WOALKA

Transkrypt

WOALKA
WOALKA
La veletta
N
ie wiem dokładnie, czy to była żałoba po matce, czy raczej
strach przed publicznym pogrzebem, w każdym razie jeszcze
tego samego dnia wpadłam w otchłań melancholii. Siedziałam w kącie
pracowni obok zasłoniętego lustra i nie byłam zdolna jasno myśleć.
Kiedy wczesnym wieczorem przybył doktor Valerini, żeby dowiedzieć
się o stan matki, zastał mnie całkowicie apatyczną.
Stwierdziwszy śmierć pacjentki, zwrócił się do mnie raczej rzeczowo niż pocieszająco:
– Bóg zrządził, że gangrena była silniejsza od niej, ale teraz ją
od niej uwolnił. Śmierć jest częścią życia, na wszystko przychodzi czas.
– Tak, dottore – wyszeptałam.
– Zrobiliście wszystko, co było w waszej mocy.
– Dziękuję, dottore.
– Życie trwa dalej, nadejdą jeszcze lepsze dni.
– Tak, dottore.
– Muszę teraz iść, jest trochę spraw do załatwienia. Trzeba wypisać
świadectwo zgonu i tak dalej. Urzędy nie pytają, jak się czują krewni
zmarłego. Dla nich śmierć jest takim samym aktem urzędowym jak
każdy inny i też wymaga opłat. Ach, skoro już przy tym jesteśmy:
lekarz nie może pracować za Bóg zapłać, musicie to zrozumieć.
Macie pieniądze w domu, jak sądzę?
– Niezbyt wiele, dottore.
91
– Za moje usługi należy się... – policzył szybko – cztery i pół scudi.
Wysokość opłaty wyrwała mnie z odrętwienia.
– Czte... cztery i pół scudi? – wyjąkałam. – Ale przecież macie
jeszcze broszkę, dottore?
– Broszkę? Ach tak. Mam ją. Ale jej wartość już uwzględniłem,
pozostaje jednak reszta: cztery i pół scudi.
Byłam oburzona. Broszka z pewnością była warta o wiele więcej,
a suma, której zażądał lekarz, stanowiła dla mnie majątek. Ale co
miałam robić? Nie mogłam odmówić.
– Nie mam tyle, mam najwyżej dwa.
– To dajcie dwa. Nikt nie będzie mówić, że wykorzystałem wasze
nieszczęście.
Doktor Valerini wziął pieniądze i szybko się pożegnał.
Zostałam sama. Byłam jak ogłuszona.
Wciąż na nowo zadawałam sobie pytanie, czy zrobiłam wszystko,
żeby ratować życie matki. Nie wiedziałam. Nie wiedziałam również,
czy doktor Valerini uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, by ją
wyleczyć. W każdym razie nie stracił na leczeniu. Wolałam się nie
zastanawiać, czy wyższe wynagrodzenie nie spowodowałoby skuteczniejszej terapii.
Tego samego wieczoru przyszła signora Carducci. Zalana łzami
wzięła mnie w ramiona. Potem pomodliłyśmy się obie przed domowym
ołtarzykiem, trzymając się za ręce.
Jeszcze później przybyła mamma Rosa, która nie tylko uścisnęła
mnie serdecznie, ale została ze mną prawie do północy i odbyła
czuwanie przy marach matki. Potem musiała jednak wracać do domu,
bo miała małe dzieci.
Koło północy przyszedł Marco.
Stanął w drzwiach z zakłopotaną miną. Najpierw go nie zauważyłam, a kiedy go w końcu ujrzałam, powiedziałam:
– Przez te wszystkie dni się nie pokazałeś, więc nie musisz
przychodzić i teraz.
– Tak mi przykro – powiedział cicho.
– Zostawiłeś mnie w nieszczęściu.
Zrobił kilka kroków, usiadł przy mnie na łożu zmarłej i próbował
wziąć mnie za rękę.
92
– Carlo, proszę, zrozum mnie. Nie mogłem przyjść. Gdybym
przyszedł, musiałbym przejąć odpowiedzialność za leczenie twojej
matki, a to nie było możliwe...
– Powinieneś być po prostu ze mną.
– Musiałbym przejąć odpowiedzialność, a tego jeszcze nie mogłem
zrobić, moje studia trwają za krótko, uwierz mi.
– Pielęgnowałam matkę bez studiów.
– To co innego. Masz naturalny talent do leczenia.
Znowu spróbował wziąć mnie za rękę i tym razem na to pozwoliłam.
– Tą ręką potrafisz sprawić więcej niż niejeden z uczonych mężów
w Ospedale della Morte. Wiem, bo widziałem, jak zszywałaś ranę
na czole matki.
– Nie przypominaj mi o tym. Ciągle myślę, że coś zrobiłam źle.
Powiedz mi całkiem szczerze: czy zrobiłam coś źle?
– Nie, wzięłaś zakrzywioną igłę i mocną nić, wyrównałaś brzegi
rany i zeszyłaś prawidłowym szwem. Więcej nie mógłby zrobić
nawet Giulio Cesare Aranzio, nasz mistrz chirurgii.
Nie całkiem wierzyłam temu, co powiedział Marco, ale bardzo
chciałam uwierzyć, więc nie dopytywałam się więcej.
Marco trzymał moją dłoń. Oboje byliśmy zatopieni we własnych
myślach, aż w końcu zrobiło mi się zimno, zadrżałam.
– Zostać z tobą tej nocy? – Marco puścił moją rękę i przyciągnął
mnie do siebie. – Potrzebujesz teraz opieki i ochrony.
Miałam chęć odpowiedzieć: „Przez te wszystkie dni potrzebowałam
tego, a ty ani razu się nie pokazałeś” i najchętniej dodałabym: „Idź
i więcej nie wracaj”. Jednak nic nie powiedziałam. Bałam się zostać
sama ze zmarłą matką. Obawiałam się też publicznego pogrzebu.
– Tak się lękam pogrzebu – wyznałam.
Marco nie odpowiedział, tylko zaczął mnie całować. Oswobodziłam się.
– Przestań. Mówię, że się boję pogrzebu, a tobie nie przychodzi
nic innego na myśl jak umizgi do mnie.
– Przecież ja cię kocham.
– Nie chcę o tym słuchać, w każdym razie nie teraz. Moja matka
umarła, a ty udajesz, że nic się nie stało. Jak możesz!
Marco przybrał skruszony wyraz twarzy.
93
– Racja, masz wszelkie powody się na mnie gniewać. Wiesz co?
Obiecuję ci, że na pogrzebie będę koło ciebie. Nie odstąpię od twego
boku. Nie musisz o nic się troszczyć.
– Jednak się boję – odrzekłam i pomyślałam, że gdyby przeżył
to, co ja przeżyłam z ojcem Edoardem, nie mówiłby tak. – Chciałabym
się ukryć gdzieś na zawsze.
– Zapomnij o swoim znamieniu, pomyśl, że go nie ma.
– Ale ono jest, w dzień i w nocy, zawsze!
Marco zastanowił się i powiedział:
– Tak, niestety to prawda. Trzeba by wynaleźć dla ciebie coś,
co ukryłoby przed wszystkimi to zniekształcenie, rodzaj czapki
niewidki.
– Nic takiego nie istnieje.
– Poczekaj... – Marco zerwał się na nogi. – Oczywiście, że jest
coś takiego! Chwileczkę... – Pobiegł do pracowni, gdzie przez moment
czegoś szukał, przewracając rzeczy, a potem wrócił do mnie z uśmiechem. – Popatrz.
W ręku trzymał czarny aksamitny beret, który matka kiedyś uszyła
dla jakiejś bogatej klientki i którego nigdy nie odebrano.
– Do czego ma to służyć? – zapytałam.
– Zamknij oczy.
Posłuchałam go niechętnie i poczułam, że wkłada mi beret na głowę.
– A teraz popatrz.
Zrobiłam to i zaczęłam mrugać oczami, bo widziałam Marca jak
przez mgłę. Mrugnęłam znowu i zrozumiałam, że patrzę przez
woalkę.
– I co? – zapytałam, nic nie rozumiejąc.
Marco nadal się uśmiechał.
– Widzisz mnie tylko w zarysach, prawda?
– Tak, ale...
– A ja prawie wcale nie widzę twojej twarzy, bo brzeg beretu
i woalka rzucają na nią cień. A ponieważ nie widzę twarzy, nie
widzę także znamienia. Co na to powiesz?
– Sama nie wiem.
– No, uciesz się, to jest rozwiązanie! Włożysz na pogrzeb ten
beret i nikt nie będzie widział twojej twarzy. Oddaj mi go teraz,
94
włożę go, a ty mi powiesz, czy widzisz moją twarz. Może to cię
przekona.
Włożył nakrycie głowy, a ja o mało się nie roześmiałam, tak
dziwacznie wyglądał w berecie z woalką.
– No i co? Widzisz moją twarz?
– Nie, widzę tylko niewyraźne kontury – powiedziałam zgodnie
z prawdą. – Ale to przy świetle świec, a jak będzie w biały dzień?
– Tak samo, Carlo, tak samo.
– Naprawdę tak myślisz?
– Tak właśnie myślę. Podczas pogrzebu będziesz miała beret na
głowie i będziesz mogła czuć się całkiem bezpiecznie. I jeszcze coś:
woalka nikogo nie zdziwi, bo na pogrzebie jest najnormalniejszą
rzeczą pod słońcem.
Musiałam się z tym zgodzić.
Zgodziłam się też, żeby Marco został u mnie na noc.
Nie przebiegła ona tak, jak być może sobie wyobrażał, bo między
nami stał cień mojej matki.
Prawie nie pamiętam szczegółów pogrzebu. Kiedy dziś go wspominam, widzę tylko szereg obrazów i doświadczam przy tym najróżniejszych uczuć, przeważnie nieprzyjemnych. Czuję pod nogami
drogę na cmentarz, widzę niosących trumnę i otwarty grób, kwiaty,
ludzi biorących udział w ceremonii, widzę ojca Edoarda żegnającego się krzyżem, czuję jego wilgotną, gąbczastą dłoń, słyszę napuszone słowa, czuję ramię Marca przy boku, słyszę śpiewy żałobne, mamrotane słowa kondolencji, czuję smak hostii i ostry zapach
kadzidła.
Nie, nie pamiętam szczegółów pogrzebu, a może nie chcę pamiętać.
Jedyne, co sobie z całą pewnością przypominam, to fakt, że podczas
ceremonii biły na mnie zimne poty i że pod osłoną woalki nie
uroniłam ani jednej łzy.
Kiedy potem wróciłam samotnie do domu matki, od razu zdjęłam
beret. Schowałam go na samym dnie skrzyni, bo byłam pewna, że
nigdy więcej nie będę go potrzebować. Potem zaczęłam sprzątać.
Zajęcie to trwało długo, bo każdy przedmiot, który brałam do ręki,
95
przypominał mi matkę i czas z nią spędzony. Cokolwiek robiłam,
matka była przy tym obecna.
W końcu stanęłam nad rzeczami, które spakowałam przed przeprowadzką do domu wuja Marca. Stałam i myślałam, że kiedyś ta
garstka przedmiotów była wszystkim, co posiadałam, i że teraz,
gdybym musiała się przeprowadzić, byłoby ich o wiele więcej.
Wtedy poczułam, że nie chcę się przeprowadzać.
Zadziwiałam samą siebie, ale uczucie było silne i podpowiadało
mi: „Zostań, Carlo, tu są twoje korzenie. Jeśli tu zostaniesz, wszystko
będzie twoje. Dom, meble, pracownia, wszystko, aż do ostatniego
gwoździa w belkowaniu”.
Rozpakowałam więc uprzednio spakowane rzeczy.
Potem usiadłam przy stole w warsztacie i wypiłam szklanicę
nierozcieńczonego wina. Czułam, jak napój, do którego nie byłam
przyzwyczajona, wchodzi mi w członki i ożywia mnie. Po chwili
wstałam i zaczęłam wędrować po całym domu, a w każdej izbie,
którą oglądałam, powtarzałam sobie: „To jest twoje”.
Poszłam do kuchni i umyłam szklankę, a kiedy skończyłam,
zaczęłam wielkie wiosenne porządki. Wywróciłam wszystko do góry
nogami, sprzątałam izbę po izbie, wycierałam kurze, zamiatałam kąty,
szorowałam podłogi, a z każdą czynnością dom stawał się bardziej mój.
Wieczorem, zanim przyszedł Marco, objęłam go w posiadanie.
Marco najpierw przytulił mnie i pocałował, a potem zapytał:
– Kiedy przeprowadzisz się do mojego domu?
– Chciałbyś może coś zjeść? – zapytałam wymijająco. – W piecu
jest dosyć żaru, mogłabym ci odgrzać jarzyny ze słoja. Jest też chleb
i porcja gorgonzoli.
– Jak możesz teraz mówić o jedzeniu? – Marco promieniał. –
Teraz, kiedy możemy zaplanować naszą wspólną przyszłość i nie
musimy się liczyć ze zdaniem twojej matki.
– Nie była taka zła.
– Wcale tego nie twierdzę. – Przez moment wyglądał na zbitego
z tropu. – Już od tak dawna chcemy się pobrać, a teraz wreszcie
możemy.
96
– Mówisz od miesięcy o tym, że możemy wziąć ślub na początku kwietnia, podczas ferii akademickich, ale do dziś nie ustaliłeś dnia.
– Przecież możemy to zrobić teraz.
– Teraz, kiedy moja matka umarła?
– Ależ, Carlo! – Marco załamał ręce. – Nie to miałem na myśli,
przecież dobrze wiesz, o co mi chodzi.
– O co?
– Ja... ja...
– Teraz te kilka miesięcy nie gra roli.
Poszłam do kuchni i zajęłam się ogniem. Potrzebowałam trochę
czasu, żeby uporządkować myśli. Już drugi raz tego dnia zaskoczyło
mnie jakieś przeczucie. A mówiło ono: „Nie spiesz się ze ślubem”.
Zawołałam przez ramię:
– Może jednak chcesz coś zjeść, Marco?
– Tym razem nie powiem nie.
Odgrzałam potrawę i przyniosłam ją w glinianej misie.
– Jadam z miski, wiesz, nie jestem tak wytworna jak klientki
mojej matki, które do każdej potrawy mają specjalny złoty talerz.
– Mnie to nie przeszkadza. – Marco już zabrał się do jedzenia. –
Hm, wyborne. Musisz mi przyrzec, że w moim domu będziesz też
tak dobrze gotować.
– Zgoda – odrzekłam krótko, bo nie podobało mi się, że mówi
o swoim domu i widzi mnie jako swoją przyszłą kucharkę. – Ja też
mam dom.
– To bardzo dobrze. Sprzedasz go, pieniądze nam się przydadzą.
– Nie chcę go sprzedawać.
– Co? – Ręka Marca zawisła w połowie drogi do ust. – Ależ
Carlo, po co nam dwa domy?
– Nie wiem. Wiem tylko, że zachowam mój.
Marco odłożył łyżkę. Wyglądał jak rozgniewany małżonek.
– Posłuchaj, Carlo, może się jeszcze dobrze nie zastanowiłaś? Ty
i własny dom? Po pierwsze, nie potrzebujesz go, bo ja już mam
dom, a po drugie, powiedz mi, jak masz zamiar utrzymać ten „swój”
dom? Utrzymanie domu kosztuje, a przecież nie masz pieniędzy.
Zastanowiłam się szybko.
97
– Mam kilka sukien z zapasów matki, mogłabym je sprzedać,
a poza tym jestem przecież krawcową. To godny zawód, który
zapewnia pieniądze na życie.
– Carlo! – Marco próbował wziąć mnie za rękę, ale zabrałam mu
ją. – Carlo, oczywiście masz kilka sukien twojej matki, dzięki Bogu,
ale wartość tych strojów wystarczy najwyżej na pokrycie kosztów
pogrzebu, zakładając, że otrzymasz przyzwoitą cenę. A jak sobie
wyobrażasz wykonywanie twojego zawodu? Opowiadałaś mi o signorze Vascellini i jej przyjaciółkach, o tym, jak z powodu twojego
znamienia wytykały cię palcami i nazywały znamię voglia di peccato,
opowiadałaś mi też o innych damach z towarzystwa, przed którymi
matka musiała cię ukrywać, mówiłaś mi, jak ograniczone i pyszne
są te patrycjuszki. Naprawdę sądzisz, że mogą zostać twoimi klientkami? Nie mówiąc już o tym, że chyba sama byś tego nie chciała?
Zrozumiałam, że ma rację, ale odparłam:
– Możesz mieć rację, ale ja zachowam mój dom.
– No dobrze, zmieńmy temat. Sprawę domu jakoś rozwiążemy.
Kiedy się pobieramy?
Spuściłam oczy i grzebałam łyżką w jarzynach.
– Moglibyśmy się pobrać w Wielkim Tygodniu, Wielkanoc wypada
w tym roku szóstego kwietnia. Co o tym myślisz?
Podniosłam wzrok. Najchętniej powiedziałabym: „Nie spieszy mi
się do małżeństwa. Przez jakiś czas chciałabym być sama, zupełnie
sama, w moim własnym domu. Potrzebny mi jest jakiś dystans do
wszystkiego. Reszta się ułoży”. Nie chciałam jednak rozczarować
Marca, bo stał na pogrzebie u mego boku, a poza tym mimo wszystko
był miłym chłopcem. Byli gorsi od niego.
– W jakim kościele mielibyśmy się pobrać?
– W San Rocco.
– W San Rocco? Czy to znaczy...
– Tak, właśnie to znaczy! – potwierdził Marco z dumą. – Wykorzystałem okazję podczas pogrzebu, żeby porozmawiać z ojcem Edoardem.
Był bardzo uprzejmy i zgodził się nas pobłogosławić, żebyśmy
wreszcie stali się parą w oczach Boga.
– Nie! – prawie krzyknęłam.
– Nie? Ależ dlaczego?
98

Podobne dokumenty