Wydawnictwo Lambook
Transkrypt
Wydawnictwo Lambook
Lambook Joy E. Stocke Angie Brenner W kraju derwiszy, bogiń i świętych Przełożyła Monika Wyrwas-Wiśniewska Tytuł oryginału Anatolian Days and Nights: A Love Affair with Turkey, Land of Dervishes, Goddesses, and Saints Copyright © 2012 Angie Brenner & Joy E. Stocke Copyright © 2013 for the Polish edition by Wydawnictwo Lambook Copyright © 2013 for the Polish translation by Wydawnictwo Lambook Opieka redakcyjna Alicja Oleksy-Sroga Konsultacja turkologiczna dr Magdalena Jodłowska-Ebo Redakcja Krzysztof Bernaś Korekta Katarzyna Wróbel Projekt okładki i opracowanie typograficzne Piotr Budkowski Sprzedaż wysyłkowa www.lambook.pl ISBN 978-83-63531-04-1 Wydawnictwo Lambook Kraków 2013 Jacksonowi – A.B. Mojej córce Sarah „Sadie” Gretchen Young – J.E.S. Mapa Turcji Mapa Stambułu Wymowa tureck a c – pomiędzy dż a dź ç – pomiędzy cz a ć ğ – w otoczeniu e, i, ö, ü – jak j; w otoczeniu a, ı, o, u nie jest wymawiane, tylko wydłuża poprzedzającą samogłoskę ı – jak y j – pomiędzy ż a ź ü – jak niemieckie ü ö – jak niemieckie ö ş – pomiędzy sz a ś v – jak w y – jak j Cyrkumfleks nad samogłoską (np. â) oznacza jej przedłużenie, ale również zmiękczenie poprzedzających ją spółgłosek g, k i l; obecnie ten znak diakrytyczny jest często pomijany. 9 Prolog Jak łatwo zakochać się w śródziemnomorskim wybrzeżu Turcji! Słońce odbija się od powierzchni wody i rzuca skałom ulotne refleksy; w urwiskach otwierają się porośnięte sosnami szczeliny i zatoczki, a wonne gałęzie drzew ocierają się o wodę. Na równinie można obejrzeć liczącą sobie cztery tysiące lat nekropolię: tylko tyle zostało po czczących Boginię Matkę Licyjczykach, którzy zamieszkiwali niegdyś te żyzne tereny. Nasz statek zawija do zatoki, nad którą wznoszą się ruiny starożytnego miasta. Morze ma kolor turkusu. Niegdyś zarzucały tutaj kotwice fenickie statki kupieckie. Wspinamy się skalistym zboczem na wybrzeże i w gaju oliwnym natykamy się na dziewczynę. Włosy ukryła pod obszytą maleńkimi muszlami chustą. Zbiera oliwki, które spadły na ziemię, i przygląda się nam podejrzliwie – dwóm kobietom z Zachodu, w okularach przeciwsłonecznych, bluzkach bez rękawów, szortach i górskich butach. Z namaszczeniem kładzie na skalnej półce garść cierpkich, zielonych owoców – dar dla nas – i ucieka. 11 Wprowadzenie Nazwa Anatolia wywodzi się z języka greckiego i znaczy po prostu „ziemia, gdzie wschodzi słońce”. Niegdyś tym mianem określano całą Azję Mniejszą, obecnie używa się jej w stosunku do Turcji, której granice sięgają od Bałkanów po Armenię, Gruzję, Iran, Irak i Syrię. Joy W maju 2007 roku odwiedziłyśmy z Angie góry Kaçkar. Wędrując wschodnią odnogą jedwabnego szlaku, natrafiłyśmy na porzucony kościół prawosławny i właśnie wspinałyśmy się do niego po stromych schodach, gdy naszych uszu dobiegł łopot skrzydeł. To spłoszone gołębie wyleciały nagle spod zrujnowanych łuków i krążyły nad kopułą. My tymczasem napotkałyśmy jej wzrok – Najjaśniejszej Madonny, trzymającej na rękach swego ukochanego syna. Spoglądała na nas oczami w kształcie migdałów. 12 Byłyśmy pewne, że właśnie otworzyło się przed nami niebo i wszystko inne chwilowo przestało się liczyć. Jednak godzinę później wszechświat przypomniał nam, że takich przeżyć nie dostaje się za darmo: na rzadko uczęszczanym odcinku drogi prowadzącej na wschód, w stronę miasta Wan, silnik wynajętego samochodu nagle potężnie huknął. Spojrzałam na Angie, która marszczyła z niepokoju brwi. Sama też byłam zdenerwowana. Czułam, jak powoli, poczynając od żołądka, ogarnia mnie paskudne uczucie paniki. Pokonanie stromej, wyboistej drogi do kościoła okazało się zbyt wielkim wyzwaniem dla czeskiego maleństwa. – Dziwne, wyglądała na zupełnie sprawną – oceniłam naszą skodę, zjeżdżając na pobocze. Bardzo się myliłam. Silnik najpierw buchnął chmurą oleistego dymu, potem zaczął niepokojąco dzwonić, aż wreszcie zgasł na dobre. Zatrzymałyśmy się na samym środku ciągnącej się aż po horyzont równiny, pofalowanej i porośniętej zielono-rudą trawą. Od dłuższego czasu nie minął nas żaden samochód i wyglądało na to, że tędy po prostu nikt nie jeździ. Gdyby nie głośne granie cykad, uznałybyśmy, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami we wschodniej Anatolii. Odblokowałam maskę samochodu, a Angie, która w tym czasie zdążyła wysiąść na ten popołudniowy skwar, uchyliła ją ostrożnie. W górę poleciała kolejna chmura kwaśnego dymu. – Będzie nam potrzebna pomoc – stwierdziła Angie, osłaniając oczy i patrząc na pustą drogę. Sprawdziłam komórkę, ale wciąż nie miałam zasięgu. Tak było, odkąd wyjechałyśmy z gór Kaçkar. Na szczęście przypomniałyśmy sobie, że mniej więcej dwa kilometry wcześniej mijałyśmy dom i sad jabłoniowy, w którym pracował jakiś mężczyzna. To pozwoliło nam się rozluźnić i wymyślić plan. Wyjęłyśmy plecaki, zamknęłyśmy samochód i ruszyłyśmy drogą, którą właśnie pokonałyśmy. 13 Z błękitnego nieba lał się bezlitosny żar i z każdym krokiem czułyśmy coraz większą ilość potu spływającego nam po plecach. Kiedy dotarłyśmy do farmy, mężczyzna, którego pamiętałyśmy z sadu, siedział na obrośniętej winoroślą werandzie. U jego stóp odpoczywał szaro-czarny owczarek anatolijski wielkości kucyka. Miałam na sobie beżowy kapelusz ogrodowy z miękkim rondem i szorty khaki, a na nogach górskie buty; Angie nosiła skórzane sandały, które kupiła kilka dni temu w Stambule, na Krytym Bazarze, i zieloną lnianą sukienkę do kostek. Włosy spięła z tyłu srebrną spinką, a od słońca chronił ją daszek. Gospodarz, widząc dwie europejskie kobiety zdążające w jego kierunku, uśmiechnął się pod nosem. Pies był mniej przyjazny, szczerzył zęby i warczał z daleka. – Merhaba. Dzień dobry – krzyknął na powitanie mężczyzna. – Merhaba – odpowiedziała Angie i wskazała na nasz samochód widoczny na horyzoncie. – Auto kaput. Mężczyzna kiwnął na nas ręką. Wspięłyśmy się po drewnianych schodach, mijając warczącego psa, i weszłyśmy za gospodarzem przez ciężkie drewniane drzwi do małej kuchni. Całe jej wyposażenie stanowiły niewielka lodówka, kuchenka na butlę gazową i porcelanowy zlew wpuszczony w beżowy blat. Okno wychodziło na drogę. Przy zlewie stała żona gospodarza. Miała na sobie obszerne spodnie, zawiązane w kostkach, które tu nazywały się şalvar, a na głowie czerwoną bawełnianą chustę w niebieskie i żółte kwiatki. Wyjęła z plastikowej miski pomarszczone jabłko i położyła na desce do krojenia, mówiąc z uśmiechem, jakby się nas spodziewała: – Hoşgeldiniz. Witajcie. Jej mąż rozmawiał z nami, a ona kroiła to jabłko i układała kawałki na białym plastikowym talerzyku. Kiedy skończyła, postawiła talerzyk na stole, a obok niego słoik z miodem, i zaprosiła nas, byśmy usiadły. Zaparzyła herbatę, którą nalała do trzech szklaneczek w kształcie tulipana, a kiedy wszystko było już gotowe, 14 zwróciła się do męża, by zajął się naszym samochodem. Pies wyszedł za swoim panem i zostałyśmy we trzy. – Benim arkadaşlarım, moi przyjaciele – powiedziała kobieta i dotknęła brzucha, zadając nam pytania o dzieci, mężów i domy. Gospodyni mówiła po turecku, my odpowiadałyśmy po angielsku, ale nie przeszkadzało nam to świetnie się dogadywać. Mężczyzna wrócił po dłuższej chwili i miał taką minę, jakby właśnie umarł nasz bardzo bliski krewny i musiał nas o tym powiadomić. Cmoknął kilka razy. – Evet, tak – stwierdził, spoglądając na mnie ze smutkiem. – Auto kaput. Podałam mu wizytówkę agencji, od której wynajęłyśmy samochód. Miała siedzibę w Erzurum, sto sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się znajdowałyśmy. – Od początku miałyśmy złe przeczucia co do tej firmy – zwróciła się Angie do gospodyni, a ta ze zrozumieniem ujęła jej rękę obiema dłońmi. – Powinnyśmy były skorzystać z usług agencji hotelowej, ale przyjaciel namówił nas na tę, żebyśmy mogły trochę zaoszczędzić. „Siedemdziesiąt pięć dolarów za dzień to żadna okazja”, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Nasz samochód był już na ciężarówce. Mężczyzna zawołał nas do okna i mogłyśmy ją sobie obejrzeć. Stała przed domem, z otwartą paką, silnik pracował na wolnych obrotach. Czerwona kabina pomalowana była w żółte i białe kwiaty. Trzech mężczyzn uwijało się, zabezpieczając sznurkiem koła naszej małej skody przed długą drogą do Erzurum. Na zderzaku ciężarówki ktoś białą farbą napisał: „Maşaallah”. Ani Angie, ani ja nie spodziewałyśmy się, że Turcja urzeknie nas do tego stopnia. Często powtarzamy, że wracamy tam, bo nie możemy 15 się oprzeć jej historii, kuchni czy wybrzeżom. To oczywiście prawda, ale nie cała. No bo jak niby mamy opowiedzieć o tych wszystkich subtelnościach, o ulotnych wrażeniach, które tak napierają na nasze zmysły, że w jednej chwili jesteśmy wniebowzięte, a w następnej mamy ochotę wracać do domu pierwszym samolotem? Jak wyjaśnić, że każde przypadkowe spotkanie może się tu stać wstępem do głębokiej przyjaźni? Teraz najważniejsza jest oczywiście niezrozumiała miłość, jaką żywimy do Turcji, zaczęło się jednak od uczucia, które wszyscy znamy, a które łączy kobietę i mężczyznę. Otóż nasza przyjaciółka Wendy wdała się pewnego razu w romans z jednym Turkiem… Z Wendy, specjalistką od turystyki, przyjaźniłyśmy się od młodości. Swoją pierwszą broszurę reklamową napisałam właśnie dla jej agencji turystycznej, specjalizującej się w podróżach do Grecji i Turcji. Z Wendy i jej ówczesnym partnerem, Grekiem Dimitrim – bardzo go zresztą lubiłam – ja i mój mąż świętowaliśmy pamiętnego sylwestra w 2000 roku. To właśnie tamtej nocy Wendy postanowiła sprzedać swoją firmę i przenieść się na grecką wyspę Santorini, gdzie Dimitri prowadził hotel. Jednak wiosną 2001 roku zerwała z Dimitrim i zakochała się w Turku o imieniu Orhan. Z nim, ale za własne pieniądze otworzyła pensjonat i restaurację w miejscowości Kalkan – położonej na śródziemnomorskim wybrzeżu Turcji – która była niegdyś grecką wioską rybacką. Kiedy spytałam, dlaczego zamieniła swoją ukochaną Grecję na Turcję, odparła, że jest bardzo zakochana w Orhanie i że Kalkan przypomina jej wioskę na greckiej wyspie Kos, w której byłyśmy razem piętnaście lat wcześniej. Pamiętałam podróż promem z Kos do kurortu Bodrum na wybrzeżu Turcji. Na bazarze koło portu kupiłyśmy sobie laski cynamonu i pistacje, a potem przyglądałyśmy się starcowi, który za dwadzieścia dolarów robił polaroidem zdjęcia turystom balansującym z mniejszym lub większym przerażeniem na grzbiecie starego wielbłąda. 16 – Dobrze mi się mieszka w Turcji – zapewniała przyjaciółka. – Poza tym Grecja zrobiła się zbyt droga. Wendy musiała jeszcze pozamykać swoje sprawy przed przeprowadzką, poprosiła więc mnie i Angie, byśmy pomogły Orhanowi w prowadzeniu pensjonatu przez pierwsze lato. Nie znałyśmy się wtedy z Angie, ale Wendy zapewniała, że na pewno się polubimy. Minęły dwa miesiące, a Angie i ja siedziałyśmy na rozchwianym balkonie pensjonatu z widokiem na port w Kalkanie i popijałyśmy wino. Już po pierwszym kieliszku stwierdziłyśmy, że mamy ze sobą wiele wspólnego, począwszy od tego, że obie wychowałyśmy się nad jeziorem Michigan – Angie w stanie Michigan, a ja w Wisconsin. Zwierzyłam się jej, że uwielbiam podróże i już w dzieciństwie często wyprawiałam się popołudniami na klify niedaleko domu, żeby obserwować parowce kierujące się ku Drodze Wodnej Świętego Wawrzyńca i Oceanowi Atlantyckiemu. Wyobrażałam sobie wtedy, że jestem ich pasażerką. – Miałam tak samo – przerwała mi Angie ze śmiechem. – Marzyłam o tym, żeby wsiąść na statek i po prostu odpłynąć. Przywołałam też wtedy historię mojej babci. Dziadkowie opuścili wschodnie Niemcy w latach dwudziestych, kiedy Republika Weimarska chyliła się już ku upadkowi. Pod koniec życia babcia, będąca po kilku wylewach, w wyniku których straciła kontakt z teraźniejszością, często wspominała swoje dzieciństwo. Opowiadała o niedzielach, które spędzała z przyjaciółmi na tańcach w ogródku piwnym ustawionym w jej wiosce niedaleko Berlina. Wielokrotnie słyszałam o tym, że marzyła o życiu pełnym przygód i że w końcu jej marzenia się spełniły, kiedy znalazła się na statku, który przywiózł ją z Bremerhaven do Nowego Jorku. Pewnego wieczoru, a byli już na środku Atlantyku, kapitan statku zaprosił ją do swojego stołu. „Włożyłam różową jedwabną sukienkę z zakładkami na karczku, tę, którą uszyła mi moja siostra na prezent pożegnalny” – wspominała babcia, a jej oczy nabierały wtedy 17 rozmarzonego wyrazu, który skrywał się pod łzami. „Kapitan był taki przystojny w tym swoim granatowym mundurze” – podkreślała zawsze. I kiedy orkiestra zagrała walca Nad pięknym modrym Dunajem, poprosił ją do tańca. Teraz myślę, że opowiedziałam o tym wszystkim Angie, gdyż sposób bycia i poczucie humoru mojej babci przypominały mi się wyraźnie za każdym razem, kiedy rozmawiałam z Turkami. Angie marzyła o podróżach w miejsca, o których czytała w kolekcjonowanych przez jej ojca numerach „National Geographic”. Wymyśliła sobie nawet, że plemiona, które oglądała na zdjęciach, żyją po drugiej stronie jeziora. – Mój ojciec zawsze chciał zobaczyć świat, ale nigdy nie miał na tyle odwagi, by tak radykalnie zmienić swoje życie – mówiła wtedy. I dodała: – W pewnym sensie spełniam jego marzenia. Zaczęła od gromadzenia książek podróżniczych, żeby choć przez chwilę znaleźć się wśród Hmongów w Wietnamie, na wyspie Zanzibar na Oceanie Indyjskim czy we wschodnioafrykańskim rezerwacie Masai Mara. Fascynowały ją ludy, które wciąż kultywowały dawno zapomniane na Zachodzie rytuały wspólnotowe. Łączyło nas i to, że obie porzuciłyśmy Środkowy Zachód jako nastolatki. Angie wyjechała na Zachodnie Wybrzeże i tam robiła karierę. Była przedstawicielką tego dzielnego pokolenia kobiet, które jako pierwsze znalazło się na stanowiskach kierowniczych w korporacjach. Po jakimś czasie zrezygnowała jednak z szanowanej posady, by otworzyć księgarnię podróżniczą, o czym zawsze marzyła. Ja z kolei znalazłam się na Wschodnim Wybrzeżu, wyszłam za mąż za swojego chłopaka z college’u, urodziłam córkę i zaczęłam pracować dla agencji turystycznych jako recenzentka hoteli w Grecji i we Włoszech. Fred, mój mąż, znalazł zatrudnienie w bankowości i nie mógł zajmować się dzieckiem, a ponieważ trudno było o odpowiednią nianię, Sarah, naszą córkę, często zabierałam w podróże. 18 Przyjaźń moja i Angie rozwijała się w takim samym tempie jak fascynacja Turcją, krajem intrygującym i pełnym sprzeczności, w którym mieściły się na równych prawach konserwatywny wschód i hedonistyczne wybrzeże Morza Śródziemnego, gdzie turystki opalały się toples i tańczyły w dyskotekach aż do świtu. Kiedy wróciłyśmy wreszcie do domu, przyjaciele i rodzina odetchnęli z ulgą. „Nie jedźcie tam więcej, to zbyt niebezpieczne” – powtarzali. Ale co oni mogli wiedzieć o tureckiej gościnności, z którą spotykałyśmy się tak w maleńkich wioskach, jak i w ekskluzywnych apartamentach Stambułu? Albo o codziennym spoglądaniu na Bosfor z okna pokoju, o Żydach sefardyjskich, którzy podawali nam herbatę z orzechami i słodyczami, kiedy się z nimi zaprzyjaźniliśmy, i rozmawiali swobodnie po turecku, angielsku, niemiecku i rosyjsku, o handlarzu dywanów z Kapadocji, który w porze obiadu wykładał swój towar przed sklepem i częstował klientów potrawką z jagnięciny przygotowaną przez jego matkę. Niewiele mogli wiedzieć o tym wszystkim, dlatego uważali nas za ryzykantki. Czasami myślimy, że lepiej byłoby przestać zwalczać te wszystkie obiegowe wyobrażenia o Turcji, bo wtedy ta piękna i skomplikowana kraina stałaby się tylko nasza. Ale to byłaby przecież zdrada. 19 WIOSNA 2001 1 Licyjskie dni Zanim mądra kobieta znajdzie most, szalona będzie już po drugiej stronie rzeki. Przysłowie tureckie Angie Zjawiłam się w Kalkanie późnym popołudniem. W zachodzącym słońcu białe fasady wytwornych willi balansujących na zboczu zatoczki nabierały koloru palonej sjeny. Łagodny wietrzyk przemykał brukowanymi uliczkami, a ja stałam na jednej z nich i zastanawiałam się, jak znaleźć Słoneczny Pensjonat, którego właścicielami byli moja przyjaciółka Wendy i Orhan, jej ukochany. Zapach mocnych przypraw towarzyszący aromatowi pieczonego mięsa przypomniał mi, jak bardzo byłam głodna. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. Miałam za sobą dwudziestoczterogodzinną 20 podróż, najpierw samolotami, potem autobusami, i dosłownie leciałam z nóg. Z lotniska w Stambule zadzwoniłam do Orhana i zdawało mi się, że obiecał po mnie wyjechać, ale jednak go nie było. Poznaliśmy się rok wcześniej, Wendy zaprosiła go wtedy do Stanów. Mówił trochę po angielsku, niewiele, więcej jednak niż ja po turecku. Rozmawialiśmy tylko trochę, ale uznałam, że jest sympatyczny. Dlatego nie traciłam nadziei, że zaraz się zjawi, zdyszany, i zasypie mnie przeprosinami. W końcu, nie mogąc dłużej czekać, złapałam taksówkę. Kierowca ładował moje torby do bagażnika, a ja wciąż jeszcze się rozglądałam, coraz bardziej rozczarowana. Oprócz koszulek, sukienek, szortów i kostiumów kąpielowych zabrałam też pościel i naczynia, choć Wendy prosiła jedynie o przywiezienie dziesięciu funtów kawy ziarnistej i przepisów na smaczne śniadania – uważała, że to wystarczy, by odpowiednio ugościć klientów jej pensjonatu. Orhan w tym czasie miał się zająć restauracją, którą niebawem chcieli otworzyć, i nie mogłam liczyć na jego pomoc. Przekonując mnie do wyjazdu, Wendy kolejny raz wspomniała swoją przyjaciółkę z New Jersey. Wciąż o niej opowiadała. Bardzo chciałam poznać Joy, kobietę, która godziła karierę z małżeństwem i macierzyństwem. Przez ostatnie dziesięć lat zwiedzała Grecję, często z Wendy lub swoją córką, uczyła się języka i pisała o tym, w jaki sposób elementy różnych religii współtworzą kulturę tego kraju. Wendy twierdziła, że tym samym chce się zająć w Turcji. Ale tak naprawdę nie trzeba mnie było namawiać do wyjazdu. Propozycja zarządzania Słonecznym Pensjonatem pojawiła się w idealnym momencie. Właśnie zlikwidowałam swoją księgarnię podróżniczą i wykończona psychicznie i finansowo, nie mogłam wyobrazić sobie lepszej propozycji. Jak dotąd jedynie czytałam o kobietach, które zamieszkały w obcym kraju, teraz miałam zostać jedną z nich, siedzieć nad morzem i jak one spisywać własną historię. A przecież 21 od tak dawna chciałam zająć się pisaniem. Do tego przygotowywanie wykwintnych śniadań dla gości, nadawanie pokojom w pensjonacie niepowtarzalnej atmosfery, przesiadywanie na balkonie i rozmawianie o książkach z Joy – bardzo chciałam tak żyć. To nie była moja pierwsza wizyta w Kalkanie. Odwiedziłam to miasto kiedyś z Samim, biznesmenem ze Stambułu, z którym jakiś czas byłam. Poznaliśmy się mniej więcej cztery lata przed tą podróżą w minibusie jadącym z Antalyi do Kaş. Przez niemal trzy lata byliśmy parą na odległość, podróżując między Stambułem a San Diego. Ja nie chciałam zrezygnować z księgarni, która była zresztą studnią bez dna, a Sami bezskutecznie walczył z amerykańskimi przepisami, chcąc otworzyć firmę importową. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do Stanów, musiał wysłuchiwać, że Turcja to niebezpieczny kraj, a jego rodacy są w większości muzułmańskimi fanatykami, i te opinie bolały go tak mocno, że jego ochota na przeprowadzkę coraz bardziej słabła. Kiedy wreszcie przeniósł się do południowej Kalifornii i zamieszkał w moim domu na przedmieściach, bardzo tęsknił za Stambułem, gdzie przyjaciele spędzają długie godziny w knajpkach przy kawie lub herbacie, grają w tryktraka i dyskutują o polityce, i żałował swojej decyzji. Ja dużo wtedy pracowałam i nie mogłam mu towarzyszyć przez całe dnie, więc spędzał czas na kanapie albo przed księgarnią, paląc papierosa za papierosem. Ożywiał się dopiero podczas kolacji. Jadaliśmy na mieście, Sami bardzo to lubił. Nie mogłam się napatrzeć, jak rozkoszuje się idealnie upieczonym kurczakiem czy kremowymi smardzami i snutą przez siebie opowieścią o życiu w Stambule. W tych chwilach kochałam go najbardziej. Coraz więcej dowiadywałam się o Turcji i bardzo lubiłam te wieczorne lekcje. Sami uczył mnie na przykład, jak przyciskać czubek języka do podniebienia, by prawidłowo wymówić „r” w tureckim słowie merhaba, czyli „cześć”. „Żeby opanować język, musisz go dotknąć” – mawiał. Kiedy indziej wyjawiał mi pilnie strzeżone tajemnice tureckiej kuchni: 22 dowiadywałam się, w którym regionie przygotowuje się najkruchszą baklawę, a w którym najbardziej kremowy jogurt. Uczyłam się wyrażeń i słów, dzięki którym mogłabym uchodzić za miejscową w jego stronach, poznawałam skomplikowany ceremoniał powitalny przewidziany przez osmańską etykietę. Wiedziałam, że jeśli pojedziemy w odwiedziny do jego krewnych, powinnam przede wszystkim okazać szacunek najstarszemu mężczyźnie w rodzinie, a dopiero potem przywitać się z pozostałymi. Sami często proponował mi małżeństwo, chciał, żebym zamknęła księgarnię i zamieszkała z nim w Stambule. Wiedział jednak, że to niemożliwe. Wreszcie nie wytrzymał i wyjechał do Turcji beze mnie. Zanim jednak to się stało, poznałam tę trochę mniej fascynującą stronę tureckiej kultury i obyczajowości. Sami był pierworodnym synem i w dodatku jedynakiem, a w Turcji to znaczy bardzo wiele, niezależnie od klasy społecznej. Być może przez to czuł się tak pewny siebie. Kiedy odwiedzałam go w Stambule, miał zwyczaj wychodzić z domu i wracać, kiedy chciał, nie opowiadając się nikomu. Dopytywałam się oczywiście, gdzie był i co robił, ale on wzruszał tylko ramionami. Wiedziałam, że to nie oznacza wcale, że mnie nie szanuje, czułam się jednak nieswojo z jego rodziną, kiedy tak znikał. Jego matka w ogóle nie mówiła po angielsku. Rozstaliśmy się w zgodzie, kiedy stało się jasne, że nie jesteśmy w stanie zasypać kulturowej przepaści między nami. Mnie zresztą wciąż zależało na księgarni i nie zamierzałam jej poświęcać dla tego związku. Sami odszedł, ale ja wciąż byłam zakochana w jego kraju. Taksówka zatrzymała się tuż za małym sklepem spożywczym. Ślepa uliczka, brudna i zaniedbana, miała mocno popękaną nawierzchnię. 23 – Lüften. Proszę – powiedziałam. – Szukam Słonecznego Pensjonatu. Byłam pewna, że kierowca mnie nie zrozumiał, gdy wskazał na zrujnowany budynek z balkonem słaniającym się pod grubymi jak pięść pędami amarantowej bugenwilli. Ale mężczyzna zaczął wyjmować moje torby z bagażnika i stawiał je na ziemi jakby nigdy nic. – Evet. Tak. To właśnie Słoneczny Pensjonat – stwierdził i nie czekając na moją reakcję, zabrał torby i poszedł z nimi po desce przerzuconej nad błotnistą kałużą. A ja stałam, zdenerwowana i ogłuszona przenikliwym hukiem wiertarki udarowej. Kierowca patrzył na mnie przenikliwie. Kiedy popijałyśmy wino i pogryzałyśmy oliwki w mojej księgarni, Wendy opisywała mi widok na morze roztaczający się z balkonu pensjonatu, wyszywane w kolorowe ryby ręczniki z tureckiej bawełny, wazy i talerze z fabryki porcelany w Kütahyi. Nie wspomniała słowem, że tuż obok jej pensjonatu trwa właśnie remont jednej z tych greckich rezydencji, które od dawna stały puste. W dziewiętnastym wieku imperium osmańskie zachęcało zamożnych greckich kupców do osiedlania się w Kalkanie, ale w 1923 roku miała miejsce wymiana ludności między Turcją a Grecją i osiedleńców zmuszono do wyjazdu*. Kiedy wiertarka ucichła, nastała cisza zakłócana jedynie odległymi dziecięcymi kłótniami i płaczem niemowlęcia, a także krokami kierowcy, który wnosił moje bagaże po chwiejnych schodkach i ustawiał je na małym podeście. „To nie może być ten pensjonat”, myślałam uparcie, otwierając drzwi do obskurnej recepcji, w której naga żarówka oświetlała zniszczone drewniane biurko. Ale pod biało-niebieską popielniczką w kwiatki, * Traktat z Lozanny umożliwił przesiedlenie około dwóch milionów ludzi z terenów Grecji i Turcji, zgodnie z ich przynależnością religijną, choć zapisy przewidywały kryterium etniczne. W ten sposób do Turcji przybyła ludność wyznająca islam, a do Grecji zostali przesiedleni chrześcijanie, niezależnie od języka, którym władali, i narodowości. 24 pełną niedopałków, tkwiła wizytówka Wendy. Nie było już wątpliwości. – Orhan? – zawołałam niepewnie. Nikt nie odpowiedział. We wnęce koło wejścia znalazłam kawałek białego sera, leżał na desce do krojenia tuż obok niewielkiego zlewu. Pełna popielniczka, ser i dość duży karaluch, który przysiadł na blacie, były jedynymi oznakami życia w całym pensjonacie. Wyczerpana i zła, przyglądałam się, jak karaluch wspinał się po serze. Kiedy zniknął w odpływie, wyrzuciłam ser i przetarłam blat, a potem ostrożnie otworzyłam jedne z pięciu drzwi. W każdych z nich tkwił klucz. Moim oczom ukazał się niewielki pokój z sosnową boazerią, dwa łóżka zaścielone białą pościelą i oddzielająca je szafka nocna. W łazience z trudem mieściły się muszla, wyszczerbiona umywalka i prysznic. Nie było brodzika, a jedynie odpływ na środku pomieszczenia. Niewiele myśląc, powiesiłam kosmetyczkę na klamce i zaczęłam się rozbierać. Od dwudziestu czterech godzin nie zmieniałam ubrania i marzyłam w tej chwili jedynie o prysznicu. Rury trzęsły się i rzęziły, kiedy odkręcałam kurki, ale wreszcie popłynęła zardzewiała woda. Niebieskooka, jaskraworóżowa ryba wyhaftowana na bawełnianej myjce wiszącej na brzegu umywalki kpiła ze mnie, wydymając czerwone wargi. Złapałam za jej ogon i usiłowałam zmyć z siebie kurz podróży. Kiedy skończyłam, włożyłam piżamę i szlafrok i wróciłam do recepcji. W Kalifornii akurat było południe, mogłam więc zadzwonić do Wendy. Podniosłam szybko słuchawkę i wykręciłam jej numer. W połowie pierwszego sygnału włączyła się automatyczna sekretarka: „Twoja wiadomość jest dla mnie ważna” – oznajmiła radośnie Wendy. – Dotarłam na miejsce, ale nigdzie nie ma Orhana – powiedziałam po sygnale. Ton głosu nie pozostawiał wątpliwości co do 25 tego, jak się czuję i co myślę o tej sytuacji. – Zadzwoń jak najszybciej – dodałam jeszcze. To, co zrobiłam potem, było kwestią impulsu, w ogóle tego nie planowałam. Stambulski numer telefonu znałam na pamięć, choć nie rozmawiałam z Samim od wielu miesięcy. – Ahlo! – usłyszałam znajomy głos. – Sami? – spytałam, choć przecież nie miałam co do tego wątpliwości. – Ahngee! – Jego krzyk niemal rozerwał słuchawkę. – Gdzie jesteś? Co robisz? Jesteś w Stambule? Entuzjazm w głosie Samiego, zachrypniętym, jak przystało na nałogowego palacza, sprawił, że nagle zaczęłam żałować, że nie ma go obok mnie. Po chwili wahania opowiedziałam mu wszystko po kolei. Odkąd opuścił San Diego i wrócił do Turcji, wiele się wydarzyło. Chciałam się z nim też podzielić obawami, które towarzyszyły mi w tym kraju, zupełnie innym niż wówczas, gdy byliśmy w nim razem, a także zasugerować, że może zbyt łatwo się poddaliśmy i że należało ratować nasz związek. – Jestem w Kalkanie, mam poprowadzić przez lato pensjonat Wendy – zaczęłam, od razu dodając, że nie jest to elegancki hotel, jaki mi opisywała. – Ach, Wendy – stwierdził pobłażliwie Sami. Spotkał ją kilka razy, kiedy miała prezentacje w mojej księgarni. – Tak, jest zabawna, ale ściąga kłopoty. Chciałam zaprzeczyć, ale przecież miał wiele racji – z Wendy zawsze były problemy. Zwykle zjawiała się w księgarni spóźniona prawie godzinę, ale ponieważ przychodziła obładowana serem, winem i oliwkami, a poza tym była urocza i zabawna, wszyscy jej to wybaczali. Wendy była niezależną kobietą po czterdziestce i większość czasu poświęcała swojej firmie. Lubiła ryzyko i podzielała moją pasję podróżniczą. Jej decyzja o zamieszkaniu w Turcji z Orhanem 26 mogła równie dobrze być moją, gdybym tylko była bardziej zdeterminowana w związku z Samim. – Musisz stamtąd wyjechać – zawyrokował Sami. – Przyjedź do Stambułu. Poczułam ulgę. Znajomy głos i szybka decyzja to dokładnie to, czego wtedy potrzebowałam. Już wyobrażałam sobie, że opieram się o jego ramię, że czuję zapach jego eleganckiej wody kolońskiej. „Czyżby dawał mi drugą szansę?”, myślałam z nadzieją. Choć uważam się za niezależną kobietę interesu, wtedy uświadomiłam sobie nagle, jak bardzo chcę na nim polegać. Sami zawsze zachowywał się, jakby doskonale wiedział, co powinnam zrobić, i było to dla mnie źródłem frustracji, co dowodziło, jak ważny jest w moim życiu. Przez dłuższą chwilę fantazjowałam o tym, że nazajutrz polecę do Stambułu, a Sami odbierze mnie z lotniska i razem zajrzymy do którejś tawerny nad Bosforem. Będziemy pić raki i oglądać pomarańczowy jak brzoskwinia zachód słońca. A skoro nie miałam już tej swojej księgarni, tym razem wszystko mogło się skończyć inaczej. Wreszcie musiałam zadać mu to jedno pytanie, choć bardzo obawiałam się odpowiedzi. – Tak, widuję się z kimś – odpowiedział po prostu. – Ona jest w porządku. I wtedy to do mnie dotarło. W głębi serca chciałam, żebyśmy do siebie wrócili. Jednak w tej sytuacji musiałam zrewidować plany: nie polecę jutro do Stambułu, Sami nie odbierze mnie z lotniska. Będę sobie radzić sama, jak dotąd. Zrezygnowana, odłożyłam słuchawkę, obiecując jeszcze, że zadzwonię, jeśli czegoś mi będzie trzeba. Rozmowa z Samim dodała mi sił. Podjęłam decyzję po raz drugi, byłam zdeterminowana. Z impetem zabrałam się za bagaże, gotowa stawić czoła mojemu nowemu życiu. Kawa i francuski ekspres wreszcie opuściły walizki. 27 Później, leżąc pod cienkim, bawełnianym prześcieradłem, zaczęłam przygotowywać się na spotkanie z Joy. Jak zareaguje, kiedy zobaczy pensjonat? Jak damy sobie radę przez całe lato? Niepokoiło mnie też, czy zdołamy się ze sobą dogadać. A kiedy przestałam myśleć o Joy, przypomniał mi się Orhan. „Gdzie on, u diabła, jest?”, myślałam z wściekłością, zanim ogarnęła mnie senność. Zapadłam w głęboki sen, rezygnując z odganiania upartego komara. Orhan, nie licząc regularnego wypijania mojej kawy, zupełnie mnie ignorował. Z Wendy odbyłam frustrującą rozmowę przez telefon – jedyne, co miała mi do powiedzenia, to prośba o wyrozumiałość. Minął tydzień od mojego przyjazdu do Kalkanu i wszystko szło nie tak. Siedziałam właśnie na balkonie i patrzyłam po prostu przed siebie, gdy nagle zauważyłam kobietę zmierzającą prosto do pensjonatu. Wlokła za sobą wielką walizkę, którą po chwili odstawiła, by zdjąć z ramion plecak. Kiedy podniosła okulary na czoło, mogłam obserwować konsternację na jej twarzy. – Szukasz może hotelu Wendy? – zawołałam, przekrzykując walenie młotków. Kobieta osłoniła oczy ręką i spojrzała w górę. – Angie? – spytała niepewnie. Uniosłam kieliszek z winem, bladym jak światło słoneczne wpadające do zaułka. – Witaj w Słonecznym Pensjonacie. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Joy, prawda? Joy bez słowa podniosła na powrót plecak i wciągnęła walizkę na schodki. Chwilę później cały jej bagaż leżał w kącie recepcji. Patrzyłam na nią i zastanawiałam się, co nas łączy. Mam niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i Joy jest ode mnie 28 wyższa o prawie trzydzieści centymetrów, do tego mocno zbudowana. To było pierwsze, co zauważyłam. Potem przyjrzałam się jej ubraniu: miała wąskie dżinsowe spodnie, taką samą kurtkę, a pod nią czarną koszulkę bez rękawów. Szeroko rozstawione kości policzkowe, dołeczki w policzkach i niebieskozielone oczy, które mrużyła, rozglądając się przyjaźnie wokoło, sprawiały sympatyczne wrażenie. Gdy tylko ją zobaczyłam, byłam pewna, że ją polubię, choćby za to, że w tamtym momencie ewidentnie czuła dokładnie to samo co ja tydzień wcześniej: mieszankę wyczerpania, złości i szoku. – Przyda mi się kieliszek tego, co tam pijesz – powiedziała wreszcie, odzyskując panowanie nad sobą. Nie patrzyła przy tym na mnie, lecz obserwowała sufit, na którym kołysały się, jak zapomniane chmury, wielkie pajęczyny. W końcu opadła na krzesło stojące koło biurka i zajęła się sznurówkami swoich górskich butów. Ja w tym czasie przyniosłam z kuchenki kieliszek i napełniłam go winem. – Wendy w jednym przynajmniej miała rację: zakochałam się w bugenwilli – stwierdziła Joy, trącając się ze mną i upijając łyk wina. – Nigdy jeszcze nie widziałam takiego odcienia fioletu. To dzięki tej roślinie poznałam, że jestem we właściwym miejscu. – Przechyliła głowę, jakby chciała dostrzec coś odległego, i mówiła dalej: – Zeszłego lata razem z Wendy recenzowałyśmy hotele na Capri i w Positano i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że wybierze dla siebie coś takiego. Nie oczekiwałam żadnego pałacu, wyobrażałam sobie raczej takie czarujące miejsce, no wiesz, z kolorowymi dywanami i mosiężnymi stolikami do herbaty. O co w tym wszystkim, u licha, chodzi? – O Orhana – odpowiedziałam z przekonaniem. – Zawsze potrafiła oddzielać uczucia od interesów, tym razem jednak jej się nie udało. 29 – Tak bardzo chciałam tu przyjechać – Joy uśmiechnęła się lekko – że w ogóle o nim nie myślałam. Słysząc rozbawienie w jej głosie, pierwszy raz od przybycia do pensjonatu poczułam się swobodnie. Zachód słońca podziwiałyśmy z balkonu, z którego rozciągał się widok nie gorszy niż na zdjęciach w folderze turystycznym. Zatoczka w Kalkanie ma kształt półksiężyca, a białe jachty i małe łódki kołyszą się z gracją na drobnych falach. Spędziłyśmy na tym balkonie ponad dwie godziny, zastanawiając się nad sztuczkami losu, który przywiódł nas obie w to okropne miejsce. – Kiedy poznałam Wendy, miałam jakieś dwadzieścia lat i obie marzyłyśmy wtedy jedynie o zagranicznych wojażach – opowiadała Joy. – Żadna z nas nie była jeszcze do tamtego czasu ani razu za granicą. W pierwszą podróż wybrałyśmy się do Aten, byłyśmy też na wyspie Kos, niedaleko wybrzeża Turcji. Wyszłyśmy na egejskie słońce i od razu poczułyśmy się jak w domu. Zakochałam się w tym morzu, w języku i w mitach będących częścią codziennego życia. – Uśmiechała się do swoich wspomnień. – Poznałyśmy tam pewnego rybaka i on zabrał mnie łodzią do zatoczki, aby przedstawić mi swoją przyjaciółkę syrenę. Nie było jej tam, ale nadal wierzę, że patrzyła na mnie, ukryta tuż pod taflą wody. Wiedziałam od Wendy, że wkrótce po tej wyprawie do Grecji Joy wyszła za mąż za Freda, chłopaka, którego poznała w college’u, i urodziła córkę Sarah. – Pomagałam Wendy założyć agencję turystyczną – ciągnęła Joy. – I ciągle podróżowałam nad Morze Śródziemne, choć mój mąż nie mógł się temu nadziwić. Nie sprzeciwiał się jednak tym wyjazdom pod warunkiem, że zabierałam ze sobą Sarah. To nie było trudne. Greckie babcie uwielbiają dzieci i zawsze traktowały ją 30 jak własną wnuczkę. Kochały ją tak bardzo, jak moja babcia mnie, opiekowały się nią, karmiły ciastkami z cukrem pudrem i nazywały koukla-mou, swoją małą laleczką. Później opowiadała, w jaki sposób zabytki kreteńskie skłoniły ją do podróżowania dalej, aż do Anatolii. – Zawędrowałam raz do Jaskini Niedźwiedzia, h Spilia tis Arkoudas. Tuż przy wejściu było sanktuarium maryjne, pełne świec wotywnych i innych darów, ale głębiej natknęłam się na wysokiego na jakiś metr osiemdziesiąt niedźwiedzia ze stalagmitu. Miejscowy ksiądz wytłumaczył mi, że jaskinia jest miejscem kultu już od czasów minojskich, czyli od ponad trzech tysięcy lat. Później dowiedziałam się, że niedźwiedź przez długie wieki kojarzony był z Boginią Matką, Artemidą, którą czczono po drugiej stronie Morza Egejskiego, w Efezie, jeszcze wtedy, kiedy Paweł odbywał swoje podróże apostolskie. Pamiętałam z kazań niedzielnych jego List do Efezjan, ale o kulcie Artemidy w świecie starożytnym żaden duchowny przy tej okazji nie wspominał. Joy przerwała na chwilę, jakby szukała właściwych słów. Jej dłonie obejmowały szczelnie kieliszek i podgrzewały wino. – Kiedy Sarah była mała – podjęła w końcu opowieść – mogłam ją ze sobą zabierać, ale teraz trudno pogodzić jej szkołę, pracę Freda i moje podróże. A ja potrzebuję obu tych światów: tego, w którym jaskinie, muzea i język są moimi drogowskazami i pokazują mi, czego szukać, oraz tego z przedstawieniami i zabawami szkolnymi, ze sprzedawaniem ciasteczek i wywiadówkami. Dlatego postanowiłam, że rodzinę i przyjaciół stamtąd przywiozę w przyszłym roku do tego pensjonatu. Mam nadzieję, że się uda. – Przerwała i przeniosła krzesło bliżej ściany, jakby nie ufała pochyłemu balkonowi. – Ale nie mogą przecież zamieszkać w czymś takim – podsumowała. Przyznałam jej w myślach rację. Patrzyłam na zniszczoną podłogę w recepcji i na rozrosłą bugenwillę i nie mogłam się zdecydować, 31 czy pnącze ściąga balkon w dół, czy wręcz przeciwnie – utrzymuje go na miejscu. Tak czy owak, nie była to zbyt wielka zaleta tego pensjonatu. Choć nigdy nie wyszłam za mąż i nie mam dzieci, wiedziałam dobrze, jakim wyzwaniom musiała sprostać Joy. I kiedy opowiedziała mi o tych planach, podziwiałam ją za to, że chce dzielić się swoim marzeniem z rodziną i przyjaciółmi. Sama ceniłam własną niezależność i nie uważałam się za ofiarę, poświęcając cały swój czas firmie. Wiedziałam jednak, że cierpiało na tym moje życie uczuciowe. Wendy miała tak samo. Mężczyźni podziwiali nas za nasze umiejętności i niezależność, ale oczekiwali, że odłożymy na bok interesy, by zajmować się nimi. – Rozumiem Wendy, że chce związać się na stałe z Orhanem – zmieniłam temat. – Sporo o tym dyskutowałyśmy, chyba zresztą to właśnie sprawiło, że w ogóle się zaprzyjaźniłyśmy. Będzie mieszkać nad Morzem Śródziemnym i pracować u boku ukochanego. Zawsze tego chciała. Kilka lat temu omal nie zrealizowałam jej marzenia i nie wyszłam za mąż za Samiego, sympatycznego Turka. Chcieliśmy kupić gulet, wiesz, taki turecki jacht, i założyć małą firmę turystyczną w Kalkanie. No ale ja prowadziłam jeszcze wtedy księgarnię i nie byłam gotowa z niej zrezygnować, a Sami miał na utrzymaniu byłą żonę i córkę i też nie mógł sobie pozwolić na ryzykowny biznes. Zresztą to nie tylko to. Rodzina Samiego była wprawdzie zlaicyzowana, miała nowoczesne poglądy, ale i tak dzieliła nas kulturowa przepaść. Przerwałam w obawie, że powiedziałam zbyt wiele. Na twarzy Joy dostrzegłam jednak współczucie, więc swobodnie ciągnęłam: – Sami przywykł robić to, na co ma ochotę, i oczekiwał, że na to przystanę. Chciał, żebym zamknęła firmę, wyszła za niego i przeniosła się do Stambułu, ale w głębi serca wiedziałam, że nie będę umiała z nim żyć. Kochałam i Samiego, i jego piękne miasto, bałam się jednak, że Stambuł będzie dla mnie więzieniem. Bałam się 32 samotności. Byłam pewna swoich wyborów, ale kiedy Wendy powiedziała mi, że z Orhanem kupili pensjonat, przez chwilę żałowałam, że nie zgodziłam się na propozycję Samiego. Do dziś dnia zastanawiam się, jak ułożyłoby się moje życie w Stambule. W czasie mojej opowieści horyzont nabrał koloru głębokiego fioletu. Joy, ignorując portowe zabudowania, patrzyła w odległe morze, gdzie pasek białego światła oddzielał wodę i niebo. – Dawno temu miałam greckiego kochanka – powiedziała niespodziewanie. Uśmiechnęła się przy tym, bardziej do siebie niż do mnie. – Co prawda traktował mnie prawie jak swoją własność, ale nie umiałam mu się oprzeć. To on nauczył mnie czytać grecki alfabet, na klawiszach starej ręcznej maszyny do pisania. Też czasami myślę, że mogłabym mieszkać nad Morzem Śródziemnym. – Wygląda na to, że nie tylko Wendy chce żyć w wyimaginowanym świecie. Ale ona pozwoliła, żeby marzenia zwyciężyły zdrowy rozsądek – stwierdziłam, chcąc powrócić do aktualnej sytuacji. – Orhana widuję rzadko, ale kilka dni temu zaprosił mnie na drinka do baru Lipsos, we wschodniej części portu. I zachował się dziwnie. Przedstawił mnie swojemu przyjacielowi ze Stambułu, który ma tu hotel, Habibowi, i zostawił mnie z nim przy barze. – Przesunęłam palcem po skraju kieliszka, przypominając sobie, jak czułam się nieswojo. – Orhan rzadko wraca do domu przed świtem. No i wydzwania do niego po nocy jakaś pijana kobieta, która chce „móóówić z Orrrhaanem”. Dzwoniłam do Wendy, ale ona woli nic nie wiedzieć. – Trudno mieć do niej o to pretensje. Utopiła wszystkie pieniądze w tym pensjonacie i w restauracji Orhana – stwierdziła Joy. Miała rację, ale to tłumaczenie nie zmniejszyło mojej frustracji. Przeciwnie – byłam coraz bardziej zła. – No to spróbujmy jakoś uratować sytuację – rzuciłam. 33 – Ten pensjonat ma pewne zalety – powiedziałam szeptem, kiedy następnego ranka stałyśmy na balkonie z kubkami kawy, i wskazałam na podwórze sąsiedniej rezydencji. Nieświadomi naszych ciekawskich spojrzeń robotnicy przygotowywali się właśnie do pracy. Zdejmowali kolejno swoje skórzane kurtki, eleganckie koszule, a wreszcie spodnie. Mogłyśmy ich oglądać w bieliźnie, i nie były to jakieś zwykłe bokserki czy białe slipki firmy Fruit of the Loom. Każdy z nich miał na sobie obcisłe, kolorowe spodenki Speedo. Ich muskularne torsy przedstawiały nader interesujący widok, zanim ukryli je pod pochlapanymi betonem kombinezonami. Robotnicy pracowali przez siedem dni w tygodniu, ciężarówka przywoziła ich na pace tuż po wezwaniu na poranną modlitwę. Mieli kruczoczarne włosy i oczy w kształcie migdałów i przypominali mi bizantyjskie ikony. Jak się okazało, byli Kurdami, pochodzili znad jeziora Wan, leżącego w pobliżu granicy z Iranem. Kurdowie to najliczniejsza mniejszość narodowa w Turcji, przez lata wojny domowej nauczona nieufności i podejrzliwości. Pokój między Turkami a Kurdami, bardzo zresztą kruchy, zapanował dopiero po aresztowaniu Abdullaha Öcalana, oskarżanego o terroryzm samozwańczego przywódcy Partii Pracujących Kurdystanu*, i po udzieleniu przez rząd zgody na używanie przez Kurdów ich języka. Mężczyźni pracujący u naszych sąsiadów śmiali się i żartowali swobodnie i żaden z nich nie wyglądał na niebezpiecznego terrorystę, a taki właśnie wizerunek Kurdów obecny był w tureckiej prasie. * Partia Pracujących Kurdystanu (kurd. Partiya Karkerên Kurdistan) – ugrupowanie polityczne o sympatiach lewicowych, dążące do ustanowienia na terenach zamieszkałych przez Kurdów w Turcji, Iraku, Iranie oraz Syrii niepodległego państwa. 34 – Byłaś we wschodniej Turcji? – spytała Joy. – Najdalej w Nemrut Daği, niedaleko zapory Atatürka. To była dwudniowa wycieczka po Kapadocji – odpowiedziałam. – Chciałabym pojechać dalej, marzy mi się Mardin, gdzie członkowie Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego nadal posługują się aramejskim, językiem Jezusa. – Czytałam, że w Urfie, niedaleko Mardinu, czczono fenicką boginię rzeki, Atargatis. Przybierała postać syreny. Kojarzono ją też z dziewicą Maryją. – Joy przechyliła głowę, jakby zobaczyła coś interesującego na horyzoncie. – Może tam pojedziemy? – zaproponowałam, wyczuwając, że obie mamy na to taką samą ochotę. Kurdyjscy robotnicy rzadko rozmawiali z miejscowymi, nam jednak udało się z nimi zaznajomić. Co rano przynosiłyśmy im kawę, a oni odwdzięczali się, budując nam drewniany mostek nad brudnym zaułkiem. Sąsiedzi traktowali nas równie podejrzliwie jak budowlańców. Nic dziwnego, nie byłyśmy ani turystkami, ani miejscowymi, więc budziłyśmy ciekawość. Wszyscy chcieli się dowiedzieć, co właściwie robimy w ich mieście. Na przykład właściciele sklepów, którzy – kiedy przechodziłyśmy akurat obok – wołali na herbatę serwowaną w szklaneczkach w kształcie tulipanów. Początkowo przyjmowałyśmy większość zaproszeń, ostrożnie odpowiadając na ich pytania w stylu: po co tu przyjechałyście? jesteście zamężne? czy mężowie pozwalają wam podróżować samym? szpiegujecie Orhana dla Wendy? Za każdym razem tłumaczyłyśmy, że nie chodzi o Orhana, ale o pensjonat, który mamy poprowadzić, kiedy on będzie się zajmował restauracją, ale to nie przekonywało sklepikarzy. Po wielu szklankach herbaty i setkach męczących pytań zaczęłyśmy unikać natrętów. Przemykałyśmy wąskimi uliczkami, 35 co i raz wybierając inną drogę, chodziłyśmy ze wzrokiem wbitym w ziemię i z kapeluszami naciągniętymi na oczy. Nasze uniki jednak tylko podsycały ciekawość sklepikarzy. La İlahe İllallah. Nie ma boga prócz Boga Jedynego. W wąskich uliczkach i zaułkach rozległo się wezwanie na modlitwę, dotarło też do portu. Mężczyźni, w ciemnych workowatych spodniach i tradycyjnych czapeczkach, ruszyli gremialnie do meczetu, a Nusrat, właściciel baru Lipsos, zabrał się za pierwszą tego wieczoru butelkę raki, tureckiego narodowego trunku o smaku lukrecji. Kiedy usiadłyśmy na końcu baru w kształcie podkowy, Nusrat od razu pojawił się przy nas z miedzianą czarką, pełną suszonej, solonej cieciorki, i pocałował w policzki na powitanie. Po drugiej stronie baru zauważyłyśmy Bekira, właściciela antykwariatu w centrum Kalkanu, oraz Doğana, prowadzącego sklep ze srebrem przy głównej ulicy – obaj machali nam przyjaźnie. Nagle do baru wszedł hotelarz Habib, z którym poznał mnie Orhan, i od razu znalazł się w centrum zainteresowania. Ubrany w spodnie khaki i białą lnianą koszulę, z zarzuconym na ramiona miękkim swetrem, pozwalał zgromadzonym podziwiać swą nonszalancję. Szpakowate włosy w lekkim nieładzie doskonale pasowały do tego stylu bycia, który pamiętałam z czasów Samiego. Habib zafundował nam kolejną rundę pocałunków, a potem usiadł na stołku obok mnie. W wilgotnym powietrzu rozniósł się cytrynowy zapach jego wody kolońskiej. Nusrat natychmiast wciągnął go w dyskusję toczoną dotąd z Bekirem i Doğanem, która właśnie nabierała temperatury. Habib doskonale się w niej odnalazł. Krzyczał coś do Bekira, który z kolei zwracał się głośno do Doğana, a ten znowu wrzeszczał do 36 Nusrata. Wkrótce wszyscy zaczęli mówić równocześnie, waląc szklaneczkami raki w bar. Byłyśmy przekonane, że zaraz dojdzie do rękoczynów. Widząc nasze zaniepokojenie, Habib położył mi dłoń na ramieniu i powiedział: – Nie martw się, canım, moja droga, rozmawiamy tylko o rybach. Widzisz, rybę można upiec w całości w soli i właśnie nie możemy się dogadać, jak gruba powinna być warstwa soli, bo każdy z nas jest przekonany, że najlepsze przepisy pochodzą z regionu, w którym się urodził. Ja urodziłem się w Izmirze, nad Morzem Egejskim, i dlatego uważam, że z dań rybnych najlepsza jest pieczona barwena nadziewana świeżym koperkiem. Musisz jej spróbować. – Hayır, nie – zaprotestował od razu Bekir. – Należy nasmarować rybę ostrą pastą z czerwonej papryki, tak jak to robimy w Gaziantepie. Doğan nie chciał pozostać dłużny i zaczął tłumaczyć, że jego ulubione ryby, hamsi, sardynki, należy obtoczyć w mące kukurydzianej i smażyć w dużej ilości oleju słonecznikowego. – Nie słuchaj go – przerwał Bekir. – To Laz, znad Morza Czarnego. Lazowie, podobnie jak Amerykanie o polskich korzeniach w Stanach, często są w Turcji przedmiotem żartów. – Lazowie znają ponad tysiąc sposobów przyrządzania tych rybek, smażone hamsi to ich przysmak – zapewniał Doğan. – To tylko geyik muhabeti – stwierdził Nusrat, czym wywołał powszechny śmiech. Widząc nasze niepewne miny, Habib wyjaśnił: – To dosłownie „gadanie jelenia”, a znaczy tyle, co mówić, ale nic konkretnego nie powiedzieć, jak stado jeleni na polu. To oczywiście zupełnie bez sensu, ale właśnie w tym rzecz. – I przytknął szklaneczkę do wydatnych, miękkich warg, nie przestając patrzeć mi w oczy. 37 Zaczynałam rozumieć, dlaczego Habib był tak lubiany. Na mnie też działały jego dowcip i zmysłowy urok. Temat ryb wreszcie się wyczerpał i rozmowa zeszła na pensjonat Wendy. – Kiedy Orhan poznał Wendy, pracował jako barman – opowiadał Habib. – Nie ma bladego pojęcia o prowadzeniu restauracji. – To maganda – roześmiał się Nusrat. – Znacie ten typ: macho ze złotym łańcuchem na szyi. Wieczorem robi się chłodno, więc niespodziewanie zaczęłam drżeć. Habib zauważył to natychmiast i zarzucił mi swój sweter na plecy. – Orhan opowiada, że ty i Joy jesteście bogate i że Wendy namówiła was na zakup ziemi w Kalkanie – stwierdził. – Skoro jesteśmy takie bogate, to dlaczego prowadzimy Słoneczny Pensjonat? – zażartowała Joy. – To oczywiste: żeby nikt się nie domyślił, jak jesteście bogate, bo to pozwoli wam kupić ziemię taniej – wyjaśnił Habib i nagle spoważniał. – Uważajcie na Orhana – dodał, odgarniając kosmyk włosów z mojego czoła. Chciałam dopytać, co ma na myśli, ale on już odwrócił się ode mnie. – Cami mi? – krzyknął na Nusrata i zniecierpliwiony uniósł pustą szklaneczkę, a potem stuknął nią w bar. – Czy to meczet? Każdy dzień w pensjonacie wyglądał tak samo. Wendy się nie odzywała, a my popadałyśmy w rutynę. Rano piłyśmy kawę na balkonie, a potem sprzątałyśmy pensjonat, żeby przygotować go na szczyt sezonu, kiedy wreszcie spodziewałyśmy się przybycia gości. Tego dnia wybierałyśmy się na plażę, ale wcześniej nauczyłam jeszcze Joy, jak napełniać mały zbiornik wodny na dachu, klinując 38 nóż do masła pod czopem na końcu rury. To bardzo przydatna umiejętność, ponieważ w Kalkanie często wyłączają wodę. Po lunchu założyłyśmy prędko kostiumy kąpielowe i sukienki plażowe i wyruszyłyśmy na plażę Lycia. Prom, którym można było tam dotrzeć, należał do Nusrata, a obsługiwał go Ali, podobnie jak platformę pływającą i stoisko z przekąskami. – Niedługo będziecie miały gości, inşallah – zapewniał Ali, pomagając nam wysiąść, a potem wyładowując skrzynki z piwem Efes i z pomidorami. Zostawiłyśmy nasze torby na leżakach ustawionych koło kępy sosen i wskoczyłyśmy do turkusowej wody. Oddawałyśmy się zabawom z na przemian zimnymi i ciepłymi falami, aż zauważyłyśmy, że w naszą stronę zmierza jacht Nusrata. Oprócz niego na pokładzie była też jego żona Lejla, młoda kobieta, którą spotkałyśmy kilka razy w barze Lipsos. Lejla była bardzo miła, ale przede wszystkim miała niezwykle ciekawą urodę. Ze swoją porcelanową cerą, błyszczącymi niebieskimi oczami i ciemnymi włosami – wtedy, na jachcie, zwinęła je w kok pod słomianym kapeluszem z wielkim rondem – mogła uchodzić za potomkinię Kleopatry, która na tych wodach spotkała się z Markiem Antoniuszem. Nusrat tymczasem, w wypłowiałych workowatych szortach, białej koszulce, bandanie zawiązanej na łysiejącej głowie i z maleńkim siwym końskim ogonem na karku, wyglądał jak jeden z tych starzejących się surferów, których można łatwo spotkać w Kalifornii. – Orhan bywa trudny – stwierdziła Lejla, kiedy poszliśmy wszyscy do baru na plaży na drinka. – Nie dziwię się, że nie macie gości w pensjonacie, w mieście są przecież dużo milsze miejsca. W Słonecznym Pensjonacie zatrzymywali się niegdyś przede wszystkim turyści wędrujący pieszo, ale teraz nocują głównie w Kaş. – Lejla przechyliła się w naszą stronę i konspiracyjnym tonem dodała: – Pewnie zorientowałyście się, że Orhan jest zły na 39 Wendy. Nie dość, że zostawiła go samego na całe lato, to jeszcze przysłała dwie Amerykanki, żeby wykonywały jego pracę. Turkom trudno zrozumieć niezależne amerykańskie kobiety. U nas mężczyzna musi czuć, że to on rządzi. Lejla skończyła wyjaśniać, wyjęła dwa dunhille ze srebrnej papierośnicy i podała je nam. Ani ja, ani Joy nie paliłyśmy, ale przyłączyłyśmy się do tego plemiennego rytuału, zachęcone przyjaznym gestem kobiety. Nusrat od razu sięgnął do kieszeni po złotą zapalniczkę. – U nas mieszka teraz najstarszy syn Nusrata, a w przyszłym miesiącu przyjedzie też na trochę śpiewaczka ze Stambułu – powiedziała Lejla i zaciągnęła się głęboko papierosem. Kiedy wypuściła dym, sięgnęła swoim wymanikiurowanym palcem do ust i zdjęła okruch tytoniu, który został jej na czubku języka. Patrząc na męża, kontynuowała: – Diwa jest starą przyjaciółką Nusrata, są sobie bardzo bliscy, więc same rozumiecie. Ale po jej wyjeździe musicie wynieść się z tego okropnego pensjonatu i zamieszkać u nas. W drodze powrotnej towarzyszył nam John Coltrane i jego saksofon. Muzyka z odtwarzacza CD niosła się po porcie, gdy mały prom odbijał od pomostu i potem, gdy pruł perłowobiałe fale, z dala od dymu snującego się wśród gałęzi drzew oliwnych. Szczyt sezonu turystycznego przypada w Kalkanie na lipiec. Habib przysłał nam do pensjonatu małżeństwo Szwedów z dwójką małych dzieci. Dostali pokoje z balkonem. Na pierwszym piętrze zamieszkała turecka para, właściciele guletu, czekający na pasażerów ze Stambułu. – Cieszę się, że ten pensjonat nadal istnieje – wyznała nam Turczynka. – Nasza załoga zatrzymuje się tu od lat siedemdziesiątych, bo macie najtańsze pokoje w mieście. 40 Miałyśmy wiele nowych obowiązków i nie mogłyśmy już tak swobodnie dysponować czasem. Każdy dzień był podobny do poprzedniego. Wstawałyśmy o świcie, parzyłyśmy spore dzbanki kawy, kroiłyśmy pachnące melony, smażyłyśmy omlety z serem feta dla dorosłych i naleśniki dla dzieci. Po czterech dniach Turcy wyjechali, ale wciąż miałyśmy mnóstwo pracy, bo – ku naszemu zdumieniu – szwedzka rodzina przedłużyła pobyt. Pensjonat zarabiał tak marnie, że należało to potraktować jak dar od losu. Pewnego ranka, po śniadaniu, wyruszyłyśmy z Bekirem na wycieczkę w góry otaczające Kalkan. Czekał na nas przed swoim sklepem z antykami, rozpoznawalnym po tym, że przy drzwiach stały tam wysokie na dwa i pół metra metalowe urny ręcznej roboty, wykonane przez jego szwagra z Gaziantepu. Bekir miał lśniące czarne włosy, które strzygł bardzo krótko, być może dlatego, że cofały się już znad czoła, i mahoniowe oczy, otoczone czarnymi rzęsami. Było w nim coś niezwykle pociągającego, uwodził nawet tym, jak obracał nadgarstek, kiedy chciał pokazać grawerowane srebrne spinki do mankietów. Tamtego ranka dowiódł, jak bardzo jest spontaniczny: kiedy kobieta w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy zaczęła śpiewać słodkim głosem, Bekir skorzystał z okazji i wykonał taniec brzucha. Uliczki prowadzące w góry były wyludnione. Przechodniów było niewielu, minęliśmy jedynie grupę mężczyzn wychodzących właśnie z meczetu i szarego pręgowanego kota, skradającego się po kość z kurczaka. Mogłyśmy za to podziwiać rozciągający się przed nami port w Kalkanie i morze, okalane stromymi urwiskami w kolorze sjeny. Z daleka wyglądało jak niewyraźne lustro z polerowanego metalu, jakich używano w starożytności. 41 Na grani ciągnącej się w stronę wioski Elmali minęliśmy drzewo obwieszone szmatkami, każda zawiązana w jakiejś intencji. To było święte drzewo wskazujące drogę do grobowca derwisza Abdala Musy. Odwiedziłyśmy jego grób kilka tygodni wcześniej, tyle że autobusem. W sosnowym zagajniku, tuż przed wejściem, stał stary człowiek w niebieskiej dzierganej czapeczce. Jego twarz emanowała niezwykłym spokojem. Na nasz widok przyłożył rękę do serca i oznajmił: „Ja też jestem derwiszem”. Być może wyczytał z naszych twarzy wszystkie te zmartwienia związane ze Słonecznym Pensjonatem, w każdym razie z jakiegoś powodu zaprosił nas, byśmy usiadły i odpoczęły przy szklaneczce herbaty. Wdychając upojną woń sosen, obserwowałyśmy pielgrzymów modlących się przed grobowcem Musy, na którym powiewała zielona, w kolorze islamu, draperia. Po raz pierwszy od tygodni poczułyśmy się bezpieczne, jakby duch derwisza wziął nas pod swoją opiekę. Popijając cierpki napar, zwierzyłam się wtedy Joy z mojej fascynacji poezją sufickiego mistyka Dżalaluddina Rumiego*, założyciela bractwa tańczących derwiszy. Opowiadałam, jak podczas wizyty u Samiego wyruszyłam w dziesięciogodzinną podróż autobusem ze Stambułu do Konyi, gdzie nauczał Rumi, tylko po to, żeby zobaczyć członków tegoż bractwa. Bekirowi opowiedziałam to właśnie pod tamtym drzewem. Dodałam na zakończenie, że dopiero w Konyi dowiedziałam się, iż derwisze występują publicznie tylko w grudniu, w rocznicę śmierci Rumiego. Nasz towarzysz od razu się rozpromienił. – Musicie razem z Joy przyjechać na to święto! – wykrzyknął beztrosko, jakby do Konyi można było dotrzeć z San Diego i New Jersey w kilka minut. – Mam tam dobrego znajomego z czasów, kiedy służyłem w wojsku, na pewno zdobędzie dla nas bilety. Bo oczywiście pojedziemy razem. – Wchodzę w to – powiedziałam od razu. – Kusząca propozycja. – Joy była ostrożniejsza. Patrzyła na mnie, jakby chciała zapytać, czy mówię poważnie. – Popytam i zobaczę, może ktoś zapłaci mi za relację z tego święta. No i będziemy mogły kupić prezenty świąteczne na Krytym Bazarze. Jej też pomysł podobał się coraz bardziej. Już wyobrażałam ją sobie, jak przy obiedzie zapewnia męża i córkę, że przywiezie z podróży nie tylko ciekawy artykuł, ale również przyprawy, srebrną biżuterię, wymyślne młynki do pieprzu i dywany. Czy wobec tego wszystkiego mogliby mieć coś przeciwko jej wyjazdowi? * Dżalaluddin Rumi (1207–1273) – perski poeta i mistyk, jego najsłynniejszym dziełem jest sześciotomowy poemat Masnawi, nazywany perskim Koranem. 42 43 Spis treści Mapa Turcji 6 Wymowa turecka 9 Mapa Stambułu 7 Prolog 11 Wprowadzenie 12 Rozdział 1 Licyjskie dni 20 Rozdział 2 Licyjskie noce 44 Rozdział 3 Przed i po 56 Rozdział 4 Stambuł w kłębach pary 60 Rozdział 5 Bliny w Beyoğlu 72 Rozdział 6 Rumi i cola 95 Rozdział 7 A może dom w Ortahisarze? Rozdział 9 Królowa Anatolii Rozdział 8 Wielka przygoda nad Morzem Czarnym 116 134 157 Rozdział 10 Orzeł z Araratu 170 Rozdział 11 Abraham i syrena 189 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Kształcenie Mustafy Nimfa, która ucieka Powrót do Licji 221 243 255 Epilog276 Od autorek 278 Podziękowania 279 Bibliografia 281 44 45