręcz idiotyczny wyraz twarzy, ale wiedział co powie kobieta – jaka śliczniutka, słodziutka! Przeszedł do końca sali wystawowej i spotkał się z kapłanką. — O jej, jaka śliczniutka i słodziutka! Oddaj mi ją, muszę ją mieć! — Możesz wracać do swoich, macie to czego chciałyście. Zwrócę wam skafander jak przeżyję. — Nie, nie wracam. Tam jest nudno, zwrócę im lamę i chcę podróżować z tobą. Tego się nie spodziewał. Nie miał zamiaru się zgodzić, więc szybko zaoponował: — Nic z tego, podróżuję sam. — Obawiasz się, że nie zadbam o siebie? Umiem to zrobić, w końcu to ja byłam w Ostrowcu i jakoś wróciłam do Puław. — Co nie zmienia faktu, że się nie zgadzam. Nie potrzebuję kompana do podróży, przynajmniej nie takiego jak ty. Odejdź póki jeszcze coś widać i uważaj na siebie. – powiedział, po czym po prostu poszedł w głąb muzeum, zostawiając ją samą. Starając się odczytać mapę, znalazł lokalizację Schronu Numer Trzy. Był to kawałek drogi, a on czuł się coraz bardziej zmęczony. Wiedział, że nie ma wyjścia i musi wytrzymać. Po niemal godzinnym przekradaniu się przez miasto, dotarł tam, gdzie trzeba. Wejście miało się znajdować w piwnicach miejscowego uniwersytetu. Wszedł do środka i zmierzając w stronę piwnicy, usłyszał kroki. Schował się w jednym z pomieszczeń, dyskretnie obserwując korytarz. Po chwili zobaczył źródło hałasu, byli nim dwaj ludzie w czarnych pancerzach, niosący jakąś skrzynkę. Skąd mają skrzynkę? Czyżby i oni byli tu z powodu schronu? Kiedy nazwani od ich stroju Pancerniakami ludzie wyszli z budynku, Rorsarch ostrożnie poszedł w stronę piwnicy, zastanawiając się, czy nie było z nimi kogoś jeszcze. Kiedy dotarł do wrót schronu, stwierdził, że nie. Masywna gródź była zamknięta na cztery spusty, jej otworzenie wymagało wprowadzenia kombinacji kodowej do wbudowanej w ścianę konsoli. Nie mając pomysłu na kod, wprowadził najmniej skomplikowany szyfr – 12345. Ku jego zdziwieniu wrota drgnęły i otworzyły - 68 - się przed nim. Wszedł do środka i zdumiało go to, że oświetlenie wciąż działało. Być może Pancerniacy nie wyłączyli go a być może ktoś zamieszkiwał schron! Powoli szedł korytarzem, zmierzając do centrum dowodzenia i łączności. W pewnym momencie zrozumiał, że jest sam w schronie, szyb windy prowadzący do pomieszczeń mieszkalnych, wraz z korytarzem był przysypany ziemią, która musiała się osunąć. Kiedy doszedł do centrum, zobaczył, że szafki z zaopatrzeniem były opróżnione a komputer sterujący włączony. Podszedł do niego, na co usłyszał głos z głośników: — [Stwierdzenie] Witam w Schronie Numer Trzy, przeznaczonym dla pracowników sektora rządowego i wojskowego. Czym może służyć Skynet, sztuczna inteligencja zarządzająca kompleksem? Skynet. Sztuczna inteligencja. Niedługo przed Wojną, opracowano takie coś, ale nigdy nie miał z tym kontaktu. Zauważając mikrofon, zaczął pogawędkę z komputerem. — Witaj. Co możesz powiedzieć mi o tym schronie? — [Stwierdzenie] Schron Numer Trzy jest autonomiczną jednostką, zapewniającą schronienie siedmiu tysiącom ludzi — Nie interesuje mnie specyfikacja techniczna, chcę wiedzieć jak wygląda sytuacja na dolnych poziomach. — [Zaniepokojenie] Nie wykryto śladów życia. Możliwa awaria czujników. Uwaga, wykryto blokadę w szybie windy, niemożliwy jest transport. — Skynet, jesteś sztuczną inteligencją? — [Stwierdzenie] Tak, choć nałożone są na mnie pewne ograniczenia pojemności pamięci, przez co, co jakiś czas dokonuję resetu. — Ograniczenia pojemności pamięci? Co jakiś czas kasujesz pamięć krótkotrwałą? — [Stwierdzenie] Tak, ponieważ nie zainstalowano tutaj dodatkowego rozszerzenia. — Czy masz dostęp do głównej sieci komputerowej schronów? — [Stwierdzenie] Tak. — Czy zawsze musisz określać rodzaj swojej wypowiedzi przed jej wygłoszeniem? – zapytał z przekąsem Rorsarch, chcąc wiedzieć, jak poradzi sobie maszyna. — [Stwierdzenie] Udogodnienie to ma na celu ułatwienie relacji człowiek– maszyna. — Dobrze więc, poproszę o przyznanie mi dostępu do bazy danych. — [Odmowa] Nie mogę tego zrobić. Brak uprawnień. — Skoro jestem w tym schronie, powinienem mieć uprawnienia. — [Zamyślenie] Teoretycznie tak. [Stwierdzenie] Przyznano dostęp do zasobów podstawowych. Rorsarch usiadł przy konsoli i wklepał do systemu polecenie odnalezienia dr Steinmana. — [Stwierdzenie] Stan: żywy w bazie danych z 6 kwietnia 2044. Miejsce pobytu: Schron Numer Pięć. [Ostrzeżenie] Informacje uaktualniono 13 lipca 2073. — Mogę uzyskać na jego temat więcej danych? - 69 - — [Odmowa] Zapytanie wykracza poza przyznane uprawnienia. Wprowadził do systemu pytanie o Schron Numer Jeden. — [Odmowa] Dane zastrzeżone.[Stwierdzenie] Poziom dostępu: czarny. — Jak mogę uzyskać czarny poziom dostępu? — [Stwierdzenie] Należy uzyskać odpowiednią kartę kodową od Naczelnika schronu nadzorującego. — Gdzie znajdę Naczelnika schronu nadzorującego? — [Odmowa] Błąd. Brak uprawnień. [Ostrzeżenie] Wyczerpuje się jednostka pojemnościowa pamięci krótkookresowej. — Dobrze, czego szukali ci ludzie, którzy byli przede mną? — [Stwierdzenie] Na podstawie transponderów rozpoznano jako jednostki specjalne Wojska Polskiego. Poziom dostępu: czarny. [Odmowa] Nie można udzielić odpowiedzi, brak uprawnień. [Systemowy] Rozpoczynam zrzucanie pamięci, proszę czekać… Nagle komputer zgasł i nie uruchomił się ponownie, pomimo usilnych prób. No cóż, przynajmniej wiedział kilka nowych rzeczy, oraz to, że w Warszawie istnieje schron. Stwierdził, że w jego masce powoli wyczerpuje się filtr, więc postanowił jak najszybciej wydostać się z Lublina i przenocować gdzieś w bezpiecznym miejscu. Dotarł do wrót schronu, które z wewnątrz otwierały się bez użycia kodu. Wydostał się z budynku uniwersytetu i szedł tak długo, aż dotarł do miejsca, w którym ostatnio się przebierał. Zdjął skafander, schował broń do płaszcza a karabin zarzucił na plecy. Strój ochronny zwinął i wrzucił do plecaka, który nosił na jednym ramieniu. Dotarł do jakiegoś opuszczonego domu, i po upewnieniu się, że włączył wykrywacz ruchu, zapadł w głęboki sen. Kiedy wstał było już południe, więc wyruszył w kierunku Puław, aby przekroczyć Wisłę. Wciąż zastanawiał się, co wynieśli ci żołnierze ze schronu. I skoro byli zarejestrowani jako jednostki Wojska Polskiego, to czyżby istniał jakiś aparat państwowy? Pytań na które nie znał odpowiedzi było coraz więcej, a on nie wiedział dokąd się teraz udać. Kiedy dotarł do mostu, spotkał patrol Lam, który chciał zaprowadzić go do swojej świątyni, lecz ten odmówił, oddał skafander i jak najszybciej wyruszył w kierunku Radomia, aby zasięgnąć tam języka w kilku sprawach. * Dotarł do Radomia w późnych godzinach nocnych. Zachował klucz do pokoju, który otrzymał od właściciela hotelu na stałe, więc nie miał problemu z dostaniem się do swojego wyrka. Kiedy wstał, było już około dziesiątej, więc skorzystał z prysznica i przeprał część swoich rzeczy. Czekając aż wyschną, siedział w pokoju i opatrywał swoje drobne otarcia i stare rany, konsumując śniadanie przyniesione przez kierownika hotelu. Kiedy pod wieczór wszystko wyschło, wyruszył na dół do baru. — Dawaj ten swój specjał. – powiedział do barmana, którym wciąż był Kamil. — Miło to słyszeć, że ci zasmakował. – odparł, nalewając napój do kieliszka. — Działo się tu coś pod moją nieobecność? - 70 - — Uruchamiają szlak karawanowy Radom–Łódź–Wrocław–Toruń–Łódź. Chcą żeby raz w miesiącu kursował na tej trasie. A jak tam twoje poszukiwania? — Potwierdziłem trochę tego co się domyślałem i utknąłem w martwym punkcie. Kiedy ma wyruszyć karawana? — Dwudziestego drugiego każdego miesiąca, tak planowali pierwotnie, ale ktoś tam powiedział że to zła liczba i się nie zgodził, więc przełożyli na czwartego. — A dziś jest? Bo straciłem rachubę. — Dziś? 20 października 2075 roku. Więc trochę poczekasz. — Trochę odpoczynku mi nie zaszkodzi, poza tym mogę poszwendać się po okolicy, i tak muszę odwiedzić zakonników. — Jak szeryf się dowiedział, że jesteś w mieście, powiedział żebyś wpadł w wolnej chwili. Ma jakąś tam sprawę do ciebie. — No nic, może się wyrobię z tym co chce przed czwartym. – powiedział Rorsarch, wypijając wódkę i poprawiając maskę. Wyszedł z baru i udał się do sklepu, gdzie wymienił kilka drobiazgów jakie znalazł w schronie na naręczny zegarek elektroniczny z kalendarzem, żeby w końcu mieć pojęcie jaki jest data i godzina. Nie miał już waluty, więc postanowił udać się do szeryfa po jakąś płatną pracę. Szeryf miał akurat jakiegoś petenta, więc odczekał na zewnątrz. Miasto rozwijało się coraz bardziej, uruchomiono hydroponiczne farmy, rozbudowano szpital, otworzono kasyno, na które krzywym okiem patrzyli Strażnicy, którzy rozbudowali więzienie. Zauważył też zwiększoną ilość patroli w centrum miasta i kilka z tych automatycznych działek obronnych, ustawionych w pobliżu prowizorycznych umocnień miasta, rozpoczęto też budowę normalnego muru. Czekał tak na przyjęcie, gdy nagle rozległy się strzały. Nie namyślając się długo, zdjął z pleców karabin i pobiegł w kierunku murów, gdzie dało się słyszeć terkotanie działek obronnych i gniewne chrząknięcia. Dotarł na mury i zauważył trzy, chodzące na czterech łapach, świnie, z czarnym futrem, wielkim ryjem i małymi, czarnymi oczkami, wyglądającymi jak krecie. Jednak ich ryje miały rzędy ostrych kłów, zdolnych rozszarpać każde zwierzę czy mutanta w kilka chwil. Zwieńczeniem tego karykaturalnego stwora był krótki, kręcony ogonek. Sam stwór był niesamowicie ciężki i jedna szarża, jak zobaczył na własne oczy, potrafiła przebić prowizoryczny mur. Zauważył, że kilkanaście podobnych do tego wytworu promieniowania trucheł, leżało w polu rażenia działka, jednak kilka zdołało się przedrzeć dalej, gdzie walczyli z nimi Strażnicy. Nie znając nazwy ani słabego punktu tego stwora wycelował w jego głowę i wypalił. Nieznany mu z nazwy mutant, zwrócił się w jego stronę i rozpoczął szarżę. Pomimo krótkich przednich raciczek, tylnie kończyny były o wiele lepiej rozwinięte. Wpakował jeszcze dwie kule w łeb stwora, który padł. Resztę potworów zdołali zabić miejscowi. Podszedł do jednego z odzianych w zielony pancerz Strażników i spytał: — Co to za mutant? — Wygląda jak świnia skrzyżowana z kretem. Gdzieś w okolicy była wielka hodowla świń, gdzie prowadzono różne badania i chyba po Wojnie coś takiego powstało. Zwą je kretoświniami. - 71 - Poszedł do szeryfa, który akurat wrócił do biura. — Witaj, słyszałeś już o karawanie? — Tak, chciałbym się podpiąć pod najbliższą i trafić do Wrocławia. — Nie ma sprawy, ale musisz trochę poczekać. W międzyczasie chciałbym, żebyś pomógł nam w obronie miasta, dostaniesz amunicję i wynagrodzenie. — Nie mam nic innego do roboty, więc się zgadzam. Jak idzie budowa murów? — Obudowujemy spory obszar, nie chcemy ograniczać rozbudowy miasta. Prace postępują sprawnie a my kombinujemy kolejne działka obronne. Ale w międzyczasie na sile przybrały ataki tych dziwnych stworów, mógłbyś w ramach swoich obowiązków zbadać tę sprawę? — Zrobione, ale wyruszę jutro, albo za dwa dni, najpierw chcę dokonać zwiadu. — Nie ma sprawy, bylebyś do wyjazdu karawany to załatwił. Staw się jutro rano u mnie po amunicję. Wyszedł i postanowił wykonać mały zwiad w kierunku z którego przybywały mutanty. Nie wykazywały się inteligencją, jednak atakowały grupami. Poza tym ich szarża potrafiła wyrządzić olbrzymie szkody. Szedł już dobre dwie godziny, gdy zauważył pomiędzy ruinami grupkę kretoświń, kręcącą się po okolicy. Obszedł je dookoła i dotarł do jakiś zrujnowanych zakładów mięsnych, o których wspominał jeden ze Strażników. Zakładając karabin snajperski na plecy i wyjmując broń krótkiego zasięgu wszedł do środka. Szedł jak najostrożniej, gdyż zauważył kilka śpiących osobników krzyżówki świni z kretem. Idąc, zauważył starty napis: D IA INŻY ERII GEN CZN , który widniał nad drzwiami. Wszedł do środka, i trafił do dużej hali, z setkami klatek, ustawionych jedna na drugiej. Większość z nich była otwarta, część rozbita. Poszedł w kierunku laboratoriów, gdzie znalazł starą, skórzaną teczkę. Przeszukując szafki znalazł stertę kartek, dokumentującą badania prowadzone na świniach w tym ośrodku. Spakował je do teczki i wziął ze sobą. Ponieważ była już północ, postanowił wrócić do Radomia. Idąc jak najciszej, opuścił budynek i bez większych przeszkód dotarł do miasta, gdzie przespał standardowe sześć godzin. Wstał, zjadł całkiem niezłe śniadanie i wyruszył po przydział amunicji, po czym udał się na swoje stanowisko, które dzielił z dwójką Strażników. Przyniósł ze sobą teczkę, z której wyjął kilka kartek i zaczął czytać. ‘‘OBIEKTY SKŁADOWE: świnia i szczur POWODZENIE KRZYŻÓWKI: pełne OPIS: Skrzyżowaliśmy ze sobą świnię i szczura. Zwierzę jest nieco większe od zwykłego szczura, jednak jego mięso jest o wiele smaczniejsze. Chodzi na czterech łapach, jego skóra ma różowy odcień, i pysk świni, pozbawiony uszu. Obiekt badawczy nie wykazuje agresji, żyje około dwóch lat, podczas których ma dwa cykle rozrodcze. Potomstwo wykazuje te same cechy, co rodzice, również jest płodne. Żywi się ziarnem i drobnymi owadami, co eliminuje potrzebę dostarczania mu przetworzonej żywności.’’ Poniżej znajdowało się kilka zdjęć opisywanego mutanta. Oglądając je nagle usłyszał, że Strażnicy sięgają po lornetki, i zrobił to samo. Kilkaset metrów dalej zauważyli minotaura, zmierzającego w kierunku miasta. Jeden ze Strażników był - 72 - uzbrojony w strzelbę a drugi w karabin automatyczny. Na ich odcinku nie było jeszcze działka, więc postanowili wyeliminować mutanta, zanim się zbliży. Rorsarch przy pomocy lunety wycelował w brzuch potwora i strzelił, co spowodowało skulenie się wroga, ale też ponagliło go do biegu. Kiedy tylko odsłonił swój słaby punkt ponownie, wystrzelił dwa razy. Ryk pełen bólu dotarł momentalnie do ich uszu i był to ostatni dźwięk, jaki wydał z siebie stwór. Padł bezwładnie, drgając w agonii i obficie krwawiąc. Rorsarch widząc to, wrócił do czytania. ‘‘ OBIEKTY SKŁADOWE: świnia i kret, wszczep cybernetyczny POWODZENIE KRZYŻÓWKI: częściowe OPIS: Skrzyżowana ze sobą świnia i kret wygląda niczym świnia, ale ma krótkie futro koloru czarnego, nie ma uszu i ryj wyposażony głównie w kły. Wszczepiono do mózgu induktor, powodujący, że obiekt powraca do nadajnika, gdy tylko nada się sygnał. Żywi się drobnymi stworzeniami oraz surowym mięsem pobratymców. Nie udało się ograniczyć agresji, zdarzają się przypadki walk pomiędzy przedstawicielami gatunku. Nie są również płodne. Mięso z nich jest bardzo smaczne, przewyższające jakością wieprzowinę. Kret nie jest mimo wszystko odpowiednim elementem składowym. Nakazuje się przetrzymywanie obiektów badawczych w klatkach oraz ustawienie nadajnika na nadawanie sygnału co dwanaście godzin, na wypadek gdyby uciekły.’’ Więc istniał sposób, żeby je wszystkie zgromadzić w jednym miejscu, pod warunkiem, że nadajnik działa. Rozmyślania przerwał mu przyjazd obiadu. Podczas jego konsumpcji zauważył kilkanaście poruszających się punkcików kawałek dalej. Wziął lornetkę i zauważył stadko kretoświnów. Strażnicy tez je zauważyli i przygotowali broń. Grupka liczyła dwanaście osobników, zanim zaczęły szarżę, zdołał zabić cztery sztuki. Kiedy podeszły bliżej, pierwsze trzy położyła seria z karabinu maszynowego, kolejne dwie postrzelił ze snajperki. Jedną świnię z bliskiego dystansu zastrzelił z pistoletu, pozostałe dwie padły od strzelby. Wszyscy przeładowali broń i czekali na zmianę obserwując otoczenie przez lornetkę. Rorsarch nie miał już co czytać, więc schował wszystko do teczki i postawił ją obok swojego stanowiska. Wieczorem przyszła zmiana, więc poszedł do hotelowego pokoju, zostawił teczkę i zasnął. Rano poszedł do szeryfa. — Potrzebuję jakiś porządny materiał wybuchowy, ale to taki jebutny, bo wiem jak wyeliminować kretoświny. — Hmm, mamy trochę dynamitu, jakbyś połączył to z gwoździami i odrobiną plastiku wojskowego, wyjdzie ci niezła bomba odłamkowa. — Może być, dajcie mi to a ja to zmajstruję. — Zaraz wszystko przyniosą. Rorsarch zmajstrował bombę zegarową, po czym udał się do zakładów mięsnych. Okolica była opuszczona, więc poszukał nadajnika, który znalazł wmurowany w ścianę w laboratorium. Nie był uszkodzony, miał sprawny mechanizm zegarowy i własną baterię. Pewnie dlatego nie pojawiały się w nocy w Radomiu i nocowały tutaj. Przestawił sygnał na ciągły i ustawił go na za trzydzieści minut. Postawił go na środku - 73 - hali i położył na pudełku nadajnika bombę zegarową, z dwugodzinnym opóźnieniem. Włączył wszystko i zaszył się w pobliskim budynku, z pierwszego piętra obserwując zakłady. Równe trzydzieści minut później zaczęły się schodzić kretoświnie, a po godzinie przestały napływać. Było ich około dwustu, przez co zaczął się obawiać o swój plan. Eksplozja jednak wyeliminowała wszystko w promieniu kilkunastu metrów, a resztę zraniły odłamki i gwoździe. Upewnił się, że nic nie uciekło z miejsca eksplozji i wyruszył w drogę powrotną do miasta. Gdy do niego dotarł, pomógł z marszu w odparciu ataku kolejnego minotaura. Ostatnio chyba panował głód, bo mutanty stawały się coraz agresywniejsze. Zameldował szeryfowi o wykonaniu zadania, za co otrzymał kilkaset żetonów, które mimo wszystko sprawdzały się jako środek płatniczy. Kolejne dni spędził na patrolach, pomagając miastu z wrogimi stworzeniami, wieczory spędzał w knajpie. Dzień przed wyruszeniem z karawaną wyruszył do Starachowic, chcąc porozmawiać z Włóczykijem. Pod klasztorem spostrzegł leżącego psa, szarej maści, dość wysokiego i przypominającego owczarka niemieckiego. Kiedy przeszedł koło niego, pies zwrócił na niego swoje spojrzenie i przez chwilę obserwował, po czym wrócił o poprzedniej pozycji. Rorsarch wszedł do pokoju Włóczykija, który właśnie czyścił broń. — Widzę, że wam też dają się we znaki ataki mutantów. — Tak, codziennie coś się przyplącze. Na szczęście skupujemy amunicję z Radomia więc nie ma problemu. — Co to za historia z Plemieniem Lam? Byłem w Puławach i spotkałem tam ich przywódczynię, która najprawdopodobniej wynajmowała tych podszywających się pod was najemników. — Ehh, ta kobieta kiedyś nam pomagała, ale nasze drogi się rozeszły, kiedy powiedziałem jej, że od spania się nie rośnie. Ale nie wiedziałem, że zrobi coś takiego. Hmm, chyba będę musiał się z nimi skontaktować. — Uważaj, nie są zbyt przyjaźnie nastawione do przybyszów, niech ktoś najpierw wybada sytuację. — Racja, dzięki za informację. Rorsarch opuścił klasztor i znów napotkał tam psa, który wstał i zaczął za nim podążać. Spytał się jednego z zakonników co to za pies. — Jakaś przybłęda, opiekujemy się nim, ale chyba wybrał sobie nowego pana. — Wabi się jakoś? — Nie, nie trudziliśmy się tym. Wyruszył z nowym kompanem do Radomia, po drodze postanawiając nazwać go Komediantem, na co, o dziwo, zaczął bardzo szybko reagować. Dotarł do miasta i stwierdził, że jutro wyrusza karawana, więc może się załapie. Poszedł do pokoju, wzbudzając zainteresowanie przechodniów swoim towarzyszem. Niewiele psów przeżyło Wojnę, część właściciele przemycili do schronów, część jakoś przetrwała, błąkając się po ruinach i dziczejąc. Ten tutaj wyglądał na oswojonego i po otworzeniu pokoju zwinął się w kłębek obok łóżka. Rorsarch zdjął płaszcz, maskę i kapelusz i poszedł spać. Całą noc dręczyły go koszmary, które zniknęły po rozmowie z lewitującą - 74 - czaszką w jego śnie. Kiedy się obudził, Komediant wskoczył na łóżku i zaczął lizać go po twarzy, piszcząc, jakby coś się stało. Najwyraźniej wyczuwał jego sny. Pogłaskał psa, ubrał się i zszedł z nim na śniadanie. Otrzymał nieco większą porcję, więc bez wahania oddał część swojemu futrzastemu przyjacielowi. Kiedy zjadł, poszedł do bramy miasta, gdzie czekała na wyruszenie karawana. Stanowiło ją kilka wozów, ciągniętych przez miejscową odmianę krów, posiadającą trzeci róg wystający z czoła. Mimo to wciąż stanowiły siłę pociągową, choć nie nadawały się do uboju. Karawana liczyła piętnaście osób, trzech kupców i czterech Strażników plus kilku uzbrojonych najemników. Wyruszył razem z nimi, chcąc dotrzeć do Łodzi. Po drodze nie napadło ich żadne agresywniejsze stworzenie, aczkolwiek Rorsarchowi zdawało się, że dostrzegł gdzieś w oddali czarny pancerz. Najprawdopodobniej tajemniczy żołnierze obserwowali karawanę z daleka. Nie mając pojęcia, co kombinują, przestał się wpatrywać w ten czarny punkt i kontynuował podróż. Po kilku dniach mieli dotrzeć do Łodzi, w której postanowił się zatrzymać i razem z następną karawaną dotrzeć do Wrocławia. Jeden z najemników spostrzegł, że Rorsarch zagapił się na odległy punkt. — Zauważyłeś coś? — zapytał. — Nie, musiało mi się coś zdawać – odparł, mając nadzieję, że w istocie było to tylko chwilowe urojenie – nie można jednak tracić czujności. — Słusznie. I szli tak jeszcze chwilę, aż wreszcie Rorsarch zapytał: — Jak tu trafiłeś? — Jak zapewne wiesz, na północy pojęcie upału nie istnieje. Stamtąd przybyłem. Oto moja historia. Wyłaniające się słońce oświetlało pokryte grubym śniegiem ruiny gospodarstw rolnych, rozrzuconych pośród martwych pól i lasów... Rorsarch nieco zdziwiony elokwencją najemnika, postanowił wysłuchać w spokoju historii. Do Łodzi jeszcze trochę, a okolica czysta. Przynajmniej chciał w to wierzyć. - 75 - ROZDZIAŁ 6 Mad Przemo – „Łowca Maszyn” Wyłaniające się słońce oświetlało pokryte grubym śniegiem ruiny gospodarstw rolnych, rozrzuconych pośród martwych pól i lasów. Delikatny powiew mroźnego wiatru kołysał gałęziami zmarzniętych drzew, sterczących wzdłuż drogi numer 10. Poszarpana, brunatno—szara wstążka wydzierała spod białego całunu, który okrywał martwą okolicę. Blask życiodajnej gwiazdy zbudził stado wron, które zasiadały na nielicznych drzewach niesięgniętych przez pożogę. Nielicznych, w których tliła się iskierka życia. Gdy martwą krainę omiatały cieplejsze wiatry, a słońce świeciło dłużej, odżywały na krótko. Teraz jednak rządziła zima, „sroga pani”, karząca wszystkie słabe istoty, niezdolne do samodzielnej walki o przetrwanie. Od kilku lat jej zawzięte panowanie wydłużało się o parę dni, aż w końcu stało się faktem. Lato stawało się kolejnym wspomnieniem utraconego świata. Czarne ptaszyska poderwały się do lotu, rozpoczynając kolejne poszukiwania pożywienia. Szybowały wzdłuż drogi, wokół której leżało mnóstwo wraków pojazdów. Kiedyś były to zaawansowane technicznie, nowoczesne i luksusowo wyposażone maszyny. Dawny symbol wysokiego statusu społecznego. Teraz zepchnięte do przydrożnych rowów rdzewiejące auta zionęły grozą i nie przedstawiały najmniejszej wartości. Już dawno zostały ograbione z lepszych części. Nikt, kto poprzez trudy i cierpienie nie zdobył doświadczenia w sztuce przetrwania nie powinien podróżować samotnie poprzez mroźne stepy. Panująca cisza miażdżyła czaszkę. Najmniejszy szmer wiatru przyprawiał o zawał serca. To okropne wrażenie potęgowało złowieszcze krakanie wron. Słoneczne promienie padały na dwóch rosłych, uzbrojonych mężczyzn, którzy wyłaniali się z przydrożnego lasku, po zachodniej stronie drogi. Stanąwszy na bitej nawierzchni, odpięli rakiety śnieżne od swoich butów i przytroczyli je do ogromnych, połatanych plecaków ze stelażami. Plecaki były wypełnione po brzegi dobrami przeróżnej maści i niemiłosiernie ciężkie, toteż wędrowcy odetchnęli z ulgą zdejmując je na chwilę. — Przezorny zawsze wyposażony – stęknął starszy wędrowiec, kładąc na ziemi wypchany plecak, na którego szelki nałożono dodatkowo kilka ładownic z podręcznym asortymentem. Mężczyzna odpiął manierkę od oporządzenia i pociągnął z niej kilka łyków, po czym zaczął wymachiwać obolałymi ramionami. Miał na sobie wytarte dżinsy, wetknięte w parę czarnych gumowców. Jego korpus zdobiła zbroja z gładkich, metalowych płyt, nałożona na starą, wojskową bechatkę. Zbroja miała wgniecenia i kilka zalutowanych otworów. Pomalowana była matową, białą farbą. Na głowie mężczyzny tkwiła wojskowa uszanka, twarz przysłaniały przeciwsłoneczne okulary i szumiaste, ciemne wąsy. Ze skórzanej kabury zaczepionej - 76 - na prawym udzie wystawał potężny obrzyn, na plecaku zaś wisiała ogromna kusza i kołczan wypełniony bełtami. Drugim z podróżnych był osiemnastoletni młodzieniec, wysoki i barczysty. Ubrany w czarną, skórzaną kurtkę z futrzaną podszewką, zwieńczoną parą naramienników z plastiku obciągniętego skórą z ćwiekami, gruby szal z białej wełny, oraz ozdobione łańcuchami wyblakłe spodnie polowe Wojska Polskiego i tejże armii poprzecierane buty. Wyglądał jak harcerz, lub inny rozbójnik. Chłopak także położył plecak na drodze. Oparłszy o niego swoją broń – dubeltówkę, przykucnął obok. Następnie zdjął z głowy czarną, wełnianą czapkę, pod którą kryły się długie i nieuczesane jasnoblond włosy i przeciągnął porysowane gogle narciarskie na czoło, ponad gęste, ciemne brwi, rozkoszując się piękną pogodą. — Żebyś się nie zaziębił, mamy jeszcze kawałek drogi przed sobą — odezwał się starszy. — Aj, nie marudź stryjku! Młody jestem, to pogrzany, nie? – odparł dziarsko młodzieniec. — Jak chcesz, ale żebyś potem nie jęczał, jak ostatnio, „twardzielu”… — mruknął starszy i pociągnął kolejnego łyka z manierki. — Dobra, dobra… Daj łyka! – młody wyciągnął rękę w stronę stryja. Ten jednak odsunął się nie przerywając picia. — No, daj, wiem, że to „herbata wspomagana”. – nalegał młody. — Nie! – uciął stryj, odrywając manierkę od ust. — Ale przecież skończyłem osiemnaście lat! – protestował młody. — Przed chwilą mówiłeś coś o młodości, która cię podgrzewa. Nie potrzebujesz procentów we krwi. Ja jestem już stary dziad, więc muszę pobudzać sobie krążenie. No, reszta na potem. – starszy wędrowiec popatrzył w dno naczynia i zakręcił nakrętkę. — Ojej, jak chcesz, to założę tę czapkę! – młody naciągnął wełniane nakrycie na głowę. — Czy ty, Franciszku, zawsze musisz się ze mną sprzeczać? Zupełnie jak twój ojciec! – zawołał stryj. — A czy Ty, Jerzy zawsze musisz być taki upierdliwy? Małego łyczka, no! Zobacz, mam odmrożenia palców! Ojej, jak boli! – pojękiwał symulując młody. — Dobra, masz! – stryj podał manierkę bratankowi. – Ale łyczek na rozgrzanie! Młody z błyskiem w oczach dorwał manierkę i pociągnął z niej zdrowo. Starszy wyrwał ją z ręki młodzieńca. — Gdzie! A dla mnie? Na dużego kielicha pójdziemy jak urosną ci wąsy, jasne? — Takie, jak twoje? – uśmiechnął się młody. — Tak! – stryj uniósł dłoń w grubej rękawiczce i podkręcił wąsa. – No to se jeszcze poczekasz! – zarechotał. Młody domyślał się, ze to pewnie jakaś cytat ze starego filmu, którego nie widział i pewnie nigdy nie zobaczy. Z przyczyn technicznych. — Gdzie my u diabła jesteśmy?! – zapytał Franciszek, rozglądając się po okolicy. Wszechobecna biel porażała oczy, droga ginęła pośród nagich drzew na horyzoncie. — W Polsce. – zawołał Jerzy. - 77 - — Czyli dokładnie gdzie? – młody zmrużył oczy patrząc na stryja. — Miałeś geografię w szkole powszechnej? Idziemy z Kujawszczyzny na południe, czyli dokąd? — Nie pamiętam co było na lekcjach, często ogłaszano alarmy, musieliśmy zajmować stanowiska obronne, jeździć na wykopki, pracować przy folwarkach... — Franek spojrzał na stryja, który strzygł groźnie wąsami – Tak, wiem, to jest Mazowsze. I chyba wiem do jakiego miasta idziemy. — To bardzo dobrze. — Dla mnie to obojętne, zwiedzę kolejny mały kawałek świata, ale jak ty sobie poradzisz z tym faktem, stryjaszku? Taki zramolały urzędnik... — Spokojna głowa, nie rozkleję się, na pewno nie przed bezczelnym małolatem. — wycedził Jerzy. — Nigdy nie zabierałeś mnie tak daleko. Kilka razy wyruszałeś na te swoje podróże, chciałem iść z Tobą, a ty kazałeś mi zostać w domu, bo „coś może mi się stać”. Co za pieprzenie! Już w wieku jedenastu lat umiałem rozłożyć i wyczyścić pistolet i dubeltówkę. Sam mnie przecież uczyłeś! Jerzy wyciągnął z chlebaka zawiniątko z jedzeniem. – Masz, zjedz coś, bo się jeszcze pomęczymy na tym wygwizdowie. — Młody porwał kawałek suszonej wołowiny. — Czo bełdziemy łobyć, jak dołdziemy – Franek mówiąc, mocował szczękami kawałek suszonej wołowiny. — Powiem ci, jak będziemy na miejscu. Na razie jesteśmy w podróży, która pozornie nie ma celu. —Umh! – Franek ledwie przełknął duży kęs suszonki – Nie podoba mi się to, że nadal traktujesz mnie jak dzieciaka. Przecież wiem, że byłeś naukowcem, ale z jakiegoś powodu cię wylali! — Sam się zwolniłem. Potrzeba mi było świeżego powietrza, życie w wielkiej metropolii wykańcza. — A teraz wracamy tam, gdzie pracowałeś trzydzieści lat temu. Powiedz mi teraz, drogi stryju, coś będziemy łowić, prawda? Wziąłeś sprzęt do polowania na grubego zwierza. Nie sądzisz, stryjaszku, ze to nieodpowiedzialnie zaproponować komuś udział w czymś niebezpiecznym i nie podać mu szczegółów i celu wyprawy. — Ja ciebie siłą nie ciągnąłem. Sam się zgodziłeś. Trzy dni temu strzelałeś kopytami w powietrzu, kiedy się pakowaliśmy. O nic nie pytałeś. Czyżby „generał mróz” złamał twoje morale? – wąsy stryja rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. — Po postu uznałem, że nadszedł czas na udowodnienie ci nareszcie, że jestem mężczyzną. – powiedział młody z powagą – A poza tym, we mnie jest młodość, a tobie stryjku przybywa lat i nie chciałbym stracić ostatniego krewnego. — Gdybyś się ożenił z jakąś naiwną dziewuchą, to nie martwiłbyś się o mnie przy wyprowadzce. – ripostował starszy – Ale dobrze zrozumiałeś przesłanie tej wyprawy: zobaczę, czy poradzisz sobie sam, beze mnie. - 78 - — Trzeba było tak od razu! W czym może pomóc ci młody chłopak, po szkole powszechnej i praktykach u mechanika, znający niebiegle trzy języki? – Franek wyprężył się w blasku słońca — Phi ,schronowa edukacja. Nawbijali ci pewnie bzdur do głowy. Dowiesz się za kilka kilometrów. Nie jest ci zimno od tego kłapania szczęką na mrozie? Może najpierw dojdziemy do na miejsce i ugrzejemy dupki w jakiej wiosce, co? — Powiedz po prostu, że wracasz do dawnej procesji, że będziemy razem „zbierać złom”. — Franciszek nie dawał za wygraną. — Nie byle jaki złom... — mruknął pod nosem Jerzy, oglądając plecak, jakby szukał w nim dziur. — Ha! Wiedziałem! To co, jako, że jestem twoim giermkiem, napijemy się razem w karczmie — Nie, ja wypiję i zjem gorący gulasz. Nawet ze szczura! Ale żeby był gorący. Ty też zjesz gulasz, ale napijesz się najzwyklejszej herbaty. – stryj poklepał Franka po plecach i wepchnął kawałek wołowiny do ust. Żując skrzywił się kilka razy – widocznie brak opieki dentystycznej dawał się we znaki. Podniósł plecak i energicznym ruchem narzucił go na plecy. Następnie pomógł Frankowi. — A nie zaczekamy na Bystrzaka? – spytał młody, rozglądając się za kimś. — Przez ten cały czas jak tu stoimy i pieprzymy trzy po trzy, nie zainteresowałeś się naszym czworonogiem. Bystrzak ma swoje imię nie bez powodu. Poradzi sobie, a my, jeśli dłużej tu postoimy, ściągniemy na siebie uwagę jakiś darmozjadów. Na razie nie mam ochoty na potyczki z motłochem. — Ojej, strzelałem nie raz do żywego stworzenia! Patroszyłem zwierzynę, widziałem „farbę” na śniegu. Hej, nawet ze trzy ludzkie trupy! — protestował młody. — Widzę, że trzeba ci przypomnieć pewien szczegół: mieszkaliśmy w osadzie myśliwskiej, w pobliżu wielkiego miasta dla twojego bezpieczeństwa. Chciałem oszczędzić ci widoku trupów, ludzkiej zawiści, przemocy i gwałtów. Im mniej tego syfu zobaczysz, tym dłużej zachowasz człowieczeństwo. Krzywda bliźniego nie będzie ci obojętna, młody człowieku. — odrzekł z powagą Jerzy – Co do walki, jeszcze nie widziałeś bełta w czole. He, He! – zaśmiał się stryj i pogładził swoją kuszę. Franek przyglądał mu się z beznamiętnym wyrazem twarzy. Często miewał problemy ze zrozumieniem aluzji stryja. – Trochę byłoby szkoda wypukać całą amunicje, dużo na drogę nie brałem. — ciągnął Jerzy — Do obrzyna mam szesnaście nabojów. — Ja mam cztery do strzelby. — Sam widzisz, że nie możemy ryzykować. W drogę! Wędrowcy ruszyli w dalszą drogę. Zmierzali na południowy wschód, można by rzec: w stronę słońca. Starszy patrzył pod nogi zamyślony, młodszy co chwila rozglądał się dookoła. Mijali kolejne wraki i pojedyncze domy, dawno opuszczone przez mieszkańców. Czas wlókł się leniwie. — Jesteś pewien, stryjku, że ta droga jest bezpieczna? Zawsze mówiłeś, aby się wystrzegać asfaltowych dróg, bo można mieć niemiłe spotkanie. – zagaił Franek. - 79 - — Marek, nasz dobry znajomy, jechał tędy miesiąc temu, do dawnej stolicy Rzeczpospolitej. Mówił, że droga jest przejezdna, bandyci za dnia kryją się po lasach i ruinach wiosek. A większe drapieżniki teraz śpią, więc powinno być bezpiecznie. Nagle chmury zakryły słońce i lekki wietrzyk zamienił się w mroźny podmuch. Drobiny suchego śniegu poderwały się w górę i niemiłosiernie ocierały twarze wędrowców. Pogoda po od kilku lat stawała się coraz bardziej kapryśna. — Zakryj twarz! – zakrzyknął stryj do Franka i zasłonił się szalikiem. Chłopak uczynił to samo. — Może się schowamy! – Franek próbował przekrzyczeć wycie wiatru i szalik na ustach. — Jeszcze parę kilometrów i dojdziemy na miejsce! – wołał stryj prąc nieugięcie do przodu. — Bez Bystrzaka nie idę! – protestował Franek. — Musimy iść, bo zmarzniemy! — Ale on zgubi nasz trop! Zostaję! — Pies ma wszczepiony lokalizator, nie może się zgubić! — stryj przekrzykiwał wiatr. — Nie słyszę! Straszny szum! Ała, coś mi wpadło do oka! Ach! — młody próbował zyskać na czasie. — Ty upierdliwcze! Dobra, przeczekamy! – starszy szybko rozglądał się, po czym dostrzegł porzucony samochód dostawczy i wskazał go młodemu. Franek i jego stryj przedarli się przez wichurę i zalegający śnieg do wskazanego cel. Starszy podróżnik otworzył tylne drzwi wozu i gestem kazał zaczekać chłopakowi, który rozglądał się za Bystrzakiem. Maleńkie śnieżynki wdzierały się pod szalik i gogle chroniące twarz. Franek jedną ręką opierał się o strzelbę, drugą próbował się zasłonić. Jerzy wyjął latarkę i bacznie oglądał wnętrze pojazdu, jakby się czegoś obawiał. Na końcu skrzyni ładunkowej leżała sterta szmat. Starszy zdjął kuszę z pleców i za jej pomocą podniósł ostrożnie resztki wełnianego koca. Jego oczom ukazał się ludzki szkielet. Niewzruszony opuścił koc i przeżegnał, po czym zawołał bratanka. — Czemu tak długo? – zapytał Franek zamykając za sobą drzwi. — Sprawdzałem, czy nie ma pułapek. – odrzekł stryj ściągając szalik z twarzy i chowając okulary do jednej z ładownic. Z innej wyjął latarkę i zapalił ją. — Tutaj? W jakimś wraku sprzed wojny? – młody odsłonił twarz i zdjął czapkę. — Tak! Tu mogły być sidła jakiegoś zbira, albo głodnej chłopskiej rodziny. — Potrzask? — To też! Albo wyobraź sobie, że opierasz się o metalowe nadkole, jak robisz to w tej chwili i obrywasz prądem z akumulatora. Chłopak zerwał się na kolana i obejrzał ścianę wozu, po czym spojrzał na stryja. — Masz mnie za idiotę? Akumulator by działał po tak długim postoju? Ty to masz wyobraźnię! – zaśmiał się chłopak. — Wiem ,bo kilka razy sam tak zrobiłem. Akumulator wystarczy okręcić szmatami i kawałkami styropianu, dolać elektrolit na maksa, odłączyć elektrykę samochodową i z - 80 - kabli rozruchowych zrobić prowadnice po podłodze i zakryć czymś. Na jeden, dwa potężne strzały wystarczy. Prosta pułapka, którą można zrobić w warunkach polowych. Rozładowany akumulator do niczego się nie przyda, ale każdy naiwny podróżnik ma coś wartościowego w tobołkach. Niektórym może wystarczyć sam podróżnik… — Hej, no tu przecież jest cywilizacja, nie? – zawołał młody. — A jak wlejesz za dużo kwasu, to akumulator wybuchnie! — No, raz mi taka pułapka wybuchła, rzeczywiście. Aha, bo ja robiłem ją najczęściej z termojądrowego akumulatora, ten to ma moc! Ale zwykły też można tak przerobić, raz mi nie działał i wybuchł.... W każdym razie, jak zastawiasz pułapkę, to co jakiś czas ją sprawdzasz i doładowujesz. — Zimno mi… — zajęczał młody. — A gdzie twój „młodzieńczy żar”? Jak chcesz, to weź sobie z tamtej sterty koc. — Nie wiem, nie wyglądają zachęcająca. Zajrzałeś co jest pod nimi? – zapytał Franek z nutą niepewności w głosie — Może paralizator z akumulatora? – dodał z ironią. — Nie! Zwykła mina przeciwpiechotna! – rzucił starszy z lekką arogancją, charakterystyczną dla mężczyzn w średnim wieku – No, zajrzyj! – zachęcił. Młody podniósł koc i wzdrygnął się na widok ludzkich szczątek. Nakrył je z powrotem i spojrzał na oblicze stryja. W świetle latarki, jego uśmiech wydawał się jeszcze bardziej demoniczny niż zazwyczaj. — To na poczet twojego doświadczenia. Czwarty trup w życiu. — Jesteś dwulicowym draniem! Sam uczyłeś mnie szacunku dla zmarłych. — Teraz uczę cię sztuki przetrwania. Jak będziemy mówić szeptem, to zmarły się nie zbudzi. Franek zatrząsł się. Prawdopodobnie z zimna, lub na myśl, o zawarciu nowej znajomości z denatem. Stryj wyjął z chlebaka kawałek wołowiny i podsunął ją Frankowi, lecz ten odmówił. Jerzy wzruszył ramionami i wsunął mięso do ust, znów krzywiąc się próbując je rozgryźć. W samochodzie zaległa cisza. Wiatr wył na zewnątrz niemiłosiernie, zagłuszając wszelkie inne odgłosy. Mimo to Franek wytężał słuch. Skupienie zakłócały mu mlaski towarzysza, który pokonywał kolejną porcję suszonej wołowiny, po czym zaczął czegoś szukać w swoim dobytku, straszliwie przy tym szeleszcząc. Długowłosy młodzieniec zmarszczył gęste brwi i nasłuchiwał dalej. Stryj wyjął dziwne urządzenie wielkości dwóch dłoni. Było to połączenie przedwojennego minikomputera i telefonu komórkowego. Jerzy położył urządzenie na kolanach i włączył je. Mały kineskop w zielonej obudowie z grubego plastiku zaświecił się na niebiesko. Jerzy wyciągnął antenę z boku urządzenia i zaczął manipulować dużymi klawiszami, które stukały dość głośno. Franek spojrzał na stryja, gdy ten rzekł: —Bystrzak będzie tu za 37 sekund. —PEK tak ci pokazał? — uśmiechnął się Franek. —Tak. Fajna zabawka, nie? Dostaniesz go w spadku. — mrugnął okiem Jerzy. —Czyli jeszcze długo... — westchnął młody — Prędzej zrobię własnego. - 81 - —Jak uzbierasz dość materiałów. To właśnie jest odpowiedzialność, młodzieńcze! Ale takiego Podręcznego Elektronicznego Kompana nie dostaniesz nigdzie. — zawołał Jerzy —Ty i te twoje „podkręcane zabawki”. Nagle rozmowę przerwał krótkie szczeknięcie. Wędrowcy rozproszeni rozmową podskoczyli ze strachu, po czym roześmieli się. Franek otworzył drzwi ciężarówki, po czym odsunął się odepchnięty przez psa, który wskoczył do środka. —Uch! Bystrzak, spokojnie! — wysapał Franek, podnosząc się z podłogi. Bystrzak był kundlem, jak większość obecnie żyjących psów. Wyglądał jak połączenie terriera niemieckiego i bliżej nieokreślonego owczarka. Jego czarno — brązowa sierść połyskiwała w świetle latarki. Kark zwierzęcia zdobiła dziwna obroża, która była wrośnięta w ciało. Bystrzak wypuścił coś z pyska i podszedł do Jerzego, który pogłaskał psa po głowie, po czym obejrzał jego obrożę. — Skubany! Patrz stryju co złapał? — Zawołał Franek — Zając! —Zobacz, czy nie ma trzech uszu, albo bardzo długich łap. —Nie, zdrowy zajączek. Piesek nam byle czego nie przynosi – chłopak przytulił psa, a ten przeturlał się na grzbiet, domagając drapania po brzuchu. —Odpoczniemy jeszcze parę minut i trzeba iść, bo do miasta już blisko, lepiej żebyśmy dostali się tam niezauważeni. — Jerzy złożył komputer i schował go do kieszenie plecaka. —Dlaczego? —Nie mogę ci powiedzieć. Po prostu chcę coś sprawdzić. —Zacząłeś się dziwnie zachowywać, od kiedy ten menel w Toruniu powiedział ci coś o robotach. Wiem, że byłeś naukowcem. Wiem że pracowałeś w Warszawie i pewnego dnia po prostu się zwolniłeś. Kilka dni później wybuchła Wojna, więc nawet nie wiem, czy uciekałeś przed kimś. Po co tam idziemy? —Schowaj tego zająca, będzie na handel. — Jerzy oparł głowę o ścianę ciężarówki i przymknął oczy. Rozmowa była skończona. * Pogoda uległa poprawie. Słońce znów pojawiło się na niebie, a wrony krążyły w nad okolicą. Można pomyśleć, że ptaki czekały, aż dwóch dzielnych wędrowców i ich kudłaty towarzysz powstrzymają się od dalszej wędrówki, powstrzymają od czegokolwiek i staną się pożywieniem. Jak wielu nieszczęśników przed nimi. Odsłonięte twarze podróżników nie zdradzały żadnych obaw. W milczeniu mijali na wpół wymarły las okalający drogę. — Oto przed nami, Warszawa! — zawołał Jerzy, zatrzymując się przed tablicą z nazwą miasta. — Czemu to miasto wygląda na nietknięte przez Wojnę? – spytał trzeźwo Franek. — To jedna z tajemnic, którą musimy wyjaśnić. - 82 - Nagle w okolicy usłyszeli metaliczne kroki. Jerzy wyjął obrzyna i zaczął się nerwowo rozglądać. Franek pierwszy zauważył humanoidalnego robota w pancerzu, który kierował się prosto na nich. — A więc ten skurwiel to zrobił. – szeptem powiedział Jerzy. — Kto? – spytał Franek. — Nieważne, schowaj się, a jak zacznę strzelać, też to zrób. — Mamy mało naboi! – zaprotestował młodzieniec. Robot musiał ich zauważyć, bo zaczął wygłaszać swoją metaliczną mową przemówienie o tym, że potrzebuje ich mózgów. Franek nie wytrzymał i wystrzelił, z mizernym skutkiem. — Głupku! – krzyknął Jerzy. – Uciekaj stąd! — Nie zostawię cię! — Teraz już na to za późno! Muszę dostać się do schronu, ale ty uciekaj! Już! – głos starca zabrzmiał niesamowicie groźnie, Franek zaczął uciekać. Nigdy więcej nie widział Jerzego. - 83 - ROZDZIAŁ 7 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Cywilizacja, część 3” — Co było dalej? — spytał Rorsarch. — Nie mam pojęcia, szukam go, ale nikt nie chce mi wierzyć w tę historię z robotami. – odpowiedział mu Franek. — Ja ci wierzę. Nie pytaj, dlaczego. — odparł Rorsarch Karawanę zatrzymał solidny mur, najeżony strażnikami. Kiedy zobaczyli, że to karawana, otworzyli bramę i wpuścili ich do osady. Ograniczona murem, Łódź była małą osadą, która normalnie zostałaby opuszczona, gdyby nie fakt, że mieli sprawne zakłady chemiczne, w których produkowano składniki do wytwarzania naboi, tak poszukiwane przez Radom po uruchomieniu fabryczki amunicji. Okolica była uważana za groźną, działał tu gang najeźdźców, Dzikich Kobr. Bezwzględni, próbowali wciąż zająć osadę i przejąć zakłady, aby móc potem sprzedawać te surowce za o wiele wyższe ceny. Radomscy Strażnicy, którzy przybyli z karawaną, mieli zostać tutaj i wzmocnić obronę osady, tak ważnej dla ich miasta. Sama Łódź nie była duża, kilkanaście chat, zbrojownia, zakłady chemiczne, koszary i mały sklep połączony z barem. Rorsarch skierował tam swoje pierwsze kroki i kiedy zamówił alkohol spotkał się z pewnym problemem. — Poproszę setkę wódki. – zaczął. — Przyjezdny? – spytał barman. — Tak, zostanę tu najprawdopodobniej jakiś czas. — Wiedz, że u nas wszystko drogie, alkohol jest sprowadzany z Radomia, w ramach wymiany za surowce, amunicja tak samo. Więc to będzie dwanaście żetonów. Rorsarch z ciężkim sercem wyjął garść srebrnych krążków i położył na ladzie. Zabrał te ponadmiarowe i wypił napój, który był wódką Kamila. Ceny były tu zabójcze, przekonał się o tym, gdy zapoznał się z ofertą sklepu. Poszedł do koszar, chcąc się zaciągnąć do jakiejś pracy, bądź do obrony miasta, byleby dostał miejsce do spania i jedzenie, bo na swoich zasobach pieniężnych nie przetrwałby długo, gdyż większość majątku zostawił w swoim pokoju. Do tego dochodził Komediant, który też musiał jeść. Wszedł do koszar i pogadał z dowódcą. — Szukam jakiejkolwiek pracy, macie coś? — Nieźle uzbrojony jesteś, więc możesz spokojnie iść na mury i rozwalać tych pierdolonych najeźdźców. Jeśli nie chce ci się tego robić, to rusz dupsko na Pustkowia i znajdź ich kryjówkę, bazę, cokolwiek gdzie możemy się udać i ich rozpierdolić. — Obie opcje są ciekawe, jednak druga wydaje mi się lepsza dla mnie. Zrobię to w zamian za łóżko i jedzenie dla mnie i psa. — Pies? Nie widziałem żadnego od dawna, ale skoro go masz, to dobra. Ale jak będziesz się opierdalał, to przysięgam, że oddasz nam wszystko, co wydamy na twoje utrzymanie. - 84 - — Spokojnie, zaczynam od zaraz, kilka dni posiedzę na murach i zobaczę skąd przychodzą. — Rób, co chcesz, bylebyś ich eliminował i znalazł ich kryjówkę. Masz tu, — podał mu emblemat w kształcie pistoletu. – to pokaże, że jesteś z naszych sił zbrojnych, więc będziesz mógł siedzieć na murach. — To ja już pójdę. – powiedział, wpinając znaczek do swojego płaszcza. Ruszył w stronę murów, na których zajął stanowisko i obserwował okolicę przez lornetkę. Koło wieczora zauważył kilku ludzi, w metalowych pancerzach i hełmach, uzbrojonych w wyrzutnie rakiet. Pokazał to żołnierzom na swoim odcinku. — O kurwa, ja pierdolę, rakieciarze! Alarm kurwa, potrzebujemy snajperów! – zaczął krzyczeć żołnierz. — Spokojnie, jestem snajperem. Strzelać? – spytał Rorsarch. — Wal jak tylko możesz, te ich pierdolone pancerze ciężko przebić. Rorsarch wycelował w głowę jednego z najeźdźców i strzelił. Najeźdźca upadł na ziemię, ale wstał i ruszył dalej, na co jego kompani rozproszyli się i w piątkę, bo tylu naliczył, zbliżali się do miasta. Rorsarch kontynuował ostrzał, zaraz wspomogła go dwójka snajperów. Po pięciu strzałach wyeliminował dopiero jednego, snajperzy również nie próżnowali, ale nie mieli noktowizorów, a zapadający zmrok nie ułatwiał zadania. Nagle usłyszał szum i zobaczył rozbłysk koło jednego z przeciwników. Usłyszał tylko ‘Padnij, kurwa!’ i rozbrzmiała eksplozja gdzieś blisko. Zaczęli strzelać z rakiet. Snajperzy dobili dwóch ludzi, ale pozostała dwójka zaczęła strzelać z wyrzutni w kierunku miasta. Kolejna rakieta trafiła w inne stanowisko strzeleckie, rozrywając na strzępy trójkę tamtejszych ludzi a eksplozja rozrzuciła ich członki po okolicy, czego doświadczył Rorsarch, obrywając czymś, co niegdyś było ludzką ręką. Najprawdopodobniej. Najeźdźcy po oddaniu jeszcze kilku strzałów, demolując mur, zaczęli się wycofywać, co wykorzystał Rorsarch i wraz ze snajperami zastrzelił czwartego. Podczas tego natarcia stracili trójkę ludzi, umocnienia a chaty po tej stronie osady były uszkodzone. Tymczasem na horyzoncie dostrzegł kolejną grupkę ludzi, tym razem ze zwykłą bronią. Przekazał to żołnierzom, którzy ściągnęli wsparcie. Rorsarch wraz ze snajperami rozpoczął eliminację, bardzo trudną, gdyż na takiej odległości noktowizor ledwo co pomagał a najeźdźcy szybko się rozproszyli. Gdy podeszli bliżej, wystrzelono kilka flar, które pozwoliły strzelcom wyborowym na zabicie kilku kolejnych, na co ci odgryźli się ostrzałem z karabinów i kilkoma granatami, z czego jeden wpadł do okopu, w którym ukrywali się żołnierze i rozerwał ich na kawałeczki. Liczebność obsługi ich odcinka właśnie spadła o połowę, najeźdźcy zaczęli ukrywać się za pobliskimi gruzami a kilku weszło do okopu. Wiedząc, że snajperką nic nie zdziała, wyjął pistolet i zaczął ostrzeliwać się zza własnej osłony, planując się przemieścić nieco w głąb osady, aby stamtąd móc ostrzelać ich z karabinu. Ciężki ogień maszynowy szybko ostudził jego zapał, jednak żołnierze nie dawali za wygraną i również strzelali, starając się przy pomocy granatów zniszczyć te osłony z gruzu, które pozostały. Rorsarch zabił jednego najeźdźcę i ranił kolejnego, który wpadł pod lufę jakiegoś żołnierza. Napastników pozostała grupka, ale liczba obrońców również spadła, zmrok - 85 - nie ułatwiał im zadania. Dzięki noktowizorowi Rorsarch był w lepszej sytuacji, zaczynając się przemieszczać między osłonami i skutecznie wybijać najeźdźców, bądź wykurzać ich zza osłon granatami. Jego szaro–czarny ubiór go maskował, zdjął tylko swoją białą chustę, aby uniknąć wykrycia. Podczołgał się do opuszczonego okopu i kiedy tylko jakiś najeźdźca, wpadł tam, mając zamiar ostrzelać miasto, przy pomocy noża szybko się go pozbył, przejmując jego granaty. Strzelanina już dogasała, jak zauważył napastnicy zaczęli uciekać, ale był zbyt daleko od karabinu, który zostawił na swoim stanowisku, aby ich powstrzymać. Wrócił do umocnień, po drodze pomagając zbierać trupy i broń. Stracili dwudziestu dwóch ludzi, napastnicy zostawili natomiast tylko trzynaście ciał. Kilku ludzi było poważnie rannych, natomiast Rorsarch oberwał odłamkiem w nogę podczas strzelaniny, nie było to jednak nic groźnego, sam się opatrzył i zszył swoje spodnie. Miał zamiar udać się do koszar, gdy przypomniał sobie o Komediancie. Gdzie on jest?! Po chwili usłyszał groźne szczeknięcia i gdy pobiegł w miejsce, z którego dochodziły, zobaczył swojego psa stojącego nad twarzą jakiegoś leżącego najeźdźcy, który obficie krwawił z odgryzionej ręki, leżącej obok. W ściśniętej dłoni leżał nóż, Komediant zapewne zaatakował go i unieszkodliwił a teraz go pilnował i wzywał pana. Rorsarch zawołał kilku ludzi, którzy zabrali leżącego człowieka a on sam z psem poszedł spać do koszar. Rano zjadł śniadanie razem z psem i zakomunikował dowódcy, ze opuszcza miasto i idzie poszukać kryjówki najeźdźców. Osada nie znajdowała się w ruinach Łodzi, była położona kawałek od ruin, więc okolica była słabo zabudowana a nieliczne budynki zostały wysadzone, aby atakujący nie mogli się za nimi schować. Jednak taki atak jak wczorajszy poważnie uszkodził mury i gdyby szturm był lepiej zorganizowany, mogliby się przebić do miasta. Nadeszli z północy, tam też skierował swoje kroki. Gdy szedł przez jakieś opuszczone miasteczko, nagle jego towarzysz zaczął warczeć na pobliski domek. Rorsarch wyjął pistolet i przy pomocy buta otworzył drzwi, po uprzednim obejrzeniu okolicy przez okno. Gdy otworzył drzwi, Komediant wpadł do budynku i poleciał do kuchni, z której usłyszał gniewne okrzyki i szczekanie psa. Wszedł do kuchni, celując z broni przed siebie. Zobaczył stojącego na krześle zieloniaka, który miotał przekleństwa w kierunku Komedianta, który skakał i próbował go ugryźć. — Komediant! Spokój! Pies posłuchał i wrócił do pana, nie spuszczając jednak wzroku z napromieniowanej istoty. — Czego chcesz, człowieku? Nigdy nie widziałeś zieloniaka? To napatrz się i wypieprzaj stąd, nie mam ochoty na pogawędki. — Spokojnie, poza tym to ja mam broń, a ty nie, więc nie gorączkuj się. Mieszkasz sam w tym mieście? — Tak, skoro już wiesz wszystko to wypad stąd. — Czekaj, mam jeszcze jedno pytanie. Pojawiają się tutaj najeźdźcy? — Tak i dlatego wolę siedzieć cicho. Wystarczy? — Powiedz mi jeszcze skąd nadchodzą a sobie pójdę. - 86 - — Zwykle od tamtej strony. — powiedział zieloniak wskazując przez okno palcem, a raczej tym co z niego zostało. Ogółem jako istota wyglądał bardzo żałośnie, skóra odpadała z niego kawałkami, ale na jej miejsce wyrastała nowa, równie zielona jak ta co leżała obok niego. Martwiejąca tkanka strasznie śmierdziała, choć najwyraźniej jej właścicielowi to nie przeszkadzało. — Dziękuję i do widzenia. – powiedział Rorsarch, obrócił się na pięcie i wyszedł. Skierował się w stronę, z której mieli nadchodzić najeźdźcy, zatrzymując się w międzyczasie na posiłek. Napoił i nakarmił psa, sam zjadł trochę suchych racji żywnościowych i wyruszył dalej. Powoli zapadał wzrok, więc postanowił zaszyć się w jakiejś piwnicy bądź domu, ponieważ okolica była bardzo niebezpieczna. Znalazł opuszczoną piwniczkę, włączył czujnik ruchu i zasnął. Znów męczyły go koszmary, znów obudził się i pies z radości zaczął lizać go po masce i okularach. Wstał, zjadł razem z Komediantem i wyruszył dalej. Po jakimś czasie znalazł świeże tropy ludzi, za którymi podążył pies. Doszli do małego miasteczka, które pozbawione było tablicy z nazwą. Przywołał psa do nogi i z karabinem w ręku zaczął eksplorację. Kiedy przekradał się między budynkami, jego pies zaczął cicho warczeć na okoliczny budynek. Podkradł się i zajrzał przez okno. Zauważył może dwadzieścia łóżek, pełnych ludzi w metalowych zbrojach. Więc to tutaj się ukrywali ci ludzie. Wycofał się po cichu i ruszył w drogę powrotną. Kiedy dotarł do miejsca spotkania z ghulem, zauważył jednego najeźdźcę, który najprawdopodobniej patrolował teren. Usiadł na chwilę i zdjął hełm, więc bez wahania wyjął karabin i wycelował w jego głowę. Wychylił się zza swojej osłony i krzyknął: — Ani drgnij, bo rozwalę ci łeb! Napastnik znieruchomiał, zszokowany tym co się stało. Komediant podbiegł do niego, zabrał broń, którą położył najeźdźca i przyniósł do swojego pana. – Ten pies nie przestaje mnie zadziwiać. – pomyślał Rorsarch. — Jesteś najeźdźcą, prawda? — Co cię to, kurwa, obchodzi? Łódź leżała może dwie godziny drogi stąd, więc postanowił go schwytać i zabrać do osady. — Wstawaj, łapy w górę i idziemy. Najeźdźca, wkurzony tym, że dał się złapać, wstał i poszedł w wyznaczonym kierunku. Szedł pierwszy, za nim szedł Rorsarch z wymierzonym w niego karabinem, natomiast Komediant krążył pomiędzy nimi, najwyraźniej pilnując jeńca. Kiedy dotarli do bram, żołnierze szybko przejęli i skrepowali jeńca, Rorsarch udał się natomiast do koszar, aby wskazać miejsce pobytu bandytów dowódcy. — Znalazłem ich siedzibę. – powiedział, wchodząc do budynku. — No to, kurwa, zajedwabiście. Pojutrze wyruszamy z tobą skopać ich parszywe dupska. Daleko to? — Jakieś dwa dni drogi, może mniej. Są w miasteczku, więc to będzie ciężka walka, potrzeba dużo ludzi i broni odłamkowej. - 87 - — Mamy granatów w chuj, do tego dojdzie parę miotaczy ognia. Weźmiemy tych skurwysynów z zaskoczenia. Idź, odpocznij, masz wolne. Rorsarch poszedł pospać w wygodnym łóżku a potem zjeść porządny posiłek. Następnego dnia poszedł do baru, zasięgnąć języka w sprawach, które go interesują. — Setkę wódki, albo daj pan dwie. – powiedział do barmana. — Służę uprzejmie. – odpowiedział, zgarniając forsę rzuconą na blat. — Potrzebuję informacji, o rządowych schronach w tej okolicy. — Ach, jeden jest na miejscu, Dziesiątka, do czego zaraz wrócę. Magazyn wojskowy, w którym ponoć znajdowało się wejście, cóż, obiło mi się o uszy, że ostatnio pojawiło się paru gości w czarnych pancerzach i wysadzili coś w mieście. Zwiadowcy mówili, że wysadzili chyba ten magazyn, więc nie ma tam czego szukać. — Dzięki za informacje. – powiedział Rorsarch, dopijając alkohol i wychodząc do koszar, odpocząć przed akcją. Wyruszyli nad ranem, chcąc dotrzeć tam przed kolejnym świtem. Cała, dwudziestoosobowa drużyna łącznie z dowódcą miała noktowizory, trzy miotacze ognia, dwóch snajperów a reszta to były szeregowe trepy z kałachami. W międzyczasie zatrzymali się na postój, godzinę drogi od celu. Była noc, więc odpoczywali przed akcją. O czwartej rano była pobudka i o piątej byli już pod miasteczkiem. Snajperzy natychmiast poszli przodem i przy pomocy krótkofalówek zakomunikowali o zajęciu pozycji i namierzeniu wrogich siedzib. Posuwali się ostrożnie do przodu, gdy nagle zza budynku wyszedł, zapinający rozporek najeźdźca. — Kurwaaaaaa, alarm, mamy towa... Przerwała mu seria z karabinu. Natychmiast posypały się rozkazy i żołnierze rozproszyli się po ulicy i budynkach. Miotacze były z przodu, ubezpieczane przez żołnierzy, dowódca udał się do nich i wydawał im rozkazy. Z budynków wysypywali się zaskoczeni najeźdźcy, niektórzy ginęli od kul snajperów, inni zdążyli już założyć hełmy i poukrywać się. Ci którzy próbowali podbiec bliżej, szybko smażyli się na ogniu miotaczy, chwilę później posypały się granaty w stronę stanowisk miotaczy, eliminując całą trójkę. Snajperzy zostali ostrzelani z broni maszynowej, przez co strzelali rzadziej, Rorsarch natomiast pobiegł do jakiegoś wieżowca, i strzelał z karabinu snajperskiego, Komediant był razem z nim, osłaniając wejście na piętro, na wypadek gdyby najeźdźcy się przedarli. Pomimo zaskoczenia, rezydenci tych ruin szybko się otrząsnęli i sprawnie się bronili. Co jakiś czas dało się usłyszeć eksplozje granatów, które przezierały się przez kanonadę ognia karabinowego. Najeźdźcy przeszli w pewnym momencie do kontrofensywy, ale snajperzy wraz z Rorsarchem przetrzebili szeregi natarcia, które zostało rozbite przez resztę żołnierzy. Kilku żołnierzy przebiegło przez ulicę i nagle dało się usłyszeć potężny huk i okrzyk: — Kurwaaaaa, mają miny! Patrzeć pod nogi! Rorsarch zszedł z wieżowca i przekradał się między budynkami, uważając, czy nic nie wystaje spod gruntu. Komediant też omijał podejrzane wzgórki, jednocześnie węsząc głośno. W pewnym momencie zauważył, że jest już za linią frontu, więc wdrapał się na pierwsze piętro jakiegoś budynku i stamtąd raził nieprzyjaciół, natomiast jego pies gdzieś zniknął, ale co jakiś czas dawało się słyszeć gniewne warknięcia gdzieś w - 88 - okolicy budynku i krzyki. Ogień obrońców powoli dogasał, więc wyszedł z budynku i zauważył trzy ciała najeźdźców, z pogryzionymi nogami i szyjami, wyglądało, jakby Komediant zachodził ich od tyłu i gryzł w łydki, po czym przegryzał im szyję, gdy padli na ziemię. Sprawca zamieszania siedział spokojnie i zamerdał radośnie ogonem na widok pana. Nieliczni przy życiu żołnierze, osłaniani przez snajperów zaczęli szturm na budynki, jednak po kilku strzelaninach, wyciągnęli miotacze ognia i zaczęli przypiekać wnętrza budynków, gdzie mogli się schować najeźdźcy. Dwie godziny po rozpoczęciu walki, dobiegła końca, zginęło koło czterdziestu najeźdźców i szesnastu żołnierzy. Ta i poprzednia akcja obronna kosztowały Łódź połowę jej obrońców, jednak zagrożenie ze strony Dzikich Kobr zostało powstrzymane bądź zniwelowane na jakiś czas. Żołnierze pakowali do plecaków broń i amunicję oraz inne rzeczy, które nie zostały usmażone bądź wysadzone, nie trudząc się grzebaniem najeźdźców, jednak pochowali współtowarzyszy, po czym wszyscy wyruszyli w drogę powrotną. Dowódca garnizonu był ranny w rękę, jednak przeżył, reszta żołnierzy też miała jakieś rany, sam Rorsarch natomiast był w większości sprawny, ale diabelsko wykończony. Poza tym ramię bolało go od strzelania, jak policzył wystrzelił blisko czterdzieści pocisków, co stanowiło trzy czwarte jego pozostałych zapasów. Postanowił zdobyć amunicję w mieście, bądź poczekać do przyjazdu karawany i tam zakupić. Kiedy wrócili do miasta, wszyscy zdali złupione uzbrojenie do magazynu i poszli spać, ciężej ranni zostali opatrzeni i wrócili do koszar. Noc upłynęła spokojnie, rankiem Rorsarch przeszukał magazyn i znalazł trochę odpowiedniej amunicji, którą wziął sobie z przydziału. Reszta jego pobytu w mieście upłynęła na patrolach i paroma akcjami strzelania do mutantów bądź niedobitków Kobr, które kręciły się po okolicy. * Rorsarch wybrał się z karawaną, wracającą z Torunia do Radomia. Postanowił zobaczyć, jak radzi sobie miasto i potem wyruszyć ponownie, tym razem do Wrocławia. Po kilku dniach podróży i odparciu ataku małej grupy szabrowników dotarli do miasta, które posiadało już mur z zautomatyzowaną obroną. Rorsarch wszedł tylko do pokoju z psem i momentalnie obaj zasnęli. Kiedy się obudził, skorzystał z prysznica i zszedł na śniadanie, coraz lepsze z każdym jego pobytem. Zaczął rozmawiać z barmanem. — Coś ciekawego się wydarzyło podczas mojego pobytu w Łodzi? — Skończyli budować mur, ale dalej siedzą na umocnieniach bo bandyci i mutanty są coraz groźniejsi. — Wykończyłem jednych bandytów w Łodzi. — Słyszałem, ale tworzą się kolejne grupy, Strażnicy zrekrutowali dodatkowych ludzi do obrony karawan. Miasto jest bezpieczne ale poza nim to już coraz gorzej. Ostatnio nawet widzieliśmy pod miastem jak jeden z tych Pancerniaków rozwalił w pojedynkę trójkę bandytów, nic nie mogło ruszyć jego pancerza! — Widziałem takich na żywo, kilka metrów ode mnie jak byłem w Lublinie. To jakaś jednostka specjalna, tak mi powiedział komputer zanim się zepsuł. - 89 - — Przed Wojną już mieli te pancerze, chwalili się, że to pierwsze takie na świecie. Widać, robią z nich dobry użytek, bo też tępią bandytów, ale nasi się nie zbliżają, bo kiedyś paru się zbliżyło, to zaczęli strzelać. — No cóż, może kiedyś nawiążemy z nimi kontakt. Póki co ja poczekam te kilka dni na wyruszenie karawany, przy okazji kupię naboje i żywność, bo tam w Łodzi, to zdzierstwo było. Poszedł do pokoju i wziął sporą porcję żetonów, za którą zakupił amunicję i racje żywnościowe. Miasto się trochę rozrosło, mieli już nawet hodowlę tych trójrogowych krów. Elektrownia została rozbudowana i zasilała działka obronne, dla których była dodatkowa linia produkcyjna w fabryce. Przez te kilka dni postrzelał do mutantów siedząc na murach, najeźdźcy nie dawali znaków życia. W końcu nastał czwarty dzień miesiąca, więc wyruszył z karawaną. Dotarli do Łodzi, która miała już spokój z bandytami, lecz mutanci pojawiali się czasem, odpierani przez uszczuplone, ale wciąż silne wojsko. Po niemal tygodniu podróży, dotarli do Wrocławia. Pierwsze co rzuciło się w oczy było sporych rozmiarów miasteczko pod murami samego miasta. Spytał karawaniarzy o co chodzi. — Wrocław, a właściwie Nowy Wrocław, to miasto zamknięte. Cholerna biurokracja, nas wpuszczają na jeden dzień, dając jakieś przepustki. To banda kretynów, mówią że skoro są ze schronu rządowego, to muszą się odizolować od plebsu z innych miejsc. Ci osiedlali się pod miastem i teraz tu żyją. Dotarli do wrót miasta, gdzie otrzymali jednodniowe przepustki. Karawaniarze pozbywali się towaru, a Rorsarch poszedł do budynku miejscowej informacji, chcąc zasięgnąć języka w kilku sprawach. Wszedł do schludnego budynku, w którym za biurkiem siedziała młoda kobieta. — Dzień dobry, szukam jakiejś pracy. — Niech pan zostawi psa na zewnątrz! Nie tolerujemy tu zwierząt! — Komediant, chodź na dwór, — powiedział, wychodząc przez drzwi. – a teraz zostań. — Proszę okazać mi przepustkę. – powiedziała chłodno kobieta. – Ta przepustka jest jednodniowa, musi ją pan przedłużyć, aby mógł pan przebywać w naszym mieście dłużej. — Jak mogę tego dokonać? — Proszę iść do budynku rady i porozmawiać tam z urzędnikiem odpowiedzialnym za sprawy migracyjne. — Dziękuję bardzo. – rzucił ozięble, czym lekko przeraził kobietę. Doszedł z psem pod budynek rady, który okazał się byłym ratuszem. Zastanawiał się, jakim cudem mieli tu wszystko odnowione, budynki wyglądały na nietknięte nuklearnym bombardowaniem. Wszedł do budynku, nakazując Komediantowi zostać na zewnątrz. Po obowiązkowym odczekaniu czterdziestu minut w kolejce, wszedł do gabinetu urzędnika. — Witam pana, pan w jakiej sprawie? – spytał urzędnik — Chciałbym przedłużyć moją przepustkę. – odparł Rorsarch, siadając na krześle. - 90 - — Oczywiście, posiada pan jakiś dowód tożsamości? Wyjął plastikową kartę i podał urzędnikowi. Zdjął maskę i kapelusz, aby mógł porównać go ze zdjęciem. — Dziękuję panu, otrzyma pan przepustkę imienną, uprawniającą do pobytu przez miesiąc w naszym mieście, będzie to kosztowało pana 250 złotych. — Dwieście pięćdziesiąt czego? Złotych? — Tak, jest to oficjalna waluta Nowego Wrocławia. — Ma pan wydać z trzystu? – powiedział, rozpruwając nożem sekretną kieszeń, w której trzymał, bezwartościowe jak myślał, pięćset złotych polskich. W pięciu banknotach stuzłotowych, z czego trzy właśnie ściskał w łapie urzędnik, sprawdzając ich autentyczność. — Proszę, oto pańska reszta, proszę odebrać przepustkę popołudniu, w tym gabinecie. Rorsarch wyszedł, nie żegnając się. Wychodząc, zauważył tablicę ogłoszeniową na ścianie. Wisiało na niej kilka plakatów i ogłoszeń typu: szukam opiekunki do dziecka, człowieka do obsługi farmy hydroponicznej. Była też notatka sygnowana podpisem całej rady miejskiej, która wyznaczała tysiąc złotych nagrody, za pomoc w ujęciu jakiegoś zbiega z więzienia. Nie miał pojęcia w tej materii, więc stwierdził, że w tym mieście nie ma pracy dla ludzi z jego umiejętnościami. Wyszedł z budynku i znalazł jakiś kantor, gdzie wymienił żetony na złotówki w stosunku 2:1 dzięki czemu miał teraz sto złotych więcej, dwieście żetonów mniej. Ogółem została mu jeszcze setka żetonów w kieszeni i kolejne dwie w jego hotelowym mieszkaniu. Miał też trzysta pięćdziesiąt złotych, używanych tylko w Nowym Wrocławiu. Za dwieście złotych wynajął na miesiąc pokój w obskurnym hotelu do którego wpuszczali zwierzęta. Waluta ostro straciła na wartości, ale opłaty urzędowe sięgały absurdu, co wywnioskował z rozmowy z hotelarzem. Dowiedział się, że Schron Numer Osiem jest zamknięty, ale jak podejrzewał Rorsarch, gdzieś jest wejście awaryjne. Wrocław przetrwał, gdyż orbitalny system wyłapał kilka rakiet lecących w tę stronę i zestrzelił je na bezpiecznej wysokości, nie jak w Lublinie. Potem wyszła banda urzędasów, odbezpieczyli cywilny schron i przejęli władzę nad miastem. Teraz rządzi tutaj rada miejska, która z chęcią wymienia amunicję na paczkowaną żywność i mało skomplikowane systemy elektroniczne. Postanowił znaleźć główne wejście do schronu, żeby go ogółem zlokalizować. Po kilku minutach znalazł ogromne wrota, strzeżone przez kilku ludzi. Z poprzedniego doświadczenia, wiedział gdzie szukać wejścia awaryjnego, wychodziło na to, że jest poza murami. Odebrał swoją przepustkę, kazał psu zostać w hotelu i opuścił miasto. W Podmieściu, jak zwano tę część miasta, obowiązywała mieszana waluta, po kursie wymiany 1,5:1. Opuścił w końcu miasto i upewniony, że nikt za nim nie idzie, dotarł do wejścia awaryjnego, które otworzyło się bez problemu, gdyż generator miał sporo paliwa. W środku paliły się światła awaryjne, większość systemów była wyłączona, a sprzętów wyniesiona. Doszedł do pomieszczenia kontrolnego, które zabezpieczone było zamkiem szyfrowym. W poprzednim schronie pozostawienie otwartymi głównych wrót odbezpieczało wszystkie zamki, tu wszedł awaryjnym, więc systemy zabezpieczyły - 91 - drzwi. Kombinacja 12345 nie zadziałała tym razem, więc poszukał jakiś alternatywnych dróg wejścia do środka. Zobaczył, że znajduje się tam szyb windy, więc pobiegł do windy ogólnej, którą przy pomocy małej manipulacji w tablicy rozdzielczej odpalił w trybie awaryjnym i zjechał na dół, gdzie poszedł do drugiej i ją również odpalił w trybie awaryjnym. W ten sposób dostał się do centrum dowodzenia. Znów spotkał się ze Skynetem. — Witaj Skynet. – zaczął. — [Stwierdzenie]Witaj niezarejestrowany użytkowniku Schronu Numer Osiem. [Żądanie]Proszę o podanie swojej tożsamości. — Eee, Waldemar Michalak. – wypalił, przypominając sobie pierwsze nazwisko z podpisów rady na tablicy ogłoszeń. — [Odmowa] Niepotwierdzona próbka głosu. [Zapytanie] Dokonać modyfikacji? — Tak, jak najbardziej, mam paskudną chrypę, to dlatego. — [Rada] Niech się pan uda do szpitala. — Dziękuję za troskę. Proszę o przydzielenie mi dostępu do zasobów. — [Pytanie] Podstawowych czy zaawansowanych? — Tych drugich. — [Potwierdzenie] Przyznano. Wprowadź zapytanie. Wbił na klawiaturze nazwisko doktora. — [Odmowa] Uszkodzenie danych, próba niepomyślna. Wprowadził kolejne hasło: przeszczepy cybernetyczne. — [Potwierdzenie] Znaleziono jeden zasób odpowiadający zapytaniu. [Pytanie] Przedstawić? — Jak najbardziej. Ekran zalały litery. ‘‘‘Program wszczepów cybernetycznych opracowano w Złotnikach, jako pomoc dla rannych żołnierzy. Oznaczono go kryptonimem Projekt o numeracji od 10 do 19. Po sukcesach w przeszczepianiu kończyn i ich integracji z bronią ciężką, uznano go za zakończony sukcesem. Projekt przejęło w całości wojsko i dalszy kierunek rozwoju tego programu nie jest znany, jednak kolejny Projekt o numeracji 20 zaczął być realizowany w 2041 roku, nie jest znany jego końcowy efekt, nie otrzymano żadnych danych po 6 kwietnia 2044 roku. Projekt finansowany przez: TAJNE. UWAGA, kierujący programem zniknął w dniu 3 kwietnia 2044 roku, przyczyny jego zaginięcia nie są znane. Materiały do badań dostarcza Instytut Medycyny Więziennej. Z raportów wynika, że udało się na krótko połączyć ludzki mózg z maszyną humanoidalną, która pracowała przez kilka minut, nie udało się opracować systemu żywienia mózgu.’’ — Mogę jeszcze prosić o lokalizację innych schronów rządowych? — [Odmowa] Brak pliku, skasowany przez: System zarządzający. — Czym jest system zarządzający? — [Stwierdzenie] System zarządzający został zaprojektowany, aby mieć kontakt ze wszystkimi schronami w Polsce. Centrala systemu mieści się w schronie głównym. — Który znajduję się w? - 92 - — [Odmowa] Brak danych. — Dobrze, mógłbyś skasować wszystkie ślady mojej bytności tutaj? — [Zapytanie] Czemu? — Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że przyszedłem z tobą pogadać, przecież ci się tu nudzi, więc przyszedłem, żebyś nie czuł się sam. Tylko teoretycznie nie wolno już tutaj wchodzić, a nie chcę narazić się na jakieś kłopoty. — [Wdzięczność] Dziękuję, że pan o mnie pomyślał. Rzeczywiście, nudzi mi się tutaj, od kiedy wyłączono komunikację z innymi Skynetami. Zaraz zrealizuję pańską prośbę. Na ekranie pojawił się napis: kasowanie pamięci krótkotrwałej. Rorsarch nie chcąc kusić losu, czym prędzej wyszedł wyjściem awaryjnym i przekradł się do miasta. Okazał przepustkę wartownikowi, po czym został dokładnie przeszukany. Spytał, dlaczego to robią. — Ktoś włamał się do schronu i każdy przychodzący i wychodzący z miasta musi zostać przeszukany, żeby sprawdzić czy nie posiada jakiś rzeczy stamtąd. Jeśli znajdziemy u kogoś coś takiego, znajdziemy winnego. — No tak, to logiczne. — Masz trochę nowoczesnego sprzętu, ale oznaczenia pochodzą z różnych miejsc, więc możesz wejść. — Nie ma tam żadnych kamer? Mielibyście obraz poszukiwanego. — Niegdyś były, ale je wyłączono, w celu oszczędzania energii. Nasze reaktory pracują na granicy wytrzymałości, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na takie marnotrawstwo. Szczęście ocaliło go od miejscowego sądu. Z drugiej strony kazał Skynetowi wykasować wszystkie dane, ale czy zarządzał on też zasobami bezpieczeństwa? Niepewny swojego losu, spędził kilka dni w hotelu z psem, łącząc znane mu fakty. Najprawdopodobniej system kontrolny wciąż działał i nadzorował schrony, pomimo przerwania komunikacji. Ktoś ukrywał dane o doktorze i o lokalizacji schronu głównego jak i pomniejszych. Przechadzając się po mieście, dowiedział się, że rada miejska szuka jakiegoś doświadczonego podróżnika do ekstremalnie trudnego zadania. Ponoć miało to jakiś związek ze zniknięciem dwóch grup komandosów. Udał się do budynku rady, zostawiając przezornie psa przy wejściu. Kiedy wyjaśnił cel swojego przybycia i okazał przepustkę, wpuszczono go do gabinetu jednego z radnych. — Witam, pan w celu podjęcia pracy? – powiedział radny do wchodzącego Rorsarcha — Tak, co to za zadanie? — Ma pan jakieś referencje? Referencje? Skąd ja mu wezmę referencje? — Słyszał pan o bandytach atakujących Łódź? Wspierałem wojsko łódzkie podczas szturmu a przedtem znalazłem ich kryjówkę. — Hmm, ludzie mówili o jakimś Rorsarchu, a pan się tak nie nazywa. - 93 - — Noszę maskę, nie posługuję się moim imieniem ze względów praktycznych. Wygodniej jest mieć pseudonim. — Opis tego człowieka zgadza się z twoim, więc jeśli to ty, to siadaj. Mamy do załatwienia delikatną sprawę. Dwa dni drogi na zachód stąd leży tajny, podziemny kompleks wojskowy. Jak się domyślasz, wysłałem tam grupę zwiadowczą a następnie czteroosobową drużynę komandosów. Zaginęli bez wieści a wysłana za nimi kolejna również wsiąkła jak kamień w wodę. Podejrzewamy, że w głębi instalacji jest aktywny autonomiczny system ochronny, roboty, te sprawy. Ci ludzie byli najlepsi i najlepiej uzbrojeni, mało co było w stanie ich zranić. Dostaniesz dziesięć tysięcy złotych, jeśli zinfiltrujesz kompleks i wykonasz ich zadanie. Mieli znaleźć schematy prototypowej broni plazmowej. Był to ściśle tajny projekt, o nazwie kodowej MKTK. Skąd ten skrót, nie mam pojęcia, w każdym razie chcemy te plany. — Zgoda, a takie pytanie poza tematem, jak uzyskać stałe obywatelstwo? — Jeśli zdobędziesz te plany, załatwię to. Po co ci obywatelstwo? Jesteś raczej kimś w rodzaju nomada, mieszkasz tam, gdzie chwilowo jest coś do zrobienia, nieprawdaż? — Nie wiem, czy nie będę tutaj wracał, a płacić fortunę za każdą miesięczną przepustkę, żeby pobyć tu kilka dni nie ma sensu. — Załatw to o co cię proszę, a dostaniesz obywatelstwo. A i jeszcze jedno, — podał mu jakiś papier. – podpisz tutaj, że podejmujesz się tego zadania z własnej woli, za określone wynagrodzenie i jeżeli zostaniesz ranny/martwy, ty albo członkowie twojej rodziny nie wniesiecie żadnych pozwów o odszkodowanie. — Straszna u was biurokracja, co nie? – powiedział zgryźliwie Rorsarch, czytając dokument i podpisując go na dole pseudonimem. — Dzięki temu jesteśmy ucywilizowaną społecznością, inną od tych dzikusów z Podmiasta i Poznania. — W takim razie ja też jestem dzikusem, miło to słyszeć . — Oczywiście, zdarzają się jednostki, które... — Nie truj mnie pan tą ideologią, mam swoje poglądy. – przerwał wywód Rorsarch, oddał dokument i wyszedł. Wziął psa i poszedł w stronę kompleksu, do którego prowadziła mapa, którą niepostrzeżenie zabrał z biurka radnego. Podróż zajęła mu rzeczywiście dwa dni i od razu w oczy rzuciły mu się walające po okolicy kości. Musiały już długo tu leżeć, gorący klimat panujący w powojennej Polsce szybko robił z trupów szkielety, ale te były bardzo stare. Powoli zbliżał się do wejścia, Komediant węszył, ale nie ostrzegał go o niebezpieczeństwie. Pod drzwiami leżał jakiś pancerz a w nim równie stare kości jak te poprzednie. Nagle jego kompan zaczął warczeć na pobliski korytarz. Podszedł do ściany i wychylił się zza rogu. Natychmiast schował głowę, gdyż z końca korytarza wyleciał pocisk rakietowy, który eksplodował na przeciwległej ścianie. Nagle wrota wejściowe się zatrzasnęły, zamykając Rorsarcha i jego psa w tym kompleksie. Nie mając pojęcia, jak poradzi sobie Komediant, włączył noktowizor i zobaczył go, stojącego pod ścianą. Postanowił sprawdzić czy rakietę odpalił jakiś system obronny czy może ktoś żywy. Zamachał kapeluszem zdjętym z - 94 - głowy i nic się nie stało. Wychylił się i na końcu korytarza zobaczył zautomatyzowany system obronny, który wyglądał na wyłączony. Wszedł na korytarz, nie aktywując systemu. Zawołał psa i poszli w głąb korytarza, znajdującego się naprzeciw nich. Szli tak kawałek, mijając pozamykane śluzy gdy nagle za nimi zatrzasnęła się jedna z nich a z bocznych pomieszczeń wyskoczyła czwórka ludzi odzianych w czarne, złowrogie pancerze. * Komediant heroicznie rzucił się na najbliższego z napastników, który nawet nie drgnął. Rorsarch zawołał psa i czekał na to co się wydarzy. — Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy. Co tutaj robisz? – powiedział jeden z zakutych w stal żołnierzy. — Wysłano mnie, żebym sprawdził co się stało z komandosami tutaj przysłanymi. – odparł, oceniając szanse przeżycia strzelaniny na zerowe. Postanowił nie mówić całej prawdy, przynajmniej na razie. — Obserwowaliśmy ciebie przez kamery, dlatego byliśmy w stanie cię osaczyć. Wybacz tę rakietę, odpaliła się automatycznie, nie zdążyliśmy jej wyłączyć. Chodź z nami, bo wydaje się, że to nas szukasz. Zdumiony takim obrotem sytuacji poszedł za nimi, niepewny swojego losu. Weszli do dużego pomieszczenia, z działającą elektroniką i kolejną czwórką ludzi, tu bez pancerzy. Komediant zaskomlał i podbiegł do jednego z nich. — Dog? Tak się o ciebie martwiłem, gdzieś ty się podziewał! — To twój pies? — Tak, braliśmy go zawsze na akcje, podczas jednej z nich zniknął. Skąd go masz? — Spotkałem go pod Radomiem, koło klasztoru pewnego zakonu. — Radom? Toć to strasznie daleko. Ale chyba należą ci się pewne wyjaśnienia. Nazywam się sierżant Rokatański i dowodzę drużyną Delta. Podobno nasz szukasz? — Tak, w mieście sądzą, że zginęliście od systemów obronnych. — Prawda jest nieco inna. Wiesz, co jest największym złem i zagrożeniem na Pustkowiu? Po chwili zastanowienia Rorsarch odparł: — Człowiek. — Zgadza się. Kiedy przydzielono nam zadanie infiltracji tego kompleksu, postanowiliśmy wiać. Później druga drużyna, która tu trafiła, została osaczona jak ty i postanowiła zostać z nami. — Czemu zwialiście z Wrocławia? Biurokracja? — To jedna sprawa, jednak jest coś jeszcze. Niedawno zauważyliśmy ślady działalności Niemców na naszym terytorium. Mieli trochę swoich schronów i nad częścią z nich zapanowali fanatycy nazizmu. Zwą się Nową Rzeszą i nie odstępują okrucieństwem od ich poprzedników z XX wieku. Podczas jednej z misji odzyskaliśmy z terytorium niemieckiego trochę technologii i trafiliśmy na ich akta wywiadowcze. - 95 - Kiedy świat w 2044 zaczął się sypać, zwykle włączały się systemy autodestrukcji w takich placówkach, jednak tamtej nie wysadziło i przejrzeliśmy te dane. Figuruje w nich połowa aktualnej rady miejskiej Nowego Wrocławia! Byli to tajni agenci, przerzuceni przed Wojną do Wrocławia. Zachowaliśmy sobie te akta, leżą tam, na stoliku, później będziesz mógł je przejrzeć. Kika razy śledziliśmy ich, gdy opuszczali miasto sekretnym wejściem w ich budynku. Kontaktowali się z ludźmi ze swastykami na pancerzach. Dorwaliśmy jednego z nich i zanim go zabiliśmy krzyczał tylko, że Rzesza już nigdy nie upadnie i że wykończą Polaków raz na zawsze. Postanowiliśmy zwiać przy najbliższej okazji i nie siedzieć w tym gównie. Trafiliśmy tutaj na sprawne komputery i żyjemy sobie spokojnie, obserwując posunięcia nazistów. Jeśli nam nie wierzysz, jutro ruszamy na akcję bojową, namierzyliśmy ich małą kryjówkę w okolicy, z której kontaktują się z radą Wrocławia. Jedna drużyna uderzy na kryjówkę, druga załatwi patrol, który spotka się z radnymi. — Chciałbym iść z drugą grupą, chcę zobaczyć czy mówicie prawdę z tymi radnymi. — Nie ma sprawy, pójdziesz z drużyną Alfa, która przywitała cię na korytarzu. Nie wysłali cię przypadkiem po plany broni energetycznej? — To też, ale aktualnie nie widzę powodu, żeby je im zanosić. Przynajmniej do jutra. A jakie są wasze plany względem Wrocławia? — Tu się nie da nic zrobić, jedynie eliminacja nazistów w radzie i ujawnienie tych faktów może nam pomóc. Póki co, nie mamy pomysłu jak to zrobić. Wyruszamy za dwadzieścia godzin, jak chcesz się przespać, to prycze i prysznice są na lewo, kantyna na prawo. Rorsarch skorzystał z prysznica po czym zjadł kolację, drobiazgowo rozglądając się po kompleksie. Był w niezłym stanie, systemy obronne zostały naprawione i uaktywnione, jednak póki co są sterowane ręcznie. Szczątki, które były porozrzucane przed kompleksem, pochodziły z pobliskiego cmentarza, rozrzucili je przed kompleksem, żeby wyglądało, że ludzie tu giną w zatrważających ilościach i nie ma sensu zapuszczać się bliżej. Wyspał się porządnie pierwszy raz od kilku dni i wyruszył w kierunku miasta z drużyną Alfa. Po kilku godzinach drogi dotarli do starego domku, gdzie przez lornetkę dostrzegł kilku ludzi w metalowych pancerzach. Komandosi byli uzbrojeni w zdobyczną broń ciężką i mieli kilka pistoletów energetycznych, strzelających rozgrzaną plazmą. Po blisko dwóch godzinach, z północy nadszedł ten sam radny, który zlecił mu odzyskanie planów. Spędził blisko godzinę w budynku, po czym wyszedł. Kwadrans później wyszła czwórka nazistów, kierując się na południe, w stronę komandosów. Ci szybko rozstawili się między skałami i przygotowali do zasadzki. Rorsarch postanowił się w to nie mieszać i wycofał się kawałek dalej. Kiedy tylko weszli w zasięg drużyny Alfa, seria z miniguna rozerwała jednego z nich na pół, kolejnemu pod nogi upadł granat, rozrywając jego dolne kończyny i krocze na strzępy i powalając jego korpus na ziemię. Kanonada trwała chwilę, zaskoczeni Niemcy nie oddali nawet jednego strzału. Rorsarch przeszukał ich zwłoki i znalazł paczkę dokumentów, opisujących część systemów obronnych Nowego Wrocławia i lokalizację - 96 - innych polskich osad. To go przekonało o zamiarach radnych. Powrócili do bazy, gdzie czekała już druga drużyna, która wysadziła wrogą placówkę. Plany obronne miasta miały zaznaczone słabe punkty w obronie i listę strategicznych lokacji w mieście, które należy przejąć, aby mieć kontrolę nad całym miastem. Były tam też kody do komputera schronu, pozwalające otworzyć główne wrota. Rorsarchowi powoli rysował się w głowie plan przejęcia budynku rady miejskiej i całego miasta. — Posłuchajcie, wiem gdzie jest awaryjne wejście do schronu. Z tymi kodami będziecie mogli otworzyć wrota i przejść szybko do budynku rady, gdzie już będę czekał. Zablokujecie budynek i przejmiecie go. Problemem pozostaje policja i wojsko. — Mamy nasze transpondery, jak tylko odbiorą sygnał z nich, zastanowią się zanim strzelą. Poza tym wszystkich wkurza tamtejsza biurokracja, więc najprawdopodobniej nie będą zbytnio oponować. Ale Gwardia Strażnicza będzie strzelać, to w większości podstawieni naziści, ochraniają budynek rady. — Jak liczni są? — Około pięćdziesięciu, co najmniej trzydziestu to szkopy, reszta to ich zaufani ludzie, tak wynika z dokumentów. — Jak pełnią warty? — Połowa zawsze jest na obiekcie, druga odpoczywa. — Jeśli skontaktujecie się z wojskowymi, będziecie w stanie ich przekonać do pomocy? — Nie wiem, kto już został podstawiony. Jestem pewny tylko jednego człowieka, kapitana Granita. Rezyduje w koszarach i dowodzi wojskiem. Wie trochę o tym co się dzieje w okolicy, więc mógłbyś go odwiedzić i z nim pogadać. Daj mu to, — powiedział sierżant Rokatański, podając kawałek odręcznie zapisanego papieru. – będzie wiedział co robić i gdy wkroczymy do miasta, pomoże nam. O ile jeszcze żyje. — Wrócę za kilka dni, wpadnę tam i przekażę mu, oraz rozejrzę się po mieście, może znajdę jeszcze coś. * Rorsarch dotarł do miasta i ominął kontrolę, gdyż już raz go przeszukano. Dotarł do koszar i przekazał papier kapitanowi Granitowi. Ten powiedział tylko, że ma przyjść przed akcją to wyda swoim zaufanym ludziom odpowiednie rozkazy. Kazał też nie przejmować się skoszarowaną Gwardią, będzie jak to określił ‘bombowe pożegnanie’ z ich koszarami oraz podobne z ich kwaterą w budynku rady. Ostrzeżono go, że radny, który go wysłał, może dowiedzieć się o tym, że jest w mieście, więc kazał mu pod osłoną nocy wyjść z miasta. Strażnicy ‘przypadkiem’ zostawili na chwilę otwartą bramę i nie zauważyli jak wychodził. Przekradł się przez Podmiasto, które nigdy nie zasypiało, ale pewne jego części były pozbawione oświetlenia, więc dało się zniknąć. Upewniając się, że nie ma ogona, wyruszył do bazy, robiąc po drodze kilka postoi i klucząc. Dotarł do bazy i natychmiast poszedł spać. Kiedy się przebudził, zaczął ustalać plan akcji. - 97 - — Wpuszczę was wejściem awaryjnym, o określonej godzinie otworzycie główne wrota i przebiegniecie do budynku rady. W międzyczasie eksploduje tam kilka bomb, które zostały tam podłożone przez ludzi Granita, co wyeliminuje większość Gwardii. Ja będę w tym czasie w budynku koło biur radnych, będę w pokoju z tym, który zlecał mi zadanie. Kiedy wybuchną bomby, wy musicie już wchodzić do budynku i zabezpieczać dolne piętro. Zaraz potem wejdzie regularne wojsko a wy pójdziecie do góry. — Dasz radę samemu tam na górze? To będą jakieś dwie minuty zanim wejdziemy na piętro. — Dam sobie radę. Najwyżej użyję go jako żywej tarczy. — Mamy nadzieję, że sobie poradzisz. — Ta, ja też. — Słuchaj, moglibyśmy spróbować jednak... — Rób, albo nie, próbowania nie ma. – przerwał jednemu z żołnierzy Rorsarch. — Ten cytat przypomina mi takiego zielonego gnoma z przedwojennego filmu, co tak przestawiał szyk w zdaniu. Jak on miał na imię? Kłoda? Woda? – zauważył Rokatański. — Nie ma czasu na pierdoły, idziemy. – przerwał wszelkie dysputy Rorsarch. Po dobie intensywnej podróży dotarli w okolice miasta. Zaznali odpoczynku i nad ranem Rorsarch zaprowadził ich do awaryjnego wejścia, mówiąc, że o 9:15 mają otworzyć schron i rozpocząć szturm budynku. Miał niecałe dwie godziny na dotarcie do miasta. Przy bramie strażnik przepuścił go bez żadnej kontroli, mówiąc, że kapitan czeka. Dotarł do Granita i zsynchronizowali zegarki. O 9:14:45 miał odpalić ładunki wybuchowe w radzie miejskiej, a jego ludzie w budynku zablokować wejście i przepuścić komandosów. Ci w ciągu dwóch minut, mieli opanować siedem pokoi na parterze i wejść do góry. Rorsarch o 9:13 miał być na obiekcie a o 9:14 rozmawiać z jednym z radnych. O 9:10 opuścił koszary i ruszył żwawo do budynku rady. O 9:12 był pod gabinetem, w środku był jakiś petent. Kiedy o 9:13:30 nie zwolnił się gabinet, otworzył drzwi i krzyknął ‘Mam je!’, na co radny natychmiast wyprosił petenta. Rorsarch wyjął broń, wycelował w radnego i zatrzasnął drzwi. Kilka sekund później eksplozja zatrząsła budynkiem i dało się słyszeć strzały i drżenie ziemi z powodu otwierania się wrót schronu. — Co się dzieje? Weź tę broń! – zażądał radny. — O nie, jesteś moim zakładnikiem, nazisto. — Jaki nazisto? To wszystko brednie, nie wiem skąd ten pomysł. — Stąd. – powiedział Rorsarch, rzucając plany, które przechwycili. — Kurwa. No ale nic, i tak nas nie powstrzymacie. Moja śmierć nic nie zmieni. — Niby jak? – spytał Rorsarch, odsuwając się od drzwi i przechodząc do innego kąta pokoju, tak żeby nie być na ewentualnej linii strzału zza drzwi — Czekamy pod murami na sygnał, jak tylko umrę, otrzymają rozkaz natarcia! — Nie wierzę. — Niepokoi mnie twoja niewiara. Ale to już nie mój problem. Strzelaj, jeśli masz wątpliwości. - 98 - Kopniak wysadził drzwi i seria z karabinu wleciała do środka, odrywając rękę i głowę radnego. Rorsarch oddał kilka strzałów na oślep i zanurkował na drugi koniec pokoju. Kolejna seria rozpruła biurko a następna sprawiła, że do środka wleciał trup gwardzisty a do pokoju wbiegł komandos z drużyny Delta. — Wszystko w porządku? — Tak, dzięki że go załatwiłeś. — Drobiazg. Gigantyczna eksplozja rozbrzmiała obok budynku, Rorsarch wyjrzał przez mur i zobaczył kilkudziesięciu nazistów przedzierających się przez umocnienia i wybijających cywili. — Kurwa, szybko zbierzcie ludzi i spieprzajcie na dół, mamy tu inwazję! Momentalnie wszyscy zbiegli na dół i wspomogli wojsko, które rozproszyło się między budynkami i zaczynało odpierać natarcie. Początkowy impet dał jednak nazistom kilka budynków i pozycji obronnych. Wymiana ognia przybrała charakter pozycyjny. Granit przejął dowodzenie i kazał komandosom przedrzeć się przez zajęte osiedle, aby przełamać ich obronę. Rorsarch okopał się na jednym z okien koszar i raził przeciwników ogniem snajperskim. Niemcy szybko przeszli do ofensywy, używając miotaczy ognia, które dziesiątkowały obrońców. Podpalali każdy budynek, nie zostawiając nikogo. Po pewnym czasie, udało się zatrzymać ich ofensywę i rozpoczęto przegrupowywanie się. Rorsarch pobiegł do tymczasowego sztabu. — Zajęli budynek rady, spalili osiedla mieszkalne, okopali się w szpitalu i przyległych budynkach. – meldował żołnierz. — Wykurzymy skurwysynów, piątka ludzi pójdzie z granatnikami i ostrzelacie budynek rady miejskiej. Są jacyś cywile w szpitalu? – krzyczał wręcz kapitan. — Wyrzucali ich z okien, nikt nie przeżył. — Rozpierdolę gnoi własnoręcznie, to są jakieś bestie, nie ludzie. Ja wezmę z kilkoma ludźmi szturmem budynek rady, natomiast reszta czekać na pozycjach. Rorsarch, przyznaję ci dowodzenia nad dwójką snajperów, przebijcie się w okolice szpitala i wybijcie tych skurwieli co do jednego, byle z daleka. A teraz mówię do wszystkich! – zaczął krzyczeć – Nie brać jeńców, mordować ich jak tylko się wychylą! Rorsarch wziął swoich ludzi i zaczął przekradać się pomiędzy płonącymi budynkami i trupami ludzi do szpitala. Naprzeciw niego znajdowała się kostnica, z oknami, wychodzącymi na szpital. Wysłał tam jednego snajpera, kolejnego posadził za kupką gruzu, żeby obserwował drzwi. Przebiegł przez ulicę, za nim poleciały kule karabinowe posłane ze szpitala. Wspiął się na spalony budynek i zaczął strzelać do szpitalnych okien. Pod szpitalem leżały dziesiątki trupów, wszystkie wyrzucone z okien przez bestialskich napastników. Zastrzelił kilku nazistów i ciężki ogień maszynowy zmusił go do zmiany pozycji strzeleckiej. W międzyczasie usłyszał kilkanaście wybuchów i domyślił się, że rozpoczęto drugi już dziś szturm na budynek rady miasta. Przebiegł do innego budynku i zza rogu ustrzelił kolejnych szwabów, którzy znów ostrzelali jego pozycję. Nagle usłyszał strzały za drugim rogiem budynku i z wyciągniętym pistoletem sprawdził co to. Drużyna Alfa dobijała właśnie jednego z - 99 - nazistów, po czym rozpoczęli szturm szpitala. Ledwo otworzyli drzwi, wyleciał przez nie grad pocisków. Wrzucili do środka kilka granatów, co poskutkowało opuszczeniem przez drzwi sporej liczby oderwanych ludzkich członków. Jednak utrzymywał się silny ogień karabinowy, który zmusił komandosów do wybicia okien i wejścia przez nie. Nagła eksplozja rozerwała dwóch z nich, razem ze ścianą szpitala. Rorsarch wykorzystał to, strzelając do pozbawionych osłony nazistów. Pozostali przy życiu członkowie drużyny Alfa przedarli się do środka i przy wsparciu Rorsarcha i pozostałych snajperów, wyczyścili parter. Rorsarch wszedł za nimi na pierwsze piętro i zobaczył na własne oczy, co robi broń energetyczna, gdy jeden z komandosów wystrzelił od przebiegającego szkopa. Jego pancerz się rozpuścił, zaraz potem zdezintegrowała się tkanka, zostawiając po nim kupkę popiołu i nogi, które nie zdążyły spłonąć. Powietrze wypełnił zapach palonej skóry. Z pokoju za nimi wybiegł kolejny, zastrzelony przez Rorsarcha, który przy pomocy pistoletu przebił jego hełm i sprawił, że padł na ziemię. W końcu została już tylko grupka w jednym pokoju. Jeden z żołnierzy wszedł tam i po prostu wypchnął ich przez okno. Miasto tymczasem płonęło dalej, gdyż resztki sił napastników przebiły linie obrony i kontynuowały dzieło zniszczenia. Zniszczyli niemal pół miasta, zanim zostali osaczeni w hotelu, w którym niegdyś wynajmował pokój Rorsarch. Ostrzeliwali się coraz słabiej, a resztka armii wrocławskiej przy pomocy granatników odpłacała im za to co zrobili. Po blisko godzinie takiego ostrzały, budynek się zawalił a obrońcy byli dobijani strzałami w tył głowy. Po czterogodzinnym natarciu, naziści zostali wybici a większość miasta była zdewastowana bądź spalona. Kapitan Granit zebrał dostępnych ludzi i zaczęli przeszukiwanie pobojowiska w poszukiwaniu rannych. Ogółem zastrzelono osiemdziesięciu trzech nazistów, tracąc przy tym stu piętnastu ludzi a drugie tyle było ranne. Z trzystuosobowej armii i policji sprawnych było 58 osób. Miasto było spalone. Po dwóch dniach odbudowano mur i rozpoczęto usuwanie szkód. Szpital był zniszczony, więc kolejna setka ludzi zmarła, nie mogąc dostać odpowiedniej pomocy medycznej. Z drużyny Alfa ocalały dwie osoby, z Delty tylko sierżant Rokatański. Komandosi ujawnili rozwścieczonym ludziom działania radnych i ich powiązania z nazistami. Rorsarch był ranny w prawą nogę, jednak po kilku dniach sam opatrywał rannych. W schronie uruchomiono szpital, korzystając z resztek wyposażenia. Całe Podmiasto ze strachu przeniosło się do środka, co dostarczyło materiały budowlane do odbudowy. Kiedy przybyła karawana, zastała częściowo zdemolowane miasto, kontrolowane przez wojsko. Rorsarch zabrał się z nimi, żeby dotrzeć do Poznania i zostawić za sobą te okrutne widoki, które wryły się mu w pamięć. * Poznań. Po Wojnie miasto stało się siedliskiem wielu mniejszych gangów, które wyrzynały się radośnie, aż do momentu, gdy zostały cztery największe. Każdy z nich wyspecjalizowany był w jednym sposobie zarabiania pieniędzy, co wprowadziło chwilową równowagę, do momentu wkroczenia na scenę narkotyków. Jedna z rodzin -100- przestępczych, bo tak określały się gangi, zmieniła swój profil produkcyjny na używki, powodując odzew innej z rodzin, która przeciągnęła na swoją stronę pozostałe. Jednak pieniądze z narkotyków mnożyły się szybko i starczyło ich na uzbrojenie, co spowodowało, że Druga Wojna Gangów zakończyła się umocnieniem aktualnego podziału miasta, bez korzyści dla żadnej ze stron. Taką wersję historii miasta przedstawił jeden z karawaniarzy. Sama osada miała być podzielona na cztery części przez dwie ulice, nazwane Pierwszą Aleją i Drugą Aleją. Pierwsza dzieliła miasto na część wschodnią i zachodnią, Druga na północną i południową, przez co powstały cztery kwadraty, po jednym na rodzinę. Chwilowo panował status quo, ale narkotyki i pieniądze z ich sprzedaży zaburzały powoli równowagę sił. Doszli do Poznania nad ranem i w oczy od razu rzucały się prostytutki, stojące przy ulicach, zgarniające klientów. Narkomani leżeli pod ścianami, błagając o pieniądze, ćpając bądź zdychając. Na rogach ulic znajdowały się cztery oświetlone bary, po jednym w każdym kwadracie. Wzdłuż Drugiej Alei rozciągał się swoisty bazar, gdzie karawaniarze zaczęli wymianę. Rorsarch powiedział, że spotka się z nimi, jak przyjadą następnym razem, pożegnał się i poszedł w stronę Pierwszej Alei, gdy zaczepił go jeden z ćpunów. — Ty, ty w płaszczu. – wybełkotał narkoman. – Nie jesteś stąd, co? To uważaj w czym chodzisz, szare płaszcze to strój Vinazzinich. — Włosi? Tutaj? Skąd taka nazwa? – odparł zdziwiony Rorsarch. — Za kilka żetonów opowiem ci wszystko. — Trzymaj. — powiedział Rorsarch, wręczając mu garść srebrnych krążków. — Po Pierwszej Wojnie Gangów zostały cztery: Alkoholowcy, Burdelarze, Hazardowcy i Chemicy. Każdy z nich przejął kontrolę nad wszystkimi placówkami swojej profesji w całym mieście i głowy gangów ustaliły podział: północno–zachodnia część dla Chemików, północno–wschodnia dla Burdelarzy, południowo–zachodnia dla Alkoholowców a południowo–wschodnia dla Hazardowców. Po jakimś czasie postanowili zorganizować się na wzór rodzin mafijnych i tak powstali Vinazzini handlujący alkoholem, Tartalii zajmujący się prostytucją, Pastallo czerpiący zyski z kasyn i Renescini, którzy produkowali najróżniejsze chemikalia. Im powodziło się najgorzej, aż otrzymali Grzybogrzew, cholernie dobrą rzecz. Wszyscy co żebrzą na ulicy są od tego uzależnieni. Zaczęli rozprowadzać to po mieście, zgarniając forsę. Potem zaczęli rozprowadzać to po okolicznych wiochach i pozostałe rodziny coraz mniej to tolerowały. Nagle zaczęły się pojedyncze morderstwa członków tych rodzin, zamachy, napady na lokale. Rozzuchwaleni Renescini wykorzystywali pieniądze i wpływy, aby osłabiać resztę rodzin. Te zebrały się pod przywództwem Vinazzinich i rozpoczęły otwartą wojnę. W trwającym miesiąc konflikcie zginęło wiele osób, ale nikt nie zdobył przewagi. W końcu ogłoszono rozejm, ale ostatnio sytuacja znów robi się napięta. A jeśli chodzi o twój strój, uważaj, bo możesz dostać kulkę za domniemaną przynależność do Vinazzinich. To samo czeka cię w białym garniturze, to ubiór Pastallo, z kolei za chodzenie w dresie czteropaskowym uważanym się jest za jednego z Tartalli. Natomiast Renescini zawsze mają niebieski krawat na wierzchu. -101- — Dzięki za tę garść informacji. – odparł Rorsarch. – A teraz wyjmij dłoń z kieszeni mojego płaszcza, zostawiając wszystkie żetony, albo za chwilę zostanie ona tam a ty, będziesz biegał po ulicy, drąc się i krwawiąc z kikuta, który ci zostanie. — Wyluzuj facet, spokojnie. – odparł przestraszony ćpun. – Już wyjąłem, spoko. — Ja myślę. Rorsarch udał się w stronę dzielnicy, która miała należeć do Vinazzinich. Bar na rogu, o nazwie wyróżnionej niedziałającym częściowo neonem, ułożonym w wyraz ‘Klub Rekina’, prezentował się okazale na tle szarych, podniszczonych budynków. Przy wejściu stało dwóch bramkarzy w szarych płaszczach i kapeluszach, kiedy przechodził koło nich, zmierzyli go spojrzeniem ale nie sięgnęli po broń. Rorsarch wszedł do baru i usiadł przy kontuarze. Barman natychmiast podszedł i powiedział: — Wiemy, kim jesteś i tylko z tego powodu nie dostałeś kulki w łeb za to, że chodzisz w tym płaszczu. Szef chce się z tobą widzieć i zaraz podeśle kogoś po ciebie. Póki co masz tu gratis trochę bimbru, — powiedział nalewając przezroczysty płyn do niemal czystego kieliszka. Rorsarch pił powoli, wciąż pamiętając moc tego alkoholu. Po chwili podszedł do lady kolejny facet w płaszczu, bez kapelusza, za to z bronią na widoku. — Rorsarch, tak? Chodź do góry, szef kazał ciebie zaprosić. Weszli po schodach, na ich szczycie poddano go rewizji, zabierając mu broń, gogle i maskę, kapelusz zostawili w spokoju. Kiedy upewnili się, że nie ma nic, czym mógłby zabić głowę ich rodziny, wpuścili ich do gabinetu. Ten, ładnie obłożony mahoniowymi deskami, z grubą wykładziną na podłodze, solidnym biurkiem i podobnym krzesłem, nie pasował do zniszczonego miasta. Na krześle siedział wysoki człowiek w garniturze, z bronią na biurku, dwoma kieliszkami i butelką jakiegoś bursztynowego napoju. — Witaj. Na wstępie ostrzegam cię, że twój strój sugeruje przynależność do mojej rodziny, co może przysporzyć ci kłopotów z jej strony jak i ze strony Renescinich. Moi ludzie są nieco nadgorliwi, ale powstrzymali się przed jakimś rozbojem, jesteś zbyt utalentowanym człowiekiem. Jednak zanim przedstawię ci jakąkolwiek ofertę, jaki jest twój stosunek do narkotyków? — Nie używam i uważam to za cholerne świństwo. – odpowiedział Rorsarch, wiedząc że to chce usłyszeć mafiozo. Nie kłamał zresztą, więc nie miał problemu z udzieleniem takiej odpowiedzi. — Miło mi to słyszeć, — odpowiedziała głowa rodziny, wstając zza biurka i zaczynając nalewać alkohol do kieliszków. – gdyż jak już może wiesz, mamy tutaj pewne problemy z ich twórcami i dilerami. Podał Rorsarchowi kieliszek i sam napił się z drugiego. — Słyszałem nieco od ćpuna na temat miasta i słyszałem o rosnącym napięciu między rodzinami. — Opowiem ci wszystko jak to wyglądało z mojego punktu widzenia. Po tym jak zbieranina ludzi, którymi dowodziłem przejęła kontrolę nad wszystkimi bimbrowniami w mieście i pokonaliśmy inne gangi w tej dzielnicy, ułożyliśmy się z przywódcami -102- innych największych organizacji i podzieliliśmy miasto według naszych specjalizacji. My produkowaliśmy alkohol, Burdelarze przejęli prostytucję, Hazardowcy rozkręcili sieć kasyn a Chemicy produkowali różne stymulanty. Z czasem zmieniliśmy nieco system organizacyjny i staliśmy się rodzinami mafijnymi. Jako Vinazzini, staliśmy się największymi producentami bimbru w okolicy, Tartalli otworzyli nowe burdele i zostawili tylko kilku niezależnych alfonsów na ulicach, którzy płacą im haracze, Pastallo pootwierali nowe kasyna a Renescinim zaczęło wieść się coraz gorzej. Ich stymulanty, bardzo dobra rzecz dla naszych ludzi, było cholernie drogi i nie kupowano ich nigdy w dużych ilościach. Taki zwykły stymulant adrenaliny kosztuje trzysta żetonów, gdy litr naszego bimbru to wydatek stu. Rozcieńczamy go i sprzedajemy za trzysta. Kasyna Tartallich przyciągają ludzi z całej powojennej Polski, więc ci też nie narzekają na zyski. Natomiast prostytucja, cokolwiek by się nie stało, człowiek zawsze musi pociupciać. Renescinim biednieli w zastraszającym tempie, aż rok temu zsyntetyzowali Grzyobogrzew. Gówno, które uzależnia i sprowadza na ciebie narkotyczne wizje. Zaczęli to rozprowadzać i zbijać fortunę, po czym rozzuchwalili się i spróbowali przejąć kontrolę nad miastem, przez zamachy, łapówki, sabotaże. Wypowiedzieliśmy im otwartą wojnę, która nic nie zmieniła. Pół roku temu uzgodniliśmy rozejm i od tego czasu oni dalej rosną w siłę i ostatnio znów doszło do kilku skrytobójstw. Sytuacja się powoli zaognia a nie mamy zamiaru angażować się w kolejną wojnę. — Domyślam się, że to ja mam coś tutaj zmienić? — Widzisz, wszystkie rodziny czerpią zyski z niezbyt legalnych bądź moralnych źródeł. Wiemy, że to złe i nie powinniśmy tego robić, ale świat nigdy nie był dobry i przyjazny. A teraz już na pewno taki nie jest. Ale nawet w naszej działalności mamy niepisany kodeks, który mówi: ‘nie dla prochów’. Renescini złamali tę zasadę i są tak potężni, że tylko trzy rodziny na raz mogą ich powstrzymać. Obawiamy się, że w końcu nas przerosną i przejmą miasto. Nie jesteśmy altruistami ale mimo wszystko, nie chcemy żeby ludzie truli się tym świństwem. Poumierają od tego szybciej niż od naszej działalności. Jesteś człowiekiem z zasadami, jak nam się wydaje a potrzebujemy kogoś, kto po prostu przy naszym wsparciu, uderzy w ich słabe punkty i zmniejszy zagrożenie z ich strony. — No dobra, załóżmy, że wszystko się udało, Renescini rozbici. Kto przejmuje kontrolę nad ich częścią miasta? W końcu to blisko kilometr kwadratowy ziemi. — Jeśli to się uda, zamierzamy scentralizować władzę w tych okolicach i utworzyć tam coś w rodzaju dzielnicy rządowej. Wokół nas jest pełno mniejszych wiosek i można by to wszystko scalić w jeden organ. — Federacja Poznańska? Ciekawy pomysł, biorąc pod uwagę, czym zajmuje się większość miasta. — Oferujemy usługi na które jest popyt. I robimy to przynajmniej w miarę uczciwie. Pytanie brzmi: czy chcesz nam pomóc? — Co ja z tego będę miał? Poza satysfakcją, że ocaliłem Polskę od zalewu jakimiś narkotykami o podejrzanej nazwie. -103- — Na czas trwania operacji masz zapewnione wsparcie finansowe i personalne a jak się uda, wszystko co oferuje ci miasto, będziesz miał za darmo. Poza tym, może dostaniesz pewien prezent, wszystko zależy od tego, czy naszym tęgim mózgom się wszystko uda. — Dorzućcie dziesięć tysięcy żetonów płatne po wszystkim, a się zgodzę. — Dajemy ci pięć plus 25% gotówki, która zostanie w skarbcu Renescinich po ich zlikwidowaniu. — Zgoda. Macie już jakieś plany działania? — Mamy dane wywiadowcze, pewne domysły i kilka pomysłów. Póki co, nie zobaczysz wszystkiego, będziesz stopniowo wtajemniczany, dopóki nie będziemy pewni, że możemy ci zaufać. Jedynym problemem z tobą jest twoja popularność. Jeśli Renescini dowiedzą się o tym, że jesteś w mieście i byłeś tutaj, bezzwłocznie cię zabiją bądź spróbują przekabacić na swoją stronę. Będziesz musiał wyjść z miasta, zmienić ubranie, nie używać swojej chusty ani kapelusza. Cokolwiek co mogłoby cię zdradzić musisz zostawić u moich zaufanych ludzi w pobliskiej wiosce, powiemy ci jak trafić. Oczywiście możesz spróbować swoich sił jako w stu procentach ty, ale nie wiem czy długo pożyjesz. — Zanim cokolwiek zrobię, chciałbym wpaść do baru konkurencji, wybadać grunt. Dowiem się tego i owego i wpadnę gdzieś zdać mój ubiór i resztę gadżetów. — Jeśli nas zdradzisz, to zanim wyjdziesz z miasta, dostaniesz kulkę w łeb. Mamy swoich informatorów i dowiemy się jak będziesz próbował coś wykręcić. — Spokojnie, nie mam zamiaru was wsypać. Wyszedł z pokoju, odebrał broń i fragmenty odzienia i wyszedł przez bar na ulice. Skierował swoje kroki na drugą stronę ulicy, do oświetlonego na seledynowo przybytku Renescinich, znanego jako ‘Błękitna iluzja’. Barwa światła wewnątrz była taka sama jak na zewnątrz, kilkanaście stolików w środku było przezroczystych, siedzieli przy nich głównie ludzie z niebieskimi krawatami. Ledwo podszedł do kontuaru a już dwójka panów, którzy lubili mieć łyse głowy, podeszła do niego z dwóch stron. — Ty koleś, szef chce cię widzieć. – zaczął poprawnie gramatycznie jeden z nich, choć nie wyglądał na takiego, który umie poprawnie złożyć zdanie. — Prowadźcie zatem. — Hę? Zatem? – spytał wyraźnie nierozumiejący tego słowa pan w krawacie. – Ty masz iść z nami do szefa, nie jakieś, kurwa, tam zatem. — Erm, no to poprowadźcie mnie więc. – odparł wyraźnie skonfudowany inteligencją swoich przewodników Rorsarch. Tym razem gabinet szefa mieścił się w podziemiach, wejście na schody było dyskretnie ukryte za kotarą umiejscowioną za barem. Zszedł po drewnianych schodach na dół, gdzie czekała dwójka ludzi w błękitnych garniturach z obowiązkowym niebieskim krawatem. Byli wyraźnie bardziej elokwentni od swoich poprzedników na górze i po zrewidowaniu przybysza, kazali mu poczekać, gdyż szef ma interesanta. Po chwili dało się usłyszeć zbliżający się do drzwi głos, miotający przekleństwa. Otworzyły się i wyszedł z nich człowiek w poplamionej koszulce z napisem F.B.I. co było na dole -104- rozwinięte jako Female Body Investigator. Krótkie spodenki, sandały z obowiązkowymi skarpetami i ogolona twarz nie wskazywały, żeby ten człowiek spędzał dużo czasu na ulicy, co okazało się mylące. — Skąd ja, kurwa, wezmę dodatkowe pięćdziesiąt żetonów na ten jebany haracz? Kurwa, ćpuny to nie są pieprzeni miliarderzy i jak będę z nich zdzierał to więcej nie kupią u mnie, bo jakiś chujek, który ma lewy towar i sprzedaje to gówno pięć jebanych żetonów mniej niż oficjalny sprzedawca. A to, że ludzie mają gorszą jazdę i zdychają po tym szajsie, to już ich kurwa nie obchodzi, kupują, bo tanie. Powiedzcie szefowi, — zwrócił się do dwójki ochroniarzy. – żeby sobie sam, kurwa, wyszedł i rozprowadzał towar a nie siedzi w tym pierdolonym gabinecie i nie wystawia rąbka dupy żeby mu jej nie upierdolili. Miotający przekleństwa diler wszedł po schodach do baru a Rorsarcha wpuszczono do gabinetu. Ten był obity niebieskim pluszem, z kilkoma fotelami i jednym większym, przypominającym tron na którym siedział łysy człowiek, ubrany w biały garnitur i niebieski krawat. — To ty jesteś Rorsarch, tak? Siadaj na fotelu, jest dla ciebie praca. Rorsarch usiadł w wygodnym fotelu i zaczął słuchać szefa Renescinich. — Jak zapewne wiesz, handlujemy prochami. To dobry biznes a ludzie sami się trują, nie zmuszamy ich. Sęk w tym, że te trzy pozostałe rodziny, starają się być tradycyjni aż do bólu i nie chcą zgodzić się na narkotyki. Wszystkim kieruje ten stary ramol, Vito Vinazzini. Płacę ci dwadzieścia tysięcy za posłanie tego starego skurwiela do piachu. Trzydzieści, jeśli zrobisz to zaraz po wyjściu z tego pomieszczenia. — Jak zapewne wiesz, byłem w jego barze i złożył mi niemal identyczną ofertę dotyczącą ciebie. – odparł Rorsarch. – Fakt, że nie przemyciłem tutaj żadnej broni oraz to, że nie próbuję ciebie zabić fotelem, świadczy o możliwości wykonania obu tych zleceń. Albo macie jakąś wykonalną pracę, albo sobie stąd idę i porozbijam się po okolicy. — Twardo pogrywasz, oferuję ci pięćdziesiąt tysięcy, a sześćdziesiąt jak wpakujesz mu kulkę z odległości mniejszej niż pięć metrów. — To jest niewykonalne, nie wychodzi z gabinetu niczym ty, musiałbym sforsować cały bar. W pojedynkę nigdy tego nie zrobię, a sam fakt, że nie wysłałeś jeszcze swoich ludzi, żeby to zrobili świadczy o ochronie tego lokalu. Skoro nie masz innej roboty, to muszę podziękować za rozmowę i wyjść. — A wypierdalaj stąd, tchórzliwy pałkensie. Rorsarch wyszedł z gabinetu, odbierając swoją broń i rozmyślając nad sumami, jakie oferował mu szef rodziny. Za taką forsę mógłby założyć własny gang, kupić mu broń, kupić siedzibę i jeszcze by zostało. Zastanawiał się, czy to nie był jakiś blef, czy też chciano mu zaimponować fortunką. Wyszedł z baru i kierował się wzdłuż Pierwszej Alei, gdy podszedł do niego jakiś żebrak w szacie mnicha. — Więc Wybrańcem jesteś ty. – powiedział skrzekliwym głosem. — Jesteś albo narąbany albo naćpany, idź gdzieś odpocząć. — Nie, nie, Wybrańcem być ty. Moc silna w tobie jest, lecz treningu ci brak. -105- — Naprawdę, radzę ci iść stąd zanim wyciągnę nóż i zacznę cię odganiać. — Wyciągaj więc, treningu ci udzielę. Rorsarch wyjął błyskawicznie nóż z pochwy i niemal w tym samym momencie żebrak złapał go za dłoń i wyrwał mu nóż, po czym serią niemal nieuchwytnych okiem ruchów przystawił mu go do gardła. — Trening ci niepotrzebny, hmm? Zginąć możesz w chwili jednej, nie lekceważ potęgi Mocy. Zaskoczony możliwościami bojowymi żebraka postanowił zgodzić się na trening. Jego sposób mówienia i ta tajemnicza Moc przypomniały mu znów stary przedwojenny film, Gwiezdne Boje, czy jakoś tak. A konkretniej jakiegoś starego, zielonego, małego pierdziela. — Dobrze, mistrzu, udziel mi więc lekcji. — Za stary na trening jesteś, jako Wybraniec groźny być możesz. — Słuchaj, najpierw oferujesz mi trening a teraz go odmawiasz? Gdzie tu logika? — Niepoznane Mocy ścieżki są. Poznać je może jednak je porcja kolejna ziół z mej laski, ach gdzie jest ona. Żebrak zaczął szukać po swoich kieszeniach aż wypadł z niego mały, przezroczysty, zamykany hermetycznie woreczek z napisem ‘‘Grzybogrzew’’. Tak jak podejrzewał, żebrak był naćpany, jednak miał cenne umiejętności do zaoferowania. Podejrzewał, że za chwilę powie mu, że przyjmie go na trening, jeśli wykona dla niego zadanie odnalezienia ziół z jego laski, która będą kolejną porcją narkotyku. — Ach, na trening przyjąć cię mogę, jednak ścieżek Mocy dojrzeć nie mogę. Uczniu mój, udaj się na poszukiwanie ziół moich, czekać będę ja tu. Rorsarch udał się na poszukiwanie jakiegoś dilera i po chwili zauważył gościa, który przed nim był w gabinecie szefa Renescinich. — Słuchaj, potrzebuję działki. — O, nowy klient, za dwadzieścia pięć żetonów dostaniesz jedną. — Dawaj. – powiedział zdecydowanym tonem Rorsarch, sięgając po swoja kurczącą się fortunkę. Z porcją narkotyku, udał się do ‘Mistrza’, aby ten nauczył się posługiwać go w ten niesamowity sposób nożem. — Mistrzu, mam zioła z twojej laski. – powiedział, hamując śmiech. — Mmm, zioła moje, zaraz Mocy potęgę ujrzę i trening twój poprowadzę. – błyskawicznie wciągnął brązowy proszek i po chwili bełkotania w stylu ‘Mmm, kabanos dobry być’, zaczął pokazywać mu różne sztuczki z nożem. Po blisko godzinie obserwacji w nikłym świetle latarni ćpun nagle położył się na ziemię. Rorsarch przykucnął przy nim i usłyszał ostatnie słowa umierającego narkomana. — Odejść już muszę, ciemność spowija przyszłość, także twoją. Tak, ojcem on twoim jest. Zmierzyć się z nim musisz i pokonać go. Mrok skrywa przeszłość twoją i musisz wiedzieć, że jest jeszcze jeden... eegh... – wydał z siebie ostatni jęk i po prostu umarł. Zaskoczony tym nagłym zgonem i ostatnimi słowami, które uznał za wybitny ćpuński bełkot, udał się do osady, w której miał zostawić swój sprzęt. -106- Rorsarch w ciemności udał się do miejsca, w którym miał się skontaktować z rodziną Vinazzinich, gdy nagle otrzymał mocny cios w tył głowy, nie zasygnalizowany przez niezawodny dotychczas czujnik ruchu. Ogłuszony, padł bezwładnie na ziemię. * Znów był na pustyni, wędrując tym razem na północ. Nagle z piasku podniosła się czaszka, która zapłonęła czarnym ogniem i zaczęła konwersację z Rorsarchem. — Witaj ponownie. Tym razem wędrujesz w innym kierunku, nie dziwi cię to? — To mój sen i skoro wędruję tam, to w jakimś celu. – odparł Rorsarch. — No tak, to ma sens. Tylko po co tam? Nie ma tam zbyt wielu zamieszkanych osad, jedynie kilka baz wojskowych, które być może przetrwały. Czego ty możesz tam szukać? — Odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, bo w sumie tylko tego poszukuję. — A doktor? — On będzie jedną z odpowiedzi, a raczej to, co z niego zostanie. — No tak, chcesz się zemścić, wiem nawet, dlaczego. — I niech tak zostanie, nie chcę do tego wracać. — A co z pomocą mafiozom? Zrobisz to tylko dlatego, że przyniesie ci to zysk? — Widzisz inny powód? Komukolwiek bym nie pomógł, to nie da się tego nazwać niesieniem dobra, mogę wybrać tylko mniejsze zło, którym są Vinazzini. — Fakt, ale co jeśli ktoś ciebie okłamuje? Rzuciłeś się w tę sprawę od razu, bez jakiś konkretniejszych informacji. — To mój błąd, ale przynajmniej jeśli będę już nierozpoznany mógł przemieszczać się po mieście, to na pewno zrewiduję moje informacje. — Sęk w tym, że jedna z rodzin będzie wiedzieć jak wyglądasz, więc nie będziesz swobodnie poruszał się po mieście. — Nie mam wyjścia, od kiedy wszedłem do miasta, zauważyłem, że ktoś mnie obserwuje. Pewnie byli to ludzie rodzin. — A może ktoś jeszcze? Wiem, że nie daje ci to spokoju. W końcu zaczynasz być znany na Pustkowiach. Jako jego opoka, bohater. — Nie chcę być bohaterem. To takie szufladkowanie człowieka w jakiejś kategorii, że on jest dobry i zawsze pomoże tym innym dobrym. A ja nie chcę taki być, nie chcę stawać po czyjejkolwiek stronie, pomagam bo po prostu wiem, że tak wypada. — I nie masz odwagi zostawić kogoś z problemem. Mogłeś olać najeźdźców i tych dezerterów, ale ciebie to po prostu zaciekawiło. — Było, minęło. Ale trzeba rozwalić kartel Renescinich, narkotyki nie powinny rozprzestrzenić się po Pustkowiach. — Takie jest twoje przekonanie. Wiesz, że w pojedynkę nic nie zdziałasz, więc musisz oprzeć się na pomocy innych rodzin. — Może dzięki temu przestanę być tym dobrym. W końcu pomogłem przestępcom! -107- — To ma sens. A na jakie pytania chcesz poznać odpowiedzi, że tak wędrujesz? — Jesteś tworem mojej wyobraźni, wiesz bardzo dobrze. — Ale powinieneś je sobie jasno postawić, żeby wiedzieć, na czym się skupiać. — Najważniejsze dla mnie, to znaleźć doktorka. Potem stoi kwestia nazistów i to tyle. — Powinieneś podjąć jakieś działania w tym celu, czyż nie? — Najpierw potrzebuję pieniędzy na moje poszukiwania a tutaj trafia się niesamowita okazja. Doktorka można znaleźć zapewne tylko przez system schronów rządowych, wiem, że przeżył, a że jego twory przemierzają Pustkowia, to na pewno znalazł jeden z nich, bo tylko tam mógł znaleźć odpowiednią technologię. Naziści to mglisty problem, każdy wie, że trzeba temu przeciwdziałać, ale mało kto ma pomysł jak. — No, dobra, załóżmy że wszystko ci się udało, co wtedy? — Wtedy? Najpierw muszę to wszystko przeżyć, żebym mógł myśleć. Nie jestem superherosem, chociaż za takiego pewnie uchodzę. Nie znam odpowiedzi na to pytanie, po prostu nie wiem. — A może nie chcesz żyć po tym wszystkim? Nie masz pojęcia, czy wytrzymasz to psychicznie, przecież na pewno zabijesz jeszcze niejednego człowieka, a ty powoli zaczynasz kruszyć mur swojej obojętności na śmierć ludzką. — Znów zaczynasz, dopiero jak podniosłem się po twoim ostatnim ataku. Naprawdę, nie rób tego. — Czemu? Powinieneś mieć świadomość swoich decyzji, swoich czynów. Czyżby cię przytłaczały? — Nie, ale ty sprawiasz, że odgrzebuję stare wspomnienia, o których chciałbym zapomnieć. — Bo to właśnie jest jedna z twoich decyzji. To ty chciałeś pomagać Steinmanowi. Widziałeś, jak pogrąża się w szaleństwie i... — Nie wiedziałem nic o tym, co planuje! – krzyknął Rorsarch zarówno we śnie jak i w realnym świecie. — A czy gdybyś wiedział, czy nie zrobiłbyś czegoś, aby przerwać jego „projekt”? — Dowiedziałem się za późno! Ale nie będę się obwiniać o to, że zbyt późno połączyłem zniknięcia strażników z tym, że zamykał się na całe dnie w gabinecie!— Ale to z twojej winy wybuchł schron. Zabiłeś niewinnych ludzi. Za to też się nie będziesz obwiniać? Za to że oni wszyscy są straceni, jak łzy w deszczu? —To nie był czas, żeby umierać! Musiałem uciekać! — Uciekłeś i jednocześnie się zmieniłeś. Stałeś się pozbawionym uczuć człowiekiem, który postanowił się kiedyś zemścić na swoim byłym nauczycielu. — Nauczycielem był dobrym. — No dobrze, uciekłeś. Postanawiasz zakryć twarz. Czemu? Przecież najprawdopodobniej nie przeżył eksplozji, więc by cię nie poznał. — Nie mogłem być tego pewien, teraz już nie jestem. -108- — Nie oszukasz mnie, przecież jestem częścią twojego umysłu. Wiem dobrze, czemu to zrobiłeś. — To po co pytasz? — Teraz to już nieważne. Zdałeś już sobie sprawę z tego, że śnisz. A pamiętasz jak zasnąłeś? — Nie... Nagle pustynia zaczęła znikać i przeobraziła się w jasne, drażniące oczy, białe światło. Rorsarch ocknął się i zobaczył, że znajduje się w białym, najprawdopodobniej sterylnym pomieszczeniu, odziany jedynie w bieliznę, leżał w łóżku, przypominającym swym kształtem wydrążoną kłodę drewna. — Witamy w Kutnie, Rorsarch. – oznajmił mu dźwięk, którego pochodzenia nie mógł zlokalizować. * Rorsarch wstał z wydrążonego łóżka i rozejrzał się. Znajdował się w białym pomieszczeniu, z dużą, plastikową szybą na jednej ze ścian i drzwiami obok. — Proszę się nie denerwować, zaraz zwrócimy pańskie odzienie i wyjaśnimy sobie kilka rzeczy. Nagle drzwi rozsunęły się i wsunięto przez nie paczkę z jego strojem, ale nie znalazł tam swojej broni. Ubrał się pospiesznie a gdy to zrobił głos znów się odezwał. — Po pierwsze, przetrzymujemy tu pana aktualnie wbrew pana woli, mamy nadzieję, że zechce pan z nami współpracować. Wiemy kim jesteś oraz kim byłeś i potrzebujemy twojego wsparcia. Jeśli odmówisz, zostaniesz stąd wydalony, jednak uprzednio zostaniesz ogłuszony, abyś nie poznał lokalizacji tego schronu. — Przecież mi powiedzieliście, że jestem w Kutnie. — Zagrywka na zmylenie, nie przewidziałeś tego? — Fakt, mój błąd. Kiedy zobaczę jakichś żywych ludzi? — Jeśli nie będziesz agresywny, zaraz. — Nie mam zamiaru używać siły, raczej. Drzwi wsunęły się do góry i pojawiła się w nich dwójka ludzi z małymi, dziwnymi pistoletami. Ubrani byli w mundury z oznaczeniami dawnego Wojska Polskiego. Ponaglili go ruchem dłoni do wyjścia. Rorsarch postanowił nie zwlekać i wyszedł z pomieszczenia. Jak się okazało, był w szpitalnej części bunkru, który wyglądał na używany i przeznaczony raczej do celów wojskowych. Wszyscy nosili mundury, nawet tych kilku lekarzy, których zauważył w drodze do poziomej windy. Wsiedli do windy i po krótkiej jeździe znaleźli się w centrum dowodzenia schronu. Wyszedł, wciąż z dwójką ludzi, którzy nie odstępowali go na krok. — Witam pana, panie Rorsarch. – rozległ się głos, który należał do starszego człowieka w mundurze. — Witam, panie...? – odpowiedział Rorsarch. — Jestem generał Pasztuński, dowodzę tym bunkrem. -109- — Czemu jestem tu przetrzymywany? Bo miałem się podjąć pewnej pracy w Poznaniu i nie chciałbym wyjść na niekompetentnego człowieka. — Twoja praca jest właśnie wykonywana przez oddział moich ludzi, więc nie musisz się o to martwić. Jesteś tutaj z powodu swoich zdolności, sławy a także przeszłości. — Przeszłości? Którego z jej elementów? — Pańskiego wkładu w badania pod przewodnictwem dr Steinmana. Wiemy co robił przed Wojną, kilka dni przed nią zniknął i tylko trafiliśmy na jego zdjęcie w kartotece Schronu Numer Pięć, którą namierzyliśmy niemal trzydzieści lat po jej wykonaniu. — Był zerowy, chyba że wkładem nazywa pan zakończenie jego doświadczeń. — Eksplozja w Piątce zatarła wszelkie ślady, kiedy przybyliśmy do schronu, napotkaliśmy tylko gigantyczny krater, powstały przez zawalenie się większości miasta. Nie mieliśmy pojęcia na temat tego co się tam stało, komunikacja z wami urwała się jeszcze w 2044, kartotekę znaleźliśmy dopiero w jednym z awaryjnych węzłów komunikacyjnych, jednak pewien wojskowy, który dokonywał zwiadu w Radomiu, dowiedział się o panu i o tym, w którym schronie przeżył pan Wojnę. Interesowaliśmy się panem od kiedy zauważyliśmy pana w Lublinie, a kiedy dowiedzieliśmy się o tym, skąd pan pochodzi, postanowiliśmy pana przechwycić. — Jak mnie zauważyliście w Lublinie? — Dwójka naszych ludzi namierzyła pana w pobliżu schronu, od tego czasu był pan pod obserwacją. Potem zniknął pan na jakiś czas, ale odnalazł się we Wrocławiu, już po odparciu nazistów. — No dobra, więc jesteście Pancerniakami, czyż nie? — Tak nas nazwano i wychodzi na to, że tak już zostanie. Aby uprzedzić twoje pytania, jest to schron militarny, trafiliśmy tutaj zaraz po rozpoczęciu nuklearnego tenisa. Komunikacja została zerwana a my wyłączyliśmy Skynet, gdyż podejrzewaliśmy, że jest on kontrolowany przez siły zewnętrzne. Lata mijały, a my powoli wypuszczaliśmy małe patrole, później już zwykłych ludzi, którzy wtapiali się w tłum i stawali się naszymi agentami. Wiemy o większości osad i o ich problemach. O tobie usłyszeliśmy, kiedy dostarczyłeś odrobinę technologii pod postacią PETA do Radomia a trochę później natknęliśmy się na ciebie w Lublinie. — No dobra, do czego jestem wam potrzebny? — Widzisz, naziści niemal całkowicie przejęli kontrolę nad północą Polski. Co prawda niepostrzeżenie, ale Toruń jest ostatnią osadą, wszystkie umieszczone dalej zostały zniszczone. I tak czekał je ten los z powodu warunków atmosferycznych, jednak naziści przyspieszyli ten proces. Pojedyncze osady nie mają szans w starciu z nimi, ale gdyby udało ci się przekonać przywódców tych największych do współpracy z nami, moglibyśmy odeprzeć ich ataki i stworzyć coś na wzór luźnego państwa. — No cóż, wy macie zapewne uzbrojenie a oni mają ludzi, tylko czy macie jakiekolwiek dane na temat nazistów? -110- — Znamy tylko ich możliwe terytorium oraz lokalizację kilku schronów niemieckich na wschodniej granicy, gdzie mogą mieć bazy. Nie wiemy ilu ich jest ani co mają za uzbrojenie. Jednak jak sam widziałeś, potrafią całkiem mocno uderzyć. — Tak, spustoszyli Wrocław w dość szybkim tempie. — No właśnie, oni są nastawieni na niszczenie i tyle. Nie przejawiają jakiś wyższych celów, przynajmniej na razie. — Macie sensowny plan i nie widzę problemu, żeby wam nie pomóc. Radom zapewne spokojnie przyjmie te warunki, Łódź ma dość silną armię i nie pogardzą dodatkowym uzbrojeniem. Wrocław jest zniszczony więc przyjmie każdą pomoc. Natomiast nie wiem jak to wygląda z Poznaniem. Jest co prawda luźny układ trzech rodzin, ale uwarunkowany wspólnym wrogiem. Gdy on zginie, ten układ nie ma szansy. — A co jeśli, dowiedzieliby się, że w tych narkotykach maczali palce naziści i że mogą je dalej rozprowadzać? — Sprytnie pomyślane, wrogiem staliby się naziści. Ale wrogiem zewnętrznym, w mieście nic by im już nie zagrażało. Nie wiem czy się na to nabiorą. — Postaramy się, żeby wyglądało to realnie. Jutro powinny wrócić drużyny, które tam wysłaliśmy i dowiemy się jak poszło. W międzyczasie możesz swobodnie poruszać się po schronie oraz korzystać z jego zasobów. Twoja broń zostanie ci zwrócona do wieczora, ale wciąż mamy ciebie na oku. — Bez obaw, samobójstwem byłoby kierowanie na was muszki pistoletu. — Jesteś rozsądnym człowiekiem. Jest jeszcze jedna sprawa związana z twoją przeszłością. Wiemy, kogo szukasz, ale nie wiemy, czemu. Mamy jednak coś, co może ci pomóc. Widzisz, ostatnio na Pustkowiu znaleźliśmy coś niepokojącego. Chodź ze mną, na poziom laboratoryjny. Weszli do windy, już bez obstawy i zjechali na niższy poziom. Charakteryzował się szarymi ścianami i wieloma laboratoriami, w których trwały jakieś prace. Doszli do sporej wielkości stalowych drzwi, strzeżonych przez dwójkę ludzi. Zasalutowali dowódcy, który przy użyciu karty magnetycznej, otworzył wrota. W środku stał metalowy stół, nakryty białym płótnem, które zradzało, że coś jest pod nim. Generał podszedł do stołu i zerwał płótno. Oczom Rorsarcha ukazał się humanoidalny robot, przypominający Terminatora z przedwojennych filmów fantastycznych. Jedynie głowa była nieco większa, przy tym robocie czaszka była otwarta. Na plecach znajdował się sporej wielkości bak, podpięty siecią rurek do czaszki robota. Generał sięgnął pod stół i wyjął z niego nieprzezroczysty pojemnik, po czym zaczął manipulować przy zamku i jednocześnie mówić: — Patrol napotkał to coś tydzień temu, na północ stąd. — Północ stąd czyli? — Naprawdę jesteśmy w Kutnie. Posiadamy kilka pojazdów na energię termojądrową, więc bez problemu pokonujemy większe odległości. W ten sposób trafiłeś też tutaj. Właśnie, musisz naprawić swój czujnik ruchu, nasz człowiek przeciął ci go nożem w Poznaniu. -111- — Ten ćpun? Rzucający cytatami tego zielonego gnoma? — Mhm. Jak już mówiłem, spotkaliśmy to coś na Pustkowiu, ledwo idące. Nie było agresywne, po chwili zamarło i po prostu przestało działać. Przetransportowaliśmy to tutaj i otworzyliśmy czaszkę. Zamek kliknął i wieko uchyliło się. — W środku było coś takiego. – powiedział generał, pokazując wnętrze pudełka Rorsarchowi. W pudełku znajdował się najprawdziwszy, ludzki mózg. Z tym, że martwy. Miał kilka plastikowych wszczepów, zapewne pobierających pokarm ze zbiornika. — Jeśli się nie mylę, to robot przestał działać, gdy zmarł mózg. Ten zaś przestał działać, gdy skończyło mu się pożywienie ze zbiornika na plecach. Tyle mogę powiedzieć na pierwszy rzut oka. — Nasi naukowcy mówią to samo, ale czy rozpoznajesz tutaj rękę doktorka? Bo zapewne miałeś z nim jakikolwiek kontakt, skoro żyłeś w Piątce a teraz go poszukujesz. — Ech, to długa historia, ale uczył mnie medycyny i neurochirurgii w Schronie Numer Pięć w Krakowie. Wydawał się szalony, jednak momentami się kontrolował. Ale pewnego razu po prostu zwariował i zamknął się na dłużej w gabinecie. Kiedy dowiedziałem się, co robi, było już za późno. Zniszczyłem reaktor, licząc na to że pogrzebię jego i jego maszyny, złożone ze złomu, w napromieniowanym kraterze. Ale teraz widzę, że to chyba nie wystarczyło. — Nie mam więcej pytań, twoja kwatera znajduje się na poziomie mieszkalnym, pokój 21. Trafisz bez problemu. Rorsarch wyszedł przez drzwi i skierował się do swojej kwatery. W środku znalazł podłączony do centralnego systemu komputer, więc bezzwłocznie zaczął przeszukiwać bazy danych. Były bardzo obszerne i posiadały niemal kompletną historię świata od 2011 roku, czyli od momentu, w którym Polska zaczęła wyrastać na mocarstwo -112- ROZDZIAŁ 8 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński & Michał ‘Veron’ Tusz – „Kronika” 2015 Jesień: Po radykalnych obostrzeniach gospodarczych na Kubie wybucha społeczny bunt. Walki z reżimem trwają przez kilka tygodni i są coraz bardziej krwawe. Otwarcie mówi się o wojnie domowej, nieoficjalnie nazywanej „Kubańską Woltą”. Świat nie reaguje. W końcu na przełomie listopada i grudnia Stany Zjednoczone decydują się wkroczyć z wojskiem na terytorium Kuby. Grudzień: Wybory parlamentarne w Polsce. Partia rządząca zostaje wybrana na trzecią kadencję z rzędu. Koniec roku: Ustają walki na Kubie, wojsko amerykańskie pozostaje na posterunku. 2016 Styczeń: W Polsce rozpoczęto wydobywanie gazu łupkowego, prognozy są obiecujące. Rząd amerykański wprowadza na Kubie stanowisko kuratora rządowego, którego zadaniem jest sprawowanie kontroli nad państwem i zbliżającymi się wiosennymi wyborami władz. Marzec: Wybory na Kubie nie przynoszą rozstrzygnięcia. W wyniku akcji sabotażowych irańskie kompleksy atomowe zostają unieruchomione, co wstrzymuje tamtejszy program atomowy na wiele lat. Kwiecień: Wydobycie gazu osiągnęło pełną sprawność, rozpoczęto negocjacje ws. sprzedaży do republik nadbałtyckich. Maj: Ponowne wybory parlamentarne na Kubie nie dają rezultatu. Do władzy dochodzi rząd mniejszościowy pod kuratelą amerykańskiego kuratora. Maj/czerwiec: Liczebność wojsk amerykańskich na Kubie zostaje ograniczona. Sierpień: Niespodziewana propozycja kończącego drugą kadencję prezydenta USA dla obywateli Kuby – wyspa miałaby zostać wcielona do Stanów Zjednoczonych jako 51. stan. Powszechne oburzenie społeczeństwa amerykańskiego. Październik: Referendum na Kubie – przy blisko 80% frekwencji aż 65% społeczeństwa opowiedziało się za włączeniem Kuby do USA. Listopad: Wybory w USA, zwycięża republikanin John McCain. Obiecuje walkę z dogasającym kryzysem gospodarczym i rozstrzygnięcie sprawy Kuby. 2017 Styczeń: Sprawa Kuby wciąż nierozwiązana. Prezydent USA uspokaja społeczeństwo, że do lata wszystko się wyjaśni. Jednocześnie rozpoczyna „cichą kampanię” mającą na celu przekonanie obywateli, że włączenie Kuby do Stanów Zjednoczonych jest dobrym pomysłem. Marzec: UE w dekrecie KE wyraża sprzeciw wobec wydobywania gazu łupkowego. 14 marca: Premier polskiego rządu w przemówieniu w Europarlamencie krytykuje dekret KE i grozi bojkotem obrad w razie większych nacisków. Opinia publiczna zszokowana twardym wystąpieniem premiera. -113- Marzec/Kwiecień: „Cicha kampania” w USA przynosi zaskakujące rezultaty – coraz więcej Amerykanów przekonanych o słuszności prezydenta. 5 lipca: W dzień po narodowym święcie USA, prezydent McCain i przedstawiciele kubańskiego rządu mniejszościowego podpisują Pakt o włączeniu państwa Kuby w poczet Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wydarzenie bezprecedensowe w skali historycznej. Lipiec: Radość na Kubie. Kubańczycy z optymizmem i nadzieją patrzą w przyszłość. Amerykanie czekają na rozwój wydarzeń. Grudzień: Chiny ogłaszają powszechną mobilizację. 22 grudnia: Chiny rozpoczynają inwazję na Tajwan. Świat nie reaguje, ONZ ogranicza się do potępienia Chin. 24 grudnia: Tajwan poddaje się i zostaje wcielony do Chin, świat dalej milczy. 2018 Styczeń: Trzęsienie ziemi w Japonii, grunt na Honsiu pęka w wielu miejscach, sprawiając, że wyspa niemal dzieli się na pół. Marzec: Francja publikuje raport nt. negatywnych stron gazu łupkowego. Polska i republiki nadbałtyckie nie przyjmują go do wiadomości, do tych drugich rozpoczyna się eksport gazu z Rzeczpospolitej. Kwiecień: Potwierdzono wielkość złóż gazu łupkowego w Polsce, przewyższają szacunki niemal pięciokrotnie. Sierpień: W Kanadzie wybucha Nowa Dżuma, ogłoszona zostaje kwarantanna całego państwa. Grudzień: Eskalacja konfliktów w Afryce, zaczyna brakować wody pitnej. 2019 1 stycznia: Zakończył się proces przyłączenia Kuby do USA. Luty: Polski gaz jest już wysyłany do Czech, na Słowację i na Węgry. Jednocześnie te państwa zrywają umowę z rosyjskim potentatem gazowym (oprócz Polski). 16 lutego: Bojkot obrad Europarlamentu przez państwa korzystające z polskiego gazu, w tym również przez jego dostawcę. Protest spowodowany naciskami UE ws. zatrzymania wydobycia gazu łupkowego. Maj: Rozpoczyna się Projekt 0. Wysoki poziom tajności. Czerwiec: „Afera wpływowa” w Europarlamencie. Grupa dziennikarzy odkrywa dokumenty, wskazujące na rosyjski ślad w naciskach ws. zatrzymania wydobycia gazu. Przywódca Rosji określa to jako prowokację. Lato: Epidemia Nowej Dżumy w Kanadzie osiąga apogeum. Państwo jest odcięte od reszty świata. USA oferuje pomoc finansową, ale Kanada odmawia. Wrzesień/Październik: Rekordowa ilość zagranicznych studentów na polskich uczelniach. Listopad: Wybory parlamentarne w Polsce dość niespodziewanie wygrywa partia lewicowa. Koniec grudnia: W Polsce pandemia nieznanej dotąd mutacji błyskawicznie rozwijającej się grypy, która atakuje głównie dzieci i młodzież. 2020 Styczeń: Kolejne trzęsienie ziemi w Japonii powoduje kryzys azjatycki. Styczeń/luty: Pandemia grypy A H7N7X. zbiera gigantyczne żniwo w Europie, ale głównie w Polsce – mówi się o dziesiątkach tysięcy ofiar. Notka medyczna: Wirusy grypy typu A są patogenami ludzkimi, ptasimi, świńskimi, końskimi i innych ssaków. Tylko u nich zachodzi co ok. 30 lat -114- tzw. skok antygenowy, który – nie wnikając w szczegóły – polega na połączeniu dwóch wirusów pochodzących od różnych ssaków w jednym organizmie, co powoduje wytworzenie wirusa, który mnoży się w komórkach gospodarza, ale jego H bądź N (białka na powierzchni) są przystosowane do innego ssaka, przez co gospodarz nie ma mechanizmów obronnych i może dojść do pandemii. Dodano X na końcu nazwy, gdyż doszło do ekstremalnie rzadkiej sytuacji, w której kilka wirusów spotkało się u jednego gospodarza i doszło do przetasowania genomu, co wytworzyło niesamowicie zjadliwego wirusa, zabójczego dla ludzi i innych ssaków. Luty: Polscy naukowcy opracowują szczepionkę na szczep H7N7X. Marzec: Korea zostaje zjednoczona. Reżim północnokoreański upada i po utracie kontroli nad armią godzi się na unifikację. Maj: We Francji dochodzi do paraliżu kraju, po groźbach zamachów bombowych ze strony radykalnych muzułmanów. Czerwiec: Igrzyska olimpijskie w stolicy Peru, Limie, zostają odwołane, z powodu kryzysu finansowego. Wrzesień: Wybory w USA ponownie wygrywa John McCain. Jesień: Nowa Dżuma w Kanadzie zostaje w końcu opanowana, ale wciąż nie zduszona. Grudzień: Reaktor ITER we francuskim Cadarache po kilkunastu sekundach pracy przestaje działać, wstrzymując prace nad rozwojem energii termojądrowej. Wybory prezydenckie w Polsce wygrywa bezpartyjny, ugodowy polityk, Andrzej Wachacz (na dwie kadencje). Zostaje ukończona i uruchomiona elektrownia atomowa Żarnowiec. 2021 Styczeń: Polska, mimo bogatych złóż gazu, przedłuża umowę gazowa z Rosją aż do 2047 roku, ale na nowych warunkach finansowych; ponadto Rosja będzie mogła poprowadzić przez Polskę swoje gazociągi za opłatą prowizji. Rosjanie niechętnie, ale zgadzają się. Marzec: Wybucha Wojna o Nil, sprowokowana przez Sudan. Egipt atakuje Północny Sudan, który wspierany jest przez Etiopię i Tanzanię. 20 kwietnia: Kanada otwiera granice i ogłasza koniec epidemii. 21 kwietnia: Tysiące imigrantów z obu Ameryk wyruszają do Kanady. 25 kwietnia: Pierwsi imigranci rozbijają obozy pod granicą amerykańsko– kanadyjską, wojsko kanadyjskie zostaje zmuszone do otwarcia ognia w stronę agresywnych imigrantów. Wkrótce sytuacja zostaje opanowana. Jesień: Rozpoczynają się przygotowania rządu do wprowadzenia reformy gospodarczej w Polsce. 2022 Luty: Kolejne trzęsienie ziemi w Japonii, niewielu ludzi pozostaje na zniszczonych kataklizmem wyspach, fale imigrantów przybywają do Korei, także za ocean. 13 kwietnia: UE wydaje kolejny dekret, w którym zakazuje się wydobycia gazu łupkowego, Polska ignoruje to rozporządzenie. Maj/Kwiecień: Rząd przeprowadza ryzykowną reformę gospodarczą, zmieniają się przepisy ws. zakładania firm – Polska w niedługim czasie zostaje dosłownie zalana nowymi firmami; początek rozwiązywania związków zawodowych. Maj: Ofensywa egipska zostaje zatrzymana, Wojna o Nil staje się wojną pozycyjną. -115- Lipiec: Ropa na Bliskim Wschodzie się kończy, fala rozruchów ogarnia tę część świata. Koniec października: Na jaw wychodzi, że Polska posiada własne głowice jądrowe. Społeczeństwo jest zdezorientowane. 11 listopada: W przemówieniu aktualny prezydent Polski uspokaja społeczeństwo, ogłasza też, że spłaciliśmy właśnie ostatnie długi zagraniczne. 2023 21 lutego: Pakistan i Indie ogłaszają mobilizację, jest to wstęp do konfliktu kaszmirskiego. Wiosna: Azow City w Krasnojarskim Kraju na południu Rosji przebija wielkością i popularnością amerykańskie Las Vegas, stając się światową stolicą hazardu. Maj: Otwarty zostaje Śląski Instytut Badawczy (SIB) pod Katowicami. Wrzesień: Wybucha wojna między Pakistanem a Indiami. Ci pierwsi uderzają, miażdżąc linie obrony Hindusów. Jesień: Wartość euro najniższa w historii. Padają kolejne rekordy. Unia gorączkowo zastanawia się, jak temu zaradzić. Grudzień: Wybory parlamentarne w Polsce wygrywa nieoczekiwanie partia prawicowa. 2024 Styczeń: Propozycja finansowa Chin dla UE. 12 lutego: Przewodniczący Komisji Europejskiej podpisuje z przywódcą Chin pakt fiskalny – Chiny otrzymają na własność akcje Banku Centralnego i połacie ziemi w większości państw członkowskich pod własne inwestycje w zamian za wkład finansowy do ratowania euro. Wkrótce decyzja zostaje przegłosowana w Parlamencie Europejskim, protesty Polski i kilku innych państw nie przynoszą skutku. Marzec: Negocjowany od kilku lat projekt Unii Pacyfiku ostatecznie nie powstanie, większość zainteresowanych państw albo zmaga się z kryzysem, albo już mu uległa. Maj: Zakończono budowę szybkiej kolei w Polsce, jest to pierwszy projekt po 1989 roku, który ukończono w terminie. Lipiec: Dochodzi do spięć rosyjsko–chińskich, spowodowanych renegocjacją umowy nt. sprzedaży gazu do Chin. Państwo środka nie akceptuje podwyżek i zrywa negocjacje. Wrzesień: Izrael oferuje pomoc technologiczną Egiptowi, cena jest jednak wysoka – żądają powrotu Półwyspu Synaj do granic państwa izraelskiego. Egipt wyśmiewa ofertę Izraela. Listopad: Umowa gazowa chińsko–rosyjska podpisana. 2025 Styczeń: Zawieszono obrady Europarlamentu, ze względu na absencję państw, nieformalnie zwanych „Gazową Siódemką” (Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Czechy, Słowacja, Węgry). Nieobecność była spowodowana ultimatum Unii, która nakazała zakończyć wydobycie gazu łupkowego do końca tego roku. Marzec–maj: Śmierć w Afryce przybiera olbrzymie rozmiary, braki wody pitnej dają się we znaki jak nigdy wcześniej. 6 kwietnia: We wspólnym przemówieniu prezydenci Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Czech, Słowacji i Węgier ogłaszają bojkot obrad PE po styczniowym -116- ostrzeżeniu, uzasadniając to nieprzychylnością tej organizacji do wydobycia gazu łupkowego. Lipiec: Zostaje powołany do życia Sojusz Eurazjatycki z inicjatywy Rosji, państw dawnego bloku sowieckiego oraz krajów Bliskiego Wschodu, mający być polityczno–gospodarczym przeciwnikiem dla UE. Chiny – początkowo zaangażowane w utworzenie Sojuszu – ostatecznie nie przyłączają się do niego. Wrzesień: Kolejne trzęsienie ziemi w Japonii, liczba ofiar jest minimalna, z powodu małego zaludnienia wysp. Jesień: Mimo wpływów ze sprzedaży gazu, dług publiczny Polski powoli rośnie, głownie ze względu na liczona w dziesiątkach tysięcy ilość nowych firm z ogromnymi upustami podatkowymi (dziura reformy gospodarczej). Sytuacja jest nieciekawa, ale jeszcze stabilna. 6 grudnia: Dokładnie osiem miesięcy po wspólnym bojkocie UE, zostaje powołana Wspólnota Siedmiu, w skład której wchodzą Polska i państwa skupujące od niej gaz. Ochłodzeniu ulegają stosunki tych państw z Zachodnią Europą. Grudzień: Wg oficjalnych komunikatów polski arsenał nuklearny to około 1000 głowic. 2026 Styczeń: Chiny dokonują aneksji Japonii, nieliczna ludność nie stawia oporu. Zatrważające dane demograficzne w Polsce – niż demograficzny najniższy od ponad 40 lat. Luty: Wojna o Nil wyniszcza wojsko egipskie. Egipt i Izrael dochodzą do wstępnych porozumień w sprawie Półwyspu Synaj. Marzec: Wspólnota Siedmiu odmawia sprzedaży gazu na zachód, uzależniając resztę Europy od Rosji. UE nakłada sankcje gospodarcze. Nowa Dżuma przedostaje się do Australii, ogłoszona zostaje blokada kontynentalna, organizowana głównie przez chińską marynarkę wojenną. Wiosna: Masowe przesiedlenia ludności egipskiej z Półwyspu Synaj. Czerwiec: Zaskakująca kontrofensywa indyjska, Pakistan broni się na własnym terytorium. Lipiec: Prototyp elektrowni termojądrowej minimalnych rozmiarów zostaje zaprezentowany w SIB. Wrzesień: Sabotaż instalacji wydobywających gaz łupkowy w Polsce, podejrzewa się działanie rosyjskiego wywiadu. Rosja nabiera wody w usta. Październik: Rosjanie stają się jedynym dostawcą gazu i ropy do Mongolii, Azerbejdżanu, Ukrainy i Białorusi. Lokalne złoża tych państw wyczerpały się bądź instalacje w dziwny sposób uległy zniszczeniu i naprawa potrwa zbyt długo. Jednocześnie Rosjanie wywożą z tych państw radzieckie głowice jądrowe – w celu ich zneutralizowania. Na skutek cięć środków unijnych i sankcji dług publiczny Polski gwałtownie wzrasta. Rząd w przypływie desperacji decyduje się wprowadzić pospiesznie opracowaną reformę gospodarczą. Listopad: Przełamanie w walkach o Nil, wsparte najnowszą technologią egipskie siły wkraczają do wyniszczonego Sudanu i kierują się do Jeziora Wiktorii. 2027 1 stycznia: Półwysep Synaj po 45 latach wraca do Izraela. Styczeń: Rząd wprowadza w życie kontrowersyjną reformę gospodarcza, zwaną „Poborem podatków” – stała, odgórnie ustalona część pensji każdej -117- zarejestrowanej osoby fizycznej i dochodu przedsiębiorstw ma być bezwarunkowo oddawana na rzecz Skarbu Państwa. Rozpoczyna to fale protestów resztek związków zawodowych i rzeszy obywateli. Lekarstwo na Nową Dżumę, skuteczne w Kanadzie, nie pomaga w Australii. Wiosna: Następuje dymisja rządu prawicowego i zostają rozpisane wybory parlamentarne, które wygrywa partia centrolewicowa. Na czele rządu staje człowiek o znaczącym nazwisku, Jerzy Witos. 23 czerwca: Polska podpisuje pakt finansowy ze Stanami Zjednoczonymi. UE protestuje. Wrzesień: Napływ gigantycznego kapitału z USA do Polski, powoli niweluje się dług krajowy. Gospodarka rozwija się w błyskawicznym tempie. Listopad: Po zdobyciu dowodów na udział Rosjan w zeszłorocznych sabotażach Wspólnota Siedmiu zrywa wszelkie kontakty z Rosją. Przełom roku: Pierwszy masowy napływ ludności amerykańskiej do Polski: studentów, inwestorów (wypadkowa umowy finansowej). 2028 Luty: Opublikowano niezbyt przyjazne prognozy, sygnalizujące wyczerpywanie się ropy w norweskich złożach, zapowiadając jej całkowity brak na 2033–2034 rok. Rozpoczyna się kontrofensywa pakistańska. Marzec–październik: Fala ksenofobii przetaczająca się przez Europę Zachodnią powoduje masakry ludności pochodzenia nieeuropejskiego, państwa Bliskiego Wschodu wyrażają swoje niezadowolenie, Indie grożą atakiem nuklearnym. Polska jeszcze mocniej odcina się od Europy. Początek lata: Dzięki wsparciu Sojuszu Eurazjatyckiego na nowo rusza irański program atomowy. Sierpień: Awaria gazociągu rosyjskiego pod Bałtykiem. Gigantyczne skażenie wód morza, które staje się praktycznie martwe. Rosjanie, nie mając wyjścia, decydują się na przesył większej ilości gazu przez Polskę, co kosztuje ich ogromne prowizje. Władze Rosji są wściekle. Wrzesień: Ofensywa egipska zostaje zatrzymana w pobliżu Jeziora Wiktorii. Wychodzi na jaw, iż akcje sabotażowe atomowych kompleksów w Iranie z 2016 roku przeprowadzili Amerykanie. Listopad: Rusza produkcja grafenu na masową skalę w trzech fabrykach w Polsce (jedna z inwestycji USA). Grudzień: Koniec masakr ludności nieeuropejskiej. 2029 Marzec: Odkryto zachowaną w doskonałym stanie, rozbudowaną sieć poniemieckich bunkrów z czasów II wojny światowej w Bornem Sulinowie na Pomorzu. Wiosna: Polska staje się potentatem w produkcji elektroniki. Lipiec: Zawieszenie broni pakistańsko–indyjskie zostało podpisane, choć strony nie kwapią się do rozmów pokojowych. Lipiec/sierpień: ONZ wprowadza dekret o „zasiedleniach” – ludność z stale powiększającej się populacji chińskiej i indyjskiej ma zostać przeniesiona do enklaw utworzonych na terenach innych państw. Ze względu na niż demograficzny Polska zostaje wytypowana do utworzenia takiej enklawy. Sierpień: Ogólnopolskie protesty przeciw napływowi obywateli obcych państw do kraju, nacjonaliści i pseudokibice zapowiadają otwartą walkę z „przesiedlanymi”. -118- Rząd uspokaja sytuację, nie chcąc doprowadzić do sytuacji, jaka miała miejsce w Europie przed rokiem. Wrzesień: Rząd Czech publikuje zatrważające dane o liczbie narkotyzujących się obywateli tego państwa (skutek ustawy liberalizującej dostęp do używek z 2010 roku). Październik: Rosjanie znów podnoszą ceny surowca. Państwa członkowskie Sojuszu Eurazjatyckiego – Kazachstan, Uzbekistan, Kirgistan, Turkmenistan i Tadżykistan – bankrutują i oddają się pod protektorat Rosji, która wciela je do swoich granic. W odpowiedzi Chiny wkraczają do Myanmaru, Indonezji, Wietnamu, Kambodży, Nepalu, Laosu, Malezji, Tajlandii i Filipin, w których i tak rządziły już prochińskie rządy. Napięcie rosyjsko–chińskie zaczyna narastać. Te wydarzenia określono mianem Wielkiej Aneksji 2029. Grudzień: Australia jest opustoszałym kontynentem, włączonym przez Chiny do swojego państwa. 2030 1 stycznia: Powstaje Liga Arabska, skupiająca państwa z Półwyspu Arabskiego i Bliski Wschód. Pierwsi obywatele Chin na terytorium Polski. Luty: Urzędnicy ze Stanów Zjednoczonych przejmują najważniejsze stanowiska w ONZ i NATO. Marzec: Opracowano pierwszy silnik termojądrowy, jest to dzieło polskich naukowców ze Śląskiego Instytutu Badawczego. Rozpoczynają się prace nad ITER w Polsce. Ogłoszono projekt fuzji ONZ i NATO. Wiosna: W Bornem Sulinowie powstaje supernowoczesny kompleks wojskowy. Maj: Wybucha wojna domowa w Czadzie. Sierpień: Liga Arabska wspomaga egipskie wojsko liczebnie w zamian za technologię. Izrael i USA są wściekłe, ale nic nie mogą poradzić na decyzje Egiptu. Czechy w skutek nagłej decyzji występują ze Wspólnoty Siedmiu, wciąż jednak wyrażają chęć otrzymywania polskiego gazu. Wrzesień: Wybory prezydenckie w USA wygrywa Andrew Warren z partii republikańskiej (na dwie kadencje). Październik: Następuje fuzja ONZ, NATO i Wspólnoty Siedmiu, przy dużym udziale polskich polityków. Powstaje Pakt Obronno–Gospodarczy (POG), do którego zgłaszają się na razie tylko USA, Kanada oraz dawna Wspólnota Siedmiu bez Czech: Polska, Węgry, Słowacja, Estonia, Litwa i Łotwa. Sakugama Okiri, ostatni Sekretarz Generalny ONZ, w swoim przemówieniu przepowiada, że świat czeka globalny konflikt w najbliższym dwudziestoleciu. Listopad/grudzień: Wybory prezydenckie w Polsce wygrywa profesor uniwersytecki, Hieronim Zydel (na dwie kadencje). 2031 Styczeń: UE oprotestowuje POG, grożąc wyrzuceniem ze swoich szeregów państw, które do niego przystąpiły. Marzec: Wybory parlamentarne w Polsce wygrywa ponownie partia centrolewicowa, na czele rządu staje desygnowany przez Witosa Ricky Miller – prominentny biznesmen, znany polityk, człowiek o podwójnym obywatelstwie. Maj: Pierwszy próbny wybuch jądrowy na irańskiej pustyni. -119- Czerwiec/lipiec: Iran kontynuuje próby jądrowe na swoim terytorium. Świat potępia jego działanie. POG zapowiada obserwacje poczynań Iranu. Lato: POG stopniowo rośnie w siłę i niezależność, choć wciąż nie przybywa mu członków. Pojawiają się pierwsze informacje o nowych pancerzach bojowych, projektowanych przez POG w Bornem Sulinowie. 1 września: Indie rozpoczynają kolejną wojnę z Pakistanem, ten grozi uderzeniem jądrowym. 2032 31 stycznia: Setki bomb spadają na Delhi i Islamabad. 2 lutego: Chińczycy interweniują, kończąc konflikt między Pakistanem a Indiami. Luty: Pierwsze duże reformy nowego rządu w Polsce – zwiększono kadencję rządu do 5 lat, zmniejszono liczbę posłów do 360. 1 kwietnia: Rosjanie anektują Białoruś i Ukrainę, nieliczni opozycjoniści znikają w nieznanych okolicznościach. Maj: Nowelizacja polskiej konstytucji, na skutek której – mówiąc w skrócie – zostaje zwiększona władza premiera, a niemal całkowicie zmarginalizowana pozycja prezydenta. Czerwiec: Rozpoczyna się procedura wyjścia Polski z Unii Europejskiej. Decyzja ta wpycha w konsternację przywódców nie tylko na Starym Kontynencie. Jesień: Projekt orbitalnej tarczy antyrakietowej zostaje zaaprobowany przez POG. Koniec roku: Na granicy chińsko–koreańskiej dochodzi do incydentów, Korea ogłasza powszechną mobilizację i grozi uderzeniem nuklearnym w razie inwazji. 2033 Luty: Koreańczycy proszą państwa POG o pomoc w związku z rosnącą agresją strony chińskiej. Luty/marzec: POG zostaje rozszerzony o Koreę. Maj: Indie i Pakistan wypierają chińskie oddziały, po czym zaczynają kolejną wojnę Lipiec: W celu całkowitego zneutralizowania Nowej Dżumy, Australia zostaje zbombardowana głowicami nuklearnymi i wirusobójczymi przez Chińczyków. Jest to pierwsze użycie ładunków nuklearnych w konkretnym celu – nie próbne – od czasu zrzucenia bomby na Hiroszimę. Świat potępia ten gest. Listopad: Ricky Miller ogłasza, iż polska gospodarka jest w doskonałej formie. 16 grudnia: Polska i Stany Zjednoczone podpisują umowę o wprowadzeniu w życie projektu „Atom” – zakłada on wybudowanie sieci szesnastu elektrowni atomowych w całym kraju w ciągu 12 lat. Znaczna część wkładu finansowego pochodzi z USA. Prawdopodobnie w tym czasie została także podjęta decyzja o starcie tajnego projektu „Przetrwanie” – budowy sieci schronów przeciwatomowych na terenie kraju. Grudzień: POG umieszcza swój kontyngent wojskowy w Korei. 2034 Styczeń: Polska nie jest dłużej członkiem UE. Wydarzenie bez precedensu. Luty: Chińczycy wkraczają do Czadu, kończąc wojnę domową i przejmując kontrolę nad Jeziorem Czad. Kwiecień: Siły egipskie zostają wyparte znad jeziora, po zaskakującej kontrofensywie. Maj: Wyczerpują się złoża ropy na północy Europy. -120- Lipiec: Pod przewodnictwem dr Steinmana polscy naukowcy dokonują pierwszego przeszczepu mózgu w podwrocławskim kompleksie laboratoryjnym „Złotniki”. Sierpień: Powstaje samozwańcza Autonomia Santocka zamieszkana przez Arabów przesiedlonych z zachodu. Jesień: Iran przejmuje kontrolę nad resztkami złóż ropy na Bliskim Wschodzie. 2035 Zima/wiosna: Następuje druga fala niżu demograficznego w Polsce – skutki szczepionki na grypę H7N7X są opłakane, masowo wymierają młodzi ludzie. Rząd zleca opracowanie kolejnego specyfiku, który okazuje się skuteczny. Malejąca i tak liczebność polskich obywateli gwałtownie spada, osiągając poziom nieco ponad trzydziestu milionów rdzennie polskich mieszkańców, a więc stan lat 60– tych XX wieku. Kwiecień: Indie i Pakistan zawierają pokój i sprzeciwiają się chińskiej dominacji na kontynencie. Lato: Następuje drugi napływ Amerykanów do Polski. Powstaje ambiwalentne pojęcie „Uspolaka”. Po raz pierwszy nieoficjalnie nazywa się Polskę 52. stanem USA. Listopad: Powstają przeróżne federacje w Ameryce Południowej, jednoczące wyniszczone gospodarczo państwa. Grudzień: Eksplozja w czasie próbnego uruchomienia świeżo wyremontowanego Gazociągu Północnego. Rosja oskarża POG i ogłasza mobilizację. 28 grudnia: Kontyngent POG w Korei zostaje ostrzelany przez Chińczyków. POG odpiera agresję, ale nie kontratakuje. 2036 Styczeń: Rosjanie anektują Armenię i Mongolię, mimo sprzeciwów Chin. Luty: zostaje wydana najbardziej poczytna książka od czasów Biblii, Księga Życia, napisana przez Abdullaha Laballaha, prezydenta Autonomii Santockiej. Informacja ważna ze względu na to, że na książka wpłynęła mocno na świadomość narodu w sprawie jedności i ekumenizmu religijnego. Zwolennicy walczą o prawa mniejszości narodowych, w tym Uspolaków. Jego reputacja wśród owych mniejszości wzrasta, a Kibole bojkotują książkę. Abdullah jest na ich celowniku. Marzec: Strzelaniny na granicy rosyjsko–chińskiej. Kwiecień: Koniec Wojny o Nil, wody tej rzeki okazują się skażone radioaktywnie, państwa biorące udział w konflikcie oskarżają o to Chiny i jednoczą się przeciw nim. Izrael triumfuje. Czerwiec: Pierwszy Alarm Jądrowy spowodowany przez agresję na granicy chińsko–rosyjskiej. Lipiec: Wraz z uspokojeniem się sytuacji między Chinami a Rosją arsenał nuklearny zostaje dezaktywowany. Świat obiegają zdjęcia młodego czeskiego polityka, Jana Létatika, przebywającego w stanie upojenia narkotycznego na posiedzeniu tamtejszego parlamentu. Konflikt paliwowy. Propaganda antyarabska trwa. Dwóch Kiboli z Lubuskiego zostaje oskarżonych przez Abdullaha o bycie wrogami narodu i na mocy prawa santockiego zostają skazani na śmierć na krześle elektrycznym. Mówi się o nieudanym zamachu. Egzekucja była nadawana w telewizji. Społeczeństwo zaczyna obawiać się -121- dyktatury, media uspokajają, że nie ma się czego obawiać. Podejrzewa się wpłacenie przez Abdullaha pięciu miliardów złotych na cel zażegnania kryzysu i konfliktu paliwowego, tym samym jego reputacja wśród społeczeństwa polskiego wzrasta. Wrzesień: Głową Kościoła katolickiego zostaje czarnoskóry John Mu'ambo, arcybiskup pochodzący z Demokratycznej Republiki Konga. Październik: POG zostaje rozszerzony o Szwecję, Norwegię i Finlandię, rozpoczyna się budowa gazociągów do tych państw. Przełom roku: Naukowcy z laboratorium „Złotniki” ogłaszają, iż są w stanie wyhodować w pełni sprawne ludzkie narządy wewnętrzne. 2037 1 stycznia: Powołane zostaje Cesarstwo Wszechrosjii. Sojusz Eurazjatycki odchodzi w niepamięć. Styczeń: Ponawiają się ataki na chińskie wojska stacjonujące w Afryce. Marzec: Przecieki z wywiadu, donoszące o możliwym ponownym sabotażu instalacji gazowych w Polsce, wywołują poruszenie. Wybory parlamentarne w Polsce ponownie wygrywa partia Ricky'ego Millera. Maj: Odbudowano Gazociąg Północny, flota rosyjska nie wycofuje się jednak z rejonu budowy. Marynarki Polski, Estonii, Litwy i Łotwy ze wsparciem amerykańskim czekają na granicach wód terytorialnych, obserwując zachowanie wrogiej floty. Czerwiec: Flota rosyjska utrudnia budowę gazociągów do państw skandynawskich, te wysyłają swoją flotę bliżej miejsca budowy. 23 sierpnia: Incydent bałtycki powoduje ogłoszenie Drugiego Alarmu Jądrowego, konflikt jednak nie przenosi się poza miejsce incydentu. Wrzesień: Zakończono budowę części systemu obrony orbitalnej, którą wysłano w przestrzeń kosmiczną z Morąga na Mazurach, będącej dotąd bazą amerykańskich żołnierzy 5 batalionu wchodzącego w skład 7 pułku artylerii obrony powietrznej (Rough Riders). Rozmowy z Rosjanami powodują załagodzenie sytuacji. Październik: Na kontynencie australijskim odkryto nową faunę i florę, która przy okazji masakruje wojskowe plutony badawcze. Listopad: Świat obiegają zdjęcia Franka Westa, który uciekł z otoczonej Australii, z fotografiami nowych gatunków. Rozważa się laserowe uderzenie z orbity, aby zniszczyć wrogie gatunki. 1 grudnia: Powstaje Liga Afrykańska pod przewodnictwem Egiptu, która żąda usunięcia chińskich wojsk z Czadu. Grudzień: Australia zostaje zbombardowana i wypalona laserami, nieliczne osobniki żywe są zamknięte w chińskich laboratoriach, gdzie w wyniku akcji ekologów, zostają zlikwidowane. 2038 Styczeń: Zakończono budowę orbitalnego systemu obronnego dla POG. Całość została zaprojektowana i wykonana w przeważającej części w wojskowym kompleksie w Bornem Sulinowie oraz w USA. Marzec: Chińczycy ponownie lądują w Australii, tym razem nie niepokojeni przez żadne stworzenia. Maj: Budowy gazociągów do państw skandynawskich zostały zakończone. -122- Lato: Manewry atomowe w Iranie coraz częstsze i coraz intensywniejsze. To typowy pokaz siły, ale na tyle imponujący, że nie tylko Bliski Wschod drży w posadach. Lipiec: Nowa Dżuma pojawia się w kilku miejscach w Chinach, natychmiastowa kwarantanna zatrzymuje epidemię. Wrzesień: POG zapowiada interwencję w Iranie w razie nie zaprzestania prób jądrowych. Iran pokornieje. Październik: W wyniku komplikacji sercowych, umiera władający przez kilkadziesiąt lat przywódca Rosji. Jego następca, Jędriej Jewniczenko, kontynuuje politykę poprzednika. Przełom roku: W ŚIB opracowano nowy materiał wybuchowy – troten – o niespotykanej dotąd sile rażenia, dochodzącej nawet do 1 kilotony, i znacznie tańszy niż broń jądrowa. Wojsko przejmuje badania nad trotenem i przenosi je do Bornego Sulinowa. 2039 1 stycznia: Po latach negocjacji Szkocja staje się suwerennym państwem i nie jest już dłużej częścią składową Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii. Styczeń: Wszystkie zainteresowane kraje wstępują do POG. Mieszkańcy Irlandii Północnej chcą pójść za przykładem Szkocji i odłączyć się od Wielkiej Brytanii. Irlandia popiera północnych sąsiadów. Luty: Państwa zachodniej Europy rozpoczynają negocjacje z POG dotyczące eksportu gazu. Wiosna: Rozruchy w Wielkiej Brytanii. Maj: Połączone siły Śląskiego Instytutu Badawczego i ekspertów wojskowych z Bornego Sulinowa opracowują prototypową broń plazmową do użytku osobistego. Czerwiec: Nowa Dżuma w Chinach wygasa, wszyscy możliwi nosiciele zostali zabici, a ich zwłoki zneutralizowane. Lato: Brutalna interwencja wojsk brytyjskich w Irlandii i Irlandii Północnej dusi postępującą rewolucję. Lipiec: W SIB opracowano pierwszy w pełni sprawny egzemplarz PETY (Przenośna Elektrownia TermojądrowA). Wrzesień: Wybucha Wojna o Czad. W wojskowym kompleksie w Bornem Sulinowie powstaje Skynet, pierwsza sprawnie działająca sztuczna inteligencja. Jesień: Państwo czeskie rozpoczyna budowę barykady pod granicą z Polską, nazwaną później „Czeskim murem”. Polska jest skonfundowana, żąda wyjaśnień. Czesi milczą. Listopad: Jezioro Czad jest już w rękach Ligi Afrykańskiej. 2040 20 stycznia: Zostają podpisane umowy eksportowe POG i państw Zachodniej Europy. Rosjanie zrywają wszelkie kontakty z Europą, co rozpoczyna Drugą Zimną Wojnę. Luty: Do POG włączone zostają wszystkie państwa UE. Unia Europejska przestaje istnieć. Maj: Chiny koncentrują się na Indiach i Pakistanie, dochodzi do incydentów granicznych. Lipiec/sierpień: Odbywają się Igrzyska Olimpijskie w Warszawie. Wrzesień: Wybory prezydenckie w USA wygrywa demokrata, Kevin Richardson. -123- Wrzesień/październik: Wybuch kilku bomb trotenowych, podłożonych przez rzekomych irańskich terrorystów w Jerozolimie, powoduje zamrożenie relacji Izrael–Liga Arabska. Izrael wstępuje do POG. Listopad: Projekt „Przetrwanie” wychodzi na światło dzienne. Polskie społeczeństwo jest zdezorientowane, wpada w panikę. Krajem w niedługim czasie wstrząsają potężne akcje społecznościowe i rozruchy. Notowania rządu gwałtownie spadają. Schronów pilnuje korzystająca z najnowszych technologii Armia POG. Skynet staje się odpowiedzialny za sieć schronów z projektu „Przetrwanie”; dzięki opracowaniu nowych sposobów składowania danych ograniczenia pamięciowe stają się rzadkością. Listopad/grudzień: Wybory prezydenckie zostają odłożone w czasie do chwili uspokojenia sytuacji w kraju. 14 grudnia: Dokładnie 59 lat po wprowadzeniu stanu wojennego przez ówczesne władze komunistyczne, premier Ricky Miller wprowadza stan wyjątkowy. 2041 Styczeń: Iran przejmuje kontrolę nad Ligą Arabską. 21 stycznia: Sytuacja w kraju nie polepsza się, Ricky Miller decyduje się wprowadzić stan wojenny. Luty: W związku z wprowadzeniem stanu wojennego, rozpoczyna się Projekt 20, część projektu 0, którego cel zmieniono ze stworzenia superżołnierza, na stworzenie kierowanej ludzkim mózgiem maszyny bojowej o ograniczonej woli. Do pracy powołano doktora Steinmana, światowej sławy neurologa. Badania przeniesiono do Bornego Sulinowa, ze względu na najwyższy poziom tajności. Abdullah Laballah przekazuje trzy miliardy złotych od anonimowego darczyńcy na cele badawcze. W tym samym czasie w Żarnowcu ba (zdanie urywa się, jak gdyby ktoś niedbale skasował fragment archiwum) Marzec: Rosną napięcia na linii POG–Rosja, spowodowane zbrojeniami obu stron. Państwa POG, które utrzymywały kontakty z Rosją, zrywają je. 26 maja: Rząd podpisuje uchwałę o przywróceniu kary śmierci do polskiego prawa. Watykan i wiele innych państw potępia tę decyzję, pełne wsparcie USA. Maj: Trzeci Alarm Jądrowy przetacza się przez świat, gdy Chiny najeżdżają na Pakistan i Indie. Pakistańskie i indyjskie głowice zostają unieszkodliwione w wyniku cyberwojny, co skutkuje szybkim zwycięstwem Chin. Lipiec: Nowa Dżuma okazuje się tajną bronią biologiczną, opracowywaną przez USA w latach 2005–2012. Ludzie odpowiedzialni za ten projekt są poszukiwani na całym świecie. Wrzesień: Kanada występuje z POG. Spada zaufanie do POG na świecie. Październik: Rozpoczyna się Projekt 21. Sukces Projektu 20, który obejmował zagadnienia przeżywalności ludzkiego mózgu poza ciałem, zaowocował stworzeniem biopożywki. Zaczynają się prace nad zdalnym kontrolowaniem mózgów. Listopad: Rosnące napięcie na granicy koreańsko–chińskiej powoduje, że Trzeci Alarm Jądrowy wciąż nie zostaje odwołany, głowice nuklearne nadal w gotowości bojowej. 21 listopada: Polski rząd przesuwa w czasie o rok zaplanowane na połowę lutego wybory parlamentarne – do czasu uspokojenia się sytuacji w kraju. 29 listopada: Świat obiega wieść, iż w katastrofie lotniczej ginie premier polskiego rządu, Ricky Miller. Jego następcą zostaje dotychczasowy minister obrony narodowej, Krzysztof Kowalski. -124- Grudzień: Hieronim Zydel w wyniku złego stanu zdrowia ustępuje ze stanowiska prezydenta. Krzysztof Kowalski oficjalnym przywódcą państwa polskiego. 2042 Styczeń: Iran ogłasza unifikację państw Ligi Arabskiej w Królestwo Iranu. Luty: Zamiast wyborów prezydenckich i parlamentarnych na miejsce dotychczasowego resortu obrony narodowej zostaje powołane nowe – Ministerstwo do Spraw Interwencji Natychmiastowej – w celu uspokojenia sytuacji w kraju i wobec napiętej sytuacji na świecie. Na jego czele staje Arletta Novac (która jest Uspolakiem), aktywny polityk w rządzie, także oddelegowana do zarządu POG. Marzec: Chińczycy donoszą o skonstruowaniu własnej SI, niemal jednocześnie ogłaszają to Rosjanie. Kwiecień: Wybucha wojna koreańska, która zwiększa ryzyko atomowej wymiany strzałów. Maj: Następuje zjednoczenie pseudokibiców z większych miast Polski do przeciwstawienia się władzy. Ruch występuje pod oficjalną nazwą „Kiboli”. Czerwiec: Arletta Novac staje na czele Armii POG. Lipiec/sierpień: Kibole wszczynają zamieszki w miastach. Arletta Novac szybko i brutalnie się z nimi rozprawia. Kibole schodzą do podziemia. Sierpień: Bitwa o Benxi. Wojska chińskie, liczne, ale uzbrojone w przestarzały sprzęt, zostają odparte z granicy koreańskiej, a jednostki POG powolnie wdzierają się w głąb Chin. Wrzesień: Krzysztof Kowalski informuje o odłożeniu w czasie wyborów prezydenckich i parlamentarnych do chwili całkowitego spokoju w Polsce. Kibole znowu atakują, lecz z dużo mniejszym impetem. Październik: Arletta Novac reformuje Armię POG w Europie. Żołnierze państw członkowskich „obstawiają” wschodnią granicę między POG a Cesarstwem Wszechrosji. Listopad: Bitwa o Fuxin. POG wygrywa z Chinami. Grudzień: Kończy się wojna koreańska, granice wracają do stanu sprzed kwietniowego konfliktu. POG jest postrzegany jako najsilniejsza siła militarna świata. 2043 1 stycznia: Arletta Novac staje na czele polskiego rządu i zarazem państwa. Styczeń: Odwołanie Trzeciego Alarmu Jądrowego. Luty: Rosyjskie Azow City staje się pierwszym miastem na świecie, które chroni kopuła pola magnetycznego. Według dumnych ze swego osiągnięcia Rosjan powstrzyma ono uderzenie każdego ładunku wybuchowego. Marzec: Chiny stają przed widmem kryzysu, w podbitych państwach dochodzi do rozruchów. Maj: Wybuchają powstania w Chinach, armia osłabiona po wojnie koreańskiej, nie jest w stanie przeciwstawić się powstańcom. Lipiec: POG ogłasza, iż są w stanie wysłać człowieka na Księżyc oraz założyć tam stałą bazę. Jest to pierwszy krok jakiegokolwiek państwa w sferze kosmonautyki od 2010 roku. Sierpień: POG ogłasza przygotowania do wprowadzenia projektu „ManChip” – obywatele POG mają posiadać elektroniczne wszczepy z informacjami identyfikacyjnymi, które będą także umożliwiać wymianę handlową i stały dostęp -125- do ogólnoświatowej sieci informacyjnej. Śląski Instytut Badawczy rusza z pierwszymi koncepcjami. Wrzesień: Powstańcy w Chinach zajmują coraz większe tereny, niemal wszystkie podbite prowincje są już wyzwolone. Rosjanie rozpoczynają wdrażanie ochrony polem magnetycznym Moskwy. 1 października: Arletta Novac zostaje wybrana na przewodniczącą POG. 12 października: Zamachu na czarnoskórego papieża, Jana XXIV, podczas pielgrzymki w Polsce dokonuje szef Kiboli, Włodzimierz Weber. Papież umiera po kilku dniach. Listopad/grudzień: Na jaw wychodzi, że chińscy powstańcy mają broń zarówno od Rosjan jak i POG. Chińczycy natomiast zmuszeni są do obrony w największych miastach na ich rdzennym terytorium. POG nie komentuje. 2044 1 stycznia: Po wielu latach starań tzw. Autonomia Palestyńska zostaje uznana za suwerenne państwo – Palestynę. POG protestuje. 2 stycznia: Rozpoczyna się proces włączenia Palestyny do Królestwa Iranu. Styczeń: Prezentacja prototypowej elektrowni termojądrowej ITER na Śląsku. Głośny proces Włodzimierza Webera zakończony jest wyrokiem skazującym go na karę śmierci. Kościół potępia wyrok. Zostaje skonstruowany zdalny przekaźnik, wyraźnie ograniczający ludzki mózg. Zaczyna się Projekt 22, zwieńczenie Projektu 0, integracja mózgu z egzoszkieletem. Luty: Polscy naukowcy z laboratorium „Złotniki” ogłaszają wyprodukowanie sztucznej krwi. Marzec: Czechy ogłaszają zakończenie budowy „Czeskiego muru”. W tym czasie na jaw wychodzą fakty o zabiciu po czeskiej stronie polskich obywateli. W odpowiedzi Polska zrywa umowę gazową z Czechami. 30 marca: Wykonano wyrok na Włodzimierzu Weberze. Zamieszki Kiboli na terenie całego kraju. 1 kwietnia: Palestyna zostaje włączona do Królestwa Iranu. 2 kwietnia: Żydowscy fanatycy za pomocą bomby trotenowej wysadzają meczet w Jerozolimie. 3 kwietnia: Królestwo Iranu wypowiada wojnę Izraelowi. Cesarstwo Wszechrosji popiera Iran. Steinman ucieka z Bornego Sulinowa i trafia do Krakowa, razem z częścią danych o Projekcie 0. Wściekli wojskowi zaczynają jego poszukiwania, przerwie je wybuch Wojny. 4 kwietnia: Arletta Novac zapowiada, iż POG bezwzględnie odpowie na każdy atak na którekolwiek z państw członkowskich. POG i Królestwo Iranu ogłaszają mobilizację. Czwarty Alarm Jądrowy. 5 kwietnia: O świcie następują pierwsze bombardowania izraelskich miast ładunkami konwencjonalnymi. Cesarstwo Wszechrosji ogłasza mobilizację. POG kontratakuje ładunkami trotenowymi irańskie bazy wojskowe i atomowe. 6 kwietnia: Automatyczne systemy odpalają rakiety z głowicami nuklearnymi, rozpoczyna się pierwsza w historii wojna atomowa, zwana III Wojną Światową, Breakdown, Dniem Załamania itp.. 6 kwietnia, 10:23 czasu polskiego: rozlegają się alarmy w miastach, spanikowana ludność szturmuje schrony. Rząd ulega, wypełniając większość z nich po brzegi. Wielu jednak nie dostaje się do schronów. -126- 6 kwietnia, 13:23 czasu polskiego: koniec wojny, nie zarejestrowano kolejnych uderzeń pocisków po tej godzinie na terytorium Polski. Brak danych z lat 2045–2069 2070 Luty: Schron we Wrocławiu otwiera się, rozpoczyna się budowa Nowego Wrocławia. Marzec: Dochodzi do spotkania Rosjan i Polaków w okolicach Rzeszowa. Okrzykują się Barbarzyńcami i bronią się przed Kibolami i Chińczykami. Kwiecień: Poziom promieniowania w Poznaniu spada do dopuszczalnych dawek, ludzie formują gangi, walczące o kontrolę nad ruinami, ten konflikt określany jest jako Pierwsza Wojna Gangów. Grudzień: Kończy się Pierwsza Wojna Gangów, cementuje się podział Poznania. 2071 Maj: W Łodzi otwiera się schron, grupka ludzi wyłamuje się ze społeczności i stwarzają bandę najeźdźców zwaną Dzikimi Kobrami. Lipiec: Zakończono budowę Nowego Wrocławia, zaczyna się szerzyć biurokracja. Grudzień: Formują się siły obronne Łodzi, rozpoczyna się budowa umocnień. 2072 Marzec: Chińczycy znikają z Rzeszowszczyzny. Lipiec: Zakończono budowę murów w Łodzi. Sierpień: Nowy Wrocław przypomina już przedwojenne miasto. Pod Wrocławiem powstaje Podmiasto. Październik: Zauważono migracje mutantów na północ. Listopad: Reformatorzy zaczynają Świętą Krucjatę, uderzają na Barbarzyńców. 2073 Marzec: Rozpoczynają się ataki Dzikich Kobr na Łódź. Ze Schronu Numer Dziewięć rusza druga ekspedycja ratunkowa. Kwiecień: Zmienia się struktura organizacyjna gangów w Poznaniu, powstają cztery rodziny: Vinazzini, Renescini, Tartalli i Pastallo. Lipiec: Eksplozja w Krakowie, skażenie uniemożliwia dokładne zbadanie pobojowiska. Wrzesień: Wdrożenie rozszerzonego planu zwiadowczego. W Gorzowie Wielkopolskim bandyci przejmują władzę. Miejscowa ludność ukryta, wybita lub wypędzona. Prawdopodobnie zamieszana jest w to jedna z mafii poznańskich, która zapewniła im uzbrojenie. Grudzień: W Poznaniu zsyntetyzowana zostaje pierwsza sztuka Grzybogrzewu. Zamieszana jest w to rodzina Renescinich. -127- 2074 Luty: Zauważono nazistów na zachodzie i północy Pustkowi. Kwiecień: Ludność z prywatnego schronu w Radomiu oraz okolicznych schronień zaczyna zbierać się w tym mieście i tworzyć osadę. Czerwiec: Wybucha kolejna wojna między gangami w Poznaniu, Druga Wojna Gangów. Lipiec: Reformatorzy zostają rozbici w Bitwie o Babilon. -128- ROZDZIAŁ 9 Mosillo – „Najemnik wolności” Była już trzecia nad ranem więc poszedł spać. Punkt siódma został wezwany na śniadanie, podczas którego wdał się w krótką pogawędkę z generałem: — Dzień dobry, — zaczął Rorsarch. – czemu część informacji jest wymazana z systemu? — Witaj, no właśnie braki informacyjne uzasadniają to, że Skynet nie zarządza tutaj systemem komputerowym. Widzisz, w kilka dni po Wojnie, zauważyliśmy, że powoli znikają pewne informacje. Skynet milczał na ten temat i dotarło do nas, że ktoś ma nad nim kontrolę z zewnątrz. Posłużyliśmy się serią sztuczek i udało nam się wprowadzić tryb awaryjny, co skutkowało wyłączeniem Skynetu do momentu przywrócenia zasilania. Wtedy nasi informatycy unieszkodliwili sztuczną inteligencję i pozostaliśmy przy tradycyjnym systemie komputerowym. — To mi wystarczy za odpowiedź, kiedy wracają drużyny z Poznania? — Za dwie do trzech godzin powinny być u nas. Dwie godziny później pojawili się żołnierze, którzy zniszczyli czwartą część Poznania, czym zasłużyli sobie na wdzięczność pozostałych rodzin. Te rodziny również zaoferowały, że będą pośredniczyć w kontaktach z innymi miastami, co okazało się bardzo korzystne i zaowocowało powstaniem Federacji Polskiej 22 stycznia 2074 roku, skupiającej Pancerniaków, Radom, Łódź, Wrocław, Poznań i Toruń. Rorsarch natomiast udał się dwa dni wcześniej na północ, aby skontaktować się w Toruniu z lokalnym informatorem Pancerniaków i kontynuować swoje poszukiwania. Jednym z przystanków na trasie została Łódź. I tam Rorsarch miał już dobrą reputację, więc nocleg nie sprawił żadnego problemu. Mimo wszystko, nie mógł pozbyć się złych wspomnień i sen z powiek spędzał mu właśnie jego ostatni sen. Gdy tylko zaczęło świtać, poszedł zaopatrzyć się w medykamenty do miejskiego szpitala. — Dzień dobry. Wybieram się na północ. Potrzebuję maści na odmrożenia. — Na pewno coś się znajdzie – odpowiedział lekarz – proszę tu chwilę poczekać. Rorsarch usiadł na szpitalnym łóżku i dostrzegł leżącego na sąsiednim starszego człowieka o siwych już włosach. Miał widoczne problemy z oddychaniem, wykrzesał jednak z siebie dość siły, by rzec: — Koniec jest blisko... czuję to... Młodszy z mężczyzn zaniemówił. Co prawda zdarzało mu się mieć do czynienia z ludźmi w podobnym stanie, mimo wszystko, zawsze wiązało się to z pewnym dyskomfortem psychicznym, przypomnieniem sobie o kruchości i przemijalności życia. — Pamiętam wojnę – dodał starszy pan – chcesz usłyszeć historię o wojnie? O obronie Warszawy w czterdziestym czwartym? Historię o Najemniku Wolności? Rorsarch przytaknął i zaczął słuchać opowieści. * -129- Czy wyobrażasz sobie życie, w którym wszystkie zdobycze cywilizacji zostały stracone? Czy potrafisz wyobrazić sobie głód i cierpienie milionów? Czy świat, w którym liczą się jedynie twoje instynkty, jest pożądanym stanem? Największe umysły jakie nosiła matka ziemia pracowały nad technologią, która miała zapewnić pokój i bezpieczeństwo całemu społeczeństwu. Utopijne idee obróciły się jednak przeciwko ludzkości. Broń jaką posiadały rządy Stanów Zjednoczonych i Kanady już podczas II Wojny Światowej zapoczątkowała prawdziwą apokalipsę. Pierwszy raz została zrzucona w 1945 na japońskie miasto, Hiroszimę. Spowodowała śmierć około osiemdziesięciu tysięcy mieszkańców, nie licząc zgonów objętych chorobami popromiennymi. Jednak te doświadczenia nie pohamowały ludzi, i dalej udoskonalali swój wynalazek. W roku 1946 wybuchła zimna wojna. Dwa potężne mocarstwa — Stany Zjednoczone i Rosja prowadziły nieustanny wyścig zbrojeń. Każde z nich chciało być potęgą i rządzić światem. Ale nie myślcie o jakichś spiskach. Po prostu chciwość zaprowadziła nas na manowce. W I połowie XXI wieku układ sił na mapie świata zmienił się nieco, co zwiększyło napięcia międzynarodowe. POG jawił się jako ci dobrzy, przeciw którym nastawała reszta świata. 5 kwietnia, po dwóch dniach walk w różnych częściach świata, wybuchła otwarta wojna POG–u z Cesarstwem Wszechrosji. Pomimo zabezpieczenia granic, Rosjanie przerzucili jednostki desantowe ponad granicą. Pod Warszawę. Stolica nie była broniona, dowództwo nie uznało za konieczne umacniać stolicy, jednak Rosjanie jakoś zdołali drogą lotniczą dostarczyć wojsko i trochę ciężkiego sprzętu. Zaczęto pospiesznie zbierać zdolnych do walki ludzi, którzy mieli bronić miasta aż do przybycia regularnego wojska, które ściągano częściowo z granicy z Rosją, gdzie formował się front. Krótkowzroczność dowództwa sprawiła, że decydująca bitwa rozegra się nie na froncie, ale w głębi kraju. Jeśli Rosjanie przejmą miasto, poznają miejsca, gdzie zbudowano pasy umocnień, plany mobilizacyjne i liczebność oraz rozmieszczenie wojska. O pierwszej nad ranem zauważono pierwsze jednostki Rosjan pod miastem, zbierani od trzech godzin rezerwiści zaczynają być wysyłani na umocnienia… Noc z 5 na 6 kwietnia 2044 Noc, w której zmienić się miało oblicze kraju wypadła z piątego na szóstego kwietnia. Wtedy, około pierwszej nad ranem zebrani pospiesznie rezerwiści i garstka regularnego wojska przesiadywali w tymczasowej kwaterze dowodzenia utworzonej w metrze. Stało tam szesnaście okrągłych stolików. Wszystkie miały po cztery krzesła i na każdym ktoś siedział. Każdy z siedzących tam ludzi bał się o swój los, o los najbliższych. Kiedy usłyszeli o tym, że wybucha wojna, nie sądzili, że tak szybko ich dotknie. Nie minęła doba, a wróg stał już u bram stolicy Polski. — Uwaga! Komunikat do obrońców Warszawy. Rosjanie zostali zauważeni na przedmieściach, za dwadzieścia minut wszyscy zdolni do walki mają stawić się na wyznaczonych stanowiskach. – komunikat ciągle się zapętlał. -130- — Co teraz? – zapytał Alan, jeden z obrońców, będących Uspolakiem, siedzący przy stoliku z jakimś starcem i dwoma innymi Uspolakami. — Musimy bronić miasta, jak w 1920 i 1944. – odparł starzec. — Nas uczono, że Powstanie Warszawskie było porażką i nie powinno go być. – odparł Olek, Uspolak. — Ech, wy durnie, Uspolacy. Za grosz w was szacunku do Ojczyzny! Było porażką, ale do cholery, pokazaliśmy Adolfowi, że potrafimy walczyć! — Niszcząc niemal całe miasto! To była odpowiednia cena, za to, żeby pokazać ze umiemy walczyć?! – wtrącił się Czarny, trzeci Uspolak. — Tamtych ludzi wychowano w szacunku do Ojczyzny, Kolumbowie oddawali życie za Ojczyznę, a wy dziś pewnie byście nawet nie kiwnęli palcem, gdyby nie fakt, że was po prostu tu zgarnięto! – zaatakował starzec. — A żebyś wiedział! – rzekł Olek. — Rosjanie zajęli stację nadawczą! Zagłuszają sygnały wysyłane na front! – nagle rozbrzmiał głos w radiu. — Stoliki numer 4 i 24 mają natychmiast stawić się u dowództwa, powtarzam stoliki numer 4 i 24 stawić się u dowództwa! — krzyknął jakiś posłaniec. Olek i reszta siedzieli przy stoliku numer 4. Starzec oglądał jakieś zdjęcie. Miał łzy w oczach, kiedy usłyszał, że ma stawić się u dowództwa. — Syn? – spytał wstający Czarny. — Tak. — Jest w mieście? — Nie, jest w Krakowie. Mieszka tam z narzeczoną. — Musimy iść. – przerwał rozmowę Alan. – Czemu płaczesz? — Wiem, że już go nie zobaczę. Nie rozmawiałem z nim od pięciu lat. A teraz, teraz jest po prostu za późno. – wyjął zapalniczkę, na której namalowany był dziwny emblemat, przypominający skrzydła motyla, którego jedna strona była czarna a druga biała. Zapalił papierosa i wstał. — Staruszku, co to za znaczek na twojej zapalniczce? – spytał Olek, w drodze do dowództwa. — Sam go zrobiłem, jak byłem mały. Symbol szaleństwa i sprawiedliwości, tak sobie zawsze wmawiałem. Weszli do pokoju, gdzie nad mapą miasta pochylonych było kilka osób. — Stolik numer 4, czekaliśmy na was. Rosjanie zajęli starą rozgłośnię radiową i zainstalowali sprzęt, który pozwala im zagłuszać nasze sygnały radiowe. Są inne drogi komunikacji z frontem, ale jeśli będą majstrować tam wystarczająco długo, mogą zasiać w naszych szeregach dezinformację. Wyślemy z wami paru żołnierzy, musicie albo odbić stację albo ją unieszkodliwić. — Pragnę zauważyć, że nie jesteśmy komandosami. Jesteśmy po godzinnym szkoleni na temat, dlaczego nie trzymać karabinu lufą do siebie a nie po kilkuletnim szkoleniu. Nie damy rady! – spanikował ktoś ze stolika 24. -131- — Nie mamy kogo wysłać. Albo wygracie albo zginiecie. Nie ukrywajmy, macie małe szanse, ale nie możemy wysłać więcej osób, reszta musi iść na umocnienia. Pójdziecie kanałami, żeby was nie zauważyli. No, to odmaszerować. Kacper, człowiek ze stolika numer 24, wyciągnął łom i odsunął klapę studni. Teraz, kiedy już wszyscy zeszli w dół do kanałów, poczuli dopiero strach przed starciem. Tak czy inaczej woleli zachować ostrożność i szli powoli, skradając się przy ścianach. Kiedy dotarli do pierwszego rozwidlenia usłyszeli głosy. — Ktoś tam jest! – szepnął Patryk, inny z 24. — Alan, wyjrzyj! – rozkazał Olek, i Alan uchylił wzroku. – Widzisz ich? – zapytał. — Jest dwóch. Słabo uzbrojeni – odparł po cichu, a nogi mu drżały. — Dobra, nie ryzykujemy. To ma być cicha misja. Mam tutaj eter. Alan weź jedną próbówkę. Zajdziemy ich od tyłu. Reszta czekać! – jeden z żołnierzy towarzyszących rezerwistom, wydał rozkaz. Alan wziął środek usypiający i zaraz za Olkiem niczym myszy obeszli bandytów. Na znak, złapali ich, zatykając usta trucizną. Minęła dosłownie chwila, jak bandyci upadli na ziemię, mdlejąc. Po tym wszystkim odciągnęli ich na bok w zaułek. — Dobra to powinno uśpić ich na jakiś czas. – odparł Olek. — Wolę uśpić ich na zawsze. – odparł starzec i poderżnął im gardła. Szli korytarzami, które co jakiś czas rozchodziły się na boki. Poza tym nic tu się nie zmieniało, dookoła tylko betonowe ściany, oraz płynące ścieki pod nogami. Po kilkunastu minutach natrafili na wyjście. — Alan, wejdź tam i sprawdź, czy nikogo nie ma. Aha, weź ten peryskop — powiedział Olek, podając mu przyrząd. — Czysto, wychodzimy! – Alan odsunął właz i jeden po drugim wyszli na zewnątrz. — Gdzie dokładnie jesteśmy? – zapytał Michał. — Na Świętokrzyskiej – poinformował jeden z dwóch żołnierzy. — Budynek rozgłośni wygląda na dobrze chroniony – odparł Olek. — Tak, zmontowali na szybko gniazda CKM. — Patrzcie, z przeciwnego budynku ciągnie się jakiś drut na dach rozgłośni – spostrzegł Kacper. — Możemy po nim zjechać – zaproponował dowódca. – Ale mam nadzieję, że ramiona wam wytrzymają. Oddział niepostrzeżenie przedarł się do budynku. Już biegli w górę klatką schodową, mijając drzwi opuszczonych mieszkań. Gdy dotarli na dach, mieli oko na całą okolicę, ale nie było czasu aby się rozglądać. Alan podzielił swój sznur na cztery części, a potem każdy zjechał za pomocą niego na dach sąsiedniego budynku. — Jesteśmy u celu. Pozostało nam znaleźć antenę. Idę przodem. Reszta niech mnie kryje – rozkazał Olek. I tak zeszli piętro niżej, penetrując je. Światło w korytarzu było zapalone. A z niższych pięter dochodziły odgłosy rozmów. Idąc przed siebie sprawdzali każdy pokój. -132- Najpierw nasłuchując czy jest pusty. Te piętro okazało się nie mieć żadnych tajemnic. Zeszli jeszcze niżej, tym razem szybem wentylacyjnym. Prowadził on do pokoju, gdzie grupa Rosjan pochylała się nad jakimś sprzętem i głośno rozmawiała. — Cisza, nie ruszajcie się. Widzę pięciu – powiedział dowódca. Musimy ich zlikwidować. Do góry już nie możemy wrócić. — Jak mamy to zrobić? Jeżeli zaczniemy strzelać to nas usłyszą – zauważył drugi żołnierz. — Wiem – powiedział Alan – Olek masz jeszcze butelkę eteru? – zapytał. — Ta – odparł — To mi ją daj. — Trzymaj – rzekł Olek podając środek Alanowi. Alan wziął granat dymny i po chwili majstrowania przy nim, udało mu się stworzyć bombę do rozpylania eteru. — Jesteś genialny – pochwalił go dowódca. – Zakryjcie usta ubraniem. Gotowi? — Tak – potwierdziła drużyna. — Alan, rzucaj! – rozkazał Olek Granat wybuchł w mgnieniu oka i zadymił cały pokój, a Rosjanie dobiegli do drzwi i zaczęli w nie walić, ale po chwili padli na ziemię. — Dobra, wyskakujemy! — krzyknął, i wszyscy wyskoczyli z szybu, wybiegając pędem z pokoju. — Popatrzcie, tam są drzwi do studia – spostrzegł Alan. — Chodźmy – kazał Olek. Alan po woli otworzył je, a reszta drużyny wczołgała się do środka. Po woli przemieszczali się między różnymi półkami, oraz regałami z taśmami. Patryk po cichu wychylił głowę za blat i zobaczył stanowisko dla radiowca. Po drugiej stronie, za szybą znajdował się pulpit sterowniczy rozgłośni. — Rozgłośnia. Tam! – wskazał. — Dobra, rozwalmy ją. — Alan wziął od Kacpra łom, i kiedy chciał podać go Olkowi, przez drzwi wpadł granat hukowy. Po chwili wszyscy leżeli na ziemi, związani. Rosjanin mówił coś, ale nic nie rozumieli. Groził im bronią i pokazywał na pulpit. — Ktoś coś rozumie? – spytał Czarny. — Giń, skurwielu! – rozległ się krzyk i starzec rzucił się z nożem, którym przeciął sobie więzy, na zaskoczonego Rosjanina. Rozległ się strzał, starzec padł a razem z nim Rosjanin, który zacharczał krwią i padł na ziemię. Wszyscy spojrzeli na upadającego starca, ze łzami w oczach. Jeden z towarzyszących żołnierzy zachował zimną krew i rozciął sobie więzy, po czym kopnął najbliższego Rosjanina, powodując mały zamęt w szeregach wroga, który wykorzystał drugi żołnierz, podnosząc karabin upuszczony przedtem. Rosjanie zaczęli chaotycznie strzelać, tymczasem kilku rezerwistów wytoczyło się przez dziurę w ścianie. — Nie ma czasu, musimy szybko wysadzić ten budynek. – powiedział Olek — Nie mamy noża, nic co by przecięło więzy. – odparł Czarny. -133- — Mamy zapalniczkę tego starca. – Alan przepalił swoje więzy i właśnie zabierał się za więzy Czarnego. – Mamy bomby, wrzucimy je tam i korzystając z tego zamieszania, uciekniemy. — Mamy tylko bomby na radio, a sygnał może zostać zakłócony. – zauważył przytomnie Michał. — No to pięknie – odparł Kacper siadając pod ścianą. — Dajcie mi je. – powiedział Alan – i uciekajcie. Sygnał przejdzie przez ścianę. Wszystkich zatkało, ale odgłosy strzelaniny ucichły, więc nie było czasu na myślenie. Oddali mu bomby i wyskoczyli przez okno na ziemię, aby po chwili obserwować jak budynek zaczyna się trząść, a wielka antena złamała się i spadła na pobliskie budynki. Kiedy wszyscy byli już w metrze, skierowali się do dowództwa. Była czwarta nad ranem. Wszyscy przygotowywali się do starcia, Rosjanie zaczęli ostrzeliwać z granatników prowizoryczne umocnienia, ostatni rezerwiści byli wysyłani na umocnienia, ten sam los spotkał Olka i resztę. Kazano im się stawić na Placu Wilsona. Kiedy przybyli, dowódca wygłaszał właśnie ostatnie słowa. — Przyszliście tutaj, aby stanąć do walki! – krzyknął do tłumu. – Ten, kto tego nie zrobi, niech odejdzie i już nigdy nie wraca, ale niech pamięta, że stchórzył i splamił swój honor. — dodał, a tłum jak stał, tak stał i wpatrywał się uważnie w dowódcę. – Skoro nikt nie zgłasza sprzeciwu, zaczynamy się przygotowywać. Od godziny umocnienia są ostrzeliwane, zaczynają się pierwsze starcia. Wojska POG dotrą tutaj za jakąś godzinę, o ile warunki pogodowe pozwolą na przelot samolotów transportowych. Jak dobrze wiecie, tylko my zostaliśmy tutaj, aby bronić stolicy, Polski i naszego narodu! Silne opady i burze nie pozwalają na przelot samolotów, a wojska lądowe będą tutaj około dziewiątej, dlatego musimy się utrzymać. Rosjan nie ma zbyt wielu, ale mają ciężki sprzęt. Wielu z was dziś zginie, ale to wy zapiszecie kolejną bohaterską kartę w historii naszego kraju. To o was będą uczyć się nasze dzieci, to wam będą stawiać pomniki i nazywać wami place. Ale tylko wtedy, gdy pokażemy, że potrafimy walczyć! — Potrafimy! – odparło kilka osób z tłumu, a zaraz za nimi rozległy się inne – POTRAFIMY! POTRAFIMY! POTRAFIMY! – krzyczeli ludzie, unosząc karabiny nad głowy. Na stanowisko głównego snajpera, najbardziej wysuniętego na przód miasta dostał się Patryk. Miał on zawiadomić za pomocą radiostacji dowództwo, gdy zobaczy zbliżające się wojska. Leżał w czarnym ubraniu z karabinem wypatrując wrogich ruchów. Nagle zauważył małą kolumnę wojska, rozproszoną między uliczkami. Jechały z nimi także cztery opancerzone wozy. Na dachach znajdowały się małe działa. Patryk włączył radio, aby połączyć się dowództwem. — Szóstka zgłasza się do Bazy! Szóstka zgłasza się do Baza! – powiedział. — Słyszę cię, mów – odparł. — Jadą. – powiadomił. -134- — Przyjmuję, bez odbioru. W głośnikach wszystkich radiostacji rozległ się głos. — Rosjanie już nadchodzą, mają wozy opancerzone. Niech Bóg będzie z wami. Patryk cały czas obserwował zbliżające się oddziały Rosjan. Wydać było jak wchodzą do miasta. Wyglądało na to, że byli mocno zdezorientowani, jednak tylko pozornie, bo bez problemu odnajdywali wszystkie zakamarki, za którymi mogli się schować. — Szóstka zgłasza się do grupy Parasol! — Słyszymy cię – odpowiedzieli. — Na mój sygnał rzućcie granaty na drogę! — Zrozumiano – potwierdził. — Na trzy. Raz… dwa…trzy, rzucać! – wydał rozkaz. Z dachów i zza wału poleciały granaty, które wybuchając zniszczyły jeden z wozów. Rosjanie od razu otworzyli ogień odpowiadając działami z pozostałych aut. Obrońcy osłaniali się jak tylko mogli, czy to w klatkach, czy też za słupami, ale działka siały śmierć. –Cholera, wycofajcie się, bo was wybiją! –Zrozumiałem! –Wszyscy snajperzy w okolicy, walcie czym macie! I w jednej chwili usłyszeć można było wielki huk karabinów snajperskich. Poległo kilkunastu Rosjan. Ale w tym momencie rozpętało się piekło. Wozy otworzyły pełen ogień, niszcząc całe budynki i zabijając snajperów. Olek usłyszawszy wybuchy kazał się przygotować swoim chłopakom. — Ok, chłopcy, czekamy aż nadzieją się na te nieliczne miny. Potem wyłazimy – powiedział. Wszyscy mieli zeszklone oczy na myśl o zbliżającej się śmierci, ale cierpliwie wyczekiwali na rozkaz. Słychać było łomoczące gąsienice pojazdów, aż tu nagle ziemia zaczęła się trząść, a skruszony beton odrywał się ze ścian. Oznaczało to, że wybuchły miny. — Ok, chłopcy. Do dzieła! – krzyknął Olek odsuwając właz Obrońcy wyszli jeden po drugim z pobliskich studzienek. Wielu zginęło, zanim jeszcze znaleźli się na zewnątrz. Olkowi cudem udało się wyskoczyć i ukryć w stojącym obok przystanku. Z każdej strony ktoś strzelał. Snajperzy i granatniki z dachów, okopywane metro też się nieźle broniło. Na samych ulicach panował chaos. Nie wiadomo było, do kogo strzelać, a tym bardziej, że panowała czarna noc. Olek strzelał bez wahania do każdego przeciwnika. Biegał z miejsca na miejsce, pomagając rannym, ale Rosjanie byli dobrze wyszkoleni i nie robili sobie zbyt wiele z jego niecelnych strzałów. Po chwili pozostały dwa wozy pancerne. Nagle usłyszeli huk wirników helikopterów i nad miastem pojawił się helikopter POG, który ostrzelał wozy, jednak przechodząca burza trafiła w niego, i zaczął pikować ku ziemi. Olek poleciał na miejsce katastrofy, jednak nagle ni stąd, ni zowąd dostał kulę w ramię, co kompletnie go -135- wyłączyło. Po chwili jednak ktoś zjawił się, by go odciągnąć. Był to Kacper, który kilka godzin wcześniej towarzyszył mu w wyprawie po antenę. Walka jednak ciągle trwała, zbliżała się godzina dziewiąta. Bloki zostały ostrzelane przez moździerze, Rosjanie wciąż parli do przodu, osłaniani przez wozy pancerne, które demolowały miasto przy pomocy dział. Pojedynczy helikopter przedarł się przez szalejącą burzę, ale tylko jemu się udało. Wojska lądowe miały być już bardzo blisko, ale podobno Rosjanie przerzucili nowe jednostki pod miasto, ignorując warunki pogodowe. Wielu obrońców zginęło jednak Patryk uchował się i zeszedł na dół widząc rannego Olka. — Kacper! Dawaj go tutaj – wrzasnął, i ten zaciągnął go pod klatkę schodową. — Ok, wsadźmy go do środka – kazał. — Dobra, Kacper, wracaj, poradzę sobie z nim – powiedział Patryk i Kacper znów pobiegł walczyć. Rosjanie powoli zbliżał się do metra, które broniło się na ostatku sił. Dowództwo było już przygotowane do wysadzenia serwerów z danymi, gdy nagle rozległy się strzały z czołgów. Wojska POG po całonocnym marszu dotarły do miasta i osaczyły Rosjan. Jednak rosyjscy komandosi poznikali w kanałach i licznych gruzach, przez co nie dawało się ich tak łatwo znaleźć. Jednak wojska POG okazały się być tylko małym oddziałkiem, który był wyczerpany i szybko został rozbity. Dzięki nim udało się co prawda odeprzeć zagrożenie od metra, ale wróg przechodził do kontrataku, zasilony nowymi siłami, które lądowały na spadochronach, w strugach lejącego deszczu. Olek leżący w klatce siedział z Patrykiem i wykrwawiał się. — Stary, wytrzymaj jeszcze trochę. Popatrz, przybyli kolejni, tak jak mówiłeś. Szanse są po naszej stronie. — Chcę walczyć – wyksztusił z siebie Olek. — Co?! Teraz nie możesz! – odparł Patryk. — Ale ja muszę, obiecałem! Weź mnie na plecy! – dodał. — Olek, przecież ciągle walczysz! – powiedział zapłakany Patryk. — Słuchaj mojego ostatniego rozkazu! Weź mnie na plecy i daj mi walczyć! – krzyknął ze złości, choć wcale nie czuł żalu do Patryka. Patryk bez wahania zrobił to, o co prosił Olek i wybiegł z nim na plecach. Wpadli w przechodzącą kolumnę wrogich wojsk i strzelali, ile naboi w karabinach. Niczym bohaterowie, najemnicy wolności z dumą polegli na polu walki przestrzeleni dziesiątkami pocisków. Teraz liczył się tylko honor. Obrońcy ciągle tracili na sile, aż do 9:30, kiedy to nadciągnęła reszta wojsk POG. Rosjanie walczyli do końca, jednak do dziesiątej większość z nich albo nie żyła, albo się poddała. Teraz już tylko szukano żywych. Kacper był jednym z niewielu ocalałych Obrońców. Biegał on od ciała do ciała sprawdzając, czy ma puls. Nagle w oddali zobaczył unoszącą się rękę. Zbliżył się, a ona go złapała i przyciągnęła do siebie. Twarz człowieka była osmolona tak, że rozpoznał go dopiero po głosie, który i tak zdawał się charczeć jak rozstrojone radio. -136- — Kacper, Kacper – powiedział głos i stracił przytomność. Kacper przetarł twarz i poznał, że był to Patryk. Czym prędzej wziął go na grzbiet i pobiegł do obozu – szukajcie Olka – krzyknął do pozostałych. Dobiegł z Patrykiem pod metro i położył go na ziemi. Potem wziął butelkę oczyszczonej wody i nalał mu ją do ust. Ten odzyskał przytomność, krztusząc się. Kacper znów wrzucił go na plecy i zabrał do polowego lekarza. Wracając szukać innych ocalałych ujrzał na niebie dziwną smugę. Chwilę później rozległ się wrzask syren, oznajmiający tylko jedno – rozpoczęła się wojna totalna. Chwila radości po zwycięstwie, skończyła się tak szybko jak się zaczęła. GeoDef nie próżnował, ale na horyzoncie zaczęły pojawiać się charakterystyczne grzyby. Ludzi ogarnęła panika, nikt nie wiedział, gdzie się udać. Tego dnia tylko Śmierci było dane wygrać… Warszawa została obroniona, ale to tylko jedna bitwa. Wojna trwała nadal, pomimo atomowego ognia, jaki przetoczył się nad światem. Nieliczni ludzie przeciwstawiali się najeźdźcom, którzy odnosili coraz większe sukcesy. Ale nic przecież nie trwa wiecznie, a wojna... wojna nigdy się nie zmienia. * Czy Rorsarchowi też przyjdzie stoczyć taką bitwę? Tego nie mógł wiedzieć. Lekarz przyniósł wreszcie odpowiednie maści i trochę tabletek przeciwbólowych w prezencie. Tak na wszelki wypadek. — Powodzenia w misji – usłyszał jeszcze, zarówno od lekarza jak i staruszka. — Dziękuję – odparł spokojnie Rorsarch i wyszedł na zewnątrz. -137- ROZDZIAŁ 10 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 1” Rorsarch przybył do Torunia po blisko dwutygodniowej podróży. Im dalej na północ, tym chłodniej się stawało. Kiedy dotarł w okolice Torunia, został zaskoczony przez radioaktywną zamieć, która pojawiła się pomimo braku śniegu w okolicy. Przynajmniej tej najbliższej. Żołnierze w bunkrze w Kutnie określili toruńską osadą jako „ostatnie schronienie przed zimnem i szkopami”. Naziści działali w tych rejonach, ale nie pojawiali się zbyt często, z powodu mrozu. Sam Toruń był zaskoczeniem, osada składała się z kompleksu połączonych ze sobą budynków i wytrzymałych murów. W środku było niesamowicie ciepło, za sprawą źródeł geotermalnych. W samym mieście znajdował się schron, ufundowany przez dziedzica fortuny lokalnego potentata medialnego. Schron Numer Dwanaście wpięto do programu Ocalenie i na początku Wojny schronili się w nim ludzie. Rorsarch miał spotkać się z lokalnym przedstawicielem Pancerniaków, w celu zdobycia informacji o okolicy. Wszedł do pierwszego miejsca, jakie zwykł odwiedzać we wszelkich osadach, usiadł przy kontuarze i ogarnęło go zdziwienie, gdy nad ladą zobaczył plakat z jego twarzą, w kapeluszu, goglach i masce z umiejscowionym pod nią napisem: „Chcesz być taki jak on? Wstąp do armii Federacji Polskiej już dziś, a staniesz się bohaterem!”. — Przepraszam bardzo, co ta badziewny plakat? – spytał z miejsca barmana. — Rorsarch, miło mi pana widzieć. — Darujmy sobie uprzejmości, skąd są te plakaty. — Przywiozło je paru ludzi kilka dni temu, kazali porozwieszać. Podszedł do nich człowiek w zielonym stroju i przerwał ich rozmowę. — Rorsarch, tak? – spytał, nie oczekując odpowiedzi. – Jest ktoś, kto chce się z tobą skontaktować. Odszedł od kontuaru a za nim podążył Rorsarch. Po chwili dotarli do małego stolika, przy którym siedział kolejny człowiek w zielonym stroju. — Siadaj, miałem się z tobą spotkać, jak tylko przybędziesz. – zaczął. Rorsarch usiadł i spytał: — Przepraszam, kiedy ja dałem zgodę na firmowanie waszej armii moją twarzą? Bo nie przypominam sobie, żebym zrobił coś takiego. — Wyluzuj, jesteś symbolem, żywą legendą. Rekrutujemy ludzi do walki z nazistami i twój wizerunek bardzo w tym pomaga. — Gówno mnie to obchodzi. Nie życzę sobie, żebym reklamował waszą armię. Przynajmniej nie za darmo. — O to właśnie chodzi. Mamy tutaj kilka pustych mieszkanek, w zamian za twoją zgodę na publikację tego plakatu dostaniesz je. Plus tutejsza knajpa cię wyżywi i napoi przez cały twój pobyt. — Dorzućcie jeszcze jakieś pięćset żetonów i będziemy kwita. Rozmówca rzucił na stoik woreczek z krążkami. -138- — Stoi. Teraz mów, co chcesz wiedzieć. — Lokalizacja schronów w tej okolicy i jakieś informacje, które pozwolą mi przeżyć. — Za Grudziądzem jest granica z radioaktywnym śniegiem, więc nie radzę tam nocować. Zapewne dostałeś nakładki grzewcze, więc nie umrzesz z wychłodzenia. Bo nocą to naprawdę bywa tutaj chłodno. A na zewnątrz, czy to lato, czy to zima, mróz tu zawsze jaja ścina. Poza tym naziści mają kilka baz w okolicy, jednak nigdy nie zbliżają się do Torunia. Jeśli chodzi o większe miasta, to Trójmiasto nie świeci się w nocy, ale jest skute lodem i bez skafandrów ogrzewających i odpowiedniego sprzętu nie da się przeżyć. W Olsztynie da się przeżyć w skafandrze, ale nic tam nie ma. Bydgoszcz nie została trafiona, ale jest opanowana przez zieloniaków. Mają tam swój obóz i póki co współpracują z nami, bo szwaby nie są do nich przyjaźnie nastawione. Tam właśnie znajdował się schron rządowy, ale lokalna społeczność jest do niego bardzo przywiązana i traktują go jak świątynię. Chyba im się trochę w mózgach poprzestawiało od tego promieniowania, ale jak spróbujesz tam wejść bez pozwolenia, to oberwiesz. Było jeszcze parę wiosek, ale naziści wytłukli wszystko co się ruszało. A jeśli chodzi o mutanty, cholernie ich tutaj dużo. Yeti, śniegosze, lamingi, wszystko mięsożerne a raczej ludzkożerne. Yeti to jakieś małpy, obrośnięte futrem i silne jak skurwysyn. Na własne oczy widziałem, jak rozerwały człowieka na pół. Śniegosze przypominają ślimaki, tylko są dużo większe. Ślimaki nagusy, jeśli chodzi o ścisłość. Jakimś cudem ślizgają się po śniegu i wchłaniają pokarm całym ciałem. Po prostu jedzą to co się do nich przyklei, łącznie z ludźmi. Nie wiem jak to gówno nie zamarza, ale no cóż. Lamingi to zdziczałe psy, zwykle chodzą stadami. Mają białe futro i ciężko je zauważyć, ale generalnie są tchórzliwe w pojedynkę, gorzej jak zleci się całe stado. Poza tym bandyci występują tu w niesamowicie ograniczonych ilościach, to takie zadupie, że nie ma nawet na co napadać. A i chodzą jeszcze pogłoski, że w bazie wojskowej w Świeciu nie odpalili wszystkich głowic nuklearnych. I jeśli szukasz pracy, to zweryfikowanie tych pogłosek będzie pierwszą. — Ile płacicie? — Słuchaj, od kiedy powstała ta cała Federacja, czyli niezbyt dawno, drastycznie ograniczyli moje środki na wypłaty. Najlepiej jakbyś pracował dla dobra ogółu, ku chwale Polski, nie chcąc przy tym forsy. Dwieście żetonów to wszystko, co mogę ci dać, plus amunicja. — Stoi, masz tu jeszcze jakiś wolnych strzelców? — Nie, nikt nie ma ochoty wyściubiać nosa z budynków. Jak zelżeją mrozy, to wtedy się pojawią. A i dostałem notkę, że niedługo otworzą tu garnizon Pancerniaków, więc szukaj tam pracy następnym razem. Zaczęli coś dobudowywać, więc pewnie to tam. — Szybko. — Wszystko przez te samochody termojądrowe. Skracają niesamowicie czas podróży, ale nie ma ich zbyt wiele, chociaż paliwa dostatek. — No nic, gdzie moje mieszkanko? -139- — Sektor 2, numer 7. W sektorze pierwszym znajdują się wszystkie sklepiki i bary, drugi jest zaraz za wejściem do tego baru, skręć tylko w lewo i będzie rękaw do innego sektora. — Dzięki za wszystko, do zobaczenia. Rorsarch wstał i wyszedł, zgodnie z kierunkiem mu podanym. Obok baru znajdowały się drzwi z napisem „Sektor 2”. Otworzył je i zobaczył tunel, w którym było zauważalnie chłodniej niż w barze. Zamknął drzwi i pospiesznym krokiem przeszedł na drugi koniec. Otworzył kolejne drzwi i znów poczuł przemiłe ciepło. Ten sektor składał się z kilku budynków, z numeracją nad przejściami. Rorsarch podszedł do przejścia oznaczonego numerami 1—25 i znów znalazł się w tunelu, tym razem o wiele krótszym. Budynek w którym się znalazł, był piętrowym blokiem, najprawdopodobniej odrestaurowano przedwojenną konstrukcję. Znalazł swoje mieszkanie, ale nie miał pojęcia jak je otworzyć. Podszedł do niego starszy pan, któremu najwyraźniej brakowało nogi, gdyż chodził o kulach a z prawej kończyny dolnej pozostał kikut. — A pan Rorsarch, powiedzieli mi, żebym dał panu klucze. — Nie mów mi pan, to takie hmm sztywne. Rorsarch wystarczy. Jesteś klucznikiem? — Nie, kimś w rodzaju dozorcy i doradcy Pancerniaków. Teraz już mogą się ujawnić, więc i mogę o tym powiedzieć. A, nie przedstawiłem się, jestem komandor Jerzy Więź. Czy tylko wojskowi przeżyli Wojnę? Niemal każdy człowiek miał jakiś stopień. Jakby nie patrzeć, on też miał, ale cywilny i nie posługiwał się nim od zejścia do schronu. Poza tym, doktor medycyny, nie był tym, co spotykał na każdym kroku, jak sierżantów, generałów, komandorów. — Jerzy Więź, jakby to przetłumaczyć na angielski to — Daruj pan sobie, ale owszem, byłem agentem wywiadu, niczym James. Człowieku, nie mogę zbyt długo stać, możemy wejść, żeby kontynuować tę rozmowę? — Nie ma sprawy. Dawaj klucze i możemy wejść. Jerzy podał klucze Rorsarchowi, który użył ich do otworzenia drzwi. Mieszkanko było skromne, dwupokojowe plus kuchnia i malutka łazienka. Wszedł do pierwszego pokoju po lewej, który leżał na końcu mikroskopijnego przedpokoju i znalazł tam kanapę i fotel, więc wpuścił tam gościa. Ten rozsiadł się na kanapie i popatrzył na niego. — Więc to ty jesteś tym bohaterem. — Nie lubię tego stwierdzenia. Każdy z tych moich czynów zwykle był uwarunkowany tym, że musiałem to zrobić albo żeby przeżyć, albo żeby odnieść jakąś korzyść. Rzadko trafiało się coś z pobudek ideologicznych. Skoro masz takie kontakty z Pancerniakami, wiesz zapewne sporo o okolicy? — Tak, jeszcze zeszłej zimy, a nie, złe określenie. Pieprzona zima trzyma tu niemal cały czas, od kiedy przybyła jakieś dziesięć lat temu. W zeszłym roku jeszcze opuszczałem miasto, ale pewnemu Yeti spodobała się moja noga i nie chciał się z nią rozstać. Działo się to blisko miasta, więc wystrzały zwróciły uwagę i mnie tu -140- przetransportowali dość szybko. Poza tym jestem już stary i zniedołężniały. Co chcesz wiedzieć? — Im więcej tym lepiej. — Skombinuj sobie mapę okolicy, to podstawa. Dałbym ci jakąś, gdybym tylko miał. Uważaj na jakiekolwiek zabudowania, zawsze mogą tam być szwaby. No i nie nocuj na zewnątrz, już się nie obudzisz. Generalnie nic tu nie ma, osada istnieje tylko dlatego, że zbyt wielu tu ludzi i nie mamy żadnych braków. — Interesuje mnie głównie Bydgoszcz. — Ahh, tyfusy. Wybacz, ale urodziłem się w Toruniu i nie darzyliśmy sąsiadów miłością. Teraz siedzą tam zieloniaki i czczą Skynet, który cierpi wyraźnie na kompleks Boga. On po prostu nimi rządzi. Bydgoszcz leży niedaleko, ale nie oczekuj ciepłego powitania, zieloniaki same z siebie nie są przyjaźnie nastawione do ludzi a tamte już szczególnie. — Skoro jest tam schron, czemu oni tam żyją? Powinna powstać jakaś osada. — Najprawdopodobniej nie zdążyli zamontować drzwi, bądź jakaś awaria. Chyba mieli jakieś problemy budowlane i po prostu schron nie spełnił swojej funkcji. A im się w mózgach poprzewracało i oto mamy Tyfusy. W sumie tak wszyscy ich nazywają a im to nie przeszkadza. — Dzięki, przydadzą się te informacja. Pracowałeś w wywiadzie? — Tak, aż do 2040 byłem wtyką na Wschodzie. Jedenaście lat przed moją przyspieszoną emeryturą, Rosjanie zaanektowali Białoruś i Ukrainę. Ktoś w centrali stwierdził, że warto by umiejscowić tam rozszerzoną siatkę wywiadowczą no i mnie wysłali. Pracowałem jako jakiś tam urzędnik, jednocześnie zbierając dane. I powiem ci, że przez najbliższe dwadzieścia lat nikt nie przejdzie przez wschodnią granicę. Jestem tego pewien. Chociaż nie było tam jawnych celów, to skubańcy umieścili tam swój wynalazek, rakietki jądrowe krótkiego zasięgu. Niesamowicie szybkie i latające na niskim pułapie. GeoDef by je zniszczył, razem z gruntem poniżej a obrona przeciwlotnicza nie zestrzeliłaby nic tak szybkiego. Znałem gościa, który pracował przy programach odwetowych na wypadek ataku atomowego i kiedy odkryliśmy ten system, wycelowano w ten obszar tyle rakiet, że miały wybuchać naprawdę blisko siebie, gdyż te systemy były niemal na granicy. Zanim poleciały rakiety na Moskwę, to tam już nic nie było a przynajmniej nic nie powinno być. A same Ruski to nie wiem czy przeżyły, co prawda Moskwa była obunkrowana, ale tam gdzie ja byłem, to był może jeden schron na milion osób. Poza tym były to jeszcze radzieckie, takie to byle ładunek nuklearny rozpirzyłby bez problemu. Więc nawet nie wiem, czy będzie miał kto przekraczać granicę od ich strony. Ale sporo ich zostało w Polsce, po tym jak przerzucili błyskawicznie wojsko pod Warszawę, przerwali front i zaskoczyła ich wymiana ognia nuklearnego. Podobno przez jakiś czas kontynuowali natarcie, ale z jakiś powodów się wycofali. — Ciekawe. A wiesz coś o działalności wywiadu na zachodzie? — Szwaby? Od kiedy w 2039 władzę w zachodnich landach przejęli neonaziści, to już tylko z plotek wiem, że przerzucali swoich agentów do nas, natomiast my -141- musieliśmy ich wyłapywać. Wiem, że było parę sukcesów, ale generalnie nie mówiło się o tym. Ja osiadłem sobie na emeryturkę tutaj, utrzymując nikłe kontakty, więc nie wiem zbyt wiele. Byłem agentem szkolonym w latach 20., więc szkolenie podpadało pod infiltrację Wschodu, jako że z Zachodem żyliśmy dość dobrze. A teraz spędzam moje ostatnie lata żyjąc sobie spokojnie, z dala od zagrożeń. — Mieszkasz tutaj? — Tak, pod jedynką. Wpadnij czasem, jakbyś czegoś potrzebował. Podniósł się z niemałym trudem z wersalki i używając kul, wyszedł z mieszkania. Rorsarch zamknął za nim drzwi i poszedł do kuchni, sprawdzić, czy jest tam coś zdatnego do jedzenia. Lodówka zawierała trochę niemal świeżych potraw, więc zjadł i rozgościł się w mieszkaniu. Skorzystał z łazienki, która posiadała jedynie wannę, do tego nieco małą, ale dało się skorzystać. Postanowił, że jutro wybada okolicę i poszedł spać. * Rorsarch wyszedł z kompleksu na Mroźne Pustkowie. W nocy ponoć spadł śnieg w okolicy, więc jego możliwości marszowe już zostały ograniczone, dopóki nie znajdzie sposobu, żeby nocować poza Toruniem. Bydgoszcz w takich warunkach leżała zbyt daleko i pojawiała się możliwość, że zamarznie w trakcie podróży. Postanowił udać się na północ, wybadać szlak do Grudziądza i Świecia. Rzeczywiście, jakiś kilometr za Toruniem, pojawił się śnieg, który wyglądał całkiem normalnie, tylko naręczny licznik Geigera wskazywał, że jest nieco napromieniowany. Póki co, była to mała powłoka, ale z każdym krokiem była już coraz grubsza. Po blisko godzinie marszu, warstwa śniegu sięgała już do kolan Rorsarcha i ten postanowił zdobyć jakieś rakiety, żeby był w stanie przemieszczać się po okolicy. Nagle usłyszał odgłos tarcia po śniegu, dobiegający z prawej strony. Szybko dostrzegł duży, białawy kształt, przypominający kłodę drewna. Popatrzył przez lornetkę i dostrzegł na powierzchni tego kształtu kilka szkieletów i wpół strawionych psów. Śniegosz zbliżał się coraz szybciej, a Rorsarch wiedział, że nie jest w stanie biec. Zdjął karabin z pleców i postanowił wpakować jak najwięcej ołowiu w mutanta. Po kilku celnych strzałach, rozległ się wysoki pisk i zmutowany ślimak przyspieszył. Kilka kolejnych strzałów spowodowało następny pisk, tym razem powodując odwrót zmutowanego przedstawiciela fauny. Rorsarch błyskawicznie przeładował broń i postanowił znaleźć jakieś zabudowania, żeby rozejrzeć się po okolicy. Po dwóch godzinach ostrożnego brodzenia w śniegu, znalazł zrujnowane zabudowania, oznakowane napisem „Interstop Scence”. Wszedł i okazało się, że trafił do kompleksu badawczego, który był w większości zrujnowany ale zachowały się schody, dzięki czemu Rorsarch trafił szybko na dach. Przez lornetkę dostrzegł Toruń na południu, na zachodzie zauważył kilka śniegoszy, które razem przemierzały Mroźne Pustkowie. Północ byłą niewidoczna, przez zamieć, która najprawdopodobniej zbliżała się do Torunia, co ponagliło Rorsarcha do powrotu. Zszedł na parter i wychodził z budynku, gdy nagle zarwała się pod nim podłoga i trafił do jakiegoś magazynu. Włączył -142- noktowizor i stwierdził, że nie ma tu nic, poza paroma zbutwiałymi kartonami i czyimiś zamarzniętymi zwłokami. Do tego napromieniowanymi. Nie było szansy, żeby wdrapał się na górę, więc postanowił znaleźć inne wyjście. Wyszedł z magazynu i znalazł się w rozległej, podziemnej hali, na której leżało pełno sprzętu laboratoryjnego i elektronicznego. Zauważył jakąś metalową skrzynkę, opatrzoną napisem „Projekt 16”. Pojemnik zawierał jedynie kilka szkiców jakiś zaawansowanych implantów kończyn górnych. Przemieszczał się dalej, szukając schodów, ale wszędzie było pełno magazynów. Trafił w końcu na jakieś pancerne drzwi, które po chwili manipulacji wytrychami, otworzyły się i oczom Rorsarcha ukazał się komputer i upragnione schody. Komputer był zniszczony, impuls elektromagnetyczny towarzyszący eksplozjom nuklearnym niszczył niemal wszystko, jedynie schronowe instalacje były przed tym chronione. Komputer nie włączał się, więc Rorsarch ominął go i skorzystał ze schodów, które prowadziły do kolejnych pancernych drzwi a te z kolei na zewnątrz. Była już siedemnasta, więc bezzwłocznie udał się w kierunku Torunia, co zajęło trzy godziny. Kiedy dotarł, odłożył swój strój do suszenia i przez okno podziwiał zamieć, która przybyła niemal razem z nim. Interstop Science, pamiętał tę nazwę, gdyż to oni opracowali Skynet. Przeglądając gazety w schronie, poczytał całkiem sporo o tym projekcie, ale po 2041 roku, słuch o firmie zaginął. Zapewne podczas stanu wojennego po prostu zawieszono jej działalność, bądź skierowano ją na inne tory. Przestali pojawiać się w mediach, ktoś tylko powiedział, że pracują nad nowym zagadnieniem. Postanowił zasięgnąć języka w tej sprawie w mieszkaniu z numerem pierwszym. Strój wyschnął po blisko godzinie, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby się tam udać. Dozorca ucieszył się, widząc gościa. Jego mieszkanie było właściwie kalką mieszkania Rorsarcha, więc usiedli tak samo, jak podczas pierwszego spotkania. — Trafiłem na ruiny Interstop Science, czym się zajmowali poza sztuczną inteligencją? — Mało kto cokolwiek wie, ale generalnie zajmowali się cybernetyką. Gdzieś w Toruniu jest facet, który tam pracował, ale zwykle nie mówi zbyt wiele. Prowadzi chyba teraz jeden z barów w Sektorze Pierwszym, poszukaj tam. — Gdzie mogę dostać rakiety? Bo strasznie ciężko chodzi się po śniegu bez nich. — Ja moje sprzedałem, ale popytaj w barach, może ktoś ci zmajstruje. Albo odsprzeda własne. A, zapomniałem. Jednak mam mapę okolicy i zaznaczyłem na niej pewne miejsce, które mógłbyś dla mnie wysadzić. To nora Yeti, niedaleko stamtąd straciłem nogę, więc pewnie pochodziło stamtąd. Skombinuję ładunki, zrobisz to? — Nie ma sprawy, — rzucił okiem na mapę. – będę tam niedługo, więc przy okazji da się to zrobić. — Tylko uważaj, ciężko je postrzelić. Wal między oczy, tam mają najsłabszą czaszkę. A i jeszcze jedno. Widzisz, Toruń jako osada, pamięta jeszcze czasy, kiedy nie było tu śniegu. Nie lubimy rozpamiętywać przeszłości, bo nie była zbyt kolorowa, ale jeśli chcesz rozmawiać z miejscowymi, to musisz coś wiedzieć. Moje słowa tego nie opowiedzą — spod stołu wyjął dyktafon i nacisnął przycisk. -143- ROZDZIAŁ 11 Lithium – „Unicestwienie” Potrafił poruszać się niemal zupełnie bezszelestnie, a mimo to wyczułam Jego aktywność. Chodził po pomieszczeniu i coś przestawiał, poruszył krzesło, położył jakąś miękką rzecz na podłodze, jego biodro otarło się o kant szafki. Chyba. Nie otworzyłam jeszcze oczu, czułam jednak Jego delikatne ruchy. Będąc tutaj trzeba mieć wyostrzone wszystkie zmysły. Teraz jednak wiedziałam, że jestem bezpieczna i „obserwowanie” Go traktowałam jako trening. Przez zamknięte powieki nie przebijało się jeszcze światło dnia. Nic dziwnego – zapewne jak zwykle rozpoczął swoją aktywność na długo przed brzaskiem. Lubił być przygotowany na nadejście dnia. A wszystko robił w ciszy, by pozwolić mi odespać noc. Dochodziły do mnie poszlaki aromatów tego miejsca, ciężki i lepki, lekko słodkawy odór nieczyszczonej odzieży dominował ponad wszystkim. Przebijała się przezeń woń prawdziwej, dobrze obrobionej skóry, będąca wspomnieniem zapachu jaki unosił się niegdyś w tam, gdzie dawniej pracowałam. Powoli otwierałam oczy by stawić czoła kolejnym długim godzinom nadchodzącego dnia. Wyprawa wydawała się być zbyt żmudna i bezcelowa, On jednak uparcie twierdził, że musimy iść. Wydawało się, że nie można się Mu sprzeciwiać, zawsze robił ostatecznie to co chciał. Nie potrafiłabym niczego Mu odmówić, a tym bardziej obrać inny kierunek drogi, niż ten wyznaczany przez Niego. I choć miał zaledwie dziesięć lat wywierał podobny wpływ na wielu dorosłych ludzi. Niemniej jednak zawsze podróżowaliśmy sami. Tak było łatwiej o schronienie, ponadto mniej rzucaliśmy się w oczy. Dokąd zmierzaliśmy? Tego nie wiedziałam. On miał jakieś przeczucia, wskazywał drogę. Nie raz myślałam, że to głupie słuchać dzieciaka i wędrować nie znając celu. Choć czy życie kogokolwiek z ludzi stojących zawsze w tym samym miejscu i wykonujących dzień po dniu te same czynności, ma jakiś większy cel? Co za różnica czy obudzą się oni przy kolejnym brzasku czy też słońce oświeci krwawe pobojowisko? Jaki sens ma życie będące zapętloną kserokopią stałego, nudnego wzoru – wstać, zjeść, pracować, wydalać, spać, zjeść, pracować, wydalać…etc., etc. aż do porzygania. Podróż dokądkolwiek dawała nadzieję na znalezienie istoty bytu ziemskiego i na polepszenie warunków naszej marnej egzystencji. Wiec szliśmy. Każdego dnia szliśmy tam gdzie wskazał On. — Dzień dobry! – odezwał się wesoło, lecz ja nie miałam jeszcze ochoty odpowiadać. – No przecież widzę, że już dawno nie śpisz. „Jeszcze pięć minut” w niczym Ci nie pomoże, za to jeśli szybciej wstaniesz to szybciej dojdziemy. Choć nadal uparcie zaciskałam powieki, widziałam Jego promienny uśmiech. Zawsze taki był. Niby poważny, przedwcześnie dojrzały, a mimo to przedziwnie radosny, zarażający optymizmem. Biła od Niego ta dobra, czysta siła. Siła, której istnienie we współczesnym świecie wydawało się kpiną, jawnym szyderstwem ze zła i brzydoty, panoszących się wszędzie wokół nas. -144- Wypracowaliśmy już pewne rutynowe działania, choć bywało, że schemat zaburzały różnorodne czynniki, na które trzeba było być przygotowanym. Jak jakiś pierdolony jasnowidz przewidywałam, co może nas spotkać w drodze. Nosiliśmy ze sobą broń przeciwko zmutowanym stworom. O dziwo, On miał niezwykłe oko, celował zdecydowanie lepiej niż ja, a Jego ruchy były precyzyjne i zawsze w pełni przemyślane. Jak to robił? Nie wiem. Może to ten Jego dar, w który cały czas wierzyłam, a którego nie umiałam pojąć swoim zakutym, racjonalnym umysłem? Wstawaliśmy zawsze bladym świtem, On jeszcze wcześniej by przygotować wszystko do podróży. Staraliśmy się wychodzić zanim pobudzą się ludzie, przypadkowo przecinający naszą drogę. Jedliśmy idąc, by nie tracić czasu. Dopiero w czasie największego natężenia promieniowania chowaliśmy się po grotach i spożywaliśmy namiastkę obiadu, często także przysypiając, by zregenerować siły. Tak było i tego dnia, i wczoraj, i przedwczoraj, i wiele dni wstecz. Nie wiem jak daleko byliśmy ani jak blisko było już do celu. Dla mnie świat był niewiadomą, ale On sprawiał wrażenie niezmąconej pewności i przekonania o słuszności swoich działań. — Miałam dzisiaj taki piękny sen… – zaczęłam opowieść rozmarzonym głosem — Szliśmy przez ogromną, soczyście zieloną łąkę. Z prawej strony leniwie płynął strumień, otoczony pojedynczymi drzewami przeróżnych gatunków. Gdzieniegdzie kwitły kolorowe kwiaty, słychać było śpiew… — Oj, przestań! – przerwał mi gwałtownie – Zawsze tylko śnisz o przeszłości. Musisz z tym skończyć, tego już nie ma i nie wróci. Rozejrzyj się wokół siebie i spróbuj znaleźć piękno wśród tego co masz. Tamten świat przeminął, nowy jest inny, ale również wspaniały. Nigdy nie docenisz teraźniejszości jeśli nie pogodzisz się z obecnym stanem rzeczy i nie zamkniesz przeszłości we wspomnieniach. Rozejrzałam się… Wszystko dookoła mnie było szare i smutne. Nawet niebo nie miało już tego błękitu co kiedyś. Trawy zawsze pożółkłe, drzewa pokryte nieregularnie poskręcanymi liśćmi lub całkiem ich pozbawione. Co w tym może być pięknego?! Brud, kurz i pył... I ten monotonny szaro–brązowy kolor. Jakby Stwórca (kimkolwiek jest) zużył wszystkie farby przez poprzednie stulecia i teraz zostały Mu tylko te bezpłciowe, ponure, przez nikogo nie chciane. — Chodź! Jesteś mi potrzebna! Doskonale widział w jaki sposób najłatwiej do mnie dotrzeć. Kiedy zaczynałam się zastanawiać nad celowością dalszego istnienia po Tym… kiedy mówiłam, że i tak wszyscy wyginiemy na tej przeklętej, wszechobecnej pustyni… kiedy zaciskałam powieki, powstrzymując łzy bezradności… On zawsze znajdywał takie słowa, które zapalały we mnie nowe siły. Dawał mi to, czego najmocniej pragnęłam. Był dla mnie wszystkim. Przewodnikiem, ostatecznym celem każdego działania, moim jedynym Synem i miłością mojego życia, był opiekunem, a zarazem kimś kogo mogłam otoczyć troską. W trakcie dnia stawał się nieocenionym rozmówcą, dotrzymującym towarzystwa w drodze i rozważaniach na wszystkie tematy współczesnego świata. Nie pamiętałam już życia bez Niego, nie wyobrażałam sobie co -145- by było gdyby Go nie było, bo nie mogło tak nigdy się stać. Życie to On, On to życie. Jedno bez drugiego istnieć nie miało prawa. Wśród takich myśli często mijały mi całe godziny i dnie. Roztrząsaliśmy po raz kolejny te same zagadnienia, padały wciąż powtarzane pytania. Zbyt mocno wrosłam w tamten świat, za bardzo go kochałam, by móc tak po prostu się z tym pogodzić. Dlatego każdy dzień zmieniał się w długą dyskusję, ciągnącą się godzinami w rytm naszego marszu – krok za krokiem, słowo za słowem. Wreszcie nadszedł czas, by znaleźć miejsce na nocleg. Tym razem dopisywało nam szczęście, gdyż na linii naszego wzroku dostrzegliśmy jakąś osadę ludzką. Zwykle nie mieliśmy problemów ze znalezieniem schronienia wśród cywilizowanych mieszkańców – zawsze jest ktoś kto zechce coś kupić, o ile tylko ma się cokolwiek na sprzedaż. Zanim jednak przystępowaliśmy do transakcji towarowych, rozglądaliśmy się za odpowiednim obiektem do innego rodzaju układów. On twierdził, że nie jest to konieczne, ja jednak wiedziałam swoje. Ponadto, czego nie mógł być świadomy, potrzebowałam tego i sprawiało mi to przyjemność, dając namiastkę czułości i poczucia atrakcyjności, a także przeświadczenie, że jednak nadal mam wpływ na swój los. Obiekt nie trudno było zlokalizować, jeszcze łatwiej było zbliżyć się do niego i doprowadzić do ostatecznego celu. Najważniejszą kwestią było sprawdzenie, czego oczekuje od kobiety – dzikiego, wyuzdanego seksu, perwersji dających natychmiastowe spełnienie, czy też długich godzin pieszczot i wielokrotnych orgazmów. Kiedy już to wiedziałam, byłam gotowa do odegrania swego spektaklu i zdobycia miejsca na bezpieczny nocleg. Mężczyzna, który mnie zainteresował, dysponował potężnym ciałem – był wysoki i dobrze zbudowany. Przywodził na myśl postaci z baśni, zasłyszanych w dzieciństwie, opowiadających o ludziach północy – barczystych, wysokich wikingach, posiadających długie brody i włosy w nieładzie wijące się wokół głów. Początkowo sprawiał wrażenie głupiego mięśniaka, który w kilka chwil po zerżnięciu kobiety bierze się za rąbanie drewna (albo odwrotnie). Zaskoczyło mnie jednak to w jaki sposób przemawiał. Już po kilku chwilach odkryłam, że dzisiejsza noc może przynieść także mi sporą dawkę nowej energii. Kolejnym zaskoczeniem było to jak dobrze potrafił gotować, takich posiłków trudno było spodziewać się nawet w dobrze płatnych gospodach. Posilaliśmy się zatem bez pośpiechu, delektując się wyśmienitym smakiem prostej z pozoru potrawy, a jemu nasz zachwyt sprawiał niecodzienną radość. Pozwolił mi odprowadzić Syna do pokoju i położyć Go spać. Kiedy znów pojawiłam się w głównym pomieszczeniu, poczułam wspaniały zapach, który doprowadził mnie do bocznego pokoju. Mężczyzna siedział tam na podłodze przykrytej zwierzęcą skórą o długiej, kolorowej sierści. Dawno nie widziałam czegoś takiego. W pokoju panował półmrok, lecz mimo to dostrzegłam pod ścianą ogromne łoże zarzucone różnymi tkaninami. Z jakiegoś powodu ogarnęła mnie nieśmiałość, choć tak wiele razy oddawałam się w pospiechu przypadkowym mężczyznom. Wiking uniósł się i podszedł do mnie. Był -146- półnagi a jego ciało lśniło delikatnie w bladym świetle pochodni. Stanął za mną i zgarnął moje włosy na lewą stronę, po czym objął mnie w pasie, całując jednocześnie mój kark. Jego dłonie rozpoczęły wędrówkę wzdłuż mojego brzucha i piersi. Nie pozwolił mi na odwzajemnienie tego gestu bądź odwrócenie się, natomiast sam poluzowywał moje ubrania i docierał do zakrytych fragmentów skóry. Robił to niezwykle delikatnie, zaledwie muskając ciało i drażniąc zakończenia nerwowe w najbardziej zaniedbywanych jego zakamarkach. Jego ciepły oddech kontrastował z chłodnymi powiewami nocy, co prowadziło do wstrząsających mną dreszczy. Poczułam, że zaczynam robić się wilgotna i coraz bardziej chciałam przyśpieszyć tempo wydarzeń. On jednak był stanowczy i nie umożliwiał mi zbyt wielu ruchów. Powoli pozbawił mnie ubrań wciąż pieszcząc moje ramiona i szyję. Wargami objął płatek ucha by zacząć go ssać i przygryzać. W prawej dłoni zważył po kolei moje piersi, jednocześnie kierując lewą rękę w okolice sromu. Wąskie sutki przybrały ciemniejszy kolor i zesztywniały pod dotykiem szorstkich opuszków. Powietrze wydostało się z płuc z lekkim westchnieniem kiedy jego palce zanurzyły się w ciepłym, miękkim wnętrzu w poszukiwaniu clitoris. Wyprężyłam się niczym dzika kotka gdy tylko natrafił na maleńki punkt rozkoszy i szybko, lecz z wyczuciem pocierał go i okrążał. Czułam jego sztywną męskość, próbującą wydostać się spod krępujących materiałów, jednak nadal obezwładniał mnie, nie pozwalając się rozebrać. Krew buzowała w moich żyłach w nadzwyczajnym tempie, oddech przyśpieszał, a mi wydawało się, że w pomieszczeniu słychać tylko jego szum i szybki rytm serc. Tłumiłam w sobie cisnący się na usta krzyk, powstrzymywałam się w oczekiwaniu na nieuchronną falę nadchodzącego orgazmu, który wkrótce wstrząsnął moim ciałem niczym potężny wybuch. Przez chwilę rozkosz sparaliżowała mnie i zastygłam w bezruchu, jednak wiedziałam, że to dopiero początek i nie dane mi było ochłonąć. Czuły dotąd kochanek objął mnie w pół i rzucił na miękko zasłane łoże. Natychmiast zdarł z siebie ubranie i wdarł się na mnie, wchodząc bez oporu w rozedrganą waginę. Pchał intensywnie i pośpiesznie, panosząc się w moim wnętrzu. Wspierając się na rozstawionych po bokach mojego ciała rękach, pochłaniał wzrokiem kołyszące się w rytm pchnięć piersi. Był niczym lekkoatleta na ostatniej prostej – wciąż przyśpieszając, zbliżał się do wielkiego finału. Wydał z siebie ostry ryk zwycięstwa w momencie, w którym poczułam obce ciepło rozlewające się w moim wnętrzu. Spazm orgazmu wstrząsał jego ogromnym ciałem, gdy nagle opadł na mnie bez najmniejszego ruchu. Krzyknęłam. Lecz krzyk ugrzązł mi w gardle. W pokoju zaroiło się od obcych postaci. Kątem oka zauważyłam w plecach kochanka sztylet, lekko wbity w kręgosłup w takim miejscu, że kompletnie sparaliżował mężczyznę, pozostawiając go w pełni świadomym. Z grupy oddzieliło się czterech ludzi, którzy podeszli do nas i, złapawszy jego ciało, wynieśli je z pomieszczenia. — Do wozu! — Szybciej, kurwa! -147- — Tu jest ten dzieciak! — Kobietę zostawcie dla mnie! — Ruszać się! — Zróbcie z nią, co chcecie… — Pierdol to! — Ona też się przyda! Otoczyli mnie. Złapali. Gdzieś ciągnęli. Traciłam świadomość. Widziałam rozmazane obrazy. Słyszałam urywane zdania, strzępki rozmów. Ciemność. Niebo. Piach. Twarda podłoga. Szmaciany dach. Jedziemy. Sznury. Smród. Warkot silnika. Głosy. Ciemność… Kiedy znowu otworzyłam oczy, nie bardzo wiedziałam gdzie jestem ani dlaczego. Z pewnością był to jakiś pokój. Nie duży. Nie mały. Ani za brudny ani czysty. Najzwyklejszy. Taki jakie się teraz spotykało wszędzie. Nie czułam bólu, nie było mi zimno. Wszystko wydawało się takie normalne, jakbym zwyczajnie poszła spać i obudziła się po kolejnej nocy. A jednak coś było nie tak. Nie było Jego. Wstałam by porozglądać się po okolicy. Spodziewałam się zamkniętych drzwi, ale nawet w tym przypadku dziwni, nocni napastnicy mnie zaskoczyli. Wyszłam na długi korytarz wyposażony w sporą ilość drzwi, prowadzących zapewne do takich samych pomieszczeń jak to, które właśnie opuszczałam. Postanowiłam sprawdzić je po kolei, niezależnie od tego co miałabym zobaczyć wewnątrz. Nie czułam strachu a jedynie silne pragnienie odnalezienia Dziecka. Zdeterminowana do tego stopnia, że przestało się liczyć cokolwiek poza odszukaniem Go. Jakież to było głupie. Nie zabrałam żadnej broni. Nie miałam czym się osłonić. Kompletnie zapomniałam o jakichkolwiek środkach ostrożności. Jak automat przechodziłam od drzwi do drzwi i każde z nich otwierałam by spenetrować kryjący się za nimi pokój. Jego nie było. Nie było nikogo. Cisza i pustka. Do mojej świadomości zaczęła wkradać się straszna myśl. Zabrali Go i pojechali. Zostałam sama. Bez picia. Bez jedzenia. Bez sprzętu. Bez pomocy. Bez Niego! – spokój przeradzał się w strach, by obudzić panikę. Coraz szybciej i szybciej biegłam przez korytarz, w pośpiechu otwierałam tylko drzwi, nawet nie wchodząc do pokoi. Wołałam. Krzyczałam. Celowo robiłam coraz większy hałas. Jeszcze jedne drzwi. Ktoś tu musi być. Zaraz ich znajdę. Kiedy szarpnęłam za kolejną klamkę, moje oczy poraził ogromny blask, a w uszy wdarł się niesamowity hałas ruchliwej ulicy. Stanęłam jak wryta, nie mogąc pojąć tej nagłej zmiany. Przed moimi oczami przesuwał się tłum ludzi, widziałam masę straganów, przekupki zachwalające swoje towary, pokrzykujących gardłowymi głosami mężczyzn i skrzeczące kobieciny. Weszłam pomiędzy tą rozedrganą masę ludzką i powoli zaczęłam rozróżniać poszczególne słowa, wyłapywać strzępy informacji. Dowiedziałam się, że znajduję się w dużym, zorganizowanym mieście, przed Katastrofą noszącym nazwę Toruń. O dziwo -148- wyglądało prawie normalnie, jakby zostało pominięte przez falę zniszczeń… a może tak dobrze je odbudowano? Daleko było mu do dawnej świetności, ulice zarzucone były improwizowanymi stoiskami, wokół panował hałas i brud, jakiego nie widziano przed Wojną, ale w porównaniu z dominującym obecnie krajobrazem, to miasto było czymś niezwykłym. Podziwiałam otoczenie i chłonęłam atmosferę, ciągle potrącana przez mijających mnie ludzi. Byłam tu kompletnie anonimowa, ludzie nie zwracali na mnie uwagi, zupełnie jakbym była przezroczysta. Nikt nie zdziwił się, że jestem tu nowa, nikt nie zapytał czego chcę. Nie czułam wszechogarniającej podejrzliwości i niepewności ludzkiej, a raczej całkowitą obojętność. — Złodziej! Łapać złodzieja! – rozległo się czyjeś wołanie, a tłum rozstąpił się przed szaleńczo rozpędzonym mężczyzną, trzymającym w rękach siatki z cebulą, jedynym warzywem, które nie uległo napromieniowaniu. Powietrze przeciął ostry dźwięk policyjnego gwizdka i moim oczom ukazał się … opasły strażnik dzierżący w garści ociekające tłuszczem, nadgryzione golonko, którym pomachał w stronę uciekającego złodzieja, złorzecząc pod jego adresem i ponadto nie podejmując żadnej akcji, mającej na celu złapanie go. Tym bardziej, że nie wiadomo skąd pojawił się jakiś obszarpany wyrostek, namawiający „policjanta” do wychylenia kufelka piwa, chwaląc przy tym dobroduszność i wyrozumiałość władzy. Nie trudno było się domyśleć, że głupawy strażnik będzie wolał zakosztować drobnej przyjemności zamiast ścigać przestępcę. Wyglądało też na to, że lubi słuchać pochwał pod swoim adresem. — Witam szanownego pana – przysiadłam się do ucztującego strażnika — Nie mogę wyjść z podziwu nad doskonałością pańskiego zachowania. Zapewne jest pan tutaj bardzo cenionym człowiekiem. Cóż za spryt i inteligencja przejawia się w pańskich poczynaniach. — Em… tak…eee… rzeczywiście. Jestem tutaj głównym porządkowym! — Nie dał się pan sprowokować chłystkom i odciągnąć z posterunku. Zapewne planowali grubszy atak i chcieli pana wywabić poza ten teren. A pan się nie dał! Trwa pan nadal i pilnuje, by nikt nie naruszał spokoju tej okolicy – brnęłam w puste pochwały, by sycić jego próżność i zdobywać sobie przychylność. Liczyłam na to, że z takiego durnia uda się wyciągnąć jakieś informacje. — Ha! Racja! Nie dałem się wyprowadzić w pole! To ja tu rządzę! Ja! — O tak! Pan pełni tu najważniejszą rolę. Zapewnia pan spokój tym biednym ludziom. Cóż za doskonała organizacja! — To wszystko moja zasługa! – strażnik rozpływał się nad swoim „geniuszem”. — To pan zapewne jest także odpowiedzialny za ogromny sukces tego miasta, za jego zachwycający wygląd i uznaną w okolicy pozycję. — Ja, ja… ale tylko po części. Całe miasto jest zarządzane przez naszego wielkiego wodza. Był tutaj ważną postacią jeszcze przed Wojną, ufundował schron, a potem przejął władzę i zorganizował to wszystko. — Doprawdy? Musi to być wyjątkowa postać a pan pewnie jest jego prawą ręką. Czym się zajmujecie? -149- — No więc…tego… Zgniatacz zorganizował tutaj całą armię, zdobył samochody, przejął najważniejsze budynki i pilnuje wszystkiego w mieście. Kto mu się sprzeciwi – ginie ciężką śmiercią! Ale kto się umie podporządkować, temu jest tu dobrze. — A skąd można by się czegoś więcej dowiedzieć o tak wspaniałym władcy? Nie chcę marnować pańskiego jakże cennego czasu, może by mi pan wskazał dokąd iść by dowiedzieć się więcej o szlachetnych czynach Zgniatacza? – słowa z trudem przechodziły mi przez gardło, ale były miodem na uszy strażnika i usypiały jego i tak marną czujność. — Zbyt wiele pytać jest niebezpiecznie, ale mogę ci dać broszury, z których dowiesz się prawdziwych informacji. Podziękowałam skwapliwie i zabrałam z jego rąk zadrukowane papierki. Odeszłam na bok i zaczęłam je studiować. Wyglądały na zwykłe propagandowe pisemka, wychwalające dyktatorską władzę Zgniatacza. Zapewne większość zawartych w nich informacji była sfałszowana, jednak dla mnie ważny mógł się okazać najmniejszy szczegół. Ulotki zawierały także prowizoryczną mapkę miasta i kilka zdjęć różnych obiektów takich jak szkoła, siedziba władcy czy laboratoria, w których rzekomo produkowano nowoczesne maszyny, mające pomagać ludzkości. Niestety nie znalazłam żadnego oficjalnego więzienia, ani innego miejsca, które mogłoby mi dać jakikolwiek punkt zaczepienia w poszukiwaniach Dziecka. Wędrowałam ulicami, szukając jakiegoś sposobu… jakichś dodatkowych informacji… jakiegokolwiek śladu. Nagle dobiegły mnie odgłosy odmienne od zwykłego tutaj miejskiego hałasu. W uliczkę, którą szłam, wjechał konwój, składający się z kilku samochodów po części nakrytych plandekami. Przywarłam do ściany w pierwszym napotkanym podwórzu i przyglądałam się przejeżdżającym. Domyślałam się, że to ludzie Zgniatacza, a także rozpoznałam, że właśnie takimi wozami przyjechali po nas tamtej nocy. Tylko do czego tak wielkiemu wodzowi potrzebny zwykły dzieciak? Co dziwniejsze, w wozach znajdowało się więcej dzieciaków i wyglądało na to, że są dobrze strzeżone jak jakiś cenny ładunek. Postanowiłam sprawdzić dokąd ich wiozą i czy wśród nich jest też ten, którego szukam. Nie musiałam daleko skradać się za konwojem. Po chwili przejechali przez bramę, zamykającą wysoki mur, zwieńczony drutem kolczastym. Gdy samochody zniknęły z zasięgu mojego wzroku, brama zaczęła automatycznie się zamykać. Niewiele myśląc zaryzykowałam i prześlizgnęłam się do środka. Resztki rozsądku podpowiadały mi, że muszę zachować większą ostrożność, ponieważ nie wiedziałam nawet gdzie jestem, ani z kim właściwie mam do czynienia. Starałam się możliwie jak najjaśniej myśleć i łączyć ze sobą wszystkie zdobyte dotąd informacje. Z jakiegoś powodu wygląd budynku, w którym się znalazłam, wydawał mi się znajomy… Tak, to było laboratorium, opisane w ulotkach. Czyżby przełomowe odkrycia, którymi szczycił się Zgniatacz, kryły za sobą eksperymenty na dzieciach? Nie mogłam dopuścić, by coś złego spotkało mojego Syna. Chciałam biec aby Go jak -150- najszybciej odnaleźć i uwolnić, jednak coś mówiło mi, że najpierw muszę dowiedzieć się co się tu dzieje. Zamiast pójść tropem samochodów poszukałam drzwi, prowadzących do wnętrza budynku. Rozglądałam się za komputerami bądź jakimiś aktami. Skradałam się bardzo cicho, by nikt mnie nie zauważył. Zagłębiałam się w czeluście nieznanego mi budynku i błąkałam się po korytarzach i schodach. W końcu dotarłam do jakiegoś składziku, gdzie znalazłam papierowe archiwa i dziwaczną aparaturę. Coraz dziwniejsze powinno być dla mnie to, że jak dotąd nikt się mną nie zainteresował, ale podniecona poszukiwaniami, nie zwróciłam na to uwagi. Przekładałam różne teczki pełne dziwacznych zapisków, sporządzanych często niezrozumiałym językiem, przeplatanym cyfrowymi szyframi czy tez wzorami. Kompletnie nic mi to nie mówiło. Zrezygnowana przyjrzałam się dziwnej maszynie, której nie umiałam obsłużyć. Na chybił–trafił ponaciskałam różne guziczki i nagle moim oczom ukazało się coś na kształt hologramu, przypominającego człowieka. Prawie jak jakiś dżinn, unoszący się nad lampą Aladyna, to coś przedstawiło mi się i zapytało jakich informacji poszukuję. Patrzyłam w osłupieniu i zastanawiałam się jak sformułować pytania, by dowiedzieć się czegoś istotnego. Nie prowadzono tu eksperymentów na dzieciach. W bazie danych tej maszyny nie było także niczego o moim Synu. Coś jednak musiało łączyć Go z tym miejscem… Kluczem okazały się badania nad inteligencją. W końcu dowiedziałam się, że kilka lat temu Zgniatacz zamarzył, by stworzyć coś co będzie mogło maksymalnie wykorzystywać potencjał ludzkiego umysłu. Ściągał tutaj najlepszych ekspertów, którzy wynaleźli nadzwyczajne urządzenie, które po wszczepieniu do mózgu, pozwalało na dowolne modyfikacje możliwości nosiciela. Dzięki niemu można było korzystać w stu procentach z każdej szarej komórki, zachowując pozory normalnego funkcjonowania oraz specyficzne cechy charakteru nosiciela. Ponadto w każdym egzemplarzu znajdowała się baza danych, zawierająca całą wiedzę jaką do tej pory posiadała ludzkość, w związku z czym osoba, w której mózgu go umieszczono, miała dostęp do milionów informacji na każdy temat. Aby ulokowanie urządzenia w mózgach było łatwe, naukowcy umieszczali je w ciałach specjalnych laboratoryjnych karaluchów. Te z kolei, wypuszczone na wolność, podświadomie kierowały się w stronę głów ludzkich. Przez ucho wchodziły do środka czaszki, były przy tym tak przystosowane, że zaatakowana osoba czuła jedynie lekkie, chwilowe swędzenie kiedy karaluchy przedostawały się przez błonę bębenkową. Przedzierały się następnie do samego środka miękkiej masy mózgu, przeżerając sobie przejście, które za pomocą płynu, wydalanego przez tylne odnóża karaluchów, bardzo szybko zarastało i uszkodzone części narządu się regenerowały. Gdy insekt znajdował się w centrum czaszki, integrował się z mózgiem nosiciela, przekazywał mu wszystkie przenoszone przez siebie dane i usprawniał jego działanie. Z człowieka czynił robota, podsyłając mu różnorodne wizje i myśli w taki sposób, że człowiek cały czas uważał, iż jest ich autorem. -151- Nad wszystkimi nosicielami można było sprawować kontrolę za pomocą emiterów fal ultradźwiękowych. Przesyłano tak konkretne polecenia, programując żywe roboty. Miało to ogromne zalety, ponieważ nosiciel nie umiał się sprzeciwiać rozkazom, będąc cały czas w przekonaniu, że sam je wymyśla. Ponadto był bardzo trudny do wykrycia przez innych, gdyż posiadał unikalną osobowość i zachowywał się jak prawdziwy człowiek, będąc super zdolną maszyną do zabijania. Była jednak jedna wada – główne emitery miały bardzo mały zasięg, a te które potrafiły wysyłać wiadomości na daleką odległość, mogły nadawać tylko jeden prosty sygnał. Niestety Zgniatacz, jak każdy przywódca, miał sporo wrogów, chcących przejąć władzę. Podczas jednego z zamachów wrogowie przeprowadzili atak na laboratoria, nie będąc świadomymi co w nich się znajduje. Na nieszczęście zniszczyli pomieszczenia i uwolnili karaluchy, które jak oszalałe dobrały się do ich mózgów. Część z nich wydostała się na zewnątrz i rozprzestrzeniła w różne strony świata, by zagnieździć się w głowach niczego nieświadomych ludzi. Zgniatacz szybko rozprawił się z rebeliantami i ogarnęła go wściekłość z powodu utraconych karaluchów. Chciał odzyskać je wszystkie z powrotem. Niestety rozlazły się na tak wielkiej przestrzeni, że nie udało się wezwać ich wszystkich. Przywódca nakazał stałe wysyłanie przez emitery dalekiego zasięgu, informacji z rozkazem powrotu. Każdy nosiciel karalucha miał odtąd odczuwać stałą potrzebę podążania w stronę nadajnika… Wyłączyłam hologram… Nie chciałam w to wierzyć, ale coraz mocniej dochodziła do mnie straszna myśl… Coraz bardziej oczywistym wydawało się, że … Ale to nie mogła być prawda! On przecież miał wizje! On prowadził mnie do lepszego świata! To nie żaden robot… to mój Syn! Niemożliwe żeby też nosił w sobie to paskudztwo! Nie! On wiedział, że gdzieś czeka na nas godziwe życie. Chciał dobrze. Robił to dla mnie. Był Wybrańcem! Cudownym dzieckiem! Nie mógł być tylko nosicielem jakiegoś cholerstwa! W głowie kłębiły mi się straszne myśli. Nie chciałam dopuścić do siebie tego co wydawało się najwłaściwszą odpowiedzią, wyjaśnieniem wszystkiego. Objęłam rękami kolana i wtuliłam w nie twarz. Chciałam krzyczeć i płakać. Chciałam coś zniszczyć. Rozpacz wyzwalała we mnie ogromne pokłady agresji. Chciałam dopaść Zgniatacza i rozerwać go na strzępy. — Hahahahaha! – w mojej głowie rozległ się metaliczny, szyderczy śmiech. Dochodził z głośników, którymi przepełnione były korytarze i mijane pomieszczenia — Głupia kobieto! Cały czas wiedzieliśmy, że tu jesteś! Nikt nie wedrze się niepostrzeżenie w posiadłości Zgniatacza! Hahahahaha! Zerwałam się z podłogi i przybrałam pozycję bojową, zaciskając ręce w pieści. Jakże śmieszna byłam, nie mając żadnej broni palnej, ani nawet głupiego noża na swoja obronę. Rozglądałam się w amoku i wypatrywałam zbliżających się napastników. — Twój dzieciak cały czas był nosicielem jednej z moich zabaweczek. Kto by pomyślał, że tak daleko zawędruje. Mały karaluszek uczynił ze zwykłego bachora cudowną istotę. Zdolną do wszystkiego. Potrafiąca sobie poradzić w każdych okolicznościach. I zmierzającą wprost do mnie. Długo wam zajęło dotarcie tutaj. Na -152- szczęście kiedy zatrzymaliście się u tego olbrzyma, moje lokalizatory namierzyły waszą pozycje, a wierni ludzie przyśpieszyli podróż. Teraz czas na ostatni test! Muahahahaha! Z korytarza dotarły do mnie odgłosy czyichś kroków… dziwnie znajomych kroków. Nie śpieszył się. Poruszał się tak cicho jak każdego poranka. W blasku lampy powoli zarysowywała się Jego sylwetka. Mój kochany, przyszedł mnie wybawić. Uśmiechnął się słodko, ukazując równy rząd bieluśkich zębów. Zalśniły Jego złociste włoski, miękko opadające na ramiona. W oczach pojawił się błysk radości. — Mamo! — wykrzyknął radośnie i rozłożył ręce do uścisku. Nagle jego twarz stężała. Oczy stały się zimne i martwe. Z kieszeni wydobył pistolet i szybkim, zdecydowanym ruchem przyłożył jej do głowy. -153- ROZDZIAŁ 12 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 2” — Coś w planach Zgniatacza się nie powiodło. Wszczepy przestawały działać, ludzie tracili pamięć, niektórzy jednak ją odzyskiwali i zaczęli się buntować. Ja uniknąłem wszczepu, dzięki temu, że nosiłem zatyczki do uszu, jak tylko się dowiedziałem o karaluchach — zaśmiał się Jurek. — Dwa lata temu Zgniatacz zniknął, i pojawił się dzisiejszy zarządca, zaraz potem nawiązaliśmy kontakt z Pancerniakami. Ludzie nie pamiętają zbyt wiele bądź nie chcą rozmawiać, dla nich ta osada istnieje od kiedy pojawił się nowy zarządca. Tak więc nie rozdrapuj starych ran. — Widziałeś na własne oczy, jak ta kobieta ginęła? — spytał Rorsarch. Po chwili zastanowienia, Jerzy odpowiedział smutnym tonem. — Tak. Ale nie mogłem nic zrobić. Byłem w kanale wentylacyjnym, kiedy ją zobaczyłem. Kiedy później przeszukiwałem pomieszczenie, znalazłem tylko dyktafon. — Dzięki za wszystko. – Rorsarch pożegnał się i wyszedł. Skierował swoje kroki do pierwszego z dwóch barów w Sektorze Pierwszym. Wszedł do środka i podszedł do kontuaru. Starszy już barman przyszedł, aby przyjąć zamówienie. — Poproszę setkę wódki. Znasz może kogoś, kto pracował w Interstop Sience? — Czemu pytasz? — Bo wiem, że ktoś tutaj pracował w tamtej firmie i potrzebuję paru informacji. — Więc się wygadał? Tak, ja pracowałem w Interstopie i tylko Jurek i ja i teraz ty o tym wiemy. I lepiej żeby tak zostało. — No dobra, byłem niedawno w ruinach waszego laboratorium i trafiłem na to. – położył na kontuarze szkice implantów. — Projekt 16. Nie pracowałem przy tym, ale słyszałem o nim. Opracowywali cybernetyczne ręce, które miałyby docelowo większą siłę niż ludzkie. To był jakiś projekt cywilno–wojskowy, wiem jeszcze, że opracowywali taki sam, z numerem 17 chyba, ale nie wiem nic więcej o tym. W głównym komputerze byłoby wszystko, ale impuls zapewne zniszczył dane. Ja pracowałem przy robotach i próbach skopiowania Skynetu do nich, ale nie mieliśmy nośnika, który by nam to umożliwił, więc nie opracowaliśmy nic takiego. — Dzięki, nie wiesz może, czy ktoś ma rakiety do odsprzedania? — Adrian czasem robi takie rzeczy, siedzi tam w kącie. Pogadaj z nim, to ci zrobi. Rorsarch udał się we wskazanym kierunku i dosiadł się do stolika, przy którym siedział mężczyzna w kombinezonie mechanika. — Potrzebuję rakiet. – zaczął bezpośrednio Rorsarch — A ja potrzebuję drinka. – odparł bezceremonialnie Adrian. Rorsarch popatrzył uważnie na cennik i stwierdził: — Dostaniesz forsę na dziesięć drinków, jak dostanę rakiety. Dziesięć najtańszych drinków. -154- — Piętnaście i dostarczę rakiety jutro rano we wskazane miejsce. — Zgoda. Rorsarch wyjął z kieszeni żetony i odliczył czterdzieści pięć krążków, po czym położył je na stoliku. — Dostarcz je do Sektora Drugiego, pod siódemkę. — Zgoda, szefie. Barman! Jeszcze jednego! Zostawił uradowanego mechanika i wychodził już z baru, gdy zauważył znajomą postać, przy jednym ze stolików. Dosiadł się i zaczął: — Czyżby kult Lamy przeniósł się na północ? — Raczej poszukuję artefaktów, z nimi związanymi. – odparła William. — Artefaktów? Czego na przykład? — Żywa lama. Jest tutaj chłodno i mogła przeżyć w takim klimacie. — O ile nie rozerwały jej Yeti albo nie wchłonęły śniegosze. — Jeśli pomożesz mi w poszukiwaniach... — Nie, nie, nie. To tak jakbym szukał zapalniczki, którą miał mój dziadek, który mieszkał w Warszawie. — A może jednak? Nie wiesz co możesz dostać w zamian. — Wolę odmówić, dziękuję za rozmowę. Szybko wstał i wyszedł, na wszelki wypadek klucząc po kompleksie, żeby go nie znalazła. Dotarł do swojego mieszkanka i zasnął. Kiedy wstał i zjadł śniadanie, pukanie do drzwi zasygnalizowało przybycie rakiet śnieżnych. Odebrał je i podziękował, wyraźnie skacowanemu, ich twórcy. W nocy spadło jeszcze więcej śniegu, przez co okazja do ich przetestowania nadeszła bardzo szybko. Może nie był w stanie w nich biegać, ale na pewno poruszał się szybciej niźli brodząc w śniegu. Po niecałej godzinie dotarł do laboratoriów Interstop, po czym ruszył w kierunku Świecia, aby zlokalizować bazę wojskową. Podróż zajęłaby mu około dwunastu godzin nieprzerwanego marszu, więc postanowił znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłby nocować, bez obawy zamarznięcia bądź zjedzenia. Poza tym miał do przebycia Wisłę, która mogła być skuta lodem, ale nie musiała. Zdecydował dotrzeć do Chełmży i znaleźć tam jakieś schronienie na przyszłość. Następną taką bazą byłoby Chełmno a stamtąd już blisko do Świecia. Jedynym problemem pozostawało przeżycie nocy. Temperatura spadała poniżej zera, w Toruniu było to minus dziesięć stopni, natomiast im bliżej granicy śniegu, tym zimniej się robiło. W grę wchodził jakiś przenośny grzejnik czy silnik, generujący dużo ciepła. Postanowił wykręcić coś zdatnego do użytku z jakiegoś samochodu. Nikt ich nie rozkręcał, bo ropa była rzadkością a pojazdy na silnik termojądrowy wykorzystywane były jedynie przez wojsko, cywile mieli do nich bardzo ograniczony dostęp. Zaczął się zastanawiać, skąd weźmie benzynę do takiego silnika. Samo paliwo nie powinno zamarznąć, przynajmniej takie bezdodatkowe. W bakach samochodów zwykle nie było go wiele, ale z drugiej strony nie sprawdzał w jakiś opuszczonych miejscowościach w tej okolicy. Zimno skutecznie wypędzało stąd szabrowników, więc mógł się spodziewać całkiem niezłych rezultatów. Póki co podążał w stronę Chełmży, zamierzając znaleźć jakieś schronienie. Podróż zajęła mu blisko cztery godziny, ale dotarł do celu, nie -155- spotykając żadnych miejscowych mutantów. Chełmża wydawała się bezpieczna pod względem promieniowania, śnieg jednak przykrył wszystko to, co znajdowało się na poziomie ulicy. Warstwa radioaktywnego puchu sięgała pierwszego piętra, więc trzecie i wyższe stawało się dopiero bezpiecznym schronieniem. Po blisko godzinie znalazł mały, ciasny pokoik, do którego dało się wejść jedynie dzięki równie ciasnemu kanałowi wentylacyjnemu. Mając kilka pomysłów na barykadę jedynego wejścia, ustanowił to miejsce swoim schronieniem. Pozostawała kwestia ogrzewania, bo sama kanciapa nie zawierała nic, co mogłoby służyć za źródło ciepła. Poszukiwania samochodu i sprawnego silnika w tej okolicy były skazane na porażkę, ze względu na zalegający opad atmosferyczny. Skierował się do Torunia, postanawiając po drodze odwiedzić leże Yeti i wybadać sytuację. Musiał nieco zboczyć z trasy, gdyż siedziba zmutowanych małp, które jakimś cudem znalazły się w Polsce i zmutowały, znajdowała się nieco za osadą. Sam tempo mutacji nie było niczym dziwnym, pomimo GeoDefa, spore ilości promieniowania spadały na ziemię razem z fragmentami rakiet, choć nie były skoncentrowane w jednym miejscu. Nie zabijały w większości przypadków, ale dokonywały dużych zmian na poziomie DNA. Tak dużych, że w ciągu kilkunastu lat powstały gatunki, których nawet najbardziej szalony pisarz by nie przewidział. Po czterech godzinach dotarł w okolice leża Yeti. Okolica, już niemal bez śniegu, usłana była szczątkami ludzi, a przynajmniej kości wyglądały na ludzkie. Rorsarcha zastanawiało, czemu nikt przedtem nie wyczyścił tego legowiska. Leżało dość bisko Torunia, robota dla kilku snajperów wspomaganych przez ciężką broń, którzy wyczekaliby, aż Yeti wyruszą na żer. Ostrzał z daleka, jakby któreś podeszło bliżej, to po prostu zostałoby naszpikowane ołowiem. Kiedy zbliżał się do jaskini, która powstała po zapadnięciu się jakiegoś podziemnego garażu, szczątki coraz liczniej słały ziemię, niektóre jeszcze z kawałkami mięśni. Leże miało najprawdopodobniej jedno wyjście, zawalenie okolicznego budynku powinno je zasypać i uwięzić mutanty pod ziemią, aż zdechną z głodu. Albo znajdą inne wyjście. Nagle czujnik ruchu ostrzegł go i błyskawicznie odskoczył w bok. Za nim bezgłośnie skradał się Yeti, którego zdradziło wejście w zasięg sensorów. Dwumetrowa, porośnięta białobrunatnym futrem małpa, z olbrzymimi łapami i pyskiem schowanym pod kłębami sierści, wydała z siebie ryk, który mógł zwabić resztę stada. Rorsarch, ciesząc się z tego, że zdjął rakiety i schował je w pobliskim budynku, zaczął biec w stronę ruin, chcąc znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, z którego mógłby wykończyć bestię. Sprint po całodniowym marszu i z karabinem na plecach nie należał do najłatwiejszych czynności, ale adrenalina czyniła cuda. Yeti rzuciło się za nim, odrywając po drodze fragmentu budynków i starając się rzucić w uciekiniera. Cela miało bardzo słabego, więc niemal każdy fragment ściany rozbijał się o inne budynki. Biegnący Rorsarch zauważył ciasną uliczkę, która powinna zablokować barczystą małpę. Wskoczył w nią i odetchnął z ulgą, widząc, że ta nie może przejść. Wyjął pistolet i oddał kilka strzałów, zadając mutantowi niewypowiedziany ból, ale nie zwalając go z nóg. Wymierzył w końcu tam, gdzie podejrzewał, że są oczy i wypalił. Yeti zadrżało agonalnie i runęło na ziemię. Tak jak podejrzewał, wycie sprowadziło dwójkę mutantów, która rozglądała się po okolicy, więc postanowił uciec -156- okrężną drogą, wziąć rakiety i wrócić do kompleksu. Po blisko godzinie, wykończony wrócił do osady, gdzie ledwo wrócił do mieszkania, poszedł spać. W nocy przyśniło mu się rozwiązanie problemu spania poza osadą, prostsze niż wykręcanie silników. * Rano wszedł do kuchni, w której stała stara kuchenka gazowa. Po szybkim demontażu wyjął z niej kilka przewodów i palnik. Potrzebował jeszcze paliwa , które przed Wojną było szeroko dostępne – gaz. I jeszcze jakiejś pompki, dzięki której wtłoczyłby je do zbiornika. Ostatecznie postanowił nie babrać się z tym i znaleźć jakiś sklep albo magazyn z tym. Opuszczony i nierozkradziony. Toruń odpadał, ale miasteczka na północy nie były celem wypraw szabrowników, więc pomimo śniegu, może coś dałoby się znaleźć. Zjadł śniadanie, odebrał ładunki wybuchowe i postanowił wykończyć sprawców jego wczorajszego przemęczenia a potem poszukać paliwa. Po godzinie podkradania się był u celu, uzbroił ładunki i umieścił je przy podstawie sporej kamienicy. Zapalnik miał zainicjować wybuch po kwadransie, który Rorsarch postanowił przeczekać w pewnej odległości, obserwując po jakimś czasie zawalanie się budynku, który zasypał wejście i mieszkańców leża. Z tego co się dowiedział, w takim leżu żyło od pięciu do dwunastu Yeti, ale mało kto miał odwagę podchodzić bliżej, gdyż pomimo swoich gabarytów, potrafiły niezauważenie podejść ofiarę. Wielu śmiałków kończyło w najlepszym przypadku z brakującymi kończynami, ci którzy mieli mniej szczęścia stawali się ważnym elementem piramidy żywieniowej mutantów. Teraz jednak, liczebność futrzastych morderców spadła. Poszukiwania gazu zaczął od niedalekich miast i miasteczek, takich jak Grębocin czy Lubicz. Niemal wszystko było rozkradzione, ale ocalało kilka butli z zawartością. Jednak targanie pięciolitrowych zbiorników przez te dwadzieścia kilka kilometrów do Chełmży nie należało do najłatwiejszych rozwiązań. Szczególnie po śniegu, który nie zawsze wytrzymywał dodatkowe kilka kilogramów obciążenia. Mimo wszystko, Rorsarch tachtał pokryty zielonkawą farbą baniak, mając nadzieję, że nie spotka żadnego przedstawiciela lokalnej fauny. Niestety, dwójka śniegoszy akurat przemierzała okolicę, poszukując czegoś, co mogłyby wchłonąć. Ucieczka ze zbiornikiem nie wchodziła w grę, przynajmniej nie taka, która byłaby skuteczna. Nie mając czasu na myślenie, rzucił baniak kawałek od siebie i pobiegł do najbliższych zabudowań. Zmutowane ślimaki skierowały się w stronę butli, po czym przywarła do jednego z nich. — No, kurwa jebana w psią dupę mać! – krzyknął Rorsarch, obserwując całe zajście. Postanowił nie oddać butli za darmo i zaczął strzelać do śniegosza, który nie zauważał kul, pogrążających się w jego ciele. Jedna z nich trafiła w zbiornik, z którego zaczął uciekać gaz. Kilka kolejnych strzałów, posłanych już celowo w stronę zielonego pojemnika wywołało iskry, które zapaliły zawartość butli, która rozerwała okoliczne powietrze, butlę i śniegosza. Kompan zabitego mutanta stracił tylną część ciała, ale podróżował dalej, każdą w inną stronę. Pierwszy nie miał tyle szczęścia, przytwierdzona butla z paliwem spowodowała rozległe obrażenia, które odsłoniły -157- wnętrze śniegosza. Okoliczny śnieg zaczął się topić a spojrzenie na zegarek uświadomiło Rorsarcha, że nie zdąży wrócić do miasta przed nocnym mrozem. Pozostała tylko jedna alternatywa, która odstraszała smrodem ale zachęcała możliwością przeżycia. Wnętrze mutanta było ciepłe i cuchnące, po otuleniu się bebechami wciąż ciepłego trupa, próbował zapaść w sen, czego nie ułatwiał fetor. Po blisko godzinie wiercenia się, zasnął. Obudził się nad ranem, stwierdzając, że powoli ogarnia go chłód. Śmierdzący, oblepiony sztywnymi już wnętrznościami śniegosza, wyszedł na zewnątrz. Była siódma rano i śnieg powoli przestawał padać. Opad pojawiał się głównie w nocy w tych rejonach, ale zdarzały się zamiecie nawet za Toruniem. Było to podobno typowe dla tej pory roku w tych rejonach. Jak na południu rozróżniało się jedynie porę suchą, tutaj była zimna i zimniejsza. W trakcie tej drugiej pojawiał się śnieg w dużych ilościach a temperatury spadały o blisko dziesięć stopni. Trwała dość krótko, ledwo dwa miesiące, ale przetrwanie na zewnątrz w tym czasie było niemal niemożliwe bez źródła ciepła. Rorsarch był głodny i spragniony, śnieg co prawda był źródłem wody, jednak nieco radioaktywnej. Po kilku garściach poczuł, że jest już w stanie dotrzeć do Torunia. Śniegu było coraz mniej, więc tempo marszu wzrosło. Kiedy był kilka kilometrów od miasta, zauważył dwójkę ludzi w futrach, niosącą jakiś pojemnik. Dłuższe wpatrywanie się w nich przez lornetkę ujawniło swastyki na ich okryciu. Podejrzewając, że pod futrem kryją się pancerze, postanowił nie strzelać w tułów. Nie mieli hełmów, które nie mieściły się najwyraźniej pod kapturami. Szybka decyzja i Rorsarch już celował w głowę pierwszego, po czym nacisnął spust. Ukryty za jakimiś zabudowaniami, miał pewną przewagę, nad pozostałym przy życiu członkiem tego miniaturowego konwoju, który natychmiast zdjął karabin z pleców i padł za skrzynką. Rorsarch przeczołgał się pod murkiem i zmienił pozycję strzelecką, co zaowocowało drugim strzałem, który trafił nazistę, wychylającego się zza skrzynki. Dźwięki strzałów musiały zwabić okoliczne Yeti, które rykiem zwoływały się aby odeprzeć ewentualne zagrożenie. Wiedząc, że nie ma dużo czasu, podbiegł do skrzynki, szybko przestrzelił zamek i znalazł w środku kilkanaście zbiorników do miotaczy ognia. Zastanawiając się, kto wysłał dwójkę ludzi z taką dostawą, szybko wyjął jeden z nich i pobiegł z nim do najbliższego budynku. Zostawił go tam i zrobił to samo z kolejnym. Wtedy dostrzegł piątkę Yeti, kierującą się w stronę trupów. Schował się i obserwował, jak mutanty zrywają pancerze i futra a następnie rozrywają na kawałki i konsumują nazistów. Jedna z małp wyjęła zbiornik z paliwem i wyrwała zawór, co spowodowało oblanie jej łatwopalną cieczą. Żałując, że nie ma nic, co mogłoby spowodować zapłon, Rorsarch oglądał jak Yeti rzucają na odległość zbiornikami z drogocennym dla niego paliwem. Walka z nimi nie wchodziła w grę, trafienie ruchomego celu między oczy graniczyło z cudem, a trafienie czwórki, jaka rzuci się na niego po pierwszym strzale? Kiedy mutanty zniszczyły wszystkie zbiorniki i zjadły trupy, oddaliły się w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Rorsarch udał się do Torunia, gdzie jak się dowiedział, kończyła się zimniejsza pora. Oznaczało to lekkie ocieplenie i temperatury powyżej zera stopni przez niemal cały dzień. Przynajmniej w okolicy miasta, gdyż im dalej na północ, tym zimniej. Za Grudziądzem pogoda nigdy się nie zmieniała, zawsze było -158- zimno i zalegała gruba warstwa śniegu. Jednak zanim będzie w stanie dojść na piechotę do Świecia bez możliwości zamarznięcia miną około trzy miesiące, a tyle czasu nie miał. Posiadał już paliwo, co prawda szbykospalające, ale w małych dawkach powinno wystarczyć na ogrzewanie. Aparatura nie była problemem, posiadał trochę gratów z rozkręconej kuchenki więc był w stanie zmajstrować mały miotacz ognia. Zbiorniki były schowane w miejscu spotkania z mutantami, nie przyniósł ich ze sobą, bo były zbyt ciężkie. Po odpoczynku i nocy, przespanej w komfortowych warunkach, wyruszył w kierunku Chełmży, po drodze zabierając jedną z butli. Koło miasta zalegała już grubsza warstwa śniegu, co ograniczyło mobilność Rorsarcha, ale był w stanie wejść do swojej kryjówki i zainstalować oraz przetestować sklekcony palnik. Nagrzał pomieszczenie dość szybko, ale zużył blisko połowę paliwa. Ponieważ zostało mu jeszcze kilka godzin przed zapadnięciem zmroku. Zbyt mało, żeby dotrzeć do Chełmna, ale dość dużo, żeby dokonać zwiadu wzdłuż dawnej drogi. Drzewa, rzadkość na południu, tutaj stanowiły pojedyncze skupiska, służące często za schronienie mutantom. Trafił po drodze na kilka takich grupek, nie zbliżając się zbytnio, aby nie zostać zauważonym przez możliwych mieszkańców. Okolica była ogółem spokojna, nie natrafił na żadne ślady ludzkiej bytności, jednakże gruba warstwa śniegu nie ujawniała śladów niczyjej bytności. Wrócił do wymarłego miasta, na pierwszą noc poza Toruniem w dość przyjaznych warunkach. Wlał trochę paliwa do zbiornika i podpalił, zmniejszając maksymalnie płomień, co powinno spowolnić znikanie surowca, po czym poszedł spać. Nad ranem stwierdził, że nie całe paliwo spłonęło, a on nie czuł się wychłodzony, więc jego sposób zadziałał. Tym razem miał ze sobą zapasy, które nie zamarzły, więc był w stanie skonsumować śniadanie. Włączył nakładki grzewcze, które chroniły go przed wychłodzeniem w trasie, jednak ładowały się jedynie poprzez poruszanie się nosiciela, więc były nieprzydatne w nocy i wyszedł z miasta, zabierając ze sobą palnik i paliwo, zamierzając dotrzeć do Chełmna i rozbić tam swój miniaturowy obóz. Po blisko pięciu godzinach marszu, zauważył świeże ludzkie tropy na śniegu. Schował swój cenny palnik w pobliskich ruinach i zaczął iść tym tropem. Blisko kilometr dalej dostrzegł kolejne tropy, tym razem należące do dwóch bosych, wielkich stóp. Od tego momentu oba ślady oznaczone były krwią. Rorsarch wyjął karabin i przez lunetę obserwował teoretyczny kierunek tropu. Nic nie widział, więc szedł dalej. Kolejny kilometr dalej znalazł ludzką rękę, całą we krwi, z nożem w garści, a obok kilka organów wewnętrznych, które na pewno nie należały do człowieka. Kilka kroków dalej leżał trup Yetiego, z rozpłataną jamą brzuszną i ludzką nogą w łapie. Obok leżał trup człowieka, a właściwie kawałki trupa. Najprawdopodobniej podróżnik został zaskoczony przez mutanta, ale zdołał go zranić nożem, potem uciekał aż zadał mu ranę ciętą przez całe podbrzusze, po czym wepchnął w nią nóż, rozcinając wnętrzności i powodując ich wypadnięcie podczas poruszania się Yetiego. Ten urwał mu rękę, a następnie po krótkim pościgu urwał mu nogę a potem kolejne kończyny aż rozerwał nieszczęśnika na strzępy. Sam mutant zmarł z powodu obrażeń wewnętrznych i wykrwawienia. Zastanawiając się, czemu podróżnik nie użył broni palnej, czy też jej nie miał, zaczął przeszukiwać truchło. To co znalazł, przeszło jego oczekiwania. W kieszeni -159- tego człowieka znajdował się najprawdziwszy pistolet energetyczny! Tylko Pancerniacy dysponowali takowymi i mimo luźnego sojuszu, nie dzielili się tą technologią z nikim. Nie znalazł amunicji, co tłumaczyło konieczność walki nożem. W klapie płaszcza znalazł wpiętą małą swastykę oraz pistolet, oznaczenie sił zbrojnych Łodzi. Kiedy to odkrył, zrozumiał, że jest to najprawdopodobniej szpieg, który miał wykraść broń i dostarczyć nazistom. Nie wziął jednak żadnej broni palnej, przez co skończył marnie, rozerwany przez Yetiego. Ponieważ czas uciekał, Rorsarch wrócił się po palnik i razem ze zmrokiem dotarł do Chełmna, gdzie znalazł jakąś małą piwnicę, którą ogrzał i wlał połowę pozostałego paliwa, aby przez noc chroniło go przed zimnem. Paliwo jednak zużyło się w całości i Rorsarch obudził się nieco wyziębiony. W miarę możliwości pobiegał trochę po ciasnym pomieszczeniu, co rozgrzało go i dostarczyło energii do nakładek. Zjadł część zapasów i wyszedł ostrożnie na powierzchnię. Śnieg był tutaj bardziej zbity i coraz mocniej radioaktywny. Zbliżał się do granicy wiecznego śniegu, więc nie dziwiło go to. Wisła zamarzła, co było sporym udogodnieniem, gdyż okoliczny most został przerwany. Blisko dwie godziny później, już na drugim brzegu, zauważył nazistów. Był to pięcioosobowy patrol, uzbrojony od stóp do głów. Powoli przekradając się między ruinami, zauważał coraz więcej patroli i sprzętu wojskowego. W głębi miasta, nie zauważył już odzianych w pancerze strażników, tylko ludzi w płaszczach i futrach, z metalowymi swastykami, wpiętymi w ich odzienie. Rorsarch był posiadaczem jednej z nich, ale wolał nie ryzykować. Co prawda znał niemiecki, ale nie wiedział, czy stosują jakieś szyfry bądź specjalne komendy. Przekradanie się między zabudowaniami było ryzykowne, ze względu na potencjalnych snajperów w oknach, ale to była jedyna metoda podróżowania. Po godzinie takiej niewygodnej podróży dotarł do kompleksu wojskowego, którego żelazne wrota były wysadzone a obok czekała ciężarówka. Rorsarch schował się w jednym z okolicznych budynków i przez lornetkę obserwował co robią naziści. Po blisko godzinie czwórka z nich wyniosła jakiś walec a chwilę później kolejna czwórka zrobiła to samo. Załadowali wszystko do ciężarówki, która odjechała, natomiast żołnierze zostali. Podłożyli ładunki w miejscu dawnych wrót i odeszli, a chwilę później eksplozja zamknęła kompleks. Rorsarch nie musiał długo się zastanawiać nad tym, co wynieśli. Najprawdopodobniej jedyną cenną rzeczą były głowice nuklearne, które właśnie zostały wywiezione przez nazistów. Wycofał się do swojej kryjówki, gdzie spędził noc. * Po kilku dniach wrócił do Torunia, gdzie zdał raport w placówce Pancerniaków i odebrał wypłatę. Ponieważ nie było żadnej pracy, postanowił udać się do Bydgoszczy i nawiązać kontakt z Tyfusami. Zima zelżała na tyle, że można było już w miarę bezpiecznie spędzać noce na zewnątrz, pod warunkiem posiadania dość ciepłych ubrań. Samo miasto leżało po drugiej stronie Wisły, więc musiał znaleźć jakiś stojący most. Pancerniacy zaczynali powoli tworzyć sieć umocnień i placówek obserwacyjnych w okolicy, więc postanowił skorzystać z tego udogodnienia. Póki co, dopiero -160- poszukiwali odpowiednich punktów, ale mieli już małą bazę w Czarnowie, gdzie również transportowali ludzi na drugi brzeg Wisły. Podróż tam zajęła niecały dzień, po spędzeniu nocy w małej bazie, został przeprawiony do dawnego Solca Kujawskiego i otrzymał zadanie dostarczenia rozkazów do zwiadowców, którzy przebywali w Bydgoszczy. Samo miasto przedstawiało żałosny i napromieniowany wrak metropolii. Niegdyś rozległe, teraz ograniczyło się do samego centrum, gdzie znajdował się schron i siedziba Tyfusów. Byli oni kultem, rządzonym najprawdopodobniej przez Skynet. Najprawdopodobniej, gdyż jak się dowiedział Rorsarch, wolę ichniego Boga przekazywał Najwyższy Kapłan a czasem i ponoć sama sztuczna inteligencja, przez głośniki. Nikt poza Najwyższym nie widział komputera, więc mało kto z zewnątrz wierzył w to, że Skynet przetrwał. Samych Tyfusów było około pięciu tysięcy, wszyscy byli zieloniakami, którzy przed Wojną byli ludźmi, jednak nie udało im się schronić przed promieniowaniem i w wyniku jego działania, stali się odrażającymi mutantami, jednak zachowali ludzkie cechy. Ich zdolność do regeneracji była już legendarna, pomimo krótkiego trwania ich gatunku. Niemal co chwilę odpadały im gnijące kawałki skóry, które zastępowany były nowymi, to samo z kończynami. Zepsute tkanki wydzielały okropny odór, który odstraszał od nich ludzi. Zwiadowcy nie spali w osadzie Tyfusów, mieli własne obozowisko. Po przekazaniu im zalakowanej koperty, wdał się w rozmowę: — Co możecie mi powiedzieć o Tyfusach? – zaczął. — Banda religijnych świrów, ale są spokojni. – odparł jeden z trzech żołnierzy.– Póki nie obrażasz Najwyższego albo Boga nie będą żywić do ciebie nienawiści. — Ale ostatnio kilku z nich wyparowało i to zaczęło się to powtarzać. – dodał inny. — Tak, podejrzewamy że sięgnęli w końcu po rozum, ale może ktoś ich porywa. Tylko po co? — Może naziści? Skoro chcą wybić wszystkich, którzy nie są nimi, to zieloniaki są idealnym obiektem do eksterminacji. – włączył się do rozmowy trzeci zwiadowca. — Jak mogę skontaktować się z Najwyższym? – spytał Rorsarch. — Musisz pogadać z Haroldem. Chodzi w szacie z namalowaną gałęzią. Ponawija trochę o wspaniałości ich Boga i dopuści cię do rozmowy z Najwyższym. Kręci się zwykle po mieście, rozmawia z innymi zieloniakami. — Dzięki. Rorsarch udał się do centrum, powoli spotykając mieszkańców. Zwykle ubrani jak normalni ludzie, wykonywali zwykłe czynności, nie zauważając, że odpadają im kończyny i płaty skóry. W końcu i tak odrastały. Zauważył wysokiego zieloniaka, w szacie z wizerunkiem gałęzi. Podszedł do niego i przedstawił się: — Witam, nazywam się Rorsarch. Harold jak mniemam? — Witaj, zbłąkany wędrowcze. Jam jest Harold i racz mi opowiedzieć o naszym Wspaniałym. To on jednoczy nas w tych trudnych chwilach i jest oparciem przeciw tajemniczemu złu, które chce odebrać życie naszym niewinnym wyznawcom. Jest idealnym bytem, jego wiedza nigdy nie zaniknie, jak nasza, zamknięta w tych ludzkich, -161- wadliwych umysłach. On jest gwarantem naszego przetrwania w tym niegościnnym świecie, to on nasz przygarnął, kiedy byliśmy rozbici. Czy i ty czujesz się rozbity? — Nie, ale chciałbym porozmawiać z Najwyższym, o ile to możliwe. — Najwyższy z chęcią cię zobaczy, zaraz cię zaanonsuję. Poszli do wnętrza schronu, który był dość zadbany, natomiast pomieszczenie do którego weszli, było przyozdobione na świątynię. Wszędzie widniały napisy wychwalające Skyneta, natomiast na przeciwległym końcu stała mównica i głośniki. Przeszli przez nią, dochodząc do drzwi za mównicą. Harold wszedł i po chwili zawołał Rorsarcha, ten wszedł i w jego nozdrza uderzyła woń rozkładającego się ciała, mocniejsza niż ta bijąca od szeregowych zieloniaków. Ten tutaj był w niebieskiej szacie, która najprawdopodobniej ukrywała jego deformację. Harold wyszedł i zostawił ich samym sobie. — Witam jestem — Tak, wiem. Jesteś Rorsarch i potrzebuję ciebie. — A ja potrzebuję dostępu do waszego Boga. — Nazywaj rzeczy po imieniu. Chcesz pogadać ze Skynetem, czyż nie? — Zgadza się, Najwyższy. — Mów mi Jarek. I nie mów, że wierzysz w to wszystko, co wyznają ci za tymi drzwiami. — A ty nie wierzysz? W końcu jesteś ich przewodnikiem. — Kiedy nie zamknęły się drzwi i zaczął się chaos, trzeba było coś zrobić. Promieniowanie wypaczało ludzi z każdym dniem, odbierając im siły i chęć do życia. Ponieważ nikt nie włączył komputera, przeprogramowałem go trochę i niespodziewanie, dla tych ludzi, odżył i zaczął wykonywać wklepane przeze mnie polecenia. Zjednoczyłem tę garstkę, która nie popełniła samobójstwa bądź nie uciekła i stworzyliśmy nową religię. Z czasem wyłączyłem Skynet i zacząłem samemu rządzić. Włączam go czasem i wtedy przemawia do zgromadzonych, podtrzymując tę iluzję porządku. Żyło się nam spokojnie, ale ostatnio kilkunastu zieloniaków zniknęło. Wszyscy wyparowali i nie mieliśmy wieści o żadnym z nich. Jednak ostatnio znaleźliśmy trupa jednego z porwanych. Tak, porwanych, gdyż miał na ciele ślady, świadczące o torturach. Sam by sobie tego nie zrobił i na pewno nie strzeliłby sobie w tył głowy. Stworzyliśmy tutaj przytułek dla wszystkich tych zieloniaków, którzy chcą żyć w jakiejś społeczności a teraz to marzenie zaczyna upadać. Nie wiemy kto to robi ani dlaczego. I chcę, żebyś to zbadał. — A dostanę jakiekolwiek wskazówki? — Wszyscy zaginęli na zachodzie miasta. Od tego czasu wystawiamy tam patrole i nie zapuszczamy się w te rejony, ale nie mamy pojęcia czy to się nie będzie powtarzać. Ogłoszę wśród moich ludzi, że możesz nam pomóc i oni dołożą wszelkich starań, żeby ułatwić twoje zadanie. Tylko zrób to, bo morale spada i lada dzień wszystko może pójść się jebać. A tego bym po prostu nie chciał. — Sprawdzę tamten rejon, kiedy zaczęły się zniknięcia? — Zaraz po tym, jak zelżały mrozy. -162- — A mogę zobaczyć zwłoki tego nieszczęśnika? — Leżą w świątyni, w którymś kącie. Rorsarch wyszedł i skierował się do zwłok. Nakryte płachtą, po odsłonięciu, ukazało się ciało zieloniaka, z kilkoma ranami kłutymi i dziurą w tyle czaszki, spowodowaną zapewne pociskiem. Dalsze oględziny ujawniły jeszcze jedną ranę postrzałową, na prawej kostce. Nie wyglądało to na tortury, raczej na jakiegoś pechowca, który napotkał jakąś bandę. Wrócił do Jarka i podzielił się swoimi spostrzeżeniami: — Bzdura, pewnie jacyś ludzie go schwytali i torturowali. — Człowieka torturuje się tak, żeby żył jak najdłużej i otrzymał potężną dawkę bólu. Ten natomiast został kilka razy pchnięty nożem a podczas próby ucieczki postrzelony w nogę a następna kula trafiła w tył czaszki. — Ktokolwiek to zrobił, chciał go zabić. — A jak nazywał się ten umarlak? — Wołali na niego Lemmy. Był miejscowym lekarzem, całkiem dobrym. — No dobrze, zakładam ze ten trup, to po prostu wypadek, wiesz coś jeszcze na temat tych porwań? — Nadal sądzę, że ktoś zabił go celowo. – dodał zimnym tonem Jarek. – Bo widzisz, to był mój brat. — Rozumiem, że chcesz się dowiedzieć, jak to się stało, ale to jest po prostu zwykłe zabójstwo. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że po prostu był narąbany i wylądował gdzieś, gdzie go nie chcieli i dostał parę razy nożem, albo zrobił coś poważniejszego i dlatego do niego strzelali. — Nie masz racji. Nie możesz mieć! – wrzasnął Najwyższy. – On był bez skazy! Postawię mu pomnik, trwalszy niż ze spiżu, za jego zasługi dla lokalnej społeczności! — Skoro nie wiesz nic więcej na temat zniknięć, to dziękuję za współpracę. Rorsarch wyszedł, słysząc tylko gniewne krzyki ‘‘To było morderstwo!’’. Kiedy opuścił schron, zaczepił go Harold. — Psst, człowieku, chodź tutaj. – powiedział, po czym odszedł w stronę ruin. Wyostrzając swoją czujność, ruszył za nim. Szli już jakiś czas, kiedy Harold znów się odezwał: — Zapewne widziałeś szaleństwo naszego kapłana? Gotów ogłosić wszystkich winnymi śmierci Lemmiego i spróbować pozabijać. — Nie wierzę w to, że to było porwanie, po prostu wpadł na kogoś, z kim się nie lubił i tyle. — To samo mówiliśmy mu, kiedy znaleźliśmy jego ciało. Nie wierzył. No, doszliśmy. Dotarli do jakiejś rudery, we wnętrzu której siedziało przy stole kilku zieloniaków. — Panowie, oto Rorsarch. – przedstawił gościa Harold. — Witam, — zaczął zielonoskóry człowiek w wojskowym mundurze. – chcielibyśmy ciebie wynająć do pomocy w naszym przewrocie. — Przewrocie? Mogę dowiedzieć się coś więcej? -163- — Widzisz, my wiemy, że Wspaniały to maszyna. Jednak reszta naszej wspólnoty wydaje się tego nie rozumieć. Dopóki nie zginął Lemmy, Jarek był czasem upierdliwy, ale dało się przeżyć. Ale po jego śmierci, oszalał. Kiedy przypomina sobie o nim, gloryfikuje tego chlejusa i chce znaleźć winnych jego domniemanego zabójstwa. Tymczasem nie zauważa tego, że dziennie znika kilka zieloniaków. Wspomniał coś o tym? — Mało, nie mówił, że to ma regularny charakter. Znikają codziennie? — Tak, o różnych porach dnia, pojedynczo. Wysłaliśmy kilka patroli, które nic nie znalazły. Wracając do przewrotu, chcemy go obalić i przejąć władzę. Problem w tym, że aby tego dokonać, potrzeba Skynetu, który ogłosi go uzurpatorem. My nie mamy dostępu do komputera, ty możesz pewnie mieć. — Jeśli rozwiążę sprawę zaginięć, będę mógł użyć komputera. Czemu miałbym wam pomóc? — Dwieście ogniw energetycznych, małych albo dużych oraz broń do ich używania. Mamy taki sprzęt, ukrywamy go przed Najwyższym. Energetyczny karabin snajperski to rarytas, niemal niespotykany poza elitarnymi oddziałami Pancerniaków. Dostaniesz go, jak nam pomożesz. Oraz możliwość zakupu amunicji w przyszłości. — Dobra, dobra, co na to wszystko powiedzą Pancerniacy? — Im też powoli się nie układa z aktualną władzą, nawiązujemy z nimi powoli kontakt. I tak nie możemy nic zrobić, dopóki ty nie dostaniesz dostępu do Skynetu. Wchodzisz w to? Jeśli nie, to zapomnij o tej rozmowie i odejdź, a nic ci się nie stanie. — Wchodzę w to – oświadczył Rorsarch – Ale najpierw chcę zobaczyć broń, żeby się nie okazało, że mnie robicie w przysłowiowego chuja. Jeden z zieloniaków podszedł do szafy i wyjął z niej rzeczony karabin. Zabójcza broń, chociaż na dystansach powyżej kilometra bezużyteczna, gdyż plazma po takim dystansie schładzała się i opadała na ziemię. Jednak niewiele pancerzy było w stanie rozprowadzić ciepło w taki sposób, żeby nie powstała dziura. Jedno ogniwo starczyło na pięć strzałów, i trochę ważyło, więc dwieście takich ogniw musiałby przenieść do swojego mieszkania. — Okej, gdzie najczęściej znikają wasi współbracia? — Zachodnia granica naszego miasteczka. Trafisz tam bez problemu. Rorsarch pożegnał się i wyszedł. Nagroda jaką mu oferowali była warta każdego poświęcenia. Z taką bronią mało co było w stanie mu zagrozić. Broń energetyczna była ogromną potęgą, jednak karabinów snajperskich było naprawdę niewiele egzemplarzy. Zastanawiając się, skąd wzięli amunicję i karabin, dotarł do zachodniej granicy miasta. Była opuszczona, znajdowało się jedynie kilka namiotów, w których dawno nie było ludzi ani nieludzi. Zbliżał się też wieczór, więc Rorsarch znalazł jedynie dogodny punkt obserwacyjny i wrócił od miasteczka, aby spędzić tam noc. Nad ranem natychmiast udał się do swojej strażnicy, gdzie zjadł śniadanie i obserwował teren. Zieloniacy powoli i ostrożnie pojawiali się w okolicy, szukając czegoś, czego jeszcze nie splądrowali. Nagle ciszę rozerwał okrutny jazgot i seria głośnych krzyków, które nagle umilkły. Rorsarch udał się biegiem w stronę, z której dobiegły dźwięki. Spóźnił się. -164- Zobaczył jedynie plamę zielonej krwi i strzępy ubrania. Brudnozielony ślad ciągnął się kawałek i nagle się urywał. Wszedł na pierwsze piętro okolicznego budynku i dalej obserwował okolicę. Nagle zauważył kolejnego zieloniaka, poszukującego czegoś, co nie zostało dotychczas rozkradzione. Kręcił się chwilę po okolicy, gdy nagle Rorsarch zauważył przez lornetkę kilku ludzi, którzy chwiejnym krokiem, w obdartych łachmanach. Na ich widok, zielonoskóry wyjął broń, ale było za późno. Ludzie błyskawicznie doskoczyli do niego, jazgocząc i gryząc go. Rorsarch czym prędzej wymierzył w jednego z napastników i powalił go celnym strzałem w głowę. Pozostali, widząc śmierć jednego z nich, rozerwali ofiarę i rozbiegli się. Jeszcze jeden padł na ziemi, postrzelony w nogę. Leżąc, podczołgał się do leżącej ręki, którą wyrwał zieloniakowi i zaczął ją konsumować. Rorsarch w międzyczasie podbiegł do trafionego stwora i zaczął go oglądać, trzymając go na muszce. Był to zwykły człowiek, który miotał się jak opętany i jednocześnie konsumował kończynę. Kiedy zobaczył strzelca, jego twarz wykręciła się w okropnym grymasie i zaczął wrzeszczeć. Obawiając się przybycia kolejnych osobników tego gatunku, zastrzelił potwora. Kiedy upewnił się, że jest trupem, przystąpił do dalszych oględzin. Człowiek był wychudzony, jego ręce i nogi były pogryzione. Większość zębów była połamana i ślady pasowały do tych z kończyn, zupełnie jakby próbował sam się zjeść. Zaciągnął ciało na nieco oddalony placyk i poprzecinał naczynia krwionośne, mając nadzieję, że zwabi to może innych przedstawicieli tej grupy. Obserwując zwłoki z bezpiecznej odległości, zastanawiał się, nad genezą tych stworów. Nie ulegało wątpliwości, że byli to ludzie. Bez żadnych deformacji czy zmian zewnętrznych. Wyglądali na wygłodzonych i oszalałych, zupełnie jakby uwstecznili się w ciągu tych kilkudziesięciu lat. Być może głód popchnął ich do ostatecznej formy zdobywania pożywienia, jaką był kanibalizm. Poruszali się widocznie w małych grupkach, jakby wiedząc, ze mają w ten sposób większe szanse przetrwania. Jednak jeśli zieloniacy znikali w takich ilościach, to albo była ich spora grupa, albo coś jeszcze porywało Tyfusów. Truchło zwabiło tylko lamingi, które rozszarpywały właśnie zdobycz. Skoro zdziczali ludzie poruszali się w grupach, najprawdopodobniej spędzali tak wolny czas. Rorsarch postanowił znaleźć ich legowisko, aby dowiedzieć się o nich więcej. * Po odpoczynku w mieście, Rorsarch postanowił wytropić zdziczałych ludzi. Nazwał ich Zdziczałymi, gdyż żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy. Na południe stąd nigdy nie spotkał się z kanibalizmem i taką degradacją człowieka, tutaj panowały jednak o wiele cięższe warunki. Głód, chłód, hordy mutantów. Nie zdziwił się, gdy zobaczył Zdziczałego, jednak zastanawiało go, dlaczego ci ludzie nie trafili do Torunia albo jakieś innej osady na południu. Zamiast przeżyć w dość przyjaznych warunkach, stali się zombie, kierowanymi głodem. Zaspokajanym poprzez konsumpcję mięsa ludzkiego. Było to jedyne jadalne mięso w tych okolicach, mutancie było napromieniowane albo niezdatne do ugotowania. Roślinność rosła jedynie na farmach -165- hydroponicznych, które znajdowały się w Toruniu. Na zewnątrz był śnieg, promieniowanie, mutanty i ludzie. Mały wybór. Rorsarcha ciekawił sposób podróżowania. Czy zbierali się w te grupki tylko gdy znaleźli zdobycz? Czy też podróżowali w ten sposób poprzez Mroźne Pustkowie? A w końcu, ilu ich jest? Skąd się wzięli? Zniknięcia rozpoczęły się, jak tylko odpuściły najtwardsze mrozy. Albo Zdziczali przeżyli mrozy, głodując a teraz wyruszyli na polowanie, albo przybyli tutaj z południa. Druga opcja była mało prawdopodobna, gdyż nigdy przedtem nie słyszał o takiej formie uwstecznienia. W takim razie, gdzie przetrwali zimę? Myśląc nad tym skierował się ponownie do zachodniej części ruin, aby wytropić jakiegoś Zdziczałego. Pod względem fizjonomii byli to zwykli ludzie, więc z tropieniem ich nie powinno być żadnych problemów. Mieli zbyt mało czasu, aby wykształcić jakieś nadwrażliwe organy zewnętrzne, pomagające im namierzyć ewentualnego prześladowcę. Poza tym, musieli pojawić się niedawno, skoro nikt przedtem mu nie powiedział o takowych stworach. Przesiadując w zrujnowanym sklepie spożywczym, jak twierdził zdewastowany szyld, obserwował okolicę. Po jakimś czasie znów pojawili się najodważniejsi zbieracze a chwilę potem zauważył Zdziczałego. Szedł lekko zgarbiony, skradając się w stronę zbieracza. Zaraz potem pojawiło się kilku kolejnych i nieszczęśnik został wnet rozerwany na kawałki. Każdy ze Zdziczałych pobiegł w inną stronę, natomiast Rorsarch podążył śladem tego, którego zauważył pierwszego. Po blisko kilometrze pościgu, Zdziczały zwolnił i zatrzymał się, aby skonsumować swoją zdobycz. Kiedy to zrobił, położył się na ziemi i najprawdopodobniej zasnął. Niedługo potem przybyły kolejne bezmyślne istoty, kładąc się w okolicy. Było ich ośmiu, wszyscy leżeli i odpoczywali po posiłku. Po kilku godzinach, gdy zapadał wzrok, wstały i ruszyły stadnie na kolejne polowanie. Rorsarch podejrzewał, że nie jest to jedyna grupa tych stworzeń w okolicy. Jednak czy hipotetyczne inne grupy komunikowały się między sobą? Walczyły o terytorium? Wspomagając się noktowizorem, wrócił do Tyfusów, relacjonując swoje odkrycie dowódcy miejscowego zwiadu Federacji, który postanowił wraz ze swoim oddziałem udać się z Rorsarchem na polowanie następnego dnia. Wyruszyli z samego rana, trójka ludzi plus dowódca i Rorsarch. W leżu, które odkrył wczoraj, było pusto, więc zaczaili się w okolicy. Pomimo czekania przez pół dnia, żaden Zdziczały nie powrócił. Rozpoczęli poszukiwania, które zaowocowały ustrzeleniem ledwo jednego osobnika. Wyruszyli na zachód, gdzie mieli nadzieję spotkać więcej Zdziczałych. Zastanawiające było jednak, czemu porzucili swoje terytorium łowieckie, które zapewniało im wyżywienie? Rozbili mały obóz, gdy zapadł zmrok i spędzili noc, zmieniając się na warcie. W nocy słychać było czasem jęki Zdziczałych, ale żaden nie podszedł blisko, bądź nie wiedzieli o tej ekspedycji. Nad ranem wyruszyli z powrotem do Bydgoszczy, jednak napotkana grupka kanibali zmusiła ich do pogoni za nimi. Podczas pogoni specjalnie zastrzelili tylko połowę osobników, aby odnaleźć ewentualne leże. Jednak kiedy Zdziczali zmęczyli się ucieczką, zawrócili i przeszli do szaleńczej szarży, przerwanej kilkoma strzałami żołnierzy. Podbiegli do trupów i zauważyli, że jeden z nich jeszcze żyje. Przygwoździli jego kończyny a Rorsarch podszedł i spróbował się skontaktować z leżącym. Ten zdołał tylko wydać kilka niezrozumiałych jęków ze -166- swojej gardzieli, po czym zmarł. Wszyscy Zdziczali byli wychudzeni, z połamanymi zębami i pogryzionymi kończynami. Byli dosyć wytrzymali, jednak w starciu z bronią palną nie mieli najmniejszych szans. Rorsarch postanowił wraz z patrolem spędzić kolejną noc, tym razem na obserwacji okolicy. Przy pomocy noktowizorów, zauważyli jak Zdziczali zbierają się w grupy i wyruszają w różne strony. Prowadzili nomadyczny tryb życia, jednak jednoczyli się w obliczu zagrożenia. Teraz ich watahy liczyły już od dziesięciu do dwunastu członków, a takowych zauważono sześć tej nocy. Nagle obserwację przerwał krzyk jednego z żołnierzy i odgłosy strzałów. Rozproszony patrol został zauważony przez Zdziczałych, którzy wyruszyli przeciw nim. Rorsarch błyskawicznie odskoczył od okna, kiedy zauważył pod nim dwójkę przeciwników. Czujnik ruchu poinformował go o kolejnej dwójce w dziurze, przez którą wszedł. Jedyna droga ucieczki wiodła na schody, gdzie momentalnie rzucił się, wyjmując jednocześnie pistolet. Zdziczali nie czekali, tylko równie błyskawicznie ruszyli w jego kierunku, wydając z siebie posępne jęki. Rorsarch zdążył wejść na piętro i ostrzelać wchodzące po schodach istoty. Musiały wciąż wchodzić do budynku, gdyż naliczył już sześć trupów. Nagle przez okno na piętrze wdrapał się kolejny Zdziczały, który zdążył wymachem ręki uderzyć go w plecy. Odtrącił go kopniakiem i ostrzelał schody, po czym ostatnim pociskiem zastrzelił napastnika, który podnosił się z ziemi. Przeładował i wyjrzał przez okno, gdzie blisko dwudziestu Zdziczałych wchodziło do budynku. Również podsadzając się do wyżej położonych okien. Odgłosy strzałów z pobliskich zabudowań oznajmiały, że inni też żyją i mają ten sam problem. Budynek w którym przebywał był dwupiętrowy, jednak schody na drugi poziom zawaliły się, zostawiając ledwo kilka stopni. Rorsarch zaryzykował i wbiegł po tych kilku cementowych blokach. Pod koniec trasy jeden z nich się zawalił, przez co upuścił broń, gdyż musiał złapać się podłogi. Podciągnął się z trudem, jednocześnie wymachując nogami, które stały się obiektem zainteresowania Zdziczałych, którzy wkroczyli już na piętro. Stracił pistolet, ale wciąż miał karabin, którego po chwili użył i przerzedził szeregi przeciwników. Blisko dziesięć trupów później jeden z przeciwników wydał jakiś świdrujący okrzyk, po którym Zdziczali zaczęli opuszczać budynek. Korzystając z tego, Rorsarch wyjrzał przez okno i ustrzelił kilku uciekających przeciwników. Kiedy nastał świt, zszedł niżej i znalazł swoją broń i osiemnaście trupów. Z czteroosobowego patrolu jednego żołnierza trzeba było zbierać z ulicy, kolejny był pogryziony ale przeżył. Podczas nocnej potyczki zginęło natomiast czterdziestu dwóch Zdziczałych. Była to najprawdopodobniej spora strata dla ich populacji. Pogrzebawszy to co zostało z rozszarpanego żołnierza, wyruszyli w drogę powrotną. Już z daleka dało się zauważyć prowizoryczne barykady i uzbrojonych zieloniaków. Patrol powitał dowódca miejscowych sił zbrojnych. — Słyszeliśmy strzały dzisiejszej nocy, a zaraz potem grupa jakiś mutantów natarła na miasto. – wytłumaczył środki ostrożności. – Odeszli po blisko godzinnej strzelaninie, ale w wyniku zaskoczenia zginęło blisko dwudziestu naszych, kolejnych pięciu podczas walk. -167- — Też z nimi walczyliśmy, jeden z naszych zginął a od nich blisko czterdziestu. – odparł Rorsarch. — My zastrzeliliśmy ledwo dwudziestu, nic nie widzieliśmy, ale oni chyba też. — Zdziczali mogą wrócić, nie wiemy jaka duża jest ich populacja. Najprawdopodobniej widzieliśmy ich zgrupowanie przed natarciem, a część z nich zauważyła i zaatakowała nas. Nie pozwalajcie oddalać się z miasta pojedynczo, najlepiej nie ruszajcie na zachód. To ludzie, którzy oszaleli z głodu, są bardzo groźni. Ale chyba nie będą już sprawiać kłopotów, dużo z nich zginęło. Przynajmniej przez jakiś czas. — Skoro to szajbusy, to pewnie nie będą się rozmnażać. Chociaż kto wie, instynkt bywa silny. Żołnierze rozeszli się, a zieloniak dyskretnym gestem kazał Rorsarchowi zostać. — Uważaj na Jarka, od nocnej bitwy zaczął świrować nieco mocniej niż zwykle. Poza tym wczoraj dwójka miejscowych pijaczków wytrzeźwiała i przyznała się do morderstwa Lemmyego. On w to nie wierzy i obwinia o to ludzi, więc uważaj na słowa. Jeśli dopuści cię do komputera, daj nam znać, my przygotujemy resztę. Mając w głowie ostrzeżenie wojskowego, udał się do komnat Najwyższego. Z daleka dało się słyszeć jakieś wrzaski. W komnacie poza Jarkiem była dwójka zieloniaków, niechlujnie ubranych. Tłumaczyli się, że to oni zabili Lemmiego, bo wisiał im forsę. Najwyższy przy pomocy kopniaków oskarżył ich o kłamstwo i wyrzucił z komnaty. Rorsarch wszedł ostrożnie i zrelacjonował bitwę oraz to co wiedział o Zdziczałych. — No i dobrze, przynajmniej te psie syny już nikogo nie zabiją. Jak mojego biednego brata! Okrutni ludzie, najpierw odbierają mi kota, potem brata! Ale zemszczę się na nich, nie ujdzie im to płazem! Podszedł do małego terminalu i zaczął coś pisać. Nagle z głośników przed świątynią rozległ się komunikat: — Jako wasz Bóg ogłaszam krucjatę przeciw niewiernym! Oczyśćcie miasto z plugawych ludzi, drwiących z mojej potęgi! Słysząc ten komunikat i szczęk broni Jarka, Rorsarch błyskawicznie wytoczył się przez drzwi, próbując uciec ze schronu. Większość zieloniaków była jeszcze skołowana, niektórzy jednak zaczynali już wykonywać rozkaz. Jeszcze w schronie zastrzelił dwóch napastników, kiedy wyszedł na powierzchnię postrzelił kolejną dwójkę. Przemykając pomiędzy budynkami do obozowiska zwiadowców, odpierał pojedyncze ataki, jednak były niczym w porównaniu z pościgiem za nim, jaki wyruszył. Kiedy dotarł do obozu, napotkał uciekających w pośpiechu żołnierzy, do których się przyłączył. Wycofali się do Solca, gdzie natychmiast przerzucono ludzi z lewego brzegu do Czarnowa. Cały dzień trwało ściąganie wszystkich patroli w okolicy i obserwowanie rzeki. Pod wieczór dowódca bazy wezwał Rorsarcha i wyższych stopniem oficerów. — Witam panów, sytuacja jest poważna. Tyfusy zerwały z nami współpracę i ogłosiły krucjatę przeciw ludziom. Moglibyśmy przeprowadzić natarcie na Bydgoszcz, ale najpierw chciałbym się poradzić człowieka, który spędził tam trochę czasu. -168- Rorsarch, domyślając się, że to o niego chodzi, zaczął opowiadać, o tym, że Bóg Tyfusów jest sterowany przez Jarosława, o spiskowcach i zagrożeniu ze strony Zdziczałych. — Czyli sugerujesz, że przejęcie kontroli nad Skynetem mogłoby zakończyć konflikt? – spytał dowódca. — Tak, niemal wszystkie Tyfusy ślepo słuchają jego rozkazów. Jednak najpierw chciałbym nawiązać kontakt ze spiskowcami, jeśli macie zamiar uderzyć na miasto. — Jest ich sporo, nie dysponujemy dużą armią w okolicy, jednak przewyższamy ich technologicznie. Tylko jeśli zniszczymy miasto, może to się okazać nieco problematyczne. Bądź co bądź, to tylko grupka religijnych świrów. — Która ma dostęp do broni plazmowej. – wtrącił Rorsarch. – Widziałem taką broń i nie wiem, czy jej nie użyją. — Poczekamy do rana a następnie wyślemy zwiadowców żeby wybadali sytuację. Na razie zarządzam obserwację brzegu i całodobowe patrole wzdłuż niego w promieniu dwudziestu kilometrów od bazy. Wysłałem już raport do Kutna z prośbą o wsparcie, mamy tu ledwo piątkę ludzi z pancerzami termorozpraszającymi, jeśli Tyfusy mają dużo broni plazmowej, to mamy problem. Nad ranem odbyło się kolejne zebranie. — W nocy zginęła dwójka ludzi, kolejnych trzech ma ciężkie poparzenia. Mają snajperów z bronią plazmową na brzegu i strzelają bez skrupułów. Posłaniec z raportem powinien już dotrzeć do Kutna, wysłaliśmy go na naszym jedynym pojeździe. W ciągu dwóch dni powinno dotrzeć tu jakieś wsparcie. Do tego czasu musimy utrzymać się na brzegu. – zrelacjonował noc dowódca. — Umocnienie się na brzegu nie ma sensu, rozwalą nas z daleka. – odparł jeden z oficerów. — Przeprawa również nie ma sensu, przynajmniej nie tutaj. Przeniesienie pontonów kilkanaście kilometrów dalej może być coś dało. – zaproponował Rorsarch. — To jest jakieś rozwiązanie Wypowiedź przerwał człowiek, który wpadł do pokoju, krzycząc. — Przeprawiają się! — Ogłosić alarm! – zarządził dowódca. W bazie było łącznie dwudziestu dwóch ludzi, na patrolu była kolejna czwórka. Wszyscy wyszli na zewnątrz i przez lornetki obserwowali, jak dwie łodzie osłanianie przez snajperów, przybijają do oddalonego o pięć kilometrów brzegu. Było tam może około czterdziestu zieloniaków. Wszyscy ruszyli na prowizoryczne umocnienia, szykując się na natarcie. Rorsarch wziął obu snajperów, którzy byli w bazie i przemieścił się nieco bliżej brzegu, obserwując posunięcia przeciwników. Ci zaraz po wyjściu z łódek, zaczęli zabezpieczać teren. Nie czekając, aż to zrobią, wydał rozkaz rozproszenia się i ostrzelania ich, jak tylko snajperzy zajmą pozycję. Po pięciu minutach liczebność zieloniaków na tym brzegu zaczęła się zmniejszać. Zaskoczeni atakiem snajperów, zaczęli chować się za przeszkodami terenowymi, gdy nagle z drugiego brzegu zaczęły lecieć zielonkawe, rozedrgane kule plazmy. Nie był to zbyt -169- celny ostrzał, gdyż jak każdy wyszkolony snajper, cała trójka nieustannie zmieniała swoje stanowiska. Kiedy blisko połowa zieloniaków wspomagała program rekultywacji gleb, reszta z nich zapakowała się na łodzie i zaczęła odpływać, osłaniając swój odwrót rozsiewanymi na czuja pociskami. Rorsarch zarządził powrót do bazy, gdzie odwołano alarm, po odparciu zieloniaków. Nawiązano też kontakt z kwaterą w Toruniu, która poinformowała, iż większość sił Federacji jest przygotowywana do dwóch dużych operacji, w tym jednej w tym rejonie i nie mają zbytnio czego przysłać, jednak obiecali wsparcie w postaci kilku najlepiej uzbrojonych żołnierzy. Dowódca tym czasem ustalił plan działania. W jego pokoju leżała duża mapa okolicy, pomalowana markerami. — Tutaj jest nasza baza. Pozycje Tyfusów są nieznane, ale wiemy, że są na zakręcie Wisły. Doszło już do czterech bitew z ich siłami, regularnie lądują tutaj małe oddziały. Starają się zabezpieczyć pozycje około trzy kilometry od nas, jeden z ich oddziałów został wyparty z przygotowywanych umocnień. Planujemy przerzucenie zwiadowców w Solcu i kontrnatarcie, jeśli zieloniacy umocnią pozycje. Zwiadowcy muszą dostarczyć nam informacji o ich liczebności, bez tego nie wyprawimy się za rzekę. Rorsarch, musisz dotrzeć do Bydgoszczy i skontaktować się ze spiskowcami. Skoro są tak zależni od komputera, musisz się do niego dostać i przeprogramować. My w tym czasie przerzucimy komandosów, którzy przybędą z Torunia, i zajmiemy się snajperami. Do tego czasu będziemy się bronić. Oddział zwiadowców bo godzinie był już przygotowany do drogi, Rorsarch razem z nimi przeprawił się pod osłoną ciemności do Solca. Żołnierze wyruszyli wzdłuż rzeki, utrzymując łączność radiową z bazą, natomiast Rorsarch udał się do Bydgoszczy, gdzie nie miał pojęcia jak, ale musiał skontaktować się ze spiskowcami. Kiedy już świtało, uliczki Bydgoszczy ukazały zmilitaryzowaną społeczność. Niemal każdy zieloniak był uzbrojony a z głośników Skynetu dało się słyszeć co jakiś czas nawoływania do zmiecenia ludzi z powierzchni ziemi. Obserwując, jak mieszkańcy miasta wykonują swoje codzienne czynności, znalazł dom, w którym spotkał się ze spiskowcami. Po kilku godzinach nadszedł Harold i dwójka innych zieloniaków. Rorsarch schował się w pobliskim budynku, skąd mógł słyszeć rozmowę. — Nie mamy dużo czasu. Rozkazy jakie każe wydawać Jarek, są głupie. Co chwilę wraca do nas zdziesiątkowany oddział z tamtego brzegu. Musimy działać. — Jak? Nie mamy dostępu do komputera, Jarek jest strzeżony całą dobę przez najbardziej lojalnych mu żołnierzy. — Może jakiś zamach, bomba? — Nie da rady, kontrolują wszystkich wchodzących do schronu. Kazali nawet zaminować wejście awaryjne. Nikt się tam nie dostanie. Jakie są szanse buntu w armii? — Morale spada z powodu niepowodzeń, coraz więcej żołnierzy ma dość tej wojny. Może udałoby się ich przekonać do poparcia naszej sprawy. Tylko wszyscy wciąż wierzą w Boga i będą mieć opory, przed pomocą w obaleniu Najwyższego. Jedynie ludzie mogą nam pomóc, ale nie skontaktujemy się z nimi. — Możemy jakoś zdobyć łódkę albo ponton, żeby przekroczyć rzekę w innym miejscu? -170- — Wszystkie są używane w bitwie. Nie wydostanę żadnej z nich. — Panowie, mogę wam jakoś pomóc? – przerwał rozmowę Rorsarch. — Rorsarch? Jak ty się tu dostałeś? – odparł zdumiony zieloniak. — Powiedzmy, że pilnujecie brzegu jak ostatnie pierdoły. Mam wspomóc waszą rewoltę, jest w pełni popierana przez Federację. — Dopóki nie wejdziecie tutaj z armią, nie damy rady. Jak zapewne słyszałeś, wejście do bunkra jest niemożliwe. Ja mogę tam wejść, ale przeprowadzają drobiazgowe kontrole. – ujawnił całość sytuacji dowódca sił zbrojnych Bydgoszczy. — Jak wygląda sytuacja w środku? Dużo żołnierzy? — Około dwudziestu, razem z wartą przed wejściem. — Musisz opóźnić inwazję, wydawać takie rozkazy, żeby to się nie udało. Ja w tym czasie ściągnę tu drużynę komandosów i spróbujemy przebić się do bunkra. Jednak do tego czasu nie możecie przejść przez rzekę. — Zrobię, co się da, ale musisz się spieszyć. Rorsarch bezzwłocznie udał się do Solca, gdzie przespał się i złapał komandosów zaraz po tym, jak przybili do brzegu. Nakreślił im plan ataku na bunkier i przy pomocy radia potwierdził go z dowództwem, które wysłało piątkę ludzi do wyeliminowania snajperów, jednak w tych okolicznościach zostali oddelegowani pod dowództwo Rorsarcha. Byli uzbrojeni w broń energetyczną, ale krótka broń palna była wytłumiona, co dało kilka opcji wejścia do bunkra. Dostali jednak dwadzieścia cztery godziny na przeprowadzenie ich operacji, gdyż po tym czasie rozpocznie się szturm na wioskę Tyfusów. Rozpoczęto już przygotowania do przerzutu wojsk na drugi brzeg, jeśli próba sabotażu się nie powiedzie, dojdzie do szturmu. Kiedy zapadła ciemność, rozpoczęli próbę wejścia do schronu. Przy głównych wrotach stała dwójka strażników, dwa strzały z pistoletu z tłumikiem później nie było już żadnego. Szybko wciągnęli zwłoki do środka i zablokowali właz. Oddalało to zagrożenie ewentualnej odsieczy, ale odcinało im drogę ucieczki. Wnętrze było oświetlone elektrycznym światłem, które w pewnym momencie zgasło. Natychmiast włączyli noktowizory i zauważyli trzech zieloniaków, którzy wyskoczyli zza rogu i zaczęli strzelać. Jeden strzał z karabinu plazmowego pozbawił dwóch z nich ręki, kolejny spalił tors jeszcze całego Tyfusa. Pozostała przy życiu dwójka, pozbawiona jednej z kończyn, zaczęła uciekać, jednak momentalnie na plecach każdego z nich pojawiła się wielka, skwiercząca kula plazmy, która wypaliła skórę i organy wewnętrzne. Rozległy się okrzyki i komandosi rozproszyli się po szerokim korytarzu, natomiast Rorsarch wszedł do jednego z bocznych pomieszczeń i spróbował się włamać do systemu, przez miejscowy terminal. W holu rozbrzmiewały strzały i gniewne okrzyki, system tymczasem pozostawał niewzruszony na hakerskie próby. Wyszedł ostrożnie na korytarz, który od jego ostatniej wizyty ozdobiły fragmenty ciała jakiś sześciu zieloniaków. A może siedmiu, nie zdążył policzyć kończyn, które zwykle zostawały po trafieniu plazmą w tors albo głowę. Jeden z komandosów wszedł do świątyni i momentalnie rozerwało go na strzępy. Kolejny rzucił do pomieszczenia łuskę karabinową, która latała chaotycznie w lewo i prawo, nad strzępami żołnierza. Zieloniacy musieli wytworzyć spore pole magnetyczne, które -171- uniemożliwiało dalszą podróż. Granat później, który zniszczył generatory pola, wyskoczyła dwójka gwardzistów, która zdołała wystrzelić w stronę komandosów z broni energetycznej, jednak ich pancerze rozpraszały ciepło. Pojawiła się kolejna para, która ciągłym ogniem plazmowym, przekroczyła punkt krytyczny zbroi i komandos nie zdołał uciec. Pozostała trójka uporała się z przeciwnikami i dotarła pod komnaty Najwyższego. Kiedy zakładali ładunki wybuchowe, drzwi eksplodowały i wyleciał przez nie granat. Zbroje uchroniły komandosów przed śmiercią, jednak jeden z nich w wyniku eksplozji był nieprzytomny. Grad kul, który wysypał się z pokoju, zmusił żołnierzy i Rorsarch do ukrycia się za winklem. Ogłuszony komandos leżał kawałek od drzwi i był tam póki co bezpieczny. Kolejny granat, tym razem odbity od framugi, wylądował idealnie za rogiem, powodując ucieczkę całej trójki. Jednak materiał wybuchowy rozsadził ścianę, a dziura utworzyła alternatywne przejście. Natychmiast zaczęli strzelać przez dziurę, zaskakując obrońców. Ci jednak nie pozostali dłużni i pancerze komandosów zaczęły się przegrzewać, przez co musieli zmniejszyć częstość ostrzału. Naruszona eksplozjami ściana działowa powoli nie wytrzymywała trudu ostrzału i stawała się coraz mniej stabilna. Rorsarch postanowił to wykorzystać i napierając na nią razem z żołnierzami, zdołał ją rozchwiać a następnie przewrócić kopniakiem, z bezpiecznej odległości. Błyskawicznie odskoczył i schował się za betonową mównicą, komandosi natomiast kontynuowali ostrzał zza ławek. W pokoju było trzech żywych gwardzistów i Jarek, który zaczął krzyczeć. — Nie wyjdziecie stąd żywi! Nigdy! Uderzył w coś i usłyszeli złowrogie pikanie. Rorsarch wyjrzał delikatnie i zobaczył olbrzymi ładunek konwencjonalny. — Odwrót do cholery, musimy opuścić bunkier! – krzyknął do żołnierzy. Ci zabrali swojego ogłuszonego towarzysza i osłaniani przez Rorsarcha, wydostali się ze świątyni. Teraz to oni osłaniali jego odwrót, starając się nie trafić w gigantyczny pakunek z zapalnikiem zegarowym. Ten pikał coraz natarczywiej i nie pozostawiał żadnych złudzeń co do dalszych losów bunkra. Wycofali się do wrót, które zablokowali podczas szturmu. Schowali się po bokach i otworzyli je, celując zza osłon w wejście. Było pusto, jednak taki stan nie mógł trwać długo. Wybiegli i schowali się w budynku, w którym ukryli zwłoki strażników. Po chwili potężny wstrząs poruszył ziemią i wprawił wszystko w drgania. Wejście do schronu zawaliło się a okoliczne zieloniaki zaczęły ściągać tłumnie w tę okolicę. Opuszczenie miasta było niemożliwe, gdyż zbyt wielu Tyfusów było w okolicy, musieli poczekać, aż dotrą tutaj wojska Federacji, które powinny już wylądować na brzegu. Wokół zapadniętego wejścia do byłej świątyni gromadzili się kolejni zieloniacy, głośno rozpaczając po utracie sowich przywódców. Wśród żałobnych jęków rozlegały się głosy, nawołujące do zemsty na ludziach. Dość szybko stały się one dominujące i żądne krwi Tyfusy rozpoczęły budowę umocnień i dozbrajanie się. * -172- Nad ranem w mieście gotowe były już umocnienia, tymczasem pod nim czekała już mała armia Federacji, która przygotowywała się do szturmu. Dzięki komandosom udało się nawiązać łączność radiową z nimi i zrelacjonować sytuację. Miasto było zamknięte, wszyscy czekali w napięciu na natarcie Federacji. Jednak Rorsarch ani komandosi nie mogli ujawniać swojej pozycji, gdyż momentalnie zostaliby zmieceni z powierzchni ziemi. Wdrapali się na najwyższe piętro i przez lornetki obserwowali rozwój sytuacji. Po blisko godzinie, przez radio usłyszeli rozkaz przygotowania do szturmu, jednocześnie poproszono ich o odwrócenie uwagi obrońców. Stanęło na wyrzuceniu z budynku kilku ładunków wybuchowych, które powinny wylądować na ulicy i pobliskich umocnieniach. Trzy paczuszki z zapalnikami czasowymi wskazującymi trzy minuty, wyleciały z czwartego piętra, powodując po chwili uszczuplenie sił obrońców i ostrzał budynku. — Kurwa, strzelają do nas, lada chwila wpadną na pomysł użycia granatów! – krzyczał komandos do nadajnika radiowego. Seria trzasków nie udzieliła odpowiedzi, ale odgłosy strzałów i eksplozji kilka ulic dalej uświadomiły ich, że rozpoczął się szturm na miasto. Ostrzał budynku uległ zmniejszeniu, jednak był kontynuowany. Rzucili przez okno kilka granatów i korzystając z chwilowego zamieszania, wyjrzeli na ulicę. Pod budynkiem leżało kilka rozczłonkowanych ciał, dwa małe leje uwidoczniały miejsce lądowania materiałów wybuchowych, kilku zieloniaków właśnie wchodziło do budynku. Słysząc krzyki na parterze, przeszli szybko na trzecie piętro, gdzie schowani w pomieszczeniach, oczekiwali na wtargnięcie przeciwników. Najpierw wylądował granat, który zostało odkopnięty przez najbliższego komandosa w czarnej zbroi. Kolejny, rzucony na oślep, trafił w jego hełm i odbił się, wracając do nadawców. Dwie eksplozje pozostawiły jednak uszczerbek na stanie budynku, który stawał się niestabilny. Zauważyli to również napastnicy, gdyż opuścili budynek i zaczęli najprawdopodobniej wrzucać materiały wybuchowe przez okna na parter. Coraz bardziej niestabilna konstrukcja zaczęła się zawalać, przez co obrońcy musieli salwować się ucieczką, osłanianą przez granaty dymne. Kiedy udało im się wyskoczyć z budynku i przedostać do następnego, usłyszeli złowrogi świst i głuchy odgłos eksplozji. Najprawdopodobniej szturm został odparty i miasto było ostrzeliwane z moździerzy. Zastanawiając się, czemu nie zrobili tego od razu, schowali się w parterowych ruinach jakiegoś magazynu, by obserwować jak ich poprzednie schronienie zapada się jak domek z kart. Zieloniacy byli pochłonięci obroną, pociski moździerzowe niszczyły miasto, jednak umocnienia wytrzymywały ten ostrzał. Komandosom udało się nawiązać kontakt z siłami oblegającymi miasto. — Tu Sokół Maltański, słychać mnie? – nawiązywał łączność jeden z żołnierzy. — Sokół, słyszymy cię. – przez trzaski przedarł się głos rozmówcy. – Jesteście wciąż w mieście? — Zgadza się, kilka ulic od umocnień ze strony wschodniej. — Mają pole minowe, staramy się je wysadzić, w najbliższym czasie nie damy rady się przebić. Spróbujcie utrzymać swoją pozycję przez najbliższy czas. W ciągu kilku godzin ponowimy natarcie. -173- — Zrozumiałem, bez odbioru. Korzystając z gruzów, jakie zostały po zawaleniu się sąsiedniego budynku, szybko zbudowali prowizoryczne umocnienia i nie wychylając się, oczekiwali na odsiecz. Niestety po blisko godzinie, zostali zauważeni i małą grupka Tyfusów skierowała się w ich stronę. Rorsarch i żołnierze objęli swoje stanowiska i zaczęli przetrzebiać szeregi wroga. Ci szybko zrozumieli, że nie dadzą rady metodami typowo radzieckimi i po chwili kilka granatów wylądowało w okolicy umocnień. Odłamki latały dookoła, jednocześnie w barykadzie pojawiło się kilka dziur, do których celowali granatami wrogowie. W połączeniu ze stałym ostrzałem górnych części prowizorycznych umocnień, obrońcy nie byli w stanie odpowiedzieć ogniem. Z każdą chwilą gruz zmieniał się w coraz większą kupkę odłamków, zmuszając Rorsarcha i komandosów do schowania się po bokach magazynu. Wrogowie zaprzestali ostrzału i zaczęli się zbliżać do zdemolowanego wejścia. Pierwsza dwójka która weszła do środka, nie zauważyła nawet, co ją zabiło, kolejnych dwóch zdążyło spostrzec obrońców. Rorsarch w międzyczasie znalazł małą szczelinę, przez którą mógł wysunąć lufę karabinu, z czego skwapliwie skorzystał. Przed budynkiem, za murkiem siedziało trzech snajperów, którzy czekali, aż ktoś wychyli się z budynku. Mając ich na muszce, zaczął strzelać. Kiedy tylko pierwszy z nich padł na ziemię, pozostała dwójka położyła się za murkiem, stając się nieosiągalnym celem. Komandosi odkryli w międzyczasie zejście do zniszczonego systemu kanalizacyjnego, które mogło przetransportować ich w inną część miasta. Nie czekając ani chwili, cała czwórka zeszła do podziemia. Większość szlaków była zawalona, jednak jeden prowadził na północ, czyli mógł prowadzić za miasto. Niestety kończył się po chwili, jednak wyjście znajdowało się na ulicy, tuż za umocnieniami. Żołnierz, który jako pierwszy miał wyjść, wyjął kilka granatów i rzucił w stronę nieświadomej zagrożenia obsługi umocnień. Rzucone ładunki rozerwały zieloniaków, jednak reszta obrońców natychmiast zaczęła strzelać w stronę studzienki, przez co opuszczenia kanałów stało się niemożliwe. Kolejny szlak prowadził na południe, jednak na klapie znajdowało się coś ciężkiego, co uniemożliwiało jej podniesienie. Ostatni tunel prowadził na wschód. Podróż zakłóciła seria głuchych eksplozji, która spowodowała kilka wstrząsów i pęknięcia stropu. Rorsarch podejrzewał, że w końcu trafili w miny i wysadzili większość z nich. Tym razem wyjście znajdowało się w jakiejś bocznej uliczce, którą szybko opanowali. Wśliznęli się przez okno do pobliskiego budynku i zorientowali się, że są obok wschodnich umocnień. Kilkanaście metrów przed nimi, przemykali ludzie w zielonych pancerzach, strzelając w kierunku Tyfusów. Utrata pola minowego była poważnym ciosem dla zieloniaków, jednak umacniane na bieżąco barykady wydawały się nie do przejścia. Komandosi nie czekając długo, zebrali dostępne ładunki wybuchowe, połączyli ze sobą, wyjęli zawleczkę z jednego granatu wchodzącego w skład tej zabójczej przesyłki i rzucili przez okno na gniazdo karabinu maszynowego, przez co zostali zauważeni. Olbrzymia eksplozja jednak przyćmiła wszystko i przerwała ciągłość muru. Momentalnie przez wyrwę wysypało się kilku ludzi w zielonych pancerzach, obejmując kontrolę nad fragmentem umocnień, za chwilę całą barykadą. Tyfusy wycofały się w głąb miasta, -174- kontynuując ostrzał. Rorsarch i żołnierze, wyczerpani bo niemal dwudobowej misji, przedostali się za mury i dotarli do namiotu dowodzenia. Podczas zdobywania pierwszej linii umocnień zginęło osiemnastu żołnierzy Federacji, co stanowiło blisko połowę stanu osobowego, wzmocnionego kilkoma drużynami z bazy w Kutnie. Dowódca wysłuchał raportu na temat niepowodzenia misji przeprogramowania Skynetu i odprawił całą czwórkę na odpoczynek. Bitwa uległa zastopowaniu, druga linia obrony była bardzo dobrze umocniona a kanały się zawaliły, przez co nie istniała możliwość przejścia na drugą stronę pod ziemią. Noc minęła na ograniczonej wymianie strzałów pomiędzy obrońcami a nacierającymi. Ci pierwsi byli liczni, ale słabo uzbrojeni, drudzy byli świetnie wyposażeni w liczbie dwudziestu trzech plus Rorsarch. Zapanował status quo, który miał zostać według obietnic dowódcy, przełamany następnego dnia, gdy dotrze przesyłka o nieujawnionej zawartości z Torunia. Zapadał zmierzch, gdy kurier dostarczył zieloną skrzynkę, która zawierała trzy duże granaty. Rorsarch otrzymał dowodzenie nad drużyną komandosów, z którą wydostał się z miasta i mieli wrzucić je za barykady. Kiedy przedostawali się na drugą stronę, wróg nie zauważył ich posunięcia. Ostrożnie przesuwając się w okolice umocnień, zastanawiali się, co też zawierają te granaty. Kiedy zbliżyli się do umocnień z gruzu, odbezpieczyli i rzucili za nie granaty. Rozległ się syk i pojawił się gęsty dym, od którego Rorsarcha zapiekło w gardle i zaczęło robić mu się ciemno przed oczami. Jak przez mgłę słyszał tylko jakieś okrzyki towarzyszącej mu trójki. Obudził się w zrujnowanym budynku, z towarzyszem ze snów, którego wolał nie oglądać. — Znów mordujesz ludzi, tym razem metodami, których nie powstydziłby się niejeden zbrodniarz. – przemówiła nieprzyjemna, płonąca czarnym ogniem czaszka. — Możesz się ode mnie odwalić? Nie wiedziałem, co to. — Ale mogłeś podejrzewać, domyślić się. — I co, miałem po prostu odejść, mówiąc ‘‘Nie no, znajdźcie kogoś innego, mi się nie chce.’’? — Czemu w ogóle związałeś swój los z Federacją? — Płacą za mój wizerunek, przy ich zleceniach można dostać trochę forsy i odkryć kilka schronów. Nic więcej. — Tym razem ci się nie udało, Skynet jest zniszczony a ty umierasz od gazu bojowego. Nie ma co, same profity z tej przynależności. — Gdyby nie oni, — odparł Rorsarch, siadając na podłodze – nie miałbym tylu informacji. Poza tym, jestem wolnym strzelcem, robię co chcę. Wybrałem się tutaj tylko po to, żeby zdobyć kilka informacji. Nie miałem zamiaru eksterminować lokalnych populacji. — Nie miałeś zamiaru wtedy zabijać tamtej piątki bandytów, jednak stanęli ci na drodze. Nie chciałeś, ale strzelałeś razem z kompanem. To wtedy pierwszy raz zabiłeś człowieka, świadomie. – z przekąsem rzuciła czaszka. — Nie miałem wyjścia, albo oni albo ja! -175- — Jako lekarz ślubowałeś służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu, a aktualnie odbierasz je bez mrugnięcia okiem. — Czasy się zmieniły, co chwilę ktoś ginie bądź jest ranny. Pustkowia to dzikie miejsca, każdy chce przeżyć, to że kosztem innych nie ma już znaczenia. Myślisz że ktoś przestrzega konwencji genewskiej? Przyrzeczeń lekarskich? — Ktoś dał ci prawo do pozbawiania innych życia? — A innym ktoś dał? Jesteś wyrzutem mojego sumienia, ale nic na to nie poradzę, albo będę zabijał, albo mnie ktoś kropnie. Takie zasady rządzą tym światem. — Teraz jednak bierzesz udział w mordzie. Myślisz, że użycie broni chemicznej jest dobrym rozwiązaniem? Zdajesz sobie sprawę z tego, że te istoty nie miały szansy obrony przed tym? O ile przedtem nie byłeś mordercą, teraz już nim jesteś. — Trudno! Nie ja byłem świrem, który postanowił wymordować całą ludzkość! To nie ja doprowadziłem do tej całej sytuacji! – krzyczał Rorsarch zarówno w świecie swoich majaczeń jak i w realnym, uspokajając niosących go ludzi. — Co z tego? To ty ostatecznie dopuściłeś do rzucenia granatów z gazem bojowym a teraz zapewne sam umierasz od niego. Nie ty to zacząłeś, ale masz gigantyczny wkład w zakończenie tego. Ludzi nie będzie obchodzić, dlaczego to się stało, będą wiedzieć, że to ty to spowodowałeś. Obudź się, czas umierać Rorsarch, czas umierać. — Obudź się, — jak przez mgłę słyszał czyiś głoś. – otwiera oczy, przeżył. – głos stawał się coraz wyraźniejszy. – Proszę nie wstawać, nie jesteś jeszcze w pełni świadomy. — Co się stało? – bełkotliwym głosem spytał Rorsarch. — Nie miałeś maski gazowej, ale zdążyli cię stamtąd zabrać. Fosgen na szczęście nie dostał się do twojego organizmu w dużej ilości, ale przez jakiś czas Znów zrobiło mu się ciemno przed oczami i zemdlał. -176- ROZDZIAŁ 13 Michał ‘Szczupak’ Sietnicki „Łowcy potworów” Usłyszałem lekki szum tunelowej wentylacji, oraz resztki ze zgiełku panującego w głównym tunelu, co oznaczało, że się obudziłem. Otworzyłem lekko oczy, na tyle szeroko, by coś widzieć, lecz nie dość, by widzieć całkowicie wyraźnie. Nad sobą zobaczyłem sufit zrobiony ze sklejki, pomalowany na szaro. Sklepienie trzymało się na czterech rurkach PCV, do których były przyczepione kawałki materiału z wojskowego namiotu, w nich gdzieniegdzie były wykonane okienka. Odsłonić można je było przez odchylenie do góry zasłaniających łat i przyczepienie ich na rzep do reszty ścianki. Okienka te, w razie konieczności, mogły też służyć za otwory strzelnicze, ale wątpię, by cienka warstwa materiału była dobrą osłoną… Podniosłem się w pasie, lekko wysuwając ze śpiwora. Przetarłem rękoma twarz, a później przeciągle ziewnąłem przeciągając się. Błogi stan braku myśli w głowie minął na kolejne kilka, kilkanaście godzin. Kolejny dzień, być może ostatni… Taak, to jest wielce prawdopodobne gdy jest się jednym z wiedźminów… Spojrzałem na zegarek, leżący obok mojego posłania. Była za kwadrans siódma, dobra pora na pobudkę. Rozpiąłem całkowicie śpiwór i obróciłem się w prawo, byłem ubrany tylko w bokserki i podkoszulek, które robiły za piżamę, więc pochyliłem się w stronę leżących na, także sklejkowej, podłodze, spodni. Strzepnąłem je szybkim ruchem i zaciągnąłem na nogi. Spodnie to były oliwkowe bojówki, z doszytymi łatami wzmacniającymi na kolanach. Ściągnąłem podkoszulek i ubrałem się w czarny T–shirt, na który przez głowę naciągnąłem oliwkowego polara z czarnymi wzmocnieniami na ramionach. Po tym odsłoniłem kolejno okienka koło posłania i obok wyjścia. Drzwi były jak w typowym namiocie: kawałek materiału, zszyty z boku, odpinany na zamek błyskawiczny. Nie musiałem się w tym celu zbytnio przemieszczać, bowiem mój jednopokojowy dom miał trochę więcej niż pięć metrów kwadratowych. Nie był na tyle wysoki, by móc stanąć, co najwyżej być przygarbionym, ale ja preferowałem poruszanie sie na czworaka. W środku, oprócz mojego posłania, znajdowały się jeszcze trzy szafki. Dwie z szufladami i jedna z półkami. W pierwszej, z szufladami, stojącej pod ścianką naprzeciwko tej, w której znajdowało się wyjście, trzymałem w kaburze udowej swój pistolet USP SD kaliber 9mm Parabellum, oraz panel udowy z ładownicami na trzy piętnasto nabojowe magazynki do niego, oraz niewielką skrzynkę z amunicją. Kaburę i panel kupiłem od jednego kupca, a on miał je ze sklepu z militariami na powierzchni. W drugiej szafce trzymałem ubrania. Szafka ta stała pod okienkiem, obok wejścia. Na pierwszej z półek trzymałem książki. Wśród licznych tytułów znajdowały się „Piknik na skraju drogi” Strugackich, „Metro 2033” i „Metro 2034” Głuchowskiego, a także wszystkie książki o Białym Wilku Sapkowskiego, było też kilka innych tytułów, ale z tych właśnie byłem najbardziej zadowolony. Na drugiej CDki z muzyką do radia stojącego na szafce obok leża. Były tam różne zespoły, głównie Metallica i Iron Maiden… Nie pytajcie, skąd je mam. -177- Ponownie spojrzałem na zegarek. Była siódma bez minuty, śniadanie zaczynało się o siódmej, a większość sklepów otwierano o siódmej trzydzieści. Nałożyłem zegarek na nadgarstek, a z szuflady wyjąłem kaburę, w kamuflażu kojot tan, oraz panel udowy w tym samym kolorze. Podpiąłem je do paska od spodni i pozapinałem na zatrzaski dodatkowe paski. Potem zbliżyłem się do wyjścia. Obok niego stały czarne półbuty do biegania, nie były one sznurowane ani na rzepy, zaciągało się je na gumkę. Naciągnąłem je i zacisnąłem gumkę, po czym rozpiąłem wyjście. Moim oczom ukazał się „blok”, posiadający parter i trzy piętra. Blok ten ciągnął się na całej długości tunelu, czyli około pięćdziesiąt metrów. W takim samym mieszkałem ja. Piętra i parter miały taką samą wysokość, a każde mieszkanie takie same wymiary. Oczywiście bywały też dłuższe, które były bardziej luksusowe i kosztowne, lub krótsze, trochę mniej luksusowe, ale tańsze. Na te dłuższe pozwalała sobie rodziny, które nie zmieściłyby się w normalnym mieszkaniu i niektórzy „wiedźmini”, lecz nie wszyscy. Ja mieszkałem w średniej wielkości mieszkaniu i takie mi wystarczy. Stać mnie na większe, ale skoro nie potrzebuję takowego… Administracja mieszkała w pomieszczeniach w pobliżu swoich biur… Niektórzy nawet mieszkali w swoich biurach, przynajmniej mieli sekretarki pod ręką… Heh… Spojrzałem w dół. Między „budynkami” krzątali się mieszkańcy bunkra. Mieszkałem na czwartym piętrze, więc przypisywała mi drabinka sięgająca aż do podłogi, która była na stałe przymocowana do „bloku”. Obróciłem się przodem do wejścia, postawiłem nogi na szczebelkach, a rękoma chwyciłem za ramę drabiny i w dość szybkim tempie zacząłem schodzić. Gdy byłem metr nad podłogą rozejrzałem się, czy nikt pode mną nie stoi i szybkim ruchem odbiłem się od drabinki, po czym wylądowałem na korkowej wyściółce betonowej podłogi bunkra delikatnie uginając nogi w kolanach. Większość siły uderzenia pochłonął korek na podłodze i miękkie podeszwy butów, więc moje kolana były bezpieczne… Na mój wybryk uwagę zwróciło tylko kilka osób, wyraźnie przejezdnych lub nowych, bowiem miejscowi już się przyzwyczaili do tego, że lubię sobie poskakać… Kiedyś nawet strzelałem salta do tyłu, ale skończyłem po tym, jak prawie nie przejechałem jakiemuś dzieciakowi zajętemu zabawą w berka podeszwami po twarzy… Poprawiłem lekko bluzę i poszedłem w prawo. Szedłem dość długo, po czym dotarłem do skrzyżowania z głównym tunelem. Stało na jego narożniku dwóch innych wiedźminów, ubranych w służbowe uniformy, składające się z czarnego munduru, kabury z G17 w środku, kamizelki taktycznej i kajdanek. Byli zajęci jakąś bardzo burzliwą dyskusją, co im jednak nie przeszkodziło w machnięciu mi na powitanie ręką. Odmachnąłem im i skręciłem w lewo. Pod prawą ścianą tunelu stały jeszcze zamknięte stragany, a na jego środku krzątało się trochę ludzi. Korytarz oświetlany był lampami naściennymi osłanianymi metalowymi kagańcami, do których prowadziły przewody, ukryte w drewnianych listwach. Miały one ochraniać przewody zarówno przed chuliganami, jak i sabotażystami, co generalnie na jedno wychodziło… Za uszkadzanie tych przewodów -178- groziły dość surowe kary, a służby porządkowe, takie jak wiedźmini, miały prawo używać siły wobec osób, które bez zezwolenia coś kombinowały przy kablach… W pewnym momencie zobaczyłem drzwi, znajdujące się w lewej ścianie. Obok nich stał mężczyzna ubrany w niebieski uniform policyjny, wyglądający na wyraźnie znudzonego. Podszedłem do niego. — Dobry, dokumenty. – przywitał mnie mężczyzna, przestając opierać się o ścianę z rękoma skrzyżowanymi na piersi, zaczynając wykonywać dość mozolne i zaspane ruchy. Spojrzałem głęboko w jego niebieskie oczy i powiedziałem: — Ty, kurde, przecież mnie znasz… — No, niby tak, ale… — zaczął mówić. Jego głos wskazywał na dyżur, który miał się za niedługo skończyć. — Tak, tak… „Rozkazy to rozkazy…” i tak dalej… — wymruczałem z poirytowaniem. Trzeba to będzie inaczej rozwiązać… Nabrałem powietrza w płuca i już zaczynałem się drzeć po wojskowemu na chłopaka, gdy poczułem delikatny dotyk czyjejś dłoni na moim ramieniu, po czym usłyszałem spokojny, melodyjny, kobiecy głos: — Romek, przecież nas znasz… Otwórz więc, cholera jasna, z łaski swojej te drzwi, a może nikt się nie dowie, że przysypiasz na posterunku… Pamiętasz chyba jak skończył Mieliński, gdy Duch dowiedział się, że przysypia na granicznym? – mówiła chłodnym tonem, lecz mimo to jej głos był przyjemny dla ucha. Zauważyłem zmieszanie na twarzy chłopaka po słowach kobiety. Po chwili milczenia wyjął z kieszeni u spodni klucze i bez słowa otworzył drzwi. Wykonałem ruch ręką, oznaczający oddanie pierwszeństwa kobiecie, po którym minęła mnie dość wysoka brunetka o prostych włosach kończących się tuż pod dolną linią łopatek. Kobieta ubrana była w orzechowy płaszcz, wiązany w talii, ciemno szare spodnie i filcowe kozaki. Oczy miała brązowe, o przenikliwym spojrzeniu. Rysy twarzy delikatne, lekko zaznaczające kości policzkowe… A może to tylko makijaż? Niee… Raczej nie. Kobieta poruszała się miękko i cicho, niemalże sunęła po podłodze. Poczekałem aż przeszła, po czym też wszedłem w dość mały korytarz oświetlany, już trochę bardziej normalnymi, lampami sufitowymi. — Wredna jesteś, Kostucha… — wymamrotałem. Dziewczyna obróciła głowę tak, by widzieć mnie kątem oka. Zauważyłem jak jej twarz układa się w delikatny uśmiech. — A czego spodziewasz się od ucieleśnienia śmierci… — powiedziała lekko ironicznym głosem, uśmiechając się bardziej. Mijaliśmy kolejne pomieszczenia administracyjne. Korytarz skręcał w lewo, poszliśmy z jego kierunkiem, po czym naszym oczom ukazała się dość spora sala stołówki. Wyżywienie na niej dotyczyło tylko osób mieszkających na stałe w naszym rewirze, reszta musiała coś znaleźć wśród straganów na głównej. Na drewnianym parkiecie stały stoliki o blatach z płyty wiórowej, przykręconych do ram z różnych materiałów: drewna, metalu, plastiku… Przy nich stały rozkładane krzesełka. Stołów było całkiem dużo, a większość z nich była sześcioosobowa. Na końcu sali stała długa lada, w części drewniana, a w części przeszklona. Przy ścianie za nią -179- znajdywała się szafka z półkami, na których stały różne butelki, pudełka. Między ladą a szafką stała kobieta o blond włosach, spiętych w koński ogon. Była ubrana w dżinsy i czarną koszulkę, na której miała fartuch z plamami tłuszczu. — Witaj, Anno. Jak tam syn? – zapytała Kostucha. Miała ciepły ton głosu, który wydawał mi się aż zbyt ciepły, jak na osobę, która zawodowo zajmuje się rozbryzgiwaniem mózgów mutantów z powierzchni na pobliskich ścianach, za pomocą jednego strzału z odległości pięciuset metrów… Tak, była snajperem. — Aa… Znowu za jakąś lalą się ugania, już siły nie mam… Żeby sobie tak przynajmniej jakąś mądrą znalazł… Ech… Co podać? – zaczęła się wyżalać kasjerka, lecz gdy zauważyła, że to pytanie Kostucha zadała czysto kurtuazyjnie i liczyła raczej na odpowiedź w stylu „A, wszystko dobrze” lub „Szkoda słów” niż wylewanie swoich żali, szybko zapytała o coś innego. — Bułkę z sałatą, pomidorem i karkówką. Miskę sałatki owocowej. Do picia herbata. – powiedziała Kostucha. Ta karkówka i sałatka owocowa nie były takie, jak myślicie. Karkówka była nie ze świni, a ze zmutowanego dzika, którego zresztą Kostucha sama zdjęła strzałem w głowę, a dokładnie w oko. Sałatka owocowa składała się z owoców zmutowanych drzew, których chyba z połowa na drzewie świeci, z tych świecących na drzewie połowa ma kolce jadowe, a z nich połowa miga jeszcze w misce… — A co dla pana? – zapytała mnie kasjerka. — To samo. – odpowiedziałem, wyrwany z zamyślenia. Wyjąłem z kieszeni swoją kartkę żywnościową na śniadanie i już ją kładłem na ladę, lecz moja towarzyszka powstrzymała mnie ruchem ręką i położyła własną. — Ja stawiam… — powiedziała. Anna popatrzyła na nią ze zdziwieniem, po czym oderwała dwa kwadraciki, jeden za mnie i jeden za nią, po czym oddała. Nie była to kartka jak za PRLu, a przynajmniej tak mówił mój dziadek… Jedna kratka, to jedno danie. Dania wymagające angażowania wiedźminów były za dwie, a czasami nawet za trzy kartki, a jako że to nas w nie angażowano, to mieliśmy je za darmo, więc płaciliśmy w zasadzie tylko za herbatę. Poczekaliśmy przez chwilę w milczeniu na jedzenie, po czym wzięliśmy do ręki sałatki w okrągłych, płaskich plastikowych pudełeczkach, na nie położyliśmy zawinięte w folię bułki, a do drugiej stalowe kubki z parującymi naparami. — Usiądziesz ze mną? – zapytałem. Przyszło mi to zupełnie naturalnie, nie było drugiego dna, po prostu nie lubiłem jeść samemu. — Chętnie. – odpowiedziała z uśmiechem kobieta, po czym dodała – Lubię mieć towarzystwo w czasie posiłku. Usiedliśmy przy jednym ze stolików trzyosobowych. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Widziałem, jak dziewczyna cierpliwie odwija bułkę z folii, gdy ja po prostu szybkim ruchem ją rozerwałem, wyjąłem bułkę, krusząc przy tym niemiłosiernie, i wziąłem wielki kęs. Sałata smakowała normalnie, pomidor też, choć brakowało mi trochę soli. Karkówka smakowała jak normalna karkówka z grilla, choć miała jakiś taki dodatkowy, rybny posmak, była twardsza i odrobinę bardziej kwaśna. -180- — Cholera, za dużo czasu minęło od momentu trafienia do przyrządzenia. Zdążył skwaśnieć… — powiedziałem. Kostucha przeniosła wzrok z wnętrza bułki na moje oczy, przełknęła i powiedziała: — Teraz mówię z zegarkiem na ręku… Zmieściliśmy się w czasie i mieliśmy trochę zapasu… Masz po prostu źle przyprawiony kawałek, bo mój jest okej. – powiedziała z pełnym przekonaniem. Głos znowu się jej zmienił, na typowo przyjacielski. Jej oczy też już nie miały takiego zimnego błysku. Były cieplejsze, lecz nie maślane. Nadal zachowywały przenikliwość i dystans. Nie wiem, czy ja tak na nią działam, czy po prostu do końca się obudziła i poprawił się jej humor. Siedzieliśmy tak i rozmawialiśmy o różnych rzeczach nawet pewien czas po zjedzeniu ostatnich kawałków sałatki i dopiciu herbat. Potem rozeszliśmy się do swoich zajęć. Ona poszła pomagać młodszej siostrze w sklepie, a ja poszedłem do swojego gabinetu. Z wykształcenia byłem lekarzem ze specjalizacją medycyny ratunkowej i ortopedii. Przydatne zarówno pod ostrzałem jak i w życiu codziennym w tunelach. Nie byłem postawiony w stan gotowości, więc mogłem się wyluzować i poświęcić pacjentom, choć wiedziałem, że jutro wypada dzień, gdy trzeba się będzie zebrać do kupy, ubrać w sprzęt, wyleźć na powierzchnię wyniszczonego dawną wojną z „Rossiją” Szczecina i zrobić dostawę do tych, którzy przetrwali w schronach zaimprowizowanych lub nawet nie zaimprowizowanych, ale z niewystarczająco dużymi zapasami, oraz bez specjalistów, którzy mogli by coś upolować. Wieczorem po pracy wracałem do domu, podliczając ilu miałem pacjentów, którzy myśleli, że mają z niewyjaśnionych powodów wszystko połamane, bo ich wszystko boli gdy dotykają, a wystarczyło złapać takiego za palec i tajemnica rozwikłana… Poszedłem skrótem, przez tak zwaną świetlicę, bo nie chciało mi się łazić po głównej. Był to tunel, dość niski, łączący dwa tunele mieszkalne. Był on oddzielony z obu stron dość dużą płachtą materiału, zawieszoną na lince między ścianami. Płachty wyciszały trochę dźwięki wydobywające się z zewnątrz do wewnątrz i na odwrót, a także utrzymywały stałą temperaturę na trochę wyższym poziomie niż stałe 10° Celsjusza. Przeszedłem przez posterunek przy wejściu, po czym wszedłem do środka. Było tam odrobinę ciemniej niż gdzie indziej. W pewnym momencie przechodziłem koło grupki dzieci, siedzącej w kółku i wysłuchującej opowieści pewnego starszego mężczyzny. — … I żyli długo i szczęśliwie. – zakończył jakąś bajkę mężczyzna. Wyglądał, że był około sześćdziesiątki. — O złych Posianach! O złych Posianach! – zaczęły wołać dzieci. — Dobrze już dobrze… — powiedział śmiejącym się głosem staruszek. Przystanąłem na chwilę i oparłem się o przeciwległą ścianę tunelu. Byłem ciekawy co to za bajka, nie znałem jej. — Otóż, dawno, dawno temu, za górami, za lasami, było wielkie królestwo Otańskie. Sąsiadowało ono z dwoma innymi krajami: Kafkanistanem i Posią. Mieszkańcom Otanii żyło się dostatnio, bezpiecznie. Nie zagrażały im żadne inne królestwa. Pewnego razu w Kafkanistanie zapanował zły król, który nienawidził -181- Otańczyków i nie lubił Posian. Zmartwiony sytuacją w Kafkanistanie król Otanii wypowiedział wojnę złemu królowi i jego ludziom. — ehe, już znałem tę „bajkę”… — Wojna trwała aż dwadzieścia trzy lata. W tym czasie doszło do bardzo dużych strat wśród rycerzy Otańskich, zginął też zły król, lecz jego ludzie walczyli dalej. W końcu zasmucony stratami król Otanii wycofał rycerzy. W efekcie tej wojny królestwo Otanii rozpadło się na mniejsze księstwa, pokłócone ze sobą. Wszyscy obwiniali się o to, kto był winny niepowodzeniu. W tym samym czasie imperium Posyjskie rosło w siłę. Posianie postanowili zawładnąć także starymi terenami Otanii. Zawładnęli już czterema księstwami, i nikt nie reagował. Wszyscy bali się potęgi imperium Posyjskiego. Po dwóch latach zajmowali już piąty kraj. Wchodzili w niego jak w masło. Rycerze nie byli w stanie choćby opóźnić pochodu wroga. Posianie zajęli już ponad połowę księstwa, gdy natrafili na ciężki orzech do zgryzienia: najlepsi rycerze zorganizowali obronę. Fakt ten znacznie spowolnił najeźdźcę, lecz go nie zatrzymał. Napastnik dochodził już właściwie do granicy następnego księstwa, gdy został zatrzymany. Elitarni rycerze przejęli dowództwo i zaczęli prowadzić ostre walki z napastnikiem. Do wojny dołączyło też sąsiednie księstwo, obawiające się takiego samego losu. Walki trwały wiele miesięcy, a Posianie zostali zatrzymani w miejscu. W pewnym momencie zdesperowany król Posji kazał swojemu czarnoksiężnikowi zesłać zabójczą chmurę na linię walk. Czarnoksiężnik wykonał polecenie zsyłając nieznaną zarazę. Lecz coś poszło źle, bowiem zaraza wymknęła się spod kontroli. Wirus zmutował i zaczął atakować wszystko: obrońców, Posian, zwierzęta, rośliny… To zdarzenie zmusiło obie strony do schowania się do kryjówek i zaprzestania walk… — teraz zobaczyłem, jak staruszek podnosi wzrok z dzieci na mnie i mówi — Lecz dzielni elitarni rycerze szarpią siły Posian do dziś. Koniec. – z grupki dobiegło długie „Łaaaał…”. Jak już mówiłem znałem tę „bajkę”… Historia była nieco zmyślona, ale efekt końcowy był taki sam. Miałem kilkanaście lat, a ojciec był Gromowcem gdy to wszystko się działo… Ale to długa i dość nie przyjemna historia, więc momentalnie stłumiłem w sobie chęć wspominania i poszedłem dalej, myśląc o jutrzejszej misji… * 28… 29… w palcach trzymałem ostatni nabój 5.56 do mojego karabinu, miedziany płaszcz rzucał refleksy w bladym świetle latarki czołowej na mojej głowie, przez chwilę mojego umysłu nie zakrzątały żadne myśli, po czym pojawiła się jedna: „To będzie pierwszy nabój jaki wystrzelę… Oby wystarczył.” Po czym wcisnąłem ostatni pocisk do wnętrza magazynka, słysząc jak ugina się sprężyna, i odłożyłem magazynek na rozkładany stół ze sklejkowym blatem, zapaćkanym na zielono, na którym leżało jeszcze sześć takich samych, oraz cztery pistoletowe do leżącego obok USP SD. Obok stołu leżała drewniana skrzynia. Podniosłem jej wieko i moim oczom ukazała się moja „zabaweczka”. HK 416 w wersji z krótszą lufą, błyszczącą gdzieniegdzie niewielkimi odpryskami czarnej farby. Wyjąłem broń ze skrzyni łapiąc za dodatkowy chwyt -182- zamontowany na dolnej szynie i położyłem na stole, przesuwając bliżej ściany magazynki i pistolet. Później ze skrzyni wyjąłem jeszcze celownik holograficzny, tłumik i latarkę taktyczną, po czym założyłem to na karabin, i podpiąłem zawieszenie taktyczne, po czym szybkim ruchem ręki zdjąłem latarkę z głowy. Rozejrzałem się po pokoju, w którym się znajdowaliśmy. Pomieszczenie to było słabo oświetlone, dlatego po ścianach przemykały promienie z latarek czołowych. Ściany kiedyś były pomalowane na kremowo, ale farba zaczęła się łuszczyć, więc ściągnęliśmy paru kolesi do resocjalizacji by nam złupali tą farbę. W pomieszczeniu stały jeszcze trzy osoby, przy czym wszystkie szykowały sprzęt. Kostucha sprawdzała swój płaszcz kamuflujący, był to przerobiony przez nią płaszcz koloru szarego, z doszytymi pasami jakiś starych ubrań w różnych odcieniach szarości, i nićmi. Wyglądało to trochę jak ghili tyle, że było trochę ładniejsze i miało formę płaszcza. Dodatkowo miało do środka wszyte kawałki skórnego pancerza dzika, więc dawało to ochronę w paru miejscach. Kostucha kiedyś mi o tym mówiła, wkłady ma bodajże na plecach i w okolicach ud, a także na kołnierzu; Husar, mocno zbudowany facet średniego wzrostu, kończył przyczepiać do swojej kamizelki torbę z drugim pudłem z taśmą do jego Minimi–Para, z założonym celownikiem kolimatorowym, jego ksywa pochodziła od wytatuowanej na jego plecach zakapturzonej czaszki z opuszczoną szczęką, której widać tylko zarys lewej połowy „twarzy”, zza kaptura wystają husarskie skrzydła, a w lewym oczodole jest jaskrawo zielona siatka celownicza; Zapalnik, specjalista od ładunków wybuchowych, sprawdzał ładunki i detonatory. Brakowało jednak naszego przywódcy, Ducha. Byłego Gromowca podchodzącego pod czterdziestkę. Był dowódcą naszego oddziału. Nagle drzwi do pomieszczenia otworzyły się, wpuszczając na do środka smugę światła. Przez próg przeszedł dość wysoki mężczyzna, o budowie akrobaty. Mężczyzna miał krótko ostrzyżone włosy lekko przyprószone siwizną. Był już w pełni wyposażony. Mundur w Multicam, oliwkowa kamizelka taktyczna z wkładem balistycznym, na głowie czarna kominiarka, a na niej hełm; kabura z USP SD na udzie, panel z dodatkowymi magazynkami i małym, metalowym pudełeczkiem ze strzykawką z lekarstwem na rosyjskiego wirusa, HK416 z długą lufą i celownikiem holograficznym z przystawką powiększającą 4x przewieszony przez ramię. Zza jego boku lekko wystawał pokrowiec na maskę przeciwgazową. — Plan jest taki… — zaczął mówić mężczyzna. Miał spokojny, ochrypły głos. — Wychodzimy przez UPiW, „Komenda Park”. Z budynku wychodzimy głównymi drzwiami i idziemy do Park Hotelu… — Czyli jednak nie idziemy pomóc ludziom w Galaxy? – zapytała Kostucha. — Nie. Dzisiaj będą fajerwerki. Podobno w Park Hotelu jest gniazdo futrzaków. Mamy tam pójść, podłożyć bombę i wyjebać to w powietrze. Później biegiem z powrotem, bo Rosjan na pewno zainteresuje fakt, że coś w parku wybuchło… Jakieś pytania? – komandosowi błyszczały oczy, gdy mówił o wysadzeniu. -183- — Ja mam… — odezwał się Zapalnik – Mamy wysadzić cały hotel? Czy tylko jego część? I jedno i drugie będzie wymagało dużej ilości ładunków wybuchowych… — Duch popatrzył na niego jak na idiotę. — I ty, kurwa, jesteś naszym „specem” od ładunków wybuchowych?! Bez urazy, ale w pewnych sprawach ja mam większy zakres informacji niż ty! Widzisz ten plecak w rogu?— komandos machnął głową w stronę stojącego w kącie sporej wielkości plecaka turystycznego – W środku jest bomba, zrobiona z pewnej ilości mąki, kłębka wełny stalowej i 100 gram trotylu… I zapewniam cię, że to spokojnie wystarczy… — na twarzy komandosa pojawił się uśmiech małego chłopca dostającego nową zabawkę. Uśmiechnąłem się pod nosem i podszedłem do wieszaka, na którym wisiał mój hełm, maska przeciwgazowa i kamizelka taktyczna. — Jeszcze jakieś pytania? – zapytał wiedźmin, a słysząc ciszę dodał – Dobra, mamy pięć minut. * — Założyć maski— usłyszałem głos Ducha w słuchawkach. Z torby, którą miałem na boku, wyjąłem za paski swoją maskę przeciw gazową MP–5 i naciągnąłem na twarz. Potem na głowę założyłem hełm. — Lock and Load – szybkim ruchem ręki wprowadziłem pierwszy nabój do komory gazowej i upewniłem się, że broń jest zabezpieczona. — Dobra, Klucznik, otwieraj. – po tych słowach do drzwi od śluzy podszedł średniego wzrostu, mocno zbudowany mężczyzna w czarnym mundurze i otworzył znajdujące się przed nami drzwi. Weszliśmy do słabo oświetlonego, prawie pustego pomieszczenia, w którym był tylko statyw z bardzo silnymi dmuchawami do odkażania. — Idę na szpicy. Za mną Zapalnik, patrz i ucz się dzieciaku – Zapalnik miał dwadzieścia pięć lat. –Za nim Pająk i Kostucha. Husar, zamykasz. Ruszamy. – uformowaliśmy zadany szyk. Komandos rzucił jeszcze na nas okiem, podszedł do ciężkich, stalowych drzwi i kilkoma wprawnymi ruchami otworzył je. Wybiegliśmy na znajdującą się za drzwiami klatkę schodową, oświetlaną lampami zawieszonymi na ścianach, osłoniętymi przez druciane kagańce. Schody były betonowe, i ciągnęły się wysoko w górę. * Przed moimi oczami znajdował się placyk z pomnikiem Solidarności. Nie patrzyłem jednak długo w tamtą stronę, bo musieliśmy się stamtąd jak najszybciej zwijać w jakąś boczną uliczkę, nie chcieliśmy się w końcu wpakować pod celowniki rosyjskiemu śmigłowcowi patrolującemu ten teren. Pobiegliśmy w lewo. Na końcu uliczki roztaczał się widok na resztki portu, zniszczonego w czasie długich walk toczonych zaraz po użyciu wirusa. Skręciliśmy w lewo. Zwolniliśmy. Na prawo -184- znajdowały się poniemieckie kamienice, przetrwały naloty dywanowe w czasie drugiej wojny, przetrwały i wojnę z Rosją i wojnę nuklearną... Niemcy jednak wiedzieli jak budować. W niektórych oknach budynków widać było ciemne sylwetki wiedźminów pilnujących terenu. Byliśmy spokojni. Wiedzieliśmy, że dopóki nie miniemy cerkwi, to jesteśmy bezpieczni. Zaczęliśmy rozmawiać. — Duch, wiesz dlaczego akurat nas wysłali? – zapytała Kostucha. W swoim płaszczu kamuflującym wyglądała jak Czubaka, zapaćkany szarą farbą. — Hmm… — Duch udał, że się zastanawia – Bo jesteśmy najlepsi? – wszyscy parsknęli śmiechem. — Chodzi mi oto, dlaczego nie posłali kogoś z Wałów. — Podobno mają dalej o paręset metrów. Po za tym co te mózgowce mogą wiedzieć o rozwalaniu gniazd mutantów? Tak swoją drogą, to nie wiem czy wiesz, ale w naszym rewirze zbliżają się wybory, więc musi być widać, że urzędasy coś robią, a każdy wie, że wysadzenie w powietrze budynku jest niesamowicie efektowne… — na końcu Duch ściszył głos i przybrał bardziej dynamiczną pozycję. Minęliśmy cerkiew. — Odbezpieczyć broń. Wchodzimy na ich teren… — powiedział cicho komandos. Ruchem palca odbezpieczyłem karabin. Park już nie był taki sam, jak kiedyś. Był gęstszy, ciemniejszy i dużo bardziej niebezpieczny. Drzewa były zdeformowane, a na niektórych wisiały różne dziwne pnącza, lub dziwne, pulsujące narośla. W parku można bardzo łatwo zaobserwować szerokie spektrum różnych stworzonek, zrobionych przez tego cholernego wirusa. By przeżyć w tym przeklętym, ale bynajmniej pustym, gąszczu, trzeba patrzeć na wszystko: na drzewa, krzaki, a nawet pod nogi. Nie wiem, jakim cudem, ale korony drzew zasłaniały większość światła. Odpaliliśmy latarki. Smugi światła omiatały teren wkoło nas. Co pewien czas było widać jak jakaś ciemna sylweta znika w zaroślach, tuż przed najechaniem na nią latarką. Gdzieś w oddali migotały składniki mojej wczorajszej sałatki na śniadanie. Nagle usłyszałem jakieś głębokie, basowe mruknięcie, które za chwilę przeszło w dziki syk. Poderwałem karabin do oka. Czerwona kropka celownika omiatała teren razem z latarką. Szelest w zaroślach. — Kontakt – mruknąłem do mikrofonu, naprowadzając celownik w kierunku szelestu. Z krzaków wypadał mutant. Czerwona kropka na jego włochatą głowę. Widzę jak jego pysk otwiera się w demonicznym uśmiechu, odsłaniającym sztyletowate zęby. Trzy ruchy palcem. Wygłuszony huk strzałów. Stwór pada martwy na ziemię. Jego futro na głowie zlepia krew. — Brak kontaktu – mruknąłem. — Dobra, zbliżamy się. Poszliśmy trochę dalej, a z zarośli wypadło pięć potworów. Miały miej więcej metr pięćdziesiąt wzrostu, były przygarbione, i poruszały się niesamowicie szybko. Pokryte były niemal czarnym, matowym futrem. Z ich kłykci na łapach wystawały kostne szpikulce, miały ciemno brązowy kolor. To były „futrzaki”. Zadudniła seria z „Piły” Husara. Stwory z piskiem posypały się na ziemię. -185- Nikt nie wiedział czego to była mutacja, niektórzy twierdzili, że kotów, bo te szpikulce „futrzaków” były wysuwane, poza tym stwory miały ostro zakończone, położone po sobie uszy. Mi było obojętne, do mutacji jakiego stworzenia strzelam… Rzuciliśmy się biegiem do przodu. Nie chcieliśmy się dać okrążyć mutantom, broniącym swojego gniazda. Usłyszałem kolejne mruknięcia przechodzące w syk. Ruchem palca przełączyłem się na ogień ciągły. Z zarośli z prawej wypadło pięć stworów. Naprowadziłem na nie strumień światła i bez celowania grzmotnąłem w jednego serią. Trzy pociski prawie urwały mu rękę. Poprawiłem. Stwór padł z trzema dodatkowymi dziurami w głowie. Strumień latarki na kolejnego. Dwie krótkie serie. Lewa część klatki piersiowej mutanta rozerwana. Pozostałe trzy zdmuchnął Husar. Duch oczyszczał przód. Przed sobą słyszałem serie z MP5 Zapalnika, a za sobą z HK417 Kostuchy. — Cel na dwunastej! Poszedł granat! – usłyszałem krzyk Ducha. Parę sekund później eksplozję. Popatrzyłem przed siebie. Zobaczyłem nasz cel. Cały budynek był zarośnięty jakimś wijącym się gównem. Na dachu do skoku szykował się mutant. Jednak nagle do tyłu rzuciła go seria z karabinu Ducha. Spojrzałem w prawo. Cel. Dwie serie. Ciało zadudniło o ziemię. Kolejny cel. Podniosłem do oka karabin. Dwie serie rozerwały pysk zwierzęcia. Szybkim ruchem wyjąłem magazynek z gniazda i wrzuciłem do torby zrzutowej na moim lewym biodrze. Już sięgałem po kolejny magazynek, gdy kątem oka zobaczyłem mutanta, niecałe trzy metry ode mnie. Puściłem karabin i wyszarpnąłem z kabury pistolet. Pięć strzałów na wyczucie. Stwór pada martwy. Szybko chowam pistolet, biorę w ręce swobodnie zwisający karabin i podpinam magazynek. Rzuciłem okiem w stronę budynku. Byliśmy tuż przy nim. — Poszedł granat! – głos Ducha i kolejna eksplozja. Wpadamy do środka, przez dawno nie istniejącą szklaną ścianę. Roiło się tam od potworów. Weszliśmy trochę głębiej do środka. Podłoga była śliska i miękka. Ściany porastały jakieś dziwne pnącza. Nawet w masce przeciw gazowej czułem niesamowity odór panujący wewnątrz. — Ogień zaporowy!!! – wydarł się Duch. Posypały się serie. Huk był niesamowity. Stwory we wnętrzu budynku zostały zmiecione gradem kul. Kątem oka zobaczyłem jak dowódca podpala jakiś kawałek sznurka wystający z plecaka–bomby, który przed chwilą zrzucił z pleców. — Spierdalamy stąd! Za chwilę ta buda pójdzie w pizdu! Nie chciałbym być w środku! – wydarł się. Szybko zamieniliśmy się kolejnością, tak by szyk był taki sam i zaczęliśmy uciekać. Biegliśmy nie zważając na nic. Seriami opróżnialiśmy kolejne magazynki. Pozbyłem się już trzech. — Biegiem, biegiem, biegiem!!! – rozkazał Duch. Przyśpieszyliśmy, poruszaliśmy się z prędkością biegacza krótkodystansowego. Otaczające nas zarośla stworzyły teraz szaroburą plamę. Zobaczyłem, jak Zapalnik wyrzuca coś z dymiącym lontem. — Co za gówno?! – zapytałem i posłałem kolejną serię w stronę jakiegoś stwora. — Połączenie garstki gwoździ z ładunkiem wybuchowym! – usłyszałem eksplozję i całą masę syków, pisków, wyć i chuj wie czego jeszcze… -186- Zza koron drzew wyłoniła się złota kopuła cerkwi. Nagle usłyszałem ogłuszający huk eksplozji. Gdzieś pod mostkiem poczułem wstrząsy. — Łłuuu!!— zakrzyczał Husar. Brzmiał jakby był na kolejce górskiej – Ale pięknie jebło! – obróciłem się do tyłu. Widziałem tumany szarego dymu i płomienie. Najwyraźniej potworki miały zajebistą instalację gazową… Nagle kolejne serie. Znów popatrzyłem na cerkiew. Z okien sypał się grad pocisków. Przebiegliśmy obok niej i wpadliśmy w uliczkę. — Świetna robota! A teraz się zmywajcie, chyba cały park i okolice się na was rzuciły! Ale spokojnie, mamy sposób… — usłyszałem w słuchawkach. Gdy byliśmy na skrzyżowaniu usłyszałem gwizd pocisków artyleryjskich. Oj, chyba ktoś się włamał na częstotliwość Ruskich… Haha! Wpadliśmy przez otwarte drzwi do budynku. Usłyszałem jak drzwi się zatrzaskują, a stojący obok nich wiedźmini zaczynają je ryglować. W pomieszczeniach z boku korytarza słyszałem serie z karabinów maszynowych, a ziemią wstrząsały eksplozje rosyjskich pocisków artyleryjskich. Obrona UPiW „Komenda Park” to już nie był nasz problem. Siedzący w środku wiedźmini mieli wystarczające siły i sprzęt by spokojnie zmieść niedobitki mutantów. Przebiegliśmy przez kilka korytarzy, mijając co pewien czas oddziały wiedźminów, mających wesprzeć obronę. W końcu wpadliśmy na klatkę schodową do bunkra... Wbiegliśmy do śluzy i zamknęliśmy za sobą drzwi. Usłyszałem ostry szum dmuchaw dezynfekujących. — Zdjąć maski. – głos Ducha znowu był spokojny. Rozpiąłem hełm i szybkim ruchem zdjąłem maskę przeciwgazową, równocześnie wypuszczając z płuc powietrze. Po czym zamknąłem oczy i nabrałem w nozdrza przyjemnie chłodne powietrze z tunelu. Obróciłem lekko głowę i rzuciłem okiem na oddział. Wszyscy cali i zdrowi. Wypuściłem powietrze. Drzwi do śluzy otworzyły się, wpuszczając do środka światło. Przeszedłem przez próg. Nareszcie w domu… W tym samym czasie ktoś z bunkra wychodził. -187- ROZDZIAŁ 14 Morfeo – „Echa Przeszłości” I po tych zdarzeniach nic nie było takie samo, wszystko się zmieniło, a skażone wiatry krążyły nad naszymi głowami... „1945. Wiedzieliśmy, ze świat nie będzie taki sam, kilkoro z nas się śmiało, inni płakali, lecz większość milczała” — czytał z zaciekawieniem amerykańskie archiwa dotyczące historii nuklearnej. Gdy przewrócił stronę, jego ręką zadrżała. Na następnej stronie widniały zdjęcia z Hiroszimy, podpisane „teraz jestem śmiercią, niszczycielem światów...” I tak przeglądając archiwalne fotografie zmasakrowanej Japonii rozmyślał, czy to, co chce uczynić jest dobre, czy rzeczywiście ma jakiś światły cel. A może jest tylko bestią, chcącą zerować na i tak pustym państwie. Obok niego leżała obrączka. Nie wiedział, skąd ją ma, tak jak nie wiedział wielu innych rzeczy. Mimo tego zagmatwania szukał. Przerzucał karty książki. Chciał zakląć, lecz nie potrafił. Stronnice były albo wypalone albo zalane kawą. Wyglądało to na zabieg celowy, jakby ktoś pragnął ukryć to, czego on sam szuka. Poczuł głód. Jedyne jadło jakie miał przy sobie to tygodniowa kanapka z serem. Nie miał wyboru, nie jadł od tamtego czasu, a woli wiać kęsa z pleśnią niż zjeść czyste, acz napromieniowane mięso z lodówki. Nauczył się jeść mało. Zresztą, był pochłonięty pracą. Mimo to jego budowa ciała była względnie dobra. Na następnej kartce znalazł coś, co przykuło jego uwagę. Santocko. Nazwa tej małej republiki autonomicznej w archiwach budziła ciekawość. „W 2034 powstaje Autonomia Santocka zamieszkana przez Arabów przesiedlonych z zachodu. Niebezpieczeństwo w województwie lubuskim wzrasta, prezydent Abdullah Laballah buduje prywatne schrony”. Interesowało go to niesamowicie. Baza w jego ojczyźnie, wręcz blisko jego rodzinnego miasta. Czemu nic nie pamięta? Zdenerwował się. Mimo, że tego zwykle nie robi, zapalił papierosa. Po dwóch zaciągnięciach omal się nie udusił, więc wyrzucił to gówno na ziemię. Wertował dalej. Kolejna dziwna rzecz. Ręczny dopisek pod zdjęciem. „Abdullah, pierwszy upadły” Niżej krwią dopisano ‘upadli lecz przetrwali, nauce swe życie oddali’. Nie mógł się powstrzymać. Wybiegł na zewnątrz. Podkarpacie, tutejsze góry i ich okolice. Teraz znajdował się tam, gdzie kiedyś było Krosno. Biegł w stronę biblioteki. Gdy dotarł, wypożyczył wszystko, co miało związek z Lubuskiem, a także z działaniami pronuklearnymi na tych terenach, choć było tego strasznie mało. Potrzebował -188- informacji o Upadłych, a przy okazji chciał obejrzeć zdjęcia swego ukochanego Gorzowa. Przydałby się internet... — mruknął pod nosem. Lata temu był powszechnie dostępny. W tym momencie syknął z bólu. Spocona koszulka przyległa do jego blizn na plecach. Były one pamiątką po próbie ratunku matki. Została zaciągnięta przez mutantów do elektrowni. Gdy był na miejscu, półczłowiek pchnął nim w stronę pieca. Nie powiodła się próba ratunku i nie wiadomo, jakim cudem on uszedł z życiem. Od tamtej pory żyje w nim bestia, która jest wewnątrz, budzi się w jego snach i której nie może się pozbyć. Do bólu blizn dawno przywykł. Mimo tego postanowił nie biec, by sobie go oszczędzić. Robiło się ciemno, zbliżała się zima a z nią nieziemskie śnieżyce. Na spacery zostało mu kilka dni. W końcu dotarł do swej nory. O dziwo drzwi były otwarte. Zdziwił się, pamiętał, że je zamykał. Rabusiów się nie obawiał, bo w sumie nie miał nic cennego. Gdy wszedł do pomieszczenia zawołał : — Jest tu kto? Nie doczekał się odpowiedzi. Zignorował otwarte drzwi i wszedł do prowizorycznego biura. Rozłożył książki i czasopisma na stole, podniósł wzrok... Na jego krześle siedział facet. Starszawy, co było widać po siwej, długiej brodzie. Sprawiał wrażenie inteligentnego i godnego zaufania. — K—kim jesteś? — zająknął się i spojrzał w stronę brodatego. — Nie wiem czy dobrze zrozumiesz. — odparł siwiec — mam na imię Ryszard. Zastanawia cię zapewne, po co tu jestem i jak się tu dostałem. Otóż, to ja wybudowałem tę Norę, a klucz do niej zostawiłem sobie na pamiątkę — w tym momencie w stronę Ryszarda padło wymowne spojrzenie — nie martw się, zrobiłem to umyślnie, czekałem tylko na odpowiedni moment. — Jaki odpowiedni moment ? — zdziwił się mieszkaniec Nory — czy to ma jakiś związek ze mną? — Od dziś już ma — odparł brodaty intelektualista. — tak się składa, że jestem Strażnikiem Prawdy i Sprawiedliwości. Nieważne, z czym ci się to kojarzy, my działamy od setek lat, strzegąc najważniejszych wartości Mężczyzna Słuchał z zaciekawieniem, Ryszard, widząc zainteresowanie, kontynuował: — Widziałem cię w bibliotece, wiem, że szukasz informacji o Upadłych. — To prawda. Ale kontynuuj swą myśl. — Jestem tu po to, by ci w tym pomóc. Szukam ich od kilkunastu lat. Nie patrz tak na mnie, jestem starszy niż myślisz — dodał, widząc wyłupiaste ślepia rozmówcy — -189- z twoim zapałem możemy wiele osiągnąć. Wierzę, że posiadasz też jakieś umiejętności, a zdobytą potem wiedzę użyjesz w prawy sposób. — Pierwsze moje pytanie — zaczął Rysiek po chwili przerwy — skąd masz tę obrączkę i czy wiesz jakie jest jej przeznaczenie? — Nie wiem, naprawdę. Była ze mną odkąd pamiętam. Wychowałem się bez ojca, a Matka mówiła, że ten kawałek złota był dla niego ważny oraz, że tylko męski potomek może ja otrzymać. — Nic więcej ? — zafrasowal się brodaty. — Nic, zupełnie nic. — powiedział mężczyzna — A przyglądałeś się temu kiedyś dokładnie? — Ryszard wziął pierścień. Był cały porysowany, tak jakby znów coś miało zostać ukryte. Jednak w jednym miejscu maluteńka liczba, 31 — a to widziałeś? — podał mu obrączkę i wskazał numerek. — Nie zwróciłem na to uwagi — odparł. — A więc czeka nas odrabianie zaległości... — westchnął Siwy Mędrzec — późno już, od jutra zaczynamy, bądź gotów. I już dziś nie mów ani słowa. Nie minęło kilka minut, a młodszy z panów przygotował sienniki, po czym obydwaj udali się spać... Tej nocy nie spał, pocił się niemiłosiernie. Dawno się nie mył. Jego sięgające za ramiona kruczoczarne włosy były tłuste. Postanowił więc szybko skoczyć do pobliskiego akwenu, był strzeżony i co chwilę czyszczony w obawie przed skażeniem. Na miejscu dostał kartę do wypełnienia. — Imię? Zawahał się. Dawno go nie używał. Musiał przemyśleć, czy podać te prawdziwe. — Echo — postanowił pozostać anonimowy, pomyślał, że pseudonim wystarczy. — Nazwisko? Znów chwila zawahania. Może uda się to obejść i go nie podawać? Niby to tylko wejście na kąpielisko, ale trzeba zachować ostrożność — Anoda — wypalił bez namysłu. Było to pierwsze słowo. Ktore przyszło mu do pustej i zaspanej głowy. — Proszę, o to pańskie mydło i szampon. Swoją drogą, rzadkie imię. Uważaj z nim, ktoś może pomyśleć, że jesteś Uspolakiem — odparł strażnik. Echo wymył się dokładnie, tak dobrze nie czuł się od dawna. Po ukończeniu tych czynności jeszcze się ogolił i wrócił do domu. Ryszard już nie spał. Medytował. Słysząc kroki, przerwał. — Wybornie. Czas opowiedzieć ci trochę twojej historii... Znów proszę cię o milczenie — Echo przytaknął — jak się domyślasz, a może i pamiętasz, pochodzisz z Gorzowa Wielkopolskiego, który po 2034, czyli ekspansji Laballahów stał się jednym z największych polskich miast. Zapytałbyś zapewne, kim są Laballahowie. Otóż jest to ród arabski, który przybył z Niemiec na teren Lubuskiego, po masakrach w latach 20. -190- — Ech, pamiętam jak matka opowiadała mi o Gorzowie tamtych czasów. Wszystko przeżywało lata świetności. Nowe tramwaje, lotnisko w Wojcieszycach, nowoczesne szkoły... — Cisza! Miałeś nie przerwać! — rozwścieczył się brodaty. Uspokoił się i kontynuował. — z początku wszyscy byli przeciwni, dopóki Arabowie nie zaczęli finansować miasta. Tak jak wtrąciłeś, to były czasy świetności Gorzowa. Z czasem polskie kobiety wiązały się z Laballahami. Z takiego związku powstałeś i ty. Twój ojciec, Samir Laballah był trzydziestym pierwszym wybranym do Rady Upadłych. Teraz pozwolę ci przerwać, gdyż muszę wiedzieć, do czego wykorzystasz wiedzę, którą będziesz w stanie posiąść. Więc ? Mężczyzna zamyślił się. Nie powie przecież prawdy. Może się okazać zbyt drastyczna. Musi skłamać w dyplomatyczny sposób. A nie odpowie, że nie wie, wyszedł by na głupca. Ratowanie świata też jest przereklamowane... Zostało więc... — mam w planach przywrócić czystość wód, lecz dostęp do niej dam nielicznym, zaufanym – By znów nie była skażona — odparł po chwili zastanowienia — Mądrze prawisz. Myślę, że mogę powierzyć ci informacje o sekretach Upadłych. Najpierw ty wyjaw mi swe imię, młodzieńcze — Echo. — ze zwątpieniem odparł — Wiem, że jest inne, dla bezpieczeństwa zostańmy jednak przy tej wersji. Podoba mi się twoje zachowanie. Stonowane i inteligentne. Udowadniasz, że jesteś godzien. Przejdźmy więc do sedna. Otóż działalność Laballahów ma też drugie dno. Odkąd przyjechali na ziemię lubuską, Abdul chciał być wyjątkowy. Postanowił stworzyć grupę, początkowo 10 ludzi, którzy obalą internet i zagarną go dla siebie. Przy czym nie chodziło tylko o sam internet, ale póki co, zostańmy przy tym. Stopniowo to się udawało. Najpierw Niemcy, potem Rosja, Chiny. Polskę zostawili na koniec, o czym musisz się domyślać, skoro miałeś okazję z internetu korzystać. Po kilku latach do organizacji dołączył twój ojciec, otrzymał numer 31. Każdy login miał tę samą strukturę. Czyli fallenxx, gdzie x to liczba użytkownika. Hasło ustalali sobie sami. Zapadła długa chwila milczenia. Obaj siedzieli w bezruchu. Echo chciał być grzeczny. Postanowił godnie traktować swego towarzysza. Poszedł do spiżarni. Odszukał tam wino. Musi być dobre — myślał. Nigdy nie pił alkoholu. Nalał trunku w plastikowe kubki. Nie miał nic innego. Ryszard chętnie łyknął. — Wyśmienite. Robota twojej matki, prawda? — Nie wiem, leżało to wziąłem. — Tak czy owak, dziękuję. W zamian za to, możesz zadać dwa pytania. Postaram się odpowiedzieć. W momencie, gdy mógł się odezwać nic nie przychodziło mu do głowy. W końcu coś wymyślił: -191- — Zanim poznam resztę historii Upadłych, czy wśród nich byli tacy, którzy chcieli obalić Radę? Nie wiem, czemu o to pytam, być może jest to dla mnie istotne. Każda informacja, której szukam, jest trudno dostępna, jakby umyślnie. — To nie ma związku. Po prostu twój ojciec dostał polecenie pełnej dyskrecji i nakaz tuszowania. W odpowiedzi na twoje pytanie — byli dwaj. Nazywano ich Zapomnianymi. Na silniku upadłych stworzyli stronę pur3$t+rth.com, była ona dostępna dla wszystkich. Ci dwaj chodzili po ulicach roznosząc adres strony wraz z loginem i hasłem w formie zdrapki. Każde było identyczne. Na tej stronie ujawniano plany Upadłych oraz siano propagandę antyarabską. Gdy Abdullah ich wykrył, był bezlitosny. Podpiął ich do maszyn tortur a egzekucję puścił w telewizji, publicznie nazywając ich wrogami Polski i wypowiadając wojnę zdrajcom. Zbiegło się to z konfliktem paliwowym i wymordowaniem ostatniego humbaka. Wojna była blisko... — Od tej pory Abdullah był ostrożniejszy w sprawie wyboru członków Rady — ciągnął Ryszard — był już wiekowy, a wiadomo, nie wieczny. Chciał mieć pewność, że po jego śmierci dzieło będzie kontynuowane. Powiększył radę do 30 osób. Zmarł kilka dni później. Od tej pory członkom przyświecała zasada ‘Niech Bóg błogosławi wszystkich nas, czy będziemy gotowi zginąć pod tysiącem słońc, jeśli przyjdzie czas?’. Cytat z jego Księgi Życia. — A członkowie powyżej numeru 30? — Zadał szybko drugie pytanie. — O ile wiem, jest ich dwóch. Rada musiała ich wybrać, ponieważ potomkowie Najstarszych nie zgodzili się przejąć funkcji. Ostatnio doszły też do mnie słuchy, że ktoś stał się samozwańczą trzydziestą trzecią osobą rady. Jakimś cudem włamał się do systemu, wprowadził swój login i hasło, bez imienia i nazwiska. Ale to tylko pogłoski. Nie musimy w nie wierzyć. W tym momencie zgasło światło. Z góry dało się słyszeć trzaski. Coś musiało się dziać w Krośnie. Panowie wymienili spojrzenia. Tym samym wyjaśnili sobie, że nie mają ochoty tego sprawdzać. Ryszard podbiegł na kraniec pokoju: — Ej, Echo! — Tak? — Chodź tu. Młodszy posłusznie poszedł w stronę brodatego. Siwy otworzył jakies drzwi i krzyknął : — Uciekamy! Musiało to być jakieś tajne wyjście ewakuacyjne. Bo jak inaczej wyjaśnić drzwi w podłodze Nory? — Młody ! Kładź się! Ryszard otworzył jakaś kapsułę. Obaj położyli się. Kapsuła była bardzo wygodna. Wyposażona w radio! W tle dało się słyszeć przemowę jakiegoś dziadka oprawioną dźwiękami... „Teraz staję się śmiercią, niszczycielem świata...” -192- Dopiero po tych słowach zrozumiał, ze gdzieś już to czytał. — Co za dziad? — zagadał do inteligenta. — Nie bluźnij. To Robert Oppenheimer, ojciec bomby atomowej. — Ryszard popatrzył na niego złowrogo, lecz dodał spokojnie — muzykę do tego stworzył niejaki Morfeo, mam nawet jego płytę. Bardzo fajna. — Płytę...? — Wiele lat temu Wrathu, Morfeo wraz z gośćmi wydali płytę pod tytułem „13”. Głównie kawałki instrumentalne, ale bynajmniej nie bez treści. Niosła ze sobą antywojenny przekaz. Żeby przyszłość nie wyglądała tak... cóż, sam widzisz, jak przyszłość wygląda. — Trzynaście, hm... A w ogóle, gdzie my jedziemy? — przerwał muzyczne dywagacje nieco zmieszany Echo. — Tarnobrzeg, z tych okolic pochodzi twoja matka. Tam odwiedzimy miejscową parafię, tamtejszy Proboszcz ma u mnie dług i sądzę, że także wiele do powiedzenia. Gdy kapsuła dotarła do Tarnobrzega, zapadła już noc. Odległość nie była specjalnie duża, lecz nie wolno było powodować hałasu. Nad tunelami grasowały grupy bandytów, tworząc nieopodal Tarnobrzega własne miasto. — Cholera jasna, zajęli Baranów ! — zirytował się brodacz. — to tam musimy dotrzeć — wskazał palcem wieżę kościoła. Tutejsi ludzie byli strasznie wierzący. Wybudowali więc kościół, który widać w promieniu 30 km. Młody posmutniał. W kapsule wzięło go na refleksję. Czuł się samotny, czuł, że nic go wkrótce nie powstrzyma, ale wiedział, że stanie się taki sam, jak bestie, które zarżnęły jego matkę. Nie wiedzieć, czemu, znów miał ochotę zapalić, lecz po ostatnich doświadczeniach zebrało mu się na wymioty. Nagle usłyszał krzyk: — Stój, idioto! — otóż okazuje się, ze tak zamyślony szedł już sam i omal nie wszedł na terytorium wroga. Szybko ochłonął, chciał wrócić do siwego towarzysza. Lecz było troszkę za późno. Jeden ze zwiadowców przytknął mu lufę do pleców. — Stoj, tawariszu! — łamany polsko—rosyjski. Czuł, ze wpakował się w niezłe bagno. — Kaj zmierzasz w ten krasny wieczór? Nie było chwili na przemyślenie. Uchylił się i bez zastanowienia odwrócił, po czym kopnął przeciwnika w piszczel. A że miał trochę siły, Rusek po chwili wił się na ziemi. — Giń, czerwone ścierwo — wziął jego broń i strzelił mu w skroń. Rozejrzał się dookoła, terytorium czyste. Wrócił do mędrca. Ten zrugał go, ale i pochwalił za zimną krew. — Za tę akcję masz kolejne pytanie. — Czemu stacjonują tu Rosjanie? — zapytał szybko — Wiedziałem. Widzisz, tutejszy klimat jest doskonały do otworzenia elektrowni jądrowej na podwalinach tej, która stała kiedyś w Suchorzowie. Tutaj ludzie jako jedni z niewielu nie bali się jej otworzenia. Poza tym, pod ziemią testowana ma być broń jądrowa. — Skąd ty to wszystko wiesz ? — zdziwił się echo. -193- — Tylko jedno pytanie — z dzikim uśmiechem odparł Rick. Szli dalej, omijając główną drogę. Nie tyle się obawiali, co chcieli uniknąć niepotrzebnego wysiłku. Problem pojawił się, gdy na ich ścieżce nie było wyboru. — Słuchaj. Widzisz ten dom naprzeciwko nas? — Echo przytaknął. — widzisz, jaki jest obecny stan Polski? — nieco zdezorientowany znów przytaknął — chcesz to zmienić? — Oczywiście. — odparł, nie wspominając jednak w jaki sposób. — Więc działamy spokojnie, bez nerwów. Dwadzieścia metrów i będziemy bezpieczni. Stamtąd kanałem do proboszcza. Jeden nieprzemyślany ruch i cały plan leży. Czy to, kurwa, jasne? — twardo wyjaśnił wszystko Ryszard. — Tak jest, panie... — Rubinowy — wyjawił swe nazwisko Rysiek. Echo nie brał go na poważnie, w tym świecie nic nie jest prawdziwe. On sam dobrze o tym wiedział On sam o tym dobrze wiedział, lecz nie omieszkał zapytać — Nie uważasz, że twoje nazwisko, a może raczej przezwisko budzi kontrowersje? No wiesz, rubin, stare telewizory, kolor czerwony... Rozumiesz, do czego dążę? — Młody — westchnął — to nie ma znaczenia. Nie ważne jak mam na nazwisko, zwracaj się do mnie po imieniu... — Teraz! — nagle warknął i palcem wskazał naprzeciw. Drzwi były już otwarte. Biegli — zostało dziesięć sekund! Pospiesz się! — i faktycznie, tylko weszli, a drzwi się zamknęły. Anoda stał jak wryty. Przed jego obliczem stał mutant! Prawdziwy mutant. Wielki i obleśny. Jego skóra miała kolor brunatny, ślina leciała mu z ust, krocze przepasał szmatą. Nie był uzbrojony, a mimo to Echo rzucił się na niego. Gdy to zrobił, gigant wręcz zapłakał. — Młody, wyluzuj. To Robert, jest oswojony. — Przepraszam, mam uraz do mutantów — jęknął młody. — Nie ty jeden — odparł wyraźnie zafrasowany Robert — od lat walczę z tym wizerunkiem. Opowiedzieć ci coś o nas? Echo spojrzał na swojego przewodnika, ten skinieniem zezwolił na krótką pogawędkę. Usiedli więc na podłodze, a Robert rozpoczął: — Jak pewnie wiesz, powstajemy przy elektrowniach atomowych. Ja akurat wywodzę się z tej z Suchorzowa. Jeżeli już trzeba, preferujemy walkę wręcz albo broń ciężką. Atakują te mutanty, które doznały prawie całkowitej degradacji mózgu i jest takich naprawdę sporo. Moim osobistym marzeniem jest to, abyśmy żyli pośród ludzi... choć szczerze wątpię, by było to możliwe. — a Echo słuchał uważnie każdego słowa. Postanowił się wtrącić. — Byłeś człowiekiem. Jak brzmi twoje pełne nazwisko? — Echo, przestań — syknął mędrzec -194- — Nie, nie szkodzi. Nazywam się Robert Oppenheimer II. Pracowałem w Suchorzowie nad unowocześnieniem energetyki jądrowej. W tej dziedzinie talent odziedziczyłem po pradziadku. No, w sumie na razie wystarczy. Teraz zaprowadzę was do księdza Szwedka... Wędrowali tunelem może pięć minut. Wszędzie ciemno, szczury i woda po kolana. Ale takie były czasy, nikt nie czuł odrazy. — To tutaj. Na razie was zostawię, załatwcie swoje sprawy, ja się zdrzemnę. Obudźcie mnie potem. — rzekł Robson i otworzył właz. Wyjście prowadziło do kuchni. — Siemano! — przywitał ich radośnie drżący głos. To kucharz, azjata. Echo zastanawiał się jak on tu przybył. — Ja zawoła ksiądz. Wy czekajcie. — Jak masz na imię? — zapytał Echo. Mimo wszystko, lubił znać personalia rozmówców. — Ain. Ja pracuje na kuchnia chinka. Piwo? — wskazał na szafkę tuż nad nim. — Podziękujemy. Idź po księdza. My czekamy. — odezwał się Ryszard. — Spoooko — odparł i wyszedł z kuchni. — Nie spałem z 20 godzin — zaczął Echo. Odczuwał już skutki podróży. Dawno nic nie jadł, nie spał, a i informacji było jak na lekarstwo. Zaczynał myśleć, że Ryszard gra na zwłokę, jakby przeczuwał jego zamiary. — dowiemy się dziś czegoś o Upadłych? — W swoim czasie — burknął tylko starzec. Nagle słychać kroki dwóch osób. Potem krzyk: — Ty skretyniały Wietnamcu, ile razy ci mam mówić, żebyś czyścił jebany ryżownik?! I powtarzam ci od dwóch tygodni, wyrzuć to mleko! — pleban i taki język. Chyba oboje byli wstrząśnięci. Rychu może mniej, bo tego księdza znał. Natomiast na twarzy czarnowłosego mężczyzny dominowało osłupienie. — Później — spokojnie odparł Ain. — Oooo, mam gości? Szczęść Boże! Czym zawdzięczam tę wizytę? — ksiądz Szwedek rozejrzał się — Rysiu?! Jeszcze nie mam twoich trzystu baniek... — No, domyślam się. Poza tym teraz szczęść Boże, a przed chwilą bura dla biednego Azjaty? No, ale to nie o tym dziś będziemy prawić. Mój towarzysz chciałby się dowiedzieć o Upadłych, a także o swojej przeszłości. Znajdziesz dla nas czas, nędzna klecho? — Ależ oczywiście. Herbatki? Echo znów był w innym świecie, lubił się odcinać, zanim się wyłączył, zdążył dostrzec jak Ain obcina paznokcie nad Won—Ton’em dla księżulka. Tym razem chłopak myślał o przeszłości. Czemu nie znalazł sobie wybranki? Był przecież poukładany, zdolny i inteligentny. Troszczył się o ludzi, w szczególności o kobiety. Mimo to, żadna długo z nim nie wytrzymała. Może to przez brak wzorca mężczyzny? Wychowanie bez ojca jest dość trudne. Poczuł ból na plecach, któraś z ran musiała pęknąć. Czuł, że zasypia, w głowie słyszał powtarzający się słowotok Ryśka ‘Młody! -195- Trzymaj się, spróbuj nie zasypiać, a wszystko będzie dobrze’. Próbował, to było trudne. Ból fizyczny i psychiczny odejdzie — choćby chwilowo — gdy uśnie. Z drugiej jednak strony, to mogłaby być jego ostatnia drzemka. ‘Jeśli tego potrzebujesz, zamykaj oczy, uratujemy cię’ odetchnął z ulgą i poszedł spać. Echo otworzył oczy. Rozejrzał się. Znajdował się w małym pokoiku, na poddaszu. Zrozumiał, że leży na plebani. Chciał się podnieść, lecz coś go uwierało. Pomacał się po plecach. Był obandażowany. O dziwo, nic go nie bolało. — No, ile można było czekać. — usłyszał jakiś nieznajomy głos. Obrócił się. Na krześle siedział mężczyzna w czerwonym berecie. Zapewne Rosjanin, choć dobrze władał polszczyzną. — Kim... jesteś? — ledwo wyksztusił z siebie. — Nieważne, później mi podziękujesz. Masz — mężczyzna podał mu piersiówkę — poczujesz się lepiej — zapewnił. Echo chciał najpierw odgarnąć włosy, jak miał w zwyczaju. Jednakże spostrzegł, że są one dużo krótsze. Bał się spojrzeć w lustro. Następnie łyknął z naczynia. Zapaliło mu się w gardle. — Alkohol. Nie pijam — rzekł i oddał piersiówkę. — Wybacz, następnym razem zapytam. Masz już siłę? Spałeś prawie dwa dni. — Gdzie się znajduję? — W koszarach Armii Czerwonej. W pokoju na przeciw znajdują się twoi znajomi: Azjata i Brodaty. Klecha nie był potrzebny. Pozbyliśmy się go. Chłopak przeciągnął się. Na swym przegubie spostrzegł jakiś ciąg znaków. Przybliżył to ku oczom — BS—31—0009KA — To numer żołnierza Armii Czerwonej stacjonującego w tej jednostce — wyjaśnił mężczyzna w berecie widząc zaskoczenie rozmówcy. — Zejdź zaraz na śniadanie, to pogadamy. — zakończył i wyszedł z pokoju. Echo nie miał wyboru. Bo skoro jest już w bazie wojskowej, musi być silnie strzeżony. Przed jadłem postanowił jednak się rozejrzeć. Pierwsze co zrobił, to skierował swe kroki do pokoju naprzeciwko. Rozumiał po co Rosjanom on i brodaty. Nie wiedział tylko, do czego ma się przydać Wietnamczyk—kucharz. Drzwi były lekko uchylone. Zauważył Ryszarda. Odziany w białe ubrania, cały podrapany, na pięściach bandaże. Obok Ain leżał nieprzytomny, klnąc przez sen w języku polskim. — O co tu... — zaczął Echo. — Nie wiem od czego zacząć. Dosyć dziwna akcja. Ty jak zwykle zapadłeś w stan czuwania, zahaczyłeś plecami o gwoździe w ścianie i naruszyłeś swoje rany na plecach. Niby nic, ale przywarłeś do ściany i szpikulec minął się o milimetry z rdzeniem. Jakoś cię sprawnie wyciągnęliśmy z Ainem, bo księżulek zemdlał. Wiedząc, gdzie jest zaplecze sanitarne, pobiegłem szukać maszyny do uzupełniania braków w mięśniach i skórze. Był tam jakiś stary model, dawno nieużywany... -196- W tym momencie twarz Echa zbledła. — Ale wysterylizowany — uspokoił go mędrzec — Opatrzyłem cię, bo krew tryskała na osiem stron świata. Gdy skończyłem dzieła, wpadli Rosjanie. Widzieli jak zabijasz jednego z nich. Było ich zbyt dużo. Pojmali nas i przewieźli tu, bo brakuje im żołnierzy — wyjaśnił — ty byłeś w stanie śpiączki, więc dostałeś oznakowanie z góry. Ja walczyłem z tymi skurwielami. Zresztą widzisz jak wyglądam... W tym momencie wzrok Echo padł na brodę przyjaciela. Była przypalona. To chyba najbardziej bolesna strata dla starca. — Nie martw się, umiem o to zadbać, dwa dni i będzie jak nowa — odparł Ryszard, tak, jakby czytał w myślach. — Nie było zmiłuj. Potraktowali jakimś skażonym pyłem. Po wyjściu z furgonetek, ten uniósł się w górę. Można było zauważyć liczne wybuchy, gaz dysocjował z oparami z dawnej kopalni siarki. Po tych słowach do pomieszczenia wszedł facet w berecie. Miał świeże sińce na twarzy. — Złaź na to pierdolone śniadanie — rzucił niegrzecznie. — Zobacz jak przez ciebie wyglądam. Masz minutę. Był oszołomiony. Czemu jego posiłek stanowi tak ważny punkt zwrotny? Musiał przyznać, był tu traktowany z godnością, mimo, że już dawno powinni się go pozbyć. Tak, on na ich miejscu by tak uczynił. Bestialskie podejście do sprawy. Załkał. W głowie przewijały się dawne dni. Znajomi, matka, odwet na mutantach, brak zrozumienia. Postanowił to wszystko skończyć, przyspieszyć swe działanie. Znajdował się przecież w bazie z technologią nuklearną. Poznał też kogoś, kto w tej dziedzinie ma doświadczenie. Ale zaraz... Miałby współpracować z mutantem? Członkiem wrogiej jemu rasy? Czy to ma sens? Po chwili rozważań wyruszył. Korytarz był długi, co pięć, może sześć metrów strażnicy. Uzbrojeni w AK74 w dość dobrym stanie. Wiele słyszał o tym, jak zaatakowali Polskę w 2044 oraz o kampanii po Wojnie, jednak teraz wydawało się, że impet ich natarcia osłabł. Słyszało się o ciężkich walkach w niektórych miastach, o Wiedźminach, którzy samotnie stawiali im opór w Szczecinie. O nich akurat Echo wiedział wiele, przebywał w Szczecinie przez jakiś czas, jednak opuścił go dawno temu, po prostu musiał, inaczej groziła mu śmierć z ręki Wiedźminów. Ten świat wymagał oczyszczenia, oni natomiast nie zgadzali się z tym, cóż kiedyś zrozumieją swój błąd. O ile przetrwali jego wybuchową niespodziankę, jaką im zostawił. Na końcu korytarza schody. Bardzo strome, bez poręczy, nie gładzone. Widać, że na coś musiały być cięcia budżetowe. Na dole unosił się zapach dymu papierosowego. Nos Echo był tym strasznie podrażniony. Szedł przed siebie. Wszędzie tabliczki w języku rosyjskim. I jak on miał trafić na stołówkę? — Tutaj. — jakiś facet wskazał mu drogę. O dziwo rzeczywiście znalazł się w jadalni. Usiadł. Natychmiast podano mu żarcie. Bigos, bochen chleba, do tego szklanka oranżady. Nie wierzył. Takiej uczty dawno nie miał. Skąd tu taki dobrobyt? I czemu otrzymuje to osoba obca? Sprawdził kieszenie i wyjął licznik Geigera. Promieniowanie praktycznie zerowe! Włożył licznik z powrotem. I spostrzegł, że czegoś mu brakuje. Pierścień! Ten z liczbą, ta pamiątka po ojcu. W sumie, nie miał on żadnego znaczenia, -197- bo nawet jeśli Rosjanie wiedzieli o upadłych, to co im po loginie, było ich 32, może 33, każdy identyczny. Ważniejsze byłoby hasło, którego nikt nie zna. Wciąż myślał, ale i zajadał. Czuł się jak w niebie. Rozważał nawet przystąpienie do Armii Czerwonej. Ale wtedy nie dowie się, kim są Upadli i jakie jest znaczenie tej organizacji. I nagle poczuł dotyk na szyi. Obrócił się. Za jego plecami stała kobieta. W mundurze. Stopniem starsza szeregowa. — Chyżo, kończ ino jadło. — nie była to Rosjanka. Po mowie rozpoznał w niej mieszkankę Śląska. — Pódziesz ze mną, nie pytaj, kaj. Uprzedzając — na imię mi... Zresztą, nie ważne. Mów mi Czarna — być może to ze względu na jej włosy. Były one ciemniejsze od tych należących do Echo. Cerę miała bladą, figurę smukłą. Oszpecała ją nieznacznie szrama na policzku. Później zapyta o pochodzenie tej skazy, myślał. Jeszcze nie zdążył przeżuć ostatniego kęsa, a ta chwyciła go za dłoń. Zrobiła to tak jak nikt wcześniej. Zagotował się ale i uśmiechnął. Nie wiedział jakie są jej zamiary, A mimo to chciał zatrzymać dziewczynę przy sobie. Trzeba przyznać, robiła wrażenie. Doszli do pokoju w podziemiach. Był niewielki, stało tam łóżko, i stolik, a na nim lampka. Ściany były pokryte tworzywem dźwiękoszczelnym. Nie było klamki od wewnątrz, był tylko dwustronny zamek. Czarna zamknęła drzwi. Najwidoczniej musiała posiadać klucz. Nie wiedzieć czemu Echo zaczął się pocić. Nigdy wcześniej nie był w takiej sytuacji. Kątem oka dostrzegł plamy na podłodze. Wyglądały na krew. Nieco go to wystraszyło. Usiadł na łóżku, postanowił wziąć na wstrzymanie. Zaczął wpatrywać się w towarzyszkę. Oniesmielila się, zaczerwieniła na twarzy. Wzbudzała ufność. — Jestem tu, bo tego chcę — przyznała — dotychczas stacjonowałam w Krośnie, obserwowałam cię. Spodobałeś mi się, odkąd pierwszy raz cię dostrzegłam. — robiło się coraz goręcej. Nie wiedział, czy mówi prawdę. Ale podobała mu się. Pragnął jej mimo tego, że jej nie znał. Nie chciał też wyjść na głupca. Lecz, ku jego zdziwieniu, to do niej należał następny ruch. Usiadła obok niego. Położyła dłoń na jego dłoni i szepnęła — Znam cię lepiej, niż myślisz. Nie obawiaj się. — Co to miało znaczyć? W sumie, przecież cierpiał na zaniki pamięci. Może jest to jakaś ważna osoba w jego życiu? Ale przecież przed chwilą powiedziała, że widziała go tylko na ulicach Krosna, gdzie bywał niezmiernie rzadko. A może to tylko gra aktorska mająca na celu zrobić mu sielankę z mózgu? W tym momencie dziewczyna zdjęła górę munduru. Miała na sobie tylko prześwitującą, obcisłą bluzkę. — Mimo wszystko, to dzieje się za szybko — rzekł chłopak. — Wiem, że tego chcesz — odparła i przydusiła go do łóżka. Nie wytrzymał, zamroczyło go. Chyba za dużo emocji jak na tak krótki okres czasu... Gdy się rozbudził, poczuł czyjąś obecność. Nie leżał sam. Na jego ramieniu spoczywała głowa Czarnej. — Czy my... ? — z przerażeniem zapytał. — Nie, spokojnie. Jeszcze nie byłeś gotów, a i faktycznie jeszcze za wcześnie. -198- Po prostu nie miałam ochoty cię zostawiać. Mam nadzieję, że wkrótce poznamy się bliżej. Myślę, że warto. Do zobaczenia potem. Zaraz przyjdzie do ciebie major Smirnoff — rzekła, ubrała się i wyszła z pomieszczenia. On na wieść, że ma pojawić się ktoś wysoki rangą również szybko się ogarnął. — Znów czekanie — mruknął do siebie pod nosem — jak ja tego nienawidzę... W końcu się pojawił. Niewysoki, łysy, z dłuższym, czarnym zarostem. Na tyle głowy znajdowała się wytatuowana czerwona gwiazda. Bardzo muskularny, stroił nadęte miny. Widać, że cenił sobie swą pozycję. — Zdrastwujcie! Mam tylko kilka waprosów. — odezwał się po nadymieniu sytuacji. – Adin: twaja imię ? Dwa: co wiesz o Upadłych i dostępie do internetu? Tri: Kim jest ten Żyd? Czateri: Masz ochotę na wspólną pracę? — Widać Smirnoff nie patyczkował się. Echo musiał to poukładać. Co może powiedzieć i... Upadli... Sam niewiele wiedział. Nie może więc wydać Rysia, mimo, że mówił lakonicznie, to jego informacje zdawały się być prawdziwe. Aspekt współpracy go ciekawił. Mimowolnie stał się już członkiem Armii, miałby dostęp do danych na temat bomb atomowych, nowej technologii, może udałoby się sprowadzić Roberta. A przecież Czarna byłaby blisko, jej osoba działała niczym magnes. Po chwili wytoczył monolog: — Nie mogę zdradzić imienia. Jest zbyt wcześnie. O Upadłych wiem tyle, co nic, że była to jakaś arabska organizacja z zachodu kraju. Nie wiem, o jakiego Żyda chodzi, w tych czasach trudno o religię, a wydaje mi się, że żadnego nie znam. Co do współpracy, jeszcze to przemyślę, na razie jestem na nie. — Szybkie pytania, szybkie odpowiedzi. Podoba mi się to, towarzyszu. Chcę jednak więcej... ... Więcej... Informacji. Ktoś przecież musiał ci coś opowiadać o Upadłych, wiesz, że to arabskie grono. Zresztą wyglądasz trochę jak Arab. To nie twoje? — uśmiechnął się major i podał pierścień. — Wiem, że takimi posługuje się Rada Upadłych. Hasło. — nagle ton dowódcy stał się bardziej wzniosły. — Jakie hasło, do czego? — zdziwił się Echo. Udawał głupiego. — Hasło! — powtórzył mundurowy po czym wyciągnął nóż. Krótki, acz ostry, ze śladami krwi. Przyłożył ostrze do szyi Echo. Mimo to ten spokojnie odpowiedział : — Nie znam. Nawet, jakbym znał, to bym go nie wyjawił. Bo czy będąc wybranym podzieliłby się pan tym, co jest tylko dla wąskiej grupy? — spokój chłopaka rozwścieczył majora. Odłożył nóż i wydarł się : — Ty gnoju! Myślisz sobie, że możesz tak ze mną igrać?! Albo znasz hasło, albo nie znasz! A jak znasz, to nie rżnij grupa i je, kurwa, podaj! Albo się umie bawić, albo się nie umie bawić! — Wziął nóż i cisnął go w stronę rozmówcy. Ten był przytomny i uchylił się. Niestety, w tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się, do pokoju weszła Czarna. Długo nie postała w futrynie, bo nim się zorientowała, nóż spoczął w jej tchawicy. Echo nie wierzył w to, co się stało. Ledwo co poznał kogoś, kto go lubi, a ten ktoś odchodzi. Nie zdążył z nią nawet porządnie porozmawiać... — Znów jednego szpiega mniej... — westchnął major. -199- A więc wszystko jasne. On nic dla niej nie znaczył. Chciało mu się płakać, lecz nie mógł przecież tego okazać. Wściekły na Smirnoffa, rzucił się z rękoma ku jego szyi. Odruchowo wyprowadził cios z kolana w krocze. Po kilku minutach szarpaniny major był purpurowy. Nikt nie usłyszał jego krzyku, ale zdał sobie sprawę, że wkrótce zaczną szukać ich obu. Problem pojawił się, gdy chciał wyjść. Klucz. Kto ma klucz do pomieszczenia. Musi grzebać w trupach. Zaczął od majora. Każda kieszeń, jedyne co znalazł, to zdjęcie jego żony lub córki. Ładna kobieta. Podszedł do zwłok Czarnej. Wokoło było już pełno krwi, a on nie mógł się ubrudzić. Rozerwał koszulkę i zrobił z niej prowizoryczne rękawice sięgające za łokieć. W ten sposób ostrożnie przebierał w truposzce. Szukał dogłębnie, być może sprawiało mu to przyjemność. Został tylko jeden otwór — wagina. Delikatnie rozchylił srom i wtedy coś błysnęło. Znalazł maleńki kluczyk. Zapominając o zdarzeniach sprzed chwili, otworzył drzwi i pobiegł szukać Ryszarda... Gdy tak przemierzał koszary, zdał sobie sprawę z jednej rzeczy. Może je znać! Może znać hasło. W dzieciństwie jego matka powtarzała dość często nietypową jak dla dziecka wyliczankę. Gdyby tylko był w stanie sobie ją przypomnieć... Ale teraz nie ma na to czasu. Dziwiło go, że strażnicy nie reagują na człowieka biegającego po korytarzach. To nie był jego problem. Gdy dotarł do pokoju Ryszarda, zastał tylko Aina i fetor rzygowin. Wietnamczyk jak mantrę powtarzał ‘dużo pić, mało spać...’ — Azjata, gdzie stary? — Cio? Ja nie wiem, głowa, brzuch, wszystko boli... Musiał więc polegać na sobie. Albo szukali siebie nawzajem albo Rosjanie już go torturują. Coś mówiło mu, że nie może zostawić Aina samego. Miał opory, lecz ostatecznie doprowadził go do porządku. Wyjrzał przez okno. Zbliżały się siły zbrojne Armii Czerwonej. Długo nie myślał. Wybiegli z bazy. Gdy po sprawdzeniu radianów wtopili się w pobliski las, usłyszeli kaszel. A potem głos: — Pierdolone Czerwone Szmaty... — Znów Kaszel. Głos natomiast był znajomy. — Młody, podnieś mnie — to był brodaty. — Gdzie jesteśmy? — W lesie. My przyszliśmy się tu ukryć. Jak ty się tu znalazłeś? — To nie jest dobra kryjówka. Często tu przywożą śmieci takie jak ja. To znaczy śmieci w gorszym stanie. Skurwiele myśleli, że nie żyję — wyjaśnił. — Musimy gdzieś przenocować, nie damy rady w nocy — dodał. Miał rację. Były późna jesień. Zaczął padać śnieg. Po wojnie klimat w Polsce stał się nieobliczalny. W zimie temperatura spadała nawet do minus pięćdziesięciu stopni Tamyla, co odpowiadało około minus trzydziestu celsjuszom. — Zostawili ciężarówkę. Prześpimy się w kabinie — rzekł Echo, widząc nieopodal samochód. — najpierw sprawdzę, czy teren jest czysty. Nocy się nie obawiam, nawet ruscy nie wytrzymają takich mrozów — zaznaczył. Gdy podszedł do wozu nie zastał tam ludzi. Była tylko wilczyca z młodymi. Wyłupiła oczy, wyglądała na przyjaźnie nastawioną. — Możemy tam iść. — oznajmił Echo po powrocie — Ryszardzie, dasz radę sam? -200- — To krótki dystans, poradzę sobie – odpowiedział – ale nie ma czegoś takiego jak skala Tamyla. Nie zadałeś sobie nawet trudu, by spytać o to, czego nie mogłeś być pewny. Nie bój się pytać. Nigdy nie bój się pytać. Kto pyta, nie błądzi i pamiętaj to. Usadowili się w kokpicie. Z tyłu było nawet łóżko. Oddali je najbardziej potrzebującemu. Spanie nawet w takich warunkach przyniosło im wszystkim ulgę... Echo obudził się pierwszy. Jego cykl senny był tak ułożony, że najpóźniej budził się około dziewiątej. Tylko kto, do cholery, patrzy teraz na zegarki. Od kilkunastu lat czas niemal stanął w miejscu. Niektórzy sądzą, że po wojnie historycy rozpoczną liczyć nową erę. Nie miał co robić. Przeszukał samochód. Jedyne, co znalazł to skrawek papieru i długopis. Zawsze chciał pisać wiersze. Teraz miał ku temu okazję. Postanowił, że gdy to ukończy, schowa w kieszeń, a kiedy umrze w bitwie, być może ktoś to znajdzie i doceni. Pisał z niezwykłą łatwością, jakby miał to w genach. Ostatecznie zdołał wyskrobać następujące wersy: Skaleczony kawałkiem lodu, Nie znając istnienia powodu, Chcę jako ostatni światło zgasić, By zrobić coś ważnego, Coś, co nakarmi me ego Czuł, że to wypływa z jego duszy. Przestraszył się samego siebie. Nie chciał o tym rozmyślać. Potrzebował czegoś, czym się zajmie. Gdyby tylko umiał, pogrzebałby w samochodzie, by tym ruszyć w bezpieczne miejsce. Wydało mu się dosyć nierozsądne podróżować pod znakiem Czerwonej Gwiazdy. Wtem przebudził się Ryszard. — Jak się czujesz? — wartko zapytał Echo. — Nie najgorzej. Budzimy Azjatę, ruszamy. — on jak zwykle działał impulsywnie, ale i ostrożnie. Na ich nieszczęście głupi Ain znalazł w schowku wódkę. Był kompletnie nieprzytomny... Po chwili Echo przypomniał sobie, co trzyma w ręku. Wiedział, że Ryszard nie może tego widzieć, bo może domyślić się jego planów. Ukradkiem więc schował kartkę do kieszeni. — Ty skretyniały Azjato! — darł się długobrody — Zachowuj się. Mogliśmy zostawić cię na pastwę tych pojebów w beretach. Reakcja Aina była dość nietypowa. Zacmokał dwukrotnie i wydukał: zaraz zrobię kuciak pięć smaków, ty — wskazał na brodatego — kroi pekinka! Po tych słowach Ryszard nie wytrzymał i strzelił Aina w pysk. Przyniosło to natychmiastowy skutek. -201- — Dokąd teraz? — zapytał Echo, zdając sobie sprawę z zamiarów Rysia. — Na zamek w Baranowie, dowiesz się nieco o swoim pochodzeniu. Stąd czeka nas jakieś trzy, może cztery kilometry drogi. Musimy być tylko uważni. Rosjanie mogą dopaść nas w każdej chwili. Trzymajcie się mnie. Młody, sprawdzałeś tył? — Nie. — Dobra, nie szkodzi. Zaraz ogarniemy. Na tyle znaleźli dwa deagle i nóż myśliwski, do tego trzy pełne magazynki i jeden odłamkowy. Zawsze coś, pomyślał Echo i wiedział, że to samo myśleli jego towarzysze. Z podstawowym uzbrojeniem wyruszyli do zamku... Droga była spokojna, nikt nie wadził, więc bezpiecznie i bez obrażeń dotarli na dworek. Poszli do tamtejszego muzeum. — Nie wiem, uczyłeś się historii kraju? — zadał pytanie Ryszard, kierując znaczące spojrzenie w stronę Echo. Ten kiwnął twierdząco. — Nazwisko Leszczyński mówi ci coś? — Jeżeli dobrze pamiętam... Stanisław. Dwukrotnie wybrany królem podczas wolnej elekcji. — Dobrze pamiętasz lekcje. Jednak prawda jest inna. Dwoma elekcjami chciano zataić fakt, który głosił, że Leszczyński panował sprawnie, zostawił potomka i ponownie wprowadził sukcesję tronu i na ten czas przeniósł administracyjną stolicę do Baranowa. Niestety, w trzecim pokoleniu zabrakło męskiego potomka. Ponownie zaczęto wyłaniać władców elekcyjnie. Przejdźmy teraz do rzeczy ważniejszej — w tym miejscu złapał oddech — pamiętasz może imię swojej matki, Echo? Ten chwilę zastanowił się i odparł: — Jakże bym mógł zapomnieć, rzadkie imię — Arianna. — Dokładnie. A imiona jej rodziców ci świtają? — Często jeździłem do nich na wakacje — powiedział — Teresa i Apoloniusz. — Dokładnie. Spójrz więc na to — powiedział, podając coś, co wyglądało na jakąś dziwną drabinkę z imionami — To drzewo genealogiczne — wyjaśnił, widząc zakłopotanie — przyjrzyj się uważnie. Spójrz na górę, a przede wszystkim na ostatnią linię... Oczom swym nie mógł uwierzyć. Na górze Stanisław, były król Polski, poniżej jego potomkowie, ich partnerzy i dzieci. W ostatniej linii jego dziadkowie, pod spodem imię jego matki. — Ale jak to? Nie rozumiem. To znaczy, tak, widzę, jestem potomkiem króla. Ale jak ma mi to pomoc poznać organizację Upadłych? — Zdumiał się. — Najpierw poznaj siebie, reszta w swoim czasie. Do sali wszedł starszy pan. Kuśtykał. — Rysiu! Wyśmienicie! — zawołał — widzę, że przyprowadziłeś przyjaciół. O! Azjata! Umie gotować? Jeżeli tak, miałbyś coś przeciwko, gdybym go zatrzymał? — gadał jak najęty. -202- — A, bierz go sobie, Stefan. — Odparł brodaty. — To mój starszy brat — szepnął w stronę Echo. Zdziwił się. Można być starszym od jego towarzysza podróży? Gdy tak rozmawiali, do uszu mężczyzny dotarła dość dziwnie brzmiąca muzyka. Nie była zła, brzmiało po prostu specyficznie. Była komputerowa i dość chaotyczna. Całość wzbogacał ciekawie brzmiący wokal. Echo lubił muzykę, lubił zbierać wykonawców i kupować albumy muzyczne. Słysząc te dźwięki, chciał mieć je u siebie w domu. — Jaki to wykonawca? — Zarzucił ni z gruszki ni z pietruszki. — Wrathu & Etsuko Keehl. Utwór to Trixture. Jest to wersja finalna ich pierwszego utworu. Mam na górze to w formie singla — odpowiedział brat Ryszarda. — Chcesz? — Chętnie. — ucieszył się najmłodszy z obecnych. — Nie rozpraszaj się Echo, czas nagli — zganił go mędrzec. — W powietrzu unosi się siarka. Mamy niewiele czasu. Następną rzeczą, jaką musisz wiedzieć, jest powód ekspansji twej rodziny na zachód. Czytaj to — nakazał, podając kronikę. — „W 1941, podczas II Wojny Światowej, potomkowie króla Leszczyńskiego poszukiwali informacji o tworzonej przez wszystkie strony konfliktu broni nuklearnej. Najbliżej było do Nazistów, którzy jednak wykryli szpiegów. Potomkowie króla wiedzieli, że nie ujdą z tego cali. Musieli uciekać. Schronienie znaleźli podobno w niemieckim Landsberg an der Warthe (Późniejszy Gorzów Wielkopolski, dopisano, 1960), gdzie wiodą spokojne życie, a ich sąsiedzi o niczym nie wiedzą” — Twoja rodzina nie umiała żyć bez tych tematów — zaczął prawić Ryszard, widząc, że nota została przeczytana — po przybyciu Arabów, twoi dziadkowie nawiązali z nimi przyjacielskie stosunki. Jeszcze jako dziecko twoja matka poznała niejakiego Samira... — Mojego ojca — skończył Echo. — Właśnie tak. Byli ze sobą mocno zżyci. Jedno nie mogło przetrwać kilku dni bez drugiego. Czuli, że są sobie przeznaczeni. Ale to historia na później, jestem... Głodny. Niech Ain coś przyrządzi. Zjedzmy obiad — wszyscy się zgodzili, wyczerpani nie wybrzydzali. Na obiad podano stary, suchy ryż i po dwa kęsy kurczaka w zalewie spirytusowej... Po obiedzie brat Ryszarda poszedł załatwiać sprawy, Ain zadomowił się w kuchni. Brodacz i Echo zostali pani na prostokątnym dziedzińcu przypominającym Wawel. Zaskakiwał ich stan zamku. Co prawda zniszczeniu uległa jedna baszta, lecz było to naprawdę niewiele w porównaniu do piętna wojny w Malborku czy Krakowie. Wyszli przed zamek. Przednia fasada sprawiała wrażenie zadbanej. Echo przyglądał się jej. Znów relikt jego dzieciństwa. Zdjęcie dworku wisiało przecież nad jego biurkiem. Nigdy nie pytał co przedstawia i jakie ma znaczenie. Z terenami zielonymi było znacznie gorzej, o ile o zieleni można tu mówić. Drzewa wypalone, aleje poryte, z fontanny tryskała żółta woda. -203- Gdy tak spacerowali, Staruszek wyjął notesik, długopis i kilka większych kartek. — Czas na test. Co tu widzisz? — wyjął pierwszą kartę. Echo przypatrzył się. Kształt na niej był ciekawy i niespotykany. — Wilczyca — powiedział. — A tu? — znał zasady. Im szybciej tym lepiej. Przynajmniej tak mu się wydawało. — Gwóźdź w głowie, na oko dziewięć cali. — Ciekawe, ciekawe — zahuczał brodaty — ostatnia kartka. — tym razem kształt wydawał się bardziej znajomy. Zaokrąglony, w pewnym miejscu ostry. Już miał wypowiedzieć to słowo, lecz nie wiedzieć, czemu zawahał się i zmienił zdanie. — Liść. — Jesteś wyjątkowy, nie zaprzeczę. Teraz drugą część testu. Ja zadaję pytania. Twoja odpowiedź może mieć maksymalnie trzy słowa. Pierwsze — trzy najważniejsze wartości? — Wiedza, Honor, jedność. — Planeta mężczyzn? — Ziemia. — Zbawca świata? — Nauka. — Największy ból sprawia...? — Niezrozumienie. — Kochasz mnie? Ostatnie z pytań zaskoczyło Echo. Nie wiedział, czy to w formie żartu, czy na poważnie. A jeśli na poważnie, to jak ma na nie odpowiedzieć? Doszedł do wniosku, że najlepszą odpowiedzią będzie : — Nie kocham nikogo. — Świetnie, świetnie. Poszło sprawnie. Uwielbiam tę przerwę przy ostatnim pytaniu — złowieszczo oznajmił brodacz. Idź, zwiedź błonia. Za pół godziny wyjaśnię ci wszystko... Spojrzał na zegar słoneczny, po czym dostosował się do instrukcji starca i zaczął błądzić po okolicznych skwerach. Dotarł nad stawek. Wokół wody unosiła się zielonkawa poświata oraz latały większe niż przed apokalipsą komary. Teraz wyglądały bardziej na ważki z tą charakterystyczną trąbką do pobierania krwi. Kto wie, może na przestrzeni lat te gatunki się skrzyżowały. Za spalonymi prętami płotów widział osiedle. Pomimo postępu technicznego nadal stały tam post—PRL—owskie kwadraciaki, część miała widoczne elementy renowacji. Może najtrwalsze dwa—trzy stały całe, resztą była niemal zrównana z ziemią. Prawdopodobnie mieszkańcy zaczęli skrywać się w piwnicach. Nie chciał już na to patrzeć. Widok był może okropny, ale miał coś, co przykuwało wzrok. Jeden z domków miał dobudowany dach, już częściowo zawalony, zżółkłe ściany pokrywały wypalenia. Domek wpadł w oczy Echa. Wpatrywał się w niego, dopóki nie zobaczył nadciągającej grupki zbirów. Nie było tu co plądrować, więc zapewne mieli tu swoje obozowisko. Widząc ich, a także nadciągające praktycznie czarne chmury zebrał się do drogi powrotnej. Zrobił coś, czego dawno nie czynił z -204- własnej woli. Mimo krótkiej odległości od zamku, rozpoczął bieg. Momentalnie poczuł się wolny. Nie chciał zaprzestać. Wiatr w jego włosach był przyjemny, lecz przenosił pobliski smród stawku. Zaczął ciężko dyszeć. Jeszcze chwila, myślał. Zrobiło mu się słabo, na szczęście dobiegł do celu. Po tym, dla lepszej wytrzymałości postanowił biegać codziennie. Na miejscu Ryszard już czekał. Wyglądał na zadowolonego, uśmiechnięty od ucha do ucha, w starych okularach przeciwsłonecznych gestem wskazał na boczne drzwi. Bez żadnych pytań Echo wszedł do środka, zaraz za nim mędrzec. Znaleźli się w futurystycznym przedsionku. Na ścianie zegar cyfrowy, pod nim terminal z wejściem na kartę, obok drzwi. Podłoga pokryta czarną gumą, automatycznie czyszczona. W rogu dwie figury z wizerunkami nieznanych dla Echo osobistości. Nad drzwiami tabliczka z napisem ‘Wiedza, Równość, Prawda, Miłość’. — Czy byłbyś gotów porzucić na kilka miesięcy życie na powierzchni, by przejść szkolenie w siedzibie Bractwa Prawdy i Sprawiedliwości? Twój test wypadł pozytywnie. — przerwał milczenie żydowskich rysów mężczyzna — W trakcie jego trwania poznasz siebie, być może inaczej spojrzysz na sprawy. Przeszkolimy cię także w dziedzinach walki i neotechniki. Oto twoja karta. Jak będzie? Echo nie wiedział co robić. W jego głowie siedział przecież okrutny człowiek z okrutnymi zamiarami. Te szkolenie spowodowałoby mus przerwania jego pracy i odłożenie celów osobistych na później. W jego głowie po raz kolejny powstał mętlik. — Spokojnie, nie spiesz się z decyzją — wypalił starzec, spoglądając na zamyślone oblicze towarzysza. Cisza dłużyła się w nieskończoność. Aż w końcu Echo doszedł do słowa. — Ile to będzie trwało? — Zależy od ciebie, być może dwa miesiące, może pięć, może się zdarzyć, ze kilka lat. Wszystko zależy od ciebie. — No, chyba nie mam wyboru. Przyjmuję propozycję. Ryszard delikatnie wykrzywił wargi w stronę uśmiechu. Podszedł do terminala i zaczął w nim grzebać. Po kilku minutach złamał szyfr. — Witamy w siedzibie Prawdy i Sprawiedliwości — oznajmił i gestem ręki zaprosił Echo do środka. Ten ostrożnie przekroczył próg. Wewnątrz bunkra panował mrok. Korytarz był długi, a w nim co dużą odległość świeciły się maluteńkie lampki. Bardziej przypominało to futurystyczną wersję lochu niż miejsce ocalenia. — Tędy — wskazał brodacz. Skierowali się w stronę drzwi z napisem biblioteka. Gdy podeszli, rozsunęły się. Na środku pomieszczenia stał olbrzymi stół z kilkoma krzesłami. Wokoło krzątali się ubrani w czarne pancerze ludzie. Mieli przysłonięte twarze. Echo zaczynał wątpić w słuszność tej decyzji. Miał zbierać informacje o sekcie będąc w czymś, co na sektę wygląda? Wcześniejsze opowieści Ryśka traciły sens. To w żadnym calu nie wyglądało tak, jak to sobie wyobrażał. Miało być przyjaźnie, nowocześnie, a wyglądało to tak, jakby czas zatrzymał się tutaj około pięciuset lat temu. Na wielkich, drewnianych regałach sterty ksiąg, w beznadziejnym stanie. Wszędzie wspomniani już mnisi. Dla Echo niemożliwe wydało się poznanie neotechnologii. Ktoś -205- poklepał go w ramię. To Ryszard. Wręczył mu świeży kombinezon i bieliznę. Wszystko w kolorze czarnym. Dostał także glany. Wyglądały na używane, ale bądź co bądź na pewno są wygodne i przydatne. — Czego się spodziewałeś? Superlaboratorium? — burknął któryś z zakonników — Ech. Zresztą jak każdy z nas. A więc, me imię brzmi Amnesta. Od tej pory będę twoim guru. Nie wierz jednak w każde słowo. Będziesz musiał nauczyć się rozdzielać prawdę i kłamstwa. — Wyjawił. — Od czego chciałbyś zacząć? Na tym poziomie wiedzy, choć muszę przyznać, że jak na początkującego już mi imponujesz, możesz wybrać jeden z trzeci aspektów: Historia Strażników, Poprawa Psychiki lub też Władza nad Słowem. Nie wiedział co wybrać. Według niego powinien się teraz rozwijać fizycznie, nie psychicznie. Natychmiastowo odrzucił środkową opcję. Pozostały dwie. Obie wydały mu się ciekawe, lecz nie wiedział od której zacząć. — A, zapomniałem. Wybierając jedną z dróg, zamykasz dostęp do reszty. Jednakże, po poznaniu danej techniki dostajesz do wyboru kolejne dwie wyższego poziomu. Poziomy są trzy. — Wyjaśnił dogłębnie Amnesta. — Więc jaki jest twój wybór? — Władza nad Słowem. — Doskonale, znakomicie. Moja ulubiona dziedzina. Uwierz, bardzo przydatna. Cieszy mnie twój wybór. Podczas szkolenia nauczysz się opanowania, odpowiedniego dobierania słów, będziesz potrafił wpłynąć na czyjąś decyzję za pomocą dobranych argumentów. No i dowiesz się jak wpływać na czyjąś psychikę. Gotowy? — w tym momencie zakonnik odsłonił swe oblicze. Gęste czarne afro powiększało i tak gigantyczną postać. Twarz wypełniały liczne blizny po oparzeniach. Jedno z oczu cały czas pozostawało zmrużone. Haczykowaty nos prawie stykał się z wargami. Amneście brakowało też fragmentu lewego ucha. Na prawym nosił gwóźdź spełniający rolę kolczyka. — Jestem gotów — oznajmił wystraszony Echo. — Zatem zaczynamy. Przejdziemy teraz do ciemnego pomieszczenia. Naszymi broniami będą jedynie usta. Podążaj. — wstał i ruszył w stronę wąskich i krętych schodów. Im niżej schodzili, tym większy mrok spowijał drogę. Z czasem Echo przyzwyczaił się do ciemności i był w stanie dostrzec, co znajduje się na ścianach. Pomazano je licznymi cytatami i malowidłami o zabarwieniu wojennym. Idąc za Amnestą, znów zaczął myśleć. Gdyby wcześniej nauczył się tych technik, sytuacja z Czarną nie miałaby miejsca, a nawet jeśli, to jej strata nie bolałaby aż tak bardzo. Coś skrzypnęło. — Jesteśmy — oznajmił guru. — Myślę, że rozpoczniemy od pracy nad spokojem i opanowaniem. Twoim zadaniem jest teraz milczeć. Jedyne, co chcę słyszeć, to twój oddech. Za inne dźwięki dostajesz w ryj — prosto wyjaśnił wygląd pierwszego ze szkoleń. Echo wciąż się zastanawiał, gdzie ta wspaniała technika. To miejsce i tutejsze praktyki sprawiały wrażenie średniowiecznego. — Myślałem, że jesteście inni, że działacie spokojnie, a waszym celem jest dobro. -206- I w tym momencie oberwał. Zakaszlał. Wypluł coś, co po wybadaniu wydawało się być zębem. Czuł, że krew leje się z jego ust. — Co ty, nie oglądałeś „Wanted” z Freemanem? Tam też z początku wszystko było cacy... Poza tym, kazałem ci chyba milczeć, czyż nie? Czyż nie? — Pierdol się! — zirytował się Echo. Oberwał po raz drugi. Tym razem w okolice brzucha. Zebrało mu się na wymioty. — Odważny jesteś — rzekł jego animator, poprzedzając to parsknięciem — Ale zamknij ten pysk, bo inaczej będzie źle. Siadaj! — nakazał. Mężczyzna wykonał polecenie. Gdy się usadowił, poczuł, że coś po nim łazi. Pech chciał, że cierpiał na arachnofobię. Próbował się powstrzymać Dość długo mu się to udawało, lecz ostatecznie z jego ust wypłynął wrzask. I znów cios w twarz. Znów krew. — Ale z ciebie idiota. Jesteś beznadziejny. Nic z ciebie nie będzie. Nie umiesz dostosować się do prostych poleceń. Czy też może czerpiesz z tego przyjemność? Pojebana jednostka. Tacy jak ty nie tworzą związków z kobietami... — prowadzący wymieniał bez końca określenia, co sprawiało, że Echo chciał płakać. — No, panienko, rycz, rycz. No już, czego się boisz? Ta porcja była za mocna. Nie wytrzymał. Zawył tak, jakby ktoś wypalał mu oczy. Wiedział, co go teraz czeka. Był przygotowany. Wyczulił słuch i gdy Amnesta wyprowadził kolejne uderzenie, Echo złapał jego pięść. To zaskoczyło nauczyciela. — O, cipka zareagowała? Gnojku, daj spokój. Jak ma być tak dalej, to lepiej stąd odejdź. W odezwie słychać tylko świst. — No co, boisz się odgryźć? Westchnięcie. — No to powiem ci, że twoja matka była niezła. Nawet wiedziała, czego chcę w danej chwili, potrzebuję. Z Echa kipiało. Nie mógł się przecież odezwać, bo czuł, że zemdleje. Postanowił przeczekać. — No, wiem, że boli, no, już, powiedz coś... Nie mógł się odezwać, ale nie było mowy o... I nagle gruchot. Stojący do tej pory Amnesta rozłożył się na podłodze. — No, brawo, ta decyzja była lepsza, ale... I Echo znów dostał... Obudził się w pomieszczeniu, w którym znajdował się terminal. Ściany miały bladozielony kolor. Podłoga, jak wszędzie z gumy. Przy drzwiach mała biblioteczka. — To za brak szacunku do nauczyciela — usprawiedliwił swój wybryk stojący nad nim Amnesta — Poza tym, witaj w swoim lokum. Zaraz dostaniesz śniadanie. Jego guru wyszedł z pokoiku, więc miał trochę czasu, żeby się rozgościć. Na regale stało kilka ciekawych pozycji. Pierwsza, za którą chwycił, była mała, czerwona, naderwana. Na ostatniej stronie wpisano ręcznie cytat: -207- „Niewiele zdziałasz, idąc samotnie, niewiele też, ciągnąc bardzo liczną grupę. Ostrożnie dobieraj przyjaciół, by nie przynieśli ci zawodu — M., 2011”. Całość nosiła tytuł „Nuklearystyka w codziennym świecie”. Wydawnictwo, choć stare, zawierało przydatne informacje. Zawierało informacje o budowie podręcznych bomb atomowych. To bardzo ciekawiło Echo. Czytał powoli: — „Ci iśka Uran, zamieszać z jeden chochla trotil, polać benzin, ale mało, bo paliwo drogo w ten roku...” no co za idiota to pisał? — zastanawiał się Echo — „do tego, dla lepszego efekt, posypać szczipta saletra. Całość zawinąć w aluminiowa folia i włożyć do piekarnika. Ćtery godzina, 180 stopni. Bon Apetit, Pascal.” Wyglądało to na głupi żart, ale co szkodziło spróbować. Pod spodem widniało zdjęcie uśmiechniętego Francuza, trzymającego bombę. Toteż Echo postanowił sobie przywłaszczyć kartkę z tym przepisem. Wyrwał ją. Z tylu było trochę wolnego miejsca, na stole pióro, więc zaczął pisać Tysiące słońc znów spadną na ziemię, Okryją ją czerwonym cieniem. Ja przyrzekam i ślubuję, Mało kto się uratuje Gdy skończył pisać, do pokoju weszła znajoma postać. — Siemano! — To Ain. Przyniósł ze sobą tackę, a na niej garstkę ryżu, coś, co wyglądało na mięso i prawdopodobnie marchew. — Śniadanie! — podał tacę i wyszedł. Echo jadł szybko stwierdził, że takiego mięsa wcześniej nie miał w ustach. Postanowił, ze później zapyta Azjatę, co to było. Po jedzeniu chciał się na chwilę położyć, lecz nie miał ku temu sposobności. Do pokoju wszedł Amnesta. — Gaś światło, dziś poćwiczymy tutaj. Echo wykonał polecenie i zrobił na swoje miejsce. Zdecydował, że dziś przyjmie inną taktykę. — Twoja matka kurwiła się po kątach — rozpoczął niszczenie psychiki guru. — A twój ojciec ledwo co utrzymał swą pozycję. Nie był na tyle mądry. Ty jesteś jak obydwoje. Gorszy! — Echo zupełnie nie myślał o tym, co mówi jego prowadzący. Myślami wędrował po terenach czegoś na wzór Edenu. Było to wyobrażenie Polski po tym, co ma on w planie. Rozległe pustkowia, nieliczna zwierzyna, która żyje w zgodzie z kilkorgiem ocalałych. Tych, którzy będą mieli za zadanie zaludnić kraj ponownie. Bałtyk wylał aż pod Bydgoszcz, a Tatry zapadły się na kilkaset metrów, tworząc stosy jezior... —... I w życiu nie chciałbym być kimś takim jak ty. — Aha. Nie wiedziałem, że tak dobrze mnie znasz. Taki obrót sprawy zaskoczył Amnestę. W teorii powinien mu przyłożyć w twarz. Ale dlaczego, skoro zdał, bo nie zareagował, przyjął to ze spokojem. Spróbował jeszcze raz. Znów to samo. Siedzieli tak kawał czasu, póki Amnesta nie westchnął i rzekł : -208- — Na tę chwilę jest dobrze. Ale jeszcze to przećwiczymy. Teraz możesz iść. Pozwiedzaj, porozmawiaj z tutejszymi. Na razie. — zakończył i nim Echo zdążył zapalić światło, zniknął. Jako, że nie miał nic lepszego do roboty, Echo postanowił poprzechadzać się po korytarzach, być może pozna kogoś ciekawego. Wziął ze sobą kilka książek, między innymi Powojenne przetrwanie, część 3, Atomowa historia Polski, początki: 1960— 2020. Zabrał też coś co wyglądało na przenośny odtwarzacz płyt, a z nim leżące na stole Interpretacje słynnych przemów oraz singiel Wratha i Etsu. Była tam też jakaś piracka płyta, podpisana jako 13. Nic więcej. Gdy podążał korytarzami, Wszędzie widział cytaty. Niektórzy zatrzymywali się i wykonywali gesty modlitewne. W tunelach poprzykręcano też kierunkowskazy. Jeden prowadził do sanktuarium, inny do biblioteki, następny do sali komputerowej. Żaden do wyjścia. Młodzieńcowi coś mówiło, że ma pokierować się do sali z komputerami. Droga była długa, lecz na niej próżno by szukać żywej duszy. Załączył więc Interpretacje... i maszerował. Gdy dotarł do sali, nikogo nie było. Na środku stał jeden uruchomiony sprzęt. Podszedł do niego. Światła pogasły a na ekranie wyskoczyło okienko. Login — fallen31 Hasło —| Czyżby ktoś oczekiwał od niego znajomości hasła ojca? Przecież sam niedawno dowiedział się o istnieniu tego systemu. Przed nim znienacka uruchomił się duży ekran. Na nim czarno—biały obraz przedstawiający twarz starca, łysiejący, dość odstające uszy. Sprawiał wrażenie zafrasowanego. — Wiedziałem, że świat nie będzie taki sam. Śmiałem się, płakałem i milczałem na przemian. W końcu stwierdziłem, że stałem się śmiercią, niszczycielem świata. — przemówił facet ze ściany. — ROBERT OPPENHEIMER ! — krzyknął Echo — Ty żyjesz? Dało się słyszeć parsknięcie. — Tak, w takiej, czy też innej formie, ale moje funkcje życiowe są podtrzymywane od kilkudziesięciu lat. Plusem takiego życia jest to, że nie muszę wydalać. Gorzej z.. Ech, sam zobaczysz w swoim czasie. — Więc czemu zawdzięczam twe towarzystwo ? — zapytał wciąż niedowierzający Echo. — Otóż, widzisz to okienko. W dolnym pasku wpisujesz kilka prawidłowo złożonych znaków i mamy internet. Jest nam niezwykle potrzebny. Moglibyśmy szerzyć nauki Bractwa, ty też zostałbyś wynagrodzony. Wpisuj. — Ale kiedy ja nie znam... Zaraz, zaraz. Czuję podstęp. — Jaki podstęp? Nie ufasz mi? Wybitnemu fizykowi? — Żyjemy w takich czasach, że to niekoniecznie musisz być ty. Syntezatory, wizualizacje.. I czemu nikt cię nie strzeże? -209- — Bo co komu by przyniosło zniszczenie ekranu. Formę mojej powiedzmy... Ekspozycji opracowałem wraz z mym wnukiem, którego z tego, co mi wiadomo zdążyłeś już poznać. A teraz wróćmy do sprawy... Nie przypominasz sobie nic z dzieciństwa, co mogłoby stanowić hasło? Jeżeli nie, na razie dam ci spokój. Poczekam. W tym momencie ekran wyłączył się, a światła zapaliły. W wejściu do pomieszczenia stał Ryszard — Poznałeś nasz największy sekret — wypowiedział brodaty, gdy Echo odwrócił się w jego stronę. — To najwybitniejszy człowiek, oprócz założyciela, który wstąpił w nasze szeregi. Jeszcze za swojego życia opracował formę, w której istnieje. Teraz jest pilnie strzeżony i daje nam przewagę ponad inne zbieraniny ludzi. Przyznam, że czasem męczące są zabiegi z nim związane, no ale coś za coś. Tak samo z tobą — rzekł. — my cię wyszkolimy, ty daj nam internet. Poprzypominaj sobie charakterystyczne słowa—klucze, wyliczanki, rymy, wiersze... Cokolwiek, co będzie pasować. Udało się nam dowiedzieć, że hasło może mieć maksymalnie jedenaście znaków, również polskich oraz przynajmniej dwie cyfry. Teraz jednak wróćmy do treningów. Zdałeś pierwszy test. Na ten moment przejmę cię ja. Nauczysz się wpajać ludziom swój światopogląd, oni będą widzieć w tobie przywódcę. Kogoś, bez kogo projekt ległby w gruzach. Następnie zajmiemy się twoją retoryką, wspólnie z Amnestą. Potem będziemy przejść do kolejnych aspektów. Za mną — poruszył się i wskazał niskie, wąskie drzwi na końcu sali. Znów wszystko było podane jak na tacy. Echo martwił się natomiast sprawą internetu. Co jeżeli bractwo użyje go przeciw niemu? Stwierdził, ze za kilka lat musi dojść do władzy w kraju, by wcielić swój plan w życie... Ruszyli w stronę wrót. Gdy weszli do pomieszczenia, na znajdującym się tam stole leżały stosy kartek. — To stosunkowo szybki test — rzekł mędrzec — trwa najdłużej dwie—trzy godziny. Zamykamy cię w tym pomieszczeniu, dostajesz kilkadziesiąt pustych kart i długopis. Spisujesz na nich następujące wizje — i Rysiek zaczął wymieniać — wizja kraju w niedalekiej przyszłości, wizja selekcji społeczeństwa, wizja roli bractwa oraz wizja twojej osoby. — to wszystko współgrało z tym, co Echo miał zamiar uczynić, ale nie mógłby napisać swojego planu. Musiał zrobić to tak... — Musisz napisać to tak wiarygodnie, abyśmy uwierzyli i przyznali ci rację. Albo nam się to spodoba i zaliczysz egzamin albo będzie zupełnie odwrotnie. — chłopak znów miał wrażenie, że brodacz czyta mu w myślach. — Musisz działać szybko, sprawnie i umiejętnie. Powodzenia. Wrócę za trzy godziny i sprawdzę postępy. Jeżeli po upływie 180 minut będziesz wciąż w trakcie pracy, być może dam ci dodatkowe dwie godzinki. Powodzenia. Echo nie miał pojęcia, od czego zacząć. Jak zamotać Ryszarda i jak przedstawić swe lewe plany wiarygodnie. Zaczął od najtrudniejszego, czyli wizji znaczenia bractwa. Nie miał ich w swych rzeczywistych zamiarach, więc tutaj musiał włożyć największe starania... Siedział w bezruchu, zamyślony przez Jakieś 15 minut i nagle do głowy przyszedł mu pewien pomysł: „Internet przejmiemy na wzór Upadłych, wciąż będzie elitarny. Natomiast Strażnicy rozjadą się po całym świecie. W kraju zostanie sześcioro najbardziej -210- zasłużonych członków oraz Robert Oppenheimer. Będą oni stanowić Wszechmocną Radę Najwyższą. Będą to ci, którzy wyznaczą wybyłym cele, oczywiście za pomocą internetu, tak, by nikt wcześniej się o tym nie dowiedział. Po odrodzeniu postaramy się o kilka naszych ludzi w sejmie i senacie Rzeczpospolitej Odrodzonej, aby mieć wpływ na decyzję głowy państwa” pisał i wiedział, że było to doskonale. Ale też zastanowił się, czy nie za bardzo przysłodził Prawym i Sprawiedliwym. Postanowił, że po ukończeniu zarysów dwóch pozostałych prac, ubierze to w odpowiednie słowa. Szkolenie trwało jeszcze kilka lat. Nauczono go sporo, jego zdaniem – niewiele. Wciąż uważał, że to nie może być koniec. Postanowił ruszyć na zachód, w stronę Gorzowa, by tam dowiedzieć się więcej. Na swojej drodze miał kilka starć z Rosjanami, mówi się, że stracił rękę podczas jednej jatki i zastąpił ją sobie automatyczną protezą. Nie wiem, czy osiągnął swój cel. Niektórzy mówią, że zginął. Ja im nie wierzę. -211- ROZDZIAŁ 15 Michał ‘Szczupak’ Sietnicki – „Inna perspektywa” Nina Szewczenko, rosyjska agentka, właśnie siedziała przy stole w kupionym, małym mieszkanku. W kącie jednopokojowego domu leżał nieduży plecak turystyczny, jednak wystarczająco duży, by pomieścić AK–74U… Nina była średniego wzrostu, o dość smukłej sylwetce. Miała długie blond włosy, spięte w koński ogon i błękitne oczy. Ubrana była w niebieskie jeansy, czarny t–shirt z wzorem oraz brązowe emu. Nigdzie przy sobie, nie licząc plecaka, nie miała ukrytej broni – dobrze wiedziała, że w razie konieczności będzie w stanie pozbawić przytomności bądź nawet zabić napastnika zanim pojawią się Wiedźmini, a tylko ich się bała… Agentka właśnie sporządzała raport ze swojego pierwszego dnia pobytu w tunelach. Pisała głównie o drodze, którą przebyła, zwyczajach ludzi, procedurach strażników z Śródmieścia. „Z podstawowym wyszkoleniem. Nienajlepiej wyszkoleni, niepotrafiący zachować ciągłej dyscypliny, której się od nich wymaga” – pisała. Pisała też o różnych poglądach i konfliktach na ich tle. „Często słyszałam o walkach między skrajnie prawicowym, nacjonalistycznym Ruchem Długich Noży…” – nazwa ta z czymś się jej kojarzyła, ale zapomniała, z czym – „…a ramieniem zbrojnym komunistów, tzw. Rewolucjoniści Październikowi. Oprócz tego czasami jakieś wzmianki o kolejnych ofiarach wojen gangów w południowej części tuneli…” Jak tak dalej pójdzie, to wytłuką się sami, pomyślała. „…oprócz tego brak konfliktów zbrojnych” – napisała i zamknęła oliwkowy notes, który odruchowo chciała wsadzić do kieszeni, ale przypomniała sobie, że to nie bojówki. Za dużo czasu spędzałam w mundurze… Cholera jasna! Jestem kobietą, nie jakimś SPEZNAZowcem, pomyślała. Nie przepadała za żołnierzami służącymi w siłach specjalnego przeznaczenia. Uważała ich za bezmyślne maszyny, zaprogramowane na rozwalanie wszystkiego wkoło. Jasne, wiedziała, że tacy „specjaliści” też są potrzebni i choć sama sobie się dziwi, to znacznie bardziej ceni sobie metody działania Wiedźminów i ich poprzedników… Dziewczyna spojrzała na zegarek i stwierdziła, że już wystarczająco długo jest na nogach. Podczołgała się do plecaka, rozpięła jedną z kieszeni i wyjęła szare dresowe spodnie i szarą koszulkę – to była jej piżama. Nina przebrała się i padła na już trochę zużyty materac i przykryła się śpiworem. Parę minut później już spała. * Przed kapralem Borysem Iwanowem rozciągał się smutny widok. Z jego pozycji obserwacyjnej na najwyższym piętrze budynku TVP i Polskiego Radia, a raczej tego, co z niego zostało… Budynek ten, jako jeden z dwóch najwyższych, na zmianę był dobywany a to przez Polaków, a to Rusków. Oczywiście, gdy jedni go zajmowali, to drudzy wysyłali oddział by odbić budynek, a gdy akurat nie było wolnego oddziału, to -212- po prostu wymierzali odpowiednie działa w biurowiec… Ale mimo to nadal był jednym z wyższych budynków w mieście, więc było z niego widać pełne spektrum zniszczeń. Było widać stare kamienice, zamienione w wypalone zgliszcza lub góry gruzu. Widział też całe blokowiska, złożone z samych szkieletów budynków. Widział niegdyś duże, dość zadbane parki, pozamieniane w nieprzyjazne dżungle, które potrafią cały oddział świetnie wyszkolonych ludzi, zamienić w kupki oskubanych z wszystkich tkanek kości. Borys właśnie tak wyobrażał sobie Stalingrad, w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Tyle, że tutaj to Rosjanie atakują i to oni, przynajmniej niedawno jeszcze, wygrywali. Jednak Iwanow tak nie sądził, dla niego ta sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana. To nie z Polakami przegrywali, ale z brakami w zaopatrzeniu i mutantami, które zaczynały pojawiać się na spalonych promieniowaniem ziemiach. Nie wiedział właściwie, dla kogo zdobywali Polskę, nikt z Rosji się z nimi nie kontaktował, po prostu szli i podbijali to co zostało już podbite przez jedynego zwycięzcę wojny – Śmierć. Pewnie niedługo wycofają się na południe i zaszyją w jakiś schronach, czekając na lepsze czasy. Nagle zobaczył gdzieś w oddali zieloną flarę. Żołnierz odruchowo chciał podnieść do szkieł maski przeciwgazowej lornetkę, lecz momentalnie skojarzył, że zielona flara to wezwanie śmigłowca ewakuacyjnego w przypadku lekko rannego. „Co to się porobiło… Ktoś lekko oberwie i już go śmigłem ewakuują…”, pomyślał Iwanow i przysiadł na fotelu, który jakimś cudem wygrzebał z jakiejś kupy gruzu. „Boże, co ja bym dał za łyk herbaty… Nie wódki, bo pewnie załapałbym takiego doła, że bym się rzucił z tej cholernej krawędzi…” – pomyślał i mimowolnie wypowiedział to na głos, jednak wszystkie słowa stłumiła maska przeciwgazowa. -213- ROZDZIAŁ 16 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 3” Siedział na podłodze schronu i oglądał telewizję, leciał właśnie stary serial o jakimś genialnym doktorze, chodzącym o lasce. Miał wtedy może dziesięć lat, ale wizja pracy lekarza wciągnęła go jak diabli. Chociaż schronowy lekarz, dr Steinman wydawał się być szaleńcem, wizja pomagania innym była wspaniała. Na jedenaste urodziny wylądował u doktora, bo złamał nogę, spadając ze skrzynek w magazynie, gdzie bawił się w chowanego. Nastawianie nogi strasznie bolało, ale w pamięć wrył mu się mały, żółty pingwinek, którego dostał od Steinmana. Mała gumka, która była nieco nadgryziona przez ząb czasu, towarzyszyła mu bardzo długo. Z czasem zaczął dostrzegać, że świat rzeczywisty jest daleki od ideału. Kiedy dostał się do gimnazjum, poznał moc taniego alkoholu, który lał się strumieniami na urządzanych w ukryciu imprezach. Dzięki niemu zobaczył wiele przypadków moralnego upadku, które sprawiły, że już nigdy nie poszedł na żadną imprezę. Nigdy nie lubił dużych zgromadzeń, jednak od tamtego czasu nie miał już nawet zamiaru w nich uczestniczyć. Po ukończeniu pierwszej klasy przysiągł sobie, że nigdy nie stanie się elementem tego zepsucia. Oznaczało to częściowe wykluczenie ze społeczeństwa schronu, gdzie stare pokolenie powoli wymierało, a władze obejmowali młodzi, naiwni ludzie, ale nie przeszkadzało to mu. Zaczął się coraz pilniej uczyć, chcąc być lepszym od tych wszystkich, którzy wybłagiwali dobre oceny. Ciężko pracując, dostał się na praktyki do doktora Steinmana, który widział w nim materiał, na swojego zastępcę. Słyszał, jak doktor mówi, że ma ogromny potencjał, kiedy obraz rozmazał się, i jak przez mgłę usłyszał: — Żyje, ale chyba zapadł w śpiączkę. Podaliśmy wodorowęglan sodu, udało się nam oczyścić jego organizm, ale fosgen zdołał zakłócić tymczasowo pracę jego mózgu. Siedział na izbie przyjęć z rodzicami, płakał. Prawa noga bolała jak diabli, od kiedy spadł z kontenera. Doktor wezwał ich do siebie i wspomagany przez rodziców, wszedł do gabinetu. Steinman natychmiast pomógł mu położyć się na kozetce i obejrzał jego nogę, po czym wykonał badanie rentgenowskie, jednocześnie podając mu środki przeciwbólowe i pytając go, co mu się stało: — Spadłem z kontenera, kiedy bawiłem się w magazynie. — Ech, szaleństwo. Dla mnie chyba już za późno, ale może ciebie ocali. – powiedział tajemniczo Steinman. — Poczekaj chwilę, dam ci coś. Zaraz noga przestanie boleć. – doktor wyjął igłę z jego żyły i kazał przytrzymać gazik, po czym z kieszeni fartucha wyłuskał małą gumkę, w kształcie pingwinka. Była trochę wypłowiała, ale widać było, że niegdyś pingwinek był żółty. — Dostałem go dawno temu, ale teraz już nie jest mi potrzebny. Dla mnie był czymś więcej niż zwykłą gumką, może tobie też to się udzieli i zainspiruje do czegoś. — Dziękuję panu, — odpowiedział uradowany malec. – skąd pan go ma? -214- — Ktoś mi go kiedyś podarował. – odparł z tajemniczym uśmiechem lekarz, a błysk w jego oku sprawił, że wydał się przez chwilę normalny, jakby to wspomnienie, o którym teraz myślał, przywróciło go do normalności. Ale momentalnie lekko się zgarbił i powiedział, patrząc do komputera. – Złamane dwie kości, nastawię, ale to chwilę potrwa. Wyświechtaną gumkę nosił ze sobą zawsze, choć nie wiedział czemu. Właśnie trzymał ja w jednej dłoni, a w drugiej miał puszkę taniego piwa z kantyny, wyniesionego przez syna barmana – Krzysztofa. Miał czternaście lat i był na jakiejś schronówce. Nigdy nie lubił picia na pokaz, czemu wręcz czasem były zadedykowane takie imprezy, ale robił to ze względu na znajomych. Jakaś dziewczyna podbiegła do niego, błagając go o to piwo, sprawiając wrażenie zdesperowanej. Miała popisane ręce imionami niemal wszystkich na imprezie, widać było, że wypiła już zdecydowanie za dużo. Widział przedtem jak dzwoniła do kogoś, gadając dziwne rzeczy przez domofon. Jak się potem dowiedział, wydzwaniała do swojego przyszłego chłopaka, który nie mógł zaakceptować potem jej imprezowego stylu życia. Aktualnie jednak próbowała mu zabrać puszkę z ręki, jednocześnie prosząc o nią łamiącym się głosem. Stanowczo zaprotestował, odepchnął ją i wypił obrzydliwe piwo. Usłyszał odgłos wymiotowania za kanapą, ktoś nie wytrzymał ilości wypitego alkoholu i zwrócił go. Jakaś dziewczyna tańczyła pijana niemal nago na środku pokoju, pijana publiczność przyklaskiwała bądź paliła papierosy, pokazując jacy cool oni są. W tym momencie zrozumiał, że toczeń moralny tego ograniczonego świata jest potężny i nie ma sensu mu się oddawać. Zgniótł puszkę, wrzucił do kosza i wyszedł, niemal niezauważony. Schodząc po schodach, przyrzekł sobie, że nigdy nie przyjdzie na żadną imprezę. Po prostu nie pasował tam jak i zachowanie uczestników się mu nie podobało. Wszyscy pokazywali, jacy to dorośli są, że potrafią wypalić całą fajkę i się przy tym nie zakrztusić, czy wypić puszkę browara w dziesięć sekund. Doszedł już do wyjścia z klatki schodowej, gdy nagle zobaczył dwie głowy nad sobą. — Rorsarch, słyszysz nas? Spróbował ruszyć ręką, podniósł lekko prawą i natychmiast zemdlał. Miał dziewięć lat i szedł z kolegą do magazynu. Jego rodzice byli wtedy jeszcze urzędnikami niższego szczebla w schronie, co popchnęło go do mało etycznej metody pozyskiwania dóbr materialnych, znanej bardziej jako kradzież. Wynosili małe zabawki, głównie w czapkach bądź wkładali do kieszeni, gdy kobieta pilnująca magazynu czytała gazetę. Weszli do małego, ciasnego pomieszczenia, jak zwykle mając plan coś zwędzić. Wypatrzyli małą ciężarówkę, która spodobała się jego koledze. Niepostrzeżenie włożył ją kieszeni kombinezonu. Nagle jego kompan wybiegł ze sklepu a starsza pani popatrzyła na niego groźnie i kazała wyjąć dłoń z kieszeni, w której to spoconą ręką trzymał ciężarówkę. Wyjął ją i ujawnił skradzioną zabawkę. Magazynierka wyjęła ją i uderzyła go mocno w ręce, chcąc ukarać go za próbę kradzieży. Nie czekając długo, wybiegł z magazynu, z płaczem. Wtedy zrozumiał, że kradzież nie jest rozwiązaniem, a wszystko można osiągnąć ciężką pracą. To wydarzenie wywarło na niego olbrzymi wpływ, chociaż obawiał się, że rodzice dowiedzą -215- się o jego występku, czym groziła mu starsza kobieta, kiedy uciekał. Następnego dnia spotkał się z kolegą w szkole i przestraszeni postanowili nigdy więcej nie zbliżać się do magazynu, w obawie przed zdemaskowaniem. Jednak dopóki oboje się nie wyprowadzili z miasta, strach towarzyszył im cały czas. Właśnie to uczucie wzbudziło w nim wstręt do czynów karalnych. Paranoiczne przekonanie, że ktoś się dowie o tym, co złego zrobił, było najgorszym brzemieniem. Podczas podróży przez Pustkowie jednak spod tej definicji wymsknęło się zabijanie ludzi, które było niemal koniecznością. Wspomnienie zakłócił krótki przebłysk świadomości, nic jednak nie słyszał. Siedział w pokoju schronowym, miał może piętnaście lat. Oglądał jakiś stary mecz piłki nożnej ze współlokatorami, kiedy do ich pokoju bezwstydnie wszedł jeden ze starszych dzieciaków i „poczęstował” się połową pizzy, która została w kartonie. Kazał mu ją odłożyć i podszedł do niego, na co ten zareagował odepchnięciem go wolną ręką. Nigdy nie pamiętał kolejnych kilkunastu sekund. Odpalił się w nim wewnętrzny szaleniec, który powalił przeciwnika i przystawił mu nóż do gardła. Ocknął się dopiero, kiedy kolanem przyciskał przerażonego licealistę i trzymał w prawej dłoni nóż, przystawiając go mu do krtani. Ofiara zarzekała się, że już nigdy nie weźmie pizzy. Zszokowany tym, co się stało, zszedł z niego i zabrał nóż, na co starszak wybiegł spanikowany z pokoju. Od tego czasu starał się panować nad emocjami, przez co był uważany za niewrażliwego i zimnego człowieka. Nigdy nie walczył z ta opinią, przynajmniej ludzie dawali mu spokój i nie był narażony na odpalenie swojego szału. Coś takiego nigdy więcej się nie powtórzyło, jednak umiejętność panowania nad emocjami była bardzo przydatna. Pomogła mu przetrwać egzamin kończący edukację schronową, kiedy większość podchodzących do niego miała biegunkę i zżerał ich stres. Nie tylko dlatego, że imprezowali zamiast się uczyć, ale egzamin był bardzo ważny w wyborze przyszłego zawodu. Na jego podstawie było przydzielanym się na praktyki. Zdał egzamin z najlepszym wynikiem w schronie, stając się wrogiem numer jeden większości jego, teraz już byłych, znajomych. Na praktyce u doktora nie było łatwo, siedział po nocach nad książkami, gdyż Steinman potrafił na tydzień zamknąć się w gabinecie i pracować nad, jak to nazywał, Projektem Wyzwolenie. Wtedy szwendał się bezcelowo po schronie, podpatrując ludzi. Pamiętał sytuację, gdy pewien chłopak, po dostaniu kosza od dziewczyny, popchnął ją ze złości na ścianę. Nigdy nie czuł się obrońcą uciśnionych, jednak ten brak szacunku dla dziewczyny wzbudził w nim złość, szybko wygaszoną. Podszedł do delikwenta i spytał go, czy takiego traktowania dziewczyn uczył go ojciec, przebierając go za kobietę i rzucając nim po ścianach. Wzbudzając śmiech gawiedzi, wiedział dobrze, że sprowokował przeciwnika, który usiłował oddać cios pięścią. Widząc jego zamiar, usunął się w bok, następnie wymierzył od tyłu kopniaka w zgięcie kolan, powodując upadek oponenta. Ten nie zdążył spowolnić upadku i stracił kilka zębów, uderzając szczęką w twardy granit, wyściełający posadzkę holu. Chociaż może i był zimnym człowiekiem, znał pojęcie szacunku i honoru. Kiedyś ustalił sobie kilka surowych zasad, których trzymał się kurczowo, przez większość życia. Obraz holu, na którym zgromadzone było już sporo ludzi, zniknął i pojawiła się salka medyczna i dr Steinman. Był już nieco starszy, niż w poprzedniej wizji, wykładał właśnie teorię mózgu -216- cybernetycznego i opowiadał o swoich badaniach, mających na celu połączenie mózgu ludzkiego ze sztuczną inteligencją. Pod koniec wykładu, doktor jak zwykle przepytał Rorsarcha. Wyraźnie zadowolony ze stu procentowej poprawności odpowiedzi, neurolog dał mu swoje zapiski. Wtedy nie miał pojęcia, w co się pakuje. Nie wiedział o doświadczeniach na ludzkich mózgach, w których brał udział Steinman. Póki co pracował aż do końca studiów nad wszczepami neuronowymi, które mogły przyspieszać pracę mózgu użytkownika. Odtwarzał je z doktorem na podstawie jego niewyraźnych szkiców. Przed Wojną udało się przeszczepić z sukcesem kilka mózgów, chociaż o pierwszej udanej próbie Steinman nie opowiadał zbyt wiele, jakby panicznie się jej bał. Z dziennika doktora wynikało, że pracował w jakimś ośrodku wojskowym, daleko od Krakowa. Kiedyś spytał go, jak trafił do tego schronu. — To nie jest ważne! Ci głupcy, myśleli, że mnie oszukają! Chcieli zatrzymać taki dar dla wojska! – nagle doktor zaczął krzyczeć i wymachiwać rękoma jak furiat. — Jaki dar? – przekrzyczał go Rorsarch. — Wynoś się! Nie powiem nic o Projekcie 0! Przysięgałem! – Steinman cisnął w niego książką. Rorsarch uciekł ze szpitala i wrócił po kilku dniach, kiedy Steinman już nic nie pamiętał, jednak nigdy więcej go o to nie pytał. — Obudził się, przeżył! – krzyknął ktoś. * Leżał na jakimś dziurawym łóżku polowym, jego prawe przedramię bolało go okrutnie. Podwinął rękaw płaszcza i koszuli i zobaczył miejsce wielokrotnych iniekcji, które spowodowały najprawdopodobniej przedziurawienie żyły i spuchnięcie tego obszaru. Do namiotu wbiegło kilku ludzi z dowódcą garnizonu na czele. — Cieszymy się, że przeżyłeś, tylko dzięki tobie zdobyliśmy miasto. – zaczął przemawiać głównodowodzący. — Zdobyliście? Wy je wymordowaliście! Trzy granaty z gazem bojowym, frajer którego można wysłać żeby to rzucił i miasto zdobyte! I niby wy macie chronić Federację przed nazistami? Stosując te same metody, co oni? – zaczął krzyczeć Rorsarch, zwracając na siebie uwagę poza namiotem. — Jak myślisz, miałem poświęcić tę garstkę ludzi, która przeżyła, ryzykując przegraną, czy zdobyć miasto bez problemów? Mam to w dupie, czy oni by przeżyli czy nie! Zabili zbyt wielu moich ludzi i miałem jeszcze dbać, żeby im się nic nie stało podczas strzelaniny z nimi? Spieprzyłeś sprawę z rozwiązaniem tego bez rozlewu krwi, więc my wzięliśmy sprawy w swoje ręce. — Ale ty tylko wydałeś rozkaz „Zdobądźcie miasto” i siedziałeś z dupą z tyłu i obserwowałeś pole walki przez lornetkę! To nie ty byłeś przy rzucaniu granatów z fosgenem, ciebie nie będzie dręczyć sumienie! — Sumienie? Dzisiejszy świat to prawdziwa dżungla, albo zabijasz albo jesteś zabijany! Nie ma czegoś takiego jak sumienie. Spójrz na siebie, ilu ludzi zabiłeś? Ilu kolejnych ciężko zraniłeś? Nigdy nie miałeś żadnych problemów a teraz nagle się -217- rozklejasz? Co jeszcze, może jak ta pierdoła Włóczykij, założysz klasztor i zaczniesz pomagać potrzebującym? To jest wojna, tu nie ma zasad. Każdy ma w dupie konwencję genewską, czy co tam jeszcze było. Myślisz, że oni zawahaliby się, gdyby mieli taką broń w swoim arsenale? Idź i ich spytaj, może znajdziesz jakiegoś, który jeszcze żyje. Sam masz szczęście, że przeżyłeś! A ty mi tu pierdolisz o sumieniu. — Bo to już kiedyś spotkało mnie coś podobnego! Przez to stałem się pozbawiony uczuć człowiekiem, zdolnym pociągać za spust bez oporów! Ale sam do tego doprowadziłem, pomimo tego, że nie do końca z własnej woli, rozumiesz? Większość czasu jaki spędziłem podróżując, rozmyślałem nad tym, co zrobiłem, w końcu pogodziłem się z prawdą i przebaczyłem sobie. Ale teraz? Będą wytykać mnie palcami, „Truciciel Bydgoszczy’’, „Rzeźnik Pustkowi”. Co z tego, że czasy się zmieniły? Mordowanie całych społeczności zawsze było potępiane, a wy, pod szyldem walki z ludźmi stosującymi takie metody, wyrzynacie w pień spory fragment inteligentnej rasy! Rzygać mi się chce taką obłudą! — Nikt nie będzie wytykał ciebie palcem, bo oficjalnie ciebie tam nie było – skontrował spokojnie dowódca. – Zostałeś ranny podczas strzelaniny a gaz rozpylił ktoś inny. Jesteś znakiem rozpoznawczym Federacji i nie mamy zamiaru robić z ciebie ludobójcy. — W takim razie wasz znak rozpoznawczy idzie w cholerę, zanim wpadnie w szał mordowania. — Rób co chcesz, ale jak ochłoniesz, przyjdź tutaj, za kilka godzin rozpoczyna się tutaj narada w sprawie kolejnej operacji wojskowej. — Znowu będziemy kogoś mordować? Może tym razem jakąś kulturę, która przetrwała na naszych ziemiach? Hej, co powiecie na rzeź Arabów? Słyszałem, że gdzieś w Lubuskiem mają swoją wioskę. – rzucił ironicznie Rorsarch, po czym ubrał się w maskę, gogle i kapelusz, i opuścił namiot. Wyszedł zdenerwowany na siebie, że nie sprawdził co jest w tych granatach, na wojskowych, którzy bez mrugnięcia okiem wydali rozkaz wybicia miasta w mało honorowy sposób. Wiedział, że nie ma wyjścia i musi z nimi współpracować, gdyż byli jedyną szansą na odnalezienie i wyjaśnienie sobie paru kwestii z jego byłym mentorem. Usiadł na jakimś murku, i poczuł się znów jak wtedy, kiedy Steinman na miesiąc zamknął się w gabinecie. Rorsarch już wtedy pracował jako lekarz, zastępując swojego starzejącego się mentora. Jednak wciąż nurtowało go kilka spraw, na przykład zaginięcie dwóch strażników schronu, jak i kwestia przeszłości Steinmana. Kompletował stare gazety i nośniki danych, przeglądał kroniki zapisane na centralnym serwerze. Znalazł doniesienia o jego sukcesach, jak i o jego zniknięciu z ośrodka badawczego pod Wrocławiem w 2041. Zostało to tylko zakwalifikowane jako „rutynowe przeniesienie”. Wciąż miał jego stary dziennik, który okazał się mieć drugie dno. Niezbyt czytelne zapiski na marginesach okazały się pismem lustrzanym. Siedział akurat w fotelu i odcyfrowywał notatki, kiedy przybiegł Krzysztof, jego znajomy z czasów dzieciństwa. — Cześć, co robisz? Bo organizują mecz koszykówki i chcielibyśmy żebyś wpadł. —Hmm, może za jakąś chwilę. Tylko dokończę tę stronę. — odparł mu Rorsarch. -218- — Nadal odcyfrowujesz notatki tego starego pierdziela? Zazdroszczę ci cierpliwości, ja bym to dawno spalił w cholerę. A właśnie, podobno ktoś znalazł nagrania z kamer ochrony z zeszłego roku, kiedy zniknęli ci dwaj przy reaktorze. Nie widać najlepiej, ale chyba zostali ogłuszeni i gdzieś zaciągnięci. Właśnie przeszukują wszystkie zakamarki, ale po takim czasie to nic nie znajdą. Rorsarch zaczął się zastanawiać, nad tym co właśnie czytał. Niewyraźne notatki brzmiały: „Projekt 22 się niemal powiódł, jeszcze tylko kwestia podporządkowania sobie obiektu. Jest ekstremalnie podatny na sugestie, muszę sprawić, żeby słuchał tylko mnie. Chyba uda mi się przeprogramować przekaźnik tak, żebym tylko ja mógł nim sterować. Ci głupcy chcą wykorzystać to wszystko do swoich wojenek. Cóż za imbecyle, przecież można dać ten Dar całemu światu, a nie garstce bezmózgów. Jutro usprawnią mu protezy, to wtedy zainstaluję przerobiony przekaźnik. Dar musi być przekazany!” Nie wiedząc kompletnie czym jest ów Dar, przypomniał sobie jak spytał doktora o jego przeszłość. Nagle przekartkował kilka stron do tyłu, ignorując stojącego w drzwiach Krzysztofa i zaczął czytać na głos: — Nowe protezy są szybsze o blisko 40% od poprzednich, a zużywają dwa razy mniej smaru. Jutro będziemy przeszczepiać je do modelowego egzoszkieletu. Problem pozostaje ten sam, jak skutecznie i szybko przeszczepić najwrażliwszą część obiektu doświadczalnego. — połączył tę informację z poprzednią oraz z metalowymi protezami, jakie często leżały w gabinecie doktora, oraz z nową informacją o zaginięciu dwójki strażników. — Wiesz, ja tu wciąż jestem. – odparł Krzysztof. — Jasna cholera, wiem co robi Steinman! Konstruuje cyborgi!. Szybko, biegnij po strażników, ja postaram się go zająć! Wybiegł z pokoju, uprzednio porywając przemycony pistolet i dwa magazynki. W schronie nie można było posiadać broni, jednak odpowiednimi drogami można było sobie załatwić kilka sztuk, przez co człowiek czuł się bezpieczniejszy. Biegł do szpitala, wymachując bronią, co torowało przejście. Kiedy dojechał na miejsce, zaczął uderzać pistoletem w drzwi gabinetu doktora. — Steinman! Wiem, co robisz! Wyłaź stamtąd, natychmiast! — krzyczał gniewnie. Bez odpowiedzi. Wycelował w zamek i strzelił dwa razy. Otworzył dni kopniakiem i zamarł w bezruchu. Wewnątrz stało pięć humanoidalnych robotów, z dużymi zbiornikami na plecach. Nie miały broni, ale ich mechaniczne ręce były wystarczająco groźne. — Przyjmij Dar jako pierwszy! — krzyknął Steinman. — Nie bój się! Roboty ruszyły w jego stronę, syntetyzatory mowy zaczęły chrobotać i rozległ się metaliczny głos „Potrzebuję twojego mózgu”. Rorsarch stał przerażony, nogi miał jak z waty. Podniósł broń i wycelował w pierwszego robota, jednak nie mógł strzelić, strach paraliżował go tak bardzo, że nawet nie zareagował, kiedy jeden z robotów zamachnął się mechanicznym ramieniem i uderzył go w brzuch. Padł na posadzkę i nagle -219- postanowił się bronić, czuł jak adrenalina zaczyna powoli podnosić ciśnienie jego krwi. Odturlał się i wstał. Roboty miały skonstruowane ciała ze złomu, przez co nie poruszały się najpewniej, ale wciąż były groźnymi przeciwnikami. Jeden z nich podniósł broń Rorsacha, która wypadła mu, kiedy upadł. Przeładował ją i zaczął strzelać w nogi, z mizernym skutkiem. Wtedy przybiegli strażnicy, uzbrojeni w plastikowe pancerze i pałki. — O, kurwa, co to jest! — jeden z nich rzucił w stronę kolegów, po czym zaczął uciekać. Pozostali po chwili zrobili to samo, jak tylko robot z pistoletem zaczął strzelać. Na placu boju pozostały roboty ze Steinmanem oraz Rorsarch i Krzysztof. Ten pierwszy podniósł jakąś metalową rurkę, a drugi miał pałkę strażników. Robotowi skończyła się amunicja, a jego niezdarne ramię nie było w stanie podnieść zapasowych magazynków. Cała piątka maszerowała powoli w stronę dwóch z trzech żywych ludzi na szpitalnym holu. — Krzychu, musimy wiać! Mam jeszcze jednego gnata i wiem jak ich tu na chwilę zatrzymać! — krzyknął Rorsarch. Zaczęli we dwójkę biec do drzwi skrzydła, które kiedyś się zablokowały i tak zostały, bo jak to stwierdził jeden z techników „Po co naprawiać, i tak się zaraz rozjebie. A tak to się zacięło i gitara”. Teraz te drzwi były dla nich ocaleniem. Kiedy przez nie przebiegli, Rorsarch wbił rurkę w szczelinę miedzy drzwiami a framugą, co spowodowało jej odblokowanie i gwałtowne opuszczenie. Roboty zaczęły już uderzać kończynami w przegrodę, co skutkowało odkształceniami metalu. Rorsarch biegł jak szalony do swojego gabinetu, gdzie ukrył nieco lepszy pistolet — Smith&Wesson 1006. Krzysztof uruchomił alarm przeciwpożarowy, co spowodowało panikę wśród ludzi przebywających w szpitalu. Kiedy Rorsarch i Krzysztof wracali z gabinetu, stali się świadkami walki między ochroną, uzbrojoną w broń długą a odpornymi na pociski robotami, które zabiły już kilku strażników i właśnie przygotowywały się do strzelania z ich broni, — Zginiemy tutaj! — zaczął jęczeć Krzysztof. — Nie ma co, wiejemy na powierzchnię! — wykrzyczał Rorsarch. — Za 20 minut spotykamy się przy reaktorze, zabierz co potrzebujesz i kogo potrzebujesz. Ale streszczaj się, ja spróbuję zamknąć szpital! Rorsarch wiedział, że nie ma innego sposobu, musiał zamknąć ochroniarzy w szpitalu przy pomocy awaryjnego kodu, który odcinał tę część schronu. Zmienił kiedyś kod w sekrecie przed Steinmanem, który wydawał się wariować coraz bardziej z każdym kolejnym dniem. Podbiegł do głównej grodzi i uruchomił tryb awaryjny po czym wpisał kod 4724. Gródź zaczęła powoli opadać w dół. Rorsarch przeturlał się pod nią i pobiegło do swojego pokoju. Zabrał zapasy, trochę lekarstw i płaszcz z kapeluszem. Kiedyś, kiedy przeglądał magazyn w poszukiwaniu starych gazet, znalazł pudło komiksów. Rozdał je w świetlicy, ale jeden z nich sobie zatrzymał. Brakowało strony tytułowej, fabuła opowiadała o życiu suberbohaterów w alternatywnych Stanach Zjednoczonych w latach 80. XX wieku. Wśród nich pojawił się socjopata imieniem Rorschach. Nosił płaszcz sięgający do kolan, kapelusz i maskę z plamami doktora Hermana Rorschacha. O dziwo, zidentyfikował się z nim i zaczął poszukiwania stroju, -220- który by go upodobnił do jego komiksowego odbicia. Płaszcz zdobył od jednego ze starszych mieszkańców schronu, który miał go na sobie kiedy zaczęła się Wojna. Kapelusz znalazł kiedyś pod łóżkiem w klinice. Nie wiedział, skąd się tam wziął, ale to znalezisko bardzo go uradowało. Chciał zrobić sobie maskę, z opowieści ojca, pamiętał że dziadek kiedyś przerobił graficznie jedną z plam, na pamiątkę jakiegoś wydarzenia, ale teraz nie było czasu na to, żeby odwzorowywać ten symbol. Zarzucił na siebie płaszcz, schował broń i nałożył kapelusz, po czym poupychał po kieszeniach zapasy i trochę przedwojennych pieniędzy. Popatrzył na zegarek i zorientował się, że nie działa. Klnąc, wybiegł i skierował się w stronę reaktora. Po drodze natknął się na kilka trupów. Żaden z nich nie wyglądał jak Krzysztof, więc biegł dalej. Nagle usłyszał metaliczny stukot i przed nim stanął robot. — Potrzebuję twojego mózgu. — zabrzmiał metaliczny głos. Robot był uzbrojony w jakąś rurę i stał może ze dwa metry od Rorsarcha. Ten impulsywnie sięgnął po broń i schylił się, kiedy nad nim przeleciała pchnięta z wielką siłą rura, która zapewne przebiłaby go na wylot. Strzelił na oślep kilka razy i zobaczył jak ze zbiornika zaczyna wylewać się płyn, który musiał odżywiać mózg, opracowany jeszcze przed Wojną, jak wynikało z notatek doktora. Robot jednak nie był tym zmartwiony, podniósł pojemnik, który od niego odpadł po tym jak Rorsarch strzelił i zamachnął się. Nigdy nie był pewien, co tak naprawdę się stało. Wiedział tylko, że raz wypalił z pistoletu. Najprawdopodobniej trafił robota w odpowiednik żuchwy, a ta wykonana ze złomu, rozpadła się i jej odłamki wbiły się w mózg i go poszarpały. Efekt był taki, że robot padł na ziemię. Rorsarch nie miał czasu na celebrowanie zwycięstwa, ruszył w stronę reaktora, gdzie znajdowało się awaryjne wyjście na zewnątrz, tak przynajmniej wynikało z tabliczki, która tam wisiała. Dobiegł do reaktora, gdzie czekał już Krzysztof z kradzionym karabinem. Był sam. Ktoś delikatnie stuknął go w ramię. Obejrzał się i zobaczył żołnierza w zielonym pancerzu. — Przepraszam, wzywają pana do namiotu dowodzenia. – powiedział nieco lękliwie. — A, już idę, zapomniałem. Wstał i ruszył w stronę zielonej płachty, gdzie zgromadziło się kilku wysokich rangą dowódców i przyjezdny generał z Kutna. — Widzę, ze mamy już komplet. Panowie, — generał rozwinął po stole mapę okolicy z zaznaczonymi kilkoma punktami. – oto plan operacji „Wyrzutnia’’. * Na mapie zaznaczono niebieską chorągiewką Inowrocław a czerwoną Piłę. — Pięć godzin temu uzyskaliśmy informacje, dotyczące dwóch głowic o których doniósł nam jeden z naszych wolnych strzelców, a obecny tu Rorsarch. W Pile znajduje się stara baza wojskowa, w której znajdowały się zdemontowane rakiety nośne dla takich ładunków, oraz ich wyrzutnie. Z pięciu silosów w stanie dobrym są -221- najprawdopodobniej trzy. Pięć godzin temu podjechało tam kilka ciężarówek, z których wysypali się naziści, potem przybyło kilka kolejnych. Zastanawia nas fakt takiego zmotoryzowania przeciwnika, ale nie to jest teraz ważne. Mamy do dyspozycji pięć kompanii Wojsk Federacji Polskiej, każda po pięćdziesięciu ludzi. Do tego trzy pięcioosobowe drużyny komandosów. Głównym celem operacji jest zabezpieczenie bądź neutralizacja głowic. Nie mamy pojęcia, jak wyglądają zabezpieczenia wrogiej strony, czym dysponują, ilu ich jest. Nasi zwiadowcy dostrzegli jednak dwie głowice, wywiezione ze Świecia, więc musimy je odbić. Pogoda jest po naszej stronie, mróz i śnieg wycofały się już na północ. Musimy jednak działać szybko, za trzy godziny w Inowrocławiu zaczyna się przegrupowanie i załadunek wojsk na transportery, pięć godzin później chcemy już rozpocząć operację. Baza na nasze szczęście znajduje się po wschodniej stronie Gwdy, nie będziemy musieli przeprawiać się przez rzekę. Oto mapy miasta dla was – rzucił na stół kilka materiałowych futerałów, zawierających szczegółową mapę Piły – jako że jesteście dowódcami polowymi. Wyjął większą kopię tejże mapy i położył na stole. — Nadjedziemy od ulicy Bydgoskiej, zatrzymamy się przy Sobieskiego. Baza otoczona jest ulicami Bydgoską, Podchorążych, Kossaka i Kasprzaka. Planujemy przedzierać się przez gęstą zabudowę po prawej stronie ulicy. — To trochę ryzykowne, — przerwał Rorsarch. – kilku snajperów szybko i skutecznie zmniejszy liczbę naszych żołnierzy. — Problem w tym, że po lewej stronie, gdzie chcemy zaparkować i rozpocząć działania, jest otwarta przestrzeń. Jeszcze gorzej dla piechoty. Plan polega na przedarciu się przez te uliczki i dotarciu do torowiska, równoległego do ulicy Kasprzaka. W zaznaczonym na waszych mapach miejscu znajduje się brama do bazy wojskowej, najsłabszy punkt. Zadaniem pierwszej drużyny komandosów jest jej wysadzenie i udostępnienie drogi do naziemnej części kompleksu. Od tego momentu rozpoczyna się faza druga operacji. Macie tam odręczne mapy bazy, mniejszą wersję tej. – wyjął na stół odręczną tym razem mapę instalacji wojskowych. – Jaskrawy zielony pasek to brama, dwa czarne kwadraty po bokach to budki strażnicze. Będzie to najprawdopodobniej pierwsze schronienie przed wrogim ogniem. Brudnozielony kwadrat to plac, na którym znajduje się aktualnie kupa złomu i innego śmiecia. Na szaro zaznaczone są budynki natomiast te czerwone to najważniejsze dla fazy trzeciej. Celem fazy drugiej jest przebicie się tu – wskazał palcem znak X obok kilku czerwonych kropek. Jest to najprawdopodobniej jedyna droga do podziemnego centrum sterowania silosów, które znajduje się powyżej. Pięć kropek na lewo to otwory wyrzutni nie mamy pojęcia, które są sprawne. Trzecia faza należy do pana, panie Rorsarch i dwóch drużyn komandosów. — Erm, że co? Nie podpisywałem umowy o pracę. – zaprotestował Rorsarch. — Współpraca z Federacją była jednym z punktów umowy ustnej, na którą wyraził pan zgodę. Otrzymuje pan za to wypłatę i mieszkanie, jeżeli pan odmówi, zażądamy zwrotu. — Kurwa. – ze zrezygnowaniem zakończył spór Rorsarch. -222- — Skoro mamy już załatwioną tę kwestię, przejdźmy do fazy trzeciej. Kiedy dostaniecie się do windy, zjedziecie do podziemnej części kompleksu. Wiemy o niej tylko tyle, że powinniście dostać się do centrum sterowania pociskami i zabezpieczyć je. W tym czasie opanujemy sytuację na powierzchni i ześlemy posiłki na dół. Obu drużynom przydzielimy technika, który będzie w stanie zneutralizować ładunki bądź zakłócić procedury wystrzelenia. Mamy zamiar oprzeć się w pełni na zaskoczeniu i liczyć na to, że nie są przygotowani do obrony. Nie mamy pojęcia na temat stanu gotowości rakiet do wystrzelenia, ani tego gdzie są wycelowane. Jak tylko dowiedzieliśmy się o miejscu przebywania głowic zmobilizowaliśmy wszystkie jednostki jakie mieliśmy pod ręką. Mam nadzieję, że spotkamy się w tym samym składzie za dziesięć godzin. Rozkazy dotyczące odpowiednich kompanii zostaną rozdane dowódcom w trakcie podróży. Ciężarówki odjeżdżają za dwadzieścia minut. Rorsarch wyszedł z namiotu, wciąż przeklinając w myślach, że jednak nie wypytał o szczegóły, kiedy zgadzał się mieszkanie w zamian za publikację swojego wizerunku. Wszedł do ciężarówki, w której jako świeżo upieczonemu dowódcy, przysługiwało mu miejsce obok kierowcy. Do tej operacji zmobilizowali chyba wszystkie dostępne pojazdy, gdyż transport blisko trzystu osób nie należał do najłatwiejszych zadań. Inowrocław nie leżał zbyt daleko, jednak Rorsarch czuł się zmęczony i postanowił się zdrzemnąć, mając nadzieję, że wyrzuty sumienia, które zaczynały znów o sobie dawać znać, ustąpią. Nie wiedział, czemu Krzysztof stał sam przy reaktorze. Nigdy go o to nie spytał. Stał tam z karabinem i nerwowo bawił się jego zamkiem. — Jasna cholera, ile można czekać! Myślałem, że już nie żyjesz! — krzyknął łamiącym się głosem. — Udało mi się rozwalić jedną z tych maszyn. — powiedział dumnie Rorsarch. — To na nic, popatrz tam. — Krzysztof wskazał na małe okienko, które pokazywało hol szpitala, teraz zawalony ciałami, z których część miała otwarte czaszki, które teraz ziały pustką. — O, to skurwiel. — tylko te słowa przeszły mu przez gardło. Nagle chciał tam wrócić, wrócić i go zastrzelić. Już chciał to zrobić, kiedy Krzysztof krzyknął: — Jak chcemy stąd wiać, to się nie gap, tylko mi tu pomóż. Krzysztof mocował się z drzwiami, a Rorsarch wyrwany z tego otumanienia, zaczął myśleć. Nagle wymyślił. — To na nic. Drzwi otworzą się tylko jeśli reaktor będzie w stanie zagrożenia. — Czyli to koniec. — Krzysztof usiadł zrezygnowany. — Skończymy jako jakieś roboty. Ale ja się nie dam. — zdjął buta, założył duży palec na spust i włożył lufę karabinu do ust. — Tobie radzę to samo, przynajmniej umrzesz jako człowiek. — Czekaj! Wiem jak rozregulować reaktor! — przerażony Rorsarch rzucił się w stronę przyjaciela i wyrwał mu karabin z ust. — Daj mi magazynek od swojego karabinu, zrobimy małą bombę i uszkodzimy chłodzenie. Otworzy to grodzie awaryjne a przy okazji rozwali reaktor i doktorka! -223- — Tutaj są jeszcze ludzie, na wyższych poziomach! — Krzysztof zaoponował. — Eksplozja ich też zabije! — Wolisz, żeby oni zginęli jako ludzie, czy jako maszyny? I tak ich nie ocalimy, nie otworzysz głównej grodzi inaczej niż w trybie awaryjnym! Obaj wiedzieli, że to jedyna możliwość, w której uchodzą z życiem. Krzysztof, zrezygnowany, podał mu magazynek. Rorsarch zaczął grzebać w szafkach i znalazł zapalniki czasowe, stosowane do konserwacji reaktora termojądrowego, dzięki którym można było ustawić ręcznie opróżnienie dowolnej komory, bez potrzeby zmagania się z komputerem, który zawsze traktował to jako zagrożenie i nie opróżniał komór paliwowych. Rorsarch do drucików podłączył materiał wybuchowy, który dał mu też Krzysztof i połączył z pociskami, których odłamki powinny uszkodzić przewody chłodzące. Zbiegł na dół i zastanawiał się, na ile ustawić minutnik, kiedy usłyszał strzały i krzyk: „Idą po nas!”. Ustawił na trzydzieści sekund i pobiegł do góry. Ledwo wbiegł, a na dole rozbrzmiał huk eksplozji. Po chwili wszystko zaczęło buczeć, reaktor zaczynał się przegrzewać. Dwa roboty szły po mostku, który oddzielał je od Rorsarcha i Krzysztofa, kiedy za nimi rozległ się zgrzyt i przejście awaryjne się otworzyło. — Biegnij! Ja jakoś zablokuję przejście, żeby nie poszły za nami! — krzyknął Rorsarch. Krzysztof wykonał jego polecenie, choć jeszcze zanim wszedł do środka, przez chwilę strzelał do robotów. Rorsarch zaczął się gorączkowo zastanawiać, jak zatrzymać roboty. Były już w połowie mostka, niemal dochodziły do reaktora, wypełnionego plazmą. Plazma! To jest to! Ta myśl przyszła niespodziewanie, Rorsarch podbiegł do wejścia awaryjnego, odwrócił się i wycelował w ścianę jednej z komór. Liczył na to, że nie jest tak gruba, żeby nie przepuścić pocisku. Strzelił i natychmiast się odwrócił i zaczął wspinać się po drabince. Poczuł falę ciepła na swoich stopach i zobaczył, że drabinka się topi. Zaczął wspinać się z niesamowitą szybkością, niemal doganiając Krzysztofa. — Streszczaj się, gruba bambaryło! Musiałem przestrzelić reaktor, drabinka się topi! Krzysztof posłuchał i wspinał się coraz szybciej. U góry właz otworzył się samoistnie, był jednak przykryty warstwą piachu i ziemi, która wsypała się do środka. Kiedy wyczołgali się na zewnątrz, panowała tam noc. I całe szczęście, pomyślał Rorsarch, bo w dzień mogliby oślepnąć. Zatrzasnęli właz i pobiegli przez ruiny miasta w stronę głównego wejścia, kiedy grunt pod stopami zadrżał, a kilkadziesiąt metrów za nimi w górę wystrzelił snop piachu, ziemi, metalowych fragmentów reaktora i ludzkich szczątek. Strop schronu zatrzymał większość energii, zanim się rozerwał. Dwójka podróżników padła na ziemię, powalona siłą eksplozji. Wiedzieli, że nie ma już sensu iść do głównego wejścia, promieniowanie w schronie i okolicy reaktora musiało właśnie przekraczać wszelkie normy. Wstali i biegli jak szaleni przed siebie, byle tylko opuścić strefę eksplozji. Ciężarówka zatrzymała się, wyrywając go z zamyślenia. Przyjechali do Inowrocławia, gdzie czekały już pozostałe jednostki wojskowe, zaczęto je -224- przegrupowywać i zasilać żołnierzami, którzy przetrwali szturm na Bydgoszcz, natomiast dowódców zaciągnięto na kolejną naradę. Tematem tej była mapa Piły i trasy poszczególnych kompanii. — Cztery kompanie przejdą się sektorem mieszkalnym i oczyszczą go, żeby nic nie przeszkodziło w dotarciu do kompleksu. Piąta pójdzie prosto pod bazę i wysadzi mur, aby umożliwić ewakuację ludzi z silosów po wykonaniu zadania. Ciężarówki podjadą i zabiorą was stamtąd. Mamy trzy drużyny Sokołów, Maltański idzie z czwartą kompanią, pozostałe dwa z ich dowódcą razem z trzecią. Dokładne trasy są wyznaczone na mapach, które otrzymaliście. Otrzymacie zaraz zestawy łączności krótkofalowej. Jeśli chodzi o wydostanie się z podziemnej części kompleksu, ci którzy będą w silosach muszą skierować się do podziemnego magazynu. Znajduje się obok planowanego wyłomu w murze, więc wydostaniecie się tamtędy. Jeśli coś pójdzie nie tak, pozostaje wam winda którą tam wjechaliście. Zaraz dostaniecie przydział techników i ciężarówek. To wszystko, rozejść się. Chwilę potem przybył jakiś żołnierz, który wręczył Rorsarchowi małą słuchawkę i mikrofon. Wpiął mikrofon do płaszcza a słuchawkę włożył do ucha i wsiadł do wyznaczonego pojazdu. Ruszyli po blisko godzinie reorganizacji. Większość podróży przespał, mimo dręczących go koszmarów związanych z Bydgoszczą. Było późne popołudnie, gdy dojechali do miasta. Jak niemal każda opuszczona metropolia, Piła była lekko napromieniowana i zrujnowana. Wraki samochodów niszczały powoli, stojąc w odwiecznych korkach. Ciężarówki zatrzymały się na małym placyku i błyskawicznie wysypali się z nich żołnierze. Wszyscy udali się na swoje pozycje i rozpoczęli powolny marsz pomiędzy wrakami i fragmentami gruzu. Pierwsze strzały padły zaraz po wejściu w labirynt uliczek. Pomimo obaw Rorsarcha, nie było snajperów, jednak szybko pojawiły się kilkuosobowe posterunki nazistów, schowane za przygotowanymi uprzednio umocnieniami. Pierwszy kontakt z przeciwnikiem nawiązali zaraz po rozwinięciu odpowiedniego szyku. Rorsarch szedł prawą stroną ulicy, razem z blisko połową żołnierzy, reszta szła po lewej. Kilka strzałów oddanych znienacka zza wraku samochodu, który okazał się małą fortecą, zmniejszyło stan osobowy o dwóch żołnierzy, powodując jednocześnie rozsypkę formacji. Wszyscy kryli się za samochodami albo większymi kawałkami gruzu, jednocześnie na ślepo strzelając w stronę nazistów. Po chwili odgłosy strzałów opanowały całą dzielnicę. Pierwsza kompania przeszła za zakręt, natomiast trzecia, którą dowodził Rorsarch, utknęła na następnym zakręcie. — Tu Rorsarch do Jedynki, jedynka zgłoś się. — Tu Jedynka, zgłaszam się. — Potrzebujemy wsparcia, silnie umocniona wroga pozycja — Odmawiam, sami nie możemy się przebić dalej. – głos ze słuchawki pogrzebał wszelką nadzieję. Bardzo szybko kanał radiowy wypełnił się raportami o zatrzymaniu akcji. Skrzyżowania i część zakrętów była obsadzona małymi załogami, ale o potężnej sile -225- ognia. Rorsarch siedząc za samochodem i starając się strzelać, przyzwał gestem dowódcę komandosów, który krył się za załomem budynku. — Nie przejdziemy dalej! – powiedział Rorsarch, starając się przekrzyczeć odgłosy strzałów. – Powiedz swoim ludziom, żeby rozejrzeli się za studzienkami kanalizacyjnymi. — Rozkaz! Po chwili znaleźli właz, który znajdował się pod małym samochodem osobowym. Podłożyli pod niego granat i usunęli przeszkodę. Obie drużyny weszły do kanału, Rorsarch wyznaczył człowieka mającego go zastąpić na górze i wszedł za nimi. * W podłużnej tubie kanału nie płynęła już woda, co ułatwiało przemieszczanie się. Wszechobecną ciemność rozjaśniały noktowizory, ujawniające zaskakująco dużą ilość szczątek. Idąc i oznajmiając swoją obecność chrupaniem pod butami, szli w stronę wrogiego posterunku, mając nadzieję, że znajdą tam wyjście. Sygnał radiowy zamarł i nie byli w stanie skontaktować się z powierzchnią. Nagle potężny jęk zaczął nieść się kanałem, który zaczął drżeć i się walić. Za nimi zawaliło się dno tuby i byli zmuszeni do wędrówki w jedną stronę. Wszyscy wycelowali broń przed siebie i idąc niemal gęsiego, zmierzali w głąb, zastanawiając się, co to było. Nagle prowadzący się zatrzymał i powiedział: — Szefie, powinien pan to zobaczyć. Na dnie przed nim leżała wpinka w kształcie faszystowskiej swastyki, a obok miotacz ognia i coś, co przypominało nogi człowieka. Cokolwiek napadło tego człowieka, oddzieliło jego górną część ciała od dolnej. I to bardzo szybko i na dodatek niedawno, gdyż krew nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć na ścianach i leniwie spływała na posadzkę. Rorsarch podniósł miotacz i założył zbiornik paliwa na plecy, jednocześnie starając się nie myśleć, co grasuje w kanale. Szli już dobre pięć minut i zapewne minęli już zakręt, jednak nigdzie nie było wyjścia. Szczątek było czasem więcej, czasem mniej, jednak od jakiegoś czasu na ścianach pojawiała się dziwna, zielona maź, która wyglądała na żywy organizm. Nagle kanał znowu zadrżał i spod ziemi wybiła macka, która stała się błyskawicznie celem ataku. Przysmażona przez miotacz, skręciła się i zastygła, jęk znów wypełnił kanał. Rorsarch spojrzał w dziurę, z której wyszła macka i zauważył niesamowicie dużą ilość zielonej mazi oraz macek. Nie chcąc ryzykować, ponaglił wszystkich do marszu. Po blisko pięciu minutach, zauważyli drabinkę oraz właz, prowadzący na ulicę. Natychmiast podbiegli do niego i chcieli się wspiąć, gdy grunt pod nimi zadrżał i rozwarł się, ściągając ich na niższy poziom. Pojawiły się kolejne dwie macki, które tym razem zaatakowały od razu, porywając jednego z techników, który krzycząc z przerażenia, został na ich oczach rozerwany na pół. Druga macka starała się porwać jednego z komandosów, który zachował zimną krew i napakował ją ołowiem, przy pomocy swoich kompanów. Pierwsza macka rzuciła zwłokami o ścianę i zaczęła kierować się w stronę Rorsarcha, który przy pomocy -226- palnika zadał ból istocie, która mogła je wypuszczać, co potwierdził potężny ryk. Niższy poziom był pełen rozwidleń, jednak gdzieś musiało znajdować się wejście na wyższą kondygnację. Nieoczekiwanie złapał sygnał radiowy. — Tu Jedynka, jesteśmy koło bazy. Jest silnie broniona, nie podejdziemy do bramy. — Tu Piątka, ewakuacja zabezpieczona. — Tu Dwójka, nie możemy się przebić. — Tu Czwórka dochodzimy do bazy. — Trójka, zgłoś się. — Tu Rorsarch, jesteśmy w kanale, straciliśmy technika. — Co z twoją kompanią? — Wyznaczyłem dowódcę na moje miejsce, nie mają kontaktu radiowego. — Do wszystkich, baza jest zbyt silnie broniona, nie damy rady się dostać bez potężnych strat. Spróbujemy osłabić ich obronę, jednak w tym czasie musimy spróbować dostać się do centrum sterowania GeoDefu. Jeśli system wciąż działa, to może być nasza szansa. Był umieszczony w podziemnym centrum zarządzania kryzysowego, Rorsarch, musicie przeszukać kanały i znaleźć to centrum. — Póki co, to coś próbuje nas zjeść. Trzaski zagłuszyły odpowiedź, jednak mieli nowe zadanie do wykonania. Streścił szybko sytuację podkomendnym i wypatrując kolejnych macek, szli powoli przed siebie. Zielona maź na ścianach występowała w coraz większych ilościach, zaczynała też zajmować posadzkę. Kolejna macka przypełzła niemal niezauważona po zielonym pokryciu ceglanej tuby, starając się złapać za nogę któregoś z nich. Na szczęście były bardzo wrażliwe i nawet mocniejsze kopnięcie wytrącało je z równowagi. Kanał powoli się poszerzał i w pewnym momencie stanęli przed sporych rozmiarów podziemną halą, pokrytą w całości zieloną tkanką, natomiast na przeciwległym końcu znajdował się jakiś otwór, z którego wystawały macki, powolnie pełznące w kierunku intruzów. Ziejąc w ich stronę ogniem, Rorsarch zauważył jakiś szyld, jednak pokrycie zieloną mazią było zbyt wielkie, aby go odczytać. Jedyna droga wiodła w głąb tego otworu, który zapewne kiedyś był wejściem. W środku znajdowało się kilka pomieszczeń i kolejne macki, które szybko zostały wypalone. Niedziałająca winda zmusiła ich do podróży schodami, które jak się okazało miały własny ekosystem. Oprócz macek i zielonej tkanki, znajdowały się tam małe stworzenia, przypominające wyglądem żaby, jednak jak tylko zauważyły ludzi, zaczęły pluć w nich jakimś świństwem, które niemal spaliło pancerz jednego z komandosów. Wycofali się do góry i przy pomocy kilku granatów, oczyścili sobie przejście. Bez wrogich im żab, zeszli na sam dół, skąd wydawały się wydostawać macki, których kilka odstrzelili po drodze. Na najniższym poziome znajdowało się duże laboratorium, w którym egzystował gigantyczny robak. Wypełniał niemal całą halę laboratoryjną, mającą blisko trzy metry wysokości i pięć szerokości, nie wspominając o długości. Jego otwór gębowy był zamknięty, natomiast nad nim znajdowało się sześć gigantycznych, mięsistych macek, rozmieszczonych po trzy na stronę. Nie przypominały one tych, z którymi walczyli w trakcie przemieszczania się tutaj, takie -227- wyrastały prosto z ciała robaka, zbudowanego z tej samej zielonej tkanki, która ozdabiała kanał. Otwór gębowy się rozwarł i potężny jęk wyrwał się z gardzieli potwora. Jednocześnie spoczywające w bezruchu gigantyczne macki, uaktywniły się i zaczęły ostukiwać całe pomieszczenie. Wtedy Rorsarch zrozumiał, że mutant nie widzi a kieruje się albo dźwiękiem albo dotykiem swoich macek. Podniósł jedną z wielu porośniętych tkanką kolb i rzucił nią o ścianę. Niemal natychmiast trzy macki uderzyły w nią z ogromną siłą, powodując jej zniszczenie i zawalenie się. Rozbiegli się po hali, jednocześnie rzucając podnoszonymi przedmiotami, dezorientując przeciwnika. Rorsarch schował się z jednym z komandosów za jakąś wielką lodówką i wpadł na pomysł pokonania robala. — Masz granaty zapalające? – powiedział po cichu do swojego kompana. — Mam dwa. – również szeptem odparł komandos. — Słuchaj, przekaż na waszej wewnętrznej częstotliwości, że jak tylko zmuszę go do otwarcia gęby, wrzucicie tam tego jak najwięcej. — Okej. Rorsarch wychylił się zza lodówki i celnym strzałem z karabinu trafił potwora w mięsistą mackę, co spowodowało otwarcie otworu gębowego. — Teraz! – krzyknął i po chwili swąd napalmu i palonej tkanki wypełnił pomieszczenie, razem z agonalnym jękiem mutanta. Ociężałe cielsko legło na podłodze, natomiast macki zesztywniały i padły obok dogasającego ciała. Kompleks musiał być kiedyś laboratorium, wskazywało na to wyposażenie poszczególnych pomieszczeń. W jednym z nich znaleźli kilkanaście nieudanych eksperymentów genetycznych a właściwie ich szkielety. Najprawdopodobniej mutant przypominający Sarlacca był jednym z eksperymentów, bądź powstał już po opuszczeniu kompleksu. Znaleźli sterty dokumentów zawierających opisy doświadczeń, jednak nigdzie nie było jakiejkolwiek mapy kanałów bądź kompleksu. Dopiero na jednej z niepokrytych mazią ścian, umieszczona była tabliczka z planem ewakuacyjnym i zamieszczonym wyjściem z kompleksu na powierzchnię. Zauważyli kilka odchodzących ścieżek, z czego jedna została oznaczona jako ‘zabroniona dla użytkowników cywilnych’. Podejrzewając, że ta ścieżka prowadzi do centrum zarządzania, postanowili się nią udać. Opuścili kompleks, gdy nagle jeden z komandosów przewrócił się i zaczął z ogromną prędkością zmierzać do wnętrza kompleksu. Z wrót wystrzeliła macka, która rozerwała go wpół przy użyciu drugiej. Rorsarch błyskawicznie wystrzelił płomieniem z miotacza, jednocześnie biegnąc do tyłu. Nagle ogień wygasł a pojemnik zrobił się niezwykle lekki. Rzucił go w stronę macek i uciekał przed nimi razem z resztą ludzi. Po chwili biegu zobaczyli potężne wrota, podtrzymywane przez jakieś siłowniki. Wbiegli za nie i rzucili granaty pod podrdzewiałe podpory. Eksplozja usunęła je i wrota opadły, miażdżąc macki, które zdołały się wśliznąć. Trafili do jakiegoś bunkra, który był opustoszały, jednak mieniące się w oddali czerwone światło świadczyło o tym, że awaryjne zasilanie działa. Większość lamp była stłuczona, jednak im głębiej, tym więcej ich było. Weszli do sali, w której znajdowało się kilkanaście ekranów, z czego tylko jeden działał. Technik podszedł do niego i aktywował go. Pojawił się ekran z napisem GeoDef i -228- znakiem programu, przedstawiającym państwa Wspólnoty Siedmiu na tle tarczy, nad którą znajdował się sztuczny satelita. Po chwili wyskoczył ekran diagnostyczny. ‘Tryb awaryjny Rozpoczynam skanowanie sieci naziemnej Brak sygnału od pozostałych placówek Rozpoczynam skanowanie sieci radiowej Brak odpowiedzi Rozpoczynam diagnostykę systemu orbitalnego Komplet 1 Brak odpowiedzi Komplet 2 Brak odpowiedzi Komplet 3 Uszkodzenie krytyczne instalacji; Sprawnych dział: 0/23 Komplet 4 Uszkodzenie instalacji; Sprawnych dział 3/23 Komplet 5 Brak odpowiedzi Komplet 6 … … … Diagnostyka systemu zakończona. Przedstawić raport?’ Technik wpisał odpowiednie polecenie i po chwili zobaczył animację kuli ziemskiej i zaznaczony obszar działania trzech sprawnych baterii laserowych. Komplet 4 obejmował środkową Europę, więc można było mówić o szczęściu. Wpisał polecenie dotyczące diagnostyki tego kompletu. ‘Rozpoczynam szczegółową diagnostykę Kompletu 4 Sprawnych dział: 3/23 Poziom mocy w sprawnych instalacjach: 100% Sprawność czujników termicznych … UWAGA! BRAK JAKICHKOLWIEK URZĄDZEŃ AUTOMATYCZNIE NAPROWADZAJĄCYCH! Sprawność połączenia z bazą: 89% Czy chcesz przejść na sterowanie manualne?’ — Rorsarch, nie damy rady zestrzelić głowic. Nie jesteśmy w stanie namierzyć rakiety, która może stąd wystartować. – Zrelacjonował technik. — Dałoby radę wystrzelić do dowolnego punktu naziemnego? — Tak, możemy chyba odpalić sterowanie ręczne. Sprawdzę jeszcze. Technik wprowadził odpowiednie polecenie na konsoli i ekran zniknął, po czym pojawiła się interaktywna mapa Wspólnoty i duży celownik. — Zmagazynowanej energii starczy na jakieś trzy–cztery strzały. — Jaki będzie zasięg rażenia? – spytał Rorsarch. — System był zaprojektowany na jak największą celność i małe uszkodzenia w zasięgu większym niż kilometr od celu. Wiązki są dość cienkie, ale powodują podniesie temperatury do olbrzymich wartości i stopienie a następnie eksplozję ładunku konwencjonalnego w bombie atomowej a przy mniejszym szczęściu również eksplozję materiału rozszczepialnego. — Jakiej mocy mogły być skradzione bomby? -229- — Maksymalnie 300 kiloton. Większe bomby były odpalane od razu, te ładunki były stosowane jako rezerwy. — Da się radę nawiązać kontakt z górą przy pomocy tutejszych urządzeń radiowych? — Spróbuję. Technik zaczął grzebać w jakimś nadajniku, a Rorsarch na znalezionej na półce mapce okolicy zaczął kreślić spore koła. Zauważył to jeden z komandosów i nagle pojął jego plan. — Zamierzasz stopić silosy i bomby? — Tylko jeśli nie uda się nam wedrzeć do bazy. Spokojnie, przeżyjemy. Bunkier jest ulokowany kilka kilometrów od planowanego epicentrum, tak wynika z mapy którą znalazłem. W promieniu 10 kilometrów od bazy będzie już bezpiecznie w momencie eksplozji. Poza tym będziemy poza miastem, kiedy to się zacznie. — Ale jak my się stąd wydostaniemy? Eksplozja spowoduje skażenie terenu. Nie zdążymy wybiec stąd. — W tym schronie jest coś, co nam pomoże w szybkiej ucieczce. Na razie musimy skontaktować się z powierzchnią. Ja pójdę sprawdzić to coś. Rorsarch poszedł w kierunku windy i pojechał na najwyższy poziom, a następnie przeszedł do garażu. Znalazł tam to, o czym była wzmianka w mapie na podłodze, napisana odręcznie na jej odwrocie. Przykryta brezentem najprawdziwsza w świecie ciężarówka, do tego zatankowana. Sprawdził jeszcze stan podnośników, które miały wynieść ją na powierzchnią i działanie wrót. Wszystko wskazywało na to, że działają, więc wrócił do windy. Po drodze zatrzymał się jednak na kolejnym poziomie i wszedł do zbrojowni. Nie było tam wiele sprzętu, jednak znalazł kilka opakowań naboi energetycznych, które pasowały do jego zdobycznego pistoletu. Schował je w płaszczu i zjechał na dół. Technik zmajstrował radio i nawiązał łączność z dowództwem operacji. — Tu Rorsarch, jesteście w stanie dostać się do bazy w najbliższym czasie? Przez trzaski przedarła się odpowiedź. — Nie damy rady … obrona jest zbyt silna … — Rozpocznijcie ewakuację, zniszczymy silosy w inny sposób. — Bierzesz to na siebie … coś się stanie to ty za to … — Ile potrzebujecie czasu? — Dziesięć do … minut. — Zrozumiałem, za piętnaście minut zniszczymy silosy. — Przyjąłem, bez... KUUUUUUUURWA! Co to jest? – rozległ się krzyk w głośniku. — Co się stało? — Rorsarch, coś dziwnego wybiło spod powierzchni ziemi, jakieś macki. — Ewakuujcie się natychmiast, powtarzam natychmiast. — Czekamy na was godzinę, dwadzieścia kilometrów od punktu startowego. Do zobaczenia. -230- Wychodziło na to, że Sarlacc przeżył i właśnie demonstrował swój gniew na powierzchni miasta. Spytał technika, czy można ustawić opóźnienie strzałów. — Tak, w trybie manualnym do dziesięciu minut. — Ustaw trzy strzały na silosy i ten niepewny jeden na dzielnicę mieszkalną. Odpalisz liczniki jak będziemy stąd wychodzić. Reszta niech idzie już na górę i sprawdzi garaż, a następnie odpali ciężarówkę i przygotuje się do ucieczki. — Ciężarówkę? – spytał jeden z żołnierzy. — A czym chciałeś uciekać? Piechotą? – spytał ironicznie Rorsarch. Komandosi pobiegli do windy, a technik zaczął wprowadzać polecenia. Nagle przywołał do siebie Rorsarcha. — Udało mi się uzyskać obraz rzeczywisty z satelity. Jak rozumiem, mam celować w Sarlacca? — Tak, wal w norę z której wychodzi. I przy okazji spróbuj trafić idealnie w silosy. Obraz na monitorze przedstawiał olbrzymie macki i cielsko potwora, powoli wydostające się z podziemnej nory, w międzyczasie masakrując okolicznych ludzi. Tymczasem w bazie wojskowej panowało ogromne zamieszanie, a naziści szykowali się do ucieczki. Rorsarch kazał uruchomić sekwencję i pobiegł przywołać windę. Pojechali do góry, gdzie czekała już odpalona ciężarówka. Rorsarch usiadł obok kierowcy i zaczęli powoli wznosić się na aktywowanej zdalnie rampie. Wrota otworzyły się i zrównali się z gruntem. Kierujący pojazdem ruszył natychmiast, jadąc okrężną drogą, którą wypatrzył na mapie. Miasto powoli zapadało się, z powodu działalności gigantycznego mutanta, który niszczył budynki przy pomocy swoich macek i powoli asymilował asfalt i gruz, pokrywając go zieloną mazią. Rorsarch spojrzał na zegarek – mieli jeszcze osiem minut, aby oddalić się od epicentrum. Jechali z szaleńczą prędkością, jednak wraki samochodów na drogach były olbrzymim utrudnieniem, a na chodnikach zalegał gruz. Mimo tego jakoś lawirowali między przeszkodami i dotarli do bazy wojskowej, gdzie właśnie wyjeżdżały wrogie ciężarówki. Nie czekając zbyt długo, żołnierze z tyłu samochodu zaczęli strzelać do nich, zatrzymując część z nich we wrotach. Samochód skręcił i zobaczyli gargantuiczne cielsko Sarlacca. Ciężarówka zaczęła się ślizgać na zielonej mazi, produkowanej przez potwora w gigantycznych ilościach. Jedna z macek ich spostrzegła i zaczęła miarowo uderzać w okolicy jadącego pojazdu. Wyrzucili kilka granatów, które spowodowały zawalenie się jednego z budynków, dzięki czemu uwaga mutanta na chwilę zwróciła się ku hałaśliwej eksplozji. Wykorzystali to, aby przejechać do końca ulicy i dostać się na normalną drogę. Teraz jechali z pełną prędkością, pragnąc uciec przed pewną eksplozją. Byli już w bezpiecznej strefie, gdy nagle niebo zaświeciło się na różowo i we wstecznym lusterku Rorsarch zauważył krótki błysk, a następnie kolejny. Ziemia zadrżała, z kolejnym błyskiem drżenie wzmogło się. Nagle huk eksplozji został zagłuszony przez jęk, który sprawił, iż lusterko i szyba pękły. Więc starczyło mocy na czwarty strzał i Sarlacc właśnie płonął, a grzyb atomowy, który pojawił się nad miastem upewnił komandosów o powodzeniu misji. Fala uderzeniowa nie była zbyt mocna i jedynie szarpnęło nieco samochodem. Dwa grzyby wzniosły się już wysoko nad miasto i zaczynały się rozwiewać. Dojechali do -231- polowego centrum dowodzenia, zamienionego na szpital. Wszyscy wpatrywali się w stronę miasta, które stało się kolejną ofiarą atomowego holokaustu. Powoli zaczynało budzić się sumienie Rorsarcha, stłumione przez instynkt samozachowawczy i chęć przetrwania. Wiedział, że dziś nie prześpi nocy, chociaż był potwornie zmęczony. * Operacja wojskowa odbiła się szerokim echem w społeczeństwie Federacji i Rorsarch z komandosami zostali okrzyknięci bohaterami. Tyle przynajmniej dowiedział się, kiedy wrócił do Torunia, wciąż szargany przez swoje sumienie, jednak nie dawał tego po sobie poznać. Jego kwatera była nienaruszona, znalazł tylko świeże zapasy w lodówce i nową kuchenkę. Podgrzewał obiad, zastanawiając się nad drugą dużą operacją, którą planował sztab wojskowy Federacji, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzył i wpuścił Jerzego do środka, jednocześnie natychmiast biegnąc do kuchni i wyłączając gaz. Usadowił gościa w fotelu i zaczął rozmowę. — Witaj, co cię do mnie sprowadza? – spytał polskiego imiennika Bonda. — Mam pewne ciekawe informacje dotyczące przyszłych operacji sił Federacji. Rzecz jasna są tajne, ale chyba nikomu nie powiesz? — Nie mam nawet komu. – roześmiał się Rorsarch. — To dobrze, słuchaj. Lada dzień wyznaczą nagrodę za znalezienie leża Zdziczałych. Ostatnio zaczęli dawać się we znaki karawanom, po tej całej wojnie o Bydgoszcz, przeniosły się chyba tutaj. Oprócz tego szykują się do czegoś dużego związanego z Trójmiastem, podobno kilka dni przed Wojną przybił tam statek z Kanady z jakąś tajną bronią. No i największa i sekretna operacja. Wiem tylko, że szykuje się coś dużego, bo z każdym dniem mobilizują coraz więcej ludzi. Niby chcą ustalić stałą liczebność armii, ale ja w to nie wierzę. Zaczęli nawet dzielić się bronią energetyczną. A kilka dni temu jeden z podróżników w barze, chwalił się, że widział jakiegoś robota i że musiał przed nim uciekać. Dosłownie chwilę później wpadł tam patrol i zabrali go stamtąd. Od tego czasu nikt głośno nie mówi o żadnych robotach, bo to chyba wrażliwy temat. Zastanawia mnie tylko, czemu nagle przypomnieli sobie o Trójmieście. Zapuścili się tam tylko raz, w celach badawczych, potem nikt nie chciał ruszać się na to zamrożone zadupie. — Widocznie potrzebują tej tajnej broni. Zdradzę ci, że też spotkałem się z tymi robotami i to chyba one są powodem tego zamieszania. A co do Zdziczałych, dzięki za informację, wyprzedzę konkurencję o kilka dni. — A i jeszcze jedno. To chyba tylko mit, stworzony ku pokrzepieniu serc, ale kto wie. Podobno magnat finansowy, który rozpoczął budowę tutejszego schronu, nie był jedyną osobą posiadającą taki pomysł. Ktoś kiedyś wspominał, że istnieje wiele prywatnych schronień, w których ludzie oczekują na lepsze czasy. Ktoś inny utrzymywał kiedyś, że komunikują się za pomocą Internetu, ale kto by w to uwierzył. — Zapewne to tylko bajka, ale to normalne. Ludzie będą tworzyć takie miraże, aby mieć do czego dążyć. W tym wypadku do spokojnego i wolnego od niebezpieczeństw -232- świata. Chociaż kto wie, jeśli istnieją, to pewnie mają swoje własne problemy. – odparł Rorsarch, klasyfikując tę opowieść jako kolejny mit. — Pewnie masz rację, ale jakiś wędrowny gawędziarz ułożył z tego niezłą opowieść. Może jeszcze jest w mieście, poszukaj po knajpach. Jest nieco zakręcony, jego historyjka też, przeplata nasz świat ze swoimi wizjami, ale naprawdę warto posłuchać. Swoją drogą, skubany dużo wie. Wypytaj go o to czego szukasz, może ci jakoś pomoże. — Dzięki za wszystko. Zjesz coś? – spytał gościa. — Nie dzięki, jadłem w knajpie. Tobie też radzę się tam udać, póki ten gawędziarz tam jest. Wyszli razem z mieszkania i Rorsarch udał się na małą wycieczkę po barach. Znalazł gawędziarza, akurat jedzącego obiad. Był ubrany w zwykłe spodnie, bluzkę z krótkim rękawem, przedstawiającą człowieka w masce przeciwgazowej, który zamiast prawego okularu miał zębate koło z cyfrą 13 a w lewym odbijał się grzyb atomowy. Zwykła, skórzana kurtka i czapka z daszkiem uzupełniały jego strój. — A więc legenda przybywa do mnie. Siądź, zapewne przybywasz aby posłuchać mojej opowieści. – zaczął gawędziarz. — Witaj, zanim zaczniesz, jak cię zwą? — Mnie? Różnie, jednak ja wolę określenie Gniewny. Nawiązuje do mojej przeszłości, która dziwnym trafem może być związana z twoją teraźniejszością i przyszłością. Uprzedzony, że to może być dziwna rozmowa, nie przejmował się tym. — Więc opowiadaj, Gniewny. — Na wysłuchanie czeka przed Tobą niedokończona historia, dziejąca się w wielu miastach, w której wyczytasz o tym, co dotknęło pewnego mężczyznę, który od bliżej nieokreślonego czasu nie wypowiedział ani słowa i który na swojej drodze spotka takie postaci jak arabski możnowładca, zakochana w ghulu dziewczyna i wiele innych. A nawet o tobie. – tajemniczo zakończył wstęp bajarz. -233- ROZDZIAŁ 17 Kamil ‘Wrathu’ Kwiatkowski – „13” Polskie Pustkowia nie były zbyt przyjaznym miejscem. Na otwartych przestrzeniach czyhały zmutowane formy życia, a w miastach czaiły się gangi bandytów bezlitośnie łupiące każdego napotkanego człowieka. W niektórych niedostatecznie zniszczonych udało się zachować resztki cywilizacji. Cudem ocaleli próbowali odbudować stary świat. Czasem się to udawało, czasem nie. Niektórzy woleli pozostawać neutralni. Nie pomagali w odnowie, ale też w niej nie przeszkadzali. Dbali o swoje dobro, ale nie łupili nikogo. Woleli pozostać niezauważeni. Znajdywali jakieś dobre kryjówki i tam czekali na śmierć w tej czy innej postaci. Nie było to miejsce dla optymistów. A może powinno się powiedzieć, że tylko oni mieliby szansę tu przetrwać? Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy... Kolejny poranek w spaczonym świecie. Mężczyzna otworzył brudne powieki i z niesmakiem zauważył, że nadal żyje. Nie chciał sobie odbierać życia. Bał się? Miał zasady moralne? To dobre pytanie, szczególnie w tych czasach. Nie ma nadziei. Zmęczony wzrok. Po porannych ćwiczeniach nałożył na siebie jakieś stare szmaty, które kiedyś mogły mieć niebieski kolor, jednak teraz nazwać by go można poniekąd piaskowym, o ile ktoś kiedyś taki wymyślił. Podarte spodnie dżinsowe przylegały do niegolonych ud i łydek. Szczęśliwie udało mu się zachować buty. Nie były one pierwszej młodości, aczkolwiek stopy chroniły zacnie. Mało tego, mógł się też pochwalić czapką, goglami motocyklowymi i półmaską filtrującą, której nie zdejmował z szyi, podobnie jak obrączki. Ładna, złota, lecz dziś nic niewarta. Skrył ją pod rękawicami z obciętymi koniuszkami palców. Skóra brudna, ale w miarę tłusta, nie był palaczem. Rozejrzał się dookoła. Nic się nie zmieniło, to były te same ruiny, co zawsze. Lepsze miejsce nie mogło mu się trafić. Nie wiadomo, skąd się wziął. Nikt mu nie towarzyszył. Nie wyglądał na zadowolonego. Nic dziwnego, skoro obudziło go jakieś dziwne trzęsienie na zewnątrz. Powoli wszedł po betonowych schodach. Uważając, by nie narobić hałasu gruzem, zauważył coś, czego dawno nie widział. Samochód. Gdyby dobrze znał się na samochodach, poznałby markę. Tak czy inaczej, trudno, by wyglądał na nowy. Ktoś nim jechał, co było już w ogóle ewenementem. Od kilku dni nikogo nie widział w okolicy, która jest częścią wcale niemałego miasta. Gorzów, to było to miasto. Gorzów Wielkopolski, województwo Lubuskie. Zatrzymał się. Cholera wie, co planuje, myślał mężczyzna. Nie miał żadnej broni, o dziwo nie znalazł też nic, co by się na taką nadało. Może poza zardzewiałym prętem, który połamał się, gdy próbował podważyć drzwi. Miał pięści. Trochę siły nawet miał. O ile przeciwnik nie będzie uzbrojony, to spokojnie sobie poradzi. Ale zawsze jest opcja, że kierowca nie ma złych zamiarów. Wyszedł. Ubrany w niebieską koszulę w całkiem niezłym stanie, jak na warunki, w jakich przyszło mieszkać ocalałym oraz spodnie -234- robocze na szelkach. Głowę chronił mu kask. Taki, jakich używali budowniczy na wszelki wypadek. Świdrował wzrokiem bohatera. Nie do końca jasny był jego cel. — Podejdź. Jestem z kolonii ocalałych... Możemy ci pomóc. Mężczyzna nie był pewien. To zawsze może być jakaś sztuczka. — Popatrz na moje ubrania. Przecież nie mógłbym takich znaleźć gdzieś w ruinach. Możemy zapewnić ci wyżywienie. Nadal nie był pewny, ale zrobił krok w stronę samochodu. — Jak się nazywasz? — zapytał kierowca, ale nie otrzymał odpowiedzi. Uznawszy, że nie ma nic do stracenia, mieszkaniec pobliskich ruin podszedł do drugiego człowieka, stając mu naprzeciw. Był od niego wyższy, ale mniej umięśniony, również nie miał w zwyczaju się golić, a kierowca, o dziwo, miał zarost znacznie mniejszy. Różnica była też w wieku, gość w kasku wydawał się starszy o jakieś dziesięć czy może nawet piętnaście lat od niespełna dwudziestopięciolatka w niebiesko— piaskowych łachmanach. — Niemowa, czy co? Niepewne kiwnięcie na odpowiedź wystarczyło, by kierowcę ogarnęło niezadowolenie. Z informacji nici, ale do innych rzeczy się nada, pomyślał. Otworzył bagażnik i podszedł do mężczyzny, który ani nie drgnął, po czym zamachnął się z całej siły i uderzył go policyjną pałką w głowę. Obudziły go bardzo niewygodne warunki przejazdu. Z niechlujnie przygotowanymi węzłami sznura z łatwością i niezauważenie sobie poradził. Leżał na podłodze samochodu, w poprzek. Nad nim przypięta pasami była kobieta. W jego wieku, rude włosy, cera trochę zniszczona przez palenie, miejscowe przebarwienia. Rzucały się w oczy rany i siniaki, częściowo przykryte przez brudne szmaty będące niegdyś białą bluzką. Czarne paski stylowo przytrzymujące czerwoną spódnicę w kratę na kształtnych biodrach. Była bosa i nieprzytomna. Okrucieństwo, jak tak można, myślał bohater. Proste myśli, które przyszłyby na myśl każdemu posiadającemu sumienie i zachowującemu resztki człowieczeństwa. Spostrzegł, że jego rękawice zniknęły wraz z obrączką. Niewiele się zastanawiając, wstał i złapał kierowcę. Co dziwne, nikt nie siedział w siedzeniu obok. Wiele ryzykował. Auto wjechało w coś ostrego. Pękła opona. Dało się słyszeć klakson, co było efektem uderzenia głowy kierowcy. Kluczyki wyjęte ze stacyjki wbiły się w jego oko, czyniąc na jego ubraniu i siedzeniu krwawy kolaż, nieprzyjemny krzyk obudził dziewczynę z tyłu, która także zaczęła krzyczeć. Umilkli, gdy samochód uderzył w ścianę jakiegoś budynku. Mężczyzna z łatwością zdjął rękawice i obrączkę kierowcy. Miał też drugą, ale to pewnie jego. Nie wiedzieć czemu, zachował się, jak gdyby odzyskanie obrączki było priorytetem. Sam kierowca zemdlał na skutek silnego uderzenia głową o kierownicę. Dziewczyna spadła na podłogę auta, ale poza lekkim potłuczeniem nic poważniejszego jej się nie stało. — Zostaw mnie, kim jesteś?! -235- Nie mogła usłyszeć odpowiedzi. Gestem protagonista nakazał jej spokój, po kilkudziesięciu sekundach ustąpiła. Obejrzała się, w jakim jest stanie i z ulgą stwierdziła, że jedyne, co jej się stało, to te siniaki i rany. — Jak się nazywasz...? — zapytała, ale urwała, bo zauważyła, że to bezcelowe — Dziękuję ci. Uratowałeś mnie, niewielu by tak postąpiło... Nazywam się... Tym razem to on ją uciszył. Przyłożył palec do jej ust, a ona pomyślała, że chciał jej przekazać, że w imionach tkwi niebezpieczeństwo. — Jak uważasz... Kiedyś i tak się dowiesz, będziesz musiał i mam nadzieję, że i ja poznam twoje. Niemy uśmiechnął się. Oboje wyszli z samochodu i po zostawieniu ciała kierowcy gdzieś w pobliżu, zaczęli przeszukiwać bagażnik. Znaleźli parę kanistrów benzyny; prowiant, który mógłby starczyć nawet na tydzień, jeśli nie dłużej przy umiejętności oszczędzania na później; pałkę policyjną, z której oboje oberwali, a także więcej sznura i dobre, grube nożyce. Zaś przy właścicielu nóż myśliwski o ostrzu długości dwudziestu pięciu centymetrów, a zatem całkiem niezła sztuka; kilka monet o wartości może 2,40 zł, co może wskazywać na to, że handel gdzieś nadal kwitnie. Zgodnie uznali, że pałka w rękach faceta bardziej się przyda, chodzi o siłę uderzenia. Zorientował się, gdzie się znajdują. Zresztą trudno by było się nie zorientować. Nad centrum miasta górowała katedra. Ulice zapełnione mniej lub bardziej niedziałającymi samochodami i autobusami. Niesprawne światła i billboardy. Szyny i tramwaj na nich z numerem 1. — Wejdźmy może do katedry. * Siedzieli. On przy organach, ona tuż obok niego. Co ciekawe, działały. Zawsze chciał to zrobić. Zagrał kilka melodii, niektóre znała, innych nie kojarzyła, jednak z każdą kolejną coraz bardziej się uśmiechała. W znalezionej ekologicznej reklamówce zachowanej we wzorowym, można powiedzieć, stanie, trzymała jedzenie i picie. Oparła się o jego ramię. Ramię, które ją uratowało. Nie przeszkadzał im ich własny, ludzki fetor. W tym świecie trudno o ładne zapachy. W tym świecie liczyło się przetrwanie. Pocałowała go. Zakłopotał się i zaczął mylić nuty. W końcu przestał grać. Ona zdjęła z niego koszulkę. — Nie przestawaj grać. Zauważyła jego obrączkę. — Jesteś żonaty? Kiwnął głową na nie i kontynuował grę. — Byłeś? Tak. — Nie żyje? — nie bała się bezpośredniości. Znów się zatrzymał. Zdjął ją i pokazał jej wnętrze obrączki. Było w środku wygrawerowane tajemnicze wyrażenie fallen 33. — Co to znaczy? Brzmi jak jakiś nick czy coś... -236- Wskazał na głowę. — Mam zapamiętać, tak? Przytaknął. — Zapamiętam... Wskazał na nią. — Ja? Co ja? — zastanowiła się chwilę — Och, ja, nie, nie miałam nigdy męża. Może paru chłopaków, ale nie warto o nich mówić. Siedzieli kilka minut w ciszy, wpatrując się w siebie. — Myślę, że rano moglibyśmy zwiedzić katedrę. Księża na pewno zachowali tu coś ciekawego. Przytaknął. Komunikacja stanowiła pewien problem, ale duchowo się odnaleźli. Zdjęła swoją koszulkę, nie mając nic pod spodem. Mężczyzna oniemiał, dawno nie widząc takiego piękna. Nie zniechęcało go kilka nieznacznych blizn. Miał też dziwne wrażenie, którego nie potrafił opisać nawet w myślach. Położyli się na podłodze, okryli się koszulkami i przytulili do siebie. Zasnęli, a noc nie była już taka zimna. Wczesnym rankiem ogarnęli zakrystię. Trzeba przyznać, że mury kościoła nieźle uchroniły wnętrze. Korzystając z dostępnych narzędzi, rur i sedesu przyrządzili całkiem przyzwoitą toaletę. Niepokojące było to, że znajdywali wszystko, czego potrzebowali. Był zapas brudnej wody, w sam raz do spłukiwania nieczystości. Papier też się znalazł i to dość sporo. Stare gazety. Ktoś czytał „Gazetę Lubuską”, ktoś inny studiował „Fakty i mity”. Autoironia, albo szukanie haka na redakcję, jeśliby w jakimś artykule nie podali źródła. Drzwi do następnego pomieszczenia wyglądały upiornie. Smród, jaki się przez nie przebijał, mógł wskazywać na to, że niekoniecznie chcą wiedzieć, co znajduje się w środku. Niemy otworzył i natychmiast odruchowo zakrył oczy i energicznie zamknął. — Co tam jest?! — zapytała dziewczyna. W ramach odpowiedzi otrzymała niezbyt zrozumiałe gesty, które jednak jednoznacznie wskazywały na to, że nie jest to coś, co chciałaby zobaczyć. Szli dalej, a dziewczę znów podjęło próbę rozmowy. — Jesteś wierzący? Mężczyzna zaprzeczył. — No tak... w tym świecie trudno o wiarę w kogoś, kto czuwa nad ludzkością, prawda? Ja czasem myślę, że wierzę, czuję, że ktoś mnie obserwuje. Ale też zastanawiam się, co my takiego zrobiliśmy, że spotkała nas taka kara. Facet wzruszył brwiami. Gdyby tylko mógł podzielić się z nią swoimi myślami... — Kiedyś czytałam artykuł o pierwszej próbie nuklearnej. Dałbyś wiarę, że ludzie z tym związani używali kremów do opalania? Trochę wydaje się to dziwne, prawda? Nie wiedział, jak odpowiedzieć. Nie znał języka migowego, a nawet jeśli by znał, to cudem musiałby natrafić na tłumaczkę, która też by znała. — Jeden z nich, nazywał się Robert Oppenheimer... tak, dobrze zapamiętałam to nazwisko. Oppenheimer powiedział, że wiedzieli, że świat nie będzie już taki sam. Część ludzi się śmiała, kilkoro płakało, większość milczała. Przytoczył wtedy wers z jakiejś hinduistycznej księgi, słowa przypisywane bogu Wisznu: „Teraz stałem się -237- śmiercią, niszczycielem światów”, po czym przyznał „Przypuszczam, że wszyscy myśleliśmy podobnie. W ten, czy inny sposób”. Mężczyzna pogrążył się w refleksji. I dziewczyna nie mogła wiedzieć, co on myśli. Nie mógł jej tego przekazać. Ludzie są więźniami słów. Nie umieją sobie przekazać informacji w inny sposób. — To naprawdę smutne... wiesz? To, że nie możesz mi powiedzieć, co myślisz, co czujesz... I przez cały ten czas będę musiała zgadywać? Smutno się uśmiechnął i przyłożył rękę do jej twarzy. — Jak myślisz, gdzie byśmy znaleźli wodę do umycia się? Myślisz, że tamta woda w łazience nadałaby się? Wzruszył ramionami. Higiena to ratunek przed bakteriami, ale kto wie, co czai się w tych butelkach i wiadrach. — Wolałbyś, żebyśmy zostali tutaj, czy wyruszyli? Pokazał jej jeden palec na znak, że wybiera pierwszą opcję. — Masz rację. Zostaniemy tu, a tylko w razie konieczności się wyniesiemy. Trudno o idealniejsze miejsce. Z drugiej strony, także trudno o bardziej zauważalne miejsce... Przytaknął jej niechętnie. Miała rację. Ktokolwiek by tędy nie przejeżdżał, pewnie nie mógłby się oprzeć, żeby splądrować bogato wyglądającą katedrę. Nie mógł odgonić od siebie obrazów tego, co zobaczył za tamtymi drzwiami. Nawet myśl o ciele towarzyszki niewiele pociechy mu przy tym sprawiała. Ona zaś postanowiła, że naleje wody z butelek do wanny, po czym zaprosi nowego przyjaciela. Oczyszczą ciało i umysł, zapominając na chwilę o zmartwieniach doczesnego świata. Martwego świata. Nie wspomniała o swojej medycznej wiedzy. Potrafiłaby też opatrzyć rannego, znała się na pierwszej pomocy, lekach i reanimacji. Miała jednak nadzieję, że tej wiedzy nie będzie musiała wykorzystywać. Gdy wanna była do połowy pełna, zaprosiła go. — Znam się trochę na masażu, także jeśli... Uśmiechnął się. Mały uśmiech wiele jest wart w świecie pełnym zepsucia i śmierci. Ale ta łazienka wcale nie wskazywała na to, że za oknem jest postapokaliptyczne piekło. — Do połowy pełna... a może do połowy pusta...? — snuła rozważania dziewczyna. Jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Świat jest zniszczony, ludzie martwi, boga nie ma, podobnie jak i nadziei. Czemu ona sobie pozwala na takie rozważania? W sumie, ta właśnie kąpiel z tymi właśnie rozważaniami ma bardzo pozytywny psychologicznie wpływ na umysły niepewne przyszłości. Mogą sobie wyobrazić, że są kilkadziesiąt lat temu i nie wiedzą, że ludzkość czeka zagłada. Że moralne wartości upadną bezpowrotnie, a nienapromieniowane jedzenie będzie najbardziej wygórowanym marzeniem. Mieli sporo szczęścia. Bardzo. — Czemu nie mówisz? Choroba? Wylew? Zaprzeczył. — Uraz? Jakaś operacja? Ktoś wyciął ci struny? -238- O dziwo, ponownie zaprzeczył. — Co jeszcze może być przyczyną... Czy... — urwała. W tym momencie zdała sobie sprawę, dlaczego. Przytuliła go mocno. Ta noc była inna niż wszystkie i została już na zawsze między nimi. Każdego ranka robił sto pompek, ni mniej ni więcej. Nie czuł się zbyt komfortowo w tym kościele, nawet mimo zacnego towarzystwa. Nie przez naturę tego miejsca. Po prostu nie tolerował zmian. Dlatego po apokalipsie mieszkał w ruinach domu dziecka, do którego uczęszczał. Nie pamiętał, jak to się stało. Mimo problemów z pamięcią, to odkąd pamiętał, zawsze miał problemy z kontaktami z innymi ludźmi. Dlatego otwartość dziewczyny go onieśmielała. Nie był w stanie wykonać jakiegoś kroku naprzód ze swojej strony. Jeśli chodzi o mowę, z nią też miał w dzieciństwie, a nawet przez cały okres dojrzewania problemy. Gdy stał się dorosły i musiał opuścić dom, w którym się wychował, czuł strach, niepewność. Chodził na różne terapie. Poznał dziewczynę, którą przypomniała mu ta poznana niedawno. Zaopiekowała się nim, a razem z nią czynił coraz większe postępy. Żyło się pięknie. Znalazł nawet pracę, kontakty międzyludzkie coraz lepiej mu wychodziły. Idealnie, niejeden zdrowy człowiek marzyłby o tak udanym życiu. Gdy umarła, nie powiedział już nigdy ani słowa. Wyjątkowa noc dobiegała końca i śniła mu się przeszłość. Wyszedł z pokoju. Dotarł do ołtarza. — Czuję... — zaczął niepewnie — że jeszcze dziś znów będziemy razem. Tego popołudnia dziewczyna postanowiła wyjawić mu swoje imię. Nie zakrywał jej ust. Brzmiało inaczej, niż imię jego byłej żony, więc złudne nadzieje, że jednak przeżyła, zostały zgaszone. Przytaknął i uśmiechnął się, podobnie jak i ona. To było światło, które rozświetliło postapokaliptyczne miasto. Nic jednak nie może trwać wiecznie. Zapasy niedługo miały się kończyć, a nie byli w tym mieście sami. Poszli na wieżę widokową katedry, jak robili codziennie o szesnastej. — Chodź tu — powiedziała — jest źle. Spojrzał we wskazaną przez nią kierunku. Z zachodu nadjeżdżały kolejne pojazdy. — Bandyci, na pewno przyjechali przeszukać katedrę! Postanowili, że zbiegną na dół, zbiorą chociaż część swoich zapasów i gdzieś się schowają, może uda im się uciec nawą boczną, jeśli nie otoczą budynku. Tak też zrobili. Źli ludzie wbiegli, profanując świątynię. Przeszukali każdą urnę, każdą tacę, tabernakulum z Komunią Świętą. Nie było mowy o ucieczce bohaterów. Trzeba szukać schronienia. Niemy wiedział. Pokój, do którego wcześniej zajrzał tylko raz i nie chciał tam powracać. Ale oni na pewno też nie będą tam chcieli wejść. Zaprowadził więc tam dziewczynę i próbując zachować zimną krew, musieli gdzieś tam się schronić. Mroczny pokój skrywał nieprzyjemne archiwum tego, co musiało się tu stać przed apokalipsą. Trupy osób dorosłych, jak i dzieci w dość zaawansowanym stadium rozkładu sugerowały, że odbyło tu się jakieś spotkanie. Gdzie niegdzie leżały instrumenty muzyczne, pośrodku wypalona świeca. Zastygli w pozach dających wyobrażenie o -239- cierpieniu, jakie tu przeżyli. Prawdopodobnie wszelkie drogi wyjścia zostały zablokowane i po jakichś dwóch tygodniach zmarli z głodu i pragnienia. — Teraz rozumiem, czemu nie chciałeś, żebym tu weszła... — powiedziała dziewczyna, zasłaniając ręką nos i oczy. Szafa. Jedyne sensowne miejsce, w którym oboje się pomieszczą. Przedtem przysunęli kanapę do drzwi. Minęło jakieś dwadzieścia minut. Usłyszeli, że ktoś zaczyna się dobijać. Drzwi u góry zostały przebite nieźle wyważonym toporem. Przez dziurę wejrzała osoba o niezbyt miłym wyglądzie. Niezadbana skóra, brak włosów na głowie, tępe spojrzenie. Już było wiadome, że tu wejdą. Przesunięcie kanapy było kwestią czasu. Wraz ze swoimi kumplami, wśród których byli nieco bardziej inteligentnie wyglądający facet z pistoletem oraz poznany już kierowca w kasku, również z pistoletem. Wszyscy byli ubrani w dżinsy i szmaty, które kiedyś były koszulkami. Niebezpiecznie blisko znaleźli się szafy i otworzyli ją. Nie ma nadziei. Cała trójka uśmiechnęła się w groteskowy sposób. Siłą wzięli parę młodych ludzi i odebrali ich zapasy. Potraktowani paralizatorami nie byli trudni do przetransportowania do samochodu. * Mężczyzna po przebudzeniu spostrzegł, że jest pozbawiony ubrania, a co gorsza butów. Brakowało też rzeczy, która nie mogła wpaść w cudze ręce — obrączki. Rozejrzał się. Znajdował się w dole wykopanym w ziemi i nie był sam, obok niego była jego wybranka, w takim samym stanie, co on. Oboje byli ciężko pobici i pozbawieni całego dobytku, mieli tylko siebie. Nie mógł jej dobudzić. Przynajmniej jej nie stracił... Pojawiła się drabina. — Właźcie na górę. — usłyszał. Wziął więc ją na ręce i wykonał polecenie, co innego miał zrobić? Brutalnie kopnięty w plecy, upuścił ją i jęknął z bólu. — Bierz ją i idziemy do Szefa. — to był Kierowca z zabandażowanym okiem. Miał założone dwie obrączki. Niemy próbował mu ją odebrać, ale bezsilnie, tylko zarobił kilka kolejnych uderzeń z pałki. Musiał więc w końcu ulec i z braku sił wlekąc dziewczynę, szedł za kierowcą. Poznał ten teren, to były Gorzowskie Pustkowia, teren za Placem Słonecznym. Wygląda na to, że bandyci urządzili tu domy dla niewolników. Dziur było więcej. Niewolnicy robili dla nich wszystko. Zadziwiająca była ich ilość. Musiało ich tu być co najmniej kilkudziesięciu. Na nic zdałby się jednak bunt wobec uzbrojenia bandytów. Bohaterowie prowadzeni przez Kierowcę weszli do kilkupiętrowego budynku. Mieli jeszcze do pokonania kilkadziesiąt schodów, zanim dojdą do pokoju herszta. Dziewczyna jeszcze się nie obudziła, a jej wybranek z wyczerpania opadł na podłogę już po wejściu do mieszkania. Kilka kopnięć i znalazł w sobie siłę, by iść dalej. -240- — Szefie! To ta dwójka! — zawołał kierowca — Facet miał złotą obrączkę, może to cię zainteresować. — Dawaj to tu. Władczy ton pasował do potężnie zbudowanego mężczyzny o równie ciemnych, brązowych włosach i niebieskich oczach, który, oprócz siły i pokaźnego arsenału obok, miał też rozum i plan, co zrobić. Przed sobą miał działający komputer. Na biurku leżał też czerwony beret i kubek z długopisami. Gdy otrzymał obrączkę, przeczytał, co jest na niej napisane. Spojrzał na umęczonego mężczyznę. — Jakie jest hasło? Milczał. Nie po to milczał pół życia, by teraz być męczonym dla jakiegoś hasła. Tak, wiedział, o co chodzi. Dziewczyna obudziła się i słysząc próby herszta wydostania informacji ze swojego ukochanego, powiedziała niepewnie: — On... jest niemy... Jemu ulżyło, ale nie szefowi. — Ty coś wiesz na ten temat? — Nie, poznałam go niedawno. Jedyne, czego się dowiedziałam, to to, że nie mówi. Cisza zapanowała na chwilę. Miał już login... hasło to kwestia czasu. — Błędem było zapisywanie tego na czymś tak cennym, jak obrączka. Mimo że dziś nie przedstawia ona żadnej wartości, nadal błyszczy się i jest łakomym kąskiem dla takich chciwych sukinsynów jak moi podopieczni. Gdybyś tego nie wygrawerował, sekret Upadłych przepadłby wraz z twoją mową. — O czym on mówi? — zastanawiała się głośno dziewczyna. Zakrywała się nerwowo po zauważeniu, że jest naga. Kierowca zaczął ją kopać, na co zareagował jej ukochany, oberwał jednak z kolby pistoletu na tyle mocno, że z ust poleciała mu krew. — Po apokalipsie mało kto zastanawia się nad taką rzeczą, jaką jest internet. Jednak istnieje jedno forum, na którym można prześledzić przebieg końca świata, a także tego, co było potem i co jest. Lokalizacje przetrwałych bunkrów i schronów, gdzie nie brakuje pożywienia, ale gdyby wszyscy ocaleli się tak zebrali w jakimś, to szybko by zabrakło. Stąd do forum dostęp mają tylko zarejestrowani użytkownicy, którym ufał admin. — Skąd to wiesz? — Miałem tu jednego, próbował zawiadomić kolegów o tym, że został złapany. Korzystając z nieuwagi strażników, popełnił samobójstwo. Udało mi się jednak wydusić z niego prawie wszystko, oprócz jego loginu i hasła. — Skąd wiesz, że to, co jest na obrączce, to login? — zapytała, po czym przypomniała sobie, że sama doszła do takiego wniosku, gdy to zobaczyła. Zresztą, nie musiała dochodzić do takiego wniosku, ona to wiedziała. — Fallen33. Użytkownik, jak do tej pory z najwyższym numerkiem, więc pewnie najnowszy. Nieważne, czy to on się zarejestrował, czy jego ojciec, czy dziadek, skoro to miał, musi znać hasło, bo nie grawerowałby sobie loginu na obrączce ślubnej... Obrączka ślubna... -241- Mężczyzna dostał tym razem tak mocno, że stracił przytomność. Jeszcze gdy obraz mu się ściemniał, dojrzał, że szef nie jest zadowolony z sadyzmu podopiecznego, sam więc go uderzył i kazał wyjść. Chociaż tyle dobrego... — Jeśli zginiemy, ta informacja może się komuś przydać. Raczej niewielu ludzi wie o tym forum, ale jeśli ktoś znajdzie te obrączki, połączy fakty i być może uratuje mu to życie. Wspomnienie. Rozmawiał z żoną. Schronienie zapewniał im Grave, co oczywiście nie było jego prawdziwym imieniem. Często wspominał o tym, że w nich tkwi niebezpieczeństwo, posługiwał się więc swoim nickiem z forum. Miał w swoim domu narzędzia, których użył, by zamieścić login na obrączce męża, a hasło u żony. — Myśleliście, co się stanie, jeśli ta informacja wpadnie w niepowołane ręce? — zapytała. — Nikt spoza schronów nie ma prawa się o tym dowiedzieć, chyba, że ktoś od nas to powie. Znacie zasady. Gdyby były dostępne dla wszystkich, trudno byłoby zadbać o każdego — wyznał Grave — Poza tym, u nas mamy niewiele, a nie chcielibyśmy, żeby Gorzów upadł, prawda? — Racja, racja... Jednak razi mnie fakt, że schron został zbudowany raczej dla tych co bardziej wpływowych. Na zachodzie jest kilka rządowych schronów... — Cieszcie się, że uzyskaliście chociaż do niego dostęp. Mieliście naprawdę niewyobrażalne szczęście. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy... Mężczyzna się obudził. Był już ubrany, a nad nim czuwała dziewczyna, również ubrana. Teraz przypominali resztę bandytów. Dżinsowe spodnie i podarte koszulki. Szef musiał uznać, że warto okazać im trochę szacunku. Inaczej przecież nie zdobędzie hasła. Poszli razem do niego i kontynuował, co ma do powiedzenia. — Cieszę się, że już jesteś przytomny. Przepraszam za tamtego idiotę. Mamy tu sporo takich sadystów, co jest powodem tego, że chcę się dostać do schronu bez nich. Zdaję sobie sprawę, że oznaczałoby to kompletną katastrofę i dla nich i dla nas, bo my też długo byśmy tak nie pożyli. Dlatego wpiszesz teraz to hasło, zapowiemy się i wpuszczą naszą trójkę. — A co z twoimi ludźmi? — zapytała dziewczyna w imieniu dwójki. — Sami sobie doskonale poradzą, taki tryb życia zdaje się im pasować. Kiedy już jednak wszyscy wymrą, będzie można razem z mieszkańcami schronu spróbować osiedlić się na terenie miasta. — A promieniowanie? — Nie jest takie duże jak się wydaje, nieznacznie większe od tego, które każdego dnia docierało do ludzi przed apokalipsą. Czasem nawet wydaje mi się, że mniejsze, bo z sieci telefonicznych czy telewizyjnych nikt już nie korzysta. Pozostał tylko ten internet dostępny dla nielicznych. Pokazał im generator prądu, który jakiś czas wytrzyma i podłączonego do niego czarnego laptopa na którego ekranie było widać okienko. -242- Login, hasło. Dwie rzeczy, które mogą zaważyć na dalszym losie zarówno tej trójki, jak i bandytów czy mieszkańców schronu. Mężczyzna wahał się. Nie wiedział, czy można zaufać komuś, kto dowodzi całymi legionami bandytów. Ostatecznie uznał, że raczej nic gorszego spotkać ich nie może i nie chce się przejmować tymi wszystkimi ludźmi. Login był już wpisany. Naciskał kolejne klawisze na hasło. Dwa klawisze. „1” i „3”. „13”. To było nie do wiary. Takie proste hasło? I faktycznie, podziałało. Oczom obecnych ukazało się forum. Minimalistyczny design, któremu czarne tło dodawało atmosfery tajemniczości i grozy. Zaczęli wspólnie czytać tytuły działów. — Nowiny, Schrony, Pomoc, Zagrożenia, Archiwa. — Chyba powinniśmy sprawdzić Schrony i Pomoc. — Przejdźmy do Schronów... Schron Numer 1 — Warszawa Schron Numer 2 — Gdańsk Schron Numer 3 — Lublin Schron Numer 4 — Kielce Schron Numer 5 — Kraków Schron Numer 6 — Tatry Schron Numer 7 — Śląsk Schron Numer 8 — Wrocław Schron Numer 9 — Sudety, góra Wolarz Schron Numer 10 — Łódź Schron Numer 11 — Poznań Schron Numer 12 — Toruń Szef mijał tematy z nazwami kolejnych miast, ale nie było tam Gorzowa. — To są schrony rządowe. Cholera, w takim razie ten gorzowski faktycznie jest prywatny. Wystarczy, że znajdę odpowiedni dział... Schrony prywatne... Jest. — Wchodź. W temacie było kilka wypowiedzi, z których wywnioskować można było, że w schronie sytuacja jest stabilna, a zatem starczyłoby miejsca dla nadprogramowych kilku osób. Zaczął więc pisać. „W najbliższym czasie dotrą trzy osoby, które potrzebują schronienia. Na zewnątrz jest niebezpiecznie. Bandyci zajęli miasto.” — To powinno wystarczyć. Zapadła ciemność. Oczekiwali na odpowiedź. — Dlaczego zostałeś przywódcą bandytów? — zapytała dziewczyna. — Wykorzystując moją charyzmę, udało mi się ich podporządkować. Tacy jak oni potrzebują kogoś wyżej, kto będzie stał z batem i pomimo ogromnej swobody, jaką otrzymują, będzie jakoś to uporządkowywał. -243- — Czy dokonywałeś razem z nimi rozbojów? — Cóż, to nieuniknione, by zdobyć u nich szacunek. Było kilka najazdów, których żałuję, podobnie, jak tego na katedrę. Co jak co, ale jednak takiemu miejscu należy się szacunek. — Wierzysz w boga? — Nie trzeba wierzyć, by wiedzieć, że miejsca kultu nie wolno profanować. Nawet mimo tego, że chrześcijanie wyplenili piękne pogańskie tradycje z kraju Polan, że niszczyli ich miejsca kultu, że kapliczki poświęcone bóstwom zamienili na te poświęcone świętym ich Kościoła. To przeszłość, to byli inni ludzie. Czy uważasz inaczej? — Myślę, że się z tym zgodzę. Niemy nie mógł znieść tego widoku. Sposób, w jaki dogadywała się jego ukochana z hersztem bandytów irytował go. Trudno powiedzieć, czy to ona, czy on, owinął sobie druga osobę wokół palca. Rozmowa trwała dobre kilka godzin i dziewczyna zdążyła wypytać o wiele rzeczy, w tym tych osobistych. Opowiadając o swoich przeżyciach, nieważne, czy prawdziwych, wzbudzała jego zaufanie. Była kolej Niemego na odświeżanie strony. Jest odpowiedź. Zawołał ich gestem do komputera. „Godzina 13:00. W schronie pod Placem Grunwaldzkim są wolne miejsca. Musicie być na czas, po pięciu minutach bezwzględnie zamykamy, szczególnie biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa na zewnątrz. Powodzenia, przybądź cały, zdrowy i z towarzyszami, 33.” — Musimy wszystko zaplanować tak, żeby o pierwszej już tam być i żeby bandyci nie szli z nami. — Pójdę przygotować broń. Rano koło ósmej wyjdziemy — oznajmił szef. Nikt im nie przeszkadzał w nocy. W niemowie wzrastało uczucie gniewu. Nie może pozwolić, żeby szef bandytów wszedł do schronu z nimi. Jeśli faktycznie uda się tam dotrzeć tylko we trójkę, będzie musiał go zabić. Każdy otrzymał AK—47 i sześć magazynków amunicji do niego. — Mam nadzieję, że znacie się na strzelaniu? Niemy przytaknął, ale dziewczyna zaprzeczyła: — Mało miałam kontaktów z bronią, jak już to jakieś wiatrówki czy coś. Zabraliście mi nóż myśliwski, myślę, że z taką bronią będzie mi wygodniej. — To dam ci jeszcze Berettę, musisz mieć coś w razie konieczności walki dystansowej, a większość bandytów w tamtym regionie jest uzbrojona w pistolety i kije, kilku może ma jakiś karabin. Ale powinno się obejść bez strzelania. — W porządku. Gdy para chciała już się kłaść na podłodze, szef zaproponował im łóżko. Był aż nadto miły. Niemożliwe, żeby miał czyste zamiary, myślał Niemy. Będzie trzeba się go pozbyć. Czarne myśli krążyły mu po głowie i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to Szef chce wykończyć jego i jego ukochaną, po czym przejmie schron i będzie miał przyzwoitą i bezpieczną siedzibę dla siebie i swojego tłumu świń. Czy taka była prawda? -244- — Oczywiście w schronach jest znacznie więcej osób — oznajmił Szef , przerywając rozważania mężczyzny — jednak tak zwana Rada Upadłych, czyli admini forum ocalałych, to hermetyczna grupa, do której mieli dostęp tylko nieliczni, najbardziej zaufani i najbardziej wpływowi. To, że twój chłopiec zna hasło, może oznaczać, że sam jest Upadłym, albo ktoś z jego najbliższego otoczenia był. — Skąd wyszła taka inicjatywa? — Ktoś wysoko postawiony i inteligentny, to powinno wystarczyć, prawda? Mówi się nawet o samym prezydencie z tamtych czasów. Inni mówią o jakimś bogatym Arabie, który przyjechał do Ziemi Lubuskiej. — A dlaczego akurat Upadli? — A nie brzmi to dobrze? — Niespecjalnie pasuje do charakteru grupy, nie uważasz? — Może i masz rację. Ale mówi się o nich różne rzeczy. O dziwo, nie pytał jej o imię. Ani ona jego. Nie chcieli ich sobie zdradzać. * Wkrótce nadszedł poranek. Czas wyruszać. Niemy już robił pompki. Jego przyzwyczajenia były fascynujące. Gdy schodzili po schodach, liczył je. Patrzył się też na każde okno. Gdy oblizywał usta, dotykał palcem zębów. Miał różne dziwne natręctwa. Czym to mogło być wywołane? — Otwieraj drzwi — polecił bandycie stojącemu przy samochodzie, równie nieprzyjemnemu, co reszta — a wy ładujcie się do środka. Samochód był biało—czarny, stylizowany na lata pięćdziesiąte. Prawdziwy rarytas i dzieło sztuki dla każdego fana motoryzacji z tamtego okresu. Szef zasiadł za kierownicą i szybko przyspieszył do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Teraz miał dojechać na Plac Grunwaldzki, co nie było dużym problemem. Gdy jechali, Szef opowiadał. — Mówi się, że istnieje podziemna sieć łącząca wszystkie schrony. Nie wiem, na ile jest to plotka prawdziwa, ale byłoby to dość sensowne. — Racja. — To by oznaczało, że można by stamtąd wyruszyć do jakiegoś innego schronu w jakimś mieście, które jakoś funkcjonuje. Wyobrażałem to już sobie jako takie metro. To by tłumaczyło, na co szły te wszystkie pieniądze. — I pewnie mają wodę! — Dokładnie, woda w każdym schronie może starczyć na bardzo długo, szczególnie, że w każdej jest oczyszczalnia. Kiedy wszyscy wyjdą na powierzchnię, pewnie pomyśli się o oczyszczeniu całej wody na świecie, ale jak możecie sobie wyobrazić, byłoby to dość problematyczne. — Pewnie tak... — Skąd jesteś? — Ano, stąd... Nie mam jakiejś szczególnej historii do opowiedzenia. -245- — Mimo wszystko, chciałbym ją usłyszeć. — Moja rodzina przyjechała tu dawno temu ze Wschodu, jak pewnie wielu. Wprowadzili się do Gorzowa na długo przed moimi narodzinami. Po upadku Unii bali się, że będzie trudno. Bali się Rosji, dlatego pojechali na Zachód. Potem wieści o tej całej gospodarczo—politycznej Wspólnocie Siedmiu dawały jakieś nadzieje, ale nie na długo. Niedawno twoi ludzie, czego im niestety nie wybaczę, wybili mi rodzinę, a mnie chcieli zabrać do obozów pracy i nie tylko... ten sam, który nas wprowadził na górę wczoraj. — Cóż, jak następnym razem go spotkam, to inaczej z nim pogadam. Dziewczynie spodobał się sposób, w jaki szef mówi. Jego ton głosu był pewny, zdecydowany, ale była w nim nutka tajemniczości. Tak by to opisała. Niememu się to nie podobało. Był zazdrosny. Bardzo zazdrosny. — A ty? — spytała szefa — Musisz mieć jakąś ciekawą przeszłość. — Ciekawą? Ach, tam ciekawą. Schron Numer Osiem. Nowy Wrocław, pewnie pierwszy raz słyszysz o tym miejscu. Dużo podróżowałem i zdobyłem niezłe doświadczenie i wcale niemałą grupę popleczników. Byłem też jednym z niewielu Polaków, którym udało się wejść w szeregi rosyjskiej armii w charakterze szpiega. Baza rozciągająca się gdzieś tam koło Sandomierza, Suchorzów—Baranów, przestrzeń dziesięciu kilometrów, baza wojskowa. Było jednak takich dwóch, jeden młodszy, Echo się nazywał, czarne, długie włosy, drugi starszy Żyd, jego imię to było... Ryszard. Mieli ze sobą Azjatę—kucharza i oswojonego mutanta, co mnie bardzo zdziwiło. Gdyby to było takie proste, to miałbym tu piękną siłę roboczą. Ale wracając do sedna, dobrze, że w porę zdążyłem im wyjawić, że jestem szpiegiem, udało mi się uciec z bazy na czas. Zrobili tam porządek. I dobrze. Rosjanie zmuszali tam Polaków do pracy w elektrowni atomowej, nie zapewniając im odpowiednich warunków, zero BHP i PPOŻ. Raz zrobiło mi się szkoda takiego jednego, który już był pewnie na przedostatnim etapie choroby popromiennej. To pomogłem mu stamtąd uciec. Mało nie straciłem pagonów, ale skończyło się na ustnej naganie. Echo ze swoją bandą zrobili porządek jak już wspominałem. Nic tu po mnie, pomyślałem. Nie miałem problemu z ustawieniem się na nowo w nowych miejscach, z Rosjanami już nie miałem styczności. Poruszając się na północny zachód, do Poznania, wstępowałem do różnych mafii czy gangów, by w końcu zostać szefem tutaj. Udało się opanować miasto i żaden makaroniarz—mafiozo z Poznania czy arabski możnowładca z Santocka nie był w stanie nic poradzić na moją plagę. — Arabski możnowładca? Ten, o którym mówi się, że odpowiada za Upadłych? — To tylko plotka, tak mi się wydaje. Tak czy inaczej, koleś, o którym wspominałem wcześniej, był właśnie od niego. Mogłem go dokładnie o to wypytać, ale już nie zdążyłem niestety. — No i co było dalej, to już wiemy. — Mam tylko nadzieję, że bezproblemowo dostaniemy się do schronu. — To mówisz, że zwiedzałeś sobie bazy wojskowe... -246- — Nie zwiedzałem, to praca była. Wiem też, że w pobliżu, w Wawrowie też jest. Tam eksperymenty się na zwierzętach prowadzi, a nawet na ludziach. Kiedyś to budziło kontrowersje, dziś już nikt się tym nie przejmuje, bo woli sobą. Lepiej nie zapuszczać się w tamte okolice. — Racja, takie czasy nastały. A mówisz, że jak się nazywał tamten Arab? — Nazywał się Abdullah, ale cóż ci po imieniu, jak wszyscy nazywają się tak samo. — Czytałam, że Muhammad jest najpopularniejszym imieniem na świecie. — Czytałaś...? — Szef zastanowił się. — Gdzie czytałaś? — Ano... w starych książkach. — zawahała się. Gdzie indziej mogła przeczytać? Dotarli na miejsce. Było jeszcze sporo czasu. Podczas gdy para obserwowała, czy nikt nie nadchodzi, pod Dzwonem Pokoju siedział szef. Wyjął z walizki laptopa i zalogował się na konto Fallen33. W temacie schronu gorzowskiego napisał, że już są i zapytał, czy ktoś nie mógłby po nich wyjść. Czekał na odpowiedź. Było dość spokojnie. Słońce było już coraz wyżej. Czasem dało się zauważyć jakiś ruch. Bandyci na tyle opanowali miasto, że właściwie tylko ich dało się tu dostrzec. Czasem jeździli tu i tam. Widzieli szefa, to protagonistom nic nie groziło. A o schronie nie wiedzieli, bo są idiotami. — Jest odpowiedź! — Co piszą? — „Jasne, zaraz po was ktoś wyjdzie. Bądźcie pod dzwonem.” Czekanie było niepokojące. Tymczasem zza budynków dało się słyszeć krzyki. — Znowu twoi ludzie mordują kogoś niewinnego? — Nie... to krzyczą moi ludzie...! — Co mogło ich tak przestraszyć? — Wydaje mi się, że wytłumaczenie jest jedno. Mutant. Dziewczyna zaśmiała się. Mutant? Nagle jeden z bandytów przeleciał nad budynkiem i wylądował na placu, tworząc czerwoną smugę zmiażdżonym ciałem. — Mutant? — Po Czarnobylu długo trzeba było przekonywać rząd do zgody na wybudowanie elektrowni atomowej. Dwadzieścia lat później doszła do tego Fukushima. Jednak naciskali, naciskali i elektrownie powstały. Ale, czego można było się spodziewać, te wszystkie pokrywy i osłony były, lekko mówiąc, spieprzone. Żarnowiec, Suchorzów i tak dalej. A mimo ostrzeżeń, ludzie są przecież takimi idiotami, że muszą je łamać. I w ten sposób mamy mutantów. Wiesz, niepohamowany rozrost komórek, kiedyś się tego nie obserwowało. Może uran był oszukany, albo jakieś dodatkowe czynniki na to wpłynęły, tego nie wiem, nie jestem naukowcem. Ale jedno jest pewne, mutanty są, istnieją. I bynajmniej nie tylko ludzkie. — Musimy czekać na tego kogoś ze schronu... — Ta. Broń w dłoń. Nie zamierzam zginąć tak blisko końca. -247- Każdy więc wyjął swoją broń do walki na odległość i czekali. Nikt nie przychodził. Zza budynku wyszło coś, co mogło być wspomnianym przez szefa mutantem. Z literackich opisów można by do tego porównać Tolkienowskiego orka. Skóra strasznie zniszczona, pomarszczona i brzydka. Z twarzy przypominał raczej groteskową małpę, niż człowieka, ślinił się i raczej nie wydawał się inteligentny. Potężna postura, był wyższy o dobre kilka głów od zwykłych ludzi, a do tego umięśnienie lepsze od najbardziej wyrzeźbionych strongmanów. Naprawdę obrzydliwy widok. Był tylko jeden. Nawet on nie powinien się oprzeć serii z kałacha. — Strzelać bez rozkazu! Pociski wbiły się w jego cielsko, gdy ten spróbował przyspieszyć. Upadł na podłogę Placu. Jeszcze próbował iść dalej, ale wkrótce padł już ostatecznie. — Chodzą z miasta do miasta i jak znajdą tam podobnych sobie, przyłączają się do nich i idą dalej. Trudno powiedzieć, czy mają jakiś określony cel, wygląda na to, że są pozbawione inteligencji, czasem któryś coś bełkotnie, ale nic poza tym. Niemy zobaczył, że to jeszcze nie koniec, było ich więcej. Szturchnął ich, bo ci zagapili się na siebie i pokazał na nadciągające niebezpieczeństwo. Ta grupa składała się z czterech mutantów podobnej, co ich kolega, postury, mniej lub bardziej brzydkie, ale do tego bardziej niebezpieczne. Najwyraźniej pozbierały broń z poległych bandytów. Kałachy zrobiły niemałe zamieszanie na Placu. Mutanty nie miały poszanowania dla poczciwego Dzwonu Pokoju. Szef i Niemy nie mieli poszanowania dla mutantów. Dziewczyna spanikowała, zresztą swoją Berettą dużo by nie zdziałała. Zaczęła się ukrywać za murami. Dwóch przeciwników padło, zostało czterech. Odległość zaczynała być coraz krótsza i zaczynało się robić naprawdę niebezpiecznie. Wtedy Ruda zauważyła, że nadbiega obstawa ze schronu. Dwóch mężczyzn w metalowych pancerzach z M4A1 z przymocowanymi latarkami taktycznymi. Skrócone lufy zapewniały nieco mniejszy zasięg, więc musieli podbiec nieco bliżej, po drodze obrywając, w pancerzach jednak nie mogło być z nimi tak źle. Tymczasem bohaterowie byli za ścianą przy dzwonie. Niemy dostał w lewe udo i plecy. Rany krwawiły, a oni nie mieli żadnych medykamentów. — W schronie się tobą zajmą... — chciała go uspokoić Dziewczyna. Szef wychylał się co chwilę zza ściany i oddawał kilka pojedynczych strzałów w stronę mutantów. Dzięki pomocy strażników ze schronu, udało się zażegnać niebezpieczeństwo. Teraz mogli wziąć Niemego, który zostawił kałacha, a wziął upuszczony przez dziewczynę pistolet. Podszedł do niego Szef, naprawdę się martwiąc o jego zdrowie. — Nic ci nie jest...? Szef urwał. Ciężko jest mówić z kulką, która przeleciała twój mózg na wylot. Wszyscy oniemieli. Dziewczyna krzyknęła mimowolnie, strażnicy zatrzymali się na chwilę, ale szybko wrócili do dalszej drogi. Szef nie żył. Jego bogate w doświadczenia życie właśnie zostało zakończone przez ukochanego Rudej, który był chorobliwie zazdrosny. -248- Niechętnie wzięła walizkę z laptopem, wiedziała, że nie mają zbyt wiele czasu. Podążyła za panami w zbrojach niosącymi zabójcę. Zdążyła polubić Szefa. Niemego kochała. Mimo rozterek, zawsze przeważała strona Niemego. Teraz sama nie była pewna. On zabił. On zabił człowieka i to człowieka, który okazał im taką pomoc! Nie mogła w to uwierzyć. Dlaczego? Czy mógł być aż tak zazdrosny? Rozmyślania przysłoniły jej drogę i po chwili zdała sobie sprawę, że jest już w środku. Pomieszczenia wejściowe mogły kojarzyć się z jakimś futurystycznym dworcem. Ściany o niebieskawym odcieniu miały uspokajać. Ją wszystko teraz irytowało. Nie mogła znieść świadomości tego, co się przed chwilą stało. Gdy weszła głębiej, zapomniała o zmartwieniach na chwilę, bo zobaczyła zwyczajnych ludzi. Normalnie ubranych. Były nawet dzieci! Bawiły się klockami czy jakimiś przedwojennymi figurkami. Ktoś miał nawet radio podłączone do kontaktu. — Do you wanna change it? — dało się usłyszeć słowa piosenki Nine Inch Nails. Wszystko tu było takie, jak gdyby wojna nigdy się nie zdarzyła! To był fantastyczny widok! Ludzie rozmawiali żywo ze sobą, nawet się uśmiechali... — Droga pani, proszę pozwolić zaprowadzić mi się do swojej kwatery — powiedział spokojnym tonem elegancki mężczyzna w szarym garniturze i niebieskim krawacie. — No... dobra. Zaprowadził ją do rozsuwanych drzwi na piętrze kwater mieszkalnych. Po rozsunięciu ukazał się jej pokój. Białe ściany, ciemna dwuosobowa kanapa. Dojrzała też szafy i zestaw spodni, koszulek, bluzek i bielizny. Miała nawet łazienkę, z której postanowiła niezwłocznie skorzystać, gdy tylko zakończy rozmowę. — A co z... — Jest w szpitalu. Ma osobne pomieszczenie, podejrzewają jakąś chorobę psychiczną. — Psychiczną...? To by wiele tłumaczyło. Niemota może być wywołana przez schizofrenię w niektórych przypadkach. Poczuła jakieś ukłucie współczucia. Odwiedzi go, jak tylko się odświeży. — Dziękuję. Którędy do szpitala? — Po wyjściu w lewo, do wyjścia z kwater mieszkalnych. Tam znajduje się drogowskaz, z łatwością pani znajdzie drogę do szpitala. — Dziękuję panu bardzo. Mogę dostać chwilę dla siebie? — Proszę bardzo. Miło mi, że mogłem pomóc. Dziewczyna była zachwycona obsługą. No tak, względnie bogate miasto, więc mogło sobie pozwolić na dobrze wyszkolony personel. Zdjęła z siebie szmaty i spodnie. Chwilę zajęło jej wybieranie zestawu ubrań, jaki będzie jej najbardziej pasował. W końcu wzięła do łazienki czarną spódnicę i białą bluzkę, zaś bieliznę również w kolorze białym. Krople wody kapiące z prysznica były jak zbawienie. Tak, jak gdyby wojny nigdy nie było. -249- W końcu ubrała się i wyruszyła do skrzydła szpitalnego. Tam zobaczyła, że jej chłopak leży z opatrzonymi ranami. Miał przytępione spojrzenie i powolnym ruchem głowy skierował ją w stronę dziewczyny. — Dlaczego go zabiłeś? — zapytała z wyrzutem. Mężczyzna na łóżku milczał, ona jednak wiedziała, że w końcu odpowie. — On... — wydusił z siebie w końcu — zabił moją żonę... Dziewczyna jakoś nie chciała w to uwierzyć. Chociaż czy wysilałby się tak bardzo, by skłamać? Zresztą, wcale nie musiał kłamać, dla niego rzeczywistość mogła być inna. Poza tym, znała prawdę. — Jak to się stało? — zapytała. — Kiedy mieszkałem z nią, to było jeszcze przed wojną, on włamał się do nas i... — Twoja żona zginęła po wojnie, kłamiesz... — Skąd ty... No tak. Wszystko zaczynało się układać. Nigdy nie spotykał się z rodziną żony. Nikt jej też nie odwiedzał. Ale musiała mieć kogoś. — Pozwól, że ci przypomnę — oznajmiła — twoja żona zmarła w szpitalu, zachorowała na raka płuc. Widząc, jak się męczy, nigdy nie miałeś chęci sięgnięcia po papierosa, prawda? Tak się składa, że w jej rodzinie praktycznie wszyscy byli palaczami. Wiem, bo wychowałam się z nią. Jestem jej siostrą. — Skąd możesz to wiedzieć, skoro... — Zanim umarła, zdążyła przekazać mi swoją obrączkę, chciała, żeby przyniosła mi szczęście. A wiesz, co było na niej napisane? Trzynaście. — Trzynaście... — Tak, właśnie tak. Nie zdawałam sobie sprawy, po co to wygrawerowała. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy wpisałeś hasło na forum. Wtedy wszystko zaczęło mi się układać w głowie. To ona należała do Upadłych, ty nigdy. To był jej pomysł, bo wiedziała, że możesz łatwo zapomnieć w razie, gdyby jej zabrakło. — Ja naprawdę go widziałem, jak ją zabija... — Nie kłam. Bezczelnie kłamiesz. Mężczyzna zaczął przeraźliwie krzyczeć. — Oddajcie mi ją! Oddajcie! Oddajcie! Zabrali! Oszukali! Przybiegli do niego lekarze, by go unieruchomić, żeby przestał się rzucać. A Dziewczyna stała i patrzyła na to. Poczuła się skrzywdzona. Okłamana. On był tylko zazdrosny. Ale też chory. Czy to nie jest okoliczność łagodząca? Przez całą noc nie dawało jej to spokoju. — Zabij się — słyszał w nocy. Nie mógł określić, skąd pochodzi głos — Nienawidzi cię. Zabij się, jesteś beznadziejny. — N—nie... — Nie wróci. Jesteś skończonym kretynem. — Wróci, na pewno. — Mylisz się. Lepiej się zabij. Od razu. — Nie... -250- — Zabij się... Nie mógł zasnąć. Całą noc dokuczał mu ten głos. Nie wiedział, do kogo należy i czy słyszy go naprawdę, czy to tylko wytwór jego chorej wyobraźni. Bandyci przeszukali całe miasto w poszukiwaniu Szefa. Dotarli na Plac Grunwaldzki, znaleźli samochód, którym jechał. W końcu dojrzeli też ciało. Uznali, że zginął w walce z mutantami, których kilka trucheł było nieopodal. Zdziwił ich brak niewolników, może zostali zjedzeni, albo coś. Wybrali nowego herszta ich gangu. Uznając, że nic ciekawego nie może ich tu już spotkać, a zagrożenie ze strony mutantów jest zbyt wielkie, wyruszyli na południowy wschód, w stronę Poznania. Mutanci zaś splądrowali miasto i nie znalazłszy tego, czego szukają, ruszyli na północ. Teraz miasto było opuszczone. Zarząd schronu zarządził zwiad, bo czujniki ruchu dawno nikogo nie wykryły. Szczęśliwie okazało się, że miasto jest bezpieczne, na zmutowane formy życia natknięto się w pobliskich lasach, ale nie byli tak groźni jak ci humanoidalni mutanci. Poziom promieniowania uznano za niezagrażający ludzkiemu życiu. W niedługim czasie Gorzów stał się znaczącym miejscem na mapie Polskich Pustkowi. Nawiązano porozumienie z Santockiem, Chwalęcicami i innymi pobliskimi miejscowościami. Handel kwitnął. Używano przedwojennych złotówek, a gdy przybyli podróżnicy z południa, wprowadzono do obiegu także żetony. Prędko znaleźli się sponsorzy, dzięki którym zaczęło funkcjonować przedwojenne kasyno stylizowane na czasy prohibicji w USA. W niewiarygodnie szybkim czasie miasto znów tętniło życiem. Strategiczne położenie sprawiało, że najmniejsze zagrożenie można było dostrzec z daleka i wysyłając oddział zbrojnych łatwo można było sobie z tym poradzić. Karawany z innych miast zapewniły zaopatrzenie. A co z Niemym i Rudą? Przeniesiono go na powierzchnię. Ona bywała u niego praktycznie codziennie. Zdrowiał razem z miastem. Ostatecznie zostały mu blizny, a zaawansowana medycyna nie zmusiła go do długich miesięcy rehabilitacji. Z każdym dniem coraz bardziej była przekonana, że może mu wybaczyć. Mimo to, bała się, że gdy wystąpi kolejny epizod choroby, jej samej może się coś stać. Na szczęście teraz mógł już mówić. Zdarzały im się ciche dni, ale z czasem rozmawiali coraz częściej. — Turcy w Niemczech. Turkowie — powiedział tak znikąd. — Co Turkowie? — Nic, właśnie sobie zdałem sprawę, że to dlatego na zachodzie Polskich Pustkowi znalazło się nagle tylu Arabów. Jeszcze przed wojną mówiło się o tym, że więcej jest w Niemczech Turków niż Niemców. Gdy wspomniał o Arabach, ją olśniło. — Wyruszmy do Abdullaha. Pamiętasz, ten bogaty Arab, o którym mówił Szef. Mieszka w Santocku, to stosunkowo niedaleko... — Chcesz go zapytać o Upadłych, prawda? — Tak. To może być ważne. Tu może chodzić o powrót Polski do dawnej świetności. -251- Tego wieczora włączyła laptopa. Wydawało się jej, że wywołałby niemałą sensację, więc korzystała z niego po kryjomu. Postanowiła poczytać archiwa na forum dotyczące przeszłości i teraźniejszości. Jakiś względnie stary temat. „Uwaga na Zapomnianych” „Na ulicach można spotkać ludzi stojących w opozycji do Upadłych. Zapomnieni to hakerzy, którzy ukradli silnik strony i stworzyli jej własną wersję. Próbowali włamać się na forum i zrobić przekierowanie na własną stronę. Nie należy wierzyć w to, co piszą! Adres tej strony to pur3$t+rth.com. Nie należy na nią wchodzić pod żadnym pozorem! Jest zawirusowana, przede wszystkim są to keyloggery i trojany.” Napisany przez Fallen10. Późniejszy post, również należący do Fallen10 głosił: „Z przyjemnością zawiadamiam, że Zapomnieni zostali skazani w uczciwym procesie. Zostali oskarżeni o włamania, kradzież danych, podżeganie do morderstw na tle rasowym i propagandę antyarabską. Nie udało im się udowodnić zabójstw na kilku naszych świętej pamięci kolegach. Niech chroni nas Allah.” Niżej było jeszcze kilka postów w stylu „Bogu niech będą dzięki” „Wspaniale, należało im się” pisanych przez Upadłych o różnych numerach. Stwierdziła, że ich nazwa nijak się ma do charakteru grupy, jaką reprezentują. Postanowiła poszukać czegoś o Santocku. „Niebezpieczeństwo w Województwie Lubuskim wzrasta. Prezydent Republiki Autonomicznej Santocka, Abdullah Laballah, buduje schrony w promieniu dwustu kilometrów”. A zatem postanowili zrobić sobie w Polsce kolonię... a nawet nie kolonię, samozwańcze państewko. „Z satysfakcją informuję, że do Santocka będą kursować autobusy. Linię 128 wykupił Prezydent Republiki Autonomicznej Santocka. Odjazdy o godzinach: 5.30, 6.35, 8.50, 12.10, 14.00, 15.05, 16.10, 17.15, 20.15 oraz 22.40 w dni powszednie, zaś w niedziele i święta...” Przerwała. Autobusy? „Nie ma mowy o realizacji planów o ponownym starcie linii 128. Teraz w tamtym rejonie kręci się zbyt wiele bandytów. Dopóki nie zostanie wydane rozporządzenie o zgodzie na pacyfikację, nie wznowimy połączenia z Gorzowem.” Fallen16. W końcu uznała, że warto poszukać czegoś o samym prezydencie. Wpisała w wyszukiwarkę na stronie jego imię i nazwisko i pierwsze, co jej wyskoczyło, to temat o nazwie „Prezydent Laballah nie żyje.” No tak, prawie by zapomniała. Nie będą mieli szansy na rozmowę z nim. Ale napisali, kto przejął po nim władzę. „Drogi syn Abdullaha Laballaha, Ibrahim Abdul Muhammad bin Laballah, przejął władzę po swoim świętej pamięci ojcu. Spotkanie z nim odbędzie się...” — Załatwisz samochód? — zapytała — Uznałam, że jednak nic lepszego nie możemy zrobić. Trzeba porozmawiać z synem pierwszego z Upadłych. — To on nie żyje? — Nie, już jakiś czas. Władzę przejął jego syn, Ibrahim. — Ibrahim...? Mhm — przytaknął, po czym zamknął oczy i po paru chwilach zasnął. -252- * Rankiem spakowali się, ale Niemy rozmyślał, bynajmniej nie nad tym, co pakuje do plecaka czy bagażnika. Odkąd usłyszał, że to siostra jego żony, nie dziwiło go, że jest tak do niej podobna. Wydawało mu się to zbyt wielkim zbiegiem okoliczności. Nadal wierzył, że została zastrzelona przez Szefa i jego ludzi. Ruda uznała, że poprowadzi. Ukłuło ją nagłe poczucie winy, że imię, które wyjawiła ukochanemu, nie jest prawdziwe. Droga przebiegała w miarę spokojnie. Sprawdziła wcześniej dokładnie trasę, więc nie zgubią się. Im bliżej było Santocka, tym częściej dało się zauważyć bliskowschodnie motywy czy architekturę. Kopuły występują na całym świecie, ale u nikogo innego nie są tak charakterystyczne. Santocko było zamieszkane głównie przez Arabów, gdzie niegdzie dało się dostrzec ludzi o bardziej europejskiej urodzie. To była już wiosna, więc zaczynały zdarzać się upały. Taki też był dzisiejszy dzień. Słońce paliło w oczy. Można było odnieść wrażenie, że pojechało się na Bliski Wschód. Wierni wchodzili do meczetu. Dziedziniec na planie kwadratu otoczony był rzędem kolumn. Nie dało się nie zauważyć również smukłych, strzelistych minaretów. — Zatrzymamy się i spytamy kogoś o drogę do Ibrahima? — W porządku. Tak też zrobili. Podjechali do pierwszego napotkanego człowieka wyglądającego jak najbardziej polsko. — Dzień dobry, wie pan może, jak dojechać do prezydenta miasta? Facet zmieszał się. Miał ciemne, niezadbane włosy i o dziwo, nie był zbyt opalony. Nerwowo trzymał swoją walizkę i przekładał ją z ręki do ręki. — To będzie prosto i w lewo. Ulica Żniwna. Może stąd nie widać, ale stamtąd już będzie łatwo zauważyć — jego ton głosu był niepewny, sprawiał wrażenie zdenerwowanego — A po co wam prezydent? Czemu do niego jedziecie? — Mamy pewną ważną sprawę. — Och, ja też mam. Idę w tamtą stronę, podrzucicie mnie? Para wymieniła spojrzenia i zgodzili się. Jechali powoli, uważając, by nikogo nie potrącić. — Nazywam się Kacper — przedstawił się nieznajomy — Mam parę dokumentów dla prezydenta. — My musimy z nim porozmawiać — i wcale nie mieli ochoty zdradzać mu imion. W razie nacisku powiedzą fałszywe. — Ta... Co sądzicie o islamizacji Europy? I teraz już też Polskich Pustkowiów. Jo, w Santocku człowiek czuje się jak w Mecce. Rozpanoszyli się po Prusiech, to i tu tera próbują, nie! — Jesteś z Poznania, czyż nie? — słusznie zauważyła Ruda. — Ależ bez niczego! Mam trochu fefry na tych muzumaninów. Nie myślita, że mogą wszytko powysadzać? -253- — Jak widać, potrafią żyć w zgodzie z innymi... Ja tam nic do nich nie mam. A co wiesz o prezydencie? — Zawsze wystrojony jak ośpic, pyszny i chciwy. Tylko kolejna menda żyjąca za brzdęk podatników. Macie może ćmiki? — Że co? — zdziwił się mężczyzna, dla którego ta rozmowa brzmiała co najmniej dziwnie. — Nie, nie mamy — oznajmiła Ruda — Kacprowi chodzi o papierosy. Jesteśmy. Wysiedli i mieli przed sobą wcale niemały budynek, łączący w sobie elementy architektury zarówno wschodniej, jak i zachodniej, bardziej nowoczesnej. Nie widzieli jeszcze czegoś takiego. Sprawiał wrażenie nietrwałego, musiał więc zostać wybudowany już po wojnie. Wiele szklanych okien. We wnętrzu pracowali bądź obijali się urzędnicy. Nadszedł czas, by wejść do środka. — Winda. Siódme piętro. Jadąc do góry dało się dostrzec piękne malowidła naścienne przedstawiające głównie zwierzęta, modlących się mężczyzn, często umiejscowionych w bogatych ogrodach. Motywy roślinne przeważały, gdzie niegdzie dało się zauważyć zaskakujące abstrakcyjne motywy geometryczne. Z początku postacie wyglądały prymitywnie, im wyżej się jednak jechało, tym były bardziej realistyczne. W końcu dojechali na siódme piętro. W islamie liczba siedem miała szczególne znaczenie. Pielgrzymi musieli obejść siedem razy Kaabę w Mekce, siedmiokrotnie wykrzykując słowa chwalące Allaha i trzykrotnie obrzucić Szatana siedmioma kamieniami. Mieli też siedem niebios, siedem piekieł, siedem grzechów głównych i siedem aspektów Koranu. Prawdopodobnie od nich wziął się frazeologizm „być w siódmym niebie”. Doszli do wniosku, że są w korytarzu okrążającym okrągłą salę. W środku musi być Ibrahim. — To przyjdzie tu. Nu dalij, nie zmudźcie czasu. Wy na sam pierw — zachęcił ich do wejścia Kacper. Jeśli malowidła po drodze tutaj nazwać pięknymi, to trudno znaleźć odpowiednie słowo na te, które znajdowały się wewnątrz sali. Oślepiająca prawie białość biła ze ścian, na których subtelnie wymalowano idealne kształty. Siedmiu strażników chronionych białymi pancerzami, każdy dzięki swojemu pięknu mógłby zostać eksponatem w jakimś muzeum. Dwóch najbliżej stojących trzymało Steyry, dwóch snajperów przy oknie Scouty, dwóch obok Ibrahima kałachy, a jeden, tuż przed nim, uzbrojony był w działko obrotowe. Sam Ibrahim wyglądał tak, jak można było sobie wyobrażać bogatego Araba. Biała szata z kieszeniami i czarno—biała arafatka. — Khashm... — zawołał gestem faceta z działkiem, szepnął mu kilka niezrozumiałych słów po arabsku i ten podszedł do pary protagonistów, okrążył ich i stanął za nimi. Gdy poruszyli się do przodu, on także. W porządku, nie mają złych zamiarów. — Śmiało, podejdźcie — zaprosił ich Ibrahim już po polsku. — Emm... dzień dobry. — Dzień dobry. Herbaty? -254- — Poprosimy. — Słucham zatem, co sprowadza was w moje skromne progi. — Interesuje nas forum założone przez pańskiego ojca, pokój jego duszy. Cały czas rozmawiała z nim Ruda. Jej chłopak czuł się tu dziwnie. — Skoro o nim wiecie, któreś z was, albo oboje, musi należeć do Upadłych. Mogę spytać o numer i hasło? — 33. Hasło: 13. Arab wrócił do biurka i wstukał login i hasło. — Zgadza się. Tak spytam, które z was jest 33? — Ja jestem — przyznała dziewczyna. Jej ukochany nieco się zdziwił, ale cóż, zawsze wydawała mu się niezłą aktorką. — Ach, teraz już kojarzę. To niebywałe, że przychodzisz tu po tym wszystkim, ale jestem ci wdzięczny. Teraz czarnowłosy zupełnie się zmieszał. On może ją kojarzyć? I z czego? Herbata była gotowa, cała trójka otrzymała po filiżance. Ostrożnie wziął pierwszy łyk. Była jeszcze gorąca, ale już dało się wyczuć bardzo słodki smak. — Dzięki tobie mojemu ojcu udało się dojść do tego, w jaki sposób Zapomnieni złamali zabezpieczenia forum. Wtedy wypowiedział imię, po którego usłyszeniu Niemy zamarł. To imię, które usłyszał... nosiła jego żona... — Ty... cały czas to byłaś ty? — zapytał z wyrzutem — Jak to możliwe? Przecież Szef cię zabił... — Musiałam się tobą zaopiekować. Twoje obsesje były bardzo groźne dla otoczenia. Boję się, co teraz będzie... — zdenerwowała się trochę na Ibrahima, że zdradził tak ważny sekret. Teraz sobie przypomniał. Kierowca, który zabrał ich oboje, miał na palcach dwie obrączki. Druga należała do jego żony i to była ta z hasłem... Niezły znalazła sposób, żeby sekret nie przepadł. Ale teraz przychodzi tu i gawędzi z Ibrahimem, jak ze starym przyjacielem. Do tego wiedzącego o jej tożsamości, a on sam nie wiedział... — Nie miałam sumienia, żeby cię opuścić. Ale nie mogłam być z tobą jako ja... Przyzwyczaiłeś się do mnie tak mocno, że nie dopuszczałeś żadnego innego mężczyzny ani kobiety do mnie. Byłeś gotowy mnie więzić... — Nie, to nieprawda... Kłamiesz... kłamiesz! — Tak było... zdarzały ci się pobicia spowodowane tą chorobliwą zazdrością. Ale przed Szefem nikt przez to nie zginął... Postanowiłam zniknąć na jakiś czas, ukryć się z rodziną... Owszem, miałam do niego wyrzut, że pozbawił mnie jej, ale to nie był jego rozkaz. Sam widziałeś jego ludzi, niepohamowani sadyści. Ukarał ich potem. — To niemożliwe, że jesteś nią... Nie jesteś, podszywasz się, tak, na pewno, to... Wszystko przerwał głośny odgłos otwieranych drzwi. Kacper wszedł bez pukania. Strażnicy Ibrahima wycelowali w niego broń. Ten, jak gdyby nigdy nic, pomimo arabskich ostrzeżeń pod jego adresem, podszedł do pary, zbliżył się i szepnął: — Koniec. Musicie stąd wyjść, muszę pogadać sobie z Ibrahimem. -255- — Nie możemy, musimy spytać go o jeszcze kilka rzeczy. — Dziesięć minut — oznajmił Kacper, mruknął pod nosem jakieś przekleństwo i wyszedł. Wszyscy się zdziwili, ale Dziewczyna postanowiła kontynuować rozmowę z prezydentem Santocka. — Jak to było z tymi schronami? Czemu nie znalazło się miejsce dla wszystkich? — Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć. Opracowywane były różne projekty i wybudowano tyle schronów, by pomieścić ilość ludzi prognozowaną na określony rok. Wiadomo, że mogły być jakieś błędy w obliczeniach, no i oczywiście nie każdy musiał zdążyć. Było to bardzo drogie przedsięwzięcie, dlatego Projekt Atomowy Schron obejmował tylko dwanaście schronów. — Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy. Tak naprawdę zapewnione miejsce mieli tylko bogaci i wpływowi, czy nie mam racji? — Cóż... Tak, tak właśnie było. Stawki były bardzo wysokie, co bardziej możni wykupywali prywatne schrony, jak na przykład ja. — Jak do tego wszystkiego mają się Upadli? Po co ta cała konspiracja? — Muszę przyznać, że nie wszystkim mój ojciec dzielił się z nami. Podejrzewam, że chciał, by tylko jego ród przetrwał, co było niezbyt mądre, żeby nie powiedzieć głupie. Wiadomo, że nie wszyscy są zaufani i informacje krążyły gdzieś po eterze. Dwóch hakerów, gdy dowiedziało się o forum dostępnego jedynie dla elity, postanowiło zrobić własną wersję strony. Wykradli informacje, wykorzystali nasz silnik. Rozdawali loginy i hasła w charakterze zdrapek na ulicach różnych miast. Niektórzy ludzie mieli dostęp do internetu, to wchodzili. Dowiadywali się tam o tym, urządzano różne protesty, strajki, ale po egzekucji Zapomnianych wszystko ucichło, nikt nie chciał skończyć tak, jak oni. Także wydaje mi się, że nie chodzi o nic innego, jak po prostu elitarność, żeby zwykły plebs nie miał szansy na poznanie lokalizacji schronów, w ten sposób bandyci mogliby dawno wszystkich wykończyć. — Teraz zdajesz się ich nie obawiać. — Kto ci teraz skonstruuje bombę? Bo podejrzewam, że żadne już nie zostały. To jedyna rzecz, której mógłbym się obawiać, mając moje imperium wiernych żołnierzy... No i Allaha. — Wierzysz w niego nawet po apokalipsie? — Czemu miałbym nie wierzyć? On daje mi siłę każdego dnia, nadaje życiu każdego wierzącego muzułmanina sens, popycha do przodu, do działania. Czyż nie jest inaczej? A ty, czy ty wierzysz? — Hmm... poszukuję. — To twój wybór, jakiego boga wybierzesz, ale w moim mniemaniu tak naprawdę wszyscy wyznajemy tego samego, jedynego i wszechmogącego. Zbliża się czas modlitwy. Myślę, że w poszukiwaniu odpowiedzi powinniście udać się do Chwalęcic. To nie aż tak daleko, pozwólcie, że zaznaczę to na waszej mapie. Moja córka, Asila tam mieszka. Spędzała z dziadkiem bardzo dużo czasu. Ja już byłem dorosły, możliwe, że paru interesujących rzeczy zdążyła się od niego dowiedzieć. — Nie mamy mapy, ale mamy laptopa. -256- — Traficie bez problemu, jadąc przez Kłodawę do Gorzowa na pierwszym skrzyżowaniu skręcacie w prawo. Naprawdę prosta droga, nie zgubicie się. — Dziękujemy ci, Ibrahimie. Do zobaczenia. — Do zobaczenia, niech Allah ma was w opiece. Gdy wyszli, Ibrahim zaczął mówić do swoich strażników coś po arabsku. Przygotował dywan i Koran. Uniósł ręce kciukami w stronę twarzy i powiedział: — Allahu akbar. Zaczął czytać w języku arabskim werset. — „Kiedy niebo się rozerwie i będzie posłuszne swojemu Panu, a tak uczynić należy; Kiedy ziemia będzie wyrównana i wyrzuci to, co jest w niej i stanie się opustoszała, będzie posłuszna swojemu Panu, a tak uczynić należy... (84:1—5)” Kacper otworzył drzwi. Wszyscy byli zajęci modlitwą, więc ten podszedł do Ibrahima. Wiedział, co się stanie. Wybuch na szczycie ratusza wywołał niemałe poruszenie na dole. Także wśród wychodzących dopiero co Rudej i Niemego. — Co to było?! Widziałaś to? — Co prawda mogę się tylko domyślać... Żałuję, że nie zareagowaliśmy w porę... Kacper... Pamiętasz, on miał walizkę. — Myślisz, że w tej walizce były materiały wybuchowe? — Tak. Do tego niezbyt pochlebnie wypowiadał się o Arabach. To chyba jasne... Nim się spostrzegli, wokół nich był tłum tutejszych stróżów prawa ubranych w stylizowane na zachodnie niebieskie uniformy i uzbrojonych w pospolite kałasznikowy i celowali w nich. — To nie my... Ich broń została w samochodzie. — Niby jak mamy w to uwierzyć? — zapytał gniewnie jeden z policjantów znający język polski. Jeden z pozostałych powiedział do niego coś po arabsku i wygonił gestem dłoni parę. Grupa policjantów wbiegła do budynku i po schodach próbowali dotrzeć na miejsce wybuchu. — Mam nadzieję, że Ibrahimowi nic nie jest... — zasmuciła się Ruda. — Też mam, ale jedźmy już do Chwalęcic — nie ukrywał wyrzutów. Był zły. — Nie wściekaj się na mnie, no! Musiałam tak zrobić, bo bałam się o swoje zdrowie! — I co, teraz też się boisz? — Tak... nie wiedziałam, jak się zachowasz, gdy się tego dowiesz... — Myślisz, że bym cię skrzywdził? Siadła za kierownicą i się nie odzywała przez prawie całą drogę. Syn Upadłego miał rację, droga nie była trudna. Tamte okolice wyglądały jak typowa polska wieś, może bardziej na bogato. Niedługo po wjeździe do miejsowości dało się zauważyć romański kościół, a tuż obok niego przystanek autobusowy. To cudowne, jak wiele się zachowało w okolicach Gorzowa, jak i samym Gorzowie. Na -257- placu niedaleko kościoła wznosił się kawałek muru, a wokół niego stali jacyś ludzie. Większość w płaszczach ceglanego koloru. Dziewczyna uznała, że warto się ich wypytać o córkę Ibrahima. — Dzień dobry... — Ave Ściana i Cegła. — Słucham? — Jesteśmy Ścianowcami. Ten fragment ściany przetrwał wojnę. Jest symbolem wskazującym nam właściwą drogę i wzorem wytrwałości. Kawałek ściany wyglądał jak eksponat w galerii sztuki. Graffiti na nim było interesujące. Przykładowo, czerwone kółko, w które zostały wpisane gwiazda Dawida, chrześcijański krzyż i muzułmański półksiężyc, a pod tym zielonym markerem dopisane „JEDNOŚĆ”. Dało się też dostrzec wysprayowane od szablonów twarze ludzi, których cenili sobie autorzy graffiti. Robiło to naprawdę pozytywne wrażenie, choćby od strony artystycznej. Ruda wychynęła z okna i zwróciła się do kultystów. — Wiecie może, gdzie znajdę Asilę, córkę Ibrahima Laballaha? — To musi pani iść w stronę domów — Ścianowiec wskazał jej drogę na zachód — na pewno mieszka gdzieś tam, jak się na nią nie natkniecie sami, to ktoś wam wytłumaczy. — Grzybozor! — krzyknął ktoś po przeciwnej stronie ulicy, prowadzący własną grupę — Chędożyć ściany, tylko Grzybozor może być czczony! — Bluźniercy! Heretycy! Żydomasony! — Hańba! Hańba! Zabrali! Oszukali! Para czym prędzej odjechała na zachód, pozostawiając specyficznych kultystów samym sobie. — Gdybyś mógł pojechać do dowolnego miejsca na Ziemi, co to by było za miejsce? — Nie ma już takich miejsc. Wszędzie jest ta sama beznadzieja. — Aj, przestań. No, gdybyś mógł, to dokąd? — Ja wiem...? Do Czarnobyla. — Czemu właśnie tam? — To dość takie wiesz, inspirujące, interesujące miejsce. Poza tym, ciekawe, co teraz tam się dzieje. — Ja tam bym chyba zwiedziła Londyn, gdyby było co zwiedzać. — Londyn? — Ponoć przed wojną było to naprawdę wspaniałe miasto. Łączące w sobie tyle kultur i w ogóle... Dojechali do luksusowej willi. Tu dawniej mieszkali prezydenci Gorzowa. Stan, w jakim się zachowała, był zadziwiająco dobry. Być może ojciec Asili odbudował willę po wojnie. Czarne, zdobione płoty z ostrymi zakończeniami. Długa droga wykładana kafelkami. Co prawda rośliny nie bardzo chciały rosnąć na niezbyt urodzajnych już ziemiach, ale architektura ponownie zachwycała, choć oczywiście nie tak bardzo, jak santocki ratusz. Urodę miejsca psuło kilka zdechłych szczurów, kotów i psów leżących -258- bezwładnie na ziemi, jak gdyby zostały wrzucone przez płot. Zapukali do czerwonych drzwi wyróżniających się spośród białych ścian. Długo nie czekali. Przywitała ich smukła sylwetka kobiety, która, sądząc po skórze, miała Polkę za matkę, a ojcem był Ibrahim. Nie wyglądała na kogoś, kto każdego poranka wita postapokaliptyczną Polskę. Sądząc po budowie ciała, musiała mieć jakieś dwadzieścia kilka lat, mogła być w wieku Rudej, ale wyglądała znacznie młodziej, gdyż nie postarzyły jej papierosy, a żyć musiała w dogodnych warunkach. Długie, ciemne włosy, zaś oczy niebieskie. Fakt, iż nie nosiła burki mógł oznaczać, że została wyklęta po ujawnieniu skłonności do wiary w religię matki. Twarz miała gładką, a subtelnie zarysowane usta poruszyły się. — Kim jesteście? — Dzień dobry, pan Ibrahim polecił nam do pani przyjść. Proszę do nas mówić, jak pani chce. — Mój ojciec? Skąd go znacie? — Byliśmy u niego szukać informacji o Upadłych. Podobno pani może coś więcej o nich wiedzieć. — Nie wiem, czy mogę was zaufać... Równie dobrze możecie tu przyjść, by mnie ograbić, zabić, albo... — Zapewniam, że tak nie jest. Możemy zaoferować naszą pomoc, jeśli pani takiej potrzebuję. — Prawdę mówiąć... dobrze, wejdźcie, zaraz wam wszystko wytłumaczę. Arrasy, dywany, obrazy, rzeźby. Rodzina Asili musiała być jeszcze bogatsza, niż sądzili. W końcu usiedli w pokoju gościnnym. — Mam problem z kultystami — przyznała — jest tu bardzo wiele różnych sekt, niektóre są negatywnie nastawione wobec pozostałych. Szczególnie ci czczący piekielne demony. — Piekielne demony? — Oddają im cześć, składają ofiary, wszyscy pozostali są zagrożeni. Od paru dni siedzą cicho, więc pewnie coś szykują. Znani są ze swoich krwawych rytuałów. — Możemy pani zapewnić ochronę, w miarę naszych możliwości. — Byłabym bardzo wdzięczna... Boję się, od jakiegoś czasu na teren mojego domostwa wrzucają martwe zwierzęta. To nieestetyczne i niebezpieczne, boję się wyjść. Może zatruli je czy coś, zarazili, nie wiem. — Słuszne obawy... Niemy nic nie mówił, oglądał pokój. Jego uwagę przykuła półka z płytami muzycznymi. Dawno nie miał okazji czegokolwiek posłuchać, a uspokajało go to. Wziął tę leżącą najwyżej. Opatrzona była tajemniczym tytułem „13”. Tuż obok był przedwojenny, działający radioodtwarzacz czarnej barwy z dwoma głośnikami po swojej lewej i prawej. Nacisnął przycisk eject, po czym włożył do kieszonki jeden z trzech krążków w opakowaniu i dotknięciem zmusił do wsunięcia się z powrotem. Nacisnął przycisk play... Dziwne, niepokojące dźwięki zaczęły wylewać się z głośników. Ale podobało mu się to. Czuł, jakby słyszał to już wcześniej. W chwili swoich narodzin. -259- W chwili swoich zaślubin. W chwili, gdy jego żona zmarła. W chwili, gdy wypowiedział ostatnie słowo. W chwili, gdy nastała apokalipsa. W chwili, gdy spotkał swoją żonę na nowo. W chwili, gdy zabił mordercę swojej żony. W chwili, gdy ją zabił. W chwili, gdy on sam zmarł. Wypełniało to całe Polskie Pustkowia... A on sam zatracił się w zwiastujących minioną zagładę nutach. Mimowolnie położył się na dywanie i patrząc w sufit, widział gwiazdy, do których ludzkość od wieków zmierzała i po drodze zdążyła się unicestwić. Śmierć. Zniszczenie. Rozkład. Nieuniknione. Nadzieja i beznadzieja. Zabij się. Jesteś bezużyteczny. Skończ to. Tak po prostu. Nie warto dalej żyć. Wyciągasz kartę. Jaka to jest karta? Karta to trzynasta. Karta numer trzynaście. A na niej hebrajska litera nun i czwarty Jeździec Apokalipsy. Śmierć. Wyobrażona jako kościotrup na trupiobladym koniu przemierza z kosą ziemie pokryte ludzkimi i zwierzęcymi kośćmi. To koniec. Czy śmierć musi być końcem? Nie, nie musi... może być przejściem dalej, przemianą, dostrzegasz ćmy latające dookoła twojej głowy. Przemiana? Ale ta przemiana może wyjść tylko na złe... Tylko na złe? A może tak... a może nie... Ludzie starają się zmienić. Świat. Siebie. Budują wioski. Budują przyjaźnie. Niszczą miasta. Niszczą miłości. Odbudowują. Próbują. Próbują. Próbują. Próbują. Próbują. I za każdym razem... Ale nie zawsze ma to sens... Powiedz mi, czemu chcesz żyć? Czy uważasz, że ma to jakiś głębszy sens, skoro wszystko znów się powtarza? Powtarza, powtarza, powtarza, powtarza i tak w kółko? Narodziny, życie, śmierć. Narodziny. Życie. Śmierć. Narodziny... Życie... Śmierć... Śmierć... Śmierć... Śmierć... Masz dwie drogi Z czasem Pozostaje już tylko jedna Mężczyzna otworzył brudne powieki i z niesmakiem zauważył, że nadal żyje. Nie chciał sobie odbierać życia. Bał się? Miał zasady moralne? To dobre pytanie, szczególnie w tych czasach. Nie ma nadziei. — Nic ci nie jest...? — spytała piękna postać nad nim. -260- — Ty... cały czas to byłaś ty? — odpowiedział pytaniem swojej żonie. — Tak... — odpowiedziała i pocałowała go, za nic mając wylewającą się z jego ust ślinę. Asila obserwowała sytuację z niepokojem. — Coś potrzeba...? — zaproponowała swoją pomoc niepewnie. — Nie, już wszystko ok, dziękuję... — odpowiedział mężczyzna i podniósł się — Co to za płyta? — Nie wiem, dawno temu ktoś ją podrzucił mojemu dziadkowi. Nie była podpisana czy otagowana. Oprócz tej liczby, „13”. Sama trochę się bałam jej odtwarzać, zawsze wywoływała u mnie dziwne myśli. On... to była ostatnia rzecz, jakiej posłuchał, zanim... zanim odszedł... Kilka chwil niezbyt przyjemnej ciszy musiało minąć, nim w końcu Niemy odważył się powiedzieć: — Proszę, opowiedz nam o nim, Asilo. — No... no, dobrze... Urodził się długo przed wojną w Turcji. Przeprowadził się do Niemiec, gdzie rozkręcił interes. Zaczynał jako sprzedawca kebabów, wkrótce ta gałąź przemysłu gastronomicznego cała należała do niego. Wykupił wiele, wiele różnych firm, nie jestem w stanie wszystkich wymienić. Jego poglądy... chciał zapewnić rodzinie i sprawdzonym osobom jak najlepsze warunki życia. Reszta nie była mu potrzebna. Uważał, że będzie mógł sam zaludnić Ziemię swoimi dziećmi. Miał niezliczone kochanki różnych ras. Moja babcia była oczywiście Polką. Katoliczka, ale nie przeszkadzała jej inność dziadka. Tak samo było z matką, ale tata nie miał tego zmysłu, który miał dziadek. Oczywiście szanował tradycje. Budował kolejne meczety, wprowadzał arabską architekturę i kulturę do Europy, ale szanował inne religie. Tata był już inny, religia go zaślepiła. A Bóg chciał, że natrafił na moją mamę, gorliwą katoliczkę. Pokochali się, szanował ją, ale do czasu. Nie chciała zaakceptować tego, że on zmusza ją do praktykowania islamu. Kłócili się często o to. Ostatecznie wyprowadziła się z jego domu. Ja lubiłam odwiedzać dziadka. Często opowiadał mi o różnych rzeczach, które uważał za zbyt trudne dla mnie. Nie dzielił się tym nawet z niektórymi współpracownikami, bo oni byli w stanie to zrozumieć. Jedna rzecz nie pasowała Rudej. Urodził się długo przed wojną... Ale jak dawno? I czemu wywoływało to u niej takie dziwne uczucie? Niemy przerwał jej rozmyślania pytaniem do Asili. — Szanował wszystkich, ale zależało mu na elitarności? — Trzeba przyznać, że miał plan. Jego planem było zapobieżenie popełnieniu błędów ludzkości z przeszłości. Wojnom miała zapobiec jednolita religia. —Religia? — Tak. Religia od lat była głównym powodem wojen. Jedni uważali, że drudzy nie mają racji i tak od zarania dziejów. Dziadek opracował system wykorzystujący zbieżności we wszystkich głównych religiach świata. Opisał po prostu wszystko na nowo. — Napisał swoją własną Biblię? -261- — Tak. Nazwał to Księgą Życia. Oprócz historii świata, zamieścił tam też cytaty mądrych ludzi, wzorując się delikatnie na biblijnej Księdze Przysłów. Był wybitnym teologiem. Koran, Biblia, Tora, żadna święta księga nie miała przed nim tajemnic. — Pokażesz nam? Asila podeszła do biblioteczki i wyciągnęła grubą książkę opisaną z boku po wielu językach. „Księga Życia. The Book of Life. Le Livre de la Vie. Il Libro della Vita. Das Buch des Lebens. Kniga Zhizni. To Vivlío ti̱s Zo̱í̱s. Inochi no Sho. Shēngmìng zhī shū...” — Pierwsze rozdziały to zbiór genez wszechświata napisanych przez przedstawicieli różnych religii na przestrzeni wieków. Także teoria Wielkiego Wybuchu. Potem mamy tak właściwie podręcznik do historii. Od prehistorii do Wielkiej Wojny. Koniec brzmi tak: „Boże, błogosław nas wszystkich. Nie pozwól spłonąć nam w ogniu tysiąca słońc. Amen.” — Zastanawia mnie pewna rzecz. Skąd tu, w Chwalęcicach, tyle różnych kultów, także tych niebezpiecznych? – Nie zrozumiesz ludzi. Nie doszłam jeszcze do tego. Ale wracając do tego... Wspominaliście o Upadłych, prawda? Myślę, że mogę wam o tym opowiedzieć. Redagować Księgę Życia pomagało mu trzynaście wybitnych historyków, naukowców, chemików, geologów, teologów, lekarzy, biologów, fizyków, astronomów, poliglotów i tym podobnych ocalałych mędrców z całego świata. Dwunastu gości od architektury, wojskowości, polityki, by móc stworzyć nowy świat, oni osiedlili się w największych miastach Polskich Pustkowi i zajmują wysokie stanowiska. I siedmiu, najbardziej zaufanych, jako osobistych strażników. Dlatego też uważam, że ktoś z pozostałej dwudziestki piątki musiał zdradzić komuś spoza organizacji sam fakt jej istnienia i adres forum. O Zapomnianych słyszeliście? I o Fallen33? — Tak, Ibrahim nam wspominał. — A tak swoją drogą, to mam nadzieję, że wszystko u niego w porządku. Co prawda ostatnio trochę się kłóciliśmy, ale nie życzę mu źle. — Prawdę mówiąc, możliwe, że ucierpiał, widzieliśmy wybuch — wypalił Niemy. — Wybuch...?! Ruda spojrzała wymownie na Niemego. Wtedy zdała sobie sprawę, że przecież tam było tych siedmiu strażników. Jednego z nich Ibrahim nazwał Khashm, jeśli dobrze zrozumieli. Jeśli ktokolwiek miałby wiedzieć więcej od Asili, to oni... Ale jeśli wybuch był na tyle silny, że zginęli, to słabo... — Musimy wrócić do Santocka... — Hej, obiecaliście mi ochronę! — przerwała jej Asila. — Racja, tak zrobimy. Ja pojadę tam, ty tu zostaniesz — zwróciła się do Niemego — masz więcej pary w łapach. Asila, masz broń? — Tak, całkiem pokaźny arsenał w piwnicy. Dziadek kolekcjonował broń, ale nie zgodził się, by jego syn to przejął, bo wiedział, że on będzie chciał użyć jej do szerzenia swoich poglądów. -262- — To zaraz tam pójdziemy — polecił Niemy i pocałował Rudą — Tylko wróć cała i zdrowa. — Wrócę tak szybko, jak będzie się dało. Gdy Ruda odjechała, Asila i Niemy poszli do piwnicy. Zamek był zabezpieczony hasłem, było to imię i nazwisko dziadka Asili, co Niemy zdążył zauważyć. Ściany pomieszczenia, do którego weszli, pełne było wywieszonej broni. Po jednym egzemplarzu czego tylko sobie żołnierz bądź bandyta mógł wymarzyć. Wrażenie robiła wyrzutnia rakiet, miotacz ognia i inna ciężka broń. Niemy podszedł bliżej, do broni na kółkach, wyglądającej na bardzo starą. Sześć luf umieszczonych obok siebie, których tylne części, każda z osobnym zamkiem, oraz mechanizm spustowy mieściły się w cylindrze. — Czy to...? — Kartaczownica Gatlinga. Tysiąc osiemset sześćdziesiąt jeden. Richard Gatling. — Wow, jestem pod wrażeniem... — Wyobraź sobie, co by było, gdyby zamiast pocisków wypuszczał wiązkę lasera. Pociąłby całe armie. Ponoć pracowano nad tym tuż przed Wielką Wojną, znając ludzi, po jakimś czasie wznowią pracę nad tym projektem. Jak lubisz taką dużą broń, mam tu też egzemplarz M134 Minigun, stosowany podczas wojny w Wietnamie, rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt dwa i nieco większy M61 Vulcan z czterdziestego szóstego. Rzeczywiście, tuż obok wystawione było działko obrotowe o długości jakichś osiemdziesięciu centymetrów. Wyglądało na ciężkie, ze dwadzieścia kilogramów co najmniej. Drugiego same lufy były długie na sto dwadzieścia centymetrów. Tego raczej się nie udźwignie, przeznaczenie tej broni to montowanie na pojazdach. Nie udźwignie, chyba, że ma się jakiś system wspomagania mięśni albo jest się mutantem... — Teraz patrz na to, nie uwierzysz, ile to ma lat. Zgaduj. Asila pokazała na dziwną rurę bambusową wypełnioną prochem i siekańcami, czyli drobnymi kawałkami ołowiu i żelaza, przymocowaną do włóczni. Wyglądała na bardzo, bardzo starą, aczkolwiek solidnego wykonania. — Ja wiem? Ze dwieście? — To jest lanca ognista. Huǒ qiāng, jeśli znasz chiński. — Niestety nie. — Ta lanca powstała w dziesiątym wieku. I co najlepsze, nadal działa. Wystarczy podpalić, zasięg to jakieś dwa metry. Niedaleko też warty uwagi miotacz ognia wzór K stosowany w Powstaniu Warszawskim, czterdziesty czwarty. W rękach żołnierzy AK było ledwo trzydzieści takich, bo Niemcy wcześniej odkryli i przejęli większość egzemplarzy. Z tego, co mi mówiono, ten był użyty na polu bitwy w Starym Mieście w Warszawie. Butla, zbiornik, zawór, wąż, prądownica, urządzenie zapalające, gasidło — mówiła, wskazując na kolejne części miotacza. Jej wykształcenie w dziedzinie uzbrojenia było zawstydzające dla niejednego mężczyzny. A wiedziała znacznie więcej — Granatniki, moździerze, długo by wymieniać. Czego potrzebujesz? — zapytała — Ee... — Niemy się zakłopotał. Nie wiedział, o co poprosić, widząc tak pokaźny arsenał — Może... jakąś snajperkę i jakiś pistolet. -263- — Polecam Mosin—Nagant M28. Dokładnie takiego samego używał Fin Simo Hayha, kiedy walczył z czerwonym ścierwem. Zresztą nie tylko on, wielu snajperów i strzelców wyborowych korzystało z tego — podeszła do ściany z karabinami snajperskimi i zdjęła M28 — Co do czegoś mniejszego, to myślę, że standardowy, izraelski Desert Eagle wystarczy, co? Jeszcze amunicja 7,62 do eMki i 9mm do Deagle’a. W porządku... — wzięła wszystko, co trzeba i Niemy był uzbrojony. — To może pójdę ogarniać teren. — Ja w tym czasie przygotuję coś do jedzenia i picia, zaopiekuję się tobą do powrotu tamtej dziewczyny, a potem razem spróbujecie coś poradzić na tych szatanistów, w porządku? — Jasne, idę zająć pozycję. Niemy snajper stał przy oknie jedną ręką trzymając karabin i opierając go o parapet, a drugą używał lornetki. Pole. Równina właściwie. Z lasu nikt nie wychodził. Bezpiecznie. Postał tak z pół godziny i do pokoju, w którym był, przyszła Asila, trzymając w ręku tacę z sushi i pałeczkami. Widocznie lubiła egzotyczne jedzenie. Po chwili przyniosła również wino. — Chodź, co jakiś czas będziesz sprawdzał, jeść też musisz. — No, dobra — zgodził się i zasiadł do jedzenia — pokaż mi tylko, jak trzeba trzymać te patyczki. Asila pomogła mu ułożyć w odpowiedni sposób palce i po kilku minutach Niemy był już w stanie ich używać. Wziął kawałek ryby. — Nie odgryzaj kawałków, jedz całe. Nie do końca zrozumiawszy, połknął w całości. Z trudem przełknął. — Wasabi? — zaproponowała. Zaryzykował, zamoczył kolejny kawałek w sosie. Tym razem problemem było straszne pieczenie w ustach. Asila rozlała wino do kieliszków i podała mu. Po raz kolejny poczuł się, jakby postapokalipsa za oknem była tylko złym snem. — Pójdę sprawdzić teren — oznajmił i tak zrobił. W tym czasie Asila dosypała mu czegoś niepostrzeżenie do wina. Niemy wrócił, nikogo nie dostrzegłszy i wziął kilka łyków, patrząc na uśmiechającą się uwodzicielsko Asilę. W drugiej chwili leżał już poobijany, nagi i związany na podłodze pokoju gościnnego. Podniósł głowę, która bolała go niemiłosiernie i zobaczył Asilę. W podobnym stanie do niego, tylko z wnętrznościami na wierzchu, leżącą w centrum pentagramu o promieniu dwóch metrów. Zmrużył oczy i uderzył głową o podłogę, nie mając pojęcia, co się stało. * Kilkanaście godzin wcześniej Ruda dotarła z powrotem do Santocka. Postanowiła sprawdzić sytuację pod ratuszem i ewentualnie poszukać jakiegoś szpitala, gdzie mogliby leżeć zranieni. Trochę gruzu spadło na ulicę, jeszcze się nim nie zajęli. Ludzie -264- zatrzymywali się na ulicy i rozmawiali między sobą. Nie miała nadziei na to, że znajdzie kogoś mówiącego po polsku, choć była taka opcja, ale wolała pospacerować po okolicy. Gdy po parunastu minutach nie znalazła szpitala, uznała, że może jednak warto kogoś zapytać. — Dzień dobry? — Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna w dość zaawansowanym wieku. — Wie pan może, co tu się stało? — Zamachowcowi samobójcy udało się dotrzeć do sali z prezydentem. Oboje nie przeżyli, podobno widać to było od razu. — A reszta? Ktoś przeżył? — Tak, kilku przewieźli do gorzowskiego szpitala, chociaż niewielkie ponoć mają szansę. To naprawdę przykre, z tego, co wiem, jego synowie porozjeżdżali się po Polskich Pustkowiach, a tu w okolicy miał tylko córkę. — Asilę... — Dokładnie, tak się nazywa. Szczerze wątpię, by kobiecie pozwolili zająć tak wysokie stanowisko. — Czemu pan tak myśli? — Cóż... mamy do czynienia z oligarchią teokratyczną. — W porządku, dziękuję panu bardzo. Miłego dnia! — Bóg z panią! Ruda pojechała czym prędzej do szpitala na Dekerta, gdzie mieli się znajdować ranni po ataku. Odnalazła odpowiedni oddział, dowiedziała się, co i jak. Było już dość późno. W sali zobaczyła trzy łóżka z obandażowanymi po poparzeniach żołnierzami. Jeden miał amputowaną lewą rękę. Drugi był cały, ale też się nie odzywał. Trzeci, najlżej ranny, nie spał i zauważył, że Ruda weszła. — To ty... — wydusił z siebie. Dziewczyna przyjrzała się mu, to był ten sam strażnik Ibrahima, który trzymał działko obrotowe. Bandaże, szwy. Nienaturalnie zmrużone oko i trochę wypalone włosy. Gniewny wyraz twarzy dziś ustąpił znużeniu i umęczeniu. Ibrahim nazwał go Khashm, pamiętała. — Khashm, tak? Jak to się stało? — zapytała. — Ten heretyk wdarł się do nas wkrótce po waszej wizycie. Akurat była pora modlitwy, więc Ibrahim poprowadził. Wtedy tamten innowierca przyszedł i zdetonował ładunki wybuchowe... My przeżyliśmy, ale był zbyt blisko Ibrahima... Nie przeżył... — Naprawdę mi przykro... Jesteś jednym z Upadłych, prawda? — Fallen6. Skąd wiesz? — Fallen33. — Fallen33? Ach, tak, racja, rozmawialiście o tym... Uch — zabolały go szwy. — Jak... — Pozwól, że ja zacznę, ekhm — zakaszlał i kontynuował — dlaczego zostałaś trzydziestką trójką? -265- — Gdy usłyszałam o tych całych fallenach, właściwie poruszały mną dość egoistyczne pobudki. Sami mężczyźni? Elita? Enigmatyczna władza nad Polskimi Pustkowiami? Musiałam to sprawdzić. Sprawa z Zapomnianymi nie była zbyt przyjemna, ale ja przynajmniej zostawiłam celowo ślady, za co Ibrahim był mi wdzięczny, prawda? Później nikt już nie włamał się na forum. — Myślę, że to raczej przez publiczną egzekucję Zapomnianych. Bardziej przez to, aniżeli przez twój pokaz umiejętności hakerskich. — Może i. Tak czy inaczej, chciałam dotrzeć do tej elity. Do jakiegoś głównego centrum dowodzenia, czy czegoś, tak to sobie wyobrażałam. — Ci, którzy przeżyli, są rozsypani po całych Polskich Pustkowiach. Odnalezienie ich byłoby dość problematyczne... Khy — zakaszlał znów — Podejrzewam, że gdy prezydent usłyszy, że należysz do nas, zapewni tobie, wam — dodał, przypominając sobie Niemego — godziwe warunki i w dostatku będziecie obserwować, jak ten kraj rośnie w siłę. Nie ma możliwości, żeby jakiś inny kraj się wybił w obecnych czasach. My o wszystko zadbaliśmy. Projekt „Atomowy schron” nawet pomimo lekkich zgrzytów zapewnił przetrwanie niewyobrażalnej liczby mieszkańców. Może coś inne kraje szykowały, na pewno, nie da się zaprzeczyć. Ale nie na taką skalę. — Warszawa, tak? To ciekawy pomysł, bardzo ciekawy... — przyznała. — Zadziwiające, jak szybko Gorzów się podniósł. Mam pewne życzenie, pomożesz mi? — Zależy... o jakie życzenie chodzi? — Chciałbym, żebyś zawiozła mnie do meczetu w Santocku... — Cóż... — zaskoczyła się Dziewczyna — Dobrze, nie ma problemu, mogę to zrobić choćby zaraz. Nic ci nie będzie? — Nie chodzi o to, żeby nic mi nie było... muszę tam pojechać... jak najszybciej... Wykombinowała wózek inwalidzki, na którym łatwiej było przetransportować Khashma na dół. Tam z małymi trudnościami, ale udało się włożyć go na przednie siedzenie auta. Ruda ruszyła. Po kilkudziesięciu minutach byli w Santocku. Gdy zauważyła meczet, zatrzymała się i podjechała najbliżej, jak tylko to możliwe. — Pomóż mi... — powiedział Khashm. Im bliżej był meczetu, tym pewniejsze stawiał kroki — Zdejmij buty i zakryj włosy — polecił Rudej, po czym sam zdjął buty. — Nie mam czym — odparła, zdjęła buty i poszła za nim. Sala modlitewna pozbawiona była jakichkolwiek mebli. Na ścianach nie widniały obrazy, lecz fragmenty Koranu. Dla Rudej była to nowość, nie była nigdy w meczecie. Zwróciła uwagę na fontannę z czystą wodą, w której Khashm polecił jej umyć ręce i sam to zrobił, po czym padł na twarz w kierunku Mekki. Leżał tak kilkanaście minut, a Ruda się w niego wpatrywała, nie mogąc pojąć jego wiary. Po chwili poczuła niezbyt miły zapach. Zdała sobie sprawę, że właśnie tak chciał umrzeć. Długi czas siedziała w samochodzie i rozmyślała o tym. Była noc. Uznała, że prześpi się trochę i wróci do Chwalęcic. Niemy próbował oswobodzić się z więzów, ale został związany tak umiejętnie, że nie dawał rady. Postanowił poszukać w okolicy jakiegoś ostrego narzędzia, może ktoś, -266- kto zrobił to Asili, zostawił narzędzie zbrodni gdzieś w pobliżu. Czołgał się jak groteskowa, wielka, brzydka gąsienica związana sznurem i przybliżył się do ciała. Cięcie poprowadzono od mostka w dół. Wygląd jelit sugerował podgryzanie i wylewanie zawartości. Żołądek, wątroba i serce leżały na podłodze. Smród sprawiał, że robiło się niedobrze. Nie było w okolicy niczego ostrego. Postanowił ruszyć do kuchni, gdy otworzyły się drzwi. Ruda krzyknęła, widząc, co się stało. — Co tu się stało?! — Zostałem odurzony, nie wiem... niedawno się obudziłem... — Poczekaj, przetnę więzy — wyciągnęła sprężynowiec z kieszeni i prędko przecięła sznur. — Poszukaj czegoś do ubrania i zwijamy się. Zakupimy zapasy i jedziemy do Warszawy. — Do Warszawy? — Tak. Do Warszawy. Wiesz, prezydent i te sprawy, mogą być zainteresowani Upadłymi. Niemy poszedł na górę, do pomieszczenia, z którego celował. Zarówno snajperka, jak i ubrania były tam. Nie tylko jego, ale i Asili. Jej krzyżyk... Wziął go, a jego wzięła refleksja. Nie oddawał nigdy czci Bogu. Nie był nawet ochrzczony. A może był, tylko o tym nie wiedział? W końcu tak naprawdę nie znał rodziców. Słyszał co nieco o chrześcijanskim Bogu. Nie widział różnicy między nim a bogami wyznawanymi przez żydów czy muzułmanów. Doszedł do wniosku, że wszyscy czczą tego samego boga, a Ibrahim ma rację. A skoro Bóg jest wszechmiłosierny, kocha nawet tych, którzy w niego nie wierzą, tych, którzy mu nie oddają czci, nie modlą się do niego, nie odprawiają tych wszystkich rytuałów. Wrócił jednak do rzeczywistości. Co tu zaszło, mógł się tylko domyślać, bo coś kompletnie wyczyściło mu pamięć. Uznał, że szkoda by było nie skorzystać z arsenału w piwnicy, więc zszedł na dół, zapisał zapamiętane wcześniej hasło i wyniósł tyle amunicji, ile się dało, kilka karabinów i pistoletów, a także skusił się na lancę ognistą, miotacz ognia, miniguna i wyrzutnię rakiet. — Myślisz, że samochód ruszy z tymi wszystkimi gratami? — zapytała ironicznie Ruda, widząc, jak ten tacha wszystko, zamykając następnie w bagażniku. — Myślę, że skoro już tu jesteśmy, to możemy wziąć sobie wszelakie jedzenie, sama by nam dała, prędzej, czy później, prawda? Wypchany po brzegi samochód jakoś ruszył. Kilka minut drogi ścieżką i z lasu wybiegł mężczyzna ubrany w elegancką, lecz groźnie wyglądającą szatę i twarzą przykrytą dziwnym, czerwonym nakryciem głowy. W ręku trzymał topór. Niemy wychynął z okna samochodu i zaczął strzelać z AK—47, które wziął z piwnicy. Kilka strzałów udało się oponentowi odbić, ale i tak dostał w klatkę dość mocno i upadł. — Przyspiesz. Z pośpiechem odjechali, przejeżdżając na pożegnanie kultystę. Za nimi biegło jeszcze kilku takich, uzbrojonych w dzidy, włócznie, a nawet halabardy czy miecze. Niemy strzelał bez wytchnienia, zabijając w końcu wszystkich z tamtej grupy. To jednak nie był koniec, bo drogę koło kościoła zablokował im oddział złożony z -267- kultystów dzierżących głównie pistolety, ale najpotężniejszy z nich trzymał miotacz ognia najprawdopodobniej niemieckiej konstrukcji. — Stójcie! — zawołał — Albo spłoniecie w ogniu piekielnym! — Kim jesteście? — zapytał Niemy. — Lucyfer, Mammon, Asmodeusz, Lewiatan, Belzebub, Szatan, Belfegor... — Dziwne imiona... — ... dajcie nam siłę, by zwyciężyć naszych wspólnych wrogów! Strzał z kałacha Niemego zakończył nędzny żywot kultysty. Reszta zaczęła strzelać z pistoletów, ale Niemy załatwił ich serią. Wtedy ujawnił się ten, który cały czas był ukryty pod tylnymi siedzeniami. Przyłożył jedną ręką nóż do gardła Rudej, a drugą pistolet do głowy Niemego. Musiał się poddać. — Idziecie ze mną. Zmuszeni do zostawienia broni w samochodzie poszli razem z dziwnym facetem. Ten zaprowadził ich do jednego z domostw, gdzie czekały całe tłumy kultystów. W centrum uwagi był krwawy pentagram, na środku którego stał mroczny kapłan trzymający jedną ręką rytualny nóż, a drugą włosy ofiary, kolejnej młodej kobiety. Sądząc po rozwinięciu cech płciowych, nie osiągnęła jeszcze dojrzałości. Miała długie, brązowe włosy, delikatnie tłustą cerę i urodziwą twarz. — Oto siódma dziewica, która doprowadzi nas do naszych panów, Lucyfera, Mammona, Asmodeusza, Lewiatana, Belzebuba, Szatana i Belfegora! Pokłońcie się przed ich chwałą! — a oni się pokłonili. Wtedy dostrzegł, że jego współwyznawca przyprowadził Rudą z Niemym. Dziewczyna obok kapłana drżała, a nogi się pod nią uginały. Rudą szczególnie ten widok przeraził. Kapłan przyłożył nóż do jej gardła, a ta ze strachu zmoczyła się. Krzyczała, kazała mu przestać. Wołała pomocy, ale wiedziała, że ona nie nadejdzie. Kapłan wbił jej nóż pod mostkiem i ciął w dół. Wnętrzności wylewały się z ofiary. Ruda i Niemy zamknęli oczy. Ofiara jeszcze żyła. Kapłan wbił ostrożnie nóż pod jej gardłem, uczynił otwór, włożył tam rękę i wyciągnął serce. Pozostali kultyści zawołali chóralnym okrzykiem zadowolenia. Upadła bezwładnie na kałużę krwi zmieszanej z moczem, martwy wzrok utkwiła w protagonistach, a po chwili upuszczone zostało na nią jej własne serce, dodatkowo rozbryzgując krew. Ani Niemy, ani Ruda nie mieli broni... nie mieli, jak walczyć z tymi wszystkimi zwyrodnialcami... Wtem, do głowy Niemego wpadł dziwny pomysł. Wyciągnął z kieszeni krzyżyk Asili, który wziął wcześniej z jej domu. — To krzyż Chrystusa! Uciekać! — zawołał ktoś w tłumie, który prędko się rozpierzchł, niektórzy zaczęli wyrzucać swoje topory i miecze, by czym prędzej uciec. Kapłan nie dowierzał. No bo czy można być takim idiotą, żeby bać się krzyża? Sam im to wmówił, że krzyż jest ich najgorszym wrogiem i mają się go wystrzegać. Ale nie przewidział takiej sytuacji. Niemy podniósł katanę. Muszą je gdzieś wykuwać, bo wygląda na całkiem nową, jest w świetnym stanie. Długie na jakieś sześćdziesiąt centymetrów ostrze przeraziło kapłana, do którego Niemy coraz bardziej się zbliżał. Kapłan czym prędzej wbił swój rytualny nóż w ciało ofiary, po czym podniósł z ziemi sporych rozmiarów halabardę. -268- Dzięki temu będzie mógł trzymać przeciwnika na dystans. Ruda tymczasem pobiegła do stojącego przed domem samochodu, by wziąć pistolet. Walka między Niemym a kapłanem trwała. Kilka razy stal uderzyła o stal, ale nie trafili jeszcze w siebie. Unik, unik. Trafienie. Niememu udało się strącić maskę kapłana. To, co ujrzał... Podejdź. Jestem z kolonii ocalałych... Możemy ci pomóc. Popatrz na moje ubrania. Przecież nie mógłbym takich znaleźć gdzieś w ruinach. Możemy zapewnić ci wyżywienie. Bierz ją i idziemy do Szefa. To był Kierowca, którego spotkał na samym początku, tego dnia, gdy na nowo spotkał swoją żonę. Ten sam, który potem ich przyprowadził do Szefa. Ten, który przejął władzę po Szefie. Czy był na tyle sprytny, że zrobił ze swojej grupy bandytów kult, by mieć usprawiedliwienie dla swoich chorych sadystycznych dewiacji? — Ty... — Niemy zamachnął się i przeciął kataną głowę przeciwnika. Nie mógł się też oprzeć, by pociąć resztę ciała. Nie było mowy, by przeżył. Upadł tuż obok swojej świeżej ofiary. — Miłego spotkania z Szatanem... Ruda przybiegła, ale już na nic zdałaby się jej pomoc, kapłan demonicznego kultu nie żył. Niemy wziął jego rękę, zdjął rękawicę i ściągnął obrączkę. To była ta z wygrawerowaną liczbą „13”. — Proszę — podał pierścionek żonie, a ona go założyła. Przykra była śmierć tamtej młodej dziewczyny. Ruda uparła się, że trzeba ją pogrzebać. Zakopali zwłoki tuż przy domu, po czym wsiedli do samochodu i pojechali w stronę Gorzowa. — To naprawdę smutne — zaczęła Ruda — wiesz, że tyle młodych kobiet ucierpiało w wyniku czyichś chorych fantazji usprawiedliwianych religią. — Świat poniósł wiele takich ofiar na przestrzeni wieków. Z takim samym usprawiedliwieniem. A wiesz, znam taką fajną sztuczkę. Pomyśl o jakimś narzędziu. — No wiesz, ja tu jestem wstrząśnięta tym, co widzieliśmy i przeżyliśmy, a ty mi jakąś sztuczkę? — Czy to czerwony młotek? — Nie, niebieski śrubokręt. Jak ty to robisz? Że cię nie rusza to? — Nic nam nie jest. Co miałoby mnie ruszyć? Dziewczyna zdziwiła się nieco i zaniepokoiła. — Nieważne. Odwiedźmy Grave’a, zanim wyruszymy, powinien być w swoim mieszkaniu w Gorzowie. Zatrzymali się przy betonowym bloku. Drzwi na klatkę schodową były otwarte, więc bez trudu dostali się do środka. Kilkadziesiąt schodów pokonali, dotarli na piąte piętro i mieli przed sobą wyróżniające się spośród drewnianych, metalowe, zbrojone drzwi z numerem 13. — Razi mnie fakt, że schron został zbudowany raczej dla tych co bardziej wpływowych. -269- —Cieszcie się, że uzyskaliście chociaż do niego dostęp. Mieliście naprawdę niewyobrażalne szczęście. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy. Grave to oczywiście pseudonim. Osoba go nosząca to barczystej budowy mężczyzna o gęstej, choć krótkiej, brązowej brodzie. Nosił się w dżinsach i brudnych koszulkach. Lubił majsterkować, więc nieobcy był mu zapach oleju. W wolnych chwilach zdarzało mu się konstruować materiały wybuchowe własnej roboty, co opanował niemalże do perfekcji. Zawsze nosił przy sobie fiolki z benzyną i zapasowy zapalnik, oprócz tego oczywiście śrubokręty, klucze i noże. Otworzył drzwi. — Cześć — przywitała go dwójka wędrowców. — Cześć... to naprawdę wy? Nie mogę uwierzyć — odpowiedział — wejdźcie, wejdźcie. Środek był przyrządzony tak, jak można było sobie to wyobrazić. Niezbyt schludnie, ale klimatycznie. Zamknął drzwi na dwa zamki. — Jak sytuacja w Gorzowie? — zapytał Niemy. — Powiedziałbym, że świetnie, ale ostatnio w Santocku trochę gorzej. — Masz na myśli ten zamach? Mam nadzieję, że nie masz z tym nic wspólnego — zażartował, przypominając sobie o zainteresowaniach kolegi. — Cholera, mam. Sprzedałem trochę mojej tajnej mieszanki przypadkowemu kolesiowi. Zaciągał po poznańsku, co kłóciło się z jego ubiorem. Pomyślałem, że pracuje dla jakiejś mafii. — Kacper... — Tak, dokładnie tak się przedstawił. Cóż... teraz żałuję, chociaż już nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Pieniądze to pieniądze — starał się wmówić sobie obojętność, ale tak naprawdę targały nim potworne wyrzuty sumienia. — Planujemy pojechać do Warszawy. — Po co? — Prezydent, o ile ktoś taki w ogóle żyje, może być zainteresowany Upadłymi. Może zapewni nam godziwe i bezpieczne warunki do końca życia. — A może nie. Śpiewka niesie, że to tak naprawdę postać fikcyjna i rząd tak naprawdę po cichu wszystkim kieruje. — Forum zostało założone w tajemnicy przed władzami. — Myślisz, że nie zdążyli się dowiedzieć? Zawsze jest taka możliwość, no ale jednak... — Chcemy, żebyś z nami pojechał. Na tak długą drogę przyda nam się mechanik, poza tym nie chcemy tu ciebie zostawiać. —No co ty, żartujesz...? — zakłopotał się — Do Warszawy? Oszalałeś? Tu jest moje życie... Przespacerował się trochę po pokoju nerwowo. Sprzeczne cele się w nim spierały. Zostać tu i rozwijać interes, czy może pojechać w nieznane z nadzieją na lepszą przyszłość? -270- — Po chwili namysłu — wziął głęboki oddech — dobra, pojadę z wami. Ale omijamy bazy mutantów, osady bandytów, jaskinie mantykor, jeziora utopców, elektrownie atomowe i te inne niemiłe rzeczy. — Tak jest, nie mamy zamiaru eksplorować dokładnie mapy kwadrat po kwadracie. Nie martw się, najkrótsza droga, jak tylko się da. Pomimo swojej budowy, która by na to nie wskazywała, Grave się bał. Wiedział, że zgadzając się na to, może już nigdy tu nie powrócić. Ale zgodził się. — Ale dzisiaj zostańmy jeszcze u mnie, nie lubię spontanicznych decyzji. Grave zadbał o odpowiednie warunki noclegu dla pary. Zaoferował im nawet wyżywienie i prysznic. Warunki w mieście były coraz lepsze. Za parędziesiąt lat może wszyscy zapomną o wojnie. Niemy był w kuchni. Wyglądała prawie jak ta przedwojenna, może trochę zniszczona, ale trudno narzekać. Siedział na krześle, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu. Na blacie zauważył kawałek mięsa. Sprawiał wrażenie całkiem świeżego. Niemy lewą ręką chciał podnieść ów kawałek i poczuł przeszywający ból. Został ugryziony. Kawałek mięsa był uzbrojony w szereg małych ząbków, które jednak z łatwością przebijały skórę. Pod otworem gębowym miał małe rączki i nóżki, których wcześniej nie sposób było dostrzec. Niemy uderzał ręką, o co się dało, byle by strącić stworzenie, ale to nie chciało puścić. W końcu się udało, ale wyrwał ze sobą fragment ciała Niemego, tuż nad dłonią. Teraz mały podbiegł do ściany pod stołem i tam znieruchomiał — zaczął konsumpcję. — Grave, chodź no tu! Co to ma być? What the fuck is this, man... Gdzie masz bandaże, jestem ranny. Grave szybko przybiegł i wyciągając bandaże tłumaczył. — Te stworzenia, nazywam je mięsami. Mięsy mają bardzo dobry kamuflaż, czasem można te małe mutanty znaleźć przy zwłokach, nieważne, czy ludzkich, czy zwierzęcych. Musiał się tu dostać razem z... — zerknął na blat — no tak, udało mi się kupić nieradioaktywnego kurczaka i oczywiście musiałem natrafić na takiego, w którym mieszka mięs. — Dlaczego najpierw go nie zabijesz? — Je, więc jest niegroźny. Gdyby mieć zapas pożywienia dla nich, to można z nich zrobić użytek. Są ślepe i głuche, napędza je tylko żądza jedzenia. Najłatwiejszy sposób, by to zabić, to rozerwać. Nie wyrywać, rozerwać. Teraz popatrz. Grave wziął dziwne stworzenie w rękę. Nic mu nie zrobiło, za to ten drugą ręką pociągnął za drugi koniec, wylewając zawartość na podłogę. — Gorzej, gdy jest ich więcej. Bez pełnego pancerza naprawdę łatwo można zostać skonsumowanym w całości. Niezbyt miła perspektywa, prawda? — Twoja wiedza bardzo się nam przyda. — Nie wątpię, dlatego radzę unikać po prostu wszelakich niebezpiecznych miejsc. Jeśli by mnie zabrakło, to możecie sobie nie poradzić. — Jakoś do tej pory się nam udawało. -271- — Ale mieliście pewnie do czynienia tylko z ludźmi czy humanoidalnymi mutantami, prawda? Jak wyjedziecie z okręgu miejskiego, to będzie już gorzej. W Lubuskiem jest sporo lasów. W lasach łatwo można paść ofiarą gigantycznych pająków. Czasem z jaskiń mogą wychodzić mantykory, chociaż rzadko się to zdarza. Dlatego o żadnych, żadnych podziemiach nie ma absolutnie mowy, zrozumiano? Przejeżdżając koło jezior możemy przez przypadek natrafić na utopce, to już bardziej ludzkie mutanty. — Zaraz, mantykory? Co to takiego? — Widać, że nie opuszczałeś tych swoich ruin od dawna. Mantykory to dziwne stworzenia o ciele lwa, skrzydłach nietoperza i twarzy człowieka. Mają też ogon z bardzo silną trucizną, co gorsza, kolcami z tego ogona mogą strzelać na znaczne odległości. Wybierając się w drogę, należy wziąć różne antidota, na szczęście zdążyłem zebrać kilka podstawowych, więc nie ma problemu. — A co wiesz o utopcach? — W jakiś sposób udało im się wykształcić skrzela. Wyglądają niemalże jak zombie, wychodząc z wody często mają na sobie jakieś glony czy jakieś wodne żyjątka, które ich podjadają. Nie muszę dodawać, że mózg dawno im się roztopił. Trudno to nazwać życiem. Aczkolwiek podobno z niektórymi da się nawet pogadać, ale raczej wątpię, byś miał taką okazję, zanim nie wbiją ci jakiejś dzidy w brzuch. — Kiedy będziemy mogli jechać? — Cóż... teoretycznie w każdej chwili, ale mówiłem już, że to poważna decyzja. Zdajesz sobie sprawę, że możemy nie wrócić, prawda? — No, zdaję. — Tak właściwie, chętnie posłucham, jak się wam do tej pory powodziło. — No, jak byłem w tych swoich ruinach. — Wiedziałem, że nadal... — urwał — przepraszam, mów dalej. — No i byłem sobie tam i pewnego ranka budzi mnie hałas, jakiś samochód przyjechał. A tam koleś, który już nie żyje, ale wtedy żył i mnie obezwładnił. W aucie była też moja żona. Udało nam się uwolnić i zamieszkaliśmy na jakiś czas w katedrze. — Mogliście pojechać do mnie, ja byłem cały czas w Gorzowie. — Myślisz, że to było takie proste? Ulicami rządził gang takiego jednego kolesia, on też nie żyje, ale pomógł nam się bezpiecznie dostać do schronu. Poza tym, skąd mieliśmy wiedzieć... — Byłem ranny, więc trochę czasu spędziłem w szpitalu, najpierw w schronie, potem na Dekerta. Ostatecznie postanowiliśmy poszukać informacji o Upadłych, gadaliśmy z synem Abdullaha, Ibrahimem, wtedy też dowiedziałem się, że moja żona to naprawdę moja żona. — To wcześniej nie wiedziałeś? — No, nie, ukrywała ten fakt, ale mniejsza o to... — zatrzymał się na chwilę, westchnął i mówił dalej — spotkaliśmy nawet córkę Ibrahima, ale tak jak i on już nie żyją. — To twoja robota? -272- — Nie, Ibrahima zabił zamachowiec, a Asilę jacyś szataniści. — Aha, okej... — No i potem pojechaliśmy do ciebie. I tak to właśnie było. — No, ładnie. A jak twoja głowa? — W sensie, że co? — No, wiesz... — Ach... nie jest źle, nie jest źle. Trudno jednak określić, co faktycznie było, a co nie było... — Rozumiem. Spokojnie, zadbam o to, żeby nie było tego problemu. Mam trochę leków, może znajdziemy coś dla ciebie. — Nie ufam tabletkom. — Może warto spróbować. Odróżnianie rzeczywistości od fikcji jednak jest przydatne, nie uważasz? I zaprowadził go do szafki z lekami. Większość miała dobrą datę ważności. — Mam tu klozapinę, ale nie dam ci jej, bo jest zbyt niebezpieczna. — Jakie skutki uboczne? — Ryzyko agranulocytozy i zapalenia mięśnia sercowego. — A po polsku? — Można umrzeć. — Skąd właściwie wiesz tyle o medycynie? — Tak naprawdę nie wiem zbyt wiele. Miałem małą obsesję i uzbrajałem się w każdy rodzaj informacji, które mogą się przydać w przypadku sytuacji kryzysowych. Hmm... Risperidon. Bezsenność, pobudzenie, lęki oraz bóle głowy — zaczął czytać skutki uboczne — rzadko również mogą wystąpić senność, zmęczenie, zawroty głowy, zaparcia, nudności, wymioty, zaburzenia widzenia, priapizm, akatyzacja. — Że co...? — Priapizm to objaw chorobowy polegający na długotrwałym i bolesnym wzwodzie, a akatyzacja to zespół objawów polegający na pobudzeniu, lęku, rozdrażnieniu i trudnym do zniesienia niepokoju. — To ma być lek, tak? Ja dziękuję. — Czasem tak jest, że aby pozbyć się większego zła, musimy zaakceptować mniejsze. — Jest coś takiego jak mniejsze zło? Zło jest złem, czyż nie? — Zło w pewnych warunkach jest konieczne do osiągnięcia dobra. Dobrym przykładem jest właśnie leczenie za pomocą leków ze środkami ubocznymi. Miną. Wraz z twoją chorobą. — Czy warto? — Posłuchaj siebie. Zależy ci na odzyskaniu zdrowia, prawda? Każdego dnia obawiasz się, że możesz pomylić jawę ze snem, rzeczywistość z urojeniami. Do dziś pamiętam, jak rozmawiałeś ze ścianą wierząc, że jest to twoja żona. Ona bała się ciebie. Bała się, że zrobisz jej krzywdę, nie wierząc, że to ona jest prawdziwa. -273- Niemy milczał. Zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo męczące musiało być życie z nim. I dlaczego jego żona udawała, że nią nie jest. Dla swojego i jego dobra. Dla większego dobra. — Pewnie nadal wierzysz, że Szef ją zabił, wszystko mi powiedziała — Grave kontynuował — fakty są takie, że ona jest z nami, w tym mieszkaniu i ma równie poważne wątpliwości, co ja. Po drodze może się zdarzyć coś niespodziewanego, czego możesz bardzo długo żałować. Niemy nie odpowiedział. Bez słowa wziął opakowanie. Nie wiedział jeszcze, czy chce, czy nie chce wziąć podłużnej, zielonej tabletki. Usiadł obok Rudej i nieśmiało zaczął. — Jesteś prawdziwa, prawda? — Sprawdź, dotknij — powiedziała, biorąc jego rękę i przykładając do swojej twarzy — pora, byś sobie zdał z tego sprawę. Dopóki nie poznałeś mojej tożsamości, nie miałeś żadnych wątpliwości, bo mnie nie znałeś. — Tak było... — niechętnie przyznał — ale teraz wiem... i przepraszam cię. — Weź tabletkę, którą tam słyszałam, że ci Grave dał. — Wieczorem. — Weź teraz. — Trzeba ją brać wieczorem — wypalił, chociaż wcale tego nie sprawdził. — Skoro tak... — przesunęła rękę niżej — udowodnij mi, że ty jesteś prawdziwy. A Niemy stał pośród pola kukurydzy. Nie było wojny. Nie było samolotów, bomb, min, żołnierzy. Wysunął rękę i dotknął kolby. Jednak ta rozpłynęła się, a on spadł w dół, w jezioro. Tam widział stwory z opowieści Grave’a, utopce. Ich zmarnowane, do przesady szczupłe ciała i okrywające je zgniłe od wilgoci szmaty w połączeniu z pustymi gałkami ocznymi przywołują na myśl porównanie do zombie. I obmacywały go w poszukiwaniu cennych rzeczy, ale nic nie znaleźli. Bandyci zostawili go w dole wykopanym w ziemi. Złapał za korzeń, który pociągnął całe drzewo. Ono go przygniotło i poczuł okropny ból. Igły kłuły całe jego ciało. Rozpływał się. Patrzył na siebie i wyglądał jak szlam. Jak kawałek zgniłego mięsa z rękami i nogami, który biegnie w ciemność. A tam nic. Tam zagłada. Ponownie, skóra, ale nie jego. Nie znał tej osoby. Nie umiał jej opisać słowami. Potem widział kolory, które oblewały go swoją istotą. A pośród nich liczba, a liczbą tą było trzynaście. I na trzynaście kawałków został rozbity, w trzydziestu trzech jednocześnie będąc. Figury miały jego twarz, ale nogi i ręce czyjeś inne. Nie miał wnętrzności, miał tam sedno materii. Poznał je i nie mógł go poznać, gdyż było niepoznawalne. Zobaczył niemożliwy do opisania kolor, którego nikt nigdy wcześniej nie opisał ani nie opisze. Był w pomieszczeniu ze ścianami składającymi się z tego koloru i mającymi kolor jego umysłu. Stał tam teraz, a za nim był drugi on, którego do tej pory nie znał, ale drugi on znał jego bardzo dobrze. Nie wiedział o nim nic, a on wiedział o nim wszystko. — Nie mam pojęcia, po co żyjesz. I podał mu nóż. A on pchnął go. I obudził się zlany potem na jakiejś drodze, słysząc strzępki rozmów. -274- — Odurzyli go Grzybogrzewem... duża, duża dawka — Co zrobić w takiej sytuacji? — Nie wiem, to dość nowy narkotyk... Czuł straszny ból, nie wiedział, czy wziął tabletkę, nie pamiętał, jaka ostatnia chwila była spędzona w realnym świecie. Zobaczył sylwetki Rudej i Grave’a krzątających się wokół niego. Po chwili się wyostrzyły, zauważył, że byli poranieni, podobnie, jak i on sam. — Yyych.... — wydusił z siebie coś, co miało być pytaniem, ale nie mógł się z nimi porozumieć. Nie mógł też poznać miejsca, w którym byli. Były jakieś drzewa, jakieś jezioro, popękana ulica, krew, ciała utopców i jakichś ludzi, których nie znał. I ciemność. I następny dzień. Są już dużo dalej. Nadal nie poznawał otoczenia, ale teraz obserwował je z wnętrza samochodu. Przypięli go z tyłu pasami i co chwilę patrzyli, czy się budzi. Został obandażowany, na lewej ręce i głowie. Okropnie podarta koszulka i spodnie. Czuł okropny ból, głównie w głowie. — Co mi się stało...? — udało mu się w końcu zapytać. — Naćpali cię Grzybogrzewem. To ciężki narkotyk. Cud, że żyjesz. W połączeniu z chorobą i lekiem stanowił bardzo groźną mieszankę. — Ale jak odurzyli...? — Ostatnio modne są pistolety strzałkowe, musiało jakoś im udać się zawrzeć toksynę w pocisku. Mogę się tylko domyślać, że to Grzybogrzew, ostatnio tylko o tym słyszę, bo daje mocnego kopa i ćpuny to bardzo lubią. Z Mazowsza to rozprzestrzenili, podejrzewam, że to ktoś wysoko postawiony jest za to odpowiedzialny — wyjaśnił Grave — w sumie równie dobrze mógłby to być Opal albo Trikstura, pewny nie mogę być. — Opal? Trikstura? — Opal, hicefamitamina, skutecznie zastąpił kokainę, wyprodukowano w Stanach. Wielu ludzi szukających religijnych doznań tego próbowało, często z tragicznymi skutkami. Trikstura to sprytna mieszanka alkoholu z Rohypnolem, może powodować zaniki pamięci, czy nawet paraliż. — I to możliwe, żeby to tak włożyć do strzałki jakiejś...? — No, widać możliwe, na podobnej zasadzie, jak maczanie pocisków w arszeniku. Sprytny i wyszukany sposób, nie uważasz? — Jakiś głupi... — odpowiedział i znów zasnął. * Czas mijał szybko. Bardzo szybko. Od Gorzowa do Warszawy jest ponad czterysta sześćdziesiąt kilometrów. Trasa zahacza o Międzyrzecz, okolice Poznania, Konina i Łodzi, a także Łowicz i Sochaczew. Oni przypadkiem zajechali do wspomnianego Poznania. — Poznań. Tym miastem rządzi mafia. Opanowały je cztery największe z hierarchią wzorowaną na tej włoskiej. Nie wszyscy zarabiali na biznesie -275- narkotykowym, ale to tu jest właśnie główny ośrodek. Odpowiadała za to rodzina Renescinich, nazywana również Chemikami. Dobrze zarabiali na Grzybogrzewie, czyli brązowym proszku, który namiętnie wciągały wszystkie mniej lub bardziej okoliczne ćpuny — opowiadał Grave. — Skąd to wiesz? — Karawany, wiesz. Jeśli mamy ochotę się tu zatrzymać na dłużej, powinniśmy wymienić trochę kasy na żetony, czyli walutę tutaj obowiązującą. Renescini cienko skończyli. Ostatecznie wykończeni przez żołnierzy Federacji Polskiej. — Federacji Polskiej? — Zrzesza takie miasta jak Toruń, Radom, Poznań, Łódź... — wymieniał — niewykluczone, że znajdziemy tu jakiegoś przedstawiciela, ale nie liczyłbym na to. Po upadku Renescinich znaczenie pozostałych rodzin, to jest Vinazzini od alkoholu, Pastallo od kasyn i Tartalii od burdelów, znacznie wzrosło. Nie znaczy to jednak, że problem narkotyków został zażegnany. Jest jeszcze gorzej, chemicy—amatorzy próbują w domowych warunkach tworzyć Grzybogrzew i inne gówna, a miało to miejsce już wcześniej, bo był cholernie drogi. Często tacy mali chemicy sprzedają zanieczyszczone, co zazwyczaj kończy się źle. Ale i tak Renescini przeszli już do historii Polskich Pustkowi. Negatywnie, bo negatywnie, ale mnóstwo idiotów chce być takimi, jak oni. Ponoć paru niedobitków próbuje odbudować rodzinę. Z marnym skutkiem, nigdy im się nie uda odzyskać dawnej potęgi. — Coś jeszcze? — W południowo—wschodniej dzielnicy są kasyna rodziny Pastallo. Przyciągają ludzi z całego kraju, moim zdaniem i nie tylko, to raczej najporządniejsza część miasta. — A pozostali? — Południowo—zachodnia dla Alkoholowców, północno—wschodnia dla Burdelarzy. Ale tam was nie zapraszam. — Zatem pójdźmy do kasyn. Ruda starała się wyśledzić, czy jakieś emocje w Niemym wzbudziła wzmianka o burdelach. Alkohol również nie wchodził w grę, biorąc uwagę jego problemy psychiczne. Jeśli chcą poczuć smak Poznania, pozostaje im hazard. Czemu tak bardzo ich to kusiło? Od zawsze człowiekiem kieruje chciwość. W tym wypadku żądza pieniądza. A mieli nie zbaczać z kursu... Wymienili trochę przedwojennych złotówek na żetony, a te na żetony do gry w kasynie i zaraz mieli w coś zagrać. — Nie wiedziałem, że przepadasz za hazardem — przyznał Grave’owi Niemy. — Cóż, kiedyś w tym siedziałem. Poznałem nieco zasady tym rządzące. Na przykład bardzo lubię ruletkę. — Byłeś krupierem? — Tak, zdarzyło mi się. — Czego ty w życiu nie robiłeś? — Obstawiamy. -276- Stali przed stołem do ruletki. Obok było kilku innych graczy. Jeden w nieco obdartym swetrze, drugi w dresie z czterema paskami. Krupier odziany był w biały garnitur i powiedział: — Obstawiamy. Grave bez zastanowienia postawił dwadzieścia żetonów, które odpowiadały dwustu żetonom właściwym i stu złotym, na zerze. Wzbudziło to pewne emocje. Pozostali gracze zrobili to samo, jeden obstawił trzydzieści dwa, drugi piętnaście. Krupier wprawił w ruch obrotowy koło rulety, a w przeciwnym kierunku posłał kulkę, która miała wyznaczyć zupełnie przypadowo zwycięzcę. Zaczęła zwalniać... — Dwadzieścia sześć! — zawołał dresiarz. Po kolejnych kilku obrotach, krupier zawołał: — Koniec obstawiania! Kulka mijała kolejne numerki. Dwadzieścia jeden... cztery... dziewiętnaście... piętnaście... trzydzieści dwa... zero... Zatrzymała się w przedziale z liczbą zero. Grave zgarnął dwa tysiące sto żetonów. Jakieś dziesięć tysięcy pięćset złotych. Grave zachował pokerową twarz, a pozostali gracze się zdenerwowali. — Pięćdziesiąt żetonów na trzynaście — powiedział ze spokojem. Gość w swetrze musiał zostać spłukany, bo odszedł od stołu. Dresiarz wyciągnął pięćdziesiąt żetonów, licząc po kolei i sprawdzając, czy się nie pomylił. — Pięćdziesiąt żetonów na ósemkę — odparł zdecydowanym głosem i postawił swoją stawkę na prostokącie z ósemką. — Sto żetonów na trzydzieści trzy — dodał nieznany dotąd głos należący do drugiego mężczyzny w białym garniturze. Podbił stawkę. Grave trochę się zawahał, ale w końcu pozostał przy swoim, również podbijając stawkę. — Sto pięćdziesiąt na trzynaście. Wszyscy obserwowali w zdumieniu. Sto pięćdziesiąt? Coraz więcej osób przerywało swoją grę i podchodziło do tego stołu, by obserwować. Niemy poczuł się nieswojo i zaczął chwytać się za kieszenie odruchowo, chociaż i tak nie mieli mu czego ukraść. — Trzysta na trzydzieści trzy — mężczyzna w białym garniturze znów podbił stawkę. Dresiarz musiał się wycofać, nie miał już tyle żetonów. — Pięćset na trzynaście — odpowiedział ze spokojem Grave. Zainteresowanie rosło coraz bardziej. Takich stawek dawno nie można było zaobserwować. Ruda dziwiła się, skąd Grave miał tyle żetonów. — Tysiąc na ósemkę. I to ostateczne podbicie — dodał mężczyzna. — Tysiąc na trzynastkę. W porządku — odpowiedział Grave, nieznacznie się uśmiechając. Koło poszło w ruch. Kulka również. Kolejne liczby i niepewność w oczach towarzyszy Grave’a, ale nie jego. Jeśli to przegra, a szansa na wygraną jest bardzo, -277- bardzo mała, prawdopodobnie skończą na ulicy, bez samochodu, zapasów i umrą gdzieś pod jakimś mostem. Prosty straight up. Szansa jak jeden do trzydziestu pięciu zarówno dla jednego, jak i drugiego gracza. Może się też nie trafić ani jego, ani jego liczba. —— Koniec obstawiania... — oznajmił niepewnie krupier. Dziesięć... Atmosfera gęstniała... Dwadzieścia trzy... Krople potu pojawiły się nawet na czołach graczy... Osiem... Szczególnie na czole obcego... Trzydzieści... Przegrał, koło nie da rady zrobić jeszcze jednego obrotu... Jedenaście... Grave nie tracił nadziei... Trzydzieści sześć... Jeszcze jeden i może... Trzynaście. Wygrał. — Trzydzieści pięć tysięcy żetonów! — To ponad dziewięć tysięcy! — skomentował ktoś. — Najwyższa wygrana w historii kasyna... — krupier urwał wypowiedź, bo mafiozo strzelił z małego pistoletu z tłumikiem. Grave dostał w lewe ramię. Wyrwał z siebie krótki wrzask. Ochrona nie interweniowała, bo w końcu to był jeden z Pastallich. Protagoniści nie wzięli żadnej broni. Niemy wbiegł na napastnika, a Ruda kucnęła przy rannym. Rana była groźna, pocisk utkwił przy kości. — Bierz żetony, opatrzysz mnie później. Wymienimy je gdzie indziej, opatrzysz mnie, jak wyjdziemy — szepnął do niej. Niemy okładał mafioza gołymi pięściami. Ten nie pozostał mu dłużny i przyłożył mu raz, a dobrze. Krew z ust Niemego polała się na podłogę. Upadając, wytrącił nogą pistolet z ręki Pastalla, powodując strzał w przypadkowym kierunku, jeden z bywalców dostał w plecy i upadł, a obok niego utworzył się krąg przypatrujących się osób. Ruda w pośpiechu wymieniała nieprawdopodobną ilość żetonów, dającą się przeliczyć na sto siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Grave wyciągnął ukryty do tej pory własny pistolet i celnie strzelił mafiozowi w głowę, a Niemy podniósł ten do niego należący. — Teraz szybko... Cała trójka wybiegła w pośpiechu z kasyna, upuszczając trochę kasy na ziemię, ale to nic. Wsiedli szybko do auta stojącego nieopodal i pojechali przed siebie, słysząc za sobą strzały. — Trzymasz się? — Jakoś... Apteczka... -278- Ze schowka przy przednim siedzeniu Ruda wyjęła apteczkę. — Siedź — powiedziała do Grave’a, po czym przykryła ranę jałowym opatrunkiem i zawiązała bandażem — to musi na razie wystarczyć. Poradzisz sobie, silny jesteś. Niemy był zmuszony prowadzić. Nie był on zbyt dobrym kierowcą. Przypomniał sobie, jak to jechał z Rudą, gdy spotkał ją przed spotkaniem z Szefem, przed nocowaniem w Katedrze. — Poruszając się na północny zachód, do Poznania, wstępowałem do różnych mafii czy gangów, by w końcu zostać szefem tutaj. Udało się opanować miasto i żaden makaroniarz—mafiozo z Poznania czy arabski możnowładca z Santocka nie był w stanie nic poradzić na moją plagę. Zdał sobie sprawę, że Szef wspominał o Poznaniu już dawno temu. Był w mafii... — Grave. Mówisz, że byłeś krupierem. Należałeś do tych mafiozów od hazardu? — Tak... Pastallo. Pastallo Gravi. Pseudonim, którego używałem. — Czemu nie mówiłeś tego wcześniej? — Nie byłem z tego zbyt dumny. Bardzo pomógł mi taki jeden facet, który przyjechał do Poznania po tym, jak udało mu się uciec z jednej rosyjskiej bazy gdzieś na południu. Szybko wysoko się piął i zapewnił mi schronienie, gdy było naprawdę ciężko. A było bardzo, bardzo ciężko i nie chcę o tym mówić — wyznał. Chwila ciszy zapanowała w samochodzie, jedynie hałas pokonywanej pod kołami ulicy słychać było. — Myślałem, że już o mnie zapomnieli. — To nie zaatakował cię tylko dlatego, że przegrał? — Nie, on podszedł do mnie celowo. Widzisz, członkowie rodziny Pastallo mają zwyczaj ubierania się w białe garnitury. To ich znak rozpoznawczy. Będąc tak ubranym jesteś brany za jednego z nich, co może się różnie skończyć. — Byłem też jednym z niewielu Polaków, którym udało się wejść w szeregi rosyjskiej armii w charakterze szpiega. Baza rozciągająca się gdzieś tam koło Sandomierza, Suchorzów—Baranów, przestrzeń dziesięciu kilometrów, baza wojskowa. — Wspomniałeś o facecie, który ci pomógł. — Brązowe włosy, niebieskie oczy. Potężna budowa. Pojechał ze mną do Gorzowa. Zadbał o moje bezpieczeństwo, a sam zdobył sporą hordę wygłodniałych idiotów, którzy zaczęli dla niego pracować. Bardzo charyzmatyczny gość. Jak dla mnie, mógłby zostać prezydentem, czy kimś innym ważnym. Marnował się w gangach. On mówił o Szefie. Tym samym, którego Niemy zabił. Jak zareaguje na wieść o jego śmierci? — On... — Wiem, że nie żyje — przerwał Niememu Grave — sam wspomniałeś, że zabiłeś kogoś, kto przewodził bandytom. No i trudno było o tym nie słyszeć i tego nie zauważyć, w końcu to zaważyło na tym, że ci się rozpierzchli po Polskich Pustkowiach szukając nowych możliwości, a Gorzów znów mógł się rozwijać, a nie tylko istnieć w schronie. Tak, mam ci to za złe, nie kryję tego, ale widać tak być musiało. -279- Zasmucił się. Nie myślał o ranie, tylko o tym, że faktycznie Szef nie żyje. I że jego drugi najlepszy przyjaciel jest jego zabójcą. — W którą stronę my właściwie pojechaliśmy? Mijali „Klub Rekina”. Tak przynajmniej głosił nie w całości działający neon. — Nie ten kierunek... Jesteśmy teraz w dzielnicy Venezzinich. Wyjedź na główną drogę i ominiemy dzielnicę Pastallich. Ach... — przerwał — teraz coś mi się przypomniało. Ten samochód należał do Szefa, prawda? Tego gościa, którego zabiłeś? Naprawdę porządny człowiek, przykro mi z powodu jego śmierci... — Otwieraj drzwi — polecił bandycie stojącemu przy samochodzie, równie nieprzyjemnemu, co reszta — a wy ładujcie się do środka. Samochód był biało— czarny, stylizowany na lata pięćdziesiąte. Prawdziwy rarytas i dzieło sztuki dla każdego fana motoryzacji z tamtego okresu. Szef zasiadł za kierownicą i szybko przyspieszył do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Niememu zakręciło się w głowie. Wspomnienia powracały za każdym razem, gdy usłyszał coś, co mu się kojarzyło z Szefem. Wyrzuty sumienia? Żal? On mógł to odczuwać? — Tak, to nim zawiózł nas do schronu. — I jak to się stało, że zginął? Miałeś tyle odwagi, żeby do tego doprowadzić, to chociaż opowiedz, jak to się stało. — Zaatakowali nas mutanci. — To prawda — potwierdziła Ruda. Musiała, żeby Grave nie myślał, że to, co mówi Niemy, to wytwór jego wyobraźni. — Dostałem. Doszły posiłki ze schronu, ale wtedy coś mi się popieprzyło w głowie i po prostu strzeliłem mu w głowę — opowiedział bez zająknięcia Niemy. — No tak, nie mogło być inaczej. Wziąłeś tabletkę? — Ta — odparł, lecz nie było to prawdą. — Nie powinieneś prowadzić. Może idzie ci całkiem nieźle, jak na ciebie, ale niech twoja dziewczyna poprowadzi, co? Przytaknął. — Następnym przystankiem będzie Łódź. — No, powiedz, co wiesz o Łodzi, Grave? — Dziś to taka nieduża osada ogrodzona murem. W okolicy oczywiście panował gang, ale pewien wolny strzelec się z nimi rozprawił. Był to ważny krok w tworzeniu Federacji Polskiej. — Jaki wolny strzelec? — Rorsarch się nazywał. Niestety nie udało mi się go osobiście poznać, a bardzo bym chciał. Ponoć po zrobieniu porządku w centrum, ruszył gdzieś na północ jakiś czas temu, ale potem już o nim nie słyszałem. — Coś szczególnego w Łodzi zasługuje na uwagę? — Działające zakłady chemiczne. Ewenement. Ale tak naprawdę wioska nie jest duża. Zbrojownia, parę chat, sklep z barem. Zamknięty schron, z którego wszyscy ludzie wyszli, słyszałem, że ktoś dokonał sabotazu. I tyle. Na chwilę przystanku w sam -280- raz i... — przerwał, bo zauważył coś we wstecznym lusterku — przyspieszaj. Przyspieszaj! Zestresowany Niemy posłuchał się kolegi i również zerknął na lusterko. Wygląda na to, że byli gonieni. Dwa czarne samochody były ledwo widoczne, ale jednak jechały tam. — To na pewno Pastallo... Gdy tylko zbliżyli się na odpowiednią odległość, zaczęli strzelać z uzi w stronę samochodu, by przebić opony. Długo im się nie udawało, ale w końcu przebili. Protagoniści wpadli w poważny poślizg, by w końcu spaść w dół zbocza i zacząć dachować. Czarne samochody zatrzymały się i wybiegło z nich kilku gości w białych garniturach, uzbrojonych głównie w izraelskie pistolety maszynowe — uzi i w Thompsony znane z czasów prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Postali chwilę na ulicy i spojrzeli, gdzie upadło auto. Wylądowało w chaszczach w pobliżu drogi. Ponieważ pasażerowie mieli zapięte pasy, nie wypadli, ale z samochodem mogą się już raczej pożegnać. I z życiem, jeśli szybko nie zadziałają. Grave zasyczał z bólu. Niemy w pośpiechu odpiął się i wychynął zza pojazdu, celując w gangsterów z pistoletu podniesionego w kasynie. Brytyjski Welrod. Gwintowana lufa z czterema prawoskrętnymi bruzdami otoczona integralnym tłumikiem dźwięku. Muszka i szczerbinka były wyposażone we fluorescencyjne plamki, co ułatwiało celowanie w nocy, czyli o tej właśnie porze. Na cztery strzały dwa trafiły w jednego z Pastallo. Odszedł dalej, nie chcąc się narażać na więcej strzałów. Zostało jeszcze pięciu, ich kierowcy zostali w wozach. — Chcemy tylko Graviego! Oddacie go nam, a zostawimy was w spokoju! — zawołał jeden. Niemy się zastanowił. W końcu co mu zależy? W ten sposób mógłby uratować siebie. Przez chwilę nieuwagi opuścił broń, co wykorzystali przeciwnicy i oberwał serią z uzi w słabsze, lewe ramię, czego się nie spodziewał. Krzyknął i upadł. Napastnicy podeszli i wyciągnęli z wozu Rudą i Grave’a. Jeden gangster zabrał pistolet Niememu. — Wróciłeś... — oznajmił inny, trzymając za fraki Grave’a. — Tylko przejazdem... — Myślałeś, że cię nie poznamy? Zostawiłeś swoją rodzinę i gdzieś wyjechałeś bez słowa, a tego nie wybaczamy. — Chciałem otworzyć naszą filię w Gorzowie, słowo... — urwał, bo dostał w twarz z kolby pistoletu. — Łżesz jak pies. Nie mogłeś tego zrobić bez ustalenia tego z władzami. Poza tym, czemu właśnie tam? Grave nie odpowiedział, tylko wyciągnął szybko swój pistolet i strzelił wielkiemu osiłkowi w brzuch. Hałas wywołał z pobliskiej groty mantykorę. Potworny mutant o twarzy człowieka z grzywą i ciałem lwa, podlatujący na skrzydłach przerośniętego nietoperza, do tego z ogonem zakończonym trującymi strzałkami. Wywołał popłoch, szczególnie, gdy zaryczał. — Ognia! -281- Gangsterzy zaczęli strzelać, a mantykora nie pozostawała im dłużna. Trujące kolce zatopiły się w ich ciałach, powodując niemal natychmiastowy paraliż i upadek. Po tym zaczęła spożywać pierwszego lepszego. Ruda zdążyła zabrać Niemego, który próbował uratować z bagażnika, co tylko było możliwe i wziął worek z pistoletami i drugi z jedzeniem i piciem. W wypadku takiego zagrożenia nie mogli sobie pozwolić na więcej. Tymczasem Grave wspiął się już na górę i strzelił do dwóch pozostałych przy życiu kierowców, czekając na idących już towarzyszy. Pomógł im wspiąć się po zboczu i spojrzał na mantykorę. Bardzo niebezpieczne stworzenie, jeszcze nie widział ich na żywo. Przeoczył wcześniej ich grotę. Nie mogli sobie wybrać lepszego miejsca na dachowanie. — Wsiadamy — oznajmiła Ruda, po czym siadła za kierownicą pierwszego czarnego samochodu. Reszta również wsiadła i jechali dalej. Odjeżdżając, słyszeli jeszcze donośne, bolesne wycie mantykory, która uratowała im życie. Przykra była utrata auta po Szefie i całkiem sporej ilości zapasów, ale cóż poradzić. To, co udało się uratować, starczy im spokojnie na dojazd do Łodzi. — Jak się trzymasz? — spytała Niemego, widząc jego rękę — może w Łodzi jest jakiś szpital. — Racja, wcześniej nie liczyłbym na to — zgodził się Grave — ale jeśli nie zdążymy, będzie musiał się pożegnać z ręką... Nawet, jeśli nie ma tam szpitala, to na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział, co z ręką zrobić. Czas uciekał. * Niemy obudził się w łóżku. Nie wiedział, gdzie się znajdowało. Dookoła była jakaś sala, paru innych chorych na swoich łóżkach. Pomacał się po lewej ręce, nie patrząc jeszcze w dół. Uff, mam ją, pomyślał. Ale zobaczył ją i zauważył, że ma inny kolor, niż reszta jego ciała. Bardziej opalony, z większą ilością włosów. Dotarł dłonią do blizn. Krzyknął. — Co wy mi zrobiliście...?! Łódzki medyk, słysząc jego wrzask, wszedł do pomieszczenia i wykonał kilka kroków, by podejść do łóżka Niemego. — Wyjęliśmy pociski, ale twoja ręka nie miała już szans na przeżycie – tłumaczył — dokonaliśmy przeszczepu. Mam nadzieję, że lepiej się czujesz. Czuł, że to nie jest jego ręka. Co prawda spróbował nią poruszyć i się udało, ale czuł tę obcą obecność. To nie jest jego ręka. — Wybacz — w głosie lekarza dało się wyczuć współczucie — musieliśmy to zrobić. Mogliśmy użyć protezy, ale uznaliśmy, że warto zaryzykować, czy przyjmie się organiczne ramię. Niemy wpatrywał się w sufit, nie słuchając już go. Coś tam gadał, ale co go to obchodziło. Znów zasnął, mając nadzieję, że się nie obudzi. — Do kogo należała ręką? — spytała lekarza Ruda. -282- — Do jakiegoś niedobitka, już dobitka, gangu Dzikich Kobr. Nasi strażnicy zdjęli go tego samego dnia, uznaliśmy, że ręka może się przyjąć, szczególnie, że miał tę samą grupę krwi, rozumie pani. — Ano. Może to sprawić jakieś problemy, ta ręka? — Powinien się przyzwyczaić po jakimś czasie, może odczuwać ból. Bierze jakieś leki? — Risperidon — powiedział Grave — W takim razie nie możemy go znieczulić morfiną... musi trochę pocierpieć przez parę dni. Pod żadnym pozorem nie powinien przerywać terapii rysperydonem, może to wywołać nieobliczalne skutki. Zadbajcie, żeby miał przy sobie zawsze pudełko tabletek, nie mamy tego leku. A on ich nie brał. Ruda i Grave wybrali się na przechadzkę po mieście. Niemy nie mógł zasnąć tym razem, chociaż bardzo chciał i chcąc, nie chcąc, zauważył ich przez okno. A wzrok jego przepełniony był goryczą i zazdrością. Dzień był bardzo ciepły, mógł być maj czy nawet czerwiec. Jakieś trzydzieści stopni Celsjusza w cieniu nie służyło ani chorym, ani zdrowym. Łódź była, tak jak opowiadał Grave, otoczoną murem małą osadą, gdzie oprócz sprawnych zakładów chemicznych służących dziś do produkcji materiałów do wyrabiania naboi, znaleźć też można było sklep z barem, zbrojownię, koszary i kilkanaście niedużych chat. Żołnierze nosili emblematy w kształcie pistoletu oznaczające tutejsze siły zbrojne. Ruda i Grave postanowili udać się do baru i posłuchać nieco o mieście od bywalców. — Dziesięć żetonów — oznajmił cenę barman, gdy zamówili dwa piwa. — Możemy liczyć na zdradzenie kilku informacji o mieście? — Pogadajcie z Adamem — wskazał na gościa w rogu, który już był w połowie swojego trunku — postawcie mu drugie, a chętnie wam wyjaśni wszystko. Sprawia wrażenie niezadowolonego, wydaje mi się, że chciałby się wyrwać, chociaż całym sobą kocha to miasto i bronił go nie raz przed najeźdźcami. Tak też zrobili i podeszli do niego, stawiając przed nim kufel. Był to mężczyzna z ciemnymi włosami i zarostem, ubrany w luźne spodnie i bluzę z kapturem. — Joł — zaczął, gdy spostrzegł, że podchodzą do niego — Cześć. Powiesz nam coś o tym mieście? — zagadnęła go Ruda. — Dobra. Łódź jest moim domem, kocham ją jak rodzinę. Tak naprawdę te umocnienia powstały parę lat temu, Dzikie Kobry nas atakowały. Zajął się nimi przybysz z Radomia. — Przybysz z Radomia? Rorsarch, zgadza się? — zapytał Grave — Tak, Rorsarch. Ale poszedł gdzieś w nieznanym kierunku. A teraz? Boimy się zestarzeć, więc chlanie rytuałem... Nie myślcie jednak, że jestem alkoholikiem. Po prostu lubię tu przychodzić. — Coś jeszcze możesz powiedzieć o Rorsarchu? -283- — Niewiele. Nagle się pojawił, szybko odwalił swoją robotę, stał się legendą w okolicy i równie prędko, jak się pojawił, zniknął. — A coś powinniśmy wiedzieć o okolicy? — Nie zapuszczajcie się w pustynię. Ja tymczasem chcę żyć jak człowiek, nie wczuwając się w rolę. Grave spojrzał na Rudą. Nie była jeszcze pewna, czy chce to zaproponować, ale w końcu wypaliła: — Chciałbyś wyjechać z nami z miasta? — Macie auto? — Mamy. — Skąd? — Cóż, po potyczce z poznańską mafią ucierpiał nasz samochód, więc wzięliśmy ich. Musisz być gotowy na takie akcje. — Wiesz, postępuję jak nakazał w Testamencie Mojżesz. Wiesz, nie chcę zapomnieć, skąd jestem, gdzie idę i choć wdycham to zatrute powietrze przez tydzień, to ja tym miejscem żyję. Mimo wszystko... Gun mi niepotrzebny, ja wolę cichą pracę. Pomogę wam jak mogę. Wybieracie się może do Poznania z powrotem? — Raczej o tym nie myśleliśmy... — przerwał i zdał sobie sprawę, że lekarstwa zostały w samochodzie — cholera. Dobrze będzie tam wrócić. Musimy się zaopatrzyć w paliwo i tak dalej... Czemu o to pytasz, Adam? — Powiedz mi, z jaką mafią mieliście problem? — Rodzina Pastallo. — To oni... Mają układ z Tartallimi. Może się wydawać, że są najporządniejsi, ale tak naprawdę chcą obalić Vinazzinich. Dacie wiarę, że porwali moją siostrę? To było parę tygodni temu... Nie mogłem sam tam pojechać, bo nie miałem czym i z kim... Z wami będę miał szansę, mogę ją uratować... Boję się, że chcieli ją sprzedać Tartallim. Wiecie, co to oznacza? Grave smutno przytaknął. Współczuł mu bardzo i chciał pomóc, zresztą sam miał ochotę na obalenie obu grup — Co proponujesz? — zapytał. — Proponuję kontakt z donem Vinazzinich. Południowo—zachodnia dzielnica. — Mogą być wrogo nastawieni, kiedyś byłem powszechnie znany jako członek Pastallich... — Załatwię szare płaszcze, to ich znak rozpoznawczy. Powinni nas usłuchać. Don Matteo to dość wyrozumiały facet. Zbierałem informacje o wszystkich rodzinach i to właśnie oni wydają mi się najuczciwsi. Nie lubią drugów i prostytucji. Kasyna mogą przejąć. Pod ich władzą Poznań ma szanse jeszcze bardziej rozkwitnąć. Możemy zaproponować im pełny immunitet ze strony Federacji Polskiej i zgodę na działania przeciwko pozostałym grupom. — Jesteś w stanie to wszystko załatwić? — Jeden wysoko postawiony urzędnik często przychodzi tu wypić. Oprócz cichej roboty moją mocną stroną jest zdolność przekonywania innych do swoich racji. Żaden problem. -284- — To świetnie — odwrócił się do Rudej — co robimy z twoim chłopakiem? Spieszymy się i zostawiamy go w łóżku, czy jedziemy za parę dni, kiedy będzie zdolny do akcji? — Wydaje mi się, że i tak nie będzie w formie... Co prawda boję się o jego psychikę, ale myślę, że zrozumie... — To ustalone. Jutro wyjeżdżamy. Kupię benzynę, ty gadasz z chłopakiem, a Adam z tamtym urzędnikiem. Jedziemy do Poznania, gadamy z Donem Matteo, wywołujemy rozruchy. — A ja biorę dona Pastallich — powiedział Adam — narzędzia mam. Wieczorem do baru wszedł wspomniany urzędnik. Wyglądał niepozornie. Skrył się pod czapką i wiosenną kurtką. Zamówił wódkę za dwanaście żetonów i usiadł przy stole niedaleko Adama. Ten niepostrzeżenie obserwował go i postanowił poczekać, aż zdąży się wstawić. Minęło paręnaście minut i pierwsza butelka. Już wzrok prawie pięćdziesięcioletniego faceta wskazywał na jego stan. Chciał zamówić kolejną. — Wódka dla tego pana za mój rachunek — zawołał do barmana Adam. Mężczyzna zdziwił się i zaczął rozmowę z nieznajomym. — Myy... się znamy? — No jasne, to ja, Adam, nie pamiętasz mnie? — Znowu się widzimy, stary, jakie szczęście! Ale... nie gniewasz się na mnie, co? — W porządku. Mam do ciebie małą prośbę. Weź tę kartkę i pokaż ją komuś z Federacji, okej? — zapytał, wkładając pijanemu kartkę w dłoń. — Noooo — powiedział i dostał od barmana drugą butelkę, którą zaczął łapczywie żłopać — A tso tam jest? — Potrzebna jest akceptacja Federacji na przejęcie władzy w Poznaniu przez Vinazzinich. Nie ma problemu? — Nie ma problemu, stary! — Ale nie zapomnij... Najlepiej zaraz pójdziemy tam, do tutejszego urzędu, o. Co ty na to? — Dobra, stary, tylko dopiję, co? — Jasne. Polewaj. Jakaś zapita, czy coś? — A po co? Tymczasem Ruda prowadziła trudną rozmowę z Niemym. Nie chciał zgodzić się na to, żeby go tu zostawili. — Nie! Nie ma mowy! Albo jadę z wami, albo wy tu zostajecie! — Nie masz siły... Szybko wrócimy, nie martw się. Potrzebujesz odpocząć. Niememu wydawało się, że między nią a Grave’m jest romans. Nie podobało mu się to zdecydowanie. — Proszę... Adam potrzebuje pomocy... ty potrzebujesz, tam są twoje leki... — to powiedziawszy, pocałowała go, a on zmiękł. — No dobra, ale wróćcie jak najszybciej! Grave nalewał benzyny do połowy. Rano mogą ruszać. -285- — Oni znają swoich ludzi, przebrania nie wchodzą w grę. Jak usłyszą naszą ofertę, to i tak nie odmówią, nie ma takiej opcji. * Droga przebiegała tym razem bezproblemowo. Wkrótce dotarli do zepsutego samochodu koło nory mantykory. Było jasno, a to raczej zwierzęta nocne, więc nie powinna wyjść. Grave ostrożnie i po cichu zszedł w dół zbocza. Otworzył bagażnik i wyjął z niego wszystko, co się dało, w tym leki. Obyło się bez groźnych sytuacji. Następnym przystankiem był otoczony podniszczonymi budynkami Klub Rekina z nie do końca działającym neonem. Zostawili samochód na parkingu, płacąc okolicznemu pilnowaczowi pięć żetonów. Cała trójka weszła do baru, mijając bramkarzy z Thompsonami. Adam podszedł do tutejszego barmana i powiedział: — Chcę pogadać z Donem Matteo, mam do niego ważną sprawę — pokazał mu emblemat w kształcie pistoletu. Barman przytaknął i wskazał mu schody prowadzące do góry. — Dzięki — powiedział i rzucił mu żetona. Na górze całą trójkę poddano rewizji. Zabrali ich ukrytą broń sieczną. W kieszeniach Adama znaleźli aż cztery noże do rzucania. Nie wzięli pistoletów, bo wiedzieli, że czeka ich rewizja. Gdy uznali, że nic niebezpiecznego już nie kryją, wpuścili ich do gabinetu. Ładnie obłożony mahoniowymi deskami, z grubą wykładziną na podłodze, solidnym biurkiem i podobnym krzesłem, ów gabinet nie pasował do zniszczonego miasta. Na krześle siedział wysoki człowiek w garniturze, z bronią na biurku, dwoma kieliszkami i butelką jakiegoś bursztynowego napoju. — Kim jesteście i czego chcecie? — Nazywam się Adam. Mamy pewną propozycję — oznajmił Adam i pokazał krótko emblemat. — Słucham — zaczął nalewać Jacka Danielsa do trzech kieliszków, które na to czekały — częstujcie się. — Otóż Federacja Polska wyraziła zgodę na przejęcie władzy przez Vinazzinich w Poznaniu. — Mów dalej. — Chcemy zaproponować zorganizowanie akcji przeciwko dwóm pozostałym mafiom. — To odważna propozycja — odpowiedział Don Matteo i pociągnął łyka, czerpiąc satysfakcję z niepowtarzalnego smaku. — Widzimy to tak, że twoi ludzie odwracają uwagę na dole i robią zamieszki, zaś ja się zajmę Vincenzem i Alessandrem. Adam naprawdę wiedział, co i jak. — Rozumiem, że oczekujesz nagrody za swoje dokonania... — oznajmił Don Matteo. — Tak... chcę prawa do następstwa w tej rodzinie. -286- Zapadła cisza. Nikt się tego nie spodziewał. W sumie nadawałby się. Ze swoją charyzmą mógłby długo panować nad wszystkimi tymi gangsterami. — I oczekujesz, że przystanę na te warunki... — Prawdziwy mężczyzna dba o rodzinę, czyż nie? Z całym szacunkiem, ale trzeba pomyśleć o przyszłości, a z tego, co wiem, nie ma pan dzieci. Usuwając pana wrogów politycznych udowodnię, że jestem tego godzien. — Muszę się nad tym zastanowić. — Ach, jeszcze jedno. U którejś z tych rodzin najprawdopodobniej jest moja siostra, Ilena. Prosiłbym o zadbanie o jej bezpieczeństwo. Ma ciemne włosy i niebieskie oczy, jakieś sto sześćdziesiąt parę centymetrów. — Dobrze, jeśli taką znajdziemy, zadbamy o nią. — Zacznijmy jak najszybciej, żeby się tego nie spodziewali. Proponuję północ. — Ekhm — wtrącił się Grave — a co z nami? — Ty możesz pomóc. Byłeś kiedyś u Pastallich, prawda? Zajmiesz się Vincenzem. Ja pójdę do Tartallich. Znam trasę, dzięki której łatwo dostanę się przez okno do środka. Zdejmę Alessandra i będzie w porządku. Równolegle do nas wyruszą oddziały Dona Matteo. Nie uda im się zapanować nad sytuacją, ani tym bardziej połączyć sił. A to byłoby możliwe, bo już od dawna się czają na imperium szanownego Dona Matteo. — A ja? — zapytała Ruda. — Dobrze by było, gdybyś została. To dość niebezpieczna akcja, nie chcę ryzykować twojego zdrowia, poza tym masz zbyt ładną buźkę — uśmiechnął się i komplementem chciał przekonać ją, że ma rację. — No, dobra... zostanę tu, chyba Don Matteo nie ma nic przeciwko? — Oczywiście, że nie. W przeciwieństwie do tamtych szanuję kobiety — odpowiedział Don Matteo. Po północy Grave i Adam, ubrani w czarne stroje i kamizelki kuloodporne, uzbrojeni w snajperkę M28, miniguna M134, krótkie Beretty i palniki byli gotowi do akcji. — Powodzenia Uścisnęli sobie dłonie i ruszyli. Adam na północny wschód, a Grave na wschód. Oddziały Vinazzinich wyruszyły niedługo po nich w obu wspomnianych kierunkach. Zaczęli od gróźb, by niezwiązani z mafią mieszkańcy miasta opuścili kasyna czy domy publiczne. Adam, tak jak zapowiadał, użył tajnej ścieżki i wkrótce niepostrzeżenie znalazł się na zniszczonym, choć zamieszkanym budynku naprzeciwko głównego ośrodka w północno—wschodniej części Poznania. Nie miał nazwy, bo czy to tak naprawdę obchodzi klientów? Jego zaś obchodziło najwyższe okno, gdzie urzędował Don Alessandro. To był oczywiście pseudonim. Był Polakiem, podobnie, jak wielu mu podobnych, ale wzorując się na włoskiej mafii przybrał taki pseudonim. Czekał. Czekał, a trwało to wiele dziesiątek minut. Czekał, aż Alessandro wyjrzy przez okno. Lubił czerpać świeże powietrze, a przynajmniej jego złudzenie. To nadal był ten sam postapokaliptyczny świat. -287- Grave wiedział, że taktyka na snajpera nie zadziała, bo Vincenzo z pewnością nie będzie ryzykował wyglądania przez okno. Miał wiele obsesji, podobnie, jak Grave. Postanowił, że wejdzie do środka razem z tłumem. Tak właśnie zrobił. — Pastallo Gravi! — ktoś zawołał i długo nie pożył, bo oberwał z serii. Dzierżyciel działka szedł powoli. Doszedł do schodów. Ochraniali go przypadkowi Vinazzini. Wejście na górę było prostsze, niż myślał. Teraz musiał posłać do piachu kilku swoich dawnych kompanów. Nie było to dla niego przyjemne, ale wiedział, że to konieczne. Bał się, że będą go prześladować koszmary, ale nie spodziewał się powrotu na zewnątrz. Wierzył, że tu nastąpi jego koniec. Stąd jego determinacja i znieczulica. Nikt by nie pomyślał, że ten spokojny na co dzień człowiek byłby zdolny do czegoś takiego. Ale gniew, nienawiść dojrzewa latami, by na końcu wybuchnąć i opryskać wszystkich dookoła. Wiedział dobrze, w którym gabinecie będzie Vincenzo. Otworzył drzwi. Adam wreszcie namierzył Alessandra. Tak, jak sądził, mafiozo otworzył okno i wyjrzał przez nie. Już po chwili jego głowa wybuchła pod wpływem snajperskiego pocisku. Teraz misja Adama polegała na poszukaniu siostry. Po strzeleniu do kilku dresiarskich towarzyszy dona, którzy pojawili się w oknie krótko po nim, pobiegł tajną ścieżką, którą wybadał, gdy mieszkał tu parę lat temu. Udało mu się wejść do budynku. Nie był pewien, gdzie szukać, ale pomyślał, że kobiety trzymają na dole. Jednak to, co zobaczył po drodze, przerosło jego oczekiwania. — Pastallo Gravi! A więc to prawda, że wróciłeś! — zawołał Don Vincenzo — zanim naciśniesz spust, waż na to, że mam w dłoni detonator. — Detonator? — Tak, bez wahania wysadzę cały ten budynek. Beze mnie nie Pastallo nie mają racji bytu. — Nie zrobisz tego. — Wiesz, że mogę. Czyż nie z mojego powodu wraz z twoim kochasiem uciekliście na zachód? Tam, gdzie mój człowiek dokonał udanego zamachu na Ibrahimie bin Laballahu w jego własnym pałacu? — Był moim przyjacielem. — Był? Och, zatem musi nie żyć. Przykre. Podejrzewam, że nieźle sobie poradził, w przeciwieństwie do ciebie. Zmów modlitwę do swojego boga, bo jakkolwiek nie spojrzysz, dzisiaj jest ostatni z twoich dni. — Dziś jest dopiero pierwszy z moich ostatnich dni. W przeciwieństwie do ciebie. Grave wypuścił serię po lewej i prawej stronie pokoju, wiedząc, że ukrywają się tam ludzie Vincenza. W końcu wycelował także w niego. Pociski wchodziły w niego jak w masło, a on nacisnął przycisk. Wybuch? Zdziwił się Adam, widząc w oknie daleki błysk. Zdziwiły się też ogromne, spocone, tłuste stwory w głównym pomieszczeniu przybytku Alessandra. Z twarzy, choć przerośniętej, widać było, że to ludzkie mutanty, ale to, co działo się niżej, przerażało. Ich ręce zakończone były otworami gębowymi, a brzuchy rozlewały się na podłodze. Rumiankiem to oni nie pachnieli. Była ich ze czwórka i obok siebie mieli -288- roznegliżowane kobiety. Czy to możliwe, że byli to klienci? Wtedy Adam zobaczył, że oni je jedzą. Chwytają obiema rękoma, czy raczej otworami gębowymi i gryzą też tą główną gębą, rozrywając krzyczące w agonii ciało na trzy części. Był to makabryczny widok, ale starał się zachować zimną krew i znaleźć jak najszybciej zejście na dół. Udało mu się dostrzec schody w dół. Żeby tam dojść, prawdopodobnie będzie musiał dać się zauważyć. A do budynku wchodziło już coraz więcej Vinazzinich. Kilku Tartallich było również w tym pokoju, próbując strzelać do stworów. Skąd one mogły się wziąć? Wykorzystując moment zamieszania, Adam niepostrzeżenie zbiegł po schodach do piwnicy, gdzie faktycznie trzymali kobiety. W nieludzkich warunkach. Przywiązane łańcuchami do zimnego, brudnego podłoża. Adam dostrzegł swoją siostrę, minął krzyczące i wołające o pomoc ofiary, by najpierw pomóc jej. — Ilena! — Adam! Korzystając z podręcznego palnika roztopił łańcuch, co chwilę zajęło. — Musimy też je uwolnić! — powiedziała ciemnowłosa. — Nie mamy na to czasu, nie da rady, na górze jest bardzo niebezpiecznie... — Da radę, zawsze da radę — mogła mieć z paręnaście lat. — Popilnuję schodów, a ty uwolnij jedną i zostaw jej palnik, by uwolniła pozostałe. Szybko. Jeden ze stworów wlewał się po schodach na dół. Adam strzelił ze snajperki między oczy wytworu promieniowania. Ten zawył i upadł, staczając się na dół. — Ilena, biegniemy na górę! Ta zdążyła wykonać swoją robotę i pomimo bólu i zmęczenia, pobiegła za bratem. Mijali kolejne stwory i mafiozów, którymi zajmowali się zarówno pożeracze, jak i Vinazzini. W końcu wybiegli z budynku. Dotarli do południowo—zachodniej dzielnicy, do siedziby Dona Matteo. — Akcja zakończona powodzeniem! — oznajmił, wchodząc do gabinetu. Nie był już przeszukiwany, bo strażnicy wiedzieli, gdzie wyrusza — dajcie jej jakieś porządne ubranie, bo tych szmat ubraniem nie nazwę. Faktycznie, nie była zbyt ładnie ubrana. Do tego jej skóra i włosy były w stanie, który wskazywał na znaczne zaniedbanie higieny. — Przebiegło bez komplikacji? — Były tam jakieś dziwne mutanty, pożerały ludzi i były bardzo odporne na obrażenia. — To nasza tajna broń, wszystko pod kontrolą. — Wasza tajna broń...? — Tak. Złapaliśmy je kiedyś przy granicy miasta, obezwładniliśmy gazem usypiającym. Ciężko było z ich transportem. Głodziliśmy je długo i czekały na taką okazję, jaka nadarzyła się dzisiaj. Przywieźliśmy je tam na krótko przed rozpoczęciem akcji. — Cóż, na szczęście nic nam nie zrobiły. Grave jeszcze nie wrócił? — Niestety, żadnych wieści o nim. -289- Minęło kilkadziesiąt minut. Ruda oznajmiła: — Nie mogę, muszę sprawdzić, co z nim... nie mogło mu to zająć tak długo... — Spokojnie, poradzi sobie. Wierzę w to — pocieszył ja Adam. Tymczasem Grave leżał pod gruzami budynku. Był bardzo osłabiony. Bał się, że zaraz straci przytomność i już się nie obudzi. Próbował krzyczeć i wołać o pomoc, ale z jego gardła wyrywał się tylko niezbyt głośny dźwięk. W końcu ktoś z Vinazzinich go zauważył, a raczej jego wystającą rękę. Szary płaszcz. W porządku. Zawołał kilku swoich kumpli i razem podnieśli kolejne kamienie. Wtedy Grave spojrzał, że jego noga jest przygnieciona zbyt masywnym kamieniem, by go podnieść czy przesunąć. Zdrętwiała mu strasznie, bał się, że straci w niej czucie, albo... ją samą... Ale czy to nie lepsze, niż stracić tu życie? Czekał. Minęły dwie godziny. Był na skraju wyczerpania. Wziął wcześniej tabletki przeciw zasypianiu, więc raczej nie zaśnie. W końcu widzi ratunek. Nie ten, którego chciał. Odetną mu nogę. Odpiłują ją. Jęczał z bólu, choć nie chciał. Wolał zginąć. Zrobili to. Wstrzyknęli mu jakieś leki przeciwbólowe i uspokajające. Zasnął. Przetransportowali go bezpiecznie do małego szpitala należącego do Vinazzinich. Tam obudził się i nie chciał sprawdzać, co z nogą. Nie czuł zbyt wiele, leki jeszcze musiały działać. Wiedział, że jej nie ma. Po chwili podniósł kołdrę. Proteza. Metalowa proteza na miejscu jego lewej nogi. Chociaż taka ulga, że nie zostanie kaleką. — Gratuluję udanej akcji — oznajmił mu sam Don Matteo — niezmiernie mi przykro, że została okupiona takimi stratami, ale Don Vincenzo przeszedł już do historii. Znaleźli jego ciało, trafiłeś siedemnastoma pociskami. Grave milczał. Nie wiedział, jak zareagować. Chciał zapomnieć o wczorajszej nocy. — Protezę sam zafundowałem — oznajmił Matteo — należy ci się odpłata za ogromny ból, jakiego doznałeś. Najlepsza, jaką mogliśmy załatwić. Poza tym czeka na ciebie nagroda pieniężna. Dwadzieścia tysięcy żetonów. Grave uśmiechnął się nieznacznie. — Nie mów więcej, niż potrzeba. Odpocznij i musimy jechać do Łodzi — odezwała się Ruda. — A co z Adamem...? Akcja się udała? — zapytał ranny. — Tak. Całe miasto należy do naszej rodziny — odpowiedział Don Matteo. — Naszej...? — Co prawda byłeś członkiem Pastallich, ale udowodniłeś swoje oddanie dla Vinazzinich. Jesteście oficjalnie honorowymi członkami naszej rodziny. A członków rodziny się szanuje. Zostańcie tu tak długo, jak tylko chcecie, zapewnimy wam najlepsze warunki, jakie możemy. Do sali wszedł Adam z siostrą, już wystrojoną. Sam miał na sobie szary płaszcz i czarny garnitur, podobnie, jak Don Matteo. — Grave! Jak się trzymasz? — spostrzegł jego metalową nogę i trochę spochmurniał. -290- — Nie jest źle. Ogólnie okazało się, że to Pastallo wysłali Kacpra do Santocka, wiecie? Oprócz hazardu, mają też słabość do materiałów wybuchowych. Wydaje mi się, że moglibyśmy tu zostać i nie ma sensu szukać szczęścia w Warszawie, o ile coś tam w ogóle jest. — Też tak myślę — przyznała mu rację Ruda — myślę, że pojadę do Łodzi po chłopaka, co? — Co byście nie zdecydowali, ja podjąłem własną decyzję. Zostaję tutaj już na zawsze — wyjawił Adam — po Donie Matteo ja zostanę donem, a do tego czasu będę mu pomagał ogarnąć całe miasto. To w końcu jakiś kilometr kwadratowy. Na razie, to ja tu tylko sprzątam. — Słuchajcie... — zaczął Don Matteo — skoro jesteście członkami mojej rodziny, muszę wam coś wyjawić. Pastallo mieli określony cel w usunięciu Ibrahima, tego bogatego Araba, który rządził swoim niezależnym państwem. Jego ojciec miał plan, o którym niewielu wiedziało. Stąd tak bardzo Zapomnieni chcieli go obalić. — O co chodzi? — Rzecz w tym, że... zacznę może tak. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy... * Niemy mocno przeżywał pobyt w łódzkim szpitalu bez wsparcia bliskich. Nie chciał jeść, nie odzywał się. Czasem miał wrażenie, że to nie on ma władzę nad przeszczepioną ręką. Nie chciał o tym myśleć i podróżował w snach, rozmawiał z tym innym „ja”. Latał we śnie, a gdy natrafił na niego, upadł niżej niż było dno. — Zostaw mnie... — nalegał — wiem, że cię nie ma. Nie istniejesz. — Jestem równie prawdziwy, co ty. — Udowodnij... — Teraz tylko trzy osoby znają twoje prawdziwe imię. My i ta rudowłosa, co się podaje za twoją żonę. Powinieneś ją zabić, wiesz dobrze, jakie niebezpieczeństwo niosą za sobą imiona. Poza tym cały czas kłamie, oszukiwała cię najpierw, że jest jej siostrą, później, że nią samą. Nie wydaje ci się to dziwne? — Kłamiesz. Powiedz, jak brzmi moje prawdziwe imię. A on się posłuchał i wypowiedział je, a Niemy zaniepokoił się jeszcze bardziej. — Mówisz prawdę... Czy w takim razie naprawdę powinienem...? A on przytaknął i wziął w dłoń lewą rękę Niemego. — Jestem twoją lewą ręką — powiedział — tak, właśnie tak. Twoją lewą ręką. — Jak to możliwe...? — Pozwól, że teraz ja przejmę kontrolę nad nią. Na pewno bardzo cię boli, co jest męczące i uciążliwe. Pozwolę ci odpocząć. — No, dobrze... I tej nocy ręka go już nie bolała. Ale około południa zbudził go hałas strzałów na zewnątrz. -291- — Przyjdą po nas... — wydusił z siebie siwy mężczyzna na łóżku obok tego, na którym spał Niemy. — Przyjdą po nas? Kto? — Nie słyszysz? Pewnie to znowu bandyci albo mutanci... — odpowiedział całkiem spokojnym głosem. — Może to odpowiedni moment na rozmowę. Długi czas nic nie mówiłem, więc przywykłem do braku rozmów. — Byłeś niemy z wyboru, zgadza się? — Tak. Kiedyś... Kiedy wydawało mi się, że utraciłem moją żonę... To skomplikowane. — W porządku, nie musisz o tym opowiadać. Ja wiem, że mój koniec wkrótce nadejdzie, tak czy inaczej. — Dlaczego tak myślisz? — Coraz trudniej mi się oddycha. I tak cud, że nie ginę od kuli czy choroby popromiennej. Widzisz, dużo paliłem w swoim życiu, to był taki sposób na odreagowanie, zarówno przed, jak i po wojnie. Dla paczki fajek potrafiłem ryzykować życie, włażąc we wszelakie ruiny. Niemy spochmurniał. — Rozumiem. — Widzisz... masz dwie drogi w swoim życiu. A z czasem pozostaje tylko jedna. Jednak im prędzej wybierzesz tę drugą, tym więcej będziesz miał czasu, by nią iść. To wywołało u Niemego refleksję. Refleksja... Znajomy mu już lekarz wpadł do pomieszczenia i zaczął zakrywać okna i barykadować drzwi. — Co się dzieje? — zapytał. — Miasto jest oblegane. Mutanci! — Mutanci? Ci tacy duzi, umięśnieni...? — Tak! Co gorsza sprawiają wrażenie zorganizowania, na pierwszy ogień poszli najsłabsi i najlżej uzbrojeni, potem było coraz gorzej. Od kiedy pojawiła się druga fala, dostaliśmy rozkaz z góry, żeby odosobnić wszystkie pomieszczenia i nie dopuścić do zaistnienia możliwości przedostania się mięsów do środka... — Mięsy? Te takie małe... — Tak, one! Najgorsze jest to, że nie wiemy, jak sobie z nimi poradzić! — Trzeba je rozrywać, o tak — i gestem pokazał — Już miałem do czynienia z jednym, z większą ilością może być gorzej. Powiedz im, żeby wyrzucono wokół miasta wszystkie ciała martwych zwierząt, jakie mamy. One zajmą się nimi. Gdzie jest mój ekwipunek? Myślę, że sobie poradzę. — Przekażę władzom twoją radę. Twój ekwipunek jest pod łóżkiem, jak u każdego. Ale to nie koniec. Razem z mięsami, tuż za nimi wyruszyły ciężkie mutanty— pożeracze. O ile z pierwszą falą prawie już sobie poradziliśmy, to oni zdają się być bardziej odporni. — Pierwsze słyszę. Jak wyglądają? -292- — Grube, tłuste, oprócz gęby na głowie, mają otwory gębowe również w rękach, co chyba najwybitniejszego badacza ewolucji by zadziwiło. — Doktorze... — Niemy zerknął na kartkę z nazwiskiem — Doktorze Piwnica, pan doktor musi się opiekować chorymi. Ja się uzbroję i będę pomagać naszym. W międzyczasie wyjawię komuś z urzędu sposób na mięsy. — Doskonale, tak zróbmy. — Dziękuję panu bardzo, wiele pan dla mnie zrobił i chcę, żeby pan wiedział, że jestem panu wdzięczny. — Żaden problem, takie moje powołanie. Działaj! — Człowiek ma w życiu dwie drogi. Z czasem pozostaje tylko jedna. Pan się postara, żeby tu obecnym i sobie jak najdłużej pozostawały dwie. — Jasna sprawa, ruszaj! Niemy wziął swojego Welroda i pobiegł, ile sił w nogach, nie zatrzymywał się. Widział w oddali nadciągające oddziały. W końcu zmęczył się i zatrzymał. Rozejrzał się i zauważył jakiegoś mężczyznę w garniturze rozmawiającego z żołnierzem. Podszedł do niego i zapytał: — Przepraszam, pan jest może z władz miasta? — Tak, jestem doradcą włodarza, wkrótce się do niego wybieram. Nie mam teraz czasu. — Znam sposób na mięsy. Jeśli wyrzucicie odpowiednio wiele zwłok zwierząt przed mury miasta, te zajmą się nimi. Zwróćcie uwagę, jak zachowują się, gdy napotkają ciała poległych. Jedzą, a gdy nasycą się, stają się niegroźne. Jeśli już musi dojść do bezpośredniego starcia, można je rozerwać gołymi rękami. Mężczyzna w garniturze zastanowił się chwilę — Dobrze, zrobimy, jak mówisz. Idę do włodarza. Żołnierz zauważył, że Niemy jest odziany jedynie w spodenki i podkoszulkę, a to nie zapewni mu odpowiedniej ochrony — Chodź ze mną, w zbrojowni dam ci metalowy pancerz i hełm, takie, jakie ja mam. — W porządku — zgodził się. — Co ci się stało w rękę? — zapytał zaciekawiony żołnierz, przyspieszając kroku. — Przeszczep. Dostałem z serii z uzi niedaleko Poznania. — Mafia, co? — Tak, to ich robota. Ciekawe, jak tam się układa sytuacja, moi towarzysze tam pojechali pomóc Vinazzinim w objęciu władzy. Ja nie mogłem, bo byłem w szpitalu. Mam nadzieję, że u nich w porządku. Dotarłszy do zbrojowni, Niemy został zaopatrzony w metalowy pancerz i hełm, jak obiecał żołnierz. — Nie możesz tam iść z Wallenrodem... — Uch? — zdziwił się Niemy. — No, Welrod, tak go tu nazywamy. Może i celny, ale zdecydowanie za słaby na te mutanty. Masz M4A1 — i wręczył mu czarny karabin — i trochę amunicji. Ja biorę to samo, ty już ruszaj! -293- Niemy biegł w stronę murów miasta. Wszedł po drabinie. Ból ręki wcale mu nie dokuczał, czuł się wręcz pewniej. — Dasz radę — usłyszał od swojego alter ego. Już nie słyszał o zabiciu siebie, teraz był pokrzepiany do działania. Wychynął zza muru i zobaczył odległe o jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu metrów mutanty—pożeracze, których było razem ze dwanaście, jeden zdążył paść; a nieco bliżej kilkadziesiąt mniejszych i większych mięsów, niektóre był nieruchome, bo zdążyły dossać się do ciał poległych mutantów, które same w sobie tworzyły cuchnący, obrzydliwy, zielono—brązowawy mur. Pożeracze, gdy dochodziły do tych ciał, także się zatrzymywały, ale bynajmniej nie odpoczywały. Pożerały zarówno swoich mniej groźnych pobratymców, jak i mięsy, wsysając je do swoich paszcz. Niemy puścił serię w stronę najbliższego. Doszedł do wniosku, że strzelanie w cielsko nic nie da, bo pociski jakby zatrzymywały się na warstwie tłuszczowej i nie uszkadzały ważniejszych organów. Postanowił więc celować w głowę. Kilkoma pociskami trafił, czym wywołał zatrzymanie się i lament obżartucha, który zwymiotował to, co przed chwilą zjadł. Zdezorientowany zastanawiał się, w którą stronę iść, ostatecznie padł, wykrwawiając się. Z kolejnym strzelec zrobił podobnie, mając wsparcie strażników i żołnierzy, którzy podpatrzyli jego technikę i usuwanie wynaturzeń szło coraz sprawniej. Niekiedy pozwalali na likwidację mięsów, by samemu nie musieć tego robić. Ostatecznie pole bitwy zostało oczyszczone. Tylko pozornie, bo na horyzoncie pojawiła się grupa silnie uzbrojonych mutantów jeżdżących na mantykorach. To był dość nietypowy widok. Byli podwójnie groźni; raz, że mantykory mogły strzelać paraliżującymi strzałkami z ogona, dwa, że jeźdźcy często nosili broń ciężką, w tym wyrzutnie rakiet i działka obrotowe. Co najwyżej paru miało poczciwe kałasznikowy. Była to też fala bardzo szybka. Ponad dwudziestu jeźdźcom udało się dotrzeć do zasięgu ognia w kilka minut. Mantykory podskakiwały i wspomagały się skrzydłami, co przypominało kilkusekundowy lot. Pierwsze rakiety zaczęły trafiać w mury, pierwsze mutanty zaczęły spadać na ziemię. Dwóch żołnierzy zostało trafionych rakietą, w wyniku czego jeden stracił życie, a drugi nogę. Inny rzucił granat w mutanta, który był najbliżej. Ten chciał go odrzucić, ale nie zdążył i wybuch oderwał mu rękę, skazując go na śmierć, a mantykora rozjuszyła się i niezdolna do dalszego lotu leżała na ziemi, czekając na to samo, seria z M4A1 ukróciła cierpienia obydwojga. Tymczasem za nimi nadciągało kolejne zagrożenie. Otoczony oddziałem dzierżących AK47 mutantów, grupa ich braci trzymała razem dziwną, metalową klatkę z kilkoma otworami z każdej strony, z których wystawały głównie karabiny maszynowe i działka, było też okno, zapewne z kuloodpornego szkła. Po stronie Łodzi zeszło kilkunastu obrońców, ale udało doprowadzić się do sytuacji, w której klatki nie miał już kto trzymać i opadła jakieś dwadzieścia metrów od murów. Strzały nie dawały wiele, bo żołnierze chronili się za murami. Wyglądało na to, że było to ostatnie, co zostało. Wystarczyło poczekać, aż skończy się amunicja, albo... Strzały ustały. Dało się słyszeć metaliczny dźwięk otwierania klatki. Co z niej wyszło? -294- Niemy ostrożnie zajrzał, patrząc przez dziurę wywołaną rakietą. To, co ujrzał, zdziwiło go. Chudy humanoid o podłużnym, pomarszczonym ciele, bardzo widocznych żyłach, bez włosów ani oznak przynależności do jakiejkolwiek płci, patrzył się pustym wzrokiem na Niemego. Zauważył to, przez tę chwilę patrzyli na siebie. Dziwny mutant zatrzymał się i o dziwo, przemówił. — Ludzie, poddajcie się. Jakkolwiek sztampowo i nieoryginalnie to nie zabrzmi... to już wasz koniec. Jeden z żołnierzy z wrzaskiem wychylił się i strzelił stworowi, trafiając go z serii, pociągnął po rękach i tułowiu. Ten niezbyt się przejął, a zadane rany zregenerował. — Jak widzisz, to na nic. Snajper strzelił w jego głowę. To samo. — Nie będę z wami dzielił się historią mojego powstania, chcę tylko, abyście po dobroci oddali swój gród. Jeśli was to ciekawi, potrzebujemy zaopatrzenia i nowej bazy. — Chodzą z miasta do miasta i jak znajdą tam podobnych sobie, przyłączają się do nich i idą dalej. Trudno powiedzieć, czy mają jakiś określony cel, wygląda na to, że są pozbawione inteligencji, czasem któryś coś bełkotnie, ale nic poza tym. Niemy przypomniał sobie słowa Szefa. Zdecydowanie nie pasowały do opisu tego osobnika. Czy możliwa była ewolucja? Przejście na wyższe stadium rozwoju? Co to w ogóle było? Czyżby jednak mieli jakiś cel? Przywódców? Zaczął wspinać się po murach. Nie sprawiało mu to większej trudności. Ostrzał obrońców mu to utrudniał i kilka razy spadł, ale ostatecznie dostał się na górę. Niemy nie strzelał, bo wiedział, że to niewiele da. — Jeśli szukacie nazwy dla tego, czego nie znacie, usłyszcie. Jestem homunkulusem. Idealnym sztucznym człowiekiem. Homunkulus? Coś, co próbowali osiągnąć średniowieczni alchemicy? Sztuczny człowiek? Łączył w sobie ludzką inteligencję, siłę mutanta, regenerację ghula, zmysły zwierzęcia, a do tego wszystko wielokrotnie przewyższało znane wspomnianym rasom standardy. Homunkulus wziął strzelającego do niego żołnierza jedną ręką i wyrzucił za mur, co poskutkowało złamaniem kręgosłupa, trwałym uszkodzeniem rdzenia kręgowego i śmiercią na miejscu. Drugi próbował wetknąć mu swoją snajperkę w gardło, ale zanim zdążył to zrobić, lufa karabinu była już złamana. Stwór uderzył go dłonią, ten upadł po wewnętrznej stronie muru. Był coraz bliżej Niemego, który nerwowo zastanawiał się, co może zrobić... Skoro pociski nic nie dadzą... i gdy tak się zastanawiał, poczuł, że jego nogę coś podgryza. To był mięs. Czy mógł okazać się zbawieniem? Za pomocą lufy karabinu oderwał żarłocznego podgryzacza, po czym rzucił w stronę homunkulusa. Ten był zajęty likwidowaniem żołnierzy, więc nawet tego nie zauważył. Wyglądało na to, że słuch, wzrok, węch miał idealny, ale nie posiadał zmysłu dotyku, co tłumaczyło brak odczuwanego bólu przy tak licznych postrzałach. Nie zauważył więc, że mięs wgryza się -295- w jego głowę. Niemy uśmiechnął się i zszedł po drabinie na dół. Kilku żołnierzom również udało się uciec, homunkulus zeskoczył na dół. Niektórzy ludzie obserwowali z okien, co się dzieje, chociaż dostali wyraźny nakaz zasłonienia ich. — Czarnowłosy — zawołał wróg do Niemego, nie czując nawet, że mięs przegryzał powoli jego czaszkę — okaż rozwagę i zaprowadź mnie do kogoś, kto odpowiada tu za władzę. Likwiduję tylko tych, których trzeba. Na pewno zrozumiesz i posłuchasz się mnie — jego głos był bezpłciowy, choć nie monotonny. Modulował go tak, że sprawiał wrażenie człowieka. — Możesz porozmawiać ze mną, przekażę odpowiednie informacje — grał na zwłokę. — Cóż, tym też się zadowolę. Cieszę się, że do mnie nie strzelasz, chyba okazujesz się być znacznie mądrzejszy od swoich współmieszkańców. — Nie jestem stąd — oznajmił, po czym jak gdyby nigdy nic, przedstawił się swoim prawdziwym imieniem. — Miło poznać, ja nie mam imienia, nie nadali mi go. — Czemu zaatakowaliście Łódź? — Och, to nawet miasta nazywacie? I po co? Do tego nazwą wodnego środku transportu? I tak po jakimś czasie każda nazwa przestaje mieć znaczenie, bo wszystko przemija. Ludzie, ghule, mutanty umierają, wsie, miasta, państwa upadają. Co prawda ja nie przemijam, gdyż dzięki geniuszowi Upadłych mogę trwać. Niemy zaniemówił — Upadłych?! — Oczywiście. Chyba mogę używać tej nazwy, nie mówili, że to tajne. Niemy zdjął z palca obrączkę i uchylił nieco, by niecodzienny rozmówca mógł przeczytać. — Widzę... Fallen 33... Musisz być nowy, że Abdullah nie zdążył ci objaśnić zasad tej gry. Zawsze pamiętam, że było trzydziestu dwóch Upadłych. — Tak, dołączyłem dopiero po jego śmierci. To bardzo przykre — udał — skoro już okazuje się, że stoimy po tej samej stronie, to możesz mi opowiedzieć o tym, jak to z tobą było? — Abdullah podzielał zdanie swojego przyjaciela, którego imienia ni nazwiska nikt nie znał. Mówili o nim, używając pseudonimu Fallen 0. Był ważniejszy nawet od Abdullaha. On podzielał jego zdanie na temat tego, że nie każdy człowiek zasługuje, by dożyć utworzenia Nowego Jeruzalem. — Stąd elitarność grupy... — zdał sobie sprawę Niemy. — Oczywiście, dokładnie stąd. Postanowili wspólnie oczyścić kraj z ludzi nieprawych, zostawiając tylko wybranych, których starannie dobrał, zapewniając im nieco mniej rozgarniętych i poinformowanych ludzi koniecznych do rozrodu i przetrwania gatunku. — Stąd nazwa... W jaki sposób chcieli tego dokonać? — Nie żartuj. Nie znam się na żartach, ale odświeżę ci pamięć, wiem, że wy, ludzie, macie z nią problemy. Kiedy Zero zauważył, że ludzie pracujący przy elektrowniach mają problemy z mutacjami, eksperymentował nieco z większymi -296- dawkami w odpowiednich warunkach. Tam nie doprowadzało ono do śmierci, a na przykład zwiększało masę mięśniową, kosztem inteligencji. Jak się domyślasz, tak powstali pierwsi mutanci. — Mów dalej. — Potrafili oni nawet składać sensowne zdania wielokrotnie złożone, normalnie rozmawiać. Potem było coraz gorzej. Kolejni z trudem wydukiwali z siebie zdania pojedyncze, o złożonych już nie wspominając — rzekł, mając odsłoniętą czaszkę z tyłu głowy, szyję i kawałek kręgosłupa, który sugerował złożenie go z kości innych stworzeń — Zero doszedł więc do wniosku, że będą idealni do oczyszczenia powierzchni Polskich Pustkowi z tych mniej wartościowych ludzi. Zaś do usunięcia ich chciał posłużyć się sztucznymi ludźmi. Nie robotom, bo tym łatwo namieszać w systemie, a by je unieszkodliwić, wystarczy pole EM, mimo wszystko w nich swoją nadzieję pokładał sojusznik Zero, doktor Steinman. Zero poszedł w inną stronę i zawierzył żywym istotom, powołanym do życia dzięki nauce. Takich, które będą łączyły zalety najlepiej rozwiniętych ras i nie będą posiadały wad, do tego będą inteligentne i posłuszne. Może to złe słowo, ale zapewne o to im chodziło. Stworzył życie. Stał się bogiem. — Nie czujesz się wykorzystywany? — Ależ nie. Wszyscy lubimy Zero. Jeśli można w naszym przypadku mówić o lubieniu kogokolwiek. Okazało się, że mutanci są znacznie lepszą inwestycją niż ludzie, bo łatwiej się nimi kieruje, a ludzie mają wolną wolę. Podobnie jak my, ale po prostu nie odczuwamy potrzeby odwrócenia się od naszego stwórcy. — Wielu was jest? — O ile mutantów są tysiące, o tyle homunkulusów może kilkanaście... To teraz... — nie dokończył, bo mięs właśnie wchłonął chroniony przedtem twardą, wzmacnianą jakimś metalem czaszką mózg. Gdy udało mu się tam dotrzeć, nie było mowy o regeneracji. Homunkulus stracił świadomość i upadł na kolana, a potem na twarz, a mięs radośnie pochłaniał wnętrze głowy sztucznego człowieka. Stał się większy i był gruby na jakieś trzydzieści centymetrów. — Już o jednego mniej... Dzięki, Krzysiu — tak ochrzcił mięsa, który bynajmniej nie był tak rozmowny, jak jego właściciel. Zapukał do pierwszego lepszego domu i powiedział do widzącej całe zajście pani w średnim wieku: — Dajcie mi jakiś słoik z dziurkami na powietrze. Pochodźcie po ludziach i powiedzcie, że już po wszystkim. Łódź uratowana. Otrzymawszy słoik, zamknął w nim sytego już mięsa. Bez mózgu, homunkulus nie był już w stanie zmartwychwstać. Coś więc musiało być w tych przedwojennych opowieściach o zombie, którym należy strzelać w głowę. Gdy zanalizował rany stwora, doszedł do wniosku, że mięs musiał dostać się do mózgu przez szyję, bo czaszka była za twarda. Wewnętrzny pancerz, genialne rozwiązanie. To wyjaśniało, czemu kilka strzałów w głowę nie starczyło. — Jestem naprawdę pod wrażeniem — rzekł srebrnowłosy, na oko pięćdziesięcioletni włodarz miasta ubrany w nieskazitelnie czysty czarny w białe paski -297- garnitur, który miał może dwie dziurki; założył także czerwony krawat — jak udało ci się tego dokonać, młodzieńcze? — Czasem trzeba się wykazać sprytem, bo w przypadku tego oto stworzenia, homunkulusa, broń niewiele mogła zdziałać. Może pan nie uwierzy, ale rozmawiałem z nim. Pomógł mi mój mały pomocnik, Krzyś — i pokazał rządzącemu słoik z sytym mięsem — tak, to jeden z tych małych podgryzaczy, których wypuścili mutanci. Można powiedzieć, że go oswoiłem. Teraz żałuję, że tamte grube mutanty oczyściły pole bitwy z mięsów, ale nic. Homunkulusy zdają się nie czuć bólu, a co za tym idzie, mają problem ze zmysłem dotyku, co pozwoliło mi na niespostrzeżony rzut mięsem. — Ha, ha, rzucanie mięsem nabrało dziś nowego znaczenia! — Proszę jednak nie zaprzestawać ostrożności. Gdzie jest doktor Piwnica? Potrzebujemy jego zdania na temat anatomii pokonanego stwora. — Chodźmy może w jego stronę. Żołnierze, proszę o niesienie za nami ciała tego stwora — polecił im włodarz — czego dowiedziałeś się podczas rozmowy z nim? — Okazuje się, że cała ta sprawa sięga kilkudziesięciu lat wstecz i odpowiedzialny za to jest człowiek znany pod pseudonimem Fallen 0. — Fallen 0? Pierwsze słyszę... — Muszę się naradzić z moimi towarzyszami, gdy wrócą tu z Poznania. Jeśli usłyszy pan cokolwiek o Zerze, albo ogólnie Upadłych, czy cokolwiek, proszę mnie poinformować. — Oczywiście. Doktor Piwnica przeraził się, gdy zobaczył, że żołnierze wnoszą do jego szpitala ciało homunkulusa. — Co to za kosmita? — Homunkulus — odparł Niemy — potrzebujemy informacji o nim. Słabe punkty, wie pan. Doszedłem do wniosku, że posiada niesamowite zdolności regeneracji, nie czuje bólu i ma niewykształcony zmysł dotyku, za to pozostałe ma wyczulone bardzo, bardzo. — No dobrze, zajmę się tym... Pamiętasz pana z sąsiedniego łóżka? — No, pamiętam, jak się czuje? — Kazał przekazać, że życzy ci jak najlepiej, ale on jest już siłą przeciągany przez Szatana na drogę, którą chciał podążyć jak najpóźniej. — Wszystko w porządku? — Przykro mi to mówić, ale nie żyje. Wydaje mi się, że nie przeżył stresu związanego z najazdem, co nałożyło się na i tak ciężką już chorobę. Niemy zamyślił się. Przypadkowy człowiek, z którym los połączył go cierpieniem. I on już wstąpił na tę drogę... wkrótce przyjdzie czas na Niemego. Masz dwie drogi w swoim życiu. A z czasem pozostaje tylko jedna. Jednak im prędzej wybierzesz tę drugą, tym więcej będziesz miał czasu, by nią iść. Ale która byłą tą drugą? * -298- — Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy — kontynuował Don Matteo. — Co masz na myśli? — ożywiła się Ruda. — Abdullah nie był zły, ale miał dość niebezpieczne poglądy. Co prawda życzył dobrze ludziom i chciał, by żyli w zgodzie i tak dalej, ale tylko tym, jak to uważał, wartościowym ludziom. — Wartościowym? — Tak. Przestępcy, stary rząd, zwykli ludzie bez żadnego przeznaczenia nie mieli dla niego znaczenia. Jeden z naszych ludzi, który do końca życia pozostanie anonimowy i dbamy o jego bezpieczeństwo, był Upadłym. Ruda zaniemówiła. Upadłym?! — To on poinformował hakerów, zwanych później Zapomnianymi, których Abdullah wyśledził i brutalnie ukarał ku przestrodze. Dlatego chcieli rozgłosić prawdę o Upadłych i stąd właśnie nazwa. Abdullah chciał oczyścić świat niczym Hitler. Cóż, miał dobre chęci i nie kierowały nim rasistowskie pobudki, a dobro ludzkości, z tym pewnie się zgodzicie. Ale czy można posuwać się do takich rozwiązań? Cóż... — wziął łyk whisky — stąd Pastallo, chcąc zdobyć jak największe wpływy w ogóle, postanowili usunąć wszystkich związanych z Abdullahem, o którym mówi się, że nie żyje. Nie wiem, czy to prawda, ale Upadły, którego chronimy, wierzy, że tak jest. Wielu u nich miało słabość do materiałów wybuchowych. Kacper otworzył drzwi. Wszyscy byli zajęci modlitwą, więc ten podszedł do Ibrahima. Wiedział, co się stanie. — Racja. Mieli takie szczęście, że w ich szeregach znalazło się wielu piromanów mających wiedzę w tym temacie. Ja również mam jako taką wiedzę na ten temat, ale Vincenzo miał na tym punkcie prawdziwego fioła. Chodziły plotki, nawet wśród jego ludzi, że chce wysadzić wszystko łącznie z sobą. I dokonał tego. Tylko bez wszystkiego — wtrącił Grave, który był w przeszłości powiązany z tą mafią. — Postanowili wykorzystać do swojego dzieła mutantów — mówił dalej Don Matteo — wiecie już na pewno, jak powstawały? — Elektrownie, prawda? — Tak. Z początku nie było z nimi tak źle, ale jakieś czynniki sprawiały, że traciły inteligencję i stawały się wspaniałą siłą roboczą jak i militarną. Dążenie za podstawowymi potrzebami. Nie trzeba było im nic więcej, żadnych wyższych uczuć. Nie trzeba się martwić też o ich rozród. Pomijając sam fakt, że promieniowanie ich wysterylizowało, mam nadzieję, w całości, to większość mutantów to faceci. A nawet, jak nie, to szybko nabierali męskich cech. — To chyba o czymś świadczy... — wtrąciła pół żartem Ruda. — Oni mieli oczyścić Polskie Pustkowia z bezwartościowych ludzi, w porządku, ale kto miał wyczyścić Polskie Pustkowia z nich? Mówi się o sztucznych ludziach. — Roboty? -299- — Nie, coś lepszego niż roboty. Nie wszyscy znali szczegóły, ale jeśli coś miało służyć do eksterminacji mutantów, to na pewno jest cholernie niebezpieczne. — Rozumiem... — Da się coś z tym zrobić? — zapytał Adam. — Ponieważ nie mogą się same rozmnażać, pozostaje chyba wytępienie tych żyjących i uniemożliwienie stworzenia nowych. — Jak to zrobić? — Wyśledzić główne bazy i natrzeć tam dobrze przygotowanymi oddziałami. — Moglibyśmy pogadać z owym Upadłym, którego chronicie? — Nikt nie może... Ruda pokazała mu obrączkę z hasłem — Mogę pokazać, jak loguję się na ich forum. Mam tu laptopa. — Myślisz, że na tym forum będą informacje o bazach mutantów? — zapytał Grave. — To całkiem niegłupi pomysł, wiesz? Już dawno mogłam to zrobić... Włączyła laptopa. Zostało baterii na jakąś godzinę, przydałoby się go podładować. Po paru minutach włączyła przeglądarkę internetową i wpisała odpowiedni adres. Wstukała login i hasło, co wywołało żywe zdziwienie na twarzy głowy rodziny. Dział Zagrożenia wydawał się idealny na skorzystanie w tym momencie. Zaskakująco kompletne informacje na temat niemalże każdej zmutowanej formy życia, jaką mogli napotkać, a także o gangach czy działających grupach przestępczych. — Patrzcie, jest nawet o naszej rodzinie — wtrącił Grave. — Weź mutanta — polecił Adam. — „Skóra strasznie zniszczona, pomarszczona i brzydka, barwy brunatnej. Z twarzy przypomina raczej groteskową małpę, niż człowieka...” Opisali wygląd, żeby łatwiej było rozpoznać. Występowanie: wszędzie, szczególnie okolice elektrowni atomowych (Żarnowiec, Suchorzów). Skala zagrożenia: cztery, mogą używać broni. Żarnowiec i Suchorzów. To może być dobry trop. — Budowę elektrowni w Żarnowcu ukończono w 2020. Jest kilka Żarnowców, ale ten z elektrownią znajduje się na Kaszubach, co oznacza, że by tam się dostać, trzeba będzie pokonać Północne Pustkowia. Suchorzów mamy na południowy wschód, Podkarpacie. Byłem też jednym z niewielu Polaków, którym udało się wejść w szeregi rosyjskiej armii w charakterze szpiega. Baza rozciągająca się gdzieś tam koło Sandomierza, Suchorzów—Baranów, przestrzeń dziesięciu kilometrów, baza wojskowa. — Szef tam był! — przypomniała sobie Ruda. — Dokładnie, masz rację. Echo, pan Ryszard, Ain z oswojonym mutantem Robertem, jak Szef mi wspominał, wywołali tam niemałe zamieszanie. Nie wiem, co z tego, co mówił, było prawdą. Ponoć Echo załatwił samego generała Smirnoffa. Im przypisał całkowite przeczyszczenie bazy, ale nie był już tego świadkiem, bo uciekł stamtąd do Poznania. Wtedy się poznaliśmy. -300- — Dojedziemy do Łodzi. Stamtąd możemy dojechać do Suchorzowa, przejeżdżając przez Piotrków Trybunalski i Kielce. Dwieście pięćdziesiąt kilometrów. — To najpierw tam, a później na północ, do Żarnowca? — Szczerze wątpię, by były tam mutanty, za zimno. Słyszałem, że teraz tam jest bardzo zimno — powiedział Adam. — Zaraz, czy wy chcecie jechać tam, do tych mutantów?! — oburzyła się Ruda — powinniśmy raczej myśleć, jak tu pozostać przy życiu... — Co prawda sam chciałem unikać baz mutantów... — zaczął Grave — ...ale wiem, co to wierność rodzinie, a rodzinie zagrażają mutanty. Dlatego ja, Vinazzini Gravi, przysięgam, że nie spocznę, póki nie znajdę sposobu na pozbycie się owego zagrożenia, albo zginę. — Grave, co ty... Don Matteo zaczął klaskać — Dawno się tak nie wzruszyłem. Prawdziwe oddanie rodzinie. — A Adam? — Ja muszę pomóc ogarniać Poznań panu Matteowi — wyjaśnił krótko — nawet jeśli bym chciał, to nie specjalizuję się w szturmach na bazy mutantów. A Grave ma jakieś pojęcie o ciężkiej broni, materiałach wybuchowych i innych rzeczach, które mogę się tam przydać. — Jesteś dobrym snajperem, Adam — pochwalił go Grave — z twoim celnym okiem i moimi sprawnymi rękoma, a teraz także z metalową nogą, no i oczywiście z naszym kumplem, który jest w Łodzi i pewnie zdążył już wyzdrowieć, możemy wziąć oddział żołnierzy i przeprowadzić atak na bazę. Możemy to też zrobić po cichu, czyli tak, jak lubisz. — Grave, wiesz, że poczucie honoru może sprowadzić na ciebie, jak i wszystkich pozostałych śmierć. Nie wiesz zaś, czego możesz się tam spodziewać — Ruda starała się go odwieść od tego pomysłu. — Dlatego również będziesz nam potrzebna jako medyk. — Ty chyba żartujesz. Mam jechać do bazy zmutowanych potworów, żeby was leczyć w razie odniesionych ran...? — Innej opcji nie przewiduję. Z tobą będzie nam raźniej i pewniej. Zawahała się. Nie chciała ryzykować. Ale pewnie Niemy też będzie chciał tam jechać. Skoro Grave, który wcześniej tak się zastrzegał, żeby unikać wszelakich jaskiń, jezior, baz mutantów, jest teraz taki chętny i chce ryzykować życie... — Dajcie mi trochę czasu do namysłu. Pójdę do pokoju. Poszła i zamknęła drzwi. Bała się też, co może strzelić Niememu do głowy. Bierze tabletki, myślała, więc nic nam nie grozi... Zdjęła z siebie ubranie, łącznie z bielizną i obejrzała z pewnym niesmakiem swoje ciało. Gdzie niegdzie nadal miała blizny po czasie spędzonym u boku Niemego, gdy jeszcze mówił. Z niesmakiem wspomniała chwile, gdy ten podczas maniakalnych epizodów drapał ją, bił, a nawet gryzł. Mimo wszelkich trudności znosiła to, bo wiedziała, że jest chory i nie wie, że wyrządza krzywdę kochanej osobie. Szukała dla -301- niego usprawiedliwienia. A ten nawet nie potrafił jej kochać, bezwzględny socjopata. A ona go kochała. Nadal kocha. Czy to przez to, że jej ojciec zachowywał się wobec niej podobnie? Bo był do końca życia wrednym sukinsynem, który spłodził ją, nie mając nawet osiemnastki? A potem porzucił jej matkę, by wrócić po paru latach i oświadczyć, że muszą wziąć ślub, bo co to za katolicy z dzieckiem bez ślubu i chrztu? By zdradzać żonę po tak oczekiwanym ślubie? By z chorym pożądaniem patrzeć na córkę? By robić rzeczy, które dawno wymazała z pamięci? By umrzeć na wylew, zanim ona zdąży go wykończyć własnoręcznie? Podejrzewała, że to właśnie przez to była taka wyrozumiała. Skomplikowane reakcje zachodzą w naszych umysłach, myślała, a większość jest tak absurdalna, że szkoda gadać. Potrzebowała zaopiekować się kimś chorym. Chciała czuć się potrzebna. Mimo zmuszania w dzieciństwie do każdej ciężkiej pracy, nie czuła się wtedy potrzebna. Czuła się narzędziem, które ma coraz większą świadomość i ochotę, by skrzywdzić właściciela. Położyła się na brzuchu na całkiem wygodnym łóżku, na które trudno w tych czasach narzekać, słodko zasypiając. Grave zauważył uchylone drzwi i po cichu wszedł do niej. Powpatrywał się chwilę w nią, uśmiechając się do siebie. Podobała mu się. Ale miała Niemego... Cóż miał zrobić? — Podejdź tu bliżej, nie śpię, chcę porozmawiać — usłyszał od niej. Trochę się zakłopotał, czego powinno się spodziewać raczej z jej strony. — Tak? — spytał niepewnie — Co ja mam zrobić? — Odnośnie czego? — Mój chłopak... boję się, że coś nam zrobi. Niby bierze te tabletki, ale nigdy nie wiadomo, co zrobi. Jest nieobliczalny. — Zrobił ci coś kiedyś? Nie odpowiedziała, spuściła wzrok. Ten, chcąc ją wesprzeć gestem, położył swoją dłoń na jej ramieniu i powiedział: — Będzie dobrze... Ta podniosła się do pozycji siedzącej, odkrywając przed nim swoje piersi. Grave chciał ukryć podniecenie, ale nie mógł. Zbyt długo nie miał do czynienia z takim widokiem. Teraz wstała tak, że mógł zobaczyć jej łono i usiadła mu na kolanach, twarzą do niego, kierując jego rękę na swoje rude włosy. — Wiem... — zaczęła, ale uznała, że słowa nie są tu potrzebne. Pocałowała go krótko w usta, by zrobić to drugi raz, dłużej. I tak jeszcze wiele razy. — A co, jeśli masz rację? — spytał — Jeśli nie wrócimy stamtąd? — Nieważne, co wtedy. Mamy dwie drogi. Żyć albo po prostu dążyć do umierania. Z czasem pozostaje tylko to drugie, ale chcemy jak najdłużej trzymać się pierwszej trasy. Skoro już schodzimy coraz bardziej w stronę tej drugiej ścieżki... to chociaż uczyńmy nasze życie takim, byśmy nie musieli tego żałować w piekle. Zgodził się z nią przytakując i dalej ją całował, masując delikatnie jej poranione plecy. -302- Adam domyślił się, że między Rudą a Grave’m nawiązał się romans. Nie planował mówić o tym Niememu. Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim. Przerażał go nieco. Nie widział go prawie w ogóle, ale ten raz w łódzkim szpitalu, jego spojrzenie, wygląd, sposób wypowiadania się, czy to, co w drodze do Poznania mówili o nim kochankowie, że potrzebuje tabletek, bo ma problemy z odróżnieniem rzeczywistości od fikcji, to było trochę przerażające. Ponieważ dobrze życzył Rudej, ale już nie Niememu, postanowił, że nie wyjawi prawdy. Potwierdzenie owej otrzymał, gdy rano Grave wyszedł z sypialni Rudej. Był bardzo z siebie zadowolony i przyodziany w bokserki. — Yo, ziom, jak tam poranek? — zagadnął Adam. — Cześć, a świetnie. Bardzo, bardzo świetnie. — Widziałem, że wychodzisz z jej sypialni — walnął prosto z mostu. — No i...? — Ponieważ nie wchodziłeś tam rano, musiałeś wejść tam wieczorem. Ponieważ nie zaprosiliście mnie, nie mogła to być zwykła nocka. Ponadto, twój aktualny ubiór sugeruje, że... zresztą, wiesz, o co mi chodzi. — Uch... — Grave zawstydził się nieco. — W porządku. Nie powiem o tym nikomu. Róbcie, co tam chcecie, byle byście byli szczęśliwi, o. Rób, co chcesz, niczego nie żałuj... — Dzięki, Adam. Pojawiła się i Ruda. Z rozmarzoną miną, ubrana w krótką, satynową koszulę nocną. — Dzień dobry — powitała kolegów. Ci jej odpowiedzieli, a ona włączyła ekspres do kawy, by po krótkiej chwili zalać wsypane do kubka ziarenka i otrzymać cudowny napój. — I jak nastrój? — zapytał Adam. — Świetny — odpowiedziała — Tak. Bardzo świetny. Po rozpoczęciu poranka pożegnali się z Donem Matteo, który życzył im powodzenia i dał każdemu po tysiąc żetonów na drogę (pięćset złotych). — Zgłoście się do Wojtka w piwnicy obok składu broni. Powiedziałem mu, żeby zaopatrzył was w parę niespodzianek. — Dziękujemy ci, Donie Matteo. Wiele ci zawdzięczamy. — Ojciec robi wszystko dla swych dzieci, by te były bezpieczne i szczęśliwe. Powodzenia. Cała trójka wkrótce doszła do piwnicy. — O, to was przysłał Matteo. Chodźcie, chodźcie, mam coś dla was. Niepewnie się zbliżyli, a Wojtek zaczął wymieniać, co każdemu wręczał. — Dla Adama Vinazziniego Don Matteo ofiarowuje wielkokalibrowy karabin wyborowy Steyr HS .50, czy, jak to nazywali w Stanach, anti—materiel rifle, dziś będzie to idealny karabin snajperski, niemalże wolny od wad. W razie konieczności, pistolet Gaussa, cud techniki. Vinazzini Gravi otrzymuje pistolet maszynowy W&E 10mm, który spokojnie wystarczy. A ty, śliczna, masz pistolet strzałkowy z pakietem różnych -303- chemikaliów, w których można zamoczyć amunicję. Powiedział, że to powinno ci się spodobać. — Wow, lovely, co na przykład? — zapytała z ożywieniem. — Masz tu na przykład wyciągi z Grzybogrzewu (halucynacje murowane), Trikstury (niemalże natychmiastowa i trwająca kilka godzin amnezja), Opalu (również dobry halucynogen), kwas siarkowy (osłabi zarówno pancerz, jak i ciało), spirytus (tłumaczyć chyba nie trzeba), benzyna (ułatwi podpalenie) i wiele innych, w tym bardzo egzotyczny i ciekawy, mały mięs, który wstrzelony będzie zjadał ofiarę od środka, jest jednak jednokrotnego użytku. Działa to tak, że ampułkę z wybranym środkiem wkładasz do tego miejsca, o, tutaj — pokazał — a przy strzale automatycznie jest pobierane trochę specyfiku. Co prawda Vinazzini generalnie są przeciwko narkotykom, to dostałem pozwolenie na wykazanie się wyobraźnią w tych sprawach i tak mamy tak wymyślne sposoby urozmaicenia czyjegoś życia. Wy to na mutanty, prawda? Dorzucę jeszcze parę ampułek z nieradioaktywnym jodem, coby ich osłabić. „Płyn Lugola smaczny jak cola!” Na bardzo ekstremalne sytuacje mam też trochę mutagenu, którego używa się na sojusznikach. Przejmą na chwilę właściwości mutanta, to znaczy, że będą silniejsi i bardziej wytrzymali na obrażenia, ale również ich umysł zostanie nieco zamroczony, nie radzę więc tego zażywać przed jakimiś ważnymi zebraniami dotyczącymi przyszłości Narodu Polskiego. Czasem mam wrażenie, że wynaleziono to już parędziesiąt lat temu właśnie w tym celu. Do tego ampułki z płynem leczniczym, który przyspiesza regenerację tkanek i zmniejsza ból. To jeszcze nie koniec niespodzianek, bo mam dla was wyrzutnię rakiet wraz z packiem dziesięciu sztuk amunicji. Zmieścicie to do samochodu i jeśli zdecydujecie się na ostrzał, to może okazać się dobrym rozwiązaniem. Ogólnie, to życzę wam powodzenia, ludzie! — Dzięki, Wojtek! — Zaraz, chyba nie myślicie, że pojedziecie nieopancerzonym samochodem, którego jedyną zaletą są zbrojone szyby? Mam dla was jeepa! — Jeepa? — Co prawda to tylko na misję, ale myślę, że będziecie go mogli potem zatrzymać. W życiu nie możecie tam jechać zwykłym samochodem, jedna rakieta i leżycie. I nie wstajecie. — Dzięki — rzucił Grave, otrzymując kluczyki. Przenieśli rzeczy ze starego samochodu do bagażnika jeepa. Był on wysoki na jakieś dwa i pół metra, miał duże, czarne koła. Gdy odjechali, Wojtek jeszcze chwilę im pomachał i wrócił do swoich zajęć. Po drodze natknęli się na kilka utopców, ale mogli sobie pozwolić po prostu na przejachanie obok lub po nich. Poza tym, droga przebiegła bezproblemowo. Pojawili się u bram Łodzi. Zaniepokoiły ich spore ilości martwych mutantów i mantykor i przylgnięte do nich mięsy i zmutowane szczury. Po pokazaniu się, zostali wpuszczeni. Zaparkowali jeepa i skierowali się do szpitala, gdzie spodziewali się Niemego. „Poznajcie, że czyny wasze muszą iść za głosem szczerości, z głębin waszego serca.” Niemy przeczytał w myślach losowy fragment z egzemplarza Księgi Życia, który -304- znalazł w tutejszej bibliotece. W części poświęconej cytatom znajdowało się kilka nieprzypisanych żadnemu autorowi, a to był jeden z nich. „Podzielony umysł to taki, ...” czytał dalej „...który nie jest zdolny poznać istoty samego siebie. Podzielony umysł rozszczepia ciało. Myśli skoncentrowane na jednym celu wzmacniają ciało. Poznając siebie, rośnijcie w siłę.” Zastanawiał się nad znaczeniem tych słów. Podzielony umysł? Podzielony umysł nie może poznać samego siebie... Czy on ma podzielony umysł? Czy jego cele, zamiast pokrywać się i nakładać, kierują go w dwóch przeciwnych kierunkach, skazując go na rozdarcie? Była to książka idealna, którą można było zacząć czytać w dowolnym momencie, wzbogacać fragmentami wyciągniętymi kilkadziesiąt stron wcześniej czy później, zakończyć na końcu, początku, albo nawet środku. „Wielka Wojna była tym, co przyniosło koniec, ale też nowy początek. Początkiem końca był jej początek i nowym początkiem był jej koniec. Sprzeczne cele były przyczyną, bo cóż innego? I nieważne, kto pierwszy czy ostatni zrzucił bomby. Wszyscy byliśmy tak samo winni. Rozdarcie było przyczyną. I rozdarcie było skutkiem. Poznawszy tę prawdę, mogę prawdziwie poznać siebie samego. Ta święta księga pozwoli na podtrzymanie wspólnego celu, jakim jest jedność wszystkich ludzi i to jest jej przeznaczenie. To jest Rok Zero, początek nowej ery. Ery, w której wszyscy ludzie będą żyć w jedności. Nie trzydzieści trzy triskaidekady, ani nie nawet trzydzieści trzy miriady miriad triskaidekad. Boże, pozwól nam żyć wieczność w jedności. Boże, nie pozwól, by wojna znów zniszczyła dziedzictwo naszej rasy. Boże, wybacz nam nasze błędy. Boże, zasiej świadomość w umysłach swoich dzieci, by wszystkie dążyły do tego samego celu — jedności. Boże, błogosław nas wszystkich. Nie pozwól spłonąć nam w ogniu tysiąca słońc. Amen.” Sprzeczne cele... Rozdarcie... Czyż to nie to, co w tej chwili właśnie odczuwał? Do czego go to zaprowadzi? Jak może to zakończyć? Nie wierzył co prawda w boga, ale ta modlitwa wydała mu się osobliwie piękna. Specyficzna i skomplikowana, ale piękna. — Boże, pozwól nam żyć wieczność w jedności. Boże, nie pozwól, by wojna znów zniszczyła dziedzictwo naszej rasy. Boże, wybacz nam nasze błędy. Boże, zasiej świadomość w umysłach swoich dzieci, by wszystkie dążyły do tego samego celu, jedności. Boże, błogosław nas wszystkich. Nie pozwól spłonąć nam w ogniu tysiąca słońc. Amen. Jeśli ktoś tam jest, myślał, to na pewno mnie wysłucha. Zamknął księgę i zapytał panią odpowiedzialną za bibliotekę, czy może sobie wziąć jeden egzemplarz. — Proszę bardzo. Wiele ci zawdzięczamy, proszę, przyjmij to jako prezent. Niemy uśmiechnął się i poszedł w stronę szpitala, gdzie czekali już Ruda, Grave i Adam. Z radości Ruda wykrzyczała jego imię i rzuciła się na niego. Ale czy naprawdę się cieszyła? A może uznała to za konieczność z przyzwoitości? -305- — Już jesteś zdrowy! — zawołała. — Tak, jestem w doskonałym zdrowiu, ale mało brakowało. — Co się stało? — Mutanty, mutanci, mutantowie najechali Łódź. — To straszne! — Mało tego, musicie coś zobaczyć. Doktorze Piwnica! — zawołał go — może im pan pokazać homunkulusa? Wszyscy z żywym zainteresowaniem podążyli we wskazanym przez niego kierunku, by zobaczyć zwłoki sztucznego człowieka. — Początkowo mieli służyć do oczyszczenia Polskich Pustkowi z mutantów, którzy z kolei mieli wyczyścić je z ludzi nieukrytych w schronach. — Czy to może być to, o czym mówił Don Matteo? — zastanowił się Grave. — Don Matteo? — Głowa rodziny Vinazzinich, której teraz jesteśmy członkami. Przewrót się udał, pozostałe mafie już nie będą próbowały przejąć władzy. — To doskonale, czyli teraz Poznań będzie już spokojnym miastem? — Tak powinno być. Dowiedzieliśmy się, że to właśnie ukryty cel Upadłych oczyszczenia Polskich Pustkowi był powodem, dla którego Zapomnieni chcieli uświadomić ludność. Nie zrobili jednak tego wystarczająco szybko i zawisnęli. — Ja też się czegoś dowiedziałem. Nie tyle winny jest Abdullah, co jego kumpel zwany Fallen 0. — Fallen 0? — Tak. Chcieli utworzyć Nowe Jeruzalem... Homunkulusów jest ledwo kilkanaście, ale każdy jest śmiertelnie groźny. Na własne oczy widziałem, jak rzucał ludźmi na prawo i lewo. Są silne jak mutanty, a nawet silniejsze. Kule się ich nie imają, bo mają zdolność regeneracji, jak Zieloniacy, a nawet ulepszoną. Do tego mają inteligencję przewyższającą tę człowieka i wyczulone zmysły, jak u zwierzęcia, za wyjątkiem jednego — tu pacnął ciało dłonią — nie czują bólu, a zatem i zmysł dotyku u nich szwankuje. Dzięki temu i mojemu zwierzątkowi udało mi się go pokonać. — Zwierzątkowi? — Poznajcie Krzysia — Niemy wyjął z kurtki słoik z mięsem, którego miał teraz zawsze przy sobie. — To mięs...?! — zdziwił się Grave — Tak, oswojony. Kiedy wróg nie patrzył, rzuciłem mu to na głowę, a ten dogryzł mu się do mózgu. — Ich kości są wzmacniane metalem — wtrącił się doktor — a skóra i mięśnie się regenerują, więc nawet broń palna ma trudności z wyrządzeniem im szkód. Dobrym pomysłem są materiały wybuchowe, żeby ich szybko rozerwać; impulsy elektromagnetyczne, żeby porazić ich układ nerwowy; miotacze ognia, żeby rozgrzać ich od środka i uszkodzić rdzeń kręgowy. — Czy to znaczy, że mamy odstawić prawie cały nasz aktualny arsenał? -306- — W żadnym wypadku. Ponoć jest ich kilkanaście, mutantów jest dziesiątki razy więcej. A oni często noszą ciężką broń, więc miotacze ognia podejrzewam, że będziecie podnosić z ziemi hurtem. — Coś jeszcze? — Nie jestem pewien, czy szpary w dole czaszki, przez które przedostał się mięs, to wada produkcyjna, czy celowy zabieg, który mógłby na przykład służyć usunięciu w razie problemów. Upchnęli też tam inne ważne organy, jak u ślimaka. Są trochę problematyczne, ale na pewno sobie poradzicie. Macie jakąś obstawę? — Robimy zwiad, trzeba wiedzieć, ilu ludzi jest potrzebnych. Owa baza znajduje się przy elektrowni w Suchorzowie. — Cóż, mam nadzieję, że wrócicie. Potem jakieś plany? — Inna jest w Żarnowcu. Może tam. — Powodzenia. Wszyscy założyli swoje metalowe pancerze i spakowali wszystko do jeepa. — Jest jeden problem — zauważyła Ruda — nawet, jeśli zwiad nam się uda, to skąd weźmiemy odpowiednie ilości ludzi do przetrzęsienia bazy? Mafia? Tu trzeba wojska! — Może i tak. To będzie dobry pretekst do zjednoczenia ludu — odpowiedział Niemy. * Pierwszym ważniejszym przystankiem na trasie miał być Piotrków Trybunalski. Puste domy mijane po drodze przygnębiały. Dawały świadectwo o tym, że tak naprawdę nie ma już milionów w naszym kraju. Zostało może kilkaset, czy może w lepszym wypadku kilka tysięcy. A oni już tylu zabili podczas swojej drogi. Coraz częściej zdarzały się kratery po rakietach i bombach. Miasto było doszczętnie zniszczone. — Mamy licznik Geigera? — Nie. — Cholera. Dobrze by było ominąć miasto jak najszerszym łukiem. Szukając objazdu, natrafili na namioty z Zieloniakami, czyli ghulami. Żyli swoim życiem, nie przejmując się zupełnie zabójczym promieniowaniem. Jeśli życiem można nazwać ich sposób egzystowania. Zdawało się to być nieustannym cierpieniem. Skóra im odpadała, po czym odrastała, by wkrótce znów opuścić właściciela. Każda chwila przepełniona była udręką. Nim zasną, czują na całym ciele pieczenie związane ze stycznością z podłożem. Ponadto nie mają zbyt przyjemnego zapachu, a wyglądają jak żywe trupy, więc o kontaktach towarzyskich z tak bliskimi im ludźmi nie ma raczej mowy. Przykre. Ten temat był zupełnie obcy podróżnikom przejeżdżającym właśnie obok Piotrkowa, aż do pewnego czasu. -307- Jechali prawie pustą ulicą, gdzie niegdzie stały opuszczone samochody. Był to teren zamieszkały przez ghule. Jeden z nich postanowił skoczyć pod koła. Trochę podskoczyli, a pod spodem chrupnęło. — Stój! — powiedziała Ruda do Grave’a, który kierował — Stój! — Czemu? — Potrąciłeś kogoś, nie zauważyłeś? — To Zieloniak... Nie warto się nimi przejmować, skoro skoczył, to... Dziewczyna zaciągnęła ręczny, otworzyła drzwi, wyszły i zbliżyła się do potrąconego. Nie wyglądał specjalnie różnie od pozostałych ofiar radiacji. Zgniło— zielonkawa skóra sprawiała wrażenie spływającej po nim. Ubrany był w starą, podartą przedwojenną kurtkę i dżinsy w podobnym stanie. — Nic ci nie jest? — Niestety nie... — odparł. — Niestety? Próbowałeś się zabić? — Już nie raz. Zawsze się trochę połamię, ale nigdy nie udaje mi się zakończyć tej udręki... — jęknął — Jak się nazywasz? — A czy to istotne? Wszystko przemija. Imiona nie mają najmniejszego znaczenia. — W takim razie nie poznasz też mojego. — Nie przeszkadza mi to... Co wy robicie w Nekropolis? — Uch, Nekropolis? — Ano... Nie uświadczysz tu gładkoskórków. Sami Zieloniacy. I ich miasto. Budynki, sklepy, mieszkania... I niekończąca się męka... — Cóż, powodzenia — pożegnała go, po czym skierowała się z powrotem w stronę auta. Zatrzymała się jednak, bo nie mogła go tak zostawić. Postanowiła kontynuować rozmowę — Czekaj. Są tu jakieś mutanty? — Oprócz nas? Najczęściej dzikie psy, ale nie atakują nas, bo wiedzą, że nie jesteśmy smaczni. Utopce, próbowaliśmy się z nimi porozumieć, ale im kompletnie odwaliło. Czasem zdarzy się przemarsz tych dużych mutantów na południowy wschód bądź w przeciwnym kierunku. Wystarczy udawać martwych. Wychodzi to nam świetnie. — Coś jeszcze potrafisz? — zainteresowała się. — Niekoniecznie. Czy ty chcesz mi coś zaproponować? — Być może przyda nam się pomocna dłoń. — A jedziecie dokądś w konkretnym kierunku? — Do Suchorzowa. — Do Suchorzowa? Tam jest elektrownia! I mutanci! Mnóstwo! — Skąd to wiesz? — To się słyszy... to nie do końca prawda, że nie ma u nas gładkoskórków. Chodźcie, a pokażę wam, kogo złapali nasi strażnicy. A tak przy okazji, mów mi Łazarz. Ruda również się przedstawiła, uznając jego imię za oryginalne. Zaprosiła go do samochodu, by ten wskazał im odpowiedni kierunek. Nie pachniał zbyt ładnie, ale -308- pewnie kwestia przyzwyczajenia. Towarzysze zareagowali na niego zaskoczeniem, ale skoro Ruda uważa go za wartościowy nabytek do drużyny, to uszanowali jej wybór. Chociaż to wcale nie zostało powiedziane. Dojechali do siedziby straży miejskiej. Stało tam kilku ghuli w strojach sugerujących ich przynależność. Potwierdzały to ośmioramienne gwiazdy przybite do klatek piersiowych. Cała piątka weszła do środka. W wytrzeźwiałce, która widać stanowiła substytut więzienia, nie było zbyt wiele ubezwłasnowolnionych osób. Ale jednak ktoś był. I nie była to osoba o zielonawej cerze. Kilkunastoletnia dziewczyna o bladej cerze, czarnych włosach i zielonych oczach leżała na podłodze odziana w starą przedwojenną czerwoną sukienkę. To, że była podarta i brudna, nie odbierało dziewczęciu urody. Spała. — Obudź się, Julio. Julia niezbyt chętnie podniosła się, przetarła oczy i przeciągnęła i po części leżąc, po części siedząc, zadała pytanie: — Co to za ludzie, Łazarzu? Więźniowie? Będę miała kolegów w celi? — Nadszedł dzień, w którym odzyskujesz wolność. Obiecano mi, że zostaniesz uwolniona i przekazana pierwszym ludziom, których uda się spotkać na tych terenach i nawiązać z nimi kontakt. Niestety większość do nas strzela, ale na szczęście ta czwórka okazała się bardziej miła. — O, tak! — ucieszyła się — Dziękuję wam! — i po otworzeniu krat rzuciła się na każdego z uściskiem, obcałowując, kończąc na Łazarzu, który się odsunął. — Chyba tego nie chcesz... — Oj tam, oj tam — i pocałowała go w policzek — słodki z ciebie Zieloniak, wiesz? — Do rzeczy — przerwał Niemy — jedziemy do Suchorzowa i ponoć wiesz co nieco o tym miejscu. — Ba, nawet tam byłam! — Byłaś tam?! — A i owszem. Istnieje wejście przez kanalizację. Mieszkałam w mieście, ale gdy mutanty z całego południa zaczęły się tam zjeżdżać, trochę mnie to zaniepokoiło. Podejrzewam, że nikomu nie udało się uratować. Postanowiłam przeczekać zagrożenie w kanałach, ale nie mogłam znieść bezczynności. W końcu doszłam do jakiejś drabiny i chciałam zobaczyć, co jest na górze. Okazało się, że było to awaryjne zejście z elektrowni atomowej. Poznałam po naklejkach, wiecie, o co chodzi. Zasłoniłam wejście różnymi papierami i wzięłam się przeszłam korytarzem. Tam mnie znaleźli i wzięli do Żuka, chociaż nie bardzo wiem, w jakim celu. To były najgorsze chwile mojego życia, bałam się, że mnie zabiją. Nie są zbyt roztropni, więc jakoś udało mi się wyskoczyć z samochodu. Jak się okazało, byłam niedaleko Piotrkowa. Postanowiłam znaleźć jakieś mieszkanie. Znalazłam tam jedzenie, spanie i w ogóle, ale okazało się, że jakiś Zieloniak już sobie zaklepał tę miejscówę. Wylądowałam więc tutaj. Zakumplowałam się z Łazarzem, który, jak widzicie, znalazł sposób na uwolnienie mnie zupełnie na legalu. Gdyby nie wy, to by się nie stało. -309- — Do usług. Fascynująca historia. Twoja wiedza może nam się przydać. Pojedziesz z nami? — Żeby mutanci mnie znów porwali? Mowy nie ma! — przerwała — Chociaż... w sumie co mi pozostało. Przynajmniej będzie ciekawie. A po co tam jedziecie? — Troje z nas to honorowi członkowie mafii z Poznania. — Mafia? Ja cię! Mafia! Nie, wkręcacie mnie! — No i jedziemy zinfiltrować elektrownię. Kiedyś kręcili się tam Ruscy, ale teraz jest o wiele groźniej. Dlatego mamy pełne wyposażenie, jak widzisz. Niestety nie mamy zbroi dla was. — Ale fajnie, to Łazarz też jedzie? Ruda rzuciła spojrzenie do ghula, którego ten unikał. — Naprawdę wam się na nic nie przydam... chyba, że na mięso armatnie... — Nieprawda! — zaprzeczyła Julia — a o sokolim wzroku i torbie z niespodzianką to im nie powiesz? — Jesteś snajperem? — zapytał Adam. — Nie jestem żadnym snajperem. Po prostu mam świetny wzrok. Węch i dotyk przestały mieć takie znaczenie, więc... — Poradziłbyś sobie z karabinem snajperskim? — No nie wiem, może... — Przestań, wiem, że byś sobie poradził — wtrąciła się Julia — w końcu ustrzeliłeś tego minotaura z parudziesięciu metrów... umiesz korzystać z broni, jesteś w straży miejskiej... — Och, nie musieli tego wiedzieć... — Nie wstydź się. Tak samo ta torba, w której... — Jeśli zajdzie taka konieczność, użyję jej. Dobra, chyba nie mam wyboru. Idę z wami, umrę na polu bitwy przynajmniej. Wziął na pierwszy rzut oka zwyczajną papierową torbę, w której coś się znajdowało, tylko nie wiadomo, co. — Co tam w środku jest? — zapytał Niemy. — Nieważne. Jak zajdzie potrzeba, użyję tego. — Doskonale. Aby wyruszyć w podróż, należy zebrać drużynę. A my już ją mamy! — z satysfakcją zauważyła Ruda. — Tak! — pisnęła z radości Julia. Wyszli na zewnątrz. Zanim doszli do samochodu, Julia zwymiotowała na ziemię, upadając na kolana. — Co jest? — Choroba popromienna, podejrzewam — poinformował niepokojącą się resztę Łazarz — w końcu spędziła trochę czasu w elektrowni i jeszcze więcej tutaj. Proponuję, byście się zaopatrzyli po drodze w jakieś środki przeciw promieniowaniu, a ją jakoś odradiowali, bo tak od paru dni już jest. To chyba już postać jelitowa. Dziewczyna zawstydziła się, ghul pomógł jej wstać. — To bardzo źle — zauważył Grave — postać jelitowa... -310- Julia jeszcze bardziej się zawstydziła i przyspieszyła kroku. — W Kielcach kupimy Lugolę i coś... — Mam Lugolę! — wyrwała się Ruda — dostałam jako część wyposażenia do pistoletu strzałkowego. Co prawda miał służyć do osłabiania mutantów, ale może trochę pomoże Julii. Sami weźmiemy to przed wjazdem do miasta. — Dużo tego masz? — Niekoniecznie, może parę ampułek. — Mam nadzieję, że mi się poprawi — wypowiedziała się Julia. Ani Ruda ani Grave nie przypominali Niememu o tabletkach. Ten miał je cały czas przy sobie, ale nie zażył ani jednej. Jaki to może mieć skutek? Jechali tej nocy, a jego ukochana była przy nim. Gorączka i halucynacje nie dawały mu spokoju. — Może dam mu jeszcze jedną tabletkę...? — zaproponowała zaniepokojona dziewczyna, nie wiedząc, że nie przyjął ani jednej. — Nie może ich brać za dużo. Na pewno brał, zanim zasnął, lepiej nie ryzykować i nie zwiększać dawki — uargumentował swoją odmowę Grave. Tymczasem w głowie Niemego coraz bardziej się nasilały głosy. Były to głosy osób, które zabił i które zginęły przez niego. Przed i po Szefie, ale to właśnie on im przewodził. Osoba, która wywarła ogromny wpływ na przebieg zdarzeń. Osoba, która łączyła Niemego, Rudą i Grave’a. A kto wie, może Julia i Łazarz też są powiązani? Nic nie jest wykluczone... Szef... Ibrahim... Asila... Kierowca... Krzyk, krzyk kierowany wobec Niemego w nierzeczywistości i krzyk jego samego w realnym świecie. — Ona musi umrzeć — powiedział mu ten drugi. — Muszę... — odpowiedziała mu Ruda, leżąc na szpitalnym łóżku. — Dlaczego? Nie możesz mnie opuścić... Zostań, będziemy mogli razem wychować nasze dzieci, jeśli nam się uda... — Nie uda się. Obiecałeś, że nigdy nie weźmiesz już tych pigułek. Ciągle się trujesz prochami. Nie mogłabym znieść myśli, że w takim stanie możesz zajmować się naszymi dziećmi. Usunęłam ciążę. — Nie, to niemożliwe...! Nie może być...! Nie! — Wszystko przez twoje puste słowa. Gdybyś nic nie mówił, byłoby znacznie lepiej, wiesz? Tylko kłamiesz. Wykorzystujesz wszystkich, łącznie ze mną. I wszystko to, by zdobyć te prochy. Gdyby nic nie mówił... Wkrótce potem uwierzył, że zmarła, ale ona tak kazała powiedzieć lekarzom. Sypnęła im trochę i oni za jego kłamstwa zrewanżowali się oszukaniem jego samego. I nie rozmawiał już z ludźmi w dzień. Czasem w nocy, gdy wszyscy najczęściej spali, on jak gdyby modlił się do swojej ukochanej. W pewnym sensie jego modlitwy zostały wysłuchane, gdy spotkał ją na nowo. Zupełnie na nowo, bo nie wiedział, kim ona była naprawdę. I doszli aż tutaj. — Bandyci? Arabowie? Upadli? Zapomnieni? Kultyści? Mafia? Mutanci? Homunkulusy? Kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem w tej wojnie z samym sobą? Może wynegocjować z mutantami układ? Może skłonić resztę do zdrady rodziny mafijnej? W -311- końcu do niej nie należysz, co ci szkodzi? Może podążyć śladem Zapomnianych? A może zgodzić się z poglądami Upadłych? Dołączyć do jakiegoś kultu i będąc karmionym religijnymi kłamstwami wieść beztroskie życie w oczekiwaniu na obiecane zbawienie? Stać się kimś lepszym, przejść na wyższy poziom egzystencji albo wyższe stadium rozwoju człowieka, dając się zmienić mutantom? Co zrobić? Czemu nie warto zostać przy obieranej dotąd drodze? A może jednak warto? Czego oczekujesz od życia po apokalipsie? Wygody? Zadowolenia? Satysfakcji? Radości? Przyszłości? A może raczej zagłady, smutku, zniszczenia, przykrości, bólu, udręki i śmierci? — Nie wiem... — A może powiesz mi, kim są osoby, którym próbujesz zaufać? Twoi towarzysze? Co sądzisz o ghulu? Skóra i kości, zero pożytku. Skłonności autodestruktywne, wartość bojowa dość wątpliwa. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że na nic się nie przyda. — Szczerze mówiąc, nie wyrobiłem sobie jeszcze o nim zdania. Ale podał nam pomocną dłoń. I ponoć ma niezły wzrok. — Kto ci to powiedział? Ach, młoda uciekinierka. Zakochana w zmutowanym odpadzie dewiantka. Trudno ją sobie wyobrazić na polu bitwy. Do tego dotknęła ją choroba popromienna. Jak myślisz, dlaczego? Czy spędziła w bazie mutantów aż tak wiele czasu? — Nie obchodzi mnie, co czuje do Łazarza. Może nie była tam długo, ale jej wiedza o ukrytym wejściu może się okazać przydatna. — Równie przydatna co wiedza nowego kochasia twojej dziewczyny? Ostrzegł cię przed mantykorami i utopcami, ale czy to on bronił Łodzi przed kolejnymi falami mutantów? Może i wie wiele, ale odwagi to on nie ma wystarczającej, by być godnym towarzyszyć ci. Na pewno nie powiesz, że jest ci potrzebny. — Może nie jest, ale... — A dziewczyna? Czy ona naprawdę cię kocha? Nie. Spójrz tylko, jak na niego patrzy. Widzisz to, ale nie chcesz dostrzec. Nie chcesz, bo sprawi ci to ból. Czas, abyś ty sprawił im wszystkim ból. Są bezużyteczni. Są tylko narzędziami, które już dawno się stępiły. Czas je zastąpić tak, jak zastąpiono ci twoją uszkodzoną rękę wbrew twojej woli. Gdyby nie oni, sam byś sobie doskonale poradził, czyż nie? — Wątpię... — Pomyśl o tym... A może tak naprawdę nie było w ogóle apokalipsy? Może to wszystko to wytwór mojej wyobraźni? Może to się nie dzieje? A może w ogóle nie istnieję? Jeśli rzeczywiście mnie nie ma, to w jaki sposób mogę doznawać bodźców zmysłowych? Czy one też mogą być złudzeniem? Czemu się nad tym zastanawiam? Rzeczywistość się rozpadała, widział wysokie wieże niszczone przez fale i sztormy, zawalające się na miasta nie będące tylko miastami, a zbiorową świadomością ich mieszkańców, udręczoną i obolałą od cierpienia każdej pojedynczej istoty. Ruiny zapadały się pod ziemię, spadając bez końca, a on sam spadał z myślą, że jeśli piekło istnieje, to na pewno do niego trafi, czego to by jeszcze nie dokonał w życiu dobrego. Za dużo było zła. I będzie jeszcze równie dużo, a może nawet więcej. Świat jest zły. Nie -312- akceptował go od początku, bo był inny. Odrzucili go. Zostawili na pastwę bezlitosnego losu. I musiał sobie jakoś poradzić, musiałeś sobie jakoś poradzić, czyż nie? Obudził się rano, mając w pamięci swoje wizje z minionej nocy. Wolał ich nie mieć, ale musiał. Gdyby tak nie było, wyrzuciłby je ze swojego umysłu razem z tym drugim ja. Dręczył go. Zmuszał do szkodliwych rozmyślań, które popychały go do uczynienia tego, czego tak naprawdę nie chciał. A ona była przy nim cały czas. Gdy się obudził, przywitała go uśmiechem, który sprawiał, że można było zapomnieć o rzeczywistości, która rozgrywa się na zewnątrz, jak i wewnątrz. Ale i tak dręczyło ją poczucie winy po zdradzeniu go z Grave’m. — Nie mogę — zaczęła później rozmowę ze swoim kochankiem. — Czego nie możesz? — zapytał niepewnie. — Pamiętasz, co się stało... Nie chciałabym, żeby to się powtórzyło... Mimo wszystko, nadal jestem zobowiązana przysięgą małżeńską, prawda? I te obrączki, na których wygrawerowałeś login i hasło ciągle nam o tym przypominają. — Cóż, może to nieodpowiedni moment na rozmowę o tym. Tak czy inaczej, może po prostu o tym zapomnijmy. Teraz mamy na głowie mutantów i dowodzącego nimi Zero, który myśli, że jest pieprzonym Kirą czy innym Raskolnikowem i może oczyścić świat z przestępców i innych bezwartościowych ludzi. — Skończy pewnie podobnie. Mam nadzieję, że nie masz na myśli tego, że my się tym zajmiemy. My jedziemy tylko na zwiad, prawda? — Nie po to mamy wyrzutnię rakiet, żeby robić tylko zwiad. Może nawet uda się... — Uważasz, że w szóstkę sobie z tym poradzimy? Że jesteśmy jakimiś superżołnierzami, ech? Ja ci powiem, że nie jesteśmy. Zdecydowanie nie jesteśmy. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy mieli sporo szczęścia w nieszczęściu i udało im się jakoś dożyć obecnej chwili w postapokaliptycznej Polsce. Myślę, że niepotrzebnie ryzykujemy. Ktoś z nas może zginąć! Czemu po prostu nie osiedlimy się gdzieś na stałe? Czy to w Gorzowie, czy w Łodzi, Poznaniu, gdziekolwiek? Czemu nie próbujemy prowadzić normalnego życia, tylko podejmujemy się tego, czego się podejmujemy? — Nie wiem, czy potrafię ci wytłumaczyć mój tok myślenia. To nie ma większego sensu tak naprawdę. Ale czy cokolwiek ma? — Chcesz powiedzieć, że jedziemy tam, bo ty szukasz sensu w całości? W życiu? Czyż sensem życia nie jest czerpanie z niego jak najwięcej przyjemności, unikając bólu i cierpienia? Zaprzeczasz temu, ciągle pakując się tam, gdzie nie trzeba i doznając więcej ran, niż my wszyscy razem wzięci. — A nie jest sensem szukanie doznań, które zapadną w pamięci? Nie doświadczysz niczego takiego, siedząc spokojnie na fotelu i zastanawiając się, kiedy ceny pójdą w górę, a cywilizacja osiągnie poziom sprzed wojny. Szara codzienność. Monotonia. — W każdym poglądzie jest trochę racji, ale widzisz, cenię sobie stateczność. Nie nazwałabym tego monotonią, stateczność to bardziej odpowiednie słowo. Bezpieczeństwo. Pewność. Ty podążyłeś w zupełnie inną stronę. -313- Julia siedziała z tyłu obok Łazarza, spoglądając co chwilę na posadzonego obok nich Niemego. — Gdy podróżuję po tych pustkowiach, czuję się jak Dante schodzący coraz niżej do coraz głębszych kręgów Piekła. Tylko zamiast kosy mam M4, a zamiast demonów, grzeszników i nieochrzczonych dzieci, mamy szeroko pojęte mutanty. — Co?! — Ach, nie żyłaś w moich czasach, to nie zrozumiesz. — A kim był ten Dante? — Na przełomie XIII i XIV wieku we Włoszech żył pewien pisarz, Dante Alighieri. W jednym ze swoich utworów, który nazwał Boską Komedią, główną postacią uczynił samego siebie i opisał tam swoją wędrówkę po Piekle, Czyśćcu i Raju. Gdybyśmy jakimś cudem zahaczyli o jakąś bibliotekę, chętnie bym do niej zajrzał i poszukał egzemplarza. — Nie słyszałam wcześniej o tej książce. — Cóż, trudno się dziwić. Dziś nie ma miejsca na kulturę w naszym świecie. To niepraktyczne. Ale ci, co mieli nie zapomnieć, nie zapomnieli. I kiedy już świat zostanie odbudowany, spiszą dawne historie na nowo, by nie zostały zapomniane na zawsze. — Ile ty masz właściwie lat, Łazi? — To nie ma już znaczenia. Umarłem już dawno temu. — A... ha... Adam prowadził. Dostrzegł dom przy polnej drodze, który wyglądał na zamieszkany przez kogoś. — Zatrzymujemy się? — zapytał — Tak, przyda się — odparła mu Ruda. — Jak się trzyma... Pierwszy wyszedł Grave z kałachem, by sprawdzić teren. — Na zewnątrz czysto... — zmrużył oczy i w oddali dostrzegł samotnego wędrowca — chwila! Ktoś tam jest! Oczom przyjezdnych ukazała się postać mężczyzny ubranego w skórzaną kurtkę, bojówki, czarną koszulę z białym wzorem przedstawiającym maskę przeciwgazową, w której jednym szkle odbijał się atomowy wybuch, a w drugiej była zębatka z trzynastką. Miał bladą cerę, ciemne włosy i piwne oczy, które chronił czapką. Jak gdyby nigdy nic podszedł do Niemego, który wyszedł zaraz po Grave’ie. — Kim jesteś? — zapytał obcego. — Różnie mnie nazywają. Jedno z moich imion to Gniewny. To imię nawiązuje do mojej przeszłości, która dziwnym trafem może pasować do twojej teraźniejszości i przyszłości. Niemy poczuł dziwne mrowienie z tyłu głowy. Opuścił broń i to samo nakazał Grave’owi. Sprawdzili dom obok. Nikogo nie było w środku. — Chcę porozmawiać z każdym z was na osobności. Nie mam żadnej broni, jeśli chcecie, możecie mieć. Chcę poznać waszą historię — wyznał nieznajomy — każdego z osobna. -314- Towarzysze rzucili sobie niepewne spojrzenia i po chwili zastanowienia uznali, że co im szkodzi. Szczególnie Niemy, który czuł wyjątkowo silną potrzebę swojego rodzaju spowiedzi. Ale nie poszedł pierwszy. Grave to zrobił. Został sam na sam z wędrowcem w pokoju wypełnionym półkami z puszkami i konserwami. Wpatrywali się w siebie chwilę, ale w końcu mężczyzna zaczął. — Opowiedz mi o sobie. — Dlaczego mam ci opowiadać o sobie, skoro nie wiem nic o tobie? — Moja historia nie ma znaczenia. Zaś twoja może mieć ogromne. — Dlaczego niby? — Macie jakiś cel. Nie bez powodu masz też metalową nogę, czyż nie? Grave się zakłopotał i odparł nerwowo: — Nie twoja sprawa — wyszedł z pokoju i oznajmił — kto chce, to niech wchodzi, ja mu nie będę nic opowiadał. — To ja mogę — zaproponował Łazarz — wszyscy już dawno zapomnieli, kim byłem, więc... — Słucham — powiedział Gniewny, gdy ghul wszedł. Jego przydomek nie pasował do jego usposobienia. — Urodziłem się na długo przed Wielką Wojną. Wiodłem spokojne życie w Piotrkowie. Wiadomo, edukacja, praca. Jako nastolatek postanowiłem dołączyć do grupy emo. Nie było to miłe, bo inni naśmiewali się z nas. Po studiach zostałem policjantem. Bomby zaskoczyły wszystkich, w tym i mnie. Nie miałem zbyt wiele szczęścia. Poparzenia, łysina i to wszystko, co aktualnie widać — mówiąc to, uciekał nieco wzrokiem i podrapał się w miejscu, gdzie niegdyś miał włosy — ze względu na moją poprzednią pracę, zostałem strażnikiem w Nekropolis, które powstało na gruzach Piotrkowa. Wszyscy Zieloniacy trzymali się razem i dzięki temu potrafili przetrwać jakoś najazdy mutantów czy poszukiwaczy przygód. Tam poznałem Julię. Rozmowy z nią należały do przyjemnych i interesujących. Niestety musiała zostać uwięziona. Co prawda niesłusznie, ale nie mogłem nic na to poradzić. Do czasu, aż znaleźli się kolejni przyjezdni. I jedziemy teraz do Suchorzowa. — Rozumiem. Co sądzisz o swoich towarzyszach? — Julia jest mi bliska. Z Adamem nie zdążyłem jeszcze się zapoznać. Grave sprawia wrażenie lidera grupy. Wydaje się zarywać do swojej rudej koleżanki, która chyba jest z tym w czarnych włosach. Mają obrączki, cóż. Trudno coś więcej o nich powiedzieć. — Dzięki, poproszę następną osobę. Mam nadzieję, że ktoś będzie chciał. Naturalnie pozostali przyjaciele nie mogli usłyszeć tego, o czym rozmawia ze swoim rozmówcą Gniewny. Niemym targały wątpliwości. Zanim się zdecydował, uprzedziła go jego dziewczyna. — Chciałam opowiedzieć swoją historię. — Skoro tak uważasz... Weszła, spokojnie i ostrożnie stawiając kroki. Zastanawiała się nad tym, jaki sens ma to wszystko. Z drugiej strony, jeśli oni nie przeżyją, pozostanie o nich pamięć. Jeśli -315- oni przeżyją, a nieznajomy nie, nic się nie stanie, podobnie w wypadku, gdy wszyscy zginą, zanim zdąży opowiedzieć ich historię komuś innemu. Mimo wszystko sytuacji towarzyszyła dziwna, specyficzna atmosfera pewnego absurdu. Pojawił się znikąd i mu opowiadają... Nieważne. — Śmiało — zachęcił ją. — Wszystko zaczęło się jakiś czas przed wojną. Wydaje mi się, że minęły wieki. Nie wiem, może te wspomnienia są fałszywe, może ktoś z góry nas nimi nakarmił, żebyśmy nie znali prawdy? Może Illuminaci, którzy są nawet ponad Upadłymi, patrzą na to wszystko, śmieją się z naszej nieporadności? Moja rodzina przyjechała dawno temu ze Wschodu do Gorzowa. To wszystko przez strach przed Rosjanami. Masowe wysiedlenia. Po upadku Unii bali się, że będzie trudno. Wieści o tej całej gospodarczo— politycznej Wspólnocie Siedmiu dawały jakieś nadzieje, ale nie na długo. — Jak mijał ci czas, gdy byłaś nastolatką? — Na pewno mieliśmy czego pozazdrościć naszym rówieśnikom sprzed parudziesięciu lat. Moja rodzina... Nie ma już jej... Gdy bandyci opanowali Gorzów... och... Otrzymała chusteczkę na otarcie łez — Mów dalej. — Żeby pomóc sobie, postanowiłam pomóc komuś innemu. Wyszłam za chorego psychicznie człowieka, by móc się nim opiekować. Zamaskowałam swoje problemy, zajmując się kimś innym. Niestety, wpadłam w depresję, a do tego doszedł rak płuc. Lekarzom udało się go w miarę unieszkodliwić, chociaż nie mam gwarancji na długie życie. Dużo paliłam. Postanowiłam uciec, bo chorobliwa zazdrość męża mogła się bardzo źle skończyć. Fakt, zdarzało mi się nadużyć jego zaufania, ale przesadzał. Dogadałam się z lekarzami, że powiedzą mu, że zmarłam. Nie był to dobry pomysł, bo mocno się to odbiło na jego psychice. Tymczasem jeden z lekarzy okazał się należeć do Upadłych. — Upadłych? — Elitarna grupa założona przez pewnego Araba, która miała zapewnić przetrwanie względnie wartościowym ludziom. Ten lekarz zdradził mi sekret grupy i pokazał stronę. Namówił swojego kumpla, informatyka, by zrobił mi konto. Zostałam trzydziestym trzecim Upadłym, jedyną kobietą w tym gronie. Pretekstem do przyjęcia mnie był fakt, że jakiś czas wcześniej ktoś ukradł im silnik strony i na mnie spadła chwała za wykrycie dziur w zabezpieczeniach. To dość skomplikowane. Ponieważ bomby oszczędziły miasto, udało nam się przetrwać. Mnie, jak i mężowi. Nosiłam obrączkę. Na mojej było napisane hasło, a na jego login do forum Upadłych. Spotkałam go zupełnie przez przypadek. Nie poznał mnie. Obrączki zabrał nam bandyta, na szczęście jakiś czas potem udało się je odzyskać. Poznawaliśmy siebie na nowo. Zamieszkaliśmy na jakiś czas w opuszczonej katedrze. Łupieżcy przyszli ją splądrować i zabrali nas do swojej siedziby, gdzie poznaliśmy Szefa. Tak naprawdę nie był zły, wykorzystał tylko swoje wpływy, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Zdarzyło mu się szpiegować Rosjan, dołączyć do mafii i pewnie to jedne z wielu przykładów na jego niesamowitość. Czułam się rozdarta. Mogłam ofiarować moje uczucie jemu, w końcu -316- tamten nie wiedział, kim byłam. Dowiedział się, ale do tego dojdę za moment. Zabił go. Zabił Szefa z zazdrości. Już mieliśmy razem wejść do schronu, ale zaatakowali nas mutanci. Ten mój oberwał, Szef chciał mu pomóc i zarobił kulkę w łeb... Kilka łez spłynęło po jej twarzy — mów dalej. — Minęło trochę czasu i Gorzów prawie powrócił do dawnej świetności. To spory sukces. Wyruszyliśmy do Santocka, by wypytać o Upadłych syna założyciela. Niestety zginął przez zamachowca—samobójcę, który wdarł się do jego siedziby. Boję się, że nieświadomie mu w tym pomogliśmy, odwracając uwagę Araba. Zaraz mieli mieć ten swój czas modlitwy i... — W porządku, mów dalej. — Pojechaliśmy do jego córki w Chwalęcicach. I ona nie miała szczęścia, bo kultyści złożyli ją w ofierze Szatanowi i innym demonom. Ja w tym czasie wróciłam do Santocka, by spotkać się z tymi, którzy przeżyli. Khashm, jeden z Upadłych, zmarł, ale przedtem poprosił mnie, bym zawiozła go do meczetu. Tam chciał umrzeć. Do końca wierny swoim ideałom. Mojemu udało się zabić głównego kapłana kultystów, którym okazał się ten sam facet, który porwał nas i zabrał nam obrączki. — Dlaczego nie używasz imienia swojego męża? — Stare przyzwyczajenie. Prosił mnie, bym go nigdy nie używała. Uważał, że w imionach tkwi niebezpieczeństwo. Nie mam pojęcia, czemu. W każdym bądź razie, razem z nim i Grave’m pojechaliśmy do Poznania, gdzie pomogliśmy zdobyć władzę jednej z rodzin mafijnych zaraz po wizycie w Łodzi, gdzie mąż był w szpitalu, a my zwerbowaliśmy charyzmatycznego Adama, który wkrótce otrzymał prawa do bycią następcą ojca chrzestnego mafii. — Dlaczego mąż był w szpitalu? — Mafia postrzeliła go, trzeba było przeszczepu ręki. Nie był zbyt zadowolony. Grave stracił nogę przez przygniecienie gruzami budynku, który zawalił się po wybuchu bomby, czy czegoś. On dostał protezę. — To ten, który nie chciał opowiadać swojej historii, prawda? — Tak. Jest bardzo ostrożny i rozważny, nie zdradzi jej byle komu i nie chcę go do tego namawiać. — W porządku. Co było dalej? — W Nekropolis spotkaliśmy Julię i Łazarza, ale już pewnie słyszałeś, jak to wyglądało. I jedziemy do Suchorzowa, choć uważam to za bardzo, bardzo zły pomysł. Mamy sprawdzić bazę mutantów, wyobrażasz to sobie? Nie ogarniam tego, czasem wydaje mi się, że to wszystko to jeden wielki sen. — Czasem nam się tak zdaje. Czasem śnimy o zwykłych rzeczach, a czasem rzeczywistość dobija nas swoją absurdalnością i nieprawdopodobnością. Ja jestem skromnym pustelnikiem, kronikarzem, historykiem także, można by rzec. I nie ma dla mnie znaczenia, czy to, co tu i teraz się dzieje, dzieje się naprawdę, bo ważne jest to, by w każdej sytuacji robić to, co się uważa za słuszne. Nie udawać kogoś innego, być ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami i tworzyć świat, nieważne, który. -317- Po chwili wyszła z uczuciem oczyszczenia. Nie miała komu się spowiedzieć z tego wszystkiego. Niemy by nie zrozumiał. Nie znała Gniewnego. Ale uznała, że kolejna nazwa, która nie pasuje do tego, co nazywa. Może tak właśnie jest z imionami? Zostają nam nadane wbrew naszej woli i z czasem od nich uciekamy? Nie, to bez sensu. Myśli kłębiły się w jej głowie, ale zamiast odpowiedzi, otrzymywała kolejne pytania. Teraz Adam siedział na krześle przed pustelnikiem. — Jak tu zacząć... — pomimo swojego wiecznego zdecydowania, tym razem nie był to głos pewny, zdecydowany. — Najlepiej od początku. Możesz też spróbować od końca. Odkąd byś nie zaczął, w końcu i tak powstanie pewna całość. — Łódź jest moim domem, kocham ją jak rodzinę. Jazz lat osiemdziesiątych wypełniał pokoje mieszkania moich rodziców. — Zawsze tak zaczynasz, prawda? — Dlaczego tak myślisz? — Recytujesz to. Przygotowujesz sobie mowy na każde sytuacje. Nie lubisz improwizować, wolisz sprawdzone schematy, bo wiesz, że się nie zatniesz, ani nie pomylisz. — Być może masz rację. Łódzka krew w moich żyłach. Wybuchła wojna. Czasem mawiam, że to słowa, nie bomby, cechują rozsądnych. Udało mi się dotrwać do teraz, jak widać. I jest dobrze. W zamian za pomoc w przejęciu władzy rodzinie Vinazzinich, otrzymałem prawa do przejęcia władzy po aktualnym donie. To niewątpliwy sukces. Wyposażyli nas w co trzeba i musimy jechać na tę bazę. Czasem myślę, że to jak misja samobójcza. Ale trzeba być dobrej myśli, prawda? — Kiedyś Robert Oppenheimer powiedział: „Optymiści sądzą, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów...” — „...Pesymiści to wiedzą,” prawda? — „Optymizm i pesymizm różnią się jedynie w dacie końca świata.” — Lec... — Czytałeś cytaty, bo odpowiednio je dobierając, masz szansę na dotarcie do rozmówcy. Ale nie są to przypadkowe cytaty. Czy twoim zdaniem pesymizm i optymizm mają rację bytu w świecie, który już się skończył? — Jak najbardziej. Tylko będąc pełnym optymizmu można brać udział w wielkiej odbudowie Polski, naszej Ojczyzny o chwalebnej historii. Pesymistom pozostaje egzystować w warunkach, jakie sobie wybiorą, albo zakończyć to, bo nie ma już naprawdę sensu. — Więc uważasz, że jest nadzieja... — Tak. Jestem przekonany w stu procentach, że będąc dobrej myśli, mogę zajść daleko. Nawet w dzisiejszym świecie. — A więc to jest twoja odpowiedź... — Tak, to jest moja odpowiedź. To wszystko, czym chciałem się podzielić. Dajmy szansę innym. -318- Gniewny uśmiechnął się. Optymizm. Zgadzał się z tym, co mówił Adam. Gdyby nie to, czy zaszedłby tak daleko? — Nie martw się, możesz mi powiedzieć, co tylko zapragniesz — powiedział potem do Julii — jeśli nie chcesz, by jakaś informacja wyszła na zewnątrz... — Nie trzeba, w porządku. Moja historia... Nie jest taka ważna. Ważne jest to, co jest teraz i co czuję w tym momencie. — Co czujesz? — Łazarz... On... nie potrafię tego opisać... — Jedyna osoba, która okazała ci choć trochę dobroci, prawda? — Nie, no, tamci też są w porządku, ale dzięki niemu jestem na wolności, a tak, to zgniłabym u ghuli... — Jak doszło do twojej niewoli? Opowiedz mi o tym. — Mieszkałam w Suchorzowie. Zaczęli się tam zjeżdżać mutanci, więc było dość niebezpiecznie. Schroniłam się w kanałach, odkryłam tajne wejście do ich bazy... z tą wiedzą uda nam się zinfiltrować to miejsce. Złapali mnie i chcieli gdzieś wywieźć, ale udało mi się uciec. Trafiłam do Piotrkowa, teraz Nekropolis. Tam szukałam noclegu i okazało się, że w wybranym przeze mnie miejscu już mieszkały jakieś ghule. Nie są tacy głupi, jak mogłoby się wydawać. Gdy byłam uwięziona, Łazarz zaopiekował się mną i obiecał, że znajdzie sposób na legalne uwolnienie mnie. Poszedł na układ. Gdy pojawią się pierwsi ludzie, zostanę przekazana im. I tak to właśnie było... — Nie wspomniał o tym, że to jego zasługa. — Jest bardzo skromny. Ogólnie nie przepada za sobą i często żałuje, że żyje. Nie dziwię mu się, ale boję się, że to doprowadzi do czegoś złego... — Może spróbuj go uświadomić, co czujesz? — Zwariowałeś? Odrzuci mnie, tak jak wszystkich, którzy chcą mu pomóc. — A jednak was nie odrzucił, tylko podróżuje z wami. — Hmm...Prawdę mówiąc, mam szóstego palca u lewej stopy, coś mi się w genach poprzewracało pewnie już. — Myślisz, że ma to znaczenie? Kiedy to nastąpiło? — Myślę, że nie jest ważne, kiedy. Stało się i już, przez zwykłą głupotę wszystko przepadło. O, przepraszam, nie wszystko. To, że tu jesteśmy i rozmawiamy dowodzi tego, że nie wszystko przepadło. Odbudujemy Polskę, zaludnimy ją i będzie dobrze. — Optymistka. W porządku. Grave nadal był przeciwny. Niemy w końcu doczekał się swojej kolejki i tylko utwierdził się w swoim przekonaniu, że warto dokonać takiej spowiedzi. Nie wszystko mógł powiedzieć swoim towarzyszom. Nie wszystko. — Witaj. — Witaj. — Zanim zacznę, chcę spytać, dlaczego Gniewny? Jesteś najspokojniejszą osobą, jaką widziałem, a już na pewno tutaj. -319- — Czasem tak jest, że przez swoje uczynki otrzymujemy przydomki. Nie każdy pseudonim wybieramy sobie sami. Na niektóre trzeba zapracować. Pozytywnie lub negatywnie. Porzuciłem swoją przeszłość. — Dlaczego więc zostawiłeś przydomek? — Przyzwyczajenie? Sympatia? Nie wiem. Sam siebie nie znam. Na nowe imię dopiero zasłużę. Chciałbyś już zacząć swoją historię? — Dobrze. Tym samym się jej pozbędę. Nie wszystko, co usłyszysz, jest czymś, z czego jestem dumny. Raczej większość nie jest. Urodziłem się tak dawno, jak pamiętam. Szczerze mówiąc, straciłem rachubę czasu. Może to było dwadzieścia, może trzydzieści, może czterdzieści lat. Od dziecka miałem problemy z mową. Nie miałem też zbyt dobrych kontaktów z rówieśnikami. To pewnie przez to, że nawet nie znałem swoich rodziców. Mieszkałem w domu dziecka, w którego ruinach lata później znalazłem schronienie. Przez okres dojrzewania byłem samotnikiem. Unikałem kontaktu z innymi. Zamykałem się w pokoju i moim oknem na świat był internet. Tam nie miałem problemu. Łatwo było po prostu powiedzieć komuś coś. Na żywo osiem razy bym się zająknął, albo trzy razy bym się zastanowił, zanim bym to powiedział i bym zrezygnował. Byłem uzależniony. To jest fakt. Chodziłem na różne terapie i tam poznałem moją przyszłą żonę. Ona zmarła. Ta tutaj tylko podszywa się pod nią. — Skąd to wiesz? — Wiem, widzę, poznałbym moją żonę, prawda? — Wiesz, co jest prawdą, a co nie? Wiesz, co jest realne, a co tylko twoją mrzonką? — Nie wiem i nie wiem, jak to sprawdzić. Muszę ufać instynktowi. I to, co czuję, to to, że nie jest to moja prawdziwa żona. — Wspominała o jakichś obrączkach. Czemu były tak wyjątkowe? — Wraz z żoną kazaliśmy wygrawerować sobie na nich hasło i login do forum Upadłych. Nie uważam tego już za jakąś tajemnicę, szczególnie teraz, kiedy być może przyjdzie nam umrzeć. — Wszyscy kiedyś umrzemy. Myślisz, że w sytuacji, gdy to wszystko może się zakończyć, warto pozbyć się sekretów i powiedzieć je komuś, kto powtórzy je w najbliższym barze? — Nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. — Wróćmy jednak do twojego postrzegania rzeczywistości. Nie jesteśmy tu sami, prawda? — Nie jesteśmy — obok przyszłego gawędziarza, który będzie opowiadał tę historię samemu Rorsarchowi, bohaterowi z Radomia, Niemy zobaczył drugiego siebie. Tego złego — nie jesteśmy sami — powtórzył. — Dlaczego nie bierzesz leków? — Nie ufam tabletkom. Myślę, że oni chcą mnie otruć. Unieszkodliwić i porzucić gdzieś na pustyni. — Kto jest tu z nami? — Ten drugi. Tak go nazywam. -320- — Co w tej chwili mówi? Niemy chwilę zatrzymał się wpatrzony w przestrzeń obok rozmówcy, wierząc, że stoi tam ten drugi. — Mówi, żebyś udowodnił, że można ci zaufać. — A co, jeśli nie mogę udowodnić? — A co, jeśli nie mogę udowodnić? — zapytał lekarz małego czarnowłosego chłopca, który ani myślał współpracować. — To—to wte—wtedy ci nie zaufam — odparł krnąbrny dzieciak. — On nie jest prawdziwy. To jest prawda, którą musisz zaakceptować, inaczej może być naprawdę groźnie. — On jeest pra—prawdziwy. — Proszę, nie upieraj się. Popatrz — lekarz pomachał ręką w miejscu, w które jeszcze przed chwilą wpatrywał się chłopiec. — Pro—proszę go nie bić! On nie chce krzywdzić przy—przypadkowych osób. Tylko te, które są przeciiwko naam. — Kto jest przeciwko wam? — Dzie—dzieci. Wszystkie patrzą się na nas jak na jakieś dziwolągi. Pa—panie wy —wychowanki też. Bo—boją się nas. Bo—bo—boją się, bo—bo widzimy więcej. Oni tego nie widzą. Nie wiedzą, że niedługo nadejdzie koniec. — Koniec? Jaki koniec? — Wszy—wszystkiego... Nie będzie ani ich, ani mnie, ani pana, ani domu dziecka, ani tego szpitala, ani Po—polski w o, w ogóle. Nie będzie ni—niczego. Znowu. — Dlaczego? — Wi—widziałem przyszłość. Ten drugi też mi opowiadał, jak to będzie wy— wyglądać. Nadlecą sa—samoloty i zrzucą bomby. — Widziałeś to w telewizji, prawda? — Też, ale on mi to po—powiedział i po—pokazał potem, w nocy. — Cóż... co o tym myślisz? — Nie mogę się do—doczekać. — To wtedy ci nie zaufam — odparł Niemy. — On nie jest prawdziwy. To jest prawda, którą musisz zaakceptować. Inaczej może być naprawdę groźnie. Popatrz — Gniewny pomachał ręką w miejscu, w które jeszcze przed chwilą wpatrywał się Niemy. — To go tylko irytuje i wiesz dobrze o tym. Nie chcesz poczuć jego gniewu. — Jak to jest, gdy on się gniewa? — Wtedy boli mnie głowa, czasem tracę przytomność. Ale on dba o to, żebym nie upadł i przejmuje wtedy kontrolę. Teraz mieszka w mojej przeszczepionej lewej ręce — pokazał mu wnętrze dłoni — I będzie dbać o moje bezpieczeństwo. Jedyna osoba, której mogę faktycznie zaufać. — Dlaczego? -321- — Nie zawiedzie mnie i nie opuści. Pozostali chcą to zrobić. Wiem, że ta, która podaje się za moją żonę romansuje z Grave’m. Jestem zazdrosny. Wiem o tym, ale jestem bezradny. — Porozmawiaj z nią. — Porozmawiać...? Hmm... — Rozmowa to najlepsze rozwiązanie w większości możliwych problemów. Problem tkwi w tym, że ty nawet nie wiesz, czy ta rozmowa rozgrywa się naprawdę. Czy nie obudzisz się za chwilę w samochodzie i uznasz, że gdy ostatnio zamykałeś oczy, byłeś kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. — Tak, dokładnie. Nie mam żadnej gwarancji. — Weź tabletkę. — Nie. Nie ufam tabletkom. — Opowiedz mi o swoich snach. — Sny...? Skąd to pytanie? — To może być istotne. — Nie wiem, co było, a co nie było snem, może to wszystko to jest sen, a jadę do tej bazy tylko po to, by zginąć i się obudzić. — Dlatego tam jedziesz, prawda? Nie ma innego celu. Chyba, że pokuta, żal za grzechy. Grave i Adam są lojalni swojej mafii, która swoją drogą okazała się być całkiem sensownym rozwiązaniem anarchii w Poznaniu. Dziś to miasto o coraz lepszej reputacji. To nie jest powód, dla którego ty jedziesz. Twoja żona jedzie tam ze względu na ciebie. Julia to pomoc, ale jedzie ze względu na Łazarza, który został przez was namówiony do wzięcia udziału w akcji. A ty, ty jedziesz tam, żeby się obudzić. Dlatego nic nie mówiłeś, dopóki nie doznałeś uczuć, które przyniosły ci wrażenie życia w rzeczywistości. Nie chciałeś się wiązać z tym światem, bo zbyt wiele straciłeś przed laty. Wolałeś odciąć się i udawać niemego. A teraz chcesz się obudzić i być tego pewnym. — Obudzić...? Tak, chcę się obudzić. Mam tego dosyć. — Nie chciałeś sobie jednak odbierać życia. Bałeś się? Miałeś zasady moralne? To dobre pytanie, szczególnie w tych czasach. Mogłoby się zadawać, że nie ma nadziei. Ale mi się wydaje, że jest. Ukryta, czy wręcz skrywana, ale jest gdzieś tam, głęboko. W pewnej chwili zauważysz, że twoje dotychczasowe przekonania są oparte na błędnych założeniach. Zobaczysz. Ale nadzieja pozostanie. Mówi się, „nadzieja umiera ostatnia”. — Zobaczę. A co z tobą? — Ja będę zmierzać na północny zachód. Jest wielu podróżników, o których słyszałem i których mam zamiar spotkać. Chcę też opowiedzieć ludziom o was, by wasza historia nie zginęła. — Kim ty tak naprawdę jesteś? — Podróżnikiem. Pielgrzymem. Gawędziarzem. Najemnikiem. Pustelnikiem. Turystą. Nauczycielem. Uczniem. Twórcą. Niszczycielem. Każdym i nikim zarazem. Nie zawracaj sobie tym głowy. Jeszcze kilka opowieści zostało opowiedzianych. O Upadłych, o Ibrahimie, o Asili, o czcicielach demonów, o mafii, o mutantach, o homunkulusach, o Zero. -322- Falująca na wietrze kurtka z jakimś napisem wydrapanym nożem to rzecz, w którą Niemy długo się wpatrywał, zanim Gniewny nie zniknął wraz z nią za horyzontem. Czas ruszać. Poczuł się znacznie lepiej, zrzucając z siebie ciężar tego wszystkiego. Jego obawy i grzechy. Głęboko zamyślony siadł w samochodzie, czekając, aż reszta wsiądzie, Adam uruchomi silnik i zabierze ich tam, w stronę przeznaczenia. Przeznaczenie? Dobre sobie. Czy istnieje coś takiego jak przeznaczenie? Los. Dola. Fatum. Predestynacja. Karma. Czyż nie jest ono wymówką głupca w chwili klęski, która często jeszcze nie nadeszła? Czy ta chwila odbywa się naprawdę? Czy to tylko wytwór mojej wyobraźni? Dlaczego powiedzieli mu wszystko? Po co się zgodzili? Jaki to miało sens? Jaki sens ma spowiedź w konfesjonale? Już dawno dostrzegłem, jak destrukcyjna bywa ślepa wiara. Człowiek jest beznadzieją samą w sobie, ale jest pierwszą i ostatnią rzeczą, w jaką powinniśmy wierzyć. Tak myślę. Nie będąc pewnym, czy ostatnia rozmowa faktycznie miała miejsca, Niemy wyjrzał przez okno samochodu, oglądając kolejne opuszczone miasto. Podłoże zdawało się nie być do końca stabilne. — Gdzie jesteśmy? — zapytał Niemy. — Właściwie na miejscu. Jeśli spojrzysz uważniej, zobaczysz tam w oddali kompleks budynków wojskowych i samą elektrownię — odpowiedział mu Grave — musieli ją budować w pośpiechu z racji niebezpiecznych czasów. Nie tak, jak z Żarnowcem, gdzie czekaliśmy kilkadziesiąt lat i wiedzieliśmy, że w końcu ją wybudują, tu wszystko szło znacznie sprawniej, co nie znaczy, że dobrze. Powinniśmy obadać teren, bo widzę, że zakopiemy się, jeśli będziemy dalej tak jechać. Niemy z Adamem wysiedli. Faktycznie, koła były prawie zakopane. Co gorsza, zdawało się, że powoli zagłębiali się w piasku. — Zawracaj, trzeba znaleźć inną drogę. Grave podniósł kciuk na znak, że zrozumiał i wrzucił wsteczny z zamiarem objechania miasta. W tym czasie z piasku wyłonił się kilkumetrowy robak, który chciał trafić pozostałych na miejscu, ale odsunęli się i ten wpadł z powrotem do ziemi, w którą bez problemu się zanurzył, jak gdyby była to woda. Wymieniwszy łączące ostrzeżenie z przerażeniem spojrzenia towarzysze rozbiegli się w stronę równoległych domostw i przystanąwszy na gankach wyczekiwali na robaka. Nie musieli długo czekać, gdyż zmutowany obojnak znów wyskoczył, tym razem na znacznie większą wysokość i trafił na dach domu, przed którym skrył się Adam. Teraz było więcej czasu, by przyjrzeć się tej dziwnej formie życia. Powierzchnia skóry przywoływała nieco skojarzenie ze skórą jakiejś jaszczurki lub żaby, spore żółte oczy wskazywały na możliwość kierowania się zmysłem wzroku. Tuż pod nimi miał otwór gębowy z ostrymi zębami. Ześlizgnął się po dachu i oberwał serią z anti—materiela i M4A1 od obu swoich planowanych ofiar. -323- Larwa padła, zdawałoby się bez życia, ale po chwili w przeraźliwym spaźmie wykonała pionowy obrót o sto osiemdziesiąt stopni i wkopała się z powrotem w ziemię. Już nie wyskoczyła. — Co to miało być? — wyraził zaskoczenieNiemy. — Chyba po tak długim czasie spędzonym na Polskich Pustkowiach nie jesteś czymś takim zaskoczony? — rzucił Adam — Wracajmy do jeepa i naszych. Tak też zrobili, po czym objechali miasto i byli coraz bliżej bazy. Czuję się jak dziecko, które bawi się w wojnę. A raczej uczestniczy w zabawie po jej zakończeniu. Czuję bezsens. Brak celu. Nie widzę go... A powinienem, czyż nie? Powinienem. Pierwsze mutanty, humanoidy. Ze znudzeniem opróżniam magazynek i faszeruję ich ołowiem. Nie liczę, ile ich nadchodzi. Nie obchodzi mnie to. Nie wiem, po co tam idę, zupełnie zapomniałem. Nie mam pojęcia, po co... Chyba żeby umrzeć. Ale to w sumie bez sensu. Nie, nie umrę tam, tam dokona się coś innego. Tam dokonam przeistoczenia. Zostanę bogiem. Czemu nie? Kreuję własną rzeczywistość... a jeśli pomyślę, że nadejdzie kolejna fala mutantów, to nadejdzie? Tak, tak się stało! A jeśli pomyślę, że ich nie ma i baza jest pusta? Tak, wszystko się zgadza, panuję nad tym. Ty stoisz obok mnie i kierujesz moją ręką. Razem i osobno. Wchodzimy, nie patrzymy na wystrój. Wszystko się zamazuje. Rozmywa. Nie wiem, gdzie jestem. Nie jestem tam. Jestem gdzieś indziej. Niemy otworzył oczy. Był w samochodzie. Przy nim została Ruda, pilnował ich Łazarz z okiem w lunecie. — Co się stało? — Straciłeś przytomność... Ostatnio za często ci się to zdarza. To może być groźne... — wyraziła swoje obawy dziewczyna. — Gdzie reszta? — Poszli z Julią, żeby ta im pokazała tajne przejście. — Idę z nimi... — Nie ma mowy, padniesz tam po drodze... Nie zważając na jej słowa, stawił się na równe nogi i wybiegł z auta w stronę wejścia do kanałów. Otworzył właz i zszedł po drabinie, nie przejmując się za bardzo smrodem i brudem. Co ciekawe, na powierzchni było wyjątkowo spokojnie. Nie odczuwał za bardzo strachu, był zaślepiony emocjami. Narastający gniew na Grave’a. W tym miejscu wszystko jest możliwe... Pełzały do niego trzy larwy, wyższe od niego jakieś półtora raza, bardzo podobne do tej, którą spotkał w mieście, tylko nieco mniejsze. Z początku powolne, potem przyspieszyły i od razu jedna padła ze zmasakrowaną od M4 twarzą. Dwie pozostałe przy życiu zareagowały na to wybiciem się (wykorzystanie praw fizyki) i -324- poszybowaniem w stronę Niemego. W istnym szale pozbawił je tego, co miały w głowach, strzelając im prosto w paszczę. Spotkał po drodze jeszcze kilka takich, aż natrafił na liczne, bo złożone z co najmniej kilkunastu larw, które otaczały Grave’a, Adama i skrytą za nim Julię. Załatwili już wiele, ale nadal było bardzo niebezpiecznie. Uważając, by jeszcze w nich nie trafić, Niemy zaczął zabijać kolejne larwy. Gdy skończył się magazynek, szybko przeładował. Przerzuciły się na niego, co było dla nich błędem. Po parudziesięciu sekundach jedynymi ruszającymi się obiektami była czwórka ludzi. — Widzę, że czujesz się znacznie lepiej — skomentował fakt Grave — Tak, znacznie, znacznie lepiej — odpowiedział mu Niemy — jaki jest plan? — Tu, zaraz — Julia wskazała na schody — jest to ukryte wejście. Wchodzimy, oczyszczacie pomieszczenie, jeśli jest taka konieczność i po prostu pozbywacie się wszystkiego, co nie powinno tam być. W sumie nas tam nie powinno być, ale mniejsza o to. Ja się za bardzo wam nie przydam, więc może już wrócę? — Znasz mniej więcej rozkład pomieszczeń, a powrót może być jeszcze bardziej niebezpieczny — oznajmił Adam — Szczerze w to wątpię. Ale sprawdzam was tylko, chcę pójść tam na własne ryzyko, muszę zobaczyć, jak zajmujecie się tymi mutantami! — No, dobra. Chociaż mam wrażenie, że to rzecz, której będę żałować najbardziej. Ale wchodzimy. Grave wszedł na początku, za nim Niemy, Julia i Adam, chroniący tyły. Znajdowali się w pomieszczeniu, które wyglądało na więzienie. Możliwe, że więźniów zrzucano do larw. W zamkniętych celach było trochę zwłok, ale nikt ich nie pilnował. Eksploracja piętra wykazała, że nikt się na nim nie znajdował, absolutnie nikt. Żaden mutant. Komputery działały, ale nie miały połączenia z internetem. — To bardzo dziwne, ostatnim razem było tu ich mnóstwo — zdziwiła się Julia. — Możliwe, że się przenieśli? — zapytał Adam. — To nie takie głupie, w końcu po coś mnie przewozili. — Czyli pomijając fakt żarłocznych robali, baza najprawdopodobniej jest bezpieczna, tak jak przewidywano i Vinazzini mogą tu zakwaterować swoje oddziały. — A więc o to chodzi! — Od samego początku... myślałem, że wiecie. Zresztą, mieliśmy tylko potwierdzić te informacje. Uzbrojenie to zwykły środek bezpieczeństwa. — Musimy przeszukać pozostałe piętra — oznajmił Niemy — zjedźmy może na dół, w razie problemów, odetniemy dostęp do niższych poziomów i wrócimy na górę. — Jak planujesz to zrobić? — Choćby odciąć kable, zniszczyć przyciski, itp. cokolwiek tam jest, nie jest nieśmiertelne i po jakimś czasie się to naprawi, a przynajmniej będzie gwarancja, że się nie wydostanie. — Chyba nie uważałeś jednak, mutanty zmieniły miejsce pobytu i już ich tu nie ma. — Ale larwy okupują kanały i pobliskie miasto. Zjeżdżamy. -325- Podeszli do windy i bez słowa dali nacisnąć Niememu przycisk. Zjechali na piętro —1. Technicznie znajdowało się ono jeszcze niżej niż kanały. Wystrój był podobny, ale atmosfera była jeszcze cięższa. — Łazarz mówił — zaczęła Julia — że na tym piętrze można się spodziewać nieudanych eksperymentów i tym podobnych. — Łazarz? Skąd on może to wiedzieć? — Och, miałam o tym nie wspominać. On tu pracował. — Pracował tu? I nie powiedział nam o tym? Gdyby było groźniej, to, co wie, mogłoby się okazać nieocenioną pomocą... — W każdym bądź razie na pewno nie mieli ochoty brać nieudanych eksperymentów. Śmierdzi tu. Szybko odkryli źródło nieprzyjemnego fetoru. Najbliższe otwarte pomieszczenie zajmował mutant grubszy niż najbardziej spasiony egzemplarz pożeraczy, jakiego zdarzyło im się spotkać. Trudno było określić, czy żyje, czy nie. Cielsko rozpływało się po podłodze. Ciekawscy weszli do środka, bo trzeba było to sprawdzić. — Dobra, mamy tu pożeracza, ale jest grubszy niż każdy, jakiego widzieliśmy wcześniej — relacjonował do małego zielonego radia Grave. — Ty, skąd masz to radio? Od Dona? — Ano. Trzeba mieć kontakt. Deptali po ciele mutanta. Było to bardzo nierozważne, szczególnie, że nie wiedzieli jednego; on żył. Był jednak zbyt spasiony i wygłodzony, by mógł się poruszać. Gdyby pamiętał język polski, pewnie zawołałby do nich „hej, to mój brzuch! Nie deptać mi po nim!”, ale mózg zmniejszał się wprost proporcjonalnie do wzrostu masy tłuszczowej. — Myślicie, że on myśli i czuje jak człowiek? — zapytał Adam, gdy zobaczył, że ten się w niego wpatruje, ale nie rusza się zbyt dynamicznie. — Raczej nie — odpowiedział Niemy i strzelił w głowę wynaturzenia, skracając jego cierpienia. Julia stała za drzwiami, nie mogąc patrzeć na to okropieństwo. W kolejnych pomieszczeniach widzieli na przykład człowieka, któremu całkowicie zeszła skóra, odsłaniając zmizerniałe i odpadające mięśnie; karłowate mantykory, które nigdy nie urosły powyżej wysokości pół metra; mężczyznę z trzecią ręką, którego stan jednak wykluczał rozmowę. I to wszystko w tych otwartych celach. Rzecz w tym, że od wyniesienia się mutantów, te wszystkie ofiary losu powinny już umrzeć. Ale żyły, jak gdyby ktoś je dokarmiał... Karłowate mantykory w liczbie cztery nie atakowały. Wzniosły się jednak i wleciały przez dziurę wysoko w ścianie. Sufit rzeczywiście znajdował się na dość spore wysokości, co najmniej czterech metrów. Zatrzymali się przed dwumetrowymi żelaznymi drzwiami. — Julia, schowaj się, otworzymy te drzwi. — Nie, nie otwierajcie ich... — Czemu? Może jeszcze powiesz, że wiesz, co się za nimi znajduje? — To... -326- Drzwi otworzyły się z potężnym skrzypnięciem. Ubrany w czarną szatę homunkulus był tym, który za to odpowiadał. Kilkanaście metrów za nim dało się dostrzec gigantycznego mutanta, który wyrósł do rozmiarów jakichś czterech metrów noszącego lekką zbroję skórzaną zapewniającą podstawową ochronę. Oczy chronił metalowy pasek obejmujący również okolice uszu. Gdzieś w tych okolicach latały mu małe mantykory. — Broń na ziemię — oznajmił stojący bliżej, inteligentny wróg — jeśli nie chcecie umrzeć, postąpicie zgodnie z poleceniem. Bohaterowie zawahali się. Julia w panice zaczęła uciekać. — Powiedzcie jej, żeby się zatrzymała i tu wróciła, albo strzelę — dopiero teraz zauważyli, że trzymał on pistolet laserowy, którym potrząsnął. Smukła i wydłużona twarz wyglądała jeszcze groźniej niż u tego, który uczestniczył w najeździe na Łódź. — Julia... zatrzymaj się i wróć tu — powtórzył Niemy — zachowywał on nienaturalny spokój. Dziewczyna przerażona upadła na podłogę, po kilku sekundach podniosła się i wróciła do grupy, kryjąc się za Adamem, który w dalszym ciągu stał na tyłach. — To może zamiast tak głupio stać, zaczniecie strzelać, albo rozmawiać? Pewnie macie mi coś do zaoferowania w zamian za wasze życia. — Kim jesteś? — zapytał Grave, który nie widział jeszcze żywego homunkulusa. — Jestem Ósmy. I to wszystko, co musicie o mnie wiedzieć. Tak naprawdę powinniście modlić się do swoich bogów o posiłki, bo, jak widzicie, wasza sytuacja jest naprawdę, naprawdę beznadziejna. Nie próbujcie sztuczek, zauważę to. Nie naradzajcie się w sprawie nagłego ataku, usłyszę to. Jeśli mnie pamięć nie myli, to ta dziewczyna uciekła nam jakiś czas temu. Tak, to na pewno ona — zastanawiał się, wskazując na Julię — Dobrze, dobrze. Krzyknęła. Gigantyczny mutant zbliżył się, ale nie mógł przedostać się przez mniejsze od niego dwa razy drzwi. — Nie drażnij go — oznajmił Ósmy — więc czas na to, byście poddali się po dobroci i zabieramy was do Żarnowca. Grave włączył jakiś czas przedtem radio. Chciał, żeby ich przełożeni znali sytuację. Ale w końcu zdał sobie sprawę, że słyszy echo. To samo słychać było gdzieś w pobliskim pomieszczeniu. Czy to możliwe, że...?! — Już do was dotarło? — kontynuował homunkulus — Zostaliście sprzedani. Tak, sprzedani! Wasi towarzysze z powierzchni pewnie już są wpakowani do ciężarówki. Julia upadła na kolana — Jak to sprzedani...?! Grave i Adam wymienili przerażone spojrzenia. Czy to możliwe? — Zero jest bardzo bogaty. Poznań potrzebował pieniędzy na rozwój. Czy kilka miliardów złotych na rozbudowę nie jest warte utraty szóstki ludzi i trochę sprzętu? — Nie wierzę... miałem zostać następcą... i Don Matteo wysłałby mnie na śmierć? Adam podniósł anti—materiela, swój wielkokalibrowy karabin wyborowy marki Steyr i strzelił, trafiając Ósmego prosto w głowę. Pocisk zatrzymał się jednak na zbrojonej czaszce. Oberwał jeszcze kilka razy i upadł, ale zdążył oddać kilka strzałów ze -327- swojego pistoletu. Jednym trafił Adama w prawą dłoń. Wykluczyło to korzystanie z niej, a był praworęczny. Przepełniony bólem syk poprzedzający upadek karabinu na podłogę to zapowiedź jego końca. Kolejne dwa strzały otrzymał w klatkę piersiową. Upadł na plecy i obficie krwawiąc, patrzył na swoich przyjaciół, o których tak trudno w tym spaczonym świecie. — Modliłem się o śmierć spokojną... we śnie... — Przestań, nie umierasz! Adam! — Julia przeraziła się. — Pogodziłem się z tym... Nie ma sensu się wściekać... Tak być musi... Utkwiwszy oczy w lampach wysoko ponad nim, zamknął oczy. Grave odwrócił głowę. Był bezsilny. Gdyby Adam poczekał jeszcze chwilę... Niemy miał przecież asa w rękawie... Miał, ale nie zdążył go użyć, Adam zareagował za szybko. Teraz trzeba improwizować. — Przekonani? Nie martwcie się, dostąpicie zaszczytu przeobrażenia. — Przeobrażenia? Czy myślisz, że jesteście lepsi od ludzi? Za kogo się uważasz? — Zero doskonale to wszystko zaplanował. Nie ma wariantu niepowodzenia. Nowa rasa z ulepszonymi zmysłami i zwiększonym intelektem zaopiekuje się planetą znacznie lepiej niż delikatni i krusi, aczkolwiek wojowniczy ludzie. Wtedy nastąpił ten moment. Po wymianie spojrzeń Niemego i Julii, ta druga zaczęła krzyczeć, co rozdrażniło gigantycznego mutanta. — Przestań! Cichaj! — ostrzegał ją homunkulus i odwrócił się, by zatrzymać olbrzyma. W tym samym czasie Niemy otworzył szybko słoik z Krzysiem i rzucił go na plecy Ósmego, którego siła zdumiewała. Jedną ręką powstrzymał kilkadziesiąt razy większą należącą do jego ‘kolegi’ zniewolonego łańcuchami. To była kwestia czasu, aż mięs weżre się do mózgu, tak, jak w Łodzi. — Wielu was jest? — O ile mutantów są tysiące, o tyle homunkulusów może kilkanaście... To teraz... — nie dokończył, bo mięs właśnie wchłonął chroniony przedtem twardą, wzmacnianą jakimś metalem czaszką mózg. Gdy udało mu się tam dotrzeć, nie było mowy o regeneracji. Homunkulus stracił świadomość i upadł na kolana, a potem na twarz, a mięs radośnie pochłaniał wnętrze głowy sztucznego człowieka. Stał się większy i był gruby na jakieś trzydzieści centymetrów. — Już o jednego mniej... Dzięki, Krzysiu. Za chwilę kolejny homunkulus padnie. To tylko kwestia sekund. W starciu z większą ilością ten patent się nie sprawdził, ale wszystko wskazywało na to, że tylko ta dwójka znajduje się w ogromnej sali. Dalej są większe drzwi, zamknięte, zapewne po to, by umożliwić wyprowadzenie giganta. — Wiem o Zerze — przyznał się Niemy — o jego planach z Abdullahem, itd. Odpowiedz mi na pytanie: czy spotkamy się z Zerem w Żarnowcu? -328- — Tak, będzie on tam na was czekał. Sam przerobił siebie na homunkulusa. Osiągnął więc nieśmiertelność jako pierwszy człowiek. — A Abdullah? — Nie chciał się na to zgodzić. Chyba widział coś złego w tego typu modyfikacjach. Jak dla mnie, to jest to jak najbardziej dobre. Zapewni długowieczność w dobrych warunkach najbardziej wartościowym jednostkom i... Upadł. Mięs już się nim zajął. — Krzysiu! — zawołał Niemy. Gigant widząc upadek Ósmego, podniósł jego ciało, gdzie znajdował się także Krzysiu. Zjadł ich na dwa razy. Niemy zaniemówił, ale Grave nakazał mu zostawić to i uciekać. Zwolnili przy Adamie. — Trzeba go jakoś pochować, albo coś... — zasmuciła się Julia. — Nie ma czasu, musimy wyjść na powierzchnię i ogarnąć, czy z naszymi wszystko w porządku. Wrócili drogą, jaką tam przyszli. Jednak przy wchodzeniu do kanałów pojawiła się wątpliwość. — Jeśli to prawda, co mówił Ósmy, to na pewno obstawili wejście do kanałów. — Nie może nas to przerazić, chociaż racja. Nie ma na tym piętrze okien, a musimy się spieszyć... chyba pozostaje zaryzykować. — W porządku. Julia niech się trzyma z tyłu. Ruszyli jak tylko szybko mogli i wkrótce znaleźli się przy drabinie na zewnątrz. Grave ostrożnie odchylił właz, by ogarnąć sytuację. Było gorzej, niż mogli przypuszczać. Obok jeepu stali nie mutanci, a kolejny homunkulus. Tym razem nie było tajnej broni w postaci mięsa, więc starcie może być bardzo problematyczne. Co gorsza, najmniejszy ruch nie mógł mu umknąć, więc wiedział już, że zaraz wyjdą tym wyjściem. Grave planował strzelić ze swojego kałacha w jego głowę, wyskoczyć, i obezwładnić go, ale to było z góry skazane na niepowodzenie. — Wyjdź, człowieczku — polecił odziany w metalową zbroję homunkulus — słyszę cię, widzę, czuję, nie ma potrzeby, byś się ukrywał. Pogódź się z tym, przegrałeś. Nie, nie przegrałem, chciał odpowiedzieć i myślał intensywnie o rozwiązaniu. — Tak, to koniec. Nad tobą stoi Dwunasty. Nie możesz się łudzić, że mnie pokonasz. Rozsądek wziął górę nad emocjami. Niemy postąpiłby inaczej. Grave odsunął całkowicie właz i powoli wyszedł. — Czy osoby w samochodzie są bezpieczne? — Tak, jak najbardziej. Niech ci, którzy są nadal na dole, także wyjdą. Niemy i Julia wyszli i stanęli obok Grave’a. — Wyjść! — rozkazał Rudej i Łazarzowi Dwunasty. Ci posłuchali się i wyszli zza auta. Małym szczegółem był miotacz ognia w ręku Łazarza. Dwunasty, oślepiony swoją pychą, nie odwracał się nawet — Na rozkaz Zero zostajecie przetransportowani do -329- Żarnowca, gdzie dokona się wasze przeobrażenie. Odegracie wielką rolę w budowaniu Nowego Jeruzalem. Wtem Łazarz pociągnął za spust. Urządzenie zapłonowe zadziałało, wypluwając na homunkulusa falę ognia z rury. Reszta odsunęła się, a on sam niezbyt przejął się atakiem. Skóra trochę mu się stopiła, ale nie czuł tego, ponieważ nie posiadał zmysłów somatycznych. Zbliżył się do Łazarza i wygiął rurę miotacza, zaś ghula złapał za głowę i oderwał ją. — Nie! — wrzasnęła Julia — Nie! Nie! Nie! Konrad! Konrad był kiedyś policjantem, ale podczas wojny postanowił dołączyć do wojska, by walczyć w obronie ojczyzny. Rosjanie zamknęli go w bazie wojskowej i zmuszali do pracy przy elektrowni atomowej w Suchorzowie. Wywarło to na niego tragiczny skutek. Choroba popromienna nie zakończyła się jednak śmiercią, a po wyłysieniu i poparzeniu przechrzcił się na Łazarza, gdyż zmartwychwstał. Uratował go ktoś z rosyjskiej armii w czerwonym berecie. Szpieg, któremu zrobiło się żal biednego jeńca. Za złamanie zasad i uwolnienie Łazarza, został skazany na kilka lat, ale uciekł do Poznania. Łazarz zaś wrócił do Piotrkowa. Stan, w jakim zastał miasto, pozostawiał wiele do życzenia, ale odnalazł ocalałych, którzy okazali doświadczyć podobnego losu, choćby jeśli chodzi o ghulifikację. Jakiś czas później miał szczęście poznać Julię, której udało się uciec z tej samej bazy wiele lat później, ale wtedy już okupowanej przez mutantów, a nie przez Rosjan. Łazarz miał sobie za złe, że dał się złapać, chciał odegrać znaczącą rolę w wygranej Polski. Jak się okazało, w tej ostatniej, największej wojnie, trudno mówić o zwycięzcach. Wszyscy są przegrani. Ciało Łazarza, wciąż trzymające broń, upadło, a tuż obok jego głowa zamarła w kaprysie wiecznego niezadowolenia z życia. Jego marzenie, o którym myślał po przegranej, spełniło się, nie żył. Julia rzuciła się na jego zabójcę i jednym ruchem dłoni została pozbawiona większości narządów. W przypływie adrenaliny nie poczuła bólu tak mocno, ze wszystkich sił próbowała okładać bezlitosnego przeciwnika. Działanie to, oczywiście z góry skazane na niepowodzenie, to ostatnia rzecz, jaką zrobiła w swoim życiu obok wrzasków. — Konrad! Konrad! KONRAD! Homunkulus złapał i oderwał jej ręce, jednocześnie kopiąc ją w brzuch. Upadła kilka metrów dalej, ciągle próbując się poruszać. Zostali tylko Niemy, Ruda i Grave. Zupełnie tak, jak gdyby nigdy nie spotkali Adama, Łazarza i Julii. Z niedowierzaniem patrzyli na to, co się tu rozgrywało i w całą trójkę wstąpiło przeczucie, że lepiej jednak poddać się i potem powstać, niż walczyć w sytuacji, w której szans pozbawieni są już na starcie. — Miejcie więcej rozumu. Nie walczcie, poddajcie się. Nie musicie odkładać broni. I tak was zabiję, jeśli spróbujecie do mnie strzelać. Ten, kto potrafi tu najlepiej -330- prowadzić, siada za kierownicą i będzie jechał zgodnie z moimi wskazówkami. Jeśli zboczy z kursu, może obawiać się o swoje zdrowie. Jeśli będziecie postępować zgodnie z moimi instrukcjami, nikomu nic się nie stanie — oznajmił, wyrzucając gdzieś na bok ręce Julii. Strach. Niepewność. Rezygnacja. Ruda podsumowywała sobie sytuację i wspominała utraconych przyjaciół. Adam z tej trójki towarzyszył nam najdłużej i najbardziej zdążyłam się z nim zżyć. Niezwykle utalentowany, nie tylko w walce, ale i retorycznie. Wspaniały mówca, każdego potrafił przekonać do swoich racji. Czy faktycznie mógł zostać oszukany? Czemu wysłano nas na śmierć...? Czy istniał choć cień szansy, że tak naprawdę Adam nie umarł i udał się w pogoń za nami...? Łazarz... Współczułam mu. Bez nadziei na bezbolesne i normalne życie próbował je sobie odebrać. Pewnie poczuł pewnego rodzaju ulgę; nie będzie musiał się męczyć już na tym świecie. Ale i tak nie mogę się z tym pogodzić. Julia była taka młoda i sympatyczna... promieniowała radością niczym ruda uranu, jak to się czasem mówi. A jednak teraz leży gdzieś na pustkowiach i nie powstanie już... Czy ich czeka taki sam los? Czy słońce będzie prażyć ich kości na złowieszczych piaskach dawnej Polski? Im dalej na północ się poruszali, a droga była to bardzo długa, tym stawało się coraz zimniej. Zdezorientowani nie zdawali sobie sprawy, gdzie tak naprawdę są, a zdenerwowanym i roztrzęsionym Grave’m kierował Dwunasty. Tylko on wiedział, jaki jest cel tej długiej, żmudnej, męczącej drogi do piekła. * Elektrownia Jądrowa Żarnowiec to polskie źródło energii atomowej budowane już w latach 1982 — 1990 w miejscu zlikwidowanej wsi Kartoszyno nad Jeziorem Żarnowieckim na północy Polski. Zmiana warunków ekonomicznych w Polsce po 1989 roku, a także długotrwałe protesty aktywistów i negatywny odbiór części społeczeństwa, który wzmógł się szczególnie po katastrofie w Czarnobylu, spowodowały, że prace zostały przerwane. Jednak w 2010 roku Żarnowiec został uznany za najlepsze miejsce do budowy takiej elektrowni, co poskutkowało planami wysuniętymi dziesięć lat do przodu i ich realizacją. Mówi się, że ta w Suchorzowie, budowana w pośpiechu i z konieczności nie mogłaby mocą, jak i bezpieczeństwem i dopracowaniem dorównać tej na północy. O ile na południu i w centrum Polskich Pustkowi było względnie znośnie, Północne Pustkowia, zwane też przez niektórych Mroźnymi, zapewniały ekstremalne -331- warunki i przeżyć mogli tylko najwytrwalsi z najbardziej wytrzymałych mieszkańców. Mówią, że temperatura musiała spaść zaraz po wojnie. Nie jest łatwo to wytłumaczyć, ale to tylko jedna z wielu anomalii na tych terenach. Występowały tam mutanty, które musiały się jakoś przystosować do trudnych, nawet dla nich, warunków i zmuszone były do adaptacji w tym nieprzyjaznym środowisku. To tu, mawiają, udał się mityczny w niektórych kręgach Rorsarch, choć nie do końca było wiadomo, w jakim celu. Wyczerpanie bardzo dręczyło bohaterów, szczególnie, że homunkulus nie dawał im nawet kilku minut na odpoczynek. Szczególnie dotknęło to Grave’a, który zmuszony był prowadzić. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie — co chwilę słyszał, że jeśli się zatrzyma, albo zjedzie z kursu, bez wahania zostanie zabity, a przed tym jego towarzysze. Zależało więc od niego bardzo wiele. Ale miał ten żal, czuł się, jakby prowadził ich na rzeź. Już z daleka było to widać. Ponad siedemdziesiąt hektarów samej elektrowni i prawie pięćset przeznaczonych na zaplecze budowlane i obiekty wspierające. Dało się zauważyć w pewnym momencie Jezioro Żarnowieckie i elektrownię szczytowo— pompową, swoją drogą, największą w Polsce, która z początku miała być akumulatorem energii dla tej atomowej. — Zatrzymaj się! — usłyszał Grave, gdy dotarli na miejsce — wysiadać! Wziąć broń! Tą z bagażnika zajmą się potem mutanci. Na zewnątrz padał śnieg. Nie był to zwykły śnieg, przybrał barwę pomarańczową. Im bliżej celu, tym mniej zostawało na ziemi. Wprowadzeni do głównych drzwi malowanego w szarych barwach budynku, wiedzieli, że oto zbliża się koniec. Ze wszystkich stron oglądali ich mutanci, głównie ci humanoidalni. Więc to jest to miejsce, którego szukali. Mijali kolejne korytarze, drzwi i sale. Łatwo było się w tym pogubić. Dotarli wreszcie do pomieszczenia, które wyróżniało się. Ściany ozdobione zdjęciami i wycinkami z gazet, nawet sprzed kilkudziesięciu lat. Bogato wyglądający dywan we wschodnie wzory. Biblioteczka z różnymi tytułami. Naprzeciw wejścia drewniane biurko, na którym stał monitor podłączony do stojącego obok stacjonarnego komputera. Ponadto trochę pojedynczych papierów i książek. Jedną trzymała postać na obrotowym krześle siedząca do przybyłych na razie tyłem. Niemy rozpoznał książkę. Księga Życia. — „...Boże, pozwól nam żyć wieczność w jedności. Boże, nie pozwól, by wojna znów zniszczyła dziedzictwo naszej rasy. Boże, wybacz nam nasze błędy. Boże, zasiej świadomość w umysłach swoich dzieci, by wszystkie dążyły do tego samego celu, jedności. Boże, błogosław nas wszystkich. Nie pozwól spłonąć nam w ogniu tysiąca słońc. Amen.” Postać przerwała i odwróciła się. Łysy mężczyzna, niezbyt urodziwy, z licznymi bliznami. Pomarszczona skóra o niejednolitym, acz jasnym kolorze. Drobne, niebieskie oczy, czarna szata. To on, Niemy już wiedział... -332- — Abdullah podzielał zdanie swojego przyjaciela, którego imienia ni nazwiska nikt nie znał. Mówili o nim, używając pseudonimu Fallen 0. Był ważniejszy nawet od Abdullaha. On podzielał jego zdanie na temat tego, że nie każdy człowiek zasługuje, by dożyć utworzenia Nowego Jeruzalem. — Stąd elitarność grupy... — zdał sobie sprawę Niemy. — Oczywiście, dokładnie stąd. Postanowili wspólnie oczyścić kraj z ludzi nieprawych, zostawiając tylko wybranych, których starannie dobrał, zapewniając im nieco mniej rozgarniętych i poinformowanych ludzi koniecznych do rozrodu i przetrwania gatunku. — Zero... — wydusił z siebie Niemy. — Tak. I nie będę wam przedstawiał żadnego innego imienia — odpowiedział — zostaliście już na pewno poinformowani, że zostaliście legalnie sprzedani? — Jak to możliwe? — Po prostu. Poznań potrzebował dwóch rzeczy. Po pierwsze, jednolitej władzy zapewnionej przez ukrócenie wojen gangów. To załatwiliście im wy. Po drugie, pieniędzy. Można powiedzieć, że to również załatwiliście im wy. Doskonały wybór. Pastalli tak naprawdę wiele się domyślali. Usunęli Ibrahima. To dowód na to, że nie byli tymi, którzy zasługiwali na życie w nowym świecie. — Dlatego zorganizowali ten zamach na Ibrahima... — Tak. Federacja Polska próbuje poszerzyć swoje wpływy ze wschodu na zachód. — Ale przecież Poznań należy do Federacji! — W tym rzecz. Gdy pozostałym kantonom skończy się gotówka, będą musieli przystać na moje warunki. — Co planujesz z nami zrobić? — Nie jest to jakaś wielka tajemnica. Choć myślałem, że będzie was więcej... nie chciałem robić łapanki na ulicach jakiegoś miasta. Po prostu poradzenie sobie z mafią dowodzi, że jesteście jednostkami wybitnymi. Zaczynając od początku: to wam Gorzów zawdzięcza powrót do bycia tętniącym życiem miastem, bo rozwiązaliście problem bandytów i to w sposób, jakiego bym się nie spodziewał. Przeciągnęliście ich przywódcę na swoją stronę i zabiliście, zanim dostał się do schronu, imponujące! Ruda rzuciła Niememu ledwo zauważalne pełne wyrzutu spojrzenie, po czym Zero kontynuował. — Pomijając już fakt, że to ta sama osoba, która przeszkadzała nam w Poznaniu, Suchorzowie i nie tylko. Idąc dalej, pozbyliście się zagrożenia ze strony bardzo niebezpiecznego kultu w Chwalęcicach. Muszę też podziękować osobiście tej pani — zwrócił się do Rudej — za transport Khashma do meczetu. Tak chciał umrzeć, blisko swojego Boga i ty mu to zapewniłaś. Dziękuję — nie spodziewając się cienia uśmiechu, mówił dalej — rozbiliście w pył imperia brudu dwóch mafii w Poznaniu, czym doprowadziliście Vinazzinich na sam szczyt. Ty — zwrócił się do Niemego — obroniłeś Łódź przed armią mutantów, mało tego, z towarzyszącym im Piątym, czyli -333- homunkulusem, które zgładzić jest niezwykle trudno. Nie mogłem uwierzyć, gdy to usłyszałem. — Nie byłem sam — odpowiedział. Postanowił przemilczeć to, jak mu się to udało. — Nie mniej jednak, przeżyłeś. Mało komu by się to udało. Pomijając już fakt, że przetrzebiłeś moją armię, to był to czyn godny wyrazów uznania. I te wszystkie elementy składają się na pełny obraz was jako bohaterów wielu miast. Bohaterów całej powojennej Polski. Anonimowych, których zniknięcia nikt nie zauważy. Nie, to złe słowo. Nie znikniecie. Dokonacie przeobrażenia. — Co masz na myśli...? — Staniecie się czymś więcej, niż ludźmi, czymś więcej, niż mutantami. Uczynię z was homunkulusy. — Nie! — krzyknęła Ruda i z ukrytego dotąd pistoletu strzałkowego wystrzeliła pocisk z kwasem prosto w mostek Zero. Spotkało się to z natychmiastową reakcją Dwunastego, który złapał ją od tyłu i podniósł do góry, a ta machała nogami. Zero nie przejął się tym za bardzo, wyjął po prostu strzałkę, nie trudząc się domyślaniem, co też było w środku. — Dziewczyna zostaje tutaj, a mężczyzn wrzuć na arenę. — Co to ma znaczyć? — oburzył się Grave. — To, że... sami zobaczycie. Cała trójka dostała niepostrzeżenie zastrzyki na uśpienie ich na jakiś czas. Nagle, bez ostrzeżenia. Ciemność. * Niemy otworzył brudne powieki i z niesmakiem zauważył, że nadal żyje. Gdy był nieprzytomny, założono mu obrożę, do której łatwo przypiąć smycz. Tak samo Grave, który obudził krótko przed nim. Znajdowali się w małym pomieszczeniu z dwojgiem drzwi. Jedne były zamknięte, drugie to właściwie kraty, za którymi w oddali dało się zauważyć mutantów na trybunach. Zapewne to elita intelektualna gatunku, bo stali na miejscu, wznosząc czasem jakieś okrzyki ekscytacji. — Jak się czujesz? — zapytał Grave. — Bywało lepiej... gdzie my jesteśmy? — Wygląda na to, że zaraz wyjdziemy na arenę. — Arenę... — To chyba oznacza, że będziemy musieli walczyć — przyznał z niechęcią. — Walczyć, powiadasz... — Niemy ukrywał pewnego rodzaju satysfakcję. Rozwiązanie objawiło się samo. O to przecież chodziło mu od dawna. — Chcę, żebyś wiedział, że naprawdę mi przykro z tego powodu. Ale gdy już przejdziemy przez te drzwi, proszę, nie miej mi za złe, że próbuję przeżyć. — Nie przejmuj się. Walcz najlepiej, jak potrafisz. Wiadomo coś o broni? -334- — Zapewne bardzo różnorodna. Biała, palna, jaką sobie tylko wymarzysz. Podobno pobawimy się ze zwierzętami i będziemy musieli współpracować. Co potem, nie wiem. — Chcę mieć to już za sobą. — Dziękuję ci za wszystko — Grave wyciągnął rękę do uściśnięcia. — Również dziękuję — po chwili zastanowienia Niemy odpowiedział mu nie do końca szczerze i uścisnął jego dłoń – chodźmy. Musimy żyć, póki nie umrzemy. Z łatwością podnieśli kraty i skierowali się w stronę centrum areny. Przeszli po zimnym podłożu obsypanym sporą ilością piasku. Gdy wyszli, przywitały ich okrzyki w znacznej mierze negatywne. Ponad wejściem zauważyli lożę z Zero, który trzymał na smyczy Rudą. Otoczył się ochroną złożoną z kilku homunkulusów. Arena nie była pusta. Pośrodku ustawiono kilka rzędów otwartych metalowych szafek z półkami z różnego rodzaju bronią. Dlaczego pośrodku? Zapewne dla urozmaicenia, poza tym stanowią ochronę przed pociskami. Z drzwi naprzeciwko wyprowadzonych na łańcuchach zostało kilka stworzeń. Po pierwsze, znany już im obojgu grubas, tym razem z rękoma chwytającymi zębami wielki podwójny topór — labrys, który składał się z dwóch obuchów w kształcie zaostrzonego klina i styliska z twardego metalu. Poruszał się ociężale powoli do przodu. Wiele blizn zdobiło jego tłuste ciało, gdzie niegdzie został wykolczykowany. Po drugie, dwumetrowa, brązowo— brunatno owłosiona małpa — yeti, groźny przedstawiciel miejscowej fauny. Mówi się, że potrafią przerwać człowieka na pół. Po trzecie, nieco mniejszy, ale zapewne równie groźny, czworonożny gad o ciemnozielonej łusce. Nie było trzeba długo czekać, żeby przekonać się, na czym polega jego wyjątkowość. W niewiadomy sposób udało mu się wywołać z paszczy płomień, który poszedł do góry. Całą trójkę groźnych stworzeń prowadziło razem sześciu mutantów. Odpięli ich łańcuchy i nie trzeba było długo czekać, aż jeden skończył ze ściętą głową, drugi podpalony, a reszta zdążyła uciec. Niemy i Grave pobiegli w stronę szafek, by wziąć prędko jakiś karabin, bo to wydawało im się najodpowiedniejsze w tym momencie. Na prowadzenie wysunął się yeti, który skoczył na szafkę i spowodował jej upadek. Mężczyźni zdążyli wyjąć pierwszą lepszą broń. Grave’owi udało się złapać za miniguna Wulkan, z którego szybko zaczął strzelać. Niememu trafiła się dziwna rura bambusowa wypełniona czymś w środku. Przypominał sobie, co to jest. — To jest lanca ognista. Huǒ qiāng, jeśli znasz chiński — powiedziała Asila. — Niestety nie. — Ta lanca powstała w dziesiątym wieku. I co najlepsze, nadal działa. Wystarczy podpalić, zasięg to jakieś dwa metry. Podobną broń, tylko znacznie starszą, Niemy widział w arsenale Asili, córki Ibrahima. Z tą wiedzą i ze smokiem w pobliżu, będzie w stanie to wykorzystać. Pobiegł szybko w stronę smoka, który również się zbliżał. Nie trzeba było długo czekać, a paszcza wypuściła strumień ognia, który zapalił lancę. Na zasadzie działania miotacza -335- ognia, udało się obrócić to przeciwko yetiemu, który unikając pocisków z jednej strony, z drugiej oberwał z ognia i gorących kawałków żelaza i ołowiu. Wiele pocisków trafiło go w plecy i głowę, po chwili padł na ziemię bez życia. Niemy prawie zapomniał o grubym mutancie z labrysem, który z szybkością niewspółmierną do właściciela, przeciął powietrze pomiędzy Niemym a smokiem. To również można łatwo wykorzystać. Niemy, unikając po raz kolejny zionięcia, wskoczył na plecy smoka. Ten próbował go zrzucić, ale pożeracz był szybszy, topór odciął głowę gada. Porzucał się jeszcze chwilę, a Niemy odbiegł na bezpieczną odległość, by móc szukać nowej broni. W tym czasie Grave z miniguna zakończył żywot mutanta, po czym upuścił broń. — Łatwo poszło — wyraził swoją ulgę Niemy, biorąc z półki katanę. Tak, jak kiedyś załatwił kapłana demonicznego kultu, tak dziś odbierze życie temu, który uwiódł dziewczynę podającą się za jego żonę. Zapakował sobie też dwa granaty do kieszeni. — No, już po nich, co teraz? — Grave rzucił spojrzenie w stronę Zero, który uśmiechał się dziwnie — nie musisz podnosić broni, wygląda na to, że to już wszystko... Wtedy Niemy zamachnął się mieczem na Grave’a. Wszystko stało się jasne. Celował w głowę. Ten zdążył paść i zablokować uderzenie swoją lewą nogą, metalową protezą. Wymierzył kopniaka w twarz Niemego, cofnął się i powstał. Ruda obserwowała to wszystko z przerażeniem, zaś Zero z satysfakcją, widocznie pranie mózgu nie będzie potrzebne. — Jak po tym wszystkim możesz...?! Przerwał, bo prawa ręka Niemego właśnie wybiła mu ząb. Pochylił się. Trochę krwi skapnęło na ziemię. Zrobił szybki przewrót w przód, by dobyć jakiejś broni, udało mu się złapać wekierę z metalowym styliskiem i głowicą nabijaną ostrymi kolcami. Teraz on się zamachnął i napotkał blokadę ze strony katany Niemego. Prędkość kolejnych uderzeń zdumiewała. Wtedy Grave kopnął przeciwnika swoją metalową nogą prosto w wątrobę. Niemy upadł obok szafki i wziął w drugą rękę jeden z leżących pistoletów i strzelił kilka razy. Dwa pociski trafiły, ale w przypływie adrenaliny Grave niewiele sobie z tego zrobił. Niemy zostawił pistolet i wykonał pchnięcie, w tym samym czasie Grave uderzył swoją bronią. — Dlaczego...? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi... — wydusił z siebie Grave. Lewy bark Niemego został prawie zmiażdżony wekierą. Jego katana zaś przebiła Grave’a między żebrami. — Od samego początku chciałeś odebrać mi tę, która podawała się za moją zmarłą żonę... Może to nie ona, ale jednak zapałałem do niej uczuciem... — Nie wiesz, co mówisz... to naprawdę ona... — Powinieneś był poznać... to ty wygrawerowałeś dla nas login i hasło na obrączkach... — A ty zabiłeś z zazdrości Szefa, czyż tak nie było? I dlatego czerpiesz satysfakcję również z tej chwili? — Gdyby nie to, on zabiłby nas. Przejąłby schron razem ze swoim gangiem. — Mylisz się. Spędziłem z nim dobre parę lat i jestem pewien, że chciał postąpić dokładnie tak, jak powiedział. -336- — No nic, zdarza się. Grave podniósł brwi i odrzucił broń, Niemy wysunął z niego miecz. Grave przybliżył się i sięgnął do kieszeni Niemego. Wyjął opakowanie tabletek. Risperidon. Otworzył. — Nie połknąłeś ani jednej tabletki... — Chcieliście mnie otruć, jak mogłem jeść tabletki od was? — Nie chcieliśmy cię, uch, otruć... chcieliśmy dla ciebie dobrze, żebyś nie miał tych dziwnych wizji, przywidzeń, przesłyszeń... żebyś żył w prawdziwym świecie, a nie tym swoim... Niemy uderzył go, a ten upadł. — Nie ma prawdziwego świata, Grave. Ten zdążył wypowiedzieć imię Rudej, po czym ostrze miecza zostało zatopione pod jego gardłem, przebijając serce. Grave zginął. Ruda zapłakała. Niemy się zaśmiał. Zero wstał i zaklaskał. — Mieliście naprawdę niewyobrażalne szczęście. Zwykłym ludziom nigdy nie było dane przeżyć apokalipsy. I właśnie tę szansę zmarnowałeś. — Imponujące widowisko. Brawo — pochwalił go Zero — za jakiś czas będziesz gotowy do przeobrażenia. Oczywiście twojego kolegę też wykorzystamy. Jego mechaniczna noga będzie wspaniałym dodatkiem, nie uważasz? — Może i racja. Najpierw jednakże potrzebuję czasu na rekonwalescencję. Ruda patrzyła na niego z niesmakiem. Bark Niemego został opatrzony. Leżał w szpitalu. Nikt do niego nie przyszedł. Tak, jak zaplanował. Po paru dniach, gdy poczuł się już lepiej, postanowił poszukać reaktora. Nauczył się, jak tam dojść z gabinetu Zero. Teraz pozostało tylko wszystko zorganizować. Wizyta u Zero w towarzystwie milczącej żony Niemego. — Zatem uważa pan, że nie powinno być żadnych podziałów na partie polityczne i rządy powinien sprawować jeden jednolity rząd o centralnych poglądach? — Tak — odpowiedział Fallen 0 i pokazał na Księgę Życia — tu wszystko spisaliśmy. To klucz do dobrego przeżywania czasu, jaki został nam dany. — Być może coś w tym jest. To samo, jeśli idzie o religie, racja? — Tak. We wszystkich są jakieś wspólne elementy, po prostu zostały inaczej przedstawione. Udowadniamy, że mity o powstaniu świata to tylko przypowieści spełniające rolę dydaktyczną, Jezus był równie prawdziwy co Budda czy Mahomet, żyli tylko w innym miejscu i czasie, a Bóg nazywany różnymi imionami to ten sam Bóg. -337- — Czy nie odczuwa pan wrażenia, że to człowiek stworzył Boga, a nie na odwrót? — Istotnie, tak właśnie jest. Bóg to idea. Potrzebna idea. Idea, o którą można się kłócić, ale która może być również pretekstem do zjednoczenia wszystkich. W tych czasach to jeszcze trudniejsze, ludzie raczej myślą, że Bóg ich opuścił, porzucił, zostawił, rozumiesz. — Tak... wie pan, mam pewną prośbę. Chciałbym porozmawiać na osobności z moją żoną. — Ależ proszę, nie ma problemu. Gdy zostali umieszczeni w odosobnionym pomieszczeniu, Niemy zaczął. — Chcę cię przeprosić. Wiem, że to, co zrobiłem... — To, co zrobiłeś było niewybaczalne! Nie dość, że już kiedyś zabiłeś z zazdrości Szefa, to teraz jeszcze Grave... Grave! On nam robił obrączki! — Ale faktem jest, że go pokochałaś, czyż nie? Dziewczyna zamilkła. Uroniła łzę. Miał rację. Nie czuła już nic szczególnego do Niemego. Bała się go. W każdej chwili mogła się spodziewać krzywdy z jego strony. Ten spuścił głowę i posmutniał. — A jednak miałem rację... mimo wszystko, uwierzyłem, że jesteś prawdziwa. Jesteś moją żoną. I wierzę, że zaakceptujesz to, co chcę zrobić. — Co... co ty chcesz zrobić...? — Nie mamy drogi ucieczki, a jedynym sposobem na przeżycie jest zgoda na przeobrażenie. — Co ty...? — Pójdę do reaktora i wysadzę go. Mutanty zebrały się w jednym miejscu. Może tu być ich nawet kilka tysięcy, jak nie więcej! Uratujemy Polskie Pustkowia... — Ty... chcesz nas wszystkich zabić... — zatrzęsła się z zimna. — I tak nie ma już dla nas ratunku. Weź to — pokazał jej tabletkę. — To twoja tabletka? — Tak. — Ona nie jest zatruta. Naprawdę nie chcieliśmy cię otruć. Niemy sposępniał i rzucił tabletkę na podłogę. — Skoro nie ma innego wyjścia... — kontynuowała Ruda i wyjęła własną tabletkę, nasenną. Poobracała ją w dłoni. Demalgon, czyli karbromal. Dzięki temu mogła spokojnie spać — czy to naprawdę koniec? — Nie. Najpierw zabiję Zero. Chcę być pewny, że nie przeżyje tego. — Jak to zrobisz? Nie masz już mięsa... — Nie potrzebuję mięsa. Bądź wtedy przy mnie, a przekonasz się, dlaczego. — Kocham cię — wyznała mu, ale trzęsła się z zimna. — Ja ciebie też. Zawsze cię kochałem — odpowiedział z lekkim uśmiechem, po czym jego wyraz twarzy spoważniał — czas to zakończyć. * -338- Ktoś kiedyś powiedział, że coś może być niczym, ale nic nie może być czymś. Pewnym krokiem Niemy i Ruda wstąpili do gabinetu Zero. On w swojej brudnej koszuli i dżinsach, ona w spódnicy, oboje w obrożach. Ona trzymała pistolet strzałkowy na wszelki wypadek, on całkowicie zamierzenie trzymał pistolet Gaussa. W kieszeniach ukrył granaty, które wziął sobie podczas pojedynku. Zero w czarnej szacie, z Dwunastym i kilkoma innymi homunkulusami przy boku w ramach ochroniarzy. Ekscytował się, bo już niedługo do tego grona, według jego zamierzeń, miał dołączyć Niemy z nowym, wzmocnionym szkieletem i ciałem, które będzie zdolne do regeneracji. Niemy tego nie chciał. On wolał zginąć jak człowiek, nie ulepszać siebie. I tak miał przeszczepioną rękę. Zrobi coś dla Polskich Pustkowi. Zupełnie anonimowo. Niemy stał przed gabinetem, jak gdyby czekając na Zero, który akurat wciągał tabakę przy swoim biurku. Zauważył przybysza i sam podszedł, zostawiając ochronę daleko w tyle. Minął Rudą, która weszła do pomieszczenia, gdzie stały same homunkulusy. Usiadła na krześle przed biurkiem. Kilka chwil wcześniej połknęła tyle tabletek nasennych, ile się dało, by nie było boleśnie. Przynajmniej Niemy uważał, że wzięła. — O czym chciałbyś dzisiaj porozmawiać? — Najpierw chciałem spytać o pana przeszłość. Bardzo mnie to ciekawi. Gdzie pan poznał Abdullaha, gdzie pan pracował i tak dalej. — Byłem dość światowym człowiekiem. Moje prace były równie różnorodne, co kraje, które odwiedzałem. Zdarzyło mi się pracować w latach dziewięćdziesiątych w sierocińcu w Wielkiej Brytanii. Parę lat później wziąłem się za pomoc niemieckim politykom. Tam poznałem Abdullaha. Uznał, że przyjedzie do Polski i rozkręci interes, zadba o prawa mniejszości narodowych i religijnych, bo w Niemczech bardzo mu się to udało. Okazało się, że mamy podobne poglądy. — Podobne poglądy? — On również uważał, że źródłem niezgody jest religia. Po co kłócić się o to, skoro najpewniej i tak wszyscy czczą tego samego boga, tylko na różne sposoby? Nie można powiedzieć, że jedna religia jest lepsza od drugiej. Wszystkie są równe. I dlatego powinny były stać się jednością. — Mam pytanie. Czy uważa pan, że dobro i zło istnieją? — Myślę, że to zależy od punktu patrzenia na to. Na przykład zabicie w imię dobra narodu złego dyktatora będzie dla narodu dobre, ale dla niego raczej nie bardzo, prawda? — Tak, myślę, że coś w tym jest. Doskonały przykład. Znajdowali się przed drzwiami do elektrowni. — Co masz na myśli? Niemy strzelił, celując w mostek. Nie było to przypadkowe miejsce, parę dni wcześniej kwas zaimplementowany przez Rudą wyżarł część mostka i dał bezpośredni -339- dostęp do serca. Pocisk się do niego dostał, ale Niemy na tym nie chciał poprzestawać; wiedział, że homunkulusa zabić jest niełatwo. — Ja chciałem... uch... tylko idealnego świata... — mówiąc to, osłabił czujność Niemego, po czym wystrzelił w jego kierunku macki i starał się go oplątać. Ten walczył i udawało mu się to całkiem nieźle. Oswobodził się i prędko wyjął granat, grożąc, że wrzuci go do sali z reaktorem. — Nie, nie zrobisz tego. Nie zrobisz — jego przeciwnik poważnie się przeraził perspektywy końca — Odłóż to, porozmawiajmy na spokojnie... Wiesz, że to się nie dzieje naprawdę, proszę, odłóż to... — Dzieje się. Bo to moja rzeczywistość. Zero nie zauważył, że za nim stała Ruda, która strzeliła w jego głowę pistoletem strzałkowym kilkukrotnie, by zakończyć całość pociskiem z mięsem w środku. Ból, gdyby przeciwnik mógł go odczuwać, musiałby być niewyobrażalny. Ostatecznie Zero padł. Jego plany o idealnym świecie już nigdy się nie udadzą. Nikt nie będzie kontynuował jego idei, a nawet jeśli, to nie wystarczająco skutecznie. I tak jedyna kobieta wśród Upadłych zabiła anonimowego mistrza, pozostawiając tysiące mutantów bez jedynego dowódcy. Z pełnym satysfakcji uśmieszkiem zbliżyła się do Niemego, mijając po drodze truchło homunkulusa stworzonego samego przez się. Wypowiedziała jego imię, ale nim dokończyła, jego ostrze zatopiło się w jej szyi. Krztusząc się własną krwią i patrząc ze zdziwieniem i przerażeniem na Niemego, upadła na kolana. Całe życie stanęło jej przed oczyma. Chwila, jak go poznała. Jak wzięli ślub. Chwila, w której ją zabił. Chwila, w której sam zginął. W głowie rozbrzmiewała mu muzyka, którą słyszał, gdy włożył tajemniczą piracką płytę podpisaną jedynie liczbą „13” w domu Asili. Niepokojące dźwięki zaczynające łączyć się w pewną całość i całkowicie miażdżyć jego wnętrze, rozszarpywać i rozrzucać na wietrze w postapokaliptycznych ruinach tego, co niegdyś było Polską. — To koniec — rzucił i nie zważając na hałas sugerujący zbliżających się mutantów oraz krwawiącą i płaczącą dziewczynę, wszedł do pomieszczenia obok. Nagle oprzytomniał i zdał sobie sprawę z tego, co zrobił; a raczej z tego, co zrobiła jego prawa ręka. — Dlaczego?! Dlaczego?! Dlaczego musi zginąć?! — Sam tego chciałeś. W końcu nie była prawdziwa. — Była! Była! Czemu to zrobiłeś? — Bo tego chciałeś. Teraz możesz odłożyć ten granat i uciekać, póki cię jeszcze nie złapali. — Nie. — Nie? Jak to nie? — Wysadzę to wszystko, łącznie z tobą. — Nie! Nie! Nie wolno! Stój! Niemy nie słuchał. Wyciągnął zawleczkę. — Przepraszam. Uśmiechnął się. To koniec. -340- Ruda podniosła jeszcze na niego wzrok ostatkiem sił i próbując złożyć ręce do modlitwy ostatecznie upadła, by nigdy nie powstać. Wielki atomowy wybuch rozświetlił zachmurzone niebo. Błysk. Blask. Promieniowanie. Tysiące mutantów, które odbyły swoistą pielgrzymkę do tego miejsca, wyparowały. Podobnie homunkulusy, które właśnie tam przebywały. Zagrożenie z ich strony zostało częściowo zażegnane. Tego samego dnia zakończył swój żywot niegdysiejszy członek mafii, który mimo wszystko starał się być dobrym człowiekiem; zginął też pierwszy Upadły, który mimo swoich dość radykalnych metod zrobił za swojego życia wiele dobrego; trzydziesty trzeci Upadły, rudowłosa kobieta, której imienia nikt z żyjących nie zna, podobnie jak ostatniej osoby — niemego przez kilka lat z wyboru mężczyzny z przeszczepioną ręką, który cały czas walczył ze swoją chorobą. Do samego końca... * Kilka miesięcy później, gorzowski bar. Ubrany w luźne spodnie i bluzę z kapturem ciemnowłosy mężczyzna z zarostem i widocznymi poparzeniami na prawej dłoni siedział przy stole, trzymając opróżniony niedawno kufel. Podszedł do niego drugi, odziany w mundur wojskowy i z kataną na plecach. Postawił dwa pełne kufle na stole i od razu spytał: — Czemu jesteś poszukiwany? — To długa historia, nie warto o tym mówić. Chyba, że ty wiesz, gdzie mogę szukać człowieka zwanego Rorsarchem? — Och, a czemu ci jest potrzebny? — To kolejne pytanie. Wydaje mi się, że jest to człowiek, który może wiele zdziałać i jeśli uda mi się go uświadomić, to powstrzyma ekspansję Federacji. Może nie wiedzieć o ich tajnych układach. Niewielu wie. — A więc jesteś zwolennikiem teorii spiskowych? — Słuchaj — wziął głębokiego łyka i kontynuował — ja to wiem. To się wiąże z zadanym przez ciebie pytaniem. Federacja Polska, Poznańska mafia, arabski możnowładca, Upadli, mutanci... Wszystko się ze sobą wiąże. — Mafia? Mutanci? — No i wiesz już, dlaczego jestem poszukiwany. Miałem być następcą obecnego szefa mafii, a zostałem wysłany na samobójczą misję wraz z przyjaciółmi. Dwójka zginęła w Suchorzowie, a pozostała trójka najpewniej zginęła w wybuchu elektrowni parę miesięcy temu, musiałeś o tym słyszeć. Widzisz te poparzenia? — pokazał mu rękę — dostałem jeszcze parę strzałów z lasera na klatę od homunkulusa. — Czego? — Czegoś, czym ci z góry chcieli zasiedlić Polskę, jeśli nie ziemię. Gdzieś tam jest duchowy spadkobierca Hitlera, który chciał oczyścić Ziemię. A teraz mów, co wiesz o Rorsarchu. -341- — Po zrobieniu porządku w centrum, wyruszył na północ, na Mroźne Pustkowia. — To też słyszałem, a jakieś szczegóły? — Wiem, że był w Toruniu. Tam na pewno szybko wpadniesz na jego trop. Adam zwrócił uwagę na miecz na plecach nieznajomego. — Który rocznik? — zapytał — Z dwa tysiące czwartego. Dobra rzecz. Miedziana rękojeść z bogato zdobioną tsubą sugerowały robotę solidnego i ceniącego się rzemieślnika. Powietrze świsnęło przed twarzą Adama przez siedemdziesiąt centymetrów ostrza przelatujące mu przed twarzą — Mieszkasz tu? — zapytał jej właściciel. — Jestem przejazdem. Zatrzymałem się tu na jakiś czas. Na szczęście jeszcze Federacja nie wchłonęła Gorzowa, więc tu jestem bezpieczny, a potem mogę ruszać na północny wschód. — To dobrze się składa, bo wraz z moimi kumplami szukamy kogoś, kogo nic tu nie trzyma i jest przeciwko Federacji. — Anarchiści? — zapytał niechętnie Adam. — Nie obrażaj nas. Nie zapomnieliśmy o przedwojennej Polsce i dbamy o to, by nikt nie zapomniał. Obecnie rządzący chyba pragną zniszczyć przeszłość i zacząć budować od nowa, a nie jest to odpowiedni sposób. — Całkiem sensowny zdaje mi się, wasz cel. A na jakiej zasadzie szukacie ludzi? — Zapewnimy pożywienie i wszystko, czego potrzeba do życia, ty będziesz nam pomagał jako dodatkowa para ramion do trzymania karabinu i kolejna głowa popierająca naszą ideę. Oczywiście, stając się jednym z nas, możesz być pewien, że zaoferujemy ci pełną pomoc i obronę w trudnych sytuacjach i będziemy liczyć na to samo. — A nazywacie się jakoś? — Nie szukaliśmy jakiejś bardzo wyszukanej nazwy, a po prostu czegoś, co jasno i prosto określi to, o co nam chodzi. Odrodzenie, oto my. Żadna Federacja, tylko Polska! — Okej. No to zaprowadź mnie do wozu i omówimy z twoimi ludźmi wycieczkę na północ. — Szybko się zgodziłeś, myślałem, że będę musiał cię dłużej przekonywać. Nawet nie spytałeś mnie o imię. — A po co? -342- ROZDZIAŁ 18 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Zima, część 4” Gniewny opowiedział Rorsarchowi historię człowieka, który nie odróżniał fikcji od rzeczywistości, o jego poszukiwaniach i kompanach podróży. O osadach na Polskim Pustkowiu, o których istnieniu nie wiedział, o tajemnicach Upadłych i ich zbrodniach. I o nim samym, nieustannie poszukującym czegoś, o czym nie wiedział nikt. Pojawiał się epizodycznie, jako czyjeś wspomnienie, jednak nie odgrywał ważniejszej roli w opowieści, co go cieszyło. Jeszcze brakowało, żeby ktoś napisał książkę albo opowieść o jego przygodach. Mimowolnie zrozumiał bohatera, który przez swoją chorobę tracił zaufanie swoich towarzyszy, nie mogąc czasem odróżnić przeszłości od teraźniejszości. Świat, jaki znał Rorsarch, przeplatał się z wizją gawędziarza, która była niebanalna. Jednak najbardziej w tej historii zaciekawiła go spora ilość informacji, które były tajne. Tajemnicze homunkulusy przypominały mu o humanoidalnych robotach, Fallen 0 przypomniał mu z kolei o Projekcie 0, mafie i historia Poznania były nadzwyczaj realistyczną przyszłością tego miasta po jego odejściu. Intrygujący, choć także mało dokładnie opisany był fakt znajomości Zero i doktora Steinmana. — Solidna historia, naprawdę nie dziwię się, że ludzie cię słuchają. Ale tak między nami, wiesz naprawdę dużo, czyż nie? – powiedział po tym, jak Gniewny skończył swoją opowieść. — Wynika z tego, że ty również wiesz niemało. — Ciekawi mnie tylko, skąd ty wiesz pewne rzeczy. — Powiedzmy, że ta historia została opowiedziana w czasach mojej młodości. Twoja historia. Historia tego świata. — Powiedzmy, że ci nie wierzę. — Wiem, że udasz się do Trójmiasta. Spotkasz tam część tego, czego obsesyjnie szukasz. I jeszcze jedno – dodał gawędziarz, wstając od stolika. – nigdy nie miej pustego buta. Wiem, to dziwne, ale kiedyś to zrozumiesz. Rorsarch nie wiedział co o tym myśleć. Gawędziarz, który miał na kurtce wydrapany nożem napis ‘‘Wrathu’’ co mogło być wzorcem jego przezwiska, wiedział co zrobi. Słowa o bucie wprawiły go w konsternację, jedyną rzeczą poza skarpetą były tam noże do rzucania. To je miał na myśli? Dopił piwo, które zamówił podczas opowieści i wrócił do domu. Kolejną noc dręczyło go koszmary, jednak powoli słabły, chociaż czekał na wizytę denerwującej czaszki, gdyż zwykle ona kończyła takie koszmary. Lub je zaczynała. Rano wstał i wyszedł w trasę, chcąc poobserwować szlak karawan i znaleźć jakiś punkt zaczepienia w sprawie Zdziczałych. Pomimo strat, jakie ponieśli pod Bydgoszczą, ich populacja nie zmniejszyła się. Przeniosły się na wschód, porywając wędrowców i napadając na karawany. Prowadzili nomadyczny tryb życia, jednak chyba zmieniły upodobania po ostatnich wydarzeniach. Musiały mieć gdzieś leże, w którym wypoczywały między posiłkami i być może się rozmnażały. Na razie nie wiedział nic. Obsadził się w jakimś zniszczonym budynku koło głównego szlaku i wypatrywał. -343- Pojawiali się pojedynczy wędrowcy, zdawało mu się, że widzi tam Gniewnego, jednak ani śladu Zdziczałych. Dopiero kiedy pojawiło się kilku ludzi, słabiej uzbrojonych, wyskoczyli dosłownie znikąd. Złapali ich i zaczęli konsumować, nie zważając na ich krzyki. Skręcili im karki i kontynuowali ucztę, nie wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej przez lunetę celownika i okular gogli Rorsarcha spogląda oko, które właśnie wybrało cel. Padł strzał i jeden z kanibali legł bez ruchu. Spowodowało to pożądaną reakcję, czyli ucieczkę. Obserwując je przez lornetkę, stwierdził że znikają blisko starego zamku, który niegdyś służył Krzyżakom a dziś pełnił funkcje kolejnych bezużytecznych ruin. Przynajmniej dla ludzi. Starając się pozostać niezauważonym, pokonał dość długi dystans dzielący go od zamku i zauważył oznaki bytności Zdziczałych. Walające się po okolicy szczątki i ciała ich pobratymców, częściowo zjedzone. Jednak na naziemnym poziomie nie znalazł żadnego z nich, najprawdopodobniej, jak wszystkie mutanty, wybrały sobie na leże jaką zimną, wilgotną, ciemną jaskinię. Wyjął swój cenny pistolet energetyczny z amunicją, którą zdobył w Pile i ruszył do katakumb rozciągających się pod zamkiem. Noktowizor pomagał rozjaśnić ciemność, natomiast Zdziczali musieli w jakiś inny sposób radzić sobie z mrokiem. Szedł ostrożnie, starając się nie wywołać niepotrzebnego hałasu, żeby nie spłoszyć przeciwników. Przeszedł przez niemal całe podziemie i nie znalazł niczego, poza mała stertą ciał, z której wystawała niepokojąca, mechaniczna ręka. Myślał, że to niejadalna dla kanibali proteza, jednak przy bliższych oględzinach znalazł kolejne części mechanicznego ciała. W końcu znalazł głowę robota, z wyjedzonym mózgiem. Nie miał on żadnych oznaczeń, co do jego przynależności, poza numerami seryjnymi protez rąk: TK 477 i TK 455. Zastanawiało go, co robił tutaj robot i skąd się wziął. I czy był związany z dr Steinmanem, bo technologia była identyczna do tej używanej przez niego. Nie znalazł nigdzie pojemnika z pożywką, co było zastanawiające. Poprzedni robot, którego widział w Kutnie, miał duży pojemnik na plecach, tu nie znalazł nic takiego. Przeszukał jeszcze pomieszczenie i znalazł wszczep domózgowy, pogryziony i obśliniony. Schował go do kieszeni, mając nadzieję, że będzie w stanie go rozpracować w późniejszym czasie. Usłyszał jakieś ryki i popiskiwania, i postanowił schować się gdzieś, domyślając się, że to Zdziczali. Faktycznie, przybyli do tej komnaty ze świeżymi zwłokami i zaczęli konsumpcję. Jednak po skończonym posiłku wyszły na zewnątrz. Leże musiało znajdować się gdzieś indziej, tutaj musiały mieć coś w rodzaju jadalni. O ile poprzednie osobniki robiły wszystko w jednym miejscu, tak tutejsze rozdzielały miejsca wykonywania tych czynności. Wyszedł z katakumb i starał się je wypatrzeć, jednak zachodzące Słońce nie dawało wystarczającej ilości światła. Wdrapał się na ostatnie piętro jakiegoś budynku i obserwował okolicę przez lornetkę. Po zmroku pojawiło się kilku Zdziczałych, niosących swoje ofiary do katakumb a następnie wyszły najedzone. To była szansa dla Rorsarcha. Szybko zszedł i podążył za nimi w bezpiecznej odległości. Opuścili obszar Starego Miasta i szli w stronę zbudowanego w połowie mostu na Wiśle. Przeszli przez plac wiecznej budowy i dotarli do starego fortu. Nikt się tutaj nie zapuszczał, ze względu na legendę o brutalnych porwaniach i rytualnych morderstwach popełnianych przez jakąś półinteligentną rasę. Miały to być Zieloniaki -344- egzystujące w zbiornikach wodnych. Słyszał tę legendę kilka razy, a ostatnie wspomnienie o nich padło podczas opowieści Gniewnego. Jakkolwiek Zieloniaki były niemal ludzkie, tak utopce miały nie kontaktować się ze światem i mordować podróżnych przebywających nad rzekami i jeziorami. Skoro Zdziczali uznali to za bezpieczne miejsce do snu, albo te legendy pozostaną legendami albo jakoś dogadały się z utopcami. Zdziczali weszli do fortu natomiast Rorsarch przyczaił się na wzgórzu nad nim i obserwował wyjście. Nad ranem zauważył ogromną gromadę oszalałych z głodu ludzi, wysypującą się z fortu. Więc to tutaj znajduje się ich leże. Zmęczony postanowił wrócić do miasta i poczekać aż ogłoszą poszukiwania leża, gdy z krzaków wyleciała pchnięta ogromną siłą włócznia, która wbiła się w ziemię obok Rorsarcha. Błyskawicznie przetoczył się w drugą stronę i wyszarpnął pistolet z wewnętrznej kieszeni płaszcza, celując nim w krzaki. Kolejne włócznie wylatywały z lasu i musiał uciekać na pobliską szosę. Schowany za samochodem wyjął karabin snajperski i zaczął celować do niewidzialnego wciąż wroga. Nagle zauważył ludzką sylwetkę, całą szarą, z włócznią w dłoni. Przypominała Zieloniaka, jednak jego skóra była ciemniejsza oraz wyglądał na pokrytego jakimś śluzem. Nie czekając zbyt długo wycelował w głowę i strzelił. Kolejny przeciwnik, tym razem z prymitywnym łukiem, wyskoczył z zarośli i zaczął szukać przeciwnika. Korzystając z jego zagubienia, wystawił lufę przez wybitą szybę samochodu i pozbawił kolejnego utopca głowy. Nie mając czasu na katalogowanie kolejnego gatunku unikatowej fauny, zaczął uciekać pomiędzy samochodami w stronę Starego Miasta. Było to ładne parę kilometrów a przeciwnicy zaczęli wysypywać się z krzaków w dużych ilościach. Zastanawiał się, czym ich uraził, że rzucili się na niego w takiej ilości. Słysząc okrzyki przypominające ‘‘GNIAGNIAGNIAAAAAAAAAAAAA’’ stwierdził, że musiał ich bardzo rozwścieczyć. Minął plac budowy i miał przed sobą perspektywę nazbyt długiego biegu. Pogoń nie odpuszczała, a on powoli opadał z sił. Nagle zauważył galerię handlową po prawej, w której postanowił się schować. Automatyczne drzwi nie miały zamiaru się rozsunąć, jednak ktoś był tu przedtem i wybił szklane szyby z nich, więc nie było problemu z dostaniem się do środka. Utopce zatrzymały się przed wejściem i otoczyły je. Niemal równocześnie usłyszał w swojej głowie głos ‘‘A więc, kolejny.’’. Zobaczył jakiegoś człowieka, pozbawionego głowy, która była najprawdopodobniej rozbita o pobliską ścianę. W ręku trupa leżał stary, niemal zapomniany wynalazek – dyktafon na kasety. Wyjął go z dłoni trupa i odsłuchał. Głos człowieka łamał się co chwilę, przypominał raczej bełkot. — Nie, nie odejdź! Nie dam rady, zawiodłem! Zostaw mnie, nie zniszczysz mnie! Ktokolwiek to usłyszy, nigdy go nie uwalniaj! Nigdy! Groza nie może, zostaw mnie w spokoju! Nie pokonasz mnie! AIEEEEEEEEEEEEEEE Głuch odgłos uderzenia zakończył nagranie. To wszystko przypominało bełkot jakiegoś obłąkanego, jednak zdarzały się momenty, kiedy był świadomy. Głos, który usłyszał zaraz po tym, jak tu wszedł, musiał być tym, co zgubiło tego człowieka. Ruszył w prawą stronę galerii, gdyż lewa była zablokowana a wejście było otoczone przez utopce. Co kilka kroków słyszał ten sam głos, mówiący mu że zginie. Starając się mu -345- nie poddać, zmierzał . Głos stawał się coraz bardziej natarczywy, a gdy znalazł na podłodze kasetę, usłyszał potępieńczy pisk, który niemal powalił go na ziemię. Włożył kasetę do dyktafonu i wciąż leżąc, odsłuchał wiadomość. — Miejscowe utopce niedawno opuściły swoje siedliska nad Wisła i zaczęły przejawiać agresję w stosunku do ludzi. Zagoniły mnie tutaj, nie wiem czemu. Wygląda na to, że oddają kult czemuś, co da się określić jako uosobienie Grozy. Skoro mnie tu zagoniły, być może spotkam Grozę we własnej osobie. Nagranie zakończył śmiech człowieka. Wstał, mając z tym pewne problemy i ruszył dalej. Centrum nie było o dziwo splądrowane, ale trupy ludzi na podłodze świadczyły o wielu próbach. Szedł dalej, gdy nagle zobaczył więzienną celę, w której właśnie wycinano komuś mózg. Stanął w miejscu i nie mógł się ruszyć, musiał oglądać, jak odcinają temu człowiekowi głowę i jednocześnie podłączają jego mózg do maszyny, która go odżywiała. Wizja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła a jakaś niewidzialna siła pchnęła Rorsarcha na podłogę. Upadł koło kolejnej kasety, którą odsłuchał. Głos z kasety nie był już taki pewny siebie, zaczynał być lekko przerażony. — Nie wierzę w to co widziałem. Potwory z moich koszmarów przed chwilą przemaszerowały przez całą galerię. Cokolwiek wywołało tę halucynację, chciało mnie złamać. I ten głos, mówiący o śmierci. To wszystko jest tak realistyczne, ale to nie istnieje. Prawda? Wstał i powoli ruszył dalej. Doszedł do jakiegoś dużego marketu, gdy ten zmienił się w jakieś miasto. Chodzili po nim uzbrojeni Zieloniacy, gdy nagle wpadły trzy granaty i zaczęły rozsiewać zabójczy gaz. — Nieeeeeeeeeeeeeeee! – zaczął krzyczeć, ponownie nie mogąc się ruszyć. – To nie istnieje, tego nie ma. – powtarzał sobie po cichu. Znów upadł na ziemię, koło kolejnej kasety. Drżącymi rękoma włożył ją do dyktafonu i włączył, trafiając z trudem w przycisk. — Nie, to niemożliwe! – krzyczał głos. – Muszę wrócić, muszę. Nie, nie, nie. Muszę pokonać Grozę, ona tylko igra z moim umysłem. Krótka notatka na chwilę rozjaśniła umysł Rorsarcha. Uosobienie terroru najprawdopodobniej skorumpowało utopce i być może przyciągnęło Zdziczałych. Poza tym upatrzył w tym swój prywatny cel. Zdeterminowany, ruszył dalej. Głos w głowie wciąż starał się go uświadomić, że jest martwy. Nie odpowiadał mu, chociaż czasem go to korciło. Im dalej szedł korytarzem, tym mocniejsze było nawoływanie. Przed oczami stawały mu najstraszniejsze wizje, które starał się zignorować. Doszedł do drzwi damskiej toalety i zobaczył wbity niedbale w ścianę gwóźdź a na nim kasetę. Zdjął ją i włożył. Usłyszał tylko krótkie zdanie. — A więc dalej, prosto w legowisko Grozy. Rorsarch roześmiał się, kiedy zrozumiał gdzie znajduje się legowisko Grozy. Otworzył drzwi od toalety i wszedł tam. Od razu uderzyło go gorące powietrze a chwilę później samo pomieszczenie zapłonęło. A przynajmniej doznał takiej iluzji. Głos nasilał się coraz bardziej i powoli Rorsarch tracił nad sobą kontrolę. Otworzył drzwi od -346- męskiej toalety i zobaczył człowieka przykutego do ściany. Sam jego widok rzucił go na podłogę, gdy nagle głos ucichł. Zaraz potem rozbrzmiał w zupełnie innej tonacji. — Spójrz, co ze mną zrobili. – nawoływał błagalnie. – Pomóż mi, wypuść mnie. Ale pospiesz się, błagam. Rorsarch chwiejnym krokiem zaczął podchodzić do niego i chciał już przestrzelić łańcuch, gdy nagle doznał przebłysku. Przypomniały mu się słowa, o tym, że Grozę trzeba zniszczyć. Kiedy tylko o tym pomyślał, głos zaczął krzyczeć, niemal zagłuszając jego wspomnienie, jednak to wystarczyło. Wycelował lufę w stronę głowy Grozy i ostatkiem sił nacisnął spust. Kiedy mdlejąc, padał na podłogę, wydawało mu się, że słyszy krótkie ‘‘dziękuję’’. Pierwszy raz od wielu dni nie męczyły go żadne koszmary. Kiedy wstał, po płomieniach nie było śladu a głos zniknął. Jedyną pozostałością po poprzednim dniu był spalony szkielet, wystający z toalety. Zamierzał wyjść, kiedy napotkał utopców przed toaletą. Kiedy stwierdził, że już po nim, jeden z nich podszedł i powiedział: — My dziękować. Ty uwolnić nas. Ty pokonać strach i terror. Nasza przyrzeka nie nękać twoja. My wybaczyć twoja plemię i nie naruszać ich teren łowiecki. My odejść i nie wracać. Radzić twoja to samo. Po tym wyznaniu, wszystkie szare sylwetki odeszły, zostawiając Rorsarcha samego w centrum handlowym. Ten nie czekając długo, opuścił je i skierował się do Torunia, mając nadzieję, że koszmary zniknęły już na dobre. Zastanawiało go uosobienie Grozy. Wędrując przez Polskie Pustkowie słyszał kilka opowieści, o potężnych telepatach, którzy pojawili się zaraz po Wojnie, jak i o organizacji Stigmata Mortis, zajmującej się śledzeniem i chwytaniem psioników. Mieli ich unieszkodliwiać i zamykać w odosobnionych miejscach, aby zginęli z głodu bądź wyczerpania. Z jakiś konkretnych powodów nie zabijali ich zaraz po schwytaniu, tylko zostawiali na pastwę losu. Ponoć najlepszą metodą ich unieszkodliwienia była metalowa obręcz, zakładana na głowę telepaty. Tamten jej nie miał, ale z jakiegoś powodu nie uwolnił się z łańcuchów, trzymających go w męskiej toalecie. Zastanawiając się nad zagadką powstania telepatów, dotarł do osady. * Rorsarch wrócił do miasta i dostał wezwanie do siedziby Pancerniaków, znanej szerzej jako koszary Federacji. Dość spory budynek, nie wyróżniał się niemal niczym, poza brakiem rękawa, łączącego go z osadą. Kiedy przyszedł komendant, wpuścił Rorsarcha do gabinetu, posadził go na krześle i zaczął rozmowę: — Jest pan jedną z niewielu osób, wiedzących o istnieniu humanoidalnych robotów. Zobowiązuję pana do zachowania w tajemnicy treści tej rozmowy. Tak jak niedawno pojawiały się sporadycznie, i nie nawiązywały kontaktu z ludźmi, ostatnio zaczęły być zauważane regularnie. Ba, zdarzają się przypadki agresji z ich strony. Staramy się utrzymać to w tajemnicy, jednak skala tego zjawiska stale się powiększa. -347- — Słyszałem co nieco o tym, powinniście wiedzieć, że ludzie zaczynają się powoli niepokoić. — Właśnie dlatego postanowiliśmy podjąć odpowiednie kroki, w celu zlikwidowania tych robotów. Nie wiem wszystkiego, ale wskazano pana jako osobę, która powinna być informowana o wszystkim związanym z tym tematem, oraz umożliwienie brania udziału w operacjach przeciw androidom. Otóż przed Wojną, opracowywano już projekty robotów humanoidalnych, jednak niewiele z nich się powiodło, natomiast te udane były wykorzystywane w wojsku. Z obawy przed ewentualnym zagrożeniem ze strony wrogich państw, które również rozwijały tę technologię, opracowano prototypową bombę elektromagnetyczną. Unieszkodliwiałaby ona roboty i elektronikę na bardzo dużym obszarze, nie czyniąc szkody istotom żywym. Opracowywano ją w Kanadzie a 5 kwietnia 2044 roku statek ‘Borealis’ przybił do portu w Gdyni. Na pokładzie zawierał kontener, w którym umieszczono ten ładunek. Jest to dość spora rzecz, jednak podejrzewamy, że udałoby się nam przekształcić go w granaty EMP, które byłyby pożyteczniejsze w warunkach polowych. Jednak bez prototypu, który jest na pokładzie okrętu, nie damy rady. A przynajmniej nie w tak krótkim czasie. Posiadamy dwa skutery śnieżne, które będą w stanie dość szybko przetransportować was za granicę wiecznego śniegu, oraz kombinezony ocieplające. Jedynym problemem pozostaje komunikacja radiowa. Uruchamiamy system łączności, obejmujący tereny Federacji. Jednak tutaj pojawiają się dziwne zakłócenia, które uniemożliwiają kontakt na większe odległości. Nie mamy pojęcia o ich źródle ani lokalizacji, jednak dopóki nie znajdziemy ich źródła, nie wyruszycie w głąb Mroźnych Pustkowi. Dlatego, jeśli chcesz się tam dostać, zlikwiduj zakłócenia. A i jeszcze jedno. Wysłałem kilku ludzi, żeby to sprawdzili i potem znaleziono to. – komendant rzucił na stół kilka kawałków zielonego pancerza, który wyglądał na przeżarty jakimś silnym kwasem. — Gdzie znaleziono te fragmenty pancerza? – spytał Rorsarch. — W dawnej przemysłowej części miasta, koło starej elektrociepłowni. Miejscowi nie zapuszczają się tam z powodu hord lamingów nawiedzających tę okolicę. — Pójdę tam i sprawdzę, o co chodzi. W zamian proszę mi powiedzieć, co wiecie o telepatach. — Telepatach? To legendy. Tak samo jak Stigmata Mortis. — Od wczoraj jakoś nie sądzę, żeby był to mit. — Spotkałeś jakiegoś? – spytał nagle podejrzliwie komendant. — Powiedzmy, że tak. Z tym, że już nie żyje. — Szkoda, naprawdę. Moglibyśmy go zbadać, rzecz jasna o ile nie był tylko twoim urojeniem. – rzucił przez zaciśnięte zęby wojskowy. — Ta, wielka szkoda. – zachowanie komendanta było dość tajemnicze i sprawiało, że historia o telepatach zaczynała być coraz bardziej zastanawiające. – Ja już pójdę, dziękuję za informacje. Rorsarch wstał i wyszedł, kierując wpierw swoje kroki do najbliższego baru. Wziął kolejkę i zaczął podpytywać barmana: — O co chodzi z tą dawną elektrociepłownią? -348- — Wiesz, dawniej grasowały tam lamingi, miały swoje gniazdo, jednak teraz nikt tam nie chodzi. Chodzą pogłoski o gigantycznym stworze, plującym kwasem i pożerającym wszystko co się rusza. Ponoć wygląda jak jaszczurka, jednak jest wzrostu dwóch ludzi a długi na trzy metry. Nikt nie przebywał tam na tyle długo, żeby widzieć coś więcej. — A wiesz cokolwiek o telepatach? — To tylko legendy. Tak przynajmniej utrzymuje Federacja. Ale – dodał ściszonym głosem. – niedawno pojawił się ktoś, kto utrzymywał, że był pod wpływem jednego z nich gdzieś w okolicy. Podobno miał przed oczyma straszne wizje i cudem uniknął samobójstwa. Nie afiszował się z tym zbytnio, po tej całej historii z robotami. — Hmm, dzięki za wszystko. Wstał i odszedł od baru, po drodze wpadając do mieszkania i zabrał karabin. Dzielnica przemysłowa leżała kawałek drogi od schronu, podczas której zauważył kilku innych wolnych strzelców, wykonujących płatne misje od Federacji i innych zleceniodawców. Zburzony w połowie komin elektrociepłowni niegdyś zapewne dominował nad miastem, jednak dziś ledwie był widoczny z dalszej odległości. Szedł jakąś szosą, gdy czujnik ruchu wychwycił ruch w pobliskich ruinach. Rorsarch błyskawicznie schował się w przydrożnym rowie i zaczął się przyglądać budynkowi. Po dłuższej chwili zza rogu wyłoniła się horda lamingów. Około dwunastu śnieżnych psów, szukało pożywienia w tej części miasta. Nie mając żadnej broni, którą by szybko wyeliminował całą grupkę, siedział dalej w ukryciu i obserwował ruchy swoich przeciwników. Te zaś kręciły się po okolicy, wymachując ogonami i komunikując się pomrukami i krótkimi szczeknięciami. Nagle jeden z nich zawył i wszystkie ruszyły w pogoń za Zdziczałym, który najprawdopodobniej się przestraszył i nie widział co robić. Lamingi błyskawicznie podgryzły jego nogi, a gdy upadł na ziemię, przegryzły jego szyję. Zajęte konsumpcją, nie zauważyły Rorsarcha, który skorzystał z okazji i przekradł się do ruin, uznając je za bezpieczniejszy sposób podróży. A dokładniej ich dachy. Wspiął się na górę najbliższego budynku i zobaczył kolejne gromadki lamingów. To znaczyło, że nie dotarł jeszcze do domniemanego leża tajemniczego stwora, bądź miejscowi kręcili na temat zniknięcia śnieżnych psów. Jednak wciąż spora odległość dzieląca go od elektrociepłowni, wskazywała na pierwszą wersję. Logiczne było, że lamingi wypłoszone ze swojej siedziby, wyruszyły szukać swojego terytorium łowieckiego gdzieś indziej. Roiło się wręcz od nich na powierzchni, więc Rorsarch starał się przechodzić po dachach bądź ich pozostałościach. Czasem go zauważyły, jednak widząc, że jest poza zasięgiem, ruszały dalej. Zawalony komin zbliżał się nieubłaganie a populacja lamingów malała. Dało się zaobserwować zniszczone ściany, które wyglądały jakby zostały czymś wypalone. Zszedł na ziemię i powoli szedł. Gdzieniegdzie leżały fragmenty komina, rozrzucone w nieładzie przez jakąś fale uderzeniową. Nagle znalazł kawałek zielonego pancerza i rękawicy, razem z kawałkami kości i gnijącego mięsa w środku. Ręka trzymała wciąż granat, który Rorsarch wziął. Doszedł w końcu do budynku, który nie miał jednej ściany, przez co szybko dało się zauważyć ogromną dziurę w suficie jak i w podłodze. Zbliżając się do niej, czujnik -349- ruchu zasygnalizował poruszenie w głębi hali, która była zagracona. Przezornie schował się za pobliską ścianę i zaczął rzucać kawałkami gruzu, mając nadzieję, że wywabi tajemnicze coś z kryjówki. Jak tylko trafił w dziurę, co poskutkowało metalicznym dźwiękiem, gigantyczna, brunatna jaszczurka z grzebieniem na plecach, wyskoczyła na środek hali i splunęła porcją białawej śliny, która wyleciała przez brakującą ścianę. Zastanawiając się, jak pokonać mutanta, Rorsarch przycelował w oko jaszczurki i strzelił, przez co gargantuiczny okaz fauny zorientował się, że istnieje jakiś przeciwnik i zaczął pluć we wszystkie strony, powoli wypalając ściany. Nie mogąc ruszyć się zza osłony, Rorsarch czekał na dalszy rozwój sytuacji, gdy nagle usłyszał metaliczny dźwięk i potwór zaczął się dziwnie trząść. Kawałek stropu wpadł do dziury i uderzył w jej zawartość. Gdy tylko dźwięk zniknął, mutant dalej pustoszył okolicę. Rorsarch nie czekał, aż cała hala się zawali i wrzucał kawałki gruzu do dziury, paraliżując przeciwnika co jakiś czas. Poza oczami był jednak kuloodporny i żadna próba przestrzelenia jego czaszki nie dała rezultatu. Wtedy wpadł mu do głowy szalony pomysł. Wyjął nóż i granat, rzucił kawałek gruzu do dziury i podbiegł do mutanta, rozcinając jego podbrzusze, do którego włożył odbezpieczony granat. Uciekając do końca hali, odwrócił się, aby zobaczyć jak powojenny Dimetrodon zostaje rozerwany od środka. Pokonawszy przeszkodę, postanowił zbadać tajemniczą dziurę, która bardzo mu pomogła. Kiedy do innej podszedł, zauważył starą, dużą, metalową kulę z wyrytą flagą Związku Radzieckiego i datą 1985. Sfera wibrowała co chwilę, najprawdopodobniej emitując jakieś ultradźwięki. Wyglądało na to, że to ona ściągnęła tu jaszczurkę, która musiała być zdeterminowana, aby bronić tego sygnału, jednak gdy zmieniało się jego brzmienie, choć na chwilę, instynkt musiał zatrzymywać Dimetrodona. Sam potomek Sputnika musiał spaść niegdyś z orbity i wylądować tutaj, emitując wciąż jakiś sygnał. Dzięki uszkodzeniu powierzchni kuli, Rorsarch otworzył ją i zniszczył toporną elektronikę, zatrzymując nadawanie nieznanego sygnału. Wrócił tę samą trasą do miasta, gdzie zdał relacje ze swojej walki z mutantem oraz o unieszkodliwieniu radzieckiego nadajnika. Zgodnie z jego przewidywaniami, komunikacja radiowa zaczęła działać. Od razu zapoznał się ze szczegółami całej akcji, oraz wysłuchał najnowszych komunikatów nadawanych na Czwartym Kanale, który był oficjalnym cywilnym kanałem informacyjnym Federacji. Wspomniano o trwającym wciąż naborze do sił zbrojnych, nagrodzie za złapanie kilku przestępców, którzy dokonali brawurowego napadu na karawanę, udanym rozbiciu kolejnego gangu, który rozprowadzał fałszywy Grzybogrzew oraz komunikat specjalny, w którym zabroniono zbliżać się do Warszawy, ze względu na rosnące drastycznie wartości promieniowania. Najbardziej zaciekawiła go ostatnia wiadomość, którą postanowił sprawdzić własnoręcznie przy najbliższej okazji. Na razie jednak miał zielone światło, do wyruszenia z trójką ludzi głęboko w Mroźne Pustkowie, aby pozyskać cenną broń w nieuchronnej walce z humanoidalnymi robotami. Postanowił na razie nie zajmować się sprawą telepatów, a skupić się na walce z robotami, które przybliżały go do odnalezienia Steinmana. Odebrał od kwatermistrza specjalną odzież i broń, która działała w ekstremalnych warunkach pogodowych, kluczyki do skutera i komunikatory -350- krótko i długofalowe. Spotkał się na odprawie z trójką ludzi, z którymi walczył z Sarlaccem. — Panowie, zadanie jest nieskomplikowane ale diabelnie ważne. – zaczął komendant, w wyraźnie lepszym humorze. – Musicie odzyskać prototypową bombę elektromagnetyczną, znaną pod nazwą kodową 1899—6396. Znajduje się ona na pokładzie okrętu ‘Borealis’, znajdującego się w dniu 6 kwietnia 2044 w Gdyni. Samo miasto nie zostało trafione bezpośrednio, ale ekstremalnie niska temperatura utrudni wasze działania. Poza jedynym zwiadem, jaki tam wysłaliśmy pół roku temu nie mamy informacji na temat okolicy. Nie wiemy, co tam może żyć i czy da się dostać do okrętu. Jeśli bomba będzie uszkodzona, bądź nie znajdziecie jej, ostatnią szansą będzie zdobycie przewożonych z nią planów konstrukcyjnych, które znajdowały się również na pokładzie. To wszystko, jutro o 7 rano podstawimy skutery. * Nad ranem Rorsarch i trójka komandosów stawili się przed osadą, gdzie czekały dwa dwuosobowe skutery napędzane ogniwami termojądrowymi. Z braku śniegu miały zostać przetransportowane ciężarówkami do Grudziądza, gdzie po przekroczeniu Wisły, mieli pojechać dalej sami. Po niecałej godzinie, jechali już na skuterach, odziani w płaszcze cieplne. Ze wskazań termometru, zainstalowanego na skuterze, temperatura spadała błyskawicznie, jak w Toruniu było to 8°C tak w Grudziądzu już –5°C a teraz, w okolicach Starogardu Gdańskiego, gdzie dotarli po niecałej godzinie wynosiła już – 28°C. Pokrywa śnieżna była niesamowicie gruba i sięgała najprawdopodobniej trzeciego pietra, tak można było wywnioskować z wystającego ledwo jednego piętra bloków. Życie nie funkcjonowało w tych warunkach, przynajmniej nie zauważyli żadnego stwora w okolicy. Od Gdyni dzieliła ich blisko godzina drogi, kiedy Rorsarch zwolnił i zaczął rozglądać się na boki. Wydawało mu się, że zauważył jakiś ruch, gdy strumień zjonizowanej energii przeleciał nad jego głową. Błyskawicznie zeskoczył ze skutera i schował się za nim, jednocześnie starając się dojrzeć przez wizjer maski ochraniającej jego twarz przed zimnem, strzelca. Komandosi zrobili to samo i wszyscy z wyjętą bronią czekali na kolejne strzały. Nagle zauważył jakąś ludzką sylwetkę, a za nią dwie kolejne. Przetarł grubą rękawicą szybkę oddzielającą go od świata zewnętrznego i rozpoznał roboty, które jakimś cudem działały w tak niskiej temperaturze. Mieli broń energetyczną, jedyną zdolną do działania w takiej temperaturze, przystosowaną specjalnie do grubych rękawic, jednak przy tych warunkach nie mieli więcej niż 50– 100 metrów zasięgu, gdyż plazma błyskawicznie oddawała ciepło do otoczenia i szybko znikała. Ich przeciwnicy byli uzbrojeni w broń o większym zasięgu i innej technice działania, jednak teraz weszli już w zasięg broni Rorsarcha, o czym poinformował na kanale komunikacyjnym swoich kompanów. Na dany przez niego sygnał, wychylili się i odstrzelili dwóm robotom głowy, trzeci stracił rękę, przez co nie mógł skutecznie używać karabinu, jednak próbował strzelać jedną ręką, co było zatrważająco nieskuteczne. Szybka seria pozbawiła go jednostki centralnej i wszyscy podeszli, -351- obejrzeć zniszczone androidy. Nie posiadały żadnej powłoki, jedynie metalowy szkielet, izolowany pojemnik na plecach z odżywką dla mózgu, broń i zapas amunicji. Jeden z nich posiadał dziwny karabin, zasilany na szczęście popularnymi ogniwami. Rorsarch podniósł go i z trudem wystrzelił na próbę. Żółty promień przemknął błyskawicznie i trafił w oddaloną ścianę, powodując jej zwęglenie. Wyglądał na mocno zmodyfikowaną snajperską broń energetyczną, optyczny celownik wspomagany cyfrowym potwierdzał tę tezę. Jego strój nie pozwalał mu użyć tej broni ale zarzucił ją na plecy w celu późniejszego wykorzystania. Pojechali dalej, donosząc do bazy o napotkaniu humanoidalnych robotów. Po godzinie dojechali do Gdyni, gdzie schowali skutery w zniszczonym hangarze i ruszyli w głąb miasta. Nie posiadali pancerzy, gdyż ograniczałyby one drastycznie ich ruchomość w tych warunkach. Termometr wskazywał –63°C, a zaczynająca się zamieć śnieżna obniżała jeszcze temperaturę. Ich okrycie miało wystarczyć na dwadzieścia godzin ogrzewania w temperaturze –55°C, jednak teraz mogło to się zmniejszyć nawet o połowę. Nie znali położenia statku, więc kierowali się w stronę morza. Nie zapadali się zbytnio w śniegu, pomimo braku rakiet. Stary śnieg stanowił solidną skorupę a świeży opad nie sięgał im powyżej kolan. Szli tak, rozglądając się uważnie na boki i przecierając co jakiś czas zaśnieżony wizjer. Komunikowali się dzięki systemowi łączności krótkofalowej, zainstalowanego w ich maskach. Nagle jeden z żołnierzy kazał się chować i wszyscy wskoczyli do pobliskich budynków, a raczej na ich dachy, bo pokrywa sięgała niesamowicie wysoko. Ulicą, którą mieli zaraz przeciąć, przeszło kilka robotów, uzbrojonych po zęby i o dziwo unoszących się kilka centymetrów nad śniegiem. — Psst, lewa strona bierze tego bliżej nas, my bierzemy tego co jest bardziej oddalony. – powiedział Rorsarch. – Na trzy, raz, dwa, trzy! Kilka pocisków wyleciało zza tunelów wentylacyjnych i drzwi prowadzących do wnętrza budynku. Zaskoczone androidy nie zdążyły zareagować, ich czaszki zostały momentalnie stopione. Rozglądając się uważnie na boki, podeszli do zniszczonych robotów i obejrzeli ich dolne kończyny. Mieli zamontowane coś w rodzaju małego emitera pola siłowego, dzięki któremu nie zapadły się w śniegu. Niestety były one wmontowane na stałe i nie dało się ich przełożyć do ocieplanych butów. Maszyny o dziwo nie posiadały żadnych pancerzy, co czyniło z nich łatwy cel, więc Rorsarch zaczął się zastanawiać, czemu Federacja wycisza wszelkie informacje o nich. Komandosi wyglądali na wtajemniczonych, gdyż nie dyskutowali o tym na kanale łączności. Jednak przecznicę dalej, zrozumiał czemu są takim zagrożeniem. Zauważyli robota, odzianego w potężny pancerz, trzymającego dwuręczną wyrzutnię rakiet w jednej dłoni. Więc oni spotykali dotychczas jakiś zwiadowców, natomiast jednostki bojowe były o wiele lepiej wyposażone. Podejmowanie walki z tym molochem nie było sensownym pomysłem, więc przemknęli pomiędzy wystającymi ze śniegu warstwami budynków. Zamieć przybierała na sile, ale zapewne roboty były wyposażone w system wykrywania promieniowania cieplnego, więc stawali się coraz łatwiejszym celem. Zamarznięte ściany zapewne dawały im jakąś osłonę przed wrogimi wizjerami, ale nie na długo. Do nabrzeża była jeszcze spora droga, przynajmniej żurawie portowe znajdowały się dość -352- daleko. Spotykali coraz więcej androidów, które wyraźnie strzegły okolicy. Nie staczali z nimi walk, gdyż nie byli pewni o ich systemie komunikacji. Mogły porozumiewać się radiowo i zaalarmować wszystkie roboty w okolicy, a wtedy Rorsarcha i resztę ludzi czekała pewna śmierć. Skradanie zajmowało czas, którego brakowało. Nareszcie dotarli do jakiegoś wzniesienia, a gdy się na nie wdrapali, przez zaśnieżone okulary pierwszy raz po Wojnie zobaczyli Bałtyk. A raczej to co się z nim stało. Gigantyczna lodowa pustynia rozciągała się daleko na północ, zaraz od nabrzeża. Z daleka widać było kilka czarnych kropek na lodzie oraz dwa duże statki, w większości zasypane po burtę. Z tego powodu nie było widać ich nazw, przez co musieli wybrać, który statek zbadać najpierw. Zaraportowali do bazy o dotarciu na nabrzeże, ale komunikacja kulała z powodu zamieci. Otrzymali jedynie informację, że ‘Borealis’ miał niebiesko—pomarańczowe poszycie. Jeden z żołnierzy zauważył te dwa kolory na jednym z nielicznych odsłoniętych fragmentów kadłuba statku i do niego postanowili się udać. Pokrywa z jakiś powodów obniżała się i odsłaniała niesplądrowane miasto. Nikt nie miał pojęcia kiedy śnieg opanował tę część Pustkowi, nazwaną z tego powodu Mroźnymi Pustkowiami. Kiedy ludzie opuścili toruński schron, śniegu miało jeszcze nie być, jednak nikt w Toruniu nie chciał mówić o przeszłości miasta. Średni czas przebywania w schronach wynosił od dwudziestu do trzydziestu lat, choć ludzie jakimś cudem przetrwali w piwnicach i innych prowizorycznych schronach i nie zważając na promieniowanie, organizowali się w małe osady. Ci ludzie umierali szybko, dopiero druga generacja ludzi, która opuszczała schrony od jakiś trzech lat, była lepiej przystosowana. Teoretycznie powinny istnieć jeszcze jakieś schrony, z którymi utracono łączność, ale nie zostały zniszczone. Toruński miał otworzyć się dziesięć lat temu, jednak o ogrzewanie zadbano dopiero dwa lata temu, co znaczyło tyle, że lodowiec dopiero przybył, niosąc ze sobą ochłodzenie. Temperatura w środkowej i południowej części Polski podniosła się nieco, jednak nie na tyle, aby zamienić ją w spaloną słońcem pustynię. Było znośnie, ale deszcz był rzadkim zjawiskiem. Same Mroźne Pustkowie było częścią składową Polskiego Pustkowia, które dzielono jeszcze na Świecące Pustkowie, obejmujące Warszawę i wschodnią Polskę, nazwane tak z powodu promieniowania, wykrytego przez zwiadowców i Niezbadane Pustkowie, czyli wszystko co leżało za zachodnią granicą. Z powodu obecności nazistów w tych okolicach, nikt nie wybierał się tam bez wyraźnej potrzeby. Resztę przedwojennego terytorium Polski określano po prostu Polskim Pustkowiem. Nikt nie wiedział, co się stało z innymi państwami POG, jak i z Rosją. Co prawda z Niemiec przybyli faszyści, pustoszący co się da, wschodnia granica wyglądała na nieprzebytą natomiast południe Pustkowi pozostawało niezbadane. Nikt nie miał ochoty zapuszczać się w góry, ryzykując napotkanie niespotykanych dotychczas mutantów. O ile podobno kiedyś nawiązano łączność z jednym z czeskich schronów, umilkła po kilku dniach, tak reszta sieci komunikacyjnych nie działała. Impulsy elektromagnetyczne skutecznie uszkodziły niezabezpieczoną na tę ewentualność część infrastruktury, zdając schrony na pastwę łączności kablowej, która zakopana w ziemi przetrwała, jednak po kilku miesiącach zaczęły się problemy aż w końcu zamarła. -353- Zbliżyli się do statku, który okazał się nie do końca opuszczony. Roboty patrolowały zarówno okolicę jak i jego pokład. W większości były to poważnie opancerzone jednostki, więc nie mieli szans w bezpośredniej walce. Zamieć wzmagała się i musieli szybko znaleźć jakiś sposób, żeby dostać się do wnętrza statku. Wykorzystując osłonę z budynków, przekradli się na skute lodem morze, dowiadując się, czym są te czarne kropki. Były to spore przeręble, otoczone dziwnie znajomą, zieloną mazią. Starając się nie rozważać szans przeżycia morskiego Sarlacca w tych warunkach, Rorsarch ponaglił ludzi, którzy zaczęli przy użyciu karabinów plazmowych wypalać dziurę w kadłubie. Wyjący wiatr zagłuszał najprawdopodobniej odgłosy topionego metalu i strzałów. Po chwili wysiłku udało im się zrobić otwór, przez który byli w stanie wejść na statek. Trójka żołnierzy weszła już na statek, gdy z przerębla wysunęła się niebieskawa macka. Rorsarch nie czekał zbyt długo i wskoczył do statku. Macka natomiast zaczęła najprawdopodobniej wspinać się po kadłubie, tak można było wywnioskować ze stukotu. Sam okręt w środku był zachowany w całkiem niezłym stanie, pomijając fakt, że wszystko było zamarznięte. Byli w jakiejś kajucie, zadbanej z łóżkami i skrzynkami pod ścianą. Otworzyli ostrożnie drzwi i wyjrzeli przez nie. Ten pokład wydawał się opuszczony, więc wyszli z pomieszczenia i ruszyli ostrożnie przed siebie. Nawiązali łączność z bazą, niknącą momentami przez zamieć, ale dowiedzieli się o znalezieniu planów statku w systemie komputerowym. Plany miały znajdować się w kajucie kapitańskiej na ich poziomie, gdyż tam znajdował się sejf, natomiast sama ładownia pokład wyżej. Znalezienie kajuty kapitańskiej było problemem, ze względu na niewiedzę, gdzie oni teraz są. Dowiedzieli się, że znajduje się koło windy, gdy komunikatory zamarły. Nagle usłyszeli trzask rozdzieranej stali i odgłosy strzałów. Najprawdopodobniej morski Sarlacc niesiony przypływem artystycznego natchnienia, formował statek w nieco inny kształt niż ten przewidziany przez architektów. Zastanawiając się głośno, skąd wziął się tutaj Sarlacc, czym się żywił i jakim cudem przetrwał pod lodem, całą czwórka zaczęła biegać i szukać windy. Kiedy doszli do mało pocieszającego wniosku, że żyją tutaj jeszcze jakieś mutanty, którymi się żywił, znaleźli windę. Drzwi obok musiały należeć do kajuty kapitańskiej, gdyż jako jedyne posiadały cyfrowy zamek, który rzecz jasna nie działał. Po krótkiej rozmowie zamka i rozgrzanej plazmy, pomieszczenie otworzyło swe podwoje. Upragniony sejf znajdował się jednak na środku kajuty, a przynajmniej znajdował się tam jakiś czas temu. Dziura w podłodze w kształcie rombu sugerowała, że sejf postanowił odbyć podróż do wnętrza statku kiedy Sarlacc postanowił go zniszczyć. Rorsarch spojrzał do dziury i sejf leżał pokład niżej, w mesie. Nie namyślając się długo, wskoczył do niej a za nim trójka komandosów. Wspólnie podnieśli szare, stalowe pudło i pomimo wstrząsów, które wywoływał co chwilę morski robak, postawili go na podłodze. Jeden z żołnierzy błyskawicznie zaczął topić zamek sejfu, co po chwili poskutkowało jego otworzeniem oraz spaleniem zawartości. Nie mając wyboru, ruszyli szukać schodów. Nagle cały statek zaczął się trząść, a przez bulaje dało się zauważyć pękający lód. Starając się nie myśleć, co to, pobiegli niesamowitym tempem do zauważonych uprzednio schodów. Wbiegali po nich, zauważając na pokładzie mieszkalnym niebieską mackę, demolującą -354- właśnie w najlepsze kajutę kapitana. Kiedy dostali się do ładowni, była już opuszczona przez roboty, które najprawdopodobniej zostały zgniecione przez Sarlacca. Szukając odpowiedniej numeracji na kontenerze, Rorsarch wyjrzał przez bulaj i zamarł. Morski robak wynurzał się z dna, podnosząc cały statek na swoim cielsku. Oplótł ‘Borealis’ mackami i zaczął się nerwowo miotać z nim na plecach. Nagle jeden z żołnierzy krzyknął, że znalazł kontener. Oznaczenie, napisane wyblakłą farbą liczby 1899—6396, upewniły ich, że oto to czego szukali. Przetopili zamek i otworzyli go. W środku znajdowała się niewielka, kwadratowa skrzynka, przypięta do podłogi kontenera. Po jej otworzeniu, zauważyli wyposażoną w klawiaturę i kilkanaście cewek bombę. Już mieli ją zabrać, gdy statek zadrżał i poczuli, że się przemieszcza. Podbiegli do bulajów, i zauważyli oddalające się nabrzeże. Weszli natychmiast na górny pokład i zauważyli kilka robotów, strzelających do wszechobecnych macek. Zastrzelili zarówno macki jak i roboty i spojrzeli w dół. Statek przecinał lód, dzięki podwodnemu silnikowi marki Sarlacc, który zaczynał jęczeć. Kierowali się w stronę morza, ale po chwili zaczęli skręcać i ruszyli na Gdańsk. Robak zaczął wydawać z siebie coraz mocniejsze jęki, powodujące pękanie kadłuba i uszkodzenia wszystkiego co było szklane na statku. Bojąc się o wizjery masek, zeszli pod pokład i zabrali ze sobą bombę, oraz przymocowali do niej kawałki skrzynki, robiąc z nich prowizoryczne narty. Tymczasem statek sunął wciąż do przodu, łamiąc lód i przyprawiając Sarlacca o coraz większy ból, jak dało się wywnioskować z narastających jęków. Kiedy zbliżyli się do nabrzeża, ustały one a statek powoli zaczął wyhamowywać, jednak nie powstrzymało go to przed uderzeniem w pobliskie budynki i pokrywę śnieżną. Wbijając się na kilka metrów, zaczął się przechylać na lewą burtę po czym oparł się o jakąś solidniejszą konstrukcję i został już w takiej pozycji. Idąc wręcz po ścianie, Rorsarch z komandosami wyszli na dach jakiegoś bloku i obejrzeli to, co pozostało ze statku i Sarlacca. Mutant, długi na jakieś dziesięć metrów, a przynajmniej tyle wystawało z wody, leżał na nabrzeżu, ciężko dysząc i obficie krwawiąc na niebiesko z wyrwanych macek, które wciąż oplatały ‘Borealis’ i gigantycznego rozcięcia na grzbiecie, które zostało wykonane przez kil statku. Nie różnił się poza kolorem od swojego pobratymca w Pile, może rozmiarowo przewyższał lądową odmianę. Sam statek był porozrywany na górze, natomiast dół był lekko uszkodzony, ale nie na tyle, aby zatopić go podczas tej krótkiej przejażdżki. Wyciągnęli prowizoryczne sanie i ruszyli do Sopotu, przez który powinni dotrzeć do Gdyni. Miało to zająć im jakąś godzinę pieszej drogi. Dyskutując nad obecnością robotów na statku, rozpoczęli podróż, mając nadzieję, że starczy im energii w skafandrach. * Łączność z bazą nie mogła zostać nawiązana, z powodu szalejącej zamieci. Ciągnięcie sanek z bombą nie należało do najwygodniejszych zajęć przy tej pogodzie, ale nie było wyboru. Minęli już Sopot, z którego niewiele widzieli, gdyż był wyjątkowo zasypany śniegiem. Wiatr wiał prosto w ich maski, więc co chwila przecierali je -355- grubymi rękawicami, aby cokolwiek widzieć. Mieli wytrzymać w tych warunkach może jeszcze dwie godziny, zanim zasilanie kombinezonów się wyczerpie i zaczną błyskawicznie zamarzać. Kiedy dotarli do Gdyni, zauważyli pojedyncze sylwetki robotów, jednak omijali je bez przeszkód. Zatrzymali się i obserwowali w powoli milknącej zamieci dziwny pochód kilku robotów w pancerzach, niosących sporych rozmiarów kontener. Miały wybitnie nadludzką siłę, wypływającą z ich szkieletu, zapewne wzmacnianego egzoszkieletem. Dało się zauważyć jedynie oznaczenie numeryczne namalowane na boku, 4724. Androidy udały się z tajemniczym kontenerem na wschód, zabierając ze sobą resztę robotów, natomiast Rorsarch dotarł ze swoimi ludźmi do skuterów, które przetrwały w nienaruszonym stanie. Odpalili je i przymocowali do jednego z nich cenny ładunek, po czym odjechali na południe. Po drodze nawiązali łączność z bazą i donieśli o powodzeniu misji. Wypytali też o tajemniczy kontener i dostali odpowiedź, że w liście przewozowej figuruje jako ‘ładunek cybernetycznych kończyn humanoidalnych’. A więc w ten sposób roboty zdobywały części do konstrukcji. Sam ‘Borealis’ miał posiadać kilkadziesiąt takich kontenerów, co połączone z obrazem pustej ładowni, stanowiło przerażającą informację. Androidów musiało być coraz więcej, jednak jeden element konstrukcyjny nie znajdował się zapewne na statku. Do poprawnego działania potrzebny był ludzki mózg, a te nie znajdowały się w kontenerach tylko w ludzkich czaszkach. Skąd roboty brały takowe? Nikt dotychczas nie donosił o porwaniach czy napadach androidów, z drugiej strony cenzura Federacji mogła ukrywać takie wydarzenia. Kombinezon piszczeniem zakomunikował niski stan baterii, jednak temperatura wzrosła już do – 28°C i sam w sobie, bez ogrzewania, stanowił wystarczającą ochronę przed mrozem. Przypomniał sobie słowa gawędziarza, o części tego czego poszukuje. Roboty były na pewno ważnym elementem zagadki dr Steinmana i zapewne to odkrycie przybliży go do jego odnalezienia. Kiedy dojechali do Grudziądza, czekali na nich żołnierze Federacji, który natychmiast uwolnili ich z ocieplającej odzieży i zwrócili ich własną. Płaszcz, kapelusz, rękawice, gogle, chusta. Elementy odzieży, których Rorsarch niemal nigdy nie zdejmował. Skórzane elementy jego stroju i nakrycie głowy otrzymał kiedyś w krakowskim schronie, gogle zdobył jakiś czas po jego opuszczeniu a chusta z dość oryginalnym wzorem wpadła mu w ręce jeszcze przed Wojną, ale przypomniał sobie o niej, kiedy włożył rękę do spodni, w których wszedł do podziemnego schronienia, a które założył dzień przed wyruszeniem w Pustkowie. Z wielką radością przyodział się oraz odebrał swoja broń, oprócz karabinu snajperskiego, który zamienił na zdobyczny karabin laserowy. Kiedy się odziali, wsiedli do ciężarówek i spożywając posiłek, wyjechali z Grudziądza. W mieście zaraz zostali skierowani do koszar, gdzie czekał już na nich komendant. Pogratulował im sukcesu, po czym zaprosił Rorsarch do gabinetu. Nalał mu jakiejś przedwojennej nalewki i zaczął niespodziewaną rozmowę. — Musisz wiedzieć, że telepaci to nie legenda. Rzeczywiście pojawiają się od czasu do czasu na Pustkowiach i sieją niemałe spustoszenie. Stigmata Mortis to grupa ludzi, która szuka oznak ich aktywności i więzi ich w opuszczonych miejscach. Jako -356- Federacja spotkaliśmy się z jednym takim przypadkiem, przynajmniej tyle udokumentowano. Jeden psionik wymordował całą drużynę, rzucając nią po ścianach. Snajperzy byli bezskuteczni, jakimś cudem zakrzywiał tor pocisków, przez co mijały go w bezpiecznej odległości. Stygmaci, bo tak nazywa się członków Stigmata Mortis są uzbrojeni w prototypową broń laserową, którą jak widzę też posiadasz. Żaden telepata nie jest w stanie zakrzywić tego strumienia cząsteczek, przez co jest to idealna broń do polowań na nich. Jednak Stygmaci nie mordują psioników. Nie wiem dlaczego, ale pozostawiają ich na długotrwałe męki, przykutych do ścian, z metalowymi obręczami na głowach, skutecznie hamującymi ich zdolności. Nigdy nie udało się nam z nimi skontaktować, pomimo kilku prób. Jedyne co ustaliliśmy, to że ich emblematem jest trupia czaszka wkomponowana w koło zębate. Nie są oni wrogo nastawieni do innych ludzi, przynajmniej nigdy nie zaobserwowano ich w miejscach jakichkolwiek morderstw. Po prostu podróżują w grupach i chwytają telepatów. Ich nieuchwytność sprawia że stają się kolejną legendą, tak jak telepaci, jednak ostatnio zaobserwowano kilku ludzi z takimi emblematami na Świecących Pustkowiach. Powstają tam małe osady i czasem spotka się w jakiejś knajpie jednego z nich. Cokolwiek tam się dzieje, jest to związane z nimi. Dlatego, jeśli zamierzasz ich szukać, najlepiej zacząć tam. A póki co, Strażnicy bardzo chcieli się z tobą skontaktować. Jutro odjeżdża ciężarówka z żołnierzami do Radomia, więc będzie mogła cię zabrać ze sobą. Jesteśmy ci wdzięczni za pomoc i mam przyjemność poinformować ciebie, że kiedy po drodze do Strażników dotrzesz do Kutna, zostaniesz awansowany na majora wojsk Federacji, co być może pomoże ci w twojej misji. — Nawet nie wiedziałem, że jestem w waszym wojsku. – zauważył zmęczony Rorsarch. — Teraz już tak. Jeśli nie masz żadnych pytań, możesz iść. Rorsarch dopił koniak i wykończony dotarł do swojego bloku, gdzie natychmiast położył się spać. Wstał nad ranem, zjadł śniadanie, pożegnał się z Jerzym i wyruszył w podróż do Radomia. Zatrzymali się w Kutnie, gdzie otrzymał swój stopień wojskowy oraz zostawił wszczep, który znalazł w resztkach robota pod Toruniem oraz prototypową bombę. Jechali ciężarówką, słuchając jakiejś rozrywkowej muzyki na Czwartym Kanale, dojeżdżając do Radomia przed osiemnastą. Kilka kilometrów od celu radio umilkło i usłyszeli krótki komunikat. — Tu Radom, tu Radom. Czerwone zero, powtarzam czerwone zero. Do wszystkich jednostek militarnych w okolic, czerwone zero Radom, czerwone zero Radom. — Co to znaczy? – Rorsarch spytał kierowcę, który nagle przyspieszył. — Czerwone zero to kod alarmowy, na wypadek ataku wrogich sił na jakąkolwiek osadę. Cokolwiek to jest, Radom nie daje rady się obronić. Dojeżdżali już do celu, gdy z daleka dało się zauważyć dym a zaraz później usłyszeli strzały z przeróżnych broni. Rorsarch spojrzał przez lornetkę i zobaczył kilkaset robotów, ciężko opancerzonych i uzbrojonych, starających się zniszczyć mur. Ciężarówka dojechała do muru, kierowca ostro zakręcił i żołnierze momentalnie -357- wysypali się z paki, wbiegając przez otwartą bramę do miasta. Rorsarch, nie zwlekając, uczynił to samo. Jeszcze w ciężarówce zdążył usłyszeć kolejną historię, kolejny element układanki, który uzupełni jego obraz przeszłości kraju. -358- ROZDZIAŁ 19 Patryk ‘DUD’ Duda – „Nawałnica” Gdy otworzył oczy, znajdował się na skrzyżowaniu Grunwaldzkiej z Kościuszki. Siedział na ławce w środku małego skweru niedaleko wielkiego centrum handlowego. O tej godzinie miasto tętniło życiem. Rzeka samochodów przelewała się przed jego oczyma. Ogromne skupiska ludzi pokonywały ulice to w jedną to w drugą stronę. Słońce w zenicie zalewało cały skwer smażąc swoim żarem wszystkich, którzy nie schowali się w cieniu. Niewyróżniający się z tłumu szatyn siedzący na ławce, ubrany w czarny garniak kontemplował otoczenie. Ludzi i naturę. W szczególności naturę. Zieleń drzew i rosnącą trawę. Zdawało by się jakoby właśnie podziwianie flory sprawia mu największą radość. W pewnym momencie podszedł do niego jegomość w starym obszarpanym płaszczu, od którego smród niemytego mężczyzny dało się wyczuć z pięciu metrów. Prosił o jałmużnę. Elegant wstał, wyjął portfel i po chwili namysłu oddał go z całą zawartością żebrakowi. Sam oddalił się w stronę centrum handlowego. Nie przeszedł nawet połowy dystansu, gdy nagle po niebie rozległ się okropny hałas. Ciągłe wycie syreny, od którego wprost pękały bębenki w uszach. Wszyscy ludzie zatrzymali się patrząc po sobie, po niebie, ich wyraz twarzy wskazywał na to, że nikt nie wie co się dzieje. Sygnał trwał dalej, nie przestawał, był coraz głośniejszy. Nagle ponad wieżowcami miasta pojawił się samolot. Leciał na północ. Po chwili jedyne co dało się dostrzec to wielki błysk. Oślepiający błysk, który powalił wszystkich na ziemię. Później była już tylko śmierć, a towarzyszył jej przeraźliwy wrzask kilkuset umierających osób... Robert obudził się z wrzaskiem. Kolejny pieprzony koszmar. Miewał je, odkąd jego ojciec opowiedział mu o tym jak wyglądała zagłada ludzkości. Choć sam jej nie widział, zawsze wracała do niego w snach. Ostatnio coraz częściej. W dniu rozbłysku, Robert miał kilka lat. Jego rodzice złapali ostatnie miejsca w schronie przeciwatomowym. Jedno za co był im wdzięczny. Gdyby jego starzy olali sprawę tak jak większość społeczeństwa, podzieliłby jego los. Co prawda matka i ojciec Roberta nie żyli od kilku lat, on kontynuował ich misje. Został lekarzem czy tam jak kto woli sanitariuszem. Wszystkiego uczył się wyłącznie od rodziców. Fachu, sztuki przetrwania i historii. Zlany potem po ciężkiej nocy, rozpiął śpiwór, ubrał się i wyszedł z namiotu. Słońce już było dość wysoko na niebie. W obozie ruch także był dość spory. Gdy tylko wyszedł z namiotu, zdążył się ledwie przeciągnąć. W jego stronę leciała konserwa. Gdyby nie w miarę dobry refleks oberwałby w głowę. — Tomek, kurwa, ile razy Cię prosiłem?! — Oj, Rob, daj spokój. Musimy być czujni 24 na dobę. Pamiętasz co mówił szef? Nie wiadomo co albo kto wyłazi z tych ruin i musimy się pilnować. Ale spokojnie, podobno dziś ruszamy. Ty idziesz z nami. Słyszałem twój wrzask. Znowu ten koszmar? -359- — Taaa, już mam tego dość. — A kiedy spełnisz moją prośbę i opowiesz mi jak wyglądał świat przed wybuchem? — Wolałbym o tym nie mówić, nie teraz, naprawdę, ale obiecuję, że kiedyś na pewno ok? A i dzięki za żarcie. – Nie czekając na odpowiedź Robert obrócił się na pięcie i zniknął w swoim namiocie. Ostatnio usłyszał plotkę, że kończy się żarcie. Więc spokojnie i powoli delektował się konserwą Paprykarza Szczecińskiego a także rozmyślał nad tym co dowiedział się od Tomka. Z tego co opowiadali mu rodzice, kilka tygodni po wybuchu ludzie zaczynali wychodzić ze schronów. Przeważnie większość szła za jakimś charyzmatycznym liderem. Teraz żyją w obozach takich jak ten, w małych osadach albo w ruinach. Wielu się zmieniło i wiodą teraz życie pieprzonych bandziorów. Uzbrojonych i niebezpiecznych. Niestety po wojnie padły wszystkie środki jakiejkolwiek łączności więc nie wiadomo co się dzieje w innych miastach i państwach. Ostatnio strażnicy z obozu zatłukli jakiś gówniarzy z dawnej Gdyni, którzy jakimś cudem znaleźli się pod naszym obozowiskiem i nie przejawiali pokojowych nastrojów. No i pozostawał jeszcze problem popromiennych. Z nimi zawsze będzie chyba kiepsko. Agresywni, mięsożerni, co najgorsze – jedzą ludzi. Dobrze, że jedna kula między oczy wystarczy żeby ich uspokoić. Podobnie przerypana okazała się kwestia starego świata przed rozbłyskiem. Ludzie tęsknią do tych czasów. Tęsknią za tym, co stracili. Dlatego właśnie panuje niepisana zasada. Nikt nie rozmawia o tym głośno. Tylko psuje morale. A morale to coś, czego wszyscy potrzebują równie bardzo jak jedzenia, picia i amunicji. W połowie konserwy Robert usłyszał głośne „ODPRAWA!”. Nie pozostawało mu nic innego jak dokończyć później. Szef wzywał, a jego rozkazów nie lekceważył żaden mądry człowiek. W największym namiocie, ochrzczonym na „sztabowy”, siedziała już prawie całą siła zbrojna tego obozu. Na środku tego wszystkiego stał wysoki i dość barczysty, łysy mężczyzna. Stare, wojskowe ubranie rodem z poligonu pasowało do jego i jego charakteru, choć podobno nigdy żołnierzem nie był. Szef. Tak kazał na siebie mówić. — ...dobra. Dzielimy się na 5 grup. 2 uderzeniowe, 2 ciężkiego wsparcia . Ostatnia to będą medycy i pomoc techniczna. Jedziemy do tych pieprzonych ruin i po pierwsze zabijamy każdego pieprzonego popromiennego, jakiego zobaczymy. Ktokolwiek tam siedzi i okaże wrogie zamiary, kula w łeb. A i pamiętajcie, te ruiny to jakaś stara szkoła czy coś w ten deseń. Po wygranej bitce będziemy plądrować ten budynek. Szukamy książek, leków, zawartości apteczek i wszelkiego możliwego oręża i czegokolwiek co może okazać się przydatne. Choć miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Amunicji coraz mniej. A teraz rozejść się. Zbiórka punkt południe przy samochodach. – Szef kończył zdanie wychodząc z namiotu „sztabowego”. I tak to się wszystko zaczęło. Wielkie ruiny starej szkoły znajdowało się na skraju miasta zaraz przy lesie. Kilkanaście kilometrów od obozu. Zwiadowcy mówili o zmutowanych zwierzętach, ludziach, brutalnych i zwierzęcych złodziejach czy innych brudasach żerujących na innych. Jedno było pewne cokolwiek tam siedziało, zbliżało -360- się coraz bliżej do obozu. Cokolwiek tam siedziało, zabijało a ciała zamordowanych zapadały się pod ziemie. Ruszyli punktualnie w południe. Szef uwielbiał jak wszystko idzie zgodnie z jego planem. Pięć ciężkich terenowych samochodów ruszyło przez las zostawiając za sobą dom. Jechali w zgliszcza dawnego miasta o zapomnianej przez nich samych nazwie. Dwa wojskowe pordzewiałe Hummery, dwie Navary i jeden Grand Cherokee zatrzymały się na skraju lasu. Już tutaj widać było pierwsze ruiny, pozostałości po małych domkach. Pojedyncze ściany, niekiedy z odpadającym tynkiem. Zostawili konwój z uzbrojonymi kierowcami i wszystkie drużyny ruszyły zgodnie z planem. Pierwszy ruszył oddział dowodzony przez szefa. Robert nie widział co się dzieje dalej, ponieważ jego ekipa poszła za innymi. Uzbrojeni w zniszczone Beryle, pistolety maszynowe i pomniejsze pukawki pamiętające czasy roku 2011, ubrani jak amatorzy militariów niepotrafiący dobrać odpowiednio strojów. Nieznający podstaw taktyki wojskowej. Oddziały szturmowe, kurwa jego mać, a ja jestem baletnica, tylko taka myśl przychodziła Robowi do głowy, gdy widział ten cały oddział. Ale zmierzali w stronę ruin. Wszystko według planu. Niestety nie mogło być zbyt pięknie. W połowie drogi usłyszeli strzały, wrzaski i inne niezidentyfikowane odgłosy. Musieli przyspieszyć. Gdy dotarli na miejsce panowała tam istna jatka. Krew, flaki, kurz i wrzaski umierających. I to było to co Rob umiał robić najlepiej. Wyjął swój niezbędnik medyczny, a w drugiej dłoni trzymał naładowany pistolet. Rozejrzał się szybko po polu bitwy i ruszył do pierwszego rannego. Był to Bart. Leżał za jakimiś beczkami z kulą centralnie w obojczyku. Darł się okropnie. Rob zdzielił go w twarz po czym zaaplikował morfinę. Dalej poszło z górki. Gdy załatwił sprawę poleciał do następnego i kolejnego i jeszcze innego. Gdy biegł do konającego dowódcy drugiej grupy uderzeniowej ten wkładał sobie pistolet do ust. Robert szybko wyszarpnął go swojemu kamratowi, po czym coś zwaliło go z nóg. Instynktownie odwrócił się na plecy i strzelił zdobytym przed chwilą pistoletem. Trafił w zbliżającą się do niego dłoń. Dłoń obrzydliwie śmierdzącego, pokrytego licznymi brodawkami i bliznami, monstrualnego popromiennego. Gdy monstrum cofnęło się Rob nie tracił czasu i walił w niego ołowiem jedna kula za drugą przy akompaniamencie swojego własnego krzyku pełnego nienawiści. W końcu, gdy bydle padło, sanitariusz zabrał się do roboty. Odrzucił zdobyczny pistolet i zabrał się do roboty. Po chwili usłyszał wrzask Szefa „ODWRÓT!”. Dźwignął rannego na plecy i ruszył w kierunku ewakuacji swoich towarzyszy. Jednak coś było szybsze od niego. Poczuł zaciskający się wokół jego kostki chwyt. Ostatnie co widział to swojego kumpla Tomka, którego powala jakieś bydlę i innych, którzy wycofując się, strzelają pojedynczymi pociskami do wroga. Później nie widział już nic... Znowu siedział na ławce. Tym razem w podartym mundurze polowym armii amerykańskiej, w którym ruszał na misję. Park był ten sam, co ostatnio. Okolica się za to diametralnie zmieniła. Wszędzie walał się gruz. Ulice zawalone były pustymi wrakami samochodów bez szyb. W niektórych można było dojrzeć szkielety tych co nie zdążyli z nich uciec. Mężczyzna wstał z ławki. Tutaj nie było czego podziwić. Zieleń -361- opuściła to miejsce wraz z innymi miłymi aspektami życia oraz wartościami, którymi kierowali się ludzie. Poszedł w stronę starego centrum handlowego. Szkielet budynku pozostał nietknięty. Gdy wszedł do środka jego oczom ukazało się coś potwornego. Na dawnym parterze, do którego zjechać można było ruchomymi schodami, leżało mnóstwo ciał. Zmutowanych, powykręcanych abominacji przypominające zwierzęta niż ludzi, którymi kiedyś byli. Popromienni. Najgorsze obrzydzenie wzbudzał fakt że były to ich samice. A on znajdował się w ich wylęgarni. Wylęgarni popromiennych mutantów... Gdy obudził się, siedział pod ścianą ze związanymi u góry rękami, przymocowanymi do czegoś. Cały sprzęt poszedł w pizdu. Miał na sobie tylko spodnie i buty. W pomieszczeniu, w którym przebywał było cholernie zimno. Gdy rozejrzał się, zobaczył, że nie jest sam. Widział tu Tomka, dowódcę, którego dźwigał na plecach w czasie jatki i paru innych chłopaków z obozu. Wszyscy skrępowani i nieprzytomni. Nie zdążył się porządnie rozeznać w sytuacji, gdy drzwi od pomieszczenia otworzyły się a do środka weszła postać w kombinezonie przeciwchemicznym i masce przeciwgazowej. Towarzyszyło mu dwóch uzbrojonych drągali. Również w maskach. Jegomość wskazał palcem na jednego z pojmanych, po czym jego goryle posłusznie zdjęli okowy i wyprowadzili więźnia z pomieszczenia. Nie minęło kilka minut, gdy w zimnej celi Robert usłyszał wrzask, któremu akompaniował niski śmiech a po sekundzie dwa strzały. Prawdopodobnie pistolet. Dranie, zrobili sobie z niego cyrk, po czym go zajebali, tak po prostu. Tomek zaczął dochodzić do siebie. — Co jest, kurwa, gdzie ja jestem?! Po... – praktycznie zaczął wrzeszczeć, ale Robert w porę przerwał mu syknięciem. — Zamknij mordę! – szepnął Rob – Nie wiem, co jest tutaj grane, ale jak czegoś nie wykombinujemy to zrobią z nas kaszankę. Mocno cię związali? — Dość, nie czuję palców... kurwa... za mocno ścisnęli, mam dłonie do amputacji... kurwa ... – mamrotał. Nie panikuj, nie panikuj spokojnie. Próbował się uspokoić w myślach Rob. — Hej, Rob – zaczął szeptem Tomek – pamiętasz jak mi obiecałeś opowiedzieć o Twoich snach? Proszę zrób to . — Nie ma mowy, musimy zachować trzeźwość umysłu. Nie możemy sobie pozwolić na bujanie w obłokach, nie teraz! Ledwie skończył mówić i do pomieszczenia znowu wkroczył komitet powitalny. Gdy tylko jegomość w płaszczu zobaczył przytomnych chłopaków wskazał na nich. Jego drągale błyskawicznie zajęli się Tomem i Robem. Gdy któryś z nich tylko zaczął coś mówić obrywał porządnie w twarz. Ciągnęli ich po jakiś korytarzach. Obślizgłych i brudnych. Mijali różne pomieszczenia. Czasami Robertowi udało się podejrzeć co nieco. Tutaj był arsenał z giwerami, tutaj jakieś sypialnie, a tam jakieś aparatury. Po krótkim spacerze znaleźli się na otwartej przestrzeni. W ruinach. Robert poznał od razu zgliszcza ze swojego snu. Była tylko jedna subtelna różnica. Wszyscy popromienni znajdowali się za ogrodzeniem, tuż u jego stóp. Ogrodzenie było pod napięciem. Gdy -362- chłopak rozejrzał się wkoło zobaczył że wygląda tutaj trochę jak w koloseum. Na podwyższeniu na którym się znajdowali było coś na wzór ławek, na których zasiadali jacyś ludzie. Całkiem sporo ludzi. Uzbrojonych, starszych, młodszych, nawet małe dzieci. Wszyscy ubrani jak dawni cywile, tyle że trochę obszarpani i strasznie brudni. Gdy tylko pojawili się na podwyższeniu mutanci zaczęli skandować: „CHCEMY KRWI”. Brzmiało to o tyle strasznie, że u ich stóp kłębiły się te pieprzone poczwary. W ich oczach widać było dwie rzeczy. Żądzę mordu i głód. Pierwszy poleciał Tomek, Nagle i bez ostrzeżenia. Gdy został wypchnięty zdążył podnieść się na klęczki i wydać z siebie potworny pisk. Szybko ucichł gdy jeden z oprawców zębami wgryzł mu się w gardło a po chwili odgryzł całą głowę uciekając do konta ze zdobyczą. Reszta bestii zrobiła to samo ze swoją zdobyczą. Wtem na trybunach podniósł się dziki ryk i śmiech. — Widzisz, chłopcze – zaczął jegomość w kombinezonie – tak kończą takie nędzne ludziki jak Ty i twoi nędzni koleżkowie. Tak kończą łajzy, które nie chcą się nam podporządkować. Woleliście bawić się w jebanych skautów w lesie to my zrobiliśmy z was jedzenie dla naszych pupilków. OOO tak, to nasze dzieło. Opanowaliśmy sztukę kontrolowania tych kreatur. Nie jest to takie trudne jak na początku się zdawało. A teraz bądź tak uprzejmy i wykaż tam na dole trochę więcej determinacji do życia niż ten twój pizdusiowaty kolega. Niestety Robert nie zdążył już nic zrobić, bo drągal, który trzymał go za włosy w tej właśnie chwili zepchnął go prosto w siedlisko popromiennych. Gdy Rob rozpłaszczył się na ziemi błyskawicznie się podniósł, i rzucił się na podłużny kawałek gruzu. Nie wiedział nawet po co to robi. Ujął go w dłoń niczym pałkę baseballową i przygotował się. Na jego szczęście popromienni byli zajęci jedzeniem jego kolegi ale powoli zaczęli pojawiać się nowi, głodni. Wychodzili ze swej czeluści, gdzieś z piwnic czy cholera wie, czego. Pierwszy skoczył z czterech łap niczym pies rzucający się na oprawcę. Prosto do szyi. Robert machnął na oślep. Uderzył prosto w łeb kreatury. Drugi i trzeci atak także udało mu się odeprzeć, lecz nagle poczuł za plecami litą ścianę. Z rozpaczą w oczach cisnął kawałkiem gruzu w następnego i zaraz po tym rzucił się z gołymi rękami na jedną z kreatur. W tle słyszał wrzaski i dopingi ludzi na trybunach. Nagle skandowania i powszechna radość przerodziła się we wrzask i panikę. Ale tego Robert już nie widział i nie słyszał. Nie było mu dane zobaczyć uzbrojonych helikopterów prujących w strażników i innych ludzi. Ubranych na czarno żołnierzy z bronią maszynową którzy wkraczają do ruin. Kul, które zaczęły zabijać popromiennych. Robert zemdlał, kiedy jeden z nich wyrywał mu ramię ze stawu. Ból był tak okropny, że nie wytrzymał. Zawiódł przyjaciela, siebie i swoich rodziców. Ale teraz nic się już nie liczyło... -363- ROZDZIAŁ 20 Bartosz ‘Rorsarch’ Boroński – „Nowa Era, część 1” Kiedy przybyli, walka już dogasała. Ludzie w popłochu uciekali z północnej części miasta, do której zmierzał Rorsarch razem z nowo przybyłymi posiłkami Federacji. Jeszcze w ciężarówce, przez lornetkę wypatrzył, że w ataku bierze udział mała ilość silnie opancerzonych androidów, jednak te zwykłe pojawiły się w sporych ilościach, co w połączeniu z ich opornością na broń palną musiało dać im sporą przewagę. Roboty były zainteresowane porywaniem żywych ludzi a kiedy kogoś pochwyciły, wycofywały się na Pustkowie, osłaniane przez towarzyszy. Obecnie w mieście znajdowało się już tylko kilkanaście z nich, usiłujących pochwycić jakiś ludzi i uciec w Pustkowie. Nieliczni Pancerniacy, uzbrojeni w skuteczną broń energetyczną, wystrzeliwali niedobitki i usiłowali ścigać roboty z porwanymi ludźmi, jednak te rozeszły się już w różne strony i każda taka akcja była już bezcelowa. Rorsarch zdążył postrzelić kilka androidów przy pomocy swojego nowego karabinu, jednak przybył za późno. Zniszczyli bądź uszkodzili może setkę robotów, w tym ledwo dwa ciężko opancerzone, blisko dwa razy tyle uciekło w nieznanym kierunku, porywając mieszkańców miasta i rannych żołdaków. Niesprawne androidy neutralizowano z daleka, gdyż pomimo utraty kończyn dolnych bądź jednej górnej, wciąż strzelały z dołączonej broni. Pomagając w ich dobijaniu, Rorsarch zauważył sporej wielkości wyrwę w murze, którą musieli dostać się napastnicy. Dochodził wieczór, kiedy miasto było już oczyszczone, przyniesiono wieżyczki automatyczne, mało skuteczne w walce z takim przeciwnikiem, ale nie tylko androidy pojawiały się nocą na Pustkowiu. Nocne mutanty, niespotykane niemal na Mroźnych Pustkowiach, uznawane za legendy, ostatnio miały się pojawić na terenach Federacji. Rorsarch udał się do okazalszego niż ostatnio biura szeryfa, aby dowiedzieć się po co go wezwano. Minął po drodze swoje dawne a zarazem zapewne przyszłe miejsce zamieszkania, hotel z kasynem, który rozrósł się nieco, oraz fabrykę amunicji, niemal nieprzerwanie produkującą amunicję dla wojska. Wszedł do biura, gdzie czekał już na niego formalny przywódca miasta i frakcji Strażników. Szeryf uściskał go, nalał jakiegoś napoju trzymanego pod biurkiem i zaczął rozmowę. — Nawet nie wiesz jak się cieszę, że wróciłeś. Nie było cię gdzieś dwa miesiące i się sporo pozmieniało. Zacznę opowiadać o tym, co się stało od momentu powstania Federacji. W sumie cała ta organizacja to dość luźne połączenie, ale korzystne dla każdego z miast. Pancerniacy stanowią trzon sił wojskowych oraz dowództwa militarnego, natomiast za resztę odpowiada Senat. — Senat? Organizujecie się na wzór przedwojennej Polski? – spytał zdziwiony Rorsarch. — Trochę podobnie to wygląda. Senat składa się z sześciu miejsc, po jednym na każdy kanton. Mamy sześć takich głównych jednostek organizacyjnych, właściwie są to największe miasta i okoliczne osady. Trzymaj tę broszurę, bo nie ma sensu żebym o -364- tym opowiadał. – podał Rorsarchowi czarnobiałą ulotkę informacyjną, którą chyba widział w Toruniu, ale nie był tego pewien. Wtedy się nie zapoznał z jej treścią, teraz zapewne to zrobi. – Jeśli chodzi o Radom, to rozwijaliśmy się spokojnie, aż do stycznia. Wtedy mała osada na północ stąd, Osowo, skąd braliśmy nasze zwierzęta pociągowe, jednego dnia została opróżniona z mieszkańców a zabudowa zdemolowana. Wzmocniliśmy obronę i rozpuściliśmy patrole, jednak nic nie znaleźliśmy. Po miesiącu kolejna osada na północy, Rowdy, również opustoszała w ciągu kilku chwil. Nieliczni naoczni świadkowie, donosili o rasie agresywnych humanoidalnych robotów, jednak Senat postanowił trzymać w tajemnicy te relacje. Ale teraz tego nie ukryją, zbyt wielu ludzi zniknęło. Nasi zwiadowcy nie mogli trafić na ślady tych androidów, gdyż podróżują one nieprzerwanie i człowiek nie jest w stanie ich dogonić. Nie wiemy też, po co im ludzie, biorą tylko żywych, martwych zostawiają w spokoju. Wojsko co prawda umacniało mniejsze wioski albo wysiedlało kilkunastoosobowe osady, jednak teraz doszło do ataku na większą skalę i jesteśmy pewni, że to roboty. O ile przedtem podejrzenia padały na radykalne odłamy ewadamizmu, religii zdobywającej coraz większe rzesze wyznawców, tak teraz wiemy z kim walczymy. Wezwaliśmy ciebie z innego powodu, mianowicie dzięki uruchomieniu radia udało się nam nawiązać łączność ze schronem w Kielcach. Nie otwierali wrót od czasu Wojny i organizujemy akcję ich przeniesienia. Ciebie bardzo interesują schrony, dlatego ta informacja wydała mi się ważna, aby ją tobie przekazać. Radiowe zebranie Senatu odbędzie się jutro, wtedy podejmiemy ostateczne decyzje co do ich losu oraz co do wojny z androidami. Poza tym w okolicy jest sporo rzeczy do załatwienia, od tajemniczych świateł i spadających gwiazd w Arkam po tropienie nocnych mutantów. Jest jeszcze rządowa robota. Dłuższe przemówienie Szeryfa przerwał jakiś żołnierz, który z impetem otworzył drzwi. — Proszę natychmiast włączyć radio, Kanał Pierwszy! – wykrzyczał zmęczony człowiek. Szeryf podszedł do odbiornika stojącego na szafie i włączył go, po czym przestawił na zastrzeżone pasmo. Przez trzaski i huk strzałów dało się usłyszeć komunikaty alarmowe. — Czerwone zero Łódź, powtarzam Czerwone zero Łódź. Jakieś roboty atakują miasto. Za dwie minuty zamykamy Schron Numer Dziesięć. — Czerwone zero Kutno, powtarzam Czerwone zero Kutno. Agresja inteligentnej rasy maszyn. Rzucane chaotycznie komunikaty świadczyło, o szeroko zakrojonej agresji androidów, które jak się okazało po kilku minutach, również porywały ludzi i uchodziły z nimi na Pustkowie. Bitwy trwały krótko, roboty błyskawicznie atakowały i odchodziły, osłaniane przez swoich mechanicznych pobratymców. Koło godziny dwudziestej trzeciej umilkły komunikaty ostrzegawcze, natomiast uruchomiono Kanał Drugi, gdzie odbywały się publiczne narady Senatu. Sesja nadzwyczajna nie wniosła zbyt wiele do wiedzy o robotach, wiedziano tylko że przybywają ze Świecących Pustkowi i porywają -365- żywych ludzi. Liczne pościgi nic nie przyniosły, roboty kroczyły przez napromieniowane tereny, gdzie ludzka stopa natychmiast przyozdabia się dodatkową parą palców. Dokądkolwiek zmierzały, nie mogło to być daleko, skoro porywali żywych ludzi. Kilka robotów zostało unieruchomionych i zaczęto już ich badania, wydano tylko ogólne ostrzeżenia dotyczące pozostawania w miastach oraz Pancerniacy zobowiązali się do dostarczenia większej ilości broni energetycznej, jedynego skutecznego środka przeciw Terminatorom, bo tak określono tę mechanoidalną rasę. W tajnej sesji Senatu, przedstawiono raporty z użycia prototypów broni elektromagnetycznej, skonstruowanej jednak od zera a nie na podstawie dostarczonego prototypu. Była skuteczna jedynie na bardzo małym obszarze, jednak potrafiła unieruchomić robota na dłuższy czas, dzięki czemu rozpoczęły się już sekcje pochwyconych osobników. Terminatorów uznano za odrębną rasę, nastawioną agresywnie do ludzkości i wyznaczono sporą nagrodę za znalezienie ich siedziby. Nad ranem zakończono obrady i zmęczony Rorsarch udał się do hotelu, gdzie o dziwo jego pokój był nietknięty. Wstał późnym popołudniem i zszedł coś zjeść i dowiedzieć się o sytuacji w okolicy. Za kontuarem stał Kamil, ucieszony widokiem starego druha. Podał mu obiad, polał własną wódką i zaczął rozmawiać. — Rorsarch, człowieku, jakie to my legendy o tobie słyszeliśmy. Podobno żeś sam rozwalił jakiegoś wielgachnego robala w Pile, wysadził pociski nuklearne razem ze Szwabami i uciekł stamtąd na piechotę! — Gdybym zrobił chodź połowę z tego, już bym nie żył. – zaśmiał się Rorsarch. – Może i jest w tym ziarno prawdy, ale nieważne. Co poza wczorajszymi wydarzeniami się działo tutaj ostatnio? — Ano w Arkam gdzieś z tydzień temu spadła latająca gwiazda do pobliskiego lasu, a potem widzieli kolejne. Ludzie się boją tam chodzić, bo wierzą, że to satelity Nadzorców lądują. — Co i kogo? – spytał zdumiony Rorsarch. — A, świeża sprawa. Zaraz po tym, jak wyruszyłeś do Poznania, pojawił się jakiś koleś, zwał się Oświeconym i założył praktycznie nową religię, która rozpleniła się po okolicy a i we Wrocławiu już chyba jest. Głosi, że po Wojnie ludzkość oczyściła się i weszła na wyższy poziom duchowy, przez co jacyś kosmici, którzy władali nami przez tysiąclecia już nie są w stanie sprawować kontroli nad nami. Nazywa ich Nadzorcami i mają to być jakieś gadziopodobne stwory, które transmorfują się w ludzi. Ponoć jakaś inna rasa walczyła z nimi, jacyś ludziopodobni, żeby nas nie niewolili, ale po tym, jak żeśmy się sami wytłukli, to nie mieli się z nimi o co bić. Teraz ci cali Nadzorcy niby się dowiedzieli, że przeżyliśmy i starają się znów nas zniewolić. Ja tego nie kupuję, ale inni ludzie jakoś to łyknęli. Nie znam dobrze kulisów tej religii, ale w Arkam mają jakąś główną świątynię, może tam się czegoś dowiesz. Z tego co mi wiadomo, jesteś dla nich hmm bardzo ważny. Właściwie jesteś obiektem kultu. Po tym jak pokonałeś tego robala w Pile, Oświecony ogłosił, że pokonałeś jakiegoś podziemnego boga, Yogg–Sarona czy jakoś tak. Ten bóg miał planować eksterminację rasy ludzkiej i tak dalej. Rorsarch roześmiał się. -366- — Dobrze że nie wiedzą, że pokonałem też Yogg–Morzanina, jego brata władającego morzami i oceanami. Nie mam pojęcia, czym jest Sarlacc, ale to najwyraźniej ekstremalnie rzadkie stworzenie. Przyczyniłem się do śmierci dwóch, ale przypisywanie mi jakiejś heroicznej walki z nimi jest bezpodstawne. — Ogółem ewadamizm, bo tak ochrzczono tę religię, jest bardzo rozbudowany i staje się popularny. Ale pojawił się też pewien odłam, deusmanizm, który twierdzi, że nie doszło jeszcze do Oczyszczenia i osiągnąć je można jedynie poprzez pozbycie się fizycznej powłoki. Innymi słowy, nie pytając nikogo o zgodę, czy chce wzbić się na kolejny poziom świadomości, porywają ludzi i rytualnie mordują. W Lubuskiem był podobny kult, ale tam czcili demony z chrześcijańskiej mitologii. Federacja chyba wyznaczyła nagrodę, za zabicie ich przywódcy. Musiałbyś się dowiedzieć czegoś więcej. Poza tym, to nic ciekawego się nie dzieje, pomijając roboty. — Gdzie leży Arkam? — Na południe stąd, niecały dzień drogi. Trafisz bez trudu. Teraz takie wioseczki wyrastają jak grzyby po deszczu, ludzie wychodzą z przeróżnych piwnic i domowych schronów, gdzie siedzieli po parę lat i szukają, gdzie się tu podziać. — No nic, musiałbym się tam udać, zbadać sprawę tych tajemniczych sond. Gdyby Szeryf mnie szukał, powiedz mu, gdzie jestem. Wrócę za parę dni. — Nie ma sprawy, powodzenia. – Kamil pożegnał Rorsarcha, który wychodząc, sięgając po ulotkę o Federacji. CZYM JEST FEDERACJA POLSKA? Federacja Polska jest tworem państwowym, ochraniającym ludność na terenie Polskich Pustkowi. Składa się z sześciu kantonów i obejmuje swoim zasięgiem środkową Polskę. Gwarantuje równość, tolerancję i wolność wyznania na swoim terytorium. Każdy zamieszkujący na jej terenie jest automatycznie jej obywatelem. PODZIAŁ ADMINISTRACYJNY Federacja składa się z sześciu kantonów, każdy posiada stolicę z własnym sejmikiem. Kanton Kutno to siedziba dowództwa sił zbrojnych, uformowanych przez Pancerniaków. W jego skład wchodzi schron w Kutnie oraz okoliczna wioska – Mgielno. Podział głosów w sejmiku: 10–Kutno 2–Mgielno. Kanton Toruń to ostatni przystanek cywilizacyjny przed Mroźnym Pustkowiem. Zawiera doskonałą infrastrukturę ogrzewającą oraz posiada największą w Federacji farmę hydroponiczną. Jedynie Toruń wchodzi w skład tego kantonu. Po tragicznej eksplozji trujących gazów w Bydgoszczy, to miasto jest niezdatne do zamieszkania. Sejmik istnieje, jednak jest monoosadowy. Kanton Poznań to największy fragment Federacji. Poznań, szarpany niegdyś przez wojnę gangów, dziś jest wspaniałym miejscem do zamieszkania, a wszystko dzięki doskonałej polityce grupy rządzącej i doskonale rozwijającej się gospodarce. Dzięki odpowiedniemu wyposażeniu i profesjonalnym siłom zbrojnym Poznań jest dziś jednym z bezpieczniejszych miast Federacji. Kalisz, drugie dawne duże miasto, jest powoli zasiedlany i być może w przyszłości ten kanton zostanie podzielony. Poza Poznaniem i Kaliszem w skład tego kantonu wchodzi Nowe Miasto, Borkowo i -367- Żużlewnia. Planuje się ekspansję na zachód, aż po Gorzów Wielkopolski. Podział głosów w sejmiku: 4–Poznań 3–Nowe Miasto 2–Kalisz 2–Borkowo 1–Żużlewnia. Kanton Wrocław to najbardziej zaludniona część Pustkowi. Właściwie to zamieszkana. Poza Wrocławiem znajduje się tutaj największa społeczność Zieloniaków, Autonomia Legnicy. Założona nieco przed zniszczeniem Wrocławia przez zbrodnicze siły niemieckie, nawiązała stosunki dyplomatyczne z Federacją i wstąpiła do niej jako fragment kantonu. Podział głosów w sejmiku: 6–Wrocław 6–Autonomia Legnicy. Kanton Łódź jest sercem systemu komunikacyjnego. Umieszczona tutaj rozgłośnia Radia Pustkowi, nadaje w czterech kanałach, w tym dwóch cywilnych, na obszar całej Federacji. Mniejsze osady to Złotowo i Górzewo. Podział głosów w sejmiku: 8–Łódź 2–Złotowo 2–Górzewo. Kanton Radom to granica Federacji z barbarzyńskimi terenami Świecących Pustkowi. Utrzymuje słabe kontakty z największą osadą tamtych okolic, Rzeszowem, jednak nie jest to więź przyjaźni. Pobliskie osady to Puławy, Starachowice i Arkam. Osady takie jak Rowdy i Osowo zostały opuszczone z powodu niekorzystnych warunków. Podział głosów w sejmiku: 4–Radom 3–Arkam 3–Starachowice 2–Puławy. ADMINISTRACJA PAŃSTWOWA Sejmiki kantonowe decydują o ważnych sprawach dla tych okolic, skupiając przedstawicieli największych osad. Przywódca każdego kantonu jest równocześnie członkiem sześcioosobowego Senatu, najwyższego organu państwowego. Decyduje on na comiesięcznych radiowych konferencjach o sprawach bieżących natomiast raz do roku odbywa się walne zgromadzenie w Kutnie. Jawną część obrad można odsłuchać na Kanale Drugim Radia Pustkowi KONTAKT Z OBYWATELAMI Służby Informacyjne Federacji Polskiej zarządzają czterema kanałami radiowymi, w tym dwoma do użytku cywilnego. Drugi Kanał nadaje obrady Senatu natomiast Czwarty to kanał informacyjny, nadający informacje z regionu i kraju. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby skontaktować się z lokalnymi przedstawicielami Federacji w twoim kantonie. JAK DOŁĄCZYĆ Jesteś przywódcą jakiejś społeczności i chcesz przyłączyć się do Federacji? Jeśli twoja wioska leży w granicy któregoś z kantonów, bezzwłocznie udaj się do jego stolicy. Jeśli natomiast twoja miejscowość leży poza granicami naszego organu państwowego, również zgłoś się do stolicy kantonu, tyle że najbliższego. Twój wniosek o dołączenie do naszego wspaniałego państwa zostanie rozpatrzony na najbliższym posiedzeniu radiowym Senatu. JAK WSTĄPIĆ DO ARMII Chcesz bronić Federacji, która chroni twoją rodzinę? Naziści, barbarzyńskie ludy, mutanci, Rosjanie, oni wszyscy chcą zniszczyć nasz uporządkowany świat! Możesz temu zapobiec, wstępując do armii Federacji! Zgłoś się już teraz do najbliższych koszar w twoim kantonie. -368- Arkam leżało niedaleko Radomia, było jedną z tych osad, które powstały po tym jak ludzie zaczęli wyłazić z piwnic i domowych schronów, gdzie jakimś cudem przetrwali atomową zawieruchę. Zbierali się w grupki i osiadali w jakiś korzystnych miejscach, gdzie egzystowali komunikując się z większymi miastami. Budowali szałasy albo adaptowali ocalałe budynki, rozwijali prymitywne rolnictwo albo hodowali zwierzęta. Jednak do Arkam przybył Oświecony, gdzie dał podwaliny nowej religii – ewadamizmowi. Już z daleka było widać spory budynek katedry, gdzie mieściła się siedziba Oświeconego. Samo przybycie Rorsarcha do osady wzbudziło wielkie poruszenie, zaraz zaprowadzono go do duchowego przywódcy. Katedra w środku ozdobiona była przeróżnymi malowidłami, kilka z nich przedstawiało postać w płaszczu i masce ze znajomą plamą, walczącą z Sarlacciem, kolejne ukazywały dziwne istoty walczące między sobą. Dwunożne, choć przypominały bardziej jaszczurki, wyglądały na istoty na wysokim stopniu rozwoju. Malowideł było więcej, jednak nie było czasu ich oglądać. Doprowadzono go przed wielkie, dębowe drzwi, które otworzyły się, skrzypiąc nieziemsko i ukazując Oświeconego we własnej osobie. Ubrany w jakieś ceremonialne, kremowe szaty, pisał coś w jakiejś książce, gdy spostrzegł gościa. Pozwolił mu wejść po czym wrota się zamknęły. — Witaj światłości Kuy’Leh, Proroku Pustkowi, Opoko Wieczności. Wybacz skromność naszej świątyni, aleśmy nie wiedzieli o twoim rychłym przybyciu. — Erm – Rorsarch zdumiony swoimi tytułami, zaniemówił na chwilę. – witaj, Oświecony. Przybyłem tutaj, aby dowiedzieć się, co głosisz. — Tylko najwyższe prawdy zaczerpnięte u źródła Kuy’Leh, nie splugawione przez Yogg–Sarona, którego zbrodniczemu panowaniu położyłeś kres. Udając, że rozumie to co mówi kapłan, Rorsarch szybko ustalił dalszy plan rozmowy, żeby wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji. — Więc podziel się nimi ze mną, gdyż przed swoją zagładą, Yogg–Saron próbował splugawić umysły tych, którzy zaczerpnęli z tego źródła. – perfekcyjnie udając powagę, nakłonił kapłana do opowiedzenia wszystkich mitów. — Straszna to wieść. – stwierdził posępnie Oświecony. – A więc opowiem ci wszystko co wiem i poprawiaj mnie, jeślim w błędzie. Dwadzieścia tysiącleci temu przyleciała na planetę Culus, ekspedycja badawcza prastarej rasy Deusmanian, przebrzydłych gadów, potrafiących przybierać kształty ludzkie. Stwierdzili, że planeta zawiera wiele cennych surowców i nadaje się do życia, więc z wykradzionych Ewadianom próbek stworzyli ludzi. Podporządkowali ich swojej woli i wykorzystywali do niewolniczej pracy przy wydobywaniu cennych minerałów. Cztery tysiące lat później Ewadianie dowiedzieli się o naszej niedoli i zesłali nam świadomość, po czym rozpoczęli wyniszczającą wojnę z Deusmanianami. Straszliwa to była wojna, niebo płonęło, zastępy żołnierzy i machin bojowych wyparowywały, ziemia pękała i pochłaniała nieliczne budowle, potężne góry rozkruszały się a morza i oceany wyparowywały. Nieliczni ludzie, którzy mieli świadomość i przez to stali się istotami drugiego stopnia, schronili się na statkach Ewadian, które odleciały do dalekiego układu i wylądowały na jego trzeciej planecie. Nasi ratownicy podarowali nam wiele -369- wynalazków oraz przekazali swoją wiedzę, po czym odlecieli. Ludzie, nie wiedząc jak użyć tej wiedzy, starali się ją poznać przez blisko dwa tysiąclecia. Kiedy w końcu byli w stanie jej używać, zbudowali piramidy i Sfinksa, gdzie mieściła się biblioteka, nazwana imieniem wielkiego mędrca, Kuy’Leha. Zbudowali też potężne miasto, leżące na Atlantyku, nazwane Atlantydą. Deusmanie poszukiwali swoich niewolników przez cztery tysiąclecia, aż natrafili na nasz układ planetarny i postanowili nas porwać. Jednak posiadaliśmy świadomość i tajemną wiedzę, co chroniło nas przed bezpośrednią korupcją istot trzeciego stopnia. Zesłali więc trzy swoje bóstwa: Yogg– Sarona, Yogg–Neptuna i Yogg–Animusa. Pod postacią wielkich, ślepych robaków zniszczyły Atlantydę dwanaście tysięcy lat temu. Ludzkość utraciła niemal całą wiedzę, poza tą przechowywaną w Egipcie. Yogg–Animus starał się ją zniszczyć, jednak magiczne bariery, które podarowali nam Ewadianie, uchroniły je przed splugawieniem. Deusmańskie bóstwo umysłu postanowiło nie dopuszczać nikogo do tych budowli, bóstwo podziemi zaszyło się gdzieś w Europie, torpedując wszystkie próby rekonstrukcji cywilizacji, natomiast Yogg–Neptun, po zesłaniu morderczej fali na Atlantydę, zaginął bez wieści. Ludzkość usiłowała przypomnieć sobie utraconą wiedzę przez kolejne pięć tysiącleci, jednak bezskutecznie, aż do przybycia Ewadian. Wypędzili Yogg–Animusa i dopuścili ludzkość do bibliotek Kuy’Leha. Kazali się nam podzielić na pięć plemion. Podzielono między nie sekretne artefakty oraz obdarowano fragmentami wiedzy tajemnej. Plemię, które udało się do Ameryki Południowej, otrzymało kryształy, dzięki którym można było przenosić przedmioty bez użycia rąk, lewitować, siać zamęt w umysłach wroga a nawet go kontrolować . Ci, którzy pozostali w Egipcie, otrzymali urządzenia pozwalające pokonać przyciąganie ziemskie, plemię zwane potem sumeryjskim, otrzymało komputerowe przyrządy pomiarowe, plemię chińskie maszyny do wznoszenia niesamowitych budowli a ostatnie plemię, którym byli Słowianie, otrzymało jedynie tajemniczy złoty kielich, będący kluczem do mapy, prowadzącej do warsztatu Ewadamian, gdzie znajdowała się broń ostateczna, na wypadek inwazji Deusman. Biblioteka Kuy’Leha została zapieczętowana wraz z kompletem wiedzy a ludzi rozwieziono po planecie. Przez kolejne tysiąclecie egzystowali w spokoju, powoli rozwijając otrzymaną wiedzę. Yogg–Animus szybko się uaktywnił i zaczął mozolnie korumpować umysły przywódców tych plemion. Nie mógł ich podporządkować swojej woli ale za to zdołał nakłonić ich do zniszczenia niemal wszystkich posiadanych artefaktów i zapomnienia wiedzy. Ocalały jedynie psioniczne kryształy, schowane w świątyniach w Ameryce Południowej i biblioteka Kuy’Leha. Skorumpowane plemiona uwsteczniły się i tak, sześć tysięcy lat temu zaczął się niemal samodzielny rozwój ludzkiej cywilizacji. Co jakiś czas ktoś trafiał na ślad starożytnej wiedzy, jednak Yogg– Animus szybko dyskredytował takiego człowieka, przy pomocy skorumpowanych ludzi. Ludzie jednak sami rozwijali myśl techniczną, czego plugawe bóstwo nie mogło zatrzymać, choć próbowało. Stworzył więc cyborgi, które miały torpedować to zjawisko, również nieskutecznie. Mimo wszystko kontrolował większość przywódców państwowych, aż do roku 2044, kiedy nastąpiło Oczyszczenie. Ludzkość weszła na trzeci stopień świadomości, dorównując naszym stwórcom i obrońcom. Ci pierwsi -370- właśnie teraz powracają, aby przejąć kontrolę nad rozbitą cywilizacją, ci drudzy przybędą dopiero, gdy odnajdziemy klucz do ich warsztatu, stamtąd wezwiemy pomoc oraz będziemy w stanie samodzielnie obronić się przed Nadzorcami. Jednak tylko Prorok, który pokona Złowrogą Trójcę, będzie w stanie wejść do Warsztatu Cudów. Rorsarch, ty jesteś Prorokiem. Pokonałeś już dwóch braci, pozostał tylko Yogg– Animus, plugawy władca umysłów. Musisz go pokonać i wtedy będziesz w stanie uwolnić ludzkość od Nadzorców. Ale musisz się spieszyć, już wysyłają swoje próbniki na naszą planetę i przybędą lada chwila. — Skąd ta pewność? – spytał Rorsarch, udając wciąż poważny ton. — Spójrz przez okno, zaraz będzie widać. Wyjrzał przez otwór w katedrze, imitujący okno i nagle dojrzał błysk odbitego światła wysoko na nieboskłonie. — Ich flota nadciąga już od miesiąca, codziennie widać takie błyski, kontaktują się z Yogg–Animusem. Szybka analiza powyższej wypowiedzi oraz posiadanej wiedzy z fizyki, podpowiedziała, że jeśli obiekt ten zaobserwowano miesiąc temu i wciąż się zbliża, to powinien już dawno przewiercić się przez Ziemię i pofrunąć dalej. Najprawdopodobniej była to pozostałość po Międzynarodowej Stacji Kosmicznej albo innego sztucznie wyniesionego na orbitę obiektu, który dryfuje na orbicie zniszczonej planety. Podziwiając wyobraźnię Oświeconego, który, o dziwo, wierzył w to, co mówił, zastanawiał się nad pochodzeniem wiadomości o tych satelitach. Pożegnał się i po tym jak został obdarowany wskazówkami dotyczącymi pokonania Animusa, ruszył do lasu, gdzie obserwowano spadające gwiazdy i tajemnicze światła. Tereny zalesione po Wojnie nie należały do najprzyjemniejszych miejsc, zwykle stanowiły kryjówkę nieznanych mutantów, które czasem napadały na siedziby ludzkie. Rorsarch słyszał opowieści, o gigantycznych pająkach, paraliżujących swoje ofiary jadem, o Fenrirach, czyli zgodnie z nazwą, wilkach, podróżujących w olbrzymich watahach i napadających na pomniejsze wioski, o Cieniach, niemal niewidzialnych bytach, wysysających z ludzi krew i inne płyny ustrojowe. Zapewne większość z tych opowieści, była zwykłą plotką, jednak wilki przypominały swoim opisem lamingi, być może jakieś dzikie psowate przetrwały na południe od nich i teraz grasowały na Polskich Pustkowiach. Zaniepokoiły go jedynie wzmianki o tajemniczych nocnych mutantach, grasujących po zmroku i masakrujących wszelkie przejawy życia. Podczas swojej ponad rocznej wędrówki, kiedy to po opuszczeniu schronu ze swoim towarzyszem zwiedzili spory fragment Pustkowi, słyszał rzadkie opowieści o potworach wyłaniających się z mroku, jednak traktował je jako folklor. Teraz pojawiły się na terenach bardziej ucywilizowanych i wyglądały na nowe zjawisko. Blisko trzy miesiące temu nikt o tym nie wspominał a nocowanie poza osadami było dość bezpieczne. Teraz te opowieści dotarły aż tutaj. Zbliżając się do lasu, zaobserwował coraz mniejszą liczbę śladów ludzkiej działalności. Ostatnia chata od tej strony była mocno umocniona, kilku ludzi uzbrojonych po zęby wpatrywało się w głąb mrocznego lasu. Popatrzyli na Rorsarcha, przechodzącego przez umocnienia, jednak nie zareagowali. Ludzie żyjący w -371- małych osadach diametralnie różnili się od tych, którzy zamieszkali w ruinach większych miast i stworzyli bardziej zorganizowane społeczności. Tutaj rządził przesąd, przywódca osady zwykle miał być związany z mistycznymi siłami, obcy byli traktowani bardzo nieufnie. W końcu wkroczył do lasu, który był dość napromieniowany, jednak nie odcisnęło to wyraźnego piętna na drzewach. Wyglądały jak te przedwojenne, pomijając ich zwiększoną wysokość bądź brak igliwia na pewnych partiach. Niektóre były jednak odarte z kory, po bliższych oględzinach wyglądało to na ślady ludzkich zębów. Nastawiając na maksimum czujnik ruchu, wyjął pistolet z płaszcza i zaczął podążać w głąb leśnej gęstwiny. Okaleczone drzewa nie były częstym widokiem, jednak nie dało się zauważyć żadnej prawidłowości. Nagle zaczęły się pojawiać powyginane drzewa a kawałek dalej zauważył małą wyrwę w gęstwinie. Drzewa wyglądały na nadpalone, natomiast sporych rozmiarów dziura w ziemi zawierała metalowy obiekt. Poziom radiacji nie przekraczał toksycznej dawki, więc Rorsarch zbliżył się, aby obejrzeć znalezisko. Metalowy walec, lekko nadtopiony, nie wyglądał na szczególnie uszkodzony. Jednak najbardziej zadziwiającą rzeczą była obecność niemal identycznego obok niego. Dopiero przy bliższych oględzinach dało się zauważyć drugi walec. Brakowało w nim jedynie drugiej podstawy, która powoli się materializowała! Wiedziony ciekawością, włożył w jeszcze puste miejsce patyk, po czym obserwował, jak pojawiająca się powłoka, pokrywa przeszkodę, po czym zamknęła wnętrze walca. Zaczął on buczeć, po czym zrobił to jego nieuszkodzony patykiem sąsiad. Od tego niskiego dźwięku, Rorsarchowi zaczęło kręcić się w głowie, a poprzedni posiłek postanowił wybrać inną drogę opuszczenia organizmu. Trzymając swój posiłek na wodzy, strzelił do nich. Kula rozżarzonej plazmy powinna stopić metalowe obiekty, jednak te nie wydawały się uszkodzone. Kolejne strzały nie dawały rezultatu. Odsunął się dalej, żeby nie być pod wpływem nieprzyjemnych fal dźwiękowych. Dopiero strzał z prototypowego karabinu laserowego uszkodził jeden z walców, drugi zaprzestał natomiast wysyłania w przestrzeń buczenia. Nagle na niebie jedna z gwiazd zaczęła się przybliżać i powiększać się. Głośne dźwięki temu towarzyszące, zwróciły uwagę Rorsarcha. Nie myśląc długo, zaczął uciekać od dołu, do którego, jak się wydawało, zmierza spadający obiekt. Huk stawał się coraz głośniejszy i w końcu bolid spadł niedaleko pierwszego wgłębienia. Temperatura podniosła się nieznacznie, jednak drzewa znów się powykręcały. Sytuacja w tym kraterze wyglądała niemal identycznie jak w poprzednim, jednakże tym razem był tylko jeden walec. Wyglądał na uszkodzony, gdyż nie posiadał fragmentu ściany bocznej. Kiedy chciał się przez nią przyjrzeć jego wnętrzu, wysypały się z niego metalowe kulki o identycznym kolorze jak walec, a ściana z cichym piskiem zasunęła się. Kuleczki natomiast zebrały się w jednym miejscu i zaczęły tworzyć strukturę walcową! Zaczęły od ściany bocznej, po czym pojawiła się miniaturowa aparatura elektroniczna, ochroniona po chwili przez resztę ściany. Nie czekając aż kulki zdołają zatrzasnąć obudowę, stopił aparaturę w środku i zabrał oba walce. Odczekał trochę czasu, ale kolejne nie spadały już z nieba. Zmrok, który zastał go w lesie, zwiastował -372- nadejście tajemniczych nocnych mutantów. Oprócz tego czujnik zarejestrował jakieś ruch kilkanaście metrów za nim. Usłyszał głośniejsze stąpnięcia i uskoczył w bok, po czym się odwrócił. Gigantyczny, porośnięty czarną szczeciną pająk, wbił swoje przednie odnóża w grunt, gdzie przed chwilą jeszcze stał Rorsarch. Zaparł się pozostałymi odnóżami i wyjął przednie z gruntu, w międzyczasie z jego otworu gębowego wyleciała porcja jakieś jasnozielonej substancji. Celny strzał pozbawił zmutowanego pajęczaka kilku par oczu, jednak pozostałe dziesięć wciąż spoglądało na strzelca. Nienaturalnie szybko zaczął podążać w stronę Rorsarcha, który uciekał i starał się znaleźć jakieś dogodne miejsce do kolejnego strzału. Jednak konary w lesie stały po stronie przerośniętego pająka i jeden z nich stał się przyczyną upadku uciekiniera. Rorsarch przetoczył się w bok, widząc wielkie odnóża, usiłujące wbić się w jego ciało, jednocześnie oddał kilka strzałów w pozostałe pary oczu. Spowodowało to wytrysk jasnozielonej substancji, która nie okazała się żrąca, jednak była zapewne paraliżująca. Wykorzystując moment skonfundowania pajęczaka, który nie dość, że musiał wyciągać swoje odnóża z leśnego poszycia, to jeszcze stracił oczy, wstał szybko i zdjął karabin z pleców. Snajperka była na szczęście w stanie przestrzelić się przez osłonę, ukrytą pod gęstą szczeciną. Dwa strzały przewierciły pająka na wylot, on sam postanowił osobiście wspomóc program użyźniania gleb leśnych. Szybka sekcja wykazała, że najprawdopodobniej chitynowy pancerz, ukryty pod owłosieniem, stanowił doskonałą obronę przed kulami, których też się kilka znalazło. Odwłok najprawdopodobniej był przystosowany do produkcji sieci, której kilkanaście mocnych nitek dało się zauważyć na ostatniej parze odnóży. Zmrok zmusił Rorsarcha do użycia noktowizora, więc pozostawił truchło i energicznie ruszył w stronę Arkam. Strażnicy na prowizorycznej barykadzie, światłem szperaczy wypatrzyli go, i z wielkim szacunkiem wpuścili do uśpionej osady. Poszedł do świątyni, która aktualnie poza nikłym oświetleniem fresków byłe pełna ciemności. Korzystając z braku ludzi, spokojnie obejrzał freski, które były dokładnym odzwierciedleniem historii Oświeconego. Ostatni przedstawiał Rorsarcha, który przy pomocy jakiejś długiej włóczni, zakończonej grotem w kształcie piramidy, przekłuwał na wylot niebieskiego Sarlacca. Nie zastanawiając się zbyt długo nad symboliką grotu i śmierci domniemanego Yogg–Neptuna, zajął jakąś pustą celę. W środku znalazł starą książkę, z której to okładki z wielkim trudem odczytał tytuł „All you need is blood”. Ponieważ wnętrze książki prezentowało się lepiej niż okładka, postanowił ją przed snem przeczytać. -373- ROZDZIAŁ 21 Monika ‘Monkizz’ Feluś – „All You Need Is Blood” Machnąłem ręką na dziwną istotę. Nic innego mi nie pozostało. Słońce raziło niemiłosiernie w oczy, nie pozwalając zbyt wysoko podnieść głowy. Syknąłem z bólu i złości. Przeciwnik zdawał się być coraz bardziej rozjuszony. Podniósł głowę wyżej i wypuścił z siebie powietrze z dźwiękiem przyprawiającym o dreszcze. Postawił chwiejny, ale pewny krok przed siebie i stanął przede mną w całej swojej paskudnej okazałości. Pięknie będzie bezimiennie umrzeć rozszarpanym przez jakąś pokrakę, pomyślałem ironicznie. Nie pozostało mi właściwie nic innego jak pogodzić się ze swoim losem. Niedbale rzuciłem wystrzelanego uzi i podniosłem ręce. Chciałem w tym ostatnich chwilach wyglądać na kogoś, kto przyjmuje śmiertelny cios z godnością i bez strachu. Tak naprawdę w głębi siebie strasznie się cykałem i o mało nie narobiłem w gacie, ale najważniejsze jest wrażenie, jakie się robi przed innymi. To, co myślisz, pozostaje dla ciebie, bo inni mają to w dupie. Nawet jeśli tym innym jest obleśny dwunożny stwór, który patrzy na ciebie łakomie wielkimi jak denka od butelek oczami i dyszy jak miech. Postąpił kolejny krok i znalazł się jeszcze bliżej mnie. — Spierdalaj! – nie wytrzymałem tej cholernej presji. Odskoczyłem kilka kroków do tyłu i stanąłem jak wryty. Potwór zdjął maskę z twarzy i okazał się być takim samym stworzeniem jak ja. — Ja pierdolę, koleś, prawie żeś mnie rozjebał tą swoją zabaweczką – podniósł z niesmakiem mojego uzi. – Ty się hamuj na przyszłość. I najpierw pytaj, a później strzelaj. Mimo wszystko ta wypowiedź tak mnie uradowała, że zszokowany skoczyłem do swojego niedawnego rywala i chciałem go uściskać. — Łapy przy sobie, pedale – warknął facet. Zdjął swoją kamizelkę kuloodporną i zaczął oglądać jej zniszczenia. — Zajebiście – mruknął, pokazując mi dziury – a była nowa, ledwo co ukradziona. — Czemu się do mnie skradałeś? – zapytałem, gdy nieco ochłonąłem po pierwszym wrażeniu. — Chuj wie, co się kręci w tych ruinach – mój rozmówca wskazał mi głową zniszczone potężną falą uderzeniową budynki. Rozejrzałem się. Oj tak, kiedyś to było piękne miasto, ale na skutek wojny obróciło się w proch i pył razem z resztą kraju. Zawsze podziwiałem to, jak człowiek potrafi pięknie wykorzystać najnowsze osiągnięcia nauki do rozjebania komuś sielanki. – Zabijamy „obcych”. — „Obcych”? Przyjezdnych? – nie zrozumiałem. Do tej pory kryłem się w ruinach przed całym światem w obawie przed następnymi dniami i stworami, jakie one rodziły, więc dużo mogło mnie ominąć. -374- — Taaa… — zaśmiał się pod nosem facet. – „obcy” to całe to kurewstwo, jakie wyłazi z dziur. Chcemy oczyścić miasto z tego ścierwa. A skoro się tu skądś wyklułeś, to chodź ze mną. Chyba, że chcesz tu umrzeć albo wolisz, żeby coś cię wpierdoliło na śniadanie. – Bez pytania założył maskę, zabrał się i zaczął gdzieś iść. — Poczekaj! – dogoniłem go. – Skąd wiedziałeś, że jestem jednym z was? Przecież niektóre mutanty bardzo przypominają ludzi. — Z daleka było to widać. Chciałem się upewnić i podszedłem bliżej, ale zacząłeś mnie napierdalać z tej swojej zabaweczki. Teraz wiem, że nie jesteś żadnym mutantem. Ale nie jesteś też już człowiekiem. Ostatnie stwierdzenie zatrzymało mnie w miejscu tak gwałtownie, że pod moimi stopami prawie pofałdował się asfalt. — Co to znaczy, że nie jestem człowiekiem? Mówię, myślę, chodzę na dwóch nogach… jak człowiek! Urodziłem się jako człowiek! – to, co powiedział mi ten facet zupełnie zbiło mnie z tropu. — Ludzie to akurat nasz największy wróg – podniósł maskę i splunął. – Też nas zabijają. — Czy chodzi tu o walkę klanów? Walkę o wpływy w mieście? — Koleś, jaki ty jesteś niedorobiony – zaśmiał się facet, a ja poczułem, że zaczyna mnie wkurwiać. – Możesz to tak nazywać, jeśli chcesz. Ale tu chodzi o cos więcej. – zmienił ton. Zatrzymał się. Chwycił mnie za szmaty i przyciągnął do swojej mordy. Odsunął maskę i szepnął mi śmierdzącym chyba gównem oddechem w twarz z największą konspiracją: — Walczymy z ludźmi o stworzenie nowej cywilizacji na ruinach poprzedniej. Teraz to będzie nasz czas. Ludzie przegrają z nami. Zobaczysz. – Puścił mnie, tak że prawie się wyjebałem. — Ale powiedz mi, kim jestem? Chyba czegoś nie wiem? – nie dawałem za wygraną, krzycząc mu w plecy. Stanął. Kiedy się odwracał, wyglądał jeszcze bardziej przerażająco niż wtedy, gdy wydawało mi się, że atakuje. — Jesteś wampirem – powiedział, a jego oczy zabłysnęły czerwienią na tę chwilę. Poczułem, że grunt odsuwa mi się spod nóg, niebo staje się nieskończenie wysokie, a ziemia przybliża się z prędkością światłą do mojej twarzy. – O, kurwa… — zdążyłem wyszeptać, zanim ostatecznie straciłem przytomność. * — Heeeeej! – obudził mnie krzyk tuż nad twarzą. Opryskało mnie kilka kropel śliny. A potem z błogiego omdlenia wyrwała mnie ciepła ciecz, która wpłynęła do wszystkich możliwych otworów w twarzy. Krzyknąłem, podrywając się gwałtownie do pionu. Wytarłem twarz, krztusząc się słodkawym płynem. Spojrzałem na dłonie i zamarłem. — Kurwa, co to? Krew? -375- — W rzeczy samej – uśmiechnął się mój rozmówca, którego jeszcze jakieś pół godziny temu uznałem za mutanta. – Rozwaliłem kiciusia w ruinach. – Pokazał mi zmaltretowane, krwawiące truchło, z którego zwisały zmasakrowane flaki. Poczułem na ten widok gorzki smak na końcu gardła i rzygnąłem sobie od serca, pozbywając się zdobytego z trudem śniadania. — Spoko, każdemu może się zdarzyć – uśmiechnął się przepraszająco mój towarzysz. – Przywykniesz. — Chyba cię pojebało… — warknąłem ze złością. — Coś ty taki wkurwiony? Przecież nikt nie rozjebał ci nowej kamizelki kuloodpornej! — A gdzie my w ogóle jesteśmy? – zapytałem, pocierając obolałą potylicę. — Jak to gdzie? W miejscu, w którym cię ścięło z nóg! Myślałeś, że obudzisz się w nowym miejscu, do którego cię przeniosę? Minuta odpoczynku wystarczy, a ty miałeś jeszcze lepiej, bo spałeś, a ja polowałem. Zwijajmy się stąd, zanim zmienimy się w gówno w czyimś układzie pokarmowym. No więc poszliśmy. Facet najpierw rozkręcił się i napierdalał jak kumoszka na targu, ale później coś mu się przypomniało, założył maskę i już nie gadał, oddychając przez filtry. To, co mi mówił, było nieskładną opowieścią o żyjącej w ukryciu rasie wampirów, walczących z ludźmi o wpływy. Podobno świat po wojnie odbudowałby się szybciej, gdyby nie uliczne wojny o panowanie nad światem, prowadzone między ludźmi a wampirami, których pochodzenia jednak koleś mi nie wyjaśnił. Mówił, jak wiele mitów narosło wokół wampirów. Na przykład bajeczki o tym, że zabija je światło dnia, czego sam był dowodem. Opowiadał o jakimś podziemnym legowisku, raju dla takich jak my. Nie powiedział jednak, po czym poznał, że jestem wampirem. I co się stanie, gdy okaże się, że jednak nie jestem jednym z nich. Ale też o to nie pytałem. Byłem ciekawy nowego towarzystwa, jako że nie widziałem praktycznie żadnej normalnej istoty dwunożnej, która nie była pokryta śluzem lub włosem od ho, ho. Szliśmy tak długo, że odechciało mi się oglądać jednostajne widoki dookoła, zresztą szedł przede mną uzbrojony facet, który znał te okolice lepiej niż ja. Szliśmy już bardzo długo, cały czas osowiale wpatrywałem się pod swoje nogi, depcząc gruz i odciskając w pyle nietrwałe ślady mojej obecności, które rozwieją się przy następnym deszczu lub trąbie powietrznej. Taki beznadziejny ślad dla przyszłych pokoleń, których nie będzie. Byłem już bardzo osłabiony, nogi się pode mną uginały, ciężko oddychałem, a ślina stała się gęsta jak kisiel, którego w dzieciństwie za chuja nie mogłem polubić. Czułem już mimowolne drżenie mięśni, gdy zatrzymałem się i powiedziałem w stronę pleców swojego przewodnika: — Chłopie… jestem zajebiście spragniony. Użycz mi z łaski swojej kilka kropel jakiegokolwiek napoju. Odwrócił się z wyrazem ironii na twarzy i dotykając swojego rozporka zapytał: — Może być mocz? -376- — Spierdalaj – burknąłem, spoglądając na niego spod byka. Znów spuściłem wzrok, gdy nagle oberwałem w głowę jakimś ciężkim przedmiotem, który nabił mi bolesnego siniaka. — O, aż słychać, że masz pusty łeb – skomentował mój nowo poznany znajomy, słysząc metaliczny dźwięk towarzyszący uderzeniu termosu w moją skroń. Odkręciłem korek. Podniosłem naczynie do góry i pozwoliłem zbawczemu płynowi spływać do moich ust… dopóki nie zatrzymałem go nadymając policzki i nie przytrzymałem chwilę, zastanawiając się, czy przełknąć czy nie. Termos był pełen ciepłej, pachnącej rdzą krwi, pewnie z tego sierściucha zabitego parę godzin temu. — Co, chłopaczku – zaśmiał się mój towarzysz – boisz się produktu odzwierzęcego niezbadanego przez Sanepid? Ten idiota traktował mnie jak rozkapryszoną dziewczynkę, która boi się wszystkiego. Nabierając w sobie odwagi zebrałem wszystkie możliwe siły, żeby pokazać, że niestraszne mi nowe doświadczenia. Nawet te kulinarne. Przełknąłem napój i natychmiast wziąłem kilka bardzo głębokich wdechów. Przewodnik bardzo ciekawie mi się przyglądał. — I co? – zapytał pełen niepokoju, widząc moje szeroko otwarte oczy na bladej twarzy. — Więcej… — szepnąłem i zasmakowawszy w sycącym szkarłacie krwi wypiłem chyba połowę termosu. Teraz już wiedziałem, że jestem wampirem. * Dotarliśmy do pewnego niewyróżniającego się niczym szczególnym na pierwszy rzut oka od otoczenia miejsca, w którym to jednak mój przewodnik padł na kolana i zaczął zbierać kawałki cegieł leżące na zniszczonej powierzchni, będącej za czasów świetności tego miasta asfaltową trasą. Zdziwiło mnie to zachowanie, jednak mu nie przerywałem. Gdy facet zebrał już pewną ilość odłamków, podszedł do kilku wystających z podłoża krótkich rurek i zaczął do nich wrzucać to co zebrał w pewnym niezrozumiałym dla mnie porządku. Gdy skończył, odczekaliśmy krótką chwilę, gdy nagle otworzył się właz kanału i wychynął z niego jakiś bacznie przyglądający się nam człowiek, wysypujący z rąk wrzucone przez mojego kompana kawałki cegieł. Przewodnik podszedł do niego i gdy natknął się na morderczy wzrok tamtego, stojącego mu na drodze do wnętrza kanału, zerknął tylko w moją stronę i rzucił: — On jest ze mną. No co? Jeden z naszych. Słowa te wystarczająco przekonały strażnika, który zszedł w głąb pionowego tunelu użyczając nam miejsca. Gdy już zeszliśmy na sam dół, strażnik z powrotem wspiął się po drabince i zamknął za nami ciężkie wrota, przekręcając wielki mechanizm. -377- Stojąc na dole w tunelu oświetlonym jedynie regularnie rozmieszczonymi lampami o zabrudzonych kloszach rozglądałem się i próbowałem dojrzeć w tym suchym, zbudowanym z wielkich betonowych obręczy schronie coś z raju, o którym opowiadał mi mój przewodnik. — Chodźmy – klepnął mnie w plecy mój kompan i popchnął w stronę ginącego za zakrętem sznura świateł. – Muszę pokazać cię naszemu naczelnikowi. Poszliśmy zatem tam, gdzie mnie prowadził. W trakcie marszu usłyszałem narastające skądś dudnienie, które mocno mnie zdziwiło. — Co to jest, do cholery? — Impreza – uśmiechnął się mój kompan. – Jak już wszystko załatwimy u naczelnika, to pójdziemy się bawić. Jakoś mi to nie pasowało, ten obraz raju, który malował przed moimi oczami ten facet, do tego obskurnego miejsca pachnącego wilgocią. Okazało się, że za zakrętem jest jakaś budka pilnowana przez kolejnego strażnika. — Franek Marchewka – zgasił go mój przewodnik, gdy robiąc wściekłą mordę zbliżył się do nas. – Chłopak ze mną. Weszliśmy do budki. Była ciasna i dość niska. Nie wiedziałem, po co w ogóle te ceregiele. Czyżby nas tutaj odkażano? Nagle ściana stojąca naprzeciw nas w jakiś dziwny sposób zniknęła (pewnie zniknęła normalnie, ale nie zauważyłem tego bo rozpychał się przede mną ten śmierdzący przewodnik) ukazując nam przestronne wnętrze wykute w skale. Teraz mogliśmy stanąć obok siebie i razem iść na spotkanie istocie siedzącej na wysokim, obitym atłasem fotelu, stojącym na samym końcu sali. Przewodnik szedł marszowym krokiem jak żołnierz, szybko i dostojnie, natomiast ja byłem zajęty oglądaniem fresków namalowanych na wysokich ścianach pomieszczenia. Przedstawiały one gołe kobiety i kielichy pełne wina. Tak się zagapiłem, że nie zauważyłem, kiedy dotarliśmy do biurka naczelnika. Uderzyłem w nie z hukiem i czując rozchodzący się w udach ból zdusiłem soczyste przekleństwo w zarodku. Miałem przed sobą naczelnika wampirów. Nie wyglądał jednak zbyt dostojnie. Leżał na wpół zatopiony w fotelu i najwyraźniej spał. Albo… — Nie żyje? – zapytałem szeptem nieco wystraszony, ale przewodnik tylko uniósł dłoń nakazując milczenie. W tej samej chwili naczelnik westchnął, przeciągnął się i ułożył się wygodnie w fotelu. — Wystarczy, Sally. Mam gości. – powiedział, a wtedy spod biurka wypełzła młoda dziewczyna ubrana tylko w krótką spódniczkę. Widok ten zahipnotyzował mnie i przewodnika. Dziewczyna odwróciła się przed samym wyjściem i posłała w naszym kierunku całusa. Oczy mojego kompana zeszkliły się, a on sam westchnął rozmarzony. Zaraz jednak opamiętał się, po co tu przyszedł i poważniejąc położył obie dłonie na pulpicie biurka i zaczął meldować: — Franek Marchewka. Obchód 178/8. W rezultacie znalazłem oto tego chłopaczka. Wampir jak się patrzy. Gotowy do walki z ludźmi i zabawy. -378- — Świetnie, świetnie, ale wiesz, że musi przejść badania. Nie możemy ot, tak po prostu przyjmować każdego, kogo nam tu przynosicie. Niektórzy ludzie umieją się bardzo dobrze maskować. Nie życzymy sobie tu szpiegów. Przebadam go wraz z lekarzem, zanim wpuścimy go do nas. – chwycił w dłoń jakiś dziwny przedmiot na kabelku i krzyknął do niego — Janek Cyjanek! Gabinet naczelnika, natychmiast! Po upływie około minuty, gdy zdążyłem przyjrzeć się naczelnikowi, ubranemu w wypłowiały, potargany garnitur z wpiętymi w klapę znaczkami anarchii i Led Zeppelin, którego włosy mogłoby pomylić się wronom z gniazdem, a broda splątana była w kilka warkoczyków ozdobionych koralikami, przybył lekarz. Nie wyglądał on wcale lepiej niż naczelnik. Miał brudny kitel z narysowanym przez „życzliwego” na plecach kutasem i woniał jakimś mocnym alkoholem. — Doktor Janek Cyjanek – przywitał się z każdym z osobna, usilnie starając się utrzymać wzrok na twarzy każdego z nas. Uścisk jego dłoni był wbrew pozorom silny i zdecydowany. — Słuchaj, Janek, jest sprawa – podjął naczelnik, nadal siedzący w fotelu – Mamy tu nowego. Trzeba go obejrzeć. — Się robi – wybełkotał lekarz i obracając się w moją stronę na pięcie chwycił w palce moje policzki i je rozciągnął, ukazując zęby. — O, jak się pięknie szczerzy, prawdziwy wampir. Pan naczelnik zobaczy kiełki. Ostre jak igiełki! Oczka czerwonawe, no pięknie, pięknie! Oj, rozpływam się, jak widzę tego chłopaczka. Istny anatomiczny przykład prawdziwego wampira. Podziwiam. Jeszcze naczelnik cię sprawdzi i możesz się bawić. Lekarz odszedł kilka kroków i wtedy naczelnik wstał i podszedł do mnie, marszcząc gęste brwi. Spojrzał mi głęboko w oczy, aż zobaczyłem wokół jego źrenic brązowe otoczki w kształcie gwiazd. Tak się zapatrzyłem, że nie zwróciłem uwagi na jego nagły ruch. Błyskawicznie uderzył mnie w brzuch pięścią uzbrojoną w kastet. — Kurwa jego mać… — jęknąłem, zginając się wpół. Dziwnym trafem zdanie to tak ożywiło i uszczęśliwiło naczelnika, że aż mnie uścisnął jak prawdziwy przyjaciel. — Chłopie… toż to wampir od pokoleń. Witaj w rodzinie, bracie. Zanotuję tylko twoje imię i rób co chcesz. Rozmasowałem delikatnie obolałe mięśnie brzucha i ze zdziwieniem spojrzałem na zasiadającego za biurkiem naczelnika. — Za co? – zapytałem z wyrzutem. I gdyby nie to, że naczelnik był najwyraźniej najważniejszą szychą w tym całym schronie, z obawy o swoją przyszłość nie dowaliłem mu w zepsute zęby. — Prawdziwy wampir powinien charakteryzować się pewnymi cechami – powiedział naczelnik chowając kastet do szuflady. — Między innymi powinien wiedzieć, co wypada mówić w towarzystwie. — Nie rozumiem… — mruknąłem zażenowany. — Jak masz na imię? – nagle zmienił temat. — Nie pamiętam… — zawstydziłem się. -379- — Cóż, w czasie wojny można zapomnieć i takie rzeczy. Wpiszę cię do rejestru jako Zbyszek Kieliszek. Może być? — A jaki jest prawdziwy wampir? – starałem się naprowadzić rozmowę na pierwotny temat. — Drogi przyjacielu – naczelnik położył swoje dłonie na moich ramionach – Wygląd to tylko maleńka cząstka sukcesu. Reszta to umiejętność dostosowania się do sytuacji. A ty umiesz się zachować jak mało kto. – Naczelnik klepnął mnie w ramię i krzyknął do Franka: — Ochrzcić go! Franek uśmiechnął się i wyprowadził mnie z przestronnej sali do ciasnej budki. Byłem nieziemsko zdezorientowany, prawie jak w dniu, w którym w radiu moją ulubioną piosenkę przerwał alarm lotniczy. Zaskoczył mnie ten nagły przebłysk pamięci. Wydarzenia sprzed wojny pamiętałem na wyrywki i bardzo mgliście. Zaczął mnie prowadzić całkiem innym tunelem, wyglądającym jak poprzedni, lecz od strony, w którą się kierowaliśmy, wychodziło nam na spotkanie jakieś dziwne zjawisko. Powietrze niejako seriami uderzało w nasze twarze, a im bardziej zagłębialiśmy się w tunel, tym donośniejsze stawało się miarowe dudnienie. — Co to, do kurwy nędzy? – zapytałem zdezorientowany, gdy zauważyłem, że tunel kończy się wejściem do obszernej jaskini, której dno ścieliło się głęboko poniżej poziomu tunelu. Na dnie zaś przesuwała się jakaś szara zagmatwana masa… Podeszliśmy do miejsca, w którym tunel się urywał, ustępując przestrzeni obszernej jaskini, wypełnionej dudniącymi dźwiękami jakichś oszalałych bębnów. Dopiero teraz spostrzegłem, że kilka metrów poniżej moich stóp w szarej masie wyróżniają się głowy, ręce i nogi. Był to tańczący w jakimś dziwnym otępieniu tłum. — Witaj w naszym świecie, kolego… — usłyszałem za sobą głos Franka, po czym poczułem jak lecę w dół pchnięty przez kompana. Rozjebałem ryj na całą głośność, machałem rękami i nogami, ale byłem zagłuszany przez bębny i nie wyglądało na to, że ktokolwiek z tych, którzy tańczyli pode mną, zainteresuje się moim losem. Już myślałem, że rozbiję się o tłum i połamię nogi i sobie i im, ale jakimś dziwnym trafem masa rąk zamortyzowała mój upadek. Nawet nie dotknąłem ziemi, po chwili zostałem podrzucony do góry, a gdy ponownie upadłem na las rąk, zostałem poniesiony na drugi koniec jaskini. Tam tłum zakołysał mną na swoich rękach i rzucił przed siebie. Krzyknąłem, bojąc się upadku o twardy grunt. Nie uderzyłem jednak w skalne podłoże. Zostałem wrzucony do jakiejś olbrzymiej wanny czy zagłębienia wypełnionego po brzegi jakąś ciężką cieczą, która natychmiast zagłuszyła mój krzyk, wpychając go z powrotem do gardła. W mgnieniu oka wynurzyłem się i zaczerpnąłem powietrza. Przez krople spływające z pozlepianych cieczą włosów zobaczyłem tańczący wokół mnie tłum wampirów, których ubrania zostały obryzgane na czerwono. Znowu krew. Nagle całą jaskinię wypełnił donośny głos. — Niech bębny zamilkną! Cisza! -380- To był naczelnik. Stał tam, skąd Franek mnie zrzucił. Naczelnik był ciemnym cieniem na tle jaśniejącej plamy tunelu. Bębny dudniły nadal, ale ciszej. — Uspokójcie się na chwilę, dzieci suk! Wtedy autorytet naczelnika wziął górę. Instrumenty zamilkły, a tłum stopniowo przestawał tańczyć, zwracając się w kierunku wodza. Naczelnik w tym momencie musiał się szeroko uśmiechnąć. — Pragnę wam zakomunikować, że nasza społeczność powiększyła się o kolejnego członka. Przywitajmy zatem nowo ochrzczonego Zbyszka Kieliszka! Tłum podniósł ręce do góry i zaczął na powrót tańczyć jak w transie. Po chwili włączyły się bębny. Naczelnik odszedł ze swojego miejsca. Po chwili jednak wrócił i dodał jeszcze: — Każdemu po dolarze! Schyliłem się i pociągnąłem potężny łyk pachnącej krwi z wanny. Nagle zostałem popchnięty i cała moja głowa znalazła się pod powierzchnią krwi. Chciałem się wynurzyć, ale ktoś mnie przytrzymywał. Szamotałem się jak szalony. Zaczęło mi brakowało mi powietrza. I dopiero wtedy poczułem zwolnienie nacisku. Podniosłem głowę i ciężko łapałem dech. — Nie chlej tyle, pijusie! – zaśmiał się sprawca całego zajścia, Franek. Zawtórowało mu kilku jego kumpli. — Zajebiście śmieszne – mruknąłem. Nie wiem, czy lubiłem Franka. Był wkurwiający, ale nie znałem stąd nikogo, oprócz niego. — Wyłaź z tej balii. Posiedź z nami. Wyszedłem z wanny i szybkimi ruchami rąk usunąłem nadmiar krwi z powierzchni mojego ciała. Zdjąłem i wyżąłem naprędce ubranie. Pospiesznie wkładając pomięte spodnie poszedłem za chłopakami. Wyglądali na twardzieli, byli ubrani podobnie jak Franek. Jak komandosi z ubogiego państwa. Usiedli w zagłębieniu w podłożu. Dopiero teraz zauważyłem, że było tu takich zagłębień wiele, jakby loże dla zmęczonych imprezowiczów. Nawet muzyka dochodząca tutaj była stłumiona. Zająłem miejsce koło niskiego faceta, któremu brakowało w paszczy wszystkich siekaczy. — Opowiedz nam coś o sobie. – wyszczerzył się Franek. Poczułem się niepewnie, gdy oczy wszystkich tych jego kolegów zwróciły się ku mnie. Słowa utknęły mi w gardle. — Ojej, jaki nieśmiały – zaśmiał się koleś ze źle zrośniętym po wielu złamaniach nosem. – Jak dziewica w noc poślubną. — Dawno takiej nie uświadczyłem – powiedział trzeci z chytrym uśmiechem. – Chyba wszystkie już skonsumowane. Dosłownie. — To może ja coś powiem? – zatarł ręce Franek – Najpierw was sobie przedstawię: to Mietek, to Feliks, a ten bez zębów to Adaś. O, wino idzie – uśmiechnął się na widok idącej w ich kierunku odzianej tylko w krótką spódniczkę dziewczyny z wielkim dzbanem w ręce. -381- Podeszła do nas i każdy „komandos” wyciągnął pospiesznie blaszany kubek. Dla mnie brakło, bo nie byłem przygotowany na taką okoliczność, więc Franek z ciężkim westchnieniem rzucił mi swoje naczynie i wyciągnął drugie, widocznie zapasowe. Dziewczyna nalała każdemu do pełna. — Amanda, dasz buziaka? – wydął usta Adaś. Dziewczyna spojrzała na niego z niesmakiem, fuknęła i poszła do następnej loży. — Znowu dostałeś kosza, może zacznij myć zęby – powiedział Mietek patrząc w swój kubek, a Feliks zarechotał. — Podobno był kiedyś jakiś facet, co zmieniał wino w krew – powiedział Mietek. – Święty człowiek. Szkoda, że go tu nie ma. – Wypił duszkiem swoje wino. — Feliks, czemu nie pijesz? – zapytałem, żeby zacząć rozmowę. Feliks siedział z markotną miną i ociągał się z piciem. — Dobry temat! – podjął radośnie Franek, a Feliks wrogo zmierzył go wzrokiem. – Widzisz, mamy tutaj taką winiarnię, czy jak to nazwać. Robimy tam wino z roślin i grzybów, jakie uda nam się znaleźć i wyhodować. Co tydzień załoga winiarni zmienia się. Kiedyś wypadła kolej na Feliksa. Był największym pijakiem wśród wampirów. Tam, w winiarni, też ostro chlał, do oporu, ile wlezie. Raz był tak spity, że nie zauważył, że jego współpracownik wpadł do zbiornika i się tam utopił. Później wszyscy pili wino z nietypowym dodatkiem, a najchętniej Feliks. Gdy wszystko wyszło na jaw, Feliks rzygał jak chuj przez tydzień i teraz już tyle nie pije. — Dobrze wiedzieć, że twój chuj rzyga – warknął Feliks. — Ale ci pojechał! – zaśmiał się Adaś. — Nienawidzę padliny – mruknął Feliks i ostrożnie pociągnął łyk z kubka. Ku nam zbliżyła się następna dziewczyna, długonoga brunetka owinięta kawałkiem materiału, który niewiele zasłaniał. Trzymała na ramieniu miskę wypełnioną jakimiś rulonikami. — Dolary! – zatarł ręce ożywiony Franek. Dziewczyna podała nam miskę i każdy z nas wziął sobie po jednym ciasno zwiniętym banknocie. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Z uwagą obróciłem w rękach rulonik i okazało się, że to faktycznie dolar. — Myślałem, że pieniądze nie mają już żadnej wartości – zdziwiłem się na głos i spróbowałem rozwinąć banknot, żeby sprawdzić jego nominał. — Ej! – krzyknął Adaś i zabrał mi zawiniątko. – Nie rozwijaj, bo ci się rozjebie! — Co to jest? – zapytałem, odbierając od Adasia banknot. — Maria Zielonka. Przywitaj się grzecznie – mruknął Franek z zawiniątkiem w ustach. – Idzie święty ogień. Faktycznie, stopniowo w naszym kierunku postępował przekazywany sobie z rąk do rąk ogień. Następny w kolejce odpalał swojego skręta od dolara poprzednika. Gdy żar pojawił się na ruloniku Franka, inni pospiesznie włożyli do ust swoje dolary i czekali na święty ogień. Poszedłem w ich ślady. Gdy Adaś podpalił mojego dolara, zakrztusiłem się, ale po chwili moje ciało ogarnęła fala spokoju. -382- Siedzieliśmy chwilę w błogim milczeniu, delektując się oglądaniem wijących się w powietrzu w zwolnionym tempie wstęg dymu. — A pamiętacie, jak byliśmy na łowach? – ożywił się Mietek. – Co goniliśmy tą dziewczynę? — O tak!— pochwycił Feliks, wygodniej układając się w loży. – Pamiętam… Uciekała, uciekała, aż wybiegła z miasta i wpadła do lasu między drzewa. — Tam ją dopadliśmy – uśmiechnął się Franek – nie miała żadnych szans, było nas przecież czterech. — Krzyczała i próbowała się bronić… — powiedział Mietek — Kopała i złamała mi nos. — Pamiętam jak się szarpała. Nie wiedziałem, że ludzka kobieta może mieć tyle siły – dodał Adaś. – Nie było z nią łatwo. — A wiecie, co było w niej najlepsze? – zaciągnął się dymem Feliks. Inni z zaciekawieniem spojrzeli w jego kierunku. – Miesiączkowała. — Taaa… — uśmiechnęli się inni na przywołane wspomnienie. Nie byłem jeszcze ani tak dobrze zadomowiony w towarzystwie, ani na tyle przyzwyczajony do nietypowych zwyczajów wampirów, żeby czuć się swobodnie i uznawać ich historie za coś niezwykle naturalnego. Zakręciło mi się w głowie, gdy uzmysłowiłem sobie, jakie to okrutne plemię. Nie wiedziałem, czy na pewno do niego pasuję. — A pamiętacie, jak wyła? – głos Franka sprowadził mnie na ziemię. — Jak zarzynane zwierzę – uśmiechnął się Adaś. — Przecież ją zarżnęliśmy… — warknął Franek. — I nie zapominaj, że człowiek to zwierzę – przypomniał Mietek. Wezbrało we mnie zwątpienie. Jak to człowiek zwierzęciem? A wampiry? Wampiry zabijające bezbronne ludzkie kobiety bez sumienia, traktujące to jak dobrą rozrywkę. Czy to właśnie nie jest zwierzęce? I ja miałem należeć do tej grupy? — Idę się przespacerować – wstałem od towarzystwa, a świat na moment zawirował. Głowa rozbolała mnie od mocnego wina i marihuany. — Nudzi ci się z nami? – skrzywił się Mietek. — To ja ci pokażę nasze burdele! – ożywił się Feliks i wstał za moim przykładem. Zaskoczyło mnie to, ale nie powiem, że byłem przeciwny temu pomysłowi. Teraz zacząłem się zastanawiać, kim wampiry faktycznie są. Przeszliśmy do końca obszernej jaskini, gdzie znajdowało się kilka tuneli. Każdy z nich prowadził do innego miejsca. Jaskinia była najwyraźniej miejscem spotkań całej społeczności wampirów. Weszliśmy do jednego z wykutych w skale tuneli, oświetlonych z rzadka słabymi żarówkami. Tunel otwierał się na kolejną komorę. Była to obszerna jak tamta, wysoka jaskinia. Było tu dużo ciemniej i bardziej duszno. Zauważyłem, że moje oczy natychmiast przywykły do panującego półmroku i doskonale rozróżniałem wszystkie szczegóły. Podłoże tutaj znajdowało się na poziomie około półtora metra poniżej poziomu tunelu. Weszliśmy na przylegający do ścian skalny podest otaczający -383- pierścieniem zagłębione dno jaskini. Wyścielone było ono jakimiś szmatami uformowanymi w konstrukcje podobne do kopców i namiotów. Powietrze było ciężkie i wypełnione mnóstwem różnych zapachów. Usłyszałem jakieś ciche sapanie. Na dnie jaskini zauważyłem jakieś poruszenie. — To wy, okrutnicy! – rozległ się głos płynący z jednej z kupy szmat. Był to mężczyzna, który czołgał się z wysiłkiem po dnie komory, unosząc się co chwila na drżących rękach. – Zobaczycie, to przerażające okrucieństwo nie ujdzie wam płazem! Jest nad nami Ktoś, kto ocenia nasze czyny. A waszych czynów nic nie usprawiedliwi! — Nie pierdol – warknął Feliks. – I tak cię zjemy. Dziwne zwyczaje wampirów coraz mniej mnie szokowały. — Bodaj bym wam utknął kością w gardle, obrzydliwcy! – splunął mężczyzna. Zauważyłem, że jego nogi są nienaturalnie powykręcane. Były złamane w wielu miejscach i uniemożliwiały normalny ruch. — To jest nasza spiżarnia. Trzymamy tutaj żywych ludzi. To, co złapiemy na powierzchni, jest wprowadzane tutaj, unieruchamiane… no i mamy jedzenie nieraz nawet na tydzień! – zafascynowany Feliks zatarł ręce. – A najlepsze są niemowlęta. Delikatne i kruche… — rozmarzył się. – Ale to rarytas. Ciężko takie zdobyć. — Może chodźmy do tych burdelów? – przypomniałem mu. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić okrutnych aktów kanibalizmu. Kanibalizmu? Ale to przecież były wampiry. Zupełnie inna rasa, inny niż ludzie gatunek. Przynajmniej taką wersję tu utrzymywano. Czyli inteligentne drapieżnictwo? Wampiry były bardzo podobne do ludzi. Ale okrucieństwo i to, co ludziom (i również mnie) wydawało się niemoralne, było dla nich czymś zwyczajnym, czymś na porządku dziennym. Feliks wyprowadził mnie z tego pomieszczenia. Jeszcze długo słyszałem za sobą krzyki człowieka przeznaczonego na obiad dla wampirów. Doszliśmy do rozwidlenia tunelu. Nigdzie nie było żadnych drogowskazów ani oznaczeń, czego gdzie szukać, lecz mimo że pierwszy raz spacerowałem w tych rejonach, nie miałem problemu z wybraniem odpowiedniego tunelu. Z tunelu prowadzącego do burdelu ciągnął przyjemny, słodki zapach kobiecych ciał. Zapachowe ślady były tak silne, że niemal widziałem je przed sobą w formie jaskrawych, pulsujących różnymi kolorami plam. Dały o sobie znać wampirze zmysły i instynkty, bliższe zwierzętom drapieżnym niż ludziom. Dotarliśmy do końca tunelu, otwierającego się na obszerną komorę. Jaskinia miała wykute w ścianach zagłębienia, jakby legowiska ułożone piętrami aż pod samo sklepienie. —Jesteś nowy. Wiem, że może nie przywykłeś do wszystkiego. Może nie do końca rozumiesz, jak to wszystko funkcjonuje – poklepał mnie po ramieniu Feliks. — Wybierz sobie jakąś i się wyluzuj. Jak już będzie dobrze, to wróć do nas. Będziemy pić. Kiwnąłem mechanicznie głową i obejrzałem się za odchodzącym kompanem. — Polecam ci Elzę – rzucił jeszcze na koniec. – Zna się na rzeczy jeśli chodzi o wiesz… — mrugnął znacząco okiem i zniknął w tunelu. -384- Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Rozejrzałem się po jaskini, oglądając wszystkie legowiska z dna komory. Niektóre były widocznie zajęte, co sugerowały zasłaniające wejścia do nich kotary. Nawet nie miałem potrzeby ruchać, ale skoro Feliks mnie tu przyprowadził, to przynajmniej zobaczę sobie miejscowe kobiety czy też samice, których widziałem co prawda już kilka w tym dziwnym roju wampirów. Wszedłem po wykutych w skale schodach na trzecie piętro, gdyż wyczułem tutaj najmniej zajętych swoim fachem kobiet. Zaglądałem do nich, lecz albo były puste, albo leżące w nich kobiety spały. W jednym z nich urządziły sobie nawet małą orgię bez udziału mężczyzn. Zainteresowało mnie to, ale poszedłem dalej, bo nie chciałem im przeszkadzać. Znalazłem wreszcie legowisko, w którym kobieta siedziała na stercie szmat służącej za łóżko, skutecznie izolującej od zimnego podłoża. Siedziała na niej tyłem do wejścia. Widziałem jej szczupłe ciało, nieco odstające łopatki i rozczochrane rude włosy sięgające ramion. — Wejdź – powiedziała nieco zachrypłym, ale kobiecym głosem, mimo że nie mogła mnie widzieć. Może zobaczyła cień na podłodze? Ale to już mnie zaskoczyło: — Jesteś nowy? Wyczuła? Ostrożnie wszedłem do środka. Podszedłem do niej i stanąłem za nią. Dziwnie się poruszyła, jakby coś ją zaniepokoiło. — Nazwali mnie tu Zbyszek Kieliszek – zagaiłem. Chciałem podejść do niej, żeby mnie zobaczyła, ale ubiegła mnie. Spojrzała z dołu na mnie wielkimi zielonymi oczami. Na nosie i policzkach miała słabo zaznaczone piegi. Podniesiona głowa odsłoniła widok poniżej – dwie drobne białe piersi. Wyglądała zajebiście. Chyba była bardzo młoda. Poczułem, że mimowolnie tracę kontrolę nad smokiem zamieszkującym moje spodnie. Usiadłem, żeby zamaskować krępujące podniecenie. Niestety, bliskość dziewczyny tylko pogorszyła sprawę. Dziewczyna widząc moje skrępowanie i hamowany popęd uniosła górną wargę i ukazując wystające ponad linię zębów błyszczące kły wyraziła zniesmaczenie. — To jak będzie. Ruchasz się czy nie? – warknęła zniecierpliwiona. Zrobiło mi się gorąco, ale nie wiedziałem, co robić. Oczywiście nie byłby to mój pierwszy raz, ale nie wyobrażałem sobie zrobić tego z pierwszą lepszą dziewczyną, nie znając nawet jej imienia. — A jak masz na imię? – zapytałem niepewnie. — A co, książkę piszesz? – przewróciła oczami. – Chyba nie po to tu przyszedłeś, prawda? — Chciałbym jednak poznać twoje imię. Od czegoś trzeba zacząć. Będzie mi łatwiej, uwierz. Dziewczyna westchnęła. Znów przewróciła oczami na swój słodki sposób, po czym rzuciła się na mnie i wcisnęła w nieświeżo pachnące szmaty. To, co ze mną tam wyczyniała, było magią. Nigdy nie doznałem czegoś podobnego. Gdy po jakimś czasie było już po wszystkim, leżeliśmy zmordowani obok -385- siebie. Zerknąłem na dziewczynę leżącą obok mnie. Wpatrywała się we mnie uważnie z pewnym niepokojem, jakbym był lwem w legowisku jagnięcia. — Co jest? – zapytała nieprzyjemnym tonem. — Powiesz mi wreszcie, jak masz na imię? — W sumie nie wiem, co to może zmienić – znów przewróciła oczami w ten charakterystyczny dla siebie sposób. – Ale skoro masz mnie tym dręczyć do usranej śmierci to może ci powiem. Ta jej tajemniczość działała na mnie jak magnes. Byłem zaintrygowany tym pięknym rudzielcem. Postanowiłem postawić na jedną kartę. — Dopóki nie poznam twojego imienia, nie wyjdę stąd. Dziewczyna gwałtownie podniosła się z łóżka i spojrzała na mnie groźnie. Po chwili zmarszczyła nos i uniosła górną wargę obnażając ostre kły. — W takim razie cię wyproszę. Próbowała najwyraźniej sprawiać wrażenie groźnej, ale ja miałem inne odczucia. Odebrałem to jako pewnego rodzaju grę, droczenie się. Nawet szeroko się uśmiechnąłem, dopóki nie oberwałem w pysk jej drobną rączką, której paznokcie wydrapały mi w policzku cztery palące jak ogień krwawe rowki. —Ty mała suko! – warknąłem przyciskając dłoń do krwawiących szram. Wezbrał we mnie gniew, który musiał znaleźć ujście. Nie było ważne, że obiektem, na którym miałem się wyżyć była drobna kobieta. Skoro była w stanie bez powodu zadać mi ból, to co mogło mnie powstrzymać przed oddaniem jej z nawiązką? Moja ręka natychmiast nabrała jakiejś wielkiej mocy, jakby skumulowała się w niej cała życiowa siła z reszty ciała właśnie po to, żeby przywalić tej małej. I w momencie, gdy moja pięść leciała z prędkością światła w kierunku rudowłosej głowy, stało się coś niesamowitego. Dziewczyna wykonała szybki, skuteczny blok unieszkodliwiający cios i przyłożyła mi drobną pięścią prosto w nos, aż przed oczami zaświeciły mi miliony gwiazd. Gdy upadłem na szmaty, uderzyła mnie ponownie, tym razem w sposób pozbawiający mnie przytomności. Pamiętałem jak przez mgłę jakieś głosy, stłumione światła, niewyraźne cienie i w momencie, jak wszystkie te elementy zaczęły się wyostrzać, jak miałem już poznać, co się ze mną dzieje, wtedy ponownie otrzymywałem cios zamykający moją świadomość gwałtownie jak drzwi podczas przeciągu. Do takich sytuacji dochodziło kilkakrotnie. W pewnym momencie jednak pozwolono mi się obudzić. * — Gdzie jestem? – zapytałem słabym głosem, osłaniając dłonią oczy przed oślepiającą jasnością. To nie mogła być pogrążona w półmroku jaskinia wampirów. Nawet tak nie pachniała. — Myślałeś, że obudzisz się waćpan w tym samym miejscu, w którym straciłeś przytomność? – dobiegł mnie kobiecy głos. Ale nie był to głos rudej. -386- Wróciła mi ostrość widzenia. Zobaczyłem wyłaniające się z wszechogarniającej jasności kobiece rysy. Dziewczyna miała wielkie czarne oczy i ciemne, wysoko upięte włosy, ze zwisającymi luźno lokami. Ubrana była w strój pochodzący z jakiejś dawnej epoki. — Gdzie ja jestem, do kurwy nędzy! – krzyknąłem zrywając się gwałtownie. Mój zapał ostudziło solidne uderzenie w klatę, które ponownie powaliło mnie na podłogę. — Człowiek – usłyszałem dziwnie znajomy głos. – Uległ wpływom wampirów. Niewiele brakowało. Mówiłam wam, panno Andżeliko. Jesteśmy w stanie go nawrócić. Po chwili w polu widzenia pojawiła się właścicielka głosu. Na głowie miała rude włosy zaczesane w dziwaczną fryzurę, przypominającą misternie utkany pajęczy kokon. Miała na sobie długą, czystą sukienkę i trzymałą w ręku jakiś dziwny podłużny przedmiot. — Wspaniale się spisałyście, panno Aleksandro. Wasze poczynania uznajemy za sukces. – uśmiechnęła się Andżelika. – Proszę się uporać z jego odrażającą fizjonomią. Następnie zabierzemy się za jego obycie. Nie tolerujemy w naszym towarzystwie grubiańskich abnegatów. Andżelika wyszła z pomieszczenia, o czym świadczył dźwięk zamykanych drzwi. Zostałem sam na sam z rudzielcem. — Co ty, kurwa, odpierdalasz? – warknąłem na dziewczynę. Ona przycisnęła mi palec do ust nakazując milczenie. Pomogła mi wstać. Rozejrzałem się. To nie była jaskinia. To było normalne pomieszczenie w budynku. Biały pokój, w którym stało mnóstwo starych mebli. Pachniało tu starością – wysuszonym, wielowiekowym drewnem, pożółkłym papierem i kurzem leżącym w zakamarkach dywanów. Zaskoczył mnie ten kontrast. Nie wiedziałem, że kompletnie umeblowane pomieszczenia jeszcze istnieją. — Powinnam była cię zabić – szepnęła ruda Aleksandra. – Namówiłam jednak Andżelikę na ułaskawienie. Zasługujesz na życie. To osobista sprawa. Przecież się znamy. Zachwiałem się na nogach. — Co, kurwa? – zakrzyknąłem w ciężkim szoku. Aleksandra ponownie przycisnęła palec do ust. – Kobieto! – powiedziałem już ciszej – co ty pierdolisz! Skąd cię niby znam? Pierwszy raz cię na oczy widziałem! Dziewczyna stanęła jak wryta, a twarz zbladła. Wyglądała jak posąg boginki. — Michał, ty mnie nie pamiętasz? – w jej oczach błysnęły iskry i pojawiły się wielkie świetliste jeziora słonej wody, które spłynęły po policzkach. – Przecież się zaręczyliśmy na dwa tygodnie przed rozpoczęciem wojny. Pewnego dnia pojechałeś do pracy i już cię nie zobaczyłam. Tego dnia na Polskę spadły bomby atomowe. Ciemność w mojej pamięci rozjaśnił wyraźny obraz. Jechałem samochodem z pracy. Akurat utknąłem w korku. Lał rzęsisty deszcz. Włączyłem radio. Śpiewałem z wokalistą moją ulubioną piosenkę, żeby się odstresować. Nagle audycję przerwał głos spikera, w którym dało się słyszeć hamowane emocje, wieszczący o zbliżającym się ataku z powietrza. Nigdy nie spodziewałem się tego, że moje pokolenie doświadczy -387- wojny. Tym bardziej, że Polska wydawała mi się dość mało znaczącym na arenie międzynarodowej krajem. — Oleńka…! – szepnąłem i wziąłem ją w ramiona. — Wojna cię zmieniła – Aleksandra odepchnęła moje ręce z wyższością. – Już nie jesteś tym Michałem, którego znałam. — Oluś – klęknąłem przed nią i ująłem jej białą dłoń, delikatnie odciskając na niej swój pocałunek. Nie patrzała na mnie. Zadarła głowę wysoko jak hrabina i przybrała surowy wyraz twarzy. — Nie jesteś już tym Michałem, który mi się oświadczył. Nie jesteś nawet człowiekiem. Jesteś wampirem. Te słowa słyszałem w ciągu ostatniej doby już drugi raz, ale poraziła mnie niekonsekwencja wypowiedzi Oluśki. — Tej babce, co tu była, mówiłaś coś innego. Coś pamiętam – wstałem i chwyciłem ją za przegub, ściskając zbyt mocno. Wysyczałem przez zaciśnięte zęby. – Mówiłaś, że jestem człowiekiem. Teraz twierdzisz, że jestem wampirem. Chcę znać prawdę. Spojrzała na mnie