fragment - Limeryki Zbrodni - Janusz Mika

Transkrypt

fragment - Limeryki Zbrodni - Janusz Mika
3.
Niedziela
Brudny śnieg, gdzieniegdzie oblodzone krawędzie chodnika, wczesnomarcowy syf. Wsiadł do tramwaju, zajął
miejsce i wyjął z plecaka książkę — dzieło jednego z młodych, obiecujących, krakowskich prozaików.
Główna myśl powieści — tak przynajmniej rozumiał Kornel — to bunt przeciwko niemożności buntowania się,
bunt przeciwko bezsilności pokolenia, które w stanie wojennym uczęszczało do przedszkoli. Frustracja
wynikająca z totalnego braku reżimowych czołgów na ulicach miast oraz faktu, że przemówienie generała z 13
grudnia 1981 oglądać im przyszło dopiero wiele lat później, w telewizyjnych powtórkach, opatrzonych
odpowiednim komentarzem, bez grozy sytuacyjnej, bez konkretnego odniesienia.
Może faktycznie żyło się wtedy ciekawiej, bo to wiek inicjacyjny był. Bunt oscylował pomiędzy obszarami
polityki i sztuki: muzyki, malarstwa, teatru. Sytuacja wymagała opowiedzenia się, zgłębiało się więc historię
najnowszą ze szczególnym uwzględnieniem dat i faktów pomijanych oficjalnie w programie szkolnym. Piętnasty
sierpnia 1920, dwunasty maja 1935, siedemnasty grudnia 1939, kwiecień 1940, czerwiec 1956, marzec 1968,
grudzień 1970, czerwiec 1976… Dalej była już współczesność, można było w niej aktywnie lub mniej aktywnie
uczestniczyć.
Mieszało im się w głowach przez to wszystko. Jak pogodzić Piłsudskiego z Bakuninem, Kossak-Szczucką z
Hłaską i Konwickim? Dlaczego Jello Biafra i Mick Jones chcą śmierci gospodarki rynkowej, a Johnny Rotten
lży brytyjską monarchię?
Na regale orzeł w koronie, na ścianie ryngraf z Matką Boską, naprzeciw — kwartet z The Clash na plakaciewkładce do Combat Rock, czwartej płyty zespołu. Poniżej wycięty z jakiegoś — pamiętał — francuskiego pisma
wizerunek Sida Viciousa, który z uśmiechem przykładał nóż do gardła swej ukochanej — Nancy Spungen. Obok
zdjęcia z „Non Stopu”, czarno-białe, ziarniste, wyjątkowo słabej jakości, prawie jak z fanzinu: Kryzys,
Deadlock, Xenna, Deuter… Spora fotografia Zbigniewa Cybulskiego — symbolu wolności artystycznej,
prepunka z duszą wędrowca.
Wrócił do lektury. Nie dane mu było jednak skupić się choć trochę (szkoda, że nie wziął MP4). Przed nim
kilkuosobowa grupa młodzieży obojga płci prowadziła hałaśliwy dyskurs. (…)
Przypomniał sobie wakacje 1984, kiedy — wraz z kolegą — zrobili przyszłej gwieździe komercyjnej stacji
radiowej irokeza na głowie. Ciekawe, czy Marcin to pamięta…
— Następny przystanek — plac Inwalidów — powiedział teatralnym głosem Grzegorz Turnau.
Mniej więcej rok temu, przed południem, wszedł do nieistniejącej knajpy, ohydnej z wystroju, ale mającej
specyficzny klimat. Wszedł i zamarł z zachwytu. Za barem, obskurnym z definicji, ujrzał wspaniałe zjawisko.
Wdzięk i seks unoszący się przed kontuarem spowodował, że wybąkał tylko: „Dzień dobry, proszę jasną warkę”.
Dziewczyna obdarzona przez naturę ciemnymi, długimi i naturalnie kręconymi włosami, obfitym biustem i
ślicznymi, brązowymi oczami w oprawie długich rzęs stała się na czas jakiś jego miłością i obsesją.
— Ta brzoza jest jak z obrazu Friedricha — powiedziała Ilona mniej więcej pół roku później, gdy pierwszy raz
była na balkonie w jego mieszkaniu. Kornel spojrzał na nią głodnym wzrokiem i zrobił to, co powinien zrobić
mężczyzna.
Z kolei Malwina, którą poznał na jednym z wernisaży, traktowała seks bardziej jako zabawę, gimnastykę
korekcyjną, callanetics niż jako składową wielkiej miłości. Lubiła przy tym dyskutować o sztuce, literaturze,
oddając się jednocześnie z zapałem erotycznym igraszkom.
A teraz powiedziała, że wolałaby o nim zapomnieć. Nie zdziwił się. Jako rozwodnik po czterdziestce, ze swoimi
chorymi przyzwyczajeniami, nieżyciowymi priorytetami, ideałami, które już dawno zdezaktualizowano, nie był
dobrą partią.
Był jej nawet wdzięczny, że jako oficjalny powód niemożności bycia razem podała jego trudny charakter.
Egoizm, nadmierna pewność siebie — to brzmiało zdecydowanie lepiej niż… Sam dobrze wiedział, jaki jest i
jaki pozostanie, bo nie zamierzał się diametralnie zmieniać w imię czyjegoś widzimisię. Upływ czasu uczynił go
bardziej skostniałym, odpornym na nowości i to zmusiło go — co najwyżej — do starzenia się we własnym
wyłącznie towarzystwie, które zresztą cenił sobie wysoko. Jak to egoista.
Rączy szedł teraz traktem Młynówki Królewskiej. Kiedyś płynęła tędy rzeka, po obu jej brzegach stały
domostwa, wokół nich warzywne ogrody sławne na całe miasto. Obecnie wyremontowany deptak był ulubionym
miejscem spacerów mieszkańców Krowodrzy.
Mieszkanie w tej okolicy było lokatorską nobilitacją. Tylko najbogatszych było stać na wykupienie na własność
mieszkania przy Młynówce. Wygranymi byli ci, którzy wprowadzili się tu jeszcze w latach siedemdziesiątych
czy osiemdziesiątych.
Mało kto dziś pamiętał, że w październiku 1943 weseli chłopcy z Hitlerjugend dokonali tu egzekucji dwudziestu
polskich więźniów. Sprowadzone z pobliskiej szkoły dzieci patrzyły, jak niewprawni jeszcze w strzelaniu
dobijali ofiary dopiero trzecim, czwartym strzałem…
— Panie redaktorze. — To nie był okrzyk, ale głos mocno zadźwięczał w uszach Kornela. Odwrócił głowę. Na
ławce siedział pułkownik Łynarski. Zanim na dobre zdążył się zdziwić, tamten wstał, podszedł do niego i podał
mu rękę.
Nie wiadomo dlaczego Kornel przypomniał sobie spotkanie Berlioza i Bezdomnego — moskiewskich literatów
— z niejakim Wolandem. Także świeciło słońce, tyle że tamta historia wydarzyła się na Patriarszych Prudach i
zakończyła wielkim zamieszaniem, w wyniku czego Annuszka rozlała na torach olej słonecznikowy, a tramwaj
mógł bez przeszkód uciąć Berliozowi głowę.
— Witam — powiedział pułkownik z lekkim uśmiechem. — Przepraszam, ale wczoraj musiałem nagle wyjść. A
dzisiaj, zrządzeniem losu, natykam się na pana w parku!
— Trochę się zdziwiłem, że tak nagle zakończył pan nasze spotkanie, rozmowę.
— Jeszcze raz przepraszam, ale… nie miałem innego wyjścia. Byliśmy obserwowani — dodał nieoczekiwanie.
— Przez kogo? — w głosie Kornela zabrzmiał ton ironii.
— Nie śmiej się pan, to naprawdę poważna sprawa. Mam tylko nadzieję, że tamci nie usłyszeli zbyt wiele z tego,
co mówiliśmy.
— Jacy tamci? Co pan, do cholery, opowiada?!
— Nieważne. Niemniej to kolejny dowód, że to, o czym panu mówiłem, nie jest konfabulacją. Nie jesteśmy
jedynymi, którzy interesują się tą sprawą. Zresztą…
— Ustalmy jedną rzecz. To pan interesuje się jakąś sprawą, nie wiem — legendą, fantasmagorią… Naprawdę
nie wiem, jak to nazwać.
— Myślałem, że choć trochę przekonałem pana, że to nie tylko legenda. Przecież jesteś pan jedynym
człowiekiem, który może — nawet bezinteresownie — zająć się tym tematem. Wchodzą w grę spore
możliwości. Ja daję panu szansę, być może nie dostaniesz pan podobnej do końca życia. — Oczy pułkownika
błyszczały jak u szaleńca.
— Ale dlaczego ja?
— Bo tylko pan jesteś w stanie zaangażować się w rozwiązanie tej sprawy, bo jesteś pan… hmmm… lokalnym
patriotą i dobrym dziennikarzem. Czytałem wiele pana tekstów. Muszę powiedzieć, że masz pan dobry styl i
umiesz pan zainteresować czytelnika. Zresztą, ja znam się na ludziach, to są, rozumiesz pan, lata doświadczeń,
masa kontaktów.
— O, tak… Niewątpliwie. Te kontakty zadzierzgnął pan, polewając adwersarzy zimną wodą i każąc im siedzieć
godzinami na odwróconym do góry nogami krześle…
— Panie Kornelu, tu naprawdę nie o to chodzi. Tamtych rzeczy nie da się cofnąć. Prawdziwe wyzwanie jest
teraz i tylko my możemy mu sprostać!
— Pan i ja? To śmieszne!
— Właśnie my! My obaj! Proszę chwilowo zapomnieć, kim kiedyś byłem, zresztą obojętnie… Przecież nie pan
będzie mnie kiedyś rozliczał. — Ostatnie zdanie nieoczekiwanie miało wydźwięk eschatologiczny.
Kornel chciał powiedzieć coś złośliwego na temat fałszywych nawróceń, ale zrobiło mu się żal starego
człowieka. Teraz, w dziennym świetle, mógł mu się dobrze przyglądnąć. Pułkownik miał z pewnością
osiemdziesiątkę na karku, ale trzymał się prosto, poruszał bez wysiłku. Tylko mocne, szerokie dłonie zdradzały
swój wiek. Były pokryte brązowymi plamami. Twarz miał świeżo ogoloną, wokół bystrych, niebieskich oczu
siatka zmarszczek, siwe, gładko zaczesane włosy, niemal bez tendencji do łysienia.
— Czego pan właściwie ode mnie oczekuje? — Sam zdziwił się swoim konkretem.
— No, to jest wreszcie właściwe pytanie. — Oczy Łynarskiego uśmiechnęły się. — Musimy stworzyć zgrany
duet. Ja wiem kto i co, ale nie bardzo mogę działać bezpośrednio. Pan nie wiesz, gdzie i do kogo uderzyć, ale
masz pan hmmm… coś w rodzaju moralnej legitymacji, a nawet obowiązku. Nikt nie będzie się dziwił, jeśli się
pan tym zajmiesz. Póki co nie trzeba nam rozgłosu, ale gdyby coś — pan jesteś naturalnie kryty.
— Co miałbym zrobić?
— Na początek nakreślę panu rys historyczny i obecną sytuację.
Kornel usiadł na ławce obok pułkownika. Z kieszeni wyjął paczkę cameli i zapalniczkę.
— Nie był od Łupaszki, Zapory czy Młota, ale budził respekt, nawet wśród naszych. — Pułkownik zaciągnął się
głęboko papierosem. — Wielki, prawie dwumetrowy chłop o bystrym spojrzeniu i błyskotliwej inteligencji.
Odróżniał się od współwięźniów nie tylko posturą, ale też odwagą. Drażniło nas to, że on się po prostu nie bał.
Był tylko wściekły, że dał się ująć w taki sposób. W jaki? Od kobiety go wzięli. Dostaliśmy cynk od
informatora, już zresztą dawno nie żyje. Podjechaliśmy cichutko w nocy, na podwórku nie było psa, więc
podkradliśmy się pod okno i desant do środka. Ledwo zdążył włożyć spodnie… Zależało nam na nim, bo natłukł
milicjantów nielicho, chyba kilkudziesięciu w przeciągu trzech czy czterech lat.
Kornel spojrzał kpiąco na rozmówcę.
— Co, żal panu towarzyszy broni?
— A żal… Przynajmniej niektórych. Ale nie o tym miałem… W czasie przeszukania znaleźliśmy przy nim
jakieś plany, których nikt nie potrafił rozszyfrować. Dopiero Zenek Piotrowski, który przed wojną chciał być
geodetą, a pochodził z Krowodrzy, zaczął coś rozumieć. Przesłuchania Michała Krasnopolskiego, bo tak
nazywał się nasz więzień, nie dały nic. Uparcie twierdził, że nie wie, co to jest, i że znalazł to gdzieś na polu.
Czuliśmy, że kpi sobie z nas, ale coś mi mówiło, że zamęczenie chłopa na śmierć może nam się zwyczajnie nie
opłacić, że stracimy okazję na odkrycie czegoś niezwykłego. O całej sprawie wiedzieliśmy tylko my trzej:
Zenek, Mundek Skoczek i ja. Wiesz pan, panie Kornelu, że chcieliśmy się z tym Krasnopolskim po prostu
dogadać, ale nie dało rady. Zaczęliśmy więc kombinować sami. Nie było wśród nas kłótni. Kiedy myślę o tym
dziś, wydaje mi się, że nigdy nie byłem ideowym komuchem.
Łynarski zamyślił się.
— No i co było dalej? — Kornel był coraz bardziej zainteresowany historią, choć przypuszczał, że pułkownik
może dowolnie konfabulować. Zaraz okaże się, że nikt poza nim nie żyje, i cała rzecz stanie się niesprawdzalna
na wieki — pomyślał.
Jakby czytając w jego myślach, Łynarski powiedział:
— Jeśli mi pan nie wierzysz, żyje jeszcze Mundek…
— Nie wątpię, że jego wersja będzie bliźniaczo podobna do pańskiej!
— I tu się pan mylisz, od tamtej nocy w marcu 1950 roku nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, można
powiedzieć, że staliśmy się wrogami — jak to się patetycznie określa — na śmierć i życie.
— Więc była i śmierć? — Rączy naprawdę nie wiedział, co ma myśleć o mocno podejrzanej sprawie.
Postanowił jednak wysłuchać pułkownika do końca.
— To metafora. — Łynarski popatrzył na Kornela z wyrzutem. — Jedynym, który cokolwiek rozumiał, był
Zenek Piotrowski. Tu i ówdzie, a mieliśmy wtedy naprawdę dobre informacje — Kornelowi zdawało się przez
chwilę, że pułkownik uśmiechnął się pod nosem — mówiło się, że gdzieś w okolicach kopca Esterki znajduje się
zakopany skarb. Piotrowski wywąchał sprawę i zaczęliśmy szukać. Oczywiście nocą. Trzeba było zachować
maksymalną ostrożność, wydać nas mógł każdy. Przyrzekliśmy sobie wtedy, że — jeśli oczywiście cokolwiek
znajdziemy — podzielimy łup na trzy równe części.
— A co stało się z Krasnopolskim?
— Ach, pan i pańskie patriotyczne sentymenty… Wywieziono go do Warszawy i osądzono. Podobno w miesiąc
później popełnił w więzieniu samobójstwo. Udusił się żyłką wędkarską. Proszę mnie nie brać za idiotę. Byłem
ubekiem, ale nie durniem! To był głęboko wierzący człowiek, twardy, nieprzejednany, z ochotą do życia. Cóż,
takie rzeczy się wtedy zdarzały…
— Rozumiem i jakoś mnie to nie dziwi — powiedział Rączy, wizualizując w myślach całą armię ubeków ze
smutnymi, „już wiedzącymi” twarzami, jako nagie, wychudzone postaci stojące, półleżące, klęczące w
błagalnych pozach w obliczu sądu ostatecznego. Pomiędzy nimi anioły (w niebieskich, celestyńskich szatach) i
diabły (jak negatywy wyglądające) uzbrojone w ostre piki, skrzydlaci heroldzi obwieszczający… This is the end,
beautiful friend — the end. Jak na obrazie brugijczyka Hansa Memlinga.
— I przez te wszystkie lata nie próbował pan rozwikłać zagadki?
— Początkowo nie. Ktoś przypadkowy mógł zrobić mi tak zwaną przysługę. Potem, pod koniec lat
pięćdziesiątych, zacząłem interesować się tym bliżej. Problem w tym, że przez ten czas Mundek i Zenek zniknęli
w sensie prywatnym i państwowym, że się tak wyrażę. Nie pytasz pan, czy coś znaleźliśmy?
— A znaleźliście?
— Nie potrafię panu na to pytanie odpowiedzieć z całkowitą pewnością. Zakładam jednak, że tak. Świadczy o
tym ciąg wypadków, który miał wówczas miejsce. Nie zanudzając, opowiem o nich w największym skrócie.
Otóż, kilkanaście nocy z rzędu wymykaliśmy się we trójkę, w umówionym miejscu trzymaliśmy łopaty i sprzęt
do wykrywania metalu. Piątego marca 1950, pamiętam to dobrze, powiedziałem moim kolegom, że mam już
dość, że to jakieś wariactwo. Potem mój kontakt z nimi się urwał.
— Dlaczego?
— Tydzień później Skoczek i Piotrowski wyjechali do Belgii. Mieli tam infiltrować środowiska polskiej
emigracji.
— Tak… Słyszałem o podobnych praktykach… — mruknął Rączy. — Myśli pan, że Skoczek i Piotrowski
wywieźli skarb do Belgii?
— Tego nie wiem, nie mam przecież pewności, czy coś znaleźli, choć jestem przekonany, że tak. Zaszły jednak
pewne okoliczności… — Łynarski ściszył głos.
— Mianowicie? — Kornel wpatrywał się w czubki swoich dobrze wysłużonych butów.
— Nie widziałem Piotrowskiego od sześćdziesięciu lat. Nie wiadomo, czy w ogóle bym go poznał, chociaż… —
Zastanowił się chwilę i wyjął z kieszeni płaszcza wymiętą gazetę.
Rozłożył ją i pokazał Rączemu niewielki PAP-owski tekst.
<<fragment gazety>>
Makabryczne morderstwo Polaka w Brugii
(PAP) W środę 1 marca, w godzinach przedpołudniowych, w mieszkaniu na Grachcie w Brugii (Belgia)
doszło do makabrycznej zbrodni. Zamordowany został gospodarz lokalu, 80-letni Zenon P. Mężczyzna
mieszkał samotnie od wielu lat. Zbrodnia została dokonana ze szczególnym okrucieństwem. Policja w
Brugii prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa Polaka. Wykluczono motyw rabunkowy. Ambasador
Polski w Brukseli wyraził głębokie ubolewanie i obiecał, że ze swej strony dołoży wszelkich starań, aby
morderca został jak najszybciej ujęty.
<</>>
— Myśli pan, że to on?
— Ja to wiem — zdecydowanym głosem odparł Łynarski. — Wiem też, że coś się szykuje…
— Ludzie mordują innych ludzi, także w Belgii. — Kornel udał, że temat mało go interesuje.
— I ja przychyliłbym się do wersji morderstwa na tle rabunkowym. W końcu przez tyle lat Zenek żył sobie
spokojnie… Przychyliłbym się, gdyby nie to, że wczoraj widziałem Edmunda. Edmunda Skoczka.
— A, to trzeci muszkieter! — zażartował Rączy, ale umilkł, dusząc w porę chęć złośliwej riposty. — Jest pan
pewien, że to był on?
— Absolutnie. Zobaczyłem go na ulicy. Tu, na Krowodrzy. Zmienił się, minęło sześćdziesiąt lat, ale t o b y ł o
n. Przechodził ulicą Lea, kiedy byłem w sklepie. On mnie nie widział, ale ja go poznałem.
— Sugeruje pan…
— Ja nic nie sugeruję. — Łynarski wyprostował się, przyjmując pozę mentora. — Ale czy nie wydaje się to
panu dziwne? Czy można uznać to za zbieg okoliczności? — zawiesił głos, po czym, wstając z ławki, otrzepał
tył płaszcza.
— Panie Kornelu, muszę teraz iść, ale z pewnością jeszcze się spotkamy. Wierzę, że zrobi pan coś z tymi
informacjami. Do widzenia. — Pułkownik zmienił się na twarzy. Kornelowi wydało się, jakby rozmówca nagle
czegoś się przestraszył. Ten zaś dość szybko — jak na swoje lata — oddalił się.
Kornel patrzył przez chwilę za nim. Gdyby odwrócił się za siebie, z pewnością zauważyłby inną postać. Wysoką
jak pułkownik, ale młodszą, zwinniejszą, która obserwowała ich zza szpaleru drzew.
*
Czekała na niego przy stoliku. Przed Renatą stała filiżanka kawy i setka bliżej niezidentyfikowanego,
zielonkawego alkoholu. Kiwnął jej ręką i zamówił w barze paulanera. Usiadł naprzeciw i od razu zauważył, że
pod lewym okiem kobiety, która kiedyś była jego kobietą, rozwinął się sporej wielkości siniak.
— Co ci się stało?
— Nic. Przewróciłam się na schodach, ktoś kradnie żarówki, kiedy wracam wieczorem jest ciemno na klatce i…
— Bije cię? — Kornel nie miał żadnych wątpliwości, że wersja podana przez Renatę nie ma nic wspólnego z
prawdą.
— Nie. Pokłóciliśmy się o głupstwo, to był przypadek — nie zamierzała łgać, znali się zbyt dobrze.
— Strach pomyśleć, co będzie, kiedy pójdzie wam o coś poważnego. Naprawdę nie rozumiem dlaczego…
— Wiem, wiem. Ty przez piętnaście lat nie uderzyłeś mnie ani razu i uważasz, że Zygmunt nie jest
odpowiednim partnerem dla mnie. Przykro mi, ale mam inne zdanie. Potrafi być czuły, opiekuńczy i ma to, co
cenię w mężczyźnie — jest złotą rączką. W domu zrobi dosłownie wszystko. Wiesz, jaka to oszczędność?
— Od kiedy pamiętam, zawsze miałaś zdanie odmienne od mojego. Pamiętaj o jednym. Jeśli twój facet tknie
palcem Natalię — znajdę go wszędzie.
— Wiesz, że to abstrakcja. Zygmunt sam ma przecież troje swoich dzieci i jest łagodnym człowiekiem. To
niemożliwe, żeby kiedykolwiek…
— Właśnie widzę. — Wskazał palcem na siniak. — A niemożliwe jest jedynie to, że Cracovia będzie w tym
roku mistrzem Polski w piłce nożnej — uciął. — Spotkaliśmy się jednak w innej sprawie. Kiedy zauważyłaś, że
z Natalią dzieje się coś niepokojącego?
— Wczoraj. Wcześniej nic nie wskazywało, żeby była pod wpływem jakichś środków odurzających.
— Pierwszy raz nie wróciła na noc?
— Tak.
— Wytłumaczyła się jakoś?
— Powiedziała, że zatruła się jakąś sałatką, więc poszła spać. Impreza miała miejsce w domu Kaśki, wiesz, tej
koleżanki, której rodzice mają dom na Woli Justowskiej. Była tam kilka razy, poza tym Stremeccy to porządna
rodzina. Oboje są dentystami. Duży szmal, ona jest stomatologiem od trzech pokoleń, on siedział kilka lat w
Stanach.
— Powiedziałaś jej o swoich podejrzeniach?
— Nie. Pomyślałam, że nie trzeba za wcześnie wyrokować. Może mi się zdawało, chociaż nie sądzę.
— W końcu jesteś lekarzem.
— Właśnie, poza tym… — Uśmiechnęła się lekko, mając na myśli czasy młodości, kiedy palenie marihuany czy
haszyszu było czymś normalnym w wielu środowiskach krakowskich. Jeszcze w okresie studiów, kiedy poznała
Kornela, zdarzało jej się wypalić jointa. Nikt wtedy nie słyszał o dopalaczach.
Rączy odpowiedział podobnym uśmiechem. Miał nieco większe doświadczenia w tym względzie, ale od ponad
dziesięciu lat nie ruszał niczego poza alkoholem.
— Czy Natalia jest nadal z Damianem?
— Chyba nie. Od dwóch tygodni nie przychodzi do nas ani nie dzwoni. Mam wrażenie, że nasza córka ma teraz
trochę inne towarzystwo. Zaczęła częściej wychodzić, była ostatnio na jakimś koncercie, może ty będziesz
wiedział…
— Jak się nazywa zespół?
— The Stolec.
— Oryginalna nazwa, ale nie słyszałem. Postaram się czegoś dowiedzieć, poza tym sam zapytam Natalię.
— Wolałabym, żebyś tego na razie nie robił.
— Chodzi ci o to, że moja córka nie ma do mnie zaufania? Otóż, oświadczam ci…
— Nie o to chodzi. Myślę, że możemy coś spłoszyć. Natalia — tak myślę — jest pod sporym wpływem
towarzystwa związanego z jakąś subkulturą, grupą, nie wiem…
— Nie zauważyłem, żeby nosiła pentagramy czy ezoteryczną biżuterię.
— Mówię ci, Kornel, to świeża sprawa. Bardzo świeża i dlatego proponuję na razie wzmożoną obserwację.
Mam też prośbę, żebyś popytał tu i tam. Znasz dużo ludzi, a Krakówek to dziura, wszyscy się znają.
— Okej. Zobaczę, co da się zrobić. Przyjadę w piątek.
— No i to jest kolejny problem. Chcemy z Zygmuntem i Natalią pojechać na weekend do Zakopanego. Ciężko
zapieprzamy, Natalia też sporo się uczy, to druga klasa liceum.
— Wiem. A nie możecie jechać sami?
— Zygmunt chciałby…
— Kurwa mać, Renata! Nie interesuje mnie, czego chciałby Zygmunt. To jest moja córka!
— Mamy już zarezerwowane trzy miejsca w pensjonacie.
— Stawiasz mnie przed faktem dokonanym, ale trudno… Będę miał czas zająć się tą sprawą. Nie myśl tylko, że
ustępuję, bo Zygmunt tak chce.
— Wcale tak nie myślę. — Zrobiła uwodzicielskie oczy. — Dzięki, że znalazłeś dla mnie czas. Cześć. — Wstała
od stolika.
— Ja zapłacę.
— Nie. Zapłacę za siebie. Jestem kobietą wyzwoloną. — Uśmiechnęła się na do widzenia.
Ciekawe, z której strony — zripostował w myślach Kornel. Z baru płynęła liryczna, pełna cierpkiego humoru
piosenka Toma Waitsa Better Off Without The Wife.
(…)
4.
Poniedziałek
Była dwunasta w południe. Przed kilkoma godzinami Dziedzic odebrał informację o śmierci Łynarskiego. Nie
była to jedyna tragiczna wiadomość tego dnia. O szóstej rano z okna kamienicy na rogu Królewskiej i
Urzędniczej wyskoczył trzydziestoletni mężczyzna. Spadł na jezdnię, a pędzący akurat tamtędy terenowy
samochód zmiażdżył go doszczętnie. Cała dzielnica huczała od plotek i domysłów, w rozmowach mnożyły się
motywy samobójczego czynu: kłótnia z niewierną żoną, choroba umysłowa, horrendalne długi w kasynie,
nieuleczalna impotencja…
W sprawie Łynarskiego na policję zadzwonił Edward Buliński, sąsiad, który znalazł ciało.
Pojechał z Dusiem i Krępowiczem na miejsce morderstwa. Obejrzeli leżące w przedpokoju mieszkania zwłoki,
spisali protokół oględzin i przekazali pałeczkę zespołowi medycyny sądowej.
Kiedy wrócili na komisariat, nadkomisarz od razu zadzwonił do Kornela. Dziedzic i Rączy, koledzy z liceum,
mieli od kilku lat niepisaną umowę, na mocy której nadkomisarz przekazywał Kornelowi informacje z pierwszej
ręki, za to dziennikarz — powołując się w podbramkowych sytuacjach na prawo prasowe — nie podawał ich
źródła. W przeszłości rozwiązali razem kilka zagadek kryminalnych, dzięki czemu Rączy stał się popularny.
Teoretycznie w lepszej sytuacji był Rączy, który — w razie czego — mógł zasłonić się etyką zawodową.
Dziedzic ryzykował więcej, ale dzięki Kornelowi poznał kilku lokalnych polityków, co — miał nadzieję —
mogło przydać się w razie wpadki.
Przyjaciele szanowali się wzajemnie. Jeśli Dziedzic nie chciał czegoś ujawnić, Kornel nigdy nie naciskał. Teraz
policjant natychmiast zawiadomił Rączego o zgonie pułkownika SB. Dziennikarz pojawił się w umówionym
miejscu, małej kafejce na terenie Akademii Górniczo-Hutniczej, dziesięć minut później.
— To ten facet — niemal wykrzyknął Kornel na wieść o śmierci Łynarskiego.
— Mówisz, że widziałeś go wczoraj i przedwczoraj. — Dziedzic zamyślił się. — Był zdenerwowany, sprawiał
wrażenie, że czegoś się boi?
— Może i tak. Podczas pierwszej rozmowy nagle zniknął. Tłumaczył, że byliśmy obserwowani. Zlekceważyłem
to, myśląc, że to zwidy starego ubeka.
— O której rozstaliście się na Młynówce?
— Było koło czwartej po południu, może wpół do piątej.
— Ciało zostało znalezione o wpół do siódmej rano. Teraz ustalają przybliżoną godzinę zgonu, a ja muszę
zakręcić się, żeby dali mi tę sprawę. Wiesz, mamy dwóch młodych wilków, świeżo po studiach, takich co tylko
patrzą, jak wskoczyć starej kadrze na plecy.
— Mógłbym porozmawiać z tym gościem, który znalazł ciało?
— Bulińskim? Pewnie tak, ale na razie my go trochę pomęczymy i raczej nie będę mógł informować cię na
bieżąco o treści tych przesłuchań. Nie możemy przeginać. Poza tym takie są procedury.
— Wiem, wiem. Mówiłeś o dziwnych okolicznościach…
— Tak. Chodzi o limeryk. A nawet dwa. — Spojrzał na kumpla w oczekiwaniu jego reakcji.
— Dwa limeryki? — Rączy sprawiał wrażenie zdezorientowanego.
— Wczoraj otrzymaliśmy faks z Belgii. Jak wiesz, zamordowano polskiego emigranta. Miałeś rację, a w
zasadzie miał ją świętej pamięci Łynarski, chodzi o niejakiego Piotrowskiego. — Kornel chciał mu przerwać, ale
całą siłą woli opanował emocje. — Przy zwłokach znaleziono kartkę, a na niej limeryk. — Dziedzic sięgnął do
torby, wyciągnął niebieską teczkę i wyjął z niej kserokopię, którą położył przed Rączym.
Na skrawku papieru ktoś, używając komputerowej czcionki Courier New, rozmiar 14, napisał:
Emeryt — gość z miasta Brugii
ogromnie pieniądze lubił,
lecz tam, gdzie jest,
choćby miał gest,
nie będzie kasą się chlubił.
— Wygląda na to, że tekst jest bardzo adekwatny do, powiedzmy, domniemanego motywu zabójstwa. W ustach
i gardle ofiary znaleziono banknoty używane do gry w Monopol. Dla mnie ma to wymiar jakiegoś symbolu. Tak
jakby morderca chciał nam coś zasygnalizować. W tym wypadku psychopatyczną niechęć do środków
płatniczych… Radykalny antyglobalizm… Gangsterskie rozliczenia finansowe… Nie wiadomo. Piotrowski
mieszkał samotnie w małym domku w dzielnicy Gracht. Z tego, czego dowiedzieliśmy się od brugijskiej policji,
cztery dni temu, czyli pierwszego marca, miał dostać rentę. Prawdopodobnie czekał na listonosza.
— Więc może to listonosz?
— Okazuje się, że Aarne van der Leeuwe, listonosz, który od piętnastu lat przynosił Piotrowskiemu rentę, od
tygodnia przebywa w szpitalu, po tym jak złamał sobie nogę. Podobno w Brugii leje jak z cebra od kilkunastu
dni, jest ślisko i takich wypadków zanotowano więcej.
— W jaki sposób zamordowano Piotrowskiego?
— Został uduszony nylonową żyłką wędkarską, podobnie jak dzisiejsza, to znaczy wczorajsza ofiara, czyli Jan
Łynarski.
— Niech zgadnę: przy którym również znaleziono limeryk.
— Cenię twoją inteligencję. — Dziedzic położył przed Kornelem drugą kartkę. Rączy przeczytał:
Z Krowodrzy gość, Jan mu było,
poczuł się wielce niemiło,
bo gdy się dusi,
to umrzeć musi.
I życie mu się skończyło.
Tekst był napisany komputerową czcionką Courier New, rozmiar 14.
— Co o tym myślisz? — Dziedzic przez podniesienie prawej ręki zamówił drugi tonik. — Trochę mnie suszy —
wyjaśnił z rozbrajającym uśmiechem, właściwie nie wiadomo po co.
— Cóż, ktoś ma poczucie humoru i chyba zna się trochę na pisaniu, ale do zachwytu nad frazą daleko.
— Najważniejsze jest to, że wiemy, kim był Zenon Piotrowski, i że panowie denaci — pozwolił sobie na
językową frywolność — znali się ze starych, dobrych czasów. To daje nam pewien punkt oparcia. Oczywiście,
jak się spodziewaliśmy, na żadnej z kartek nie ma odcisków palców. Nasze laseczki z laboratorium
specjalizujące się w daktyloskopii niczego nie znalazły, Belgowie też nie. Słuchaj, Kornel, jak to było z tym
kopcem Esterki? Czytałem coś na ten temat, ale dość dawno…
— Właściwie nie wiadomo. Niczego tam nie znaleziono. Co prawda Łynarski twierdził, że jego koledzy, czyli
Skoczek i ten nieszczęsny Piotrowski, coś odkopali, ale nie wiem, czy można to brać na poważnie.
— Z pewnością nie można tego wykluczyć. Czy nie wydaje ci się dziwne, że akurat w ciągu trzech ostatnich dni
mamy do czynienia z dwoma morderstwami, podobne limeryki podrzucono przy zwłokach tutaj i w Belgii, do
tego jeszcze jeden z zamordowanych — przypuszczam, że szukał cię i znalazł nieprzypadkowo — opowiada
historię sprzed sześćdziesięciu lat. Coś jest na rzeczy i trzeba zastanowić się, jak to ugryźć.
— Nie będę chyba oryginalny, ale uważam, że trzeba koniecznie i to jak najszybciej odszukać Edmunda
Skoczka. O ile wierzyć Łynarskiemu…
— Wydam odpowiednie polecenia służbowe. Niech szukają go też w Belgii, skoro — jak powiedział ci Łynarski
— wyemigrował tam w tym samym czasie. Oczywiście, jeśli Skoczek w ogóle żyje, może być wszędzie, na
przykład w Argentynie albo na Hawajach…
— Albo w Krakowie, jeśli wierzyć Łynarskiemu. Te zdarzenia nie są zbiegiem okoliczności.
— Myślisz, że po sześćdziesięciu latach ubek emeryt morduje byłych kolegów?
— Nie można tego wykluczyć. Zresztą niekoniecznie swoimi rękami. Ktoś mógł działać na jego zlecenie.
— Jeśli faktycznie chodzi o ten domniemany skarb, to, idąc twoim tokiem myślenia, Skoczek miałby interes w
eliminacji Łynarskiego i Piotrowskiego. Znaczyłoby to, że sam nie wszedł w posiadanie skarbu, ale raczej został
odsunięty od podziału ewentualnych łupów.
— Tym bardziej, że w limeryku znalezionym przy zwłokach Piotrowskiego była mowa o tym, że denat lubił
pieniądze. Może mordercy chodziło o to, że nieboszczyk spieniężył ich wspólną zdobycz. Łynarski wyraźnie
zaznaczył, że nie miał ze skarbem nic wspólnego. — Kornel zmarszczył łukowate brwi.
— Zarządzam rozejście się do swoich zadań — powiedział żartobliwie, niby to służbowym tonem nadkomisarz.
Czekał go jeszcze przykry obowiązek poinformowania siostrzenicy Łynarskiego — Małgorzaty Śliwińskiej — o
śmierci wujka. Nienawidził takich sytuacji. Dlatego po namyśle wydał odpowiedni rozkaz starszemu
posterunkowemu Krępowiczowi. Wbrew nazwisku, był to zdecydowany i jednocześnie taktowny chłopak.
*
Miał niusa! Kilka zaległych, nudnych jak flaki z olejem, zleconych tematów gminnych będzie musiało poczekać.
Zanim powiadomił o tym szefa, zadzwonił do koleżanki, która kiedyś była nie tylko koleżanką. Pracowała
obecnie w krakowskim oddziale IPN-u i nazywała się Hanka Zarychta. Przed laty, kiedy Kornel zdobywał
dziennikarskie szlify w konserwatywnym dzienniku „Pora”, gdzie Hanka była redaktorską szychą, łączył ich
przez jakiś czas ekstremalnie chory romans, skazany od początku na niepowodzenie.
Od tego czasu widzieli się zaledwie kilka razy, ostatnio przy okazji jakiejś uroczystości patriotycznej. Próbował
wtedy zaprosić ją na kawę, ale odmówiła.
Teraz zdecydował się zadzwonić, licząc na jej pomoc. W słuchawce odezwał się dobrze mu znany, nikotynowy
alt.
— Słucham, Zarychta.
— Cześć, Haneczko — Kornel starał się, aby jego głos brzmiał jak najbardziej naturalnie.
— Czego chcesz?
— Haniu, dlaczego tak ostro?
— Bo nie mam powodu być dla ciebie miła. Już nie.
— Nie wracajmy do tego, co było. Mam ważną sprawę.
— Potrzebujesz pieniędzy? Od razu mówię, że nie mam, a nawet gdybym miała…
— Nie, nie. Zresztą nie śmiałbym… Chodzi mi o wgląd w wasze akta. Właśnie został zamordowany pewien
ubek. Nazywał się Jan Łynarski. Z tego, co wiem, współpracował z Edmundem Skoczkiem i Zenonem
Piotrowskim…
Dopiero po kilku minutach, w czasie których Kornel składał samokrytykę i wysłuchiwał uszczypliwych uwag,
udało mu się przekonać Hankę, żeby użyła swoich wpływów i odszukała teczkę Łynarskiego.
— Nie obiecuję ci niczego. Zadzwonię, gdy coś znajdę. Może — zakończyła chłodno rozmowę.
Kornel wyczuł, że sprawa bardzo ją zainteresowała. W przeciwnym razie nie pomogłaby mu za żadne skarby
świata. Kobieta, która zawiodła się na mężczyźnie, a przynajmniej tak jej się wydaje, potrafi być bezlitosna.
*

Podobne dokumenty