2 - Teologia Polityczna
Transkrypt
2 - Teologia Polityczna
Rodzina Pawliuków Nadeszła ostra zima. Czwarta zima na obczyźnie. Mieszkaliśmy w jednym domu – ziemiance z rodziną ukraińską – Pawliuków. Była to wdowa z córką Hanią i siedmioletnim synkiem Leonem. Trzech starszych synów zabrano na front, nie było od nich żadnej wiadomości. Jeden z synów – Fiedia – najstarszy, był żonaty, zostawił żonę z dwojgiem małych dzieci. Średni – Kolia – był nauczycielem i młodszy – Wania – był w moim wieku, osiemnaście lat. Najstarsza córka miała padaczkę, mieszkała z teściową i dziećmi po drugiej stronie drogi. Ojciec ich umarł dwa lata temu na gruźlicę. Pawliuczka – wdowa, odstąpiła nam izbę „pierednią”, to znaczy pokój, a sama z córką Anią i z synem Lonią mieszkała w izbie „zadniej”, czyli w kuchni. Lonia już jako dziecko pasł owce i kozy w okolicy osiedla, wszyscy inni pracowali w kołchozie, a wieczorami i nocą na swoich działkach przy zagrodzie i nad rzeką. Lonia cały dzień od rana do wieczora spędzał na stepie ze swoim stadkiem w upalne i deszczowe dni. Towarzyszyło mu dzikie ptactwo i wszelkiego rodzaju owady: muchy ślepaki, komary i meszki, które kąsały niemiłosiernie, zawsze przychodził pogryziony przez nie. Któregoś dnia zachorował na malarię, nie zwrócono na to żadnej uwagi. Tu każdy choruje na malarię, zresztą, kto by się nim opiekował w domu, jak wszyscy są na robocie całymi dniami, a nawet tygodniami. Cóż miał robić, pasł swoje stadko i jak nadchodził atak zimna, kładł się na gorący piasek, którego tutaj nie brakowało, i przysypywał całe swoje trzęsące się ciało do czasu, aż zrobiło mu się gorąco. Gdy gorączka się nasilała, szukał w mokrych dołkach chłodnego błota i w cieniu zarośli chłodził rozpalone ciało. Po pewnym czasie takiej „kuracji” nie mógł ruszyć się z posłania, okazało się, że ma gruźlicę kości. Biedna ta jego matka, całymi dniami siedziała przy nim i robiła wszystko, aby mu ulżyć w tej okrutnej chorobie. Przywożono słone błota, tak zwany „sołoniec”, nagrzewała to błoto w piecu i okładała nim ciało chłopca. Miejscami pootwierały się ropne rany, wypływała z nich krew z ropą i małymi skorupkami kości. Na te miejsca trzeba było nakładać najpierw szmatki i dopiero na nie błoto, i tak co dzień przez cały przeszło rok, aż troszeczkę się poprawiło jego zdrowie. Kiedy do nich się wprowadziliśmy, Lonia już poruszał się o lasce po izbie, a latem często wychodził z moim braciszkiem Sebastianem przed ziemiankę. Choć Lonia był starszy od Sebastiana o trzy lata, bardzo się polubili i przez całe lato przebywali razem. Któregoś dnia matka Loni zawiozła go do Sol–Ilecka do lekarza, który zalecił uprzednio okłady ze słonego błota. Lekarz stwierdził dużą poprawę i zdecydował nałożyć gips na osłabioną lewą rękę. Po powrocie z Sol–Ilecka Lonia narzekał, że go boli ręka i całymi nocami popłakiwał biedaczek, i zdrapywał gips, chcąc zerwać z ramienia. Z każdym dniem cierpiał coraz bardziej i krzyczał z bólu. Mama moja mówiła do gospodyni, aby zdjąć z ręki gips, to może mu ulży. Zaczęto po kawałku zdejmować opatrunek gipsowy z ręki i co się okazało – w ranie pod gipsem roiło się od robactwa. Widocznie mucha, zwabiona wonią, przedostała się do rany i tam zniosła setki jaj, z których wylęgły się czerwie. Widok był okropny, dosłownie robactwo „gotowało się” w tej ranie i wyżarło do kości wszystko. Matce Loni zrobiło się słabo i zemdlała, mama moja i ja tamponem ze szmatki wygarnialiśmy robaki z rany – było tego dobra garść, fetor okropny. Kiedy oczyściliśmy całą ranę, trzeba było jeszcze patyczkiem zaostrzonym powybierać larwy spod skóry i przy kości. Biedny chłopiec bardzo cierpiał, po założeniu opatrunku po raz pierwszy zasnął bez jęku i spał kilka dobrych godzin. Rana goiła się i chociaż wypływała jeszcze ropa z okruchami kości, stawała się mniejsza i zabliźniała się. Lonia czuł się coraz lepiej i często przebywał na podwórku, a nawet z Sebastianem chodzili nad rzekę, zbierali wiklinę, pletli z niej wiersze (kosze na ryby) i nastawiali w zarośla rzeczne; często wyławiali po kilka ryb, które piekli sobie na ognisku. Piszę o tym wszystkim tak obszernie, ponieważ Sebastian po powrocie do kraju zachorował na tę samą chorobę co Lonia, gruźlicę kości udowej. Pod kolanem i wyżej porobiły mu się guzy, z których wypływała ropa z krwią. Lekarze orzekli gruźlicę kości. Żadne lekarstwa nie pomagały, cierpiał okropnie, mama zwróciła się do znachorów, którzy przepisywali różne kąpiele w ziołach, sianie, słomie owsianej, skutek niewielki, cierpiał dalej. Ojciec w tym czasie był jeszcze w Anglii, mama straciła wiarę w leczenie i wierzyła tylko w cud, że na Jasnej Górze w Częstochowie może ozdrowieć. Ja w tym czasie byłem w szkole budowlanej w Warszawie, często przyjeżdżałem do domu i widząc zmartwienie mojej mamy, postanowiłem zdobyć pieniądze na podróż do Częstochowy. Wieczorami i nocą z kolegami wybieraliśmy cegłę z gruzów ze zbombardowanej Warszawy i ustawialiśmy w kozły po 250 sztuk. Następnie sprzedawaliśmy ją murarzom na budowlach i tak zebrałem kwotę potrzebną na pielgrzymkę do Częstochowy. Pojechałem do domu, zabrałem mamę i Sebastiana, którego trzeba było nieść na rękach, i wyruszyliśmy w drogę. W pociągach był tłok nieprawdopodobny, w Warszawie przesiadka i dalej do Częstochowy. Przyjechaliśmy późną nocą, przenocowaliśmy w jakimś domu i o świcie dotarliśmy do klasztoru. Tutaj tłum ludzi z chorymi. Po wielkiej przepychance dotarliśmy do ołtarza Matki Boskiej Częstochowskiej. Rozległy się fanfary i zasłona obrazu uniosła się w górę. Mama przez cały czas trzymała Sebastiana na rękach, modliliśmy się o jego zdrowie z całą żarliwością i wiarą, że jedyny ratunek to tylko tutaj! O Matko Przenajświętsza! Zmiłuj się, pomóż mu! Ulecz go z tej strasznej choroby! Zmiłuj się nad nami! Zmiłuj się nad nami! Wysłuchaj nas! Po dużych kłopotach w podróży, przesiadkach, niesamowitym tłoku w pociągach (pociągów w tym czasie było bardzo mało, poniszczone tory i trzeba było jechać drogą okrężną) dotarliśmy do domu zmęczeni, niewyspani i głodni. Na drugi dzień wróciłem do Warszawy do szkoły. Sebastian wyzdrowiał, to był cud! Wracając do rodziny Pawliuków, chciałbym jak najwięcej o nich opowiedzieć. Była to ostatnia rodzina, u której mieszkaliśmy w kołchozie Brusiłowka. Byli to na wskroś dobrzy ludzie, przygarnęli nas jak swoich najbliższych, czuliśmy się jak w rodzinie; byli życzliwi, przyjaźni i dzielili się nieomal wszystkim, co posiadali. Pawliuczka sama nam zaproponowała, abyśmy się do nich przenieśli i kiedy postanowiliśmy się przenieść do Sol–Ilecka, pomagała nam załatwić sanki z wielbłądem do przewozu, a gdy nadszedł czas wyjazdu, płakała, żegnając się z nami jak z najbliższą rodziną, życząc nam opieki Bożej i szczęśliwego powrotu do Polski. Często ich wspominam z wielką życzliwością i wdzięcznością za ich dobroć i zrozumienie, przecież sami byli bardzo biedni, a jednak potrafili dzielić się z jeszcze biedniejszymi. Pamiętam, kiedy umarł jej mąż, poszedłem do ich domu, aby pomodlić się za jego duszę. Polacy chodzili, jak już pisałem o tym wcześniej, choć nie wszyscy, modlić się za nieboszczyka, żeby otrzymać kawałek chleba dla dzieci. Bałem się ludzi umarłych, starałem się nie patrzeć, klęczałem na podłodze, odmawiając Ojcze nasz i Zdrowaś Mario. Nieboszczyk leżał na ławie pod ikonami, za mną stała jego żona Pawliuczka i popłakiwała, ja odmawiałem w kółko Ojcze nasz i Zdrowaś Mario i czekałem, kiedy nareszcie ukroi ten kawałek chleba. Po pewnym czasie, a już bolały mnie kolana, poszła i ukroiła całą piętkę. Podziękowałem i pobiegłem do domu, zaniosłem tak bardzo upragniony i dawno niewidziany kawałek chleba. Nawet dzisiaj, i przez wszystkie te lata po powrocie do Polski, kiedy tylko kupię chleb i przyniosę do domu, to całuję go i wypowiadam takie słowa: „Oby mi cię nigdy nie zabrakło i dla innych starczyło”. Tak wielki mam szacunek dla chleba. Kiedy już przenieśliśmy się do Pawliuków, dano nam tę właśnie izbę, w której leżał nieboszczyk. Mama spała z młodszym rodzeństwem na czymś w rodzaju łóżka, siostra bliżej pieca na żelaznym, starym łóżeczku, a mnie przyszło spać właśnie na tej ławie, na której spoczywał. Nie czułem się najlepiej, ale cóż miałem robić. Nie dość, że się bałem, to jeszcze było twardo, bolały mnie wszystkie kości, a zimą bardzo chłodno, bo ławka była wąska i nie mogłem się skulić pod kołdrą, aby się ogrzać. Taka to już była moja dola. Za kwaterunek pomagałem im przy kopaniu ogrodów i nakosiłem trawy dla dobytku na zimę. Mama pomagała przy opielaniu grządek, kartofli i za tę pracę dostała nasiona warzyw i cebuli, i miejsce na grządki. Warzywa i kartofle powschodziły i trzeba było je codziennie podlewać wodą z rzeki. Mama całymi dniami przebywała nad rzeką, pielęgnując grządki swoje i gospodyni. Danusia i Sebastian zbierali suchy nawóz i różnego rodzaju badyle suchego zielska na opał i to wszystko przynosili na plecach do domu, aby było na czym ugotować strawę i na zimę. Ja poza kopaniem ogrodów i koszeniem dla kołchoźników pracowałem na Karatugaju przy zasiewach zbóż, potem przy zbiorach. Nocami chodziłem zżynać kłosy jeszcze niedojrzałego prosa, później po skoszeniu zbierałem kłosy i przynosiłem do domu. Mama kłosy młóciła i czyste ziarno zsypywała do woreczków, później ziarno ubijało się w stępach na kaszę. Tak jak co roku przygotowywało się zapasy na długą, mroźną zimę. Większość polskich rodzin przetransportowano na Ukrainę – inni sami przenosili się do najbliższego miasta Sol–Ilecka, aby być bliżej stacji kolejowej i czekać, że nadarzy się okazja powrotu do Polski. W Sol–Ilecku mieszkało już kilkanaście rodzin z sowchozu Dżireń-Kupa i kilka rodzin z Brusiłowki, trzeba było coś robić. Wybrałem się do Sol–Ilecka, aby zorientować się, jak tam żyją nasi, czy dostanę jakąś pracę i czy uda mi się wynająć kąt do zamieszkania. Było to już przed zimą, wyszedłem wcześnie rano, jeszcze było ciemno. Planowałem zajść do miasta w ciągu jednego dnia, było to sześćdziesiąt osiem kilometrów, dzień już krótki. Szedłem niezmordowanie, bez odpoczynku i późnym wieczorem byłem na miejscu. Odnalazłem dom, w którym mieszkali państwo Kruszewscy, przyjęli mnie z całą serdecznością. Wypytywałem o wszystko, co mnie interesowało. Córki pani Kruszewskiej pracowały w szpitalu, a wieczorami robiły na drutach i tak dorabiały, aby przeżyć. Pani Kruszewska trochę szyła na maszynie, pani Kubaszewska z synkiem mieszkała razem z nimi. Mieszkali u Rosjanki, której mąż był inżynierem i jeszcze za caratu budował drogę kolejową łączącą Europę i Azję w górach Uralu. Podczas rewolucji bolszewicy rozstrzelali go jako burżuja. Wdowa po nim, bardzo wykształcona, wynajęła pomieszczenie państwu Kruszewskim, a sama zajmowała mały pokoik w swoim małym domku. Mieszkało im się dobrze. Prosiłem ich wszystkich o pomoc w znalezieniu jakiegoś pomieszczenia dla naszej rodziny, gdzieś w pobliżu. Zapewniano mnie, że jak tylko coś odpowiedniego znajdą, dadzą znać przez kołchoźników, którzy tutaj przyjeżdżali na bazar lub z dostawą zboża dla państwa. Na drugi dzień wróciłem do domu pełen dobrej myśli, że wszystko jakoś się ułoży z pomocą Bożą. Minęły pierwsze miesiące mroźnej zimy przeplatane huraganami śnieżnymi, mróz przekraczał minus czterdzieści stopni Celsjusza. Niemożliwe by było w taki czas wyruszyć w daleką drogę. Minęły Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Styczeń był bardzo mroźny. Burza śniegowa – buran – zasypała śniegiem całe osiedle i trzeba było przekopywać tunele, aby wydostać się z domu. Ze śniegu zrobiono zapory, aby następny huragan nie zasypał przejść i tuneli prowadzących do domów. Takie same zapory śnieżne stawiano na drodze prowadzącej do wodopoju w rzece, po której goniono bydło kołchozowe raz dziennie, aby je napoić. Śnieg skrzypiał pod nogami, wokół niekończąca się biel. Nocami w pobliżu osiedla rozlegało się wycie wilków – wszędzie było widać ich ślady w osiedlu, na dachach i w zagrodach. Często się zdarzało, że jakiś samotnik wdarł się do chlewa i zadusił owcę czy kozę. Żadna wiadomość z Sol–Ilecka, niestety, nie nadeszła. Postanowiłem wybrać się jeszcze raz w tę daleką drogę. Silne mrozy, strach przed burzą śnieżną, strach przed wilkami, które w tym okresie poruszają się stadami, no i trzeba iść dwa dni w jedną stronę, dzień jest krótki, a nocą łatwo zabłądzić. Przygotowałem sobie kawał kija dla obrony, gdyby zaatakowały wilki, jak również, aby przechodząc przez rzeki – a było ich trzy – badać pod śniegiem, czy są zamarznięte. Pierwszego dnia przeszedłem dwadzieścia sześć kilometrów, zatrzymałem się w kołchozie Pierwomajsk i tam przenocowałem u znajomej rodziny. Następnego dnia bardzo wcześnie wyruszyłem w dalszą drogę, do Sol–Ilecka było jeszcze trzydzieści dwa kilometry. Modliłem się przez całą drogę, prosząc Boga, abym szczęśliwie doszedł na miejsce, nuciłem pieśni: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”, kolędy i inne. Mróz był duży, czapka i chusta, którą miałem na głowie, była cała oszroniona, tak samo szalik i kołnierz sukmana. Kiedy szedłem, było ciepło, nawet byłem trochę spocony. Bałem się zatrzymać dla odpoczynku, bo można by zamarznąć na śmierć, więc szedłem dalej i wciąż dalej. Gdy odczuwałem pragnienie, brałem grudkę śniegu, powoli rozpuszczałem w ustach i tak je gasiłem. Droga z Pierwomajska była dobra, szło się jakby z górki, bo wiatr wiał mi w plecy. Minąłem kazachski kołchoz, zszedłem w dolinę rzeki Ilek, do Sol–Ilecka zostało mi dwanaście kilometrów. Nogi bolały okrutnie, po śniegu bardzo ciężko się idzie i miejscami jest ślisko, często padałem jak długi, ale jakoś szczęśliwie doszedłem o zmroku na przedmieście miasteczka. Byłem szczęśliwy, że nie spotkałem żadnych wilków i że nie było huraganu śnieżnego. Odnalazłem dom, w którym mieszkali państwo Kruszewscy, i zapukałem do drzwi. Przyjęto mnie z wielką radością jak kogoś bliskiego. Byli zdumieni, że sam jeden miałem odwagę wypuścić się w drogę. Rozgrzałem się miseczką gorącej zupy i zacząłem wypytywać, dlaczego nie mieliśmy żadnej wiadomości od nich w naszej sprawie. Dowiedziałem się, że jest mieszkanie do wynajęcia obok u byłych zakonnic – dwóch sióstr, które utrzymywały się z szycia kołder z wełny, dekoracyjnych, pięknie wyszywanych. Miały jedną izbę, tylko zimą nienadająca się na mieszkanie, gdyż było w niej bardzo zimno, i dlatego nie zawiadamiali nas. O pracę jest trudno, jednak na pewno coś się znajdzie dla mnie i mojej siostry. Na drugi dzień poszedłem obejrzeć to mieszkanie. Rzeczywiście, było tam zimno prawie jak na dworze. Maleńkie pojedyncze okna zmroził gruby lód. Maleńkie pomieszczenie oddzielono ścianką z niezbyt szczelnymi deskami od korytarza, przez który przechodziły siostry do swego pomieszczenia. Drzwi prowadziły bezpośrednio na dwór. Ogrzać to pomieszczenie było prawie niemożliwe. Nawet na ugotowanie strawy trzeba było przynieść opał ze sobą. Mieszkanie znajdowało się obok domu, w którym mieszkali państwo Kruszewscy, i tam można było się ogrzać, porozmawiać i wspólnie modlić się wieczorami. Odwiedziłem jeszcze innych Polaków, aby zorientować się, jak oni dają sobie radę z kłopotami na nowym miejscu. Wszędzie to samo: zimno, brak opału, jednak jest nadzieja, że wojna niedługo się skończy i może będzie jakaś okazja wrócić do Polski. W Czkałowie (obecnie Orenburg) powstał punkt rejestracji Polaków, w którym trzeba się zarejestrować. Polacy z Sol– Ilecka byli już tam zarejestrowani. Po dwóch dniach postanowiłem wrócić z tymi wiadomościami i powiadomić wszystkich w Brusiłowce, że muszą się zarejestrować w Czkałowie, bo wtedy jest większa szansa na powrót do kraju. Wyszedłem bardzo wcześnie, aby dojść w ciągu dnia do Pierwomajska, tam przenocować i na drugi dzień iść dalej, do domu. Dzień zapowiadał się pogodny, jednak bardzo mroźny. Szło się ciężej z każdym kilometrem. Wieczorem zastukałem do okna moich znajomych, otworzono drzwi i poprosiłem o nocleg. Pierwsze słowa gospodyni to: „Nie zjadły cię wilki w stepie? Miałeś wielkie szczęście! No, zachodź do chaty”. Poczęstowano mnie gorącą zupą z kawałkiem chleba, położono starą fufajkę koło pieca do spania. Zasnąłem snem kamiennym. Rano gospodyni zbudziła mnie, mówiąc: „Czas wstawać, jeśli chcesz dojść do domu za dnia”. Poczęstowała kubkiem gorącego mleka z kawałkiem chleba, drugi kawałek dała mi na drogę. Mróz nie zelżał, jednak była pogoda i miałem nadzieję, że nie będzie burzy śnieżnej, chociaż nic nie wiadomo. Z modlitwą na ustach szedłem śpiesznie, aby się rozgrzać i nie zmarznąć. Był to szósty dzień poza domem. Śnieg skrzypiał pod stopami – twardy, dobrze ubity przez wiatr. Trzeba było cały czas trzymać się śladów pozostawionych przez przejeżdżające sanki ciągnięte przez woły, wielbłądy czy konie, zmarznięte odchody tych zwierząt to jedyny ślad drogi. Tymi jedynymi śladami kierują się również zwierzęta ciągnące sanie, gdyby zeszły z tego wytyczonego traktu, krążyłyby wkoło po własnych śladach aż do utraty sił. Często tak się zdarzało podczas burzy śnieżnej lub w nocy. W drodze pomagał mi kij; to był drugi sposób, aby nie zejść z drogi i nie zabłądzić w stepie, a zimą step jest jednakowy w każdym nieomal kierunku. Trzeba było kijem szturchać śnieg przed sobą, jeślibyśmy zeszli z traktu, kij zapada się w śnieg, a na drodze nie, bo śnieg jest bardziej twardy, ubity przez zwierzęta i sanie. Idąc w kierunku Sol–Ilecka i teraz z powrotem, nie spotkałem ani jednego człowieka idącego drogą, ani jednych sań, ani jadącego konno jeźdźca. To bardzo dziwne uczucie, że jest się samym ze sobą. Nastrój modlitewny, kontemplacyjny, święty, więc modliłem się z całą żarliwością w duszy, śpiewałem pieśni kościelne i tak wędrowałem do przodu w niekończącej się bieli, bieli ziemi połączonej z bielą nieba. Tylko kiedy przechodziłem zamarznięte rzeki, kępy złocistobrązowej trzciny przyozdabiały krajobraz. W tych kępach szuwarów rzecznych, wikliny i trzciny czasem przemykało jakieś zwierzątko, czasem przeleciał jakiś ptak. Kiedy schodziłem z wyżyny Pierwomajska w dół na równinę, poprzez którą płynęła rzeka Mały Ileck, zauważyłem, że ktoś porusza się na drodze. Ucieszyłem się, że nie jestem sam, że kogoś spotkam, porozmawiam. Widoczność w stepie jest nadzwyczajna na tym białym kobiercu śniegu. Wydawało mi się, że jest to bardzo wysoki człowiek w oszronionym ubraniu, z dużą czapą na głowie. Po pewnym czasie zauważyłem, że ta postać zatrzymała się na drodze, jakby czekała na kogoś. Przyspieszyłem kroku, aby dowiedzieć się, co się stało. Od patrzenia w jeden punkt załzawiły mi oczy. Kiedy je przetarłem, aby lepiej widzieć, struchlałem ze strachu, przede mną na drodze siedział olbrzymi wilk samotnik. Boże! Co robić?! Zawrócić? Nie!!! Na nic by się to zdało. Dobrze, że mam kij do obrony, ale czy to pomoże?! Zwolniłem kroku i powoli zbliżam się z duszą na ramieniu. Wilk samotnik, który odbija od stada to wilk stary, jednak może być bardzo groźny, gdy jest głodny. Widzę, jak patrzy w moim kierunku, siedząc na tylnych łapach, jakby oczekiwał na mnie. Zacząłem krzyczeć, hukać i wymachiwać kijem, idąc ciągle do przodu. Nic. Patrzy na mnie jak na wariata i ani drgnie. Zszedłem z drogi i zacząłem okrążać go. Fatalna sprawa, idąc zapadam się w śnieg po kolana, z trudem się poruszam do przodu, tylko strach dodaje mi siły, a ten potwór siedzi na drodze i patrzy na moje wyczyny. Ze strachu i wysiłku czuję, jak pot spływa mi po plecach, jednak nie zatrzymuję się, choć już ciągnę resztkami sił. Już jestem na równi z nim i powoli zataczam koło w kierunku drogi. Wreszcie jestem już na drodze, wilka mam już za sobą. Patrzę w jego kierunku, dysząc ciężko ze zmęczenia, a on cały czas patrzy w moim i tak stoimy, patrząc na siebie. Po chwili podniósł się na łapy i ruszył w swoją drogę, a ja poszedłem w swoją. Zastanawiałem się, dlaczego nie zszedł wcześniej z drogi. A co by było, gdybym nie okrążał go, a szedł cały czas w jego kierunku? Nie było odpowiedzi. Tak przeszedłem dolinę rzeki Mały Ileck, potem następny wyż i fermę III sowchozu Dżireń-Kupa, następnie rzekę Chobdę. Pod wieczór zbliżyłem się do kołchozu Brusiłowka i zastukałem do drzwi naszej ziemianki. Po małym posiłku opowiedziałem mamie i siostrze wszystko, czego dowiedziałem się w Sol-Ilecku od naszych rodaków. Gadaliśmy do późnej nocy po ciemku: nie było lampy, a kaganek świecił tylko wówczas, gdy była jakaś czynność do wykonania, np. przędzenie wełny, przebieranie puchu koziego czy robienie na drutach skarpet, rękawic lub swetra. Postanowiliśmy jak najszybciej się przenieść do Sol–Ilecka i zarejestrować się w Czkałowie w polskiej placówce do spraw repatriacyjnych. Tylko jak to wszystko przewieźć na sankach: nas pięcioro, pościel, zapas żywności, no i najważniejsze – opał! Druga sprawa, jak zdobyć sanki i przewoźnika, który by nas dowiózł na miejsce. Trzeba by jechać dwa dni w jedną stronę i to w taki mróz. A co będzie, jak spotka nas burza śniegowa – buran? Jak dzieci zniosą tak długą podróż na sankach, czy nie zamarzną? A może zaczekać do wiosny? Niekończące się pytania. W końcu zmorzył nas sen. Będzie jeszcze dużo dni na rozważania. Jedno wiedzieliśmy, że musimy jak najprędzej stąd wyjechać, być bliżej stacji kolejowej, być razem z innymi rodzinami polskimi. Wyjechać! Rys. 8 walec Zaczęliśmy powoli przygotowywać się do wyjazdu. Pakowaliśmy rzeczy, tzn. ubrania, pościel, żywność i część kiziaku, siano do spania, kawałki desek na nary. Trzeba było przygotować coś na drogę do jedzenia i dla dzieci do picia. Trzeba było załatwiać przynajmniej dwoje sań do przewozu wszystkiego. Aż nareszcie nadszedł czas wyjazdu, tak bardzo oczekiwanego, ale i ryzykownego. Choć dzień był już trochę dłuższy, to mróz trzymał na potęgę, poniżej minus trzydzieści stopni, a przy tym wiał wiatr, to nie do wytrzymania zimno. Jednak nic nie mogło nas powstrzymać. Z pomocą Bożą jakoś tam dojedziemy, a więc w Imię Boże, wyruszajmy!!!