06. caesar caius iul..

Transkrypt

06. caesar caius iul..
GAJUSZ JULIUSZ CEZAR
O WOJNIE
DOMOWEJ
KSIĘGA PIERWSZA
Pismo Cezara zostało doręczone konsulom. Mimo wszelkich wysiłków udało się trybunom z trudem
uzyskać, by je odczytano w senacie, ale nie, by otwarto nad nim debatę. Konsulowie przedstawiają
ogólnie stan rzeczy w państwie. Konsul Lucjusz Lentulus oświadcza, że nie uchybi swoim
obowiązkom wobec senatu i rzeczypospolitej pod warunkiem, że każdy wypowie swoje zdanie
odważnie i stanowczo; jeśli zaś jak dawniej będą się oglądali na Cezara i ubiegali o jego względy, sam
o sobie pomyśli wbrew powadze senatu - i on bowiem zna drogę do łaski i przyjaźni Cezara. W tym
samym duchu przemawia Scypion: Pompejusz pragnie pomóc rzeczypospolitej, jeśli będzie miał senat
za sobą, lecz jeśli zacznie się zwlekać i obmyślać półśrodki, niech senat nie liczy na jego poparcie,
gdy tego później zażąda.
Posiedzenie senatu odbywało się w mieście, lecz Pompejusz był tak blisko, że mowa Scypiona miała
to samo znaczenie co własne słowa Pompejusza. Dały się słyszeć bardziej umiarkowane zdania.
Najpierw Marcellus przemawiał w tym duchu, że nie należy podejmować debaty w tej sprawie, dopóki
nie odbędą się zaciągi w całej Italii i wojska nie zostaną powołane, aby pod ich osłoną senat miał
odwagę bezpiecznie i swobodnie postanowić, co zechce. Marek Kalidiusz żądał, by Pompejusz
odszedł od swoich prowincji celem uniknięcia zbrojnego zatargu: Cezar się obawia, że dwa legiony,
które mu odebrano, Pompejusz zachowa i utrzyma pod miastem na jego zgubę; Marek Rufus z
nielicznymi zmianami poparł wniosek Kalidiusza. Tych wszystkich konsul L. Lentulus ostro
zwymyślał, a wniosku Kalidiusza w ogóle nie chciał poddać pod głosowanie. Marcellus, zastraszony
obelgami, odstąpił od swego zdania. Tak więc krzyki konsula, postrach stojących w pobliżu wojsk,
pogróżki przyjaciół Pompejusza sprawiły, że wielu wbrew woli i pod przymusem przyjęło wniosek
Scypiona.
Brzmiał on: do określonego dnia Cezar ma wojsko rozpuścić, a jeśli tego nie uczyni, jego
postępowanie będzie uznane za zdradę stanu. Zakładają weto trybuni ludu - Marek Antoniusz i
Kwintus Kasjusz. Natychmiast otwiera się dyskusja nad ich interwencją. Padają twarde słowa, a kto
przemawia ze szczególną zawziętością, tego najwięcej oklaskują wrogowie Cezara.
Pod wieczór zamknięto obrady, senatorów zaś Pompejusz wezwał do siebie, za miasto. Nie szczędzi
im pochwał i zachęty na przyszłość, opieszalszych strofuje i pobudza. Wielu wysłużonych żołnierzy
ze starych wojsk Pompejusza zwabia się nadzieją nagród i wyższych stopni, wielu również ściągają z
dwóch legionów, które Cezar oddał. W mieście i nawet na komicjum roi się od trybunów, centurionów
i weteranów. Spędza się do senatu wszystkich, co byli przyjaciółmi konsulów, co mieli obowiązki
wobec Pompejusza i innych, z dawna pokłóconych z Cezarem: ten krzykliwy tłum zastrasza
słabszych, podtrzymuje wątpliwych, większość traci wręcz możność swobodnej wypowiedzi. Cenzor
Lucjusz Piso, a także i pretor Lucjusz Roscjusz oświadczają, że są gotowi udać się do Cezara, aby go o
wszystkim powiadomić, i żądają na załatwienie tej sprawy sześciu dni czasu. Niektórzy nawet są
zdania, by przez posłów zanieść Cezarowi wolę senatu.
2
Przeciw tym wszystkim przemawiają: Konsul, Scypion i Katon. Katona jątrzy zadawniona nieprzyjaźń
do Cezara i ból porażki.
Lentulus znajduje bodziec w swoich olbrzymich długach, w nadziei dowództwa, prowincji, hojności
książąt, których zrobi królami, jego otoczenie schlebia mu, że będzie drugim Sullą, równie jak tamten
wszechwładnym. Scypiona popycha ta sama nadzieja na prowincję i wojska, którymi, jak sądzi,
podzieli się z Pompejuszem dzięki węzłom krwi, a także i strach przed sądami, umizgi możnych,
którzy wtedy wiele znaczyli w urzędach i sądach, na koniec własna próżność. Pompejusz zaś,
podjudzany przez wrogów Cezara, i nie chcąc, by ktoś się z nim równał w godności, całkowicie się
odwrócił od przyjaźni zCezarem i pogodził się ze wspólnymi wrogami, których przeważnie sam
Cezarowi przysporzył w czasach, kiedy łączyło ich powinowactwo. Doskwierało mu również
haniebne przywłaszczenie dwóch legionów, które zawrócił z drogi do Azji i Syrii i poddał pod swoje
rozkazy. Dążył więc usilnie, by doprowadzić do zbrojnego zatargu. Wszystko zaczyna się dziać nagle
i bezładnie. Przyjaciołom Cezara nie dają czasu, by się z nim porozumieli, trybuni ludu nie mogą się
bronić ani użyć prawa weta, które nawet Sulla im zachował. Już na siódmy dzień muszą myśleć o
swoim ocaleniu, nie jak za dawnych lat, gdy owi słynni z gwałtowności trybuni ludu dopiero po ośmiu
miesiącach zwykli się byli troskać i trwożyć o odpowiedzialność za swoje postępowanie. Dochodzi
wreszcie do tej ostatecznej uchwały, na którą niegdyś senatorowie ośmielali się dopiero wtedy, gdy
już samo miasto było w ogniu, a wszyscy stracili nadzieję wobec zuchwałości zbrodniarzy: senat każe
konsulom, pretorom, trybunom ludu i tym prokonsulom, którzy znajdują się w okolicy Rzymu,
czuwać, by rzeczpospolita nie poniosła szkody. Ta uchwała zostaje spisana 7 stycznia. Od dnia, w
którym Lentulus zaczął swój konsulat, senat miał pięć dni na obrady, gdyż dwa były komicjalne, w tak
krótkim więc czasie powzięto najbardziej doniosłe i najsurowsze postanowienia o dowództwie Cezara
i tak wysokich dostojnikach jak trybuni ludu. Ci natychmiast uciekają z Rzymu i udają się do Cezara.
Był on wtedy w Rawennie, gdzie oczekiwał odpowiedzi na swoje umiarkowane żądania, niepewny,
czy poczucie ludzkiej słuszności zdoła doprowadzić do uspokojenia.
W następnych dniach senat zbiera się za miastem. Pompejusz postępuje zgodnie z tym, co uprzednio
oświadczył przez Scypiona: chwali senat za męstwo i stanowczość, twierdzi, że ma w pogotowiu
dziesięć legionów i że znane mu są niechętne nastroje wśród żołnierzy, których Cezar nie zdoła
nakłonić, by stanęli w jego obronie lub poszli za nim. Co do innych spraw przedstawia się senatowi
nagłe wnioski: o zaciągach w całej Italii; o natychmiastowym wysłaniu Faustusa Sulli do Mauretanii;
o wypłaceniu pieniędzy Pompejuszowi ze skarbu państwa. Zostaje też zgłoszony wniosek, by króla
Jubę uznać za sprzymierzeńca i przyjaciela, lecz Marcellus nie pozwala go na razie uchwalić.
Trybun Filippus sprzeciwia się wnioskowi o wysłaniu Sulli We wszystkich innych sprawach zostały
spisane uchwały senatu. Osobom prywatnym nadają prowincje, dwie konsularne, pozostałe pretorskie.
Syria dostaje się Scypionowi, Galia Lucjuszowi Domicjuszowi; w poufnym porozumieniu wyłączają
od losowania Filippa i Kottę, ich nazwisk nie wrzucają do urny. Do pozostałych prowincji posyłają
pretorów. I ci nowi namiestnicy nie czekają nawet, jak to było dawniej zwyczajem, by lud zatwierdził
3
im dowództwo, tylko od razu wkładają płaszcze wodzów i złożywszy ślubowanie opuszczają Rzym.
I konsulowie, co się nigdy dotąd nie zdarzyło, opuszczają stolicę, a ludzie prywatni, wbrew odwiecznej tradycji, pojawiają się w mieście i na Kapitolu w otoczeniu liktorów. W całej Italii robi się zaciągi,
nakazuje zbiórkę broni; od municypiów wymusza się pieniądze, zbiera się je ze świątyń: wszystkie
boskie i ludzkie prawa zostają pogwałcone.
Na wiadomość o tym Cezar przemawia do żołnierzy. Wspomina zniewagi, jakich doznał od swych
nieprzyjaciół w różnych czasach, od ludzi, którzy uwiedli i na złe sprowadzili Pompejusza, podsycając
jego zawiść i zazdrosną żądzę sławy, chociaż właśnie Cezar zawsze sprzyjał jego zaszczytom i
godnościom i starał się mu ich przysporzyć. Skarży się na tak gorszący przykład, jakim jest dla
rzeczypospolitej zastraszenie i przemoc wobec trybunów zakładających weto. Sulla, mimo że ogołocił
władzę trybuńską ze wszystkiego, pozostawił im jednak to prawo, Pompejusz zaś, który pragnie
uchodzić za odnowiciela utraconych przywilejów, nawet i to zniósł. Ilekroć nakazuje się władzom
czujność, by rzeczpospolita nie poniosła szkody, którym to hasłem i dekretem senatu wzywa się
ludrzymski do broni, muszą zajść szczególne wypadki: zgubne ustawy, gwałty trybunów, secesja ludu,
zajęcie świątyń i wzgórz - podobne zdarzenia w poprzednim wieku opłacili własną zgubą Saturninus i
Grakchowie. A teraz nic takiego nie zaszło, nawet w myśli nikomu nie postało. Na koniec wzywa
Cezar żołnierzy, by od nieprzyjaciół bronili czci i godności wodza, pod którym przez dziewięć lat
szczęśliwie służyli państwu, wygrali wiele bitew, uśmierzyli Galię i Germanię. Żołnierze XIII legionu,
który był przy nim (ich bowiem ściągnął z początkiem zamieszek, reszta jeszcze nie nadeszła),
zakrzyknęli, że są gotowi stanąć w obronie wodza i trybunów ludu.
Poznawszy dobre chęci żołnierzy, rusza z tym legionem do Ariminum i tam się spotyka z trybunami
ludu, którzy doń zbiegli. Pozostałe legiony odwołuje z leży zimowych i każe im dążyć za sobą. Zjawia
się u niego młody Lucjusz Cezar, którego ojciec był legatem u Cezara. Najpierw mówi o tym, z czym
przybył, następnie oświadcza, że ma od Pompejusza prywatne zlecenia. Powiada, że Pompejusz pragnie się oczyścić przed Cezarem, jakoby to, co robi dla dobra rzeczy pospolitej, miało być dla Cezara
osobistą obrazą. Zawsze interes państwa stawia ponad obowiązki przyjaźni. Cezar też winien z uwagi
na swoje wysokie stanowisko poświęcić państwu własne namiętności i gniewy i nie posuwać się w zaciętości wobec swych nieprzyjaciół tak daleko, by chcąc im szkodzić, wyrządzał szkodę rzeczypospolitej. Jeszcze inne tego rodzaju rzeczy mówi na usprawiedliwienie Pompejusza. To samo i niemal dosłownie powtarza pretor Roscjusz, oświadczając, że mówi w imieniu Pompejusza. Było widoczne, że
się to nie przyda na złagodzenie sporu. Cezar jednak, mając przed sobą ludzi odpowiednich do wykonania jego zleceń, prosi ich obu, by skoro mu przynieśli słowa Pompejusza, zechcieli również przekazać Pompejuszowi jego odpowiedź: może się uda małym trudem usunąć wielkie nieporozumienia i całą Italię uwolnić od strachu. U niego honor jest zawsze na pierwszym miejscu i od samego życia ważniejszy. Boleje nad tym, że dobrodziejstwa, jakie mu przyznał lud rzymski, nieprzyjaciele chcą mu
wydrzeć godząc na jego cześć. Skróciwszy mu dowództwo o pół roku, ściąga się go do Rzymu, chociaż lud uchwalił, że może nieobecny kandydować na przyszłych wyborach. Lecz tę ujmę zniósł spo-
4
kojnie dla dobra rzeczypospolitej. Wysłał pismo do senatu z żądaniem, by wszyscy jednocześnie złożyli broń, ale nawet tego nie uzyskał. W całej Italii odbywają się zaciągi, dwa legiony, które mu odjęto
pod pozorem wojny z Partami, zostały zatrzymane, całe państwo jest pod bronią. Do czego to wszystko zmierza, jeśli nie do jego zguby? Pójdzie jednak na wszelkie ustępstwa, wszystko zniesie dla rzeczypospolitej. Niechaj Pompejusz wyruszy do swoich prowincji, niech obaj rozpuszczą wojska, niech
wszyscy w Italii złożą broń, niechaj strach odejdzie od społeczeństwa, potem się odbędą wolne wybory, rządy wrócą do senatu i ludu rzymskiego. Żeby to można prędzej załatwić i uświęcić przysięgą,
niech albo sam Pompejusz się zbliży, albo jemu pozwoli spotkać się ze sobą; w osobistych rozmowach
da się pogodzić wszelkie sprzeczności.
Z tymi zleceniami Roscjusz z Lucjuszem Cezarem docierają do Kapui, gdzie zastają konsulów i
Pompejusza. Przedstawiają im żądania Cezara. Ci zaś po naradzie dają im odpowiedź na piśmie i
polecają doręczyć ją Cezarowi. Treść jej była następująca: Cezar wróci do Galii, ustąpi z Ariminum,
rozpuści wojsko; gdy to uczyni, Pompejusz uda się do Hiszpanii. Tymczasem, dopóki Cezar nie da
gwarancji, że dotrzyma przyrzeczeń, konsulowie i Pompejusz nie zawieszą poboru żołnierzy.
Było niegodziwością żądać, by Cezar ustąpił z Ariminum i wrócił do swojej prowincji, gdy Pompejusz
zatrzymuje i prowincje, i cudze legiony; chcieć, by Cezar rozpuścił wojsko, a samemu robić nowe
zaciągi; przyrzekać, że się wycofa do prowincji, a nie określić dnia, którego to nastąpi; w takim
przypadku Pompejusz mógłby się nie ruszyć z miejsca przez cały czas konsulatu Cezara, a nie byłoby
w tymżadnego kłamstwa ani krzywoprzysięstwa. Odbierało nadzieję utrzymania pokoju i to, że nie
było mowy o konferencji i osobistym spotkaniu. Wobec tego Cezar wysyła Marka Antoniusza z
Ariminum do Arretium z pięciu kohortami, sam z dwiema pozostaje w Ariminum i postanawia tam
odbyć zaciąg; pojedynczymi kohortami obsadza Pisaurum, Fanum, Ankonę.
Tymczasem dostaje wiadomość, że pretor Termus z pięciu kohortami trzyma Iguwium i fortyfikuje
miasto, że jednak mieszkańcy bardzo sprzyjają Cezarowi - posyła więc tam Kuriona z trzema
kohortami, które miał w Pisaurum i w Ariminum. Na wieść o ich zbliżaniu się Termus, nie ufając
nastrojom miasta, wyprowadza swoje kohorty i umyka. Po drodze żołnierze go odstępują i wracają do
domu. Kurion, witany z zapałem, zajmuje Iguwium. To upewniło Cezara, że miasta mu sprzyjają,
ściąga więc z garnizonów kohorty XIII legionu i rusza na Auksimum. To miasto trzymał Atiusz, który
tam wprowadził swoje kohorty i, rozesławszy po całym Picenum senatorów, czynił zaciągi. Na wieść
o nadejściu Cezara dekurionowie Auksymu schodzą się tłumnie u Atiusza Warusa i oświadczają, że
nie do nich należy sąd w tych sprawach, ale zarówno oni sami, jak i wszyscy mieszkańcy nie uważają
za możliwe zamknąć miasto przed Gajusem Cezarem, imperatorem, który dobrze zasłużył się
ojczyźnie swoimi wielkimi czynami, a więc niech Warus sam myśli o przyszłości i własnym
niebezpieczeństwie.
Pod wrażeniem tych słów Warus ściąga załogę, którą do miasta wprowadził, i umyka. Za nim puściła
się garstka żołnierzy z przedniej straży Cezara i zatrzymała. Gdy zawiązała się potyczka, Warusa wojsko opuściło, część odeszła do domu, reszta do Cezara. Wśród nich wzięto Lucjusza Pupiusza, centu-
5
riona prymipilarnego, który w tym samym stopniu służył przedtem pod Pompejuszem. Cezar pochwalił żołnierzy Atiusza, Pupiusza puścił wolno, Auksymatom podziękował, zapewniając, że nigdy im tego nie zapomni.
Gdy o tych zdarzeniach Rzym się powiedział, taki od razu padł strach, że konsul Lentulus, który
przyszedł otworzyć skarbiec, by wypłacić pieniądze uchwalone Pompejuszowi przez senat, nie
otworzywszy schowków, nagle wszystko porzucił i uciekł z miasta. Były bowiem fałszywe pogłoski,
że Cezar już się zbliża i że widziano jego konnicę. Za konsulem podążył jego kolega Marcellus razem
z wielu innymi urzędnikami. Pompejusz poprzedniego dnia wyszedł z miasta i zmierzał do legionów
odebranych Cezarowi, które zakwaterował na leże zimowe w Apulii. Zaciągi w okolicy Rzymu
przerwano, wszystkim bowiem zdawało się, że nie ma bezpieczeństwa z tej strony Kapui. Tam się
więc najpierw gromadzą i nabierają odwagi.
Postanawiają czynić zaciągi wśród osadników, których posłano do Kapui, na podstawie prawa
Juliuszowego, a gladiatorów, których tam trzymał Cezar na przeszkoleniu, Lentulus zwołuje na
Forum, zachęca nadzieją wolności, rozdaje im konie i bierze pod swoje rozkazy. Później jego
otoczenie przekonało go, że taka rzecz jest przez wszystkich źle widziana, rozesłał ich więc po
domach związku obywateli rzymskich w Kampanii, dla obrony.
Wyszedłszy z Auksimum Cezar przebiega całą ziemię piceńską.
Wszystkie prefektury w tych stronach przyjmują go z największą serdecznością i mają staranie o jego
wojsko. Nawet z Cingulum, miasta, które założył Labienus i własnym kosztem rozbudował,
przychodzą posłowie z zapewnieniem, że z całą gorliwością wypełnią wszystko, co rozkaże. Żąda
żołnierzy - przysyłają. Tymczasem nadciąga legion XII. Z tymi więc dwoma rusza na piceńskie
Askulum. Trzymał je Lentulus Spinter z dziesięciu kohortami. Na wiadomość o zbliżaniu się Cezara
ucieka z miasta, lecz gdy usiłuje wyprowadzić kohorty, żołnierze go opuszczają. W drodze, mając
przy sobie nieznaczną garstkę, spotyka Wibuliusza Rufusa, którego Pompejusz wysłał do ziemi
piceńskiej dla podtrzymania ducha wśród ludności. Dowiedziawszy się od niego, jak rzeczy stoją w
Picenum, Wibuliusz zabiera żołnierzy, a samego Lentulusa odprawia.
Spośród siebie prowadzą rozmowy o tym, że Cezar ich osaczył mając już wały i szańce prawie
gotowe, a ich wódz Domicjusz, na którego słowo zostali, ma zamiar wszystko porzucić i ratować się
ucieczką; i oni więc muszą myśleć o swoim ocaleniu. Z początku Marsowie się nie zgadzają i zajmują
tę część miasta, która się wydawała najbardziej obronna, a takie powstaje wśród nich zamieszanie, że
biorą się już do broni. Wkrótce jednak, posławszy tu i ówdzie na zwiady, poznają to, o czym nie
wiedzieli, mianowicie zamysły Domicjusza. Zaraz go wyprowadzają na plac, stawiają przy nim straż,
a sami spośród siebie wybierają posłów do Cezara, by mu oświadczyć, że są gotowi otworzyć bramy,
przyjąć jego warunki i wydać mu żywego Domicjusza.
Cezar rozumiał, że w jego interesie jest najszybciej zająć miasto i przeprowadzić kohorty do swojego
obozu, by nie nastąpiła odmiana nastrojów przez przekupstwo, przypływ odwagi lub fałszywe pogłoski (jak to na wojnie często wielkie zdarzenia są wywołane małymi); bał się jednak, że z wkroczeniem
6
żołnierzy w nocnej porze, ułatwiającej swawolę, mogłoby dojść do splądrowania miasta. Przyjął więc
posłów łaskawie i puścił ich z powrotem, nakazując strzec bram i murów. Sam rozstawia żołnierzy na
wałach, nie zostawiając wolnych miejsc, jak to czynił poprzednio, lecz w nieprzerwanej linii straży i
pikiet, żeby mieli ścisłą łączność ze sobą i zajmowali całe okolę wałów; trybunów wojskowych i prefektów obsyła rozkazem, by mieli oko nie tylko na wycieczki, ale nawet na poszczególnych ludzi wykradających się potajemnie z miasta. Nie było człowieka tak niefrasobliwego lub gnuśnego, który by
zasnął tej nocy. Wszyscy z takim napięciem oczekiwali wyniku, że myśl i wyobraźnia biegły z przedmiotu na przedmiot: co się stanie z Korfinium, co z Domicjuszem, co z Lentulusem, co z innymi, i jaki
będzie koniec wszystkiego. Około czwartej straży Lentulus Spinther woła z muru do naszych pikiet i
straży, że chciałby, jeśli to możliwe, widzieć się z Cezarem.
Otrzymawszy pozwolenie, zostaje sprowadzony z miasta, a żołnierze Domicjusza odstępują go
dopiero wtedy, gdy staje przed Cezarem. Idzie mu o własne bezpieczeństwo, prosi i zaklina, by go
Cezar oszczędził, powołuje się na dawną przyjaźń i dobrodziejstwa, które mu Cezar wyświadczył. A
były one bardzo wielkie: dzięki Cezarowi wszedł do kolegium pontyfików, po preturze otrzymał
prowincję Hiszpanię, miał jego poparcie, gdy się ubiegał o konsulat. Cezar mu przerywa, mówiąc, że
nie na zło wyruszył ze swojej prowincji, ale by się bronić przed zniewagami, jakie go spotykają od
wrogów; by trybunów ludu, których z jego powodu wygnano, przywrócić do godności; by siebie i lud
rzymski uwolnić od ucisku mniejszości partyjnej. Ta mowa podniosła Lentulusa na duchu: prosi, by
mu wolno było wrócić do miasta, gdzie innym doda nadziei i otuchy tym, co uzyskał dla własnego
ocalenia; niektórzy są tak przerażeni, ze noszą się ze złymi zamiarami wobec swego życia.
Otrzymawszy pozwolenie, odchodzi.
Cezar skoro świt każe do siebie sprowadzić wszystkich senatorów, synów senatorskich, trybunów
wojskowych, rycerzy rzymskich. Pięciu było ze stanu senatorskiego: Lucjusz Domicjusz, Publiusz
Lentulus Spinther, Lucjusz Cecyliusz Rufus, Sekstus Kwinktyliusz Warus kwestor, Lucjusz Rubriusz;
poza tym syn Domicjusza i kilku innych młodzieńców, wielka liczba rycerzy rzymskich i dekurionów,
których Domicjusz wezwał z municypiów. Gdy ich sprowadzono, Cezar zabrania żołnierzom lżyć ich
i napastować, a sam w krótkim przemówieniu wyrzuca im niewdzięczność, jaką odpłacili się za jego
wielkie dobrodziejstwa. Po czym puszcza ich wolno. Sześć milionów sestercjów, które Domicjusz
zwiózł i umieścił w skarbcu miejskim, kwatuorwirowie wręczają Cezarowi, on jednak zwraca je Domicjuszowi, żeby się nie wydawało, iż jest bardziej powściągliwy, gdy idzie o życie ludzkie, niż gdy o
pieniądze - a przecież dobrze wiedział, że są to pieniądze publiczne, dane Pompejuszowi na wypłatę
żołdu. Od żołnierzy Domicjuszowych odbiera przysięgę, jeszcze tego dnia zwijaobóz i odbywa pełny
marsz dzienny. Pod Korfinium zabawił wszystkiego siedem dni. Przez ziemie Marucynów, Frentanów, Larynatów zdąża do Apulii. Pompejusz na wiadomość o tym, co się stało pod Korfinium, wyrusza z Lucerii do Kanusjum, a stamtąd do Brundizjum. Każe sobie posłać zewsząd wojska z nowych
zaciągów, uzbraja niewolników, pastuchów i rozdaje im konie: robi z nich około trzystu jezdnych. Lucjusz Manliusz pretor ucieka z Alby z sześciu kohortami, pretor Rutiliusz Rufus z Tarraciny z trzema;
7
te jednak, zobaczywszy z daleka konnicę Cezara, którą dowodził Wibiusz Kuriusz, porzucają pretora i
wraz ze sztandarami przechodzą do Kuriusza.
Tak samo w dalszej drodze kilka kohort wpada bądź na piechotę Cezara, bądź na oddziały konnicy.
Przyprowadzają mu schwytanego podczas marszu- Numeriusza Magiusza z Kremony, dowódcę
saperów. Cezar odsyła go do Pompejusza z następującym zleceniem: ponieważ dotąd nie wyznaczono
spotkania, a sam niebawem dotrze do Brundizjum, jest w interesie państwa i wspólnego ich dobra
przyśpieszyć te rozmowy, nie przyniesie to bowiem takiego pożytku, gdy na odległość i przez trzecie
osoby zaczną roztrząsać warunki, zamiast wszystko załatwić w cztery oczy.
Odprawiwszy to poselstwo, przychodzi pod Brundizjum z sześciu legionami zwykłymi, trzema
weteranów i innymi, które zabrał z nowych zaciągów i po drodze uzupełnił, Doniicjuszowe bowiem
kohorty wprost z Korfinium wyprawił na Sycylię. Okazało się, że konsulowie ze znaczną częścią
wojsk już odpłynęli do Dyrachium, Pompejusz zaś został w Brundizjum z dwudziestu kohortami - nie
można było na pewno dociec, czy uczynił to z braku okrętów, czy dla utrzymania Brundizjum, aby,
mając w swych rękach wybrzeże Italii i Grecji, panować nad całym Adriatykiem i z dwóch stron
prowadzić wojnę. Cezar, w obawie, że Pompejusz uzna- za konieczne porzucenie Italii, postanawia
zamknąć Brundizjum, tak żeby nie można było wypłynąć z portu ani go używać. Zabrał się do tego w
sposób następujący: gdzie cieśnina była najwęższa, tam z oba stron wybrzeża zaczął zrzucać wielkie
kamienie i gruz, ponieważ w tym miejscu morze było pełne mielizn. Gdy się posunięto dalej i nasyp
nie mógłby się utrzymać w głębszej wodzie, umieścił u obu jego krańców podwójne tratwy o
powierzchni trzydziestu stóp i każdą z nich umocował u czterech rogów czterema kotwicami, aby ich
fale nie porwały. Do nich dołączył tak samo dalsze tratwy równej wielkości. Wszystkie pokrywał
ziemią i gruzem, aby bez przeszkody można było na nie wchodzić i wbiegać przy obronie. Od czoła i
z obu boków osłonił je faszyną i przedpierśniami. Co czwartą tratwę umocnił dwupiętrową wieżą, aby
łatwiej się było bronić od okrętów i pożarów.
Przeciw temu Pompejusz przysposobił wielkie handlowe statki, które zajął w porcie brundyzyjskim.
Zbudował na nich wieże trzypiętrowe i, wyposażywszy je w machiny i wszelkiego rodzaju pociski,
podpływał pod tamy Cezara, aby porozrywać tratwy i całą robotę zniszczyć. Co dzień obie strony obrzucały się z bliska kamieniami z proc, strzałami i innymi pociskami. Lecz prowadząc te działania,
Cezar nie sądził, że należy się wyrzec myśli o pokoju. Chociaż bardzo się dziwił, że Magiusz, którego
wysłał do Pompejusza ze swoimi poleceniami, nie wrócił, i chociaż tyle prób mogło osłabić jego zapał
i dobre chęci, uważał jednak, że na wszelki sposób trzeba w tym wytrwać. Posyła więc do Skryboniusza Libona na rozmowę swojego legata Kaniniusza Rebila, który był ze Skryboniuszem z dawna i blisko zaprzyjaźniony. Poleca mu nakłaniać Libona do wszczęcia rokowań. Przede wszystkim idzie mu o
spotkanie z Pompejuszem, wierzy bowiem głęboko, że jeśli się to uda, ułożą między sobą warunki
złożenia broni. Ileż stąd chwały i szacunku spadłoby na Libona, jeśliby on stał się twórcą i sprawcą
pokoju! Po rozmowie z Kaniniuszem udaje się Libon do Pompejusza. Wkrótce potem nadsyła odpowiedź, że nie można bez konsulów prowadzić rokowań, a ci są nieobecni.
8
Po tylu nieudałych próbach Cezar uznał, że trzeba tego w końcu zaniechać i zająć się już tylko wojną.
Roboty, na które Cezar poświęcił dziewięć dni, były doprowadzone do połowy, gdy wróciły okręty,
odesłane przez konsulów z Dyrachium - te same, na których przewieziono tam pierwszą część wojska.
Pompejusz, czy to zaniepokojony robotami Cezara, czy dlatego że od początku postanowił ustąpić z
Italii, zaraz po nadejściu okrętów zaczyna się przygotowywać do przeprawy, aby zaś tym łatwiej
powstrzymać atak Cezara i żeby ów nie wdarł się do miasta właśnie podczas załadowywania
żołnierzy, zatarasowuje bramy, zamurowuje ulice i place, na poprzek dróg kopie rowy i wbija w nie
koły i pale zaostrzone. Zakrywa je lekką faszyną i ziemią, równając z poziomem ulicy, dojazd
natomiast i dwie drogi, które poza murami prowadziły do portu, zagradza wielkimi belkami ostro
zakończonymi. Następnie każe żołnierzom po cichu wsiadać na okręty, na murach zaś i wieżach
rozstawia z rzadka lekkozbrojnych spośród weteranów, łuczników i procarzy. Mieli być odwołani
umówionym sygnałem, gdy już wszyscy żołnierze znajdą się na okrętach, i zostawia dla nich w łatwo
dostępnym miejscu łodzie wiosłowe.
Mieszkańcy Brundizjum, rozjątrzeni zuchwalstwem żołnierzy, a i pogardliwym zachowaniem się
samego Pompejusza, sprzyjali Cezarowi. Gdy już było wiadomo, że Pompejusz ma odpłynąć,
brundyzyjczycy, korzystając z tego, że żołnierze byli w ciągłym ruchu i zajęci przygotowaniami,
dawali nam znaki z dachów. Idąc za ich wskazówkami, Cezar każe przygotować drabiny i uzbroić
żołnierzy, żeby nie opuścić jakiejś sposobności. Pompejusz pod noc odczepia okręty. Straże
rozstawione na murach odwołuje umówionym sygnałem, a one znanymi przejściami zbiegają ku
okrętom. Nasi, przystawiwszy drabiny, wdzierają się na mury, lecz ostrzeżeni przez brundyzyjeżyków,
aby unikali ślepego wału i fos, zatrzymują się i okrężną drogą, prowadzeni przez mieszkańców,
docierają do portu. Tu udaje się pochwycić dwa okręty z wojskiem, które ugrzęzły przy grobli Cezara
- za pomocą ludzi i galarów ściągają je z powrotem. Cezar wiedział, że byłoby teraz najwłaściwsze i z
największą korzyścią zgromadzić okręty, przeprawić się za morze i ścigać Pompejusza, zanim ów
zdoła się wzmocnić zamorskimi posiłkami, lecz obawiał się, że to bardzo długo potrwa, ponieważ
Pompejusz całe wybrzeże ogołocił z okrętów. Nie pozostawało nic innego, jak jczekać na okręty z
bardziej oddalonych stron, z Galii, z Picenum, z Sycylii, a to znów ze względu na porę roku
zapowiadało się trudne i przewlekłe. Nie chciał również, aby korzystając z jego nieobecności,
przeciwnicy zapewnili sobie wierność starych wojsk Pompejusza i obu Hiszpanii, z których jedna
miała wobec Pompejusza obowiązki wdzięczności za wielkie dobrodziejstwa, nie chciał im pozwolić
na gromadzenie posiłków, konnicy, pozyskanie Galii i Italii. Na razie więc porzuca plan pościgu za
Pompejuszem i postanawia ruszyć do Hiszpanii, duumwirom zaś ze wszystkich municypiów nakazuje
zbierać okręty i sprowadzać je do Brundizjum. Na Sardynię wysyła Waleriusza legata z jednym
legionem, na Sycylię Kuriona jako propretora z trzema legionami i każe mu zaraz po zajęciu Sycylii
przeprawić wojsko do Afryki.
Sardynię miał wówczas Marek Kotta, Sycylię Marek Katon, Afrykę los wyznaczył Tuberonowi. Karalitanie na pierwszą wiadomość o wysłaniu do nich Waleriusza, zanim ów jeszcze wyruszył z Italii, z
9
własnego popędu Kottę wyrzucają z miasta. Ten, sądząc, że cała prowincja jest tak samo nastrojona,
przerażony ucieka z Sardynii do Afryki. Na Sycylii zaś Katon naprawiał stare okręty wojenne i po
różnych miastach rekwirował nowe. Robił to z wielkim zapałem. W Lukanii i w Bruttium przez swoich legatów brał do wojska obywateli rzymskich, od miast sycylijskich zażądał pewnej liczby konnicy
i piechoty. Mając to wszystko prawie na ukończeniu, dowiaduje się o wymarszu Kuriona, zwołuje
zgromadzenie, skarży się, że Pompejusz go opuścił i zdradził, że Pompejusz całą tęniepotrzebną wojnę
zaczął zupełnie nie przygotowany, a na jego i innych interpelacje w senacie zapewniał, że wszystko,
co potrzebne, ma w największym porządku. Tak się wyskarżywszy na zgromadzeniu, ucieka ze swojej
prowincji.
Waleriusz Sardynię, a Kurion Sycylię zastali opróżnione przez namiestników, gdy się tam ze swoim
wojskiem znaleźli. Tubero, wylądowawszy w Afryce, zastał na czele prowincji Atiusza Warusa, który,
jak wyżej była mowa, straciwszy swoje kohorty pod Auksimum. uciekł do Afryki, a widząc, że jest
nie zajęta, samowolnie owładnął nią i dokonał zaciągu, z czego zebrał dwa legiony. Ułatwiła mu to
znajomość ludzi i kraju, ponieważ parę lat wcześniej miał tę prowincję jako propretor. Gdy się Tubero
zjawił przed Utyka, Warus zamknął przed nim port i miasto, nie pozwolił mu nawet wysadzić na ląd
chorego syna, lecz zmusił do podniesienia kotwic i wycofania się z tych stron.
Załatwiwszy sprawy, o których wyżej była mowa, Cezar rozmieszcza żołnierzy po okolicznych municypiach, aby dać im czas na wytchnienie, sam zaś udaje się do Rzymu. Gdy się senat stawił na wezwanie, Cezar wypomina zniewagi, jakich doznał od swoich wrogów. Oświadcza, że nie ubiegał się o
żadne nadzwyczajne godności, lecz odczekawszy czas prawem ustanowiony, starał się ponownie o
konsulat, co jest dostępne wszystkim obywatelom, i na tym poprzestał. Dziesięciu trybunów ludu postawiło wniosek, by mógł kandydować nieobecny, i wniosek przeszedł wbrew sprzeciwom wrogów,
zwłaszcza Katona, który ze szczególną zaciekłością go zwalczał, starym swoim zwyczajem przeciągając obrady długimi mowami. To się działo w obecności Pompejusza, który był wtedy konsulem. Jeśli
się Pompejusz nie zgadzał, czemuż do tego dopuścił? Jeśli się zaś zgodził, czemuż nie pozwala mu
skorzystać z łaski ludu? Wskazuje na własne umiarkowanie, gdy dobrowolnie zażądał rozpuszczenia
wojsk, składając ofiarę ze swej godności i swego honoru. Tym bardziej jest widoczna zaciętość jego
wrogów, którzy, jeśli o nich chodziło, odrzucali to, czego od niego żądali, i woleli wszcząć powszechny zamęt niż zrzec się wojsk i dowództwa. Podkreśla zniewagę, jaką było wydarcie mu legionów,
okrucieństwo i zuchwałość w ograniczaniu prawa trybunów ludu, przypomina przedstawione przez
siebie warunki i nalegania o bezpośrednie porozumienie, które spotkały się z odmową. Z tych względów zwraca się do senatorów z żądaniem, by podjęli sprawy państwa i razem z nim rządzili. Jeśli się
pod wpływem strachu wycofają, nie będzie się im narzucał i sam jeden sprawować będzie rządy.
Trzeba wysłać do Pompę j usza posłów z rokowaniami, nie ma on bowiem tych obaw, o jakich niedawno mówił w senacie Pompejusz, że ten, kto posłów przyjmuje, stwierdza swą siłę, a ten, kto ich
wysyła, zdradza swój lęk. To, jak mu się wydaje, byłoby cechą miernego i słabego ducha. Tak jak w
10
rzeczach wojennych starał się przodować, tak i w sprawiedliwości, i słuszności chce innych przewyższyć.
Senat uchwalił wniosek o wysłaniu posłów, lecz nie znaleziono nikogo, kto by się tego podjął; każdy
się wymawiał, przeważnie ze strachu. Pompejusz bowiem przed wyjazdem z Rzymu powiedział w
senacie, że tych, co zostaną w stolicy, będzie traktował tak, jakby byli w obozie Cezara. Trzy dni
zeszły na przekonywaniu i wymówkach. Wrogowie Cezara podstawili Lucjusza Metella, trybuna ludu,
by zarówno tę rzecz przeciągał, jak i sprzeciwiał się wszystkiemu, co by Cezar przedsięwziął.
Przejrzawszy jego zamiary i zmarnowawszy na próżno kilka dni, Cezar, aby uniknąć dalszej straty
czasu, pozostawia te sprawy nie załatwione i wyrusza do Galii Zaalpejskiej.
Tam dowiaduje się, że Wibuliusz Rufus, którego sam niedawno uwolnił pod Korfinium, został
wysłany przez Pompejusza, że i Domicjusz wypłynął na zajęcie Marsylii z siedmiu okrętami
wiosłowymi, jakie zarekwirował u osób prywatnych na wyspie Igilium i w Kosanum i obsadził
własnymi niewolnikami, wyzwoleńcami i kolonami, i że nawet wyprawiono nieco wcześniej rodzaj
poselstwa, złożonego ze szlacheckich młodzieńców, którzy ze stolicy wracali do domu. Pompejusz
przed opuszczeniem Rzymu, przemawiając do nich, upominał, by nowe umizgi Cezara nie usunęły z
ich pamięci starych dobrodziejstw, jakie Pompejusz ich miastu wyświadczył. Miało to ten skutek, że
marsylijczycy -zamknęli bramy przed Cezarem, wezwali Albików, szczep barbarzyński, z dawien
dawna zhołdowany, a osiadły w górach powyżej Marsylii, zwieźli do miasta zboże z okolicy i
wszystkich grodów, uruchomili w mieście warsztaty broni, naprawiali mury, bramy, flotę.
Cezar zaprosił do siebie z Marsylii piętnastu najprzedniejszych obywateli. Z nimi prowadził rzecz w
tym duchu, by Marsylia pierwsza nie zaczęła wojny: powinna raczej pójść za godnym szacunku
przykładem całej Italii niż ulegać samowoli jednostki. Dorzucił jeszcze niejedno, co w jego
przekonaniu mogło się przyczynić do uzdrowienia umysłów. Jego słowa delegaci odnieśli do domu,
po czym w imieniu władz taką dali odpowiedź: widzą, że naród rzymski jest podzielony na dwa
obozy; nie ich sądem i siłami rozstrzygnąć, która strona ma słuszność; na czele stronnictw stoją
Pompejusz i Cezar, obaj opiekunowie ich miasta: jeden oficjalnie przydzielił im ziemie Wołków,
Arekomików i Helwiów, drugi, zwyciężywszy Saliów, oddał ich Marsylii i powiększył jej dochody z
danin; wobec jednakich dobrodziejstw należy się jednaka wdzięczność, nie mogą więc wspierać
jednego przeciw drugiemu ani wpuścić do miasta lub portów.
Ledwo zaczęto układy, gdy pod Marsylią zjawia się Domicjusz ze swoimi okrętami. Zostaje przyjęty,
otrzymuje władzę nad miastem i naczelne dowództwo. Z jego rozkazu rozsyłają flotę w różne strony,
łapią, gdzie tylko mogą, statki handlowe i ściągają do portu. Były one jednak zbyt skąpo zaopatrzone
w zawory żelazne, mocne drzewo i takielunek, użyto ich więc do wyposażenia i naprawy innych okrętów. Zboże, ile się dało znaleźć, sprowadzają do składów miejskich, robią też zapasy innych towarów i
prowiantów na wypadek oblężenia. Oburzony tym Cezar ściąga pod Marsylię trzy legiony i postanawia budować wieże i szopy oblężnicze, a w Arelate zamawia dwanaście okrętów wojennych. Zbudowano je i wyekwipowano w trzydzieści dni, licząc od dniar kiedy ścięto drzewo na budulec. Gdy sta-
11
nęły pod Marsylią, oddał dowództwo nad nimi Decymusowi Brutusowi, a legata Gajusa Treboniusza
pozostawił przy oblężeniu miasta.
Wśród tych przygotowań i zarządzeń wysyła do Hiszpanii legata Gajusa Fabiusza z trzema legionami,
które trzymał na leżach - zimowych w Narbonie i okolicy. Każe mu jak najszybciej zająć przełęcze
Pirenejów, które w tym czasie obsadzał legat Lucjusz Afraniusz. Reszta legionów, która zimowała w
odleglejszych stronach, miała za nimi podążyć. Fabiusz, stosownie do rozkazu, w lot zrzucił załogę
przełęczy i wielkimi marszami ruszył na wojsko Afraniusza. Skoro przybył Wibuliusz Rufus, wysłany
przez Pompejusza, jak o tym była mowa, Afraniusz i Petrejusz, i Warron, legaci Pompejusza, z
których jeden siedział w Hiszpanii Bliższej z trzema legionami, drugi w Dalszej, od Przełęczy
Kastulońskiej do rzeki Anas, z dwoma legionami, trzeci z tą samą liczbą legionów zajmował ziemię
Wettonów, od rzeki Anas, i Luzy tanie, podzielili między siebie obowiązki tak, że Petrejusz miał
wyjść z Luzytanii i przez kraj Wettonów udać się ze wszystkimi swoimi siłami do Afraniusza, Warron
zaś miał czuwać nad całą Hiszpanią Dalszą z tymi legionami, które posiadał. Tak rzecz ułożywszy,
Petrejusz nakazał dostarczanie posiłków i jazdy całej Luzytanii, Afraniusz zaś Celtyberii, Kantabrom i
wszystkim plemionom barbarzyńskim, które sięgają do oceanu.
Zebrawszy te posiłki, Petrejusz prędko przez kraj Wettonów dociera do Afraniusza i za wspólną radą
postanawiają prowadzić wojnę pod Ilerdą z uwagi na jej dogodne położenie.
Jak wyżej powiedziano, były tam trzy legiony Afraniusza, dwa Petrejusza, poza tym.kohorty
ciężkozbrojne z bliższej prowincji i lekkozbrojne z Hiszpanii Dalszej, razem około osiemdziesięciu, a
konnicy z obu prowincji około pięciu tysięcy. Cezar wysłał do Hiszpanii sześć legionów, piechoty
posiłkowej pięć tysięcy, trzy tysiące konnicy, która z nim odbyła wszystkie poprzednie wojny, i taką
samą liczbę z podbitej przez siebie Galii - byli to ludzie imiennie wzywani ze wszystkich szczepów i
najszlachetniejsi, na koniec najlepsi z Akwitanów i górali sąsiadujących z prowincją Galią. Doszły go
słuchy, że Pompejusz przez Mauretanię zdąża do Hiszpanii i że wkrótce tam będzie. Natychmiast
zaciągnął pożyczki u trybunów wojskowych i centurionów i te pieniądze rozdzielił między żołnierzy.
Miał w tym cel dwojaki: związać ze sobą centurionów niejako zastawem, a żołnierzy pozyskać
szczodrobliwością.
Fabiusz kusił okoliczne gminy przez listy i posłów. Na rzece Sikoris zbudował dwa mosty oddalone
od siebie o cztery tysiące kroków. Przez te mosty sprowadzał paszę, gdyż z tej strony rzeki wszystko
zostało już zjedzone w ciągu dni ubiegłych. W tym samym prawie miejscu robili to samo dowódcy
wojsk Pompejuszowych, stąd wynikały częste utarczki między konnymi oddziałami. Raz wyszły tam
dwa legiony Fabiusza, aby dać osłonę furażerom zajętym swoją codzienną robotą: przeprawiły się już
przez bliższy most, a tabory wraz z całą konnicą postępowały za nimi, gdy nagle gwałtowna wichura i
powódź zerwała most, odcinając znaczną część konnicy. Petrejusz i Afraniusz poznali, co się stało, po
drzewie, kamieniach, faszynie, które rzeka niosła, i w lot Afraniusz przerzucił cztery legiony i całą
konnicę przez swój most, blisko miasta i obozu, aby zastąpić drogę dwom legionom Fabiusza. Na
wieść o tym Lucjusz Plankus, który tymi legionami dowodził, zmuszony koniecznością, zajmuje miej-
12
sce nieco wzniesione i ustawia się w dwustronnym szyku na dwa fronty, aby nie być osaczonym przez
konnicę. Tak, przyjmując bitwę z nierównymi siłami, wytrzymuje gwałtowne ataki legionów i konnicy. Wtem obie strony widzą z daleka znaki dwóch legionów, które Fabiusz posłał przez drugi most na
pomoc naszym, licząc, że stanie się to, co się właśnie przydarzyło, mianowicie, że przeciwnicy skorzystają ze sposobności i dobrodziejstwa losu, aby się rzucić na naszych. Ze zjawieniem się tych legionów, bitwa ustaje i obie strony odprowadzają wojska do obozów.
W dwa dni później przybył Cezar z dziewięciuset jeźdźcami, których wziął sobie jako straż
przyboczną. Most zerwany przez burzę i jeszcze niezupełnie naprawiony kazał w ciągu nocy
wykończyć. Zbadawszy naturalne położenie okolicy, zostawia sześć kohort dla obrony mostu i obozu
razem z całym taborem i nazajutrz wszystkie wojska w potrójnym szyku prowadzi na Ilerdę: tam
zatrzymuje się pod samym obozem Afraniusza i stojąc jakiś czas pod bronią, daje przeciwnikowi pole
na równinie.
Na to Afraniusz wyprowadza swoje wojsko i staje na środku wzgórza pod swoim obozem. Cezar
poznał, że od Afraniusza zależy, czy dojdzie do bitwy, wobec czego rozkłada się obozem o jakieś
czterysta kroków od stóp góry. Przed obozem, od strony wroga, kazał wykopać fosę na piętnaście stóp
głęboką, ale nie dał sypać wałów, bo to1 z daleka byłoby widoczne i nieprzyjaciele mogliby wpaść
nagle na pracujących żołnierzy i odpędzić ich od robót. Lecz pierwszy i drugi szyk, jak stał od
początku, tak pozostał pod bronią, a w tyle za nimi trzeci szyk pracował po kryjomu. W ten sposób
wszystko ukończono, zanim Afraniusz spostrzegł, że się obwarowuje obóz. Pod wieczór Cezar
wyprowadza legiony za fosę i tam w zbrojnym pogotowiu przez najbliższą noc odpoczywa.
Nazajutrz trzyma wojsko za fosą, a ponieważ materiału trzeba było szukać daleko, zachowuje na razie
ten sam porządek robót; poszczególne boki obozu wyznacza poszczególnym legionom i każe kopać
dalsze fosy tej samej wielkości; pozostałe legiony w lekkimuzbrojeniu ustawia naprzeciw
nieprzyjaciela. Afraniusz i Petrejusz, aby nas zastraszyć i przerwać roboty, podprowadzają swoje
wojska do podnóża góry, zaczepiają i nękają naszych ludzi. Lecz Cezar nie przerywa roboty, ufny w
osłonę trzech legionów i obronność fosy. Ci zaś, niedługo zabawiwszy i niedaleko wysunąwszy się od
podnóża góry, odprowadzają z powrotem wojska do obozu. Na trzeci dzień Cezar otacza się wałem i
każe sprowadzić tabory i resztę kohort, które zostawił w dawnym obozie.
Między miastem Ilerdą a najbliższym wzgórkiem, gdzie Petrejusz i Afraniusz rozbili obozy, była
równina szeroka na jakieś trzysta kroków, a pośrodku tej przestrzeni niewielki pagórek; Cezar był
pewny, że gdyby go zajął i obwarował, odciąłby przeciwników od miasta i wszystkich zapasów, które
oni zwieźli do Ilerdy. W tej nadziei wyprowadza z obozu trzy legiony i uszykowawszy je w
dogodnym miejscu, każe przedchorągiewnym jednego z legionów zająć biegiem ów pagórek. Ledwo
to spostrzeżono, zostają tam w lot wysłane krótszą drogą kohorty Afraniusza, mające posterunki przed
obozem. Zawiązuje się bitwa. Ludzie Afraniusza, ponieważ wcześniej dobiegli do pagórka, odparli
naszych, a gdy jeszcze nadeszły im posiłki, nasi musieli się cofnąć pod znaki legionów.
13
Żołnierze nieprzyjacielscy walczyli w ten sposób, że najpierw podbiegali z wielkim impetem, śmiało
zajmowali pozycję, lecz nie bardzo pilnowali porządku i bili się nie w zwartych szeregach, ale luźno
rozproszeni: pod lada przewagą ustępowali, cofali się bez sromu, przejąwszy od Luzy tanów i innych
barbarzyńców ten niejako barbarzyński rodzaj walki. Nieraz się tak dzieje, że żołnierz po długim
pobycie w pewnym kraju nasiąka jego zwyczajami. To zmieszało naszych, nie obytych z tym
rodzajem walki: zdawało się bowiem, że są osaczeni, gdy poszczególni przeciwnicy zabiegali im z
otwartego boku. Sami zaś uważali, że nie godzi się rozluźniać szeregów ani odstępować sztandarów,
ani bez ważnej przyczyny porzucać zajętej pozycji. W końcu, gdy zamęt ogarnął przedchorągiewnych,
legion, znajdujący się na tym skrzydle, nie dotrzymał placu i cofnął się na pobliski wzgórek.
Skoro popłoch wdarł się we wszystkie prawie szyki, co się stało wbrew dobrej sławie i zwyczajowi,
Cezar, zagrzawszy żołnierzy, prowadzi na pomoc dziewiąty legion i przeciwnika, ścigającego naszych
z tak zuchwałą zaciętością, zatrzymuje, zmusza do odwrotu i cofnięcia się pod osłonę murów Ilerdy.
Lecz żołnierze dziewiątego legionu, pragnąc zabliźnić doznaną porażkę, uniesieni zapałem,
nierozważnie zapędzili się za uciekającymi aż na stok góry, na której stoi Ilerda. Nie zdążyli się
wycofać, gdy tamci przeszli do natarcia, korzystając z wysokiej pozycji. Było to miejsce spadziste, z
obu stron strome i tak wąskie, że trzy kohorty rozstawione w szyku bojowym całkowicie je
wypełniały, nie można więc było ani posiłków podesłać z któregoś boku, ani konnica nie mogła się
przydać w potrzebie. Stok zaś od miasta schodził łagodną pochyłością na przestrzeni około czterystu
kroków. Tędy mogli się wycofać nasi, których tak daleko poniósł nierozważny zapał. Przyszło im
walczyć w najgorszych warunkach, bo i w ciasnocie, i w dole, gdzie żaden pocisk z góry nie padał na
próżno. Trzymali się jednak męstwem i wytrwałością, nieczuli na rany. A tamtym przybywało sił,
gdyż coraz dosyłano im świeże kohorty z obozu przez miasto i zdrowi zastępowali wyczerpanych. To
samo musiał robić i Cezar, posyłając nowe kohorty dla zluzowania tych, co z sił opadli.
Tak walczono bez przerwy pięć godzin. Nasi coraz bardziej uginali się pod przeważającą liczbą i zużyli już wszystkie pociski, wreszcie dobyli mieczów i uderzyli na kohorty stojące w górze: kilka z
nich rozbili, resztę zmusili do ucieczki. Odepchnąwszy ich pod mury, a częściowo wpędziwszy w popłochu do miasta, uzyskali łatwy odwrót. Konnica zaś nasza, znajdująca się po obu bokach, chociaż
stała w dole, potrafiła jednak z najwyższym męstwem wjechać na górę i uwijając się między dwoma
szykami, zapewniła naszymwygodniejszy i bezpieczniejszy odwrót. Taka była ta bitwa, prowadzona
że zmiennym szczęściem. Z naszych w pierwszym starciu padło około siedemdziesięciu, wśród nich
Kwintus Fulginiusz, pierwszy centurion XIV legionu, dzięki niepospolitemu męstwu wyniesiony na to
stanowisko z niższych stopni. Rannych było ponad sześciuset. Z ludzi Afraniusza poległo ponad dwustu żołnierzy, czterech centurionów i Tytus Cecyliusz, centurion prymipilarny. Każda ze stron sobie
przypisywała zwycięstwo: afranianie, chociaż w powszechnej opinii uchodzili za słabszych, szczycili
się, że tak długo dotrzymali pola w walce wręcz i znieśli pierwsze natarcie i że od początku zajmowali
pagórek, który był przyczyną bitwy; nasi natomiast powoływali się na fakt, że w nierównym polu i z
nierównymi siłami wytrzymali pięciogodzinną bitwę, że z mieczami w ręku wdarli się na górę i że za-
14
jąwszy tam pozycję, zmusili przeciwników do odwrotu i wpędzili do miasta. Pagórek, o który toczyła
się bitwa, ludzie Afraniusza silnie obwarowali i obsadzili załogą. W dwa dni później przyszło niespodzianie nowe niepowodzenie.
Zerwała się nawałnica, jakiej nigdy w tych stronach nie pamiętano. Ze wszystkich gór spłynęły śniegi,
rzeka wezbrała, w jednym dniu zerwała oba mosty zbudowane przez Fabiusza. Wynikły stąd wielkie
kłopoty dla wojska. Jak bowiem wyżej podano, obozy znajdowały się między dwiema rzekami,
Sikoris i Cinga, oddalonymi od siebie o trzydzieści tysięcy kroków, a skoro teraz żadnej z nich nie
można było przejść, wszyscy musieli tłoczyć się w tej ciasnocie. Ani gminy, które się przyłączyły do
Cezara, nie mogły dostarczać zboża, ani ci z naszych, co trochę dalej poszli za paszą, nie mogli wrócić
zza rzek, ani wielkie transporty z Italii i Galii nie mogły dotrzeć do obozu. Był zaś czas bardzo trudny:
zboża nie było w spichlerzach, a na polach jeszcze nie dojrzało, nie miały go również gminy
okoliczne, gdyż Afraniusz prawie wszystko zwiózł do Ilerdy, a co jeszcze zostało, Cezar już dawno
zużył. Bydło (najbliższa pomoc w niedostatku) z całego sąsiedztwa odesłano z powodu działań
wojennych w dalsze strony. Nasze oddziały, wychodzące na zbieranie paszy lub zboża, były ścigane
przez lekkozbrojnych Luzy t ano w i cetratów z Hiszpanii Bliższej, dobrze znających te okolice i z
łatwością przepływających rzekę na pęcherzach, w które, powszechnym u nich zwyczajem, zaopatrują
się idąc do wojska.
Tymczasem u Afraniusza było wszystkiego pod dostatkiem. I paszę miał w wielkiej obfitości, i moc
zboża, o które się zawczasu postarał i które zwiózł do Ilerdy, a jeszcze mu wciąż znoszono z całej
prowincji. Te wygody zapewniał bez żadnego niebezpieczeństwa most pod Ilerdą oraz nietknięte
zarzecze, dokąd Cezar nie miał w ogóle dostępu. Powódź trwała kilka dni. Cezar starał się naprawić
mosty, ale nie pozwalała mu na to wezbrana rzeka, a i kohorty nieprzyjacielskie rozstawione na brzegu
przeszkadzały w robocie, tym bardziej że sprzyjał im układ naturalny rzeki i jej wysokie wody, a mieli
i tę przewagę, że z całego brzegu mogli rzucać pociski w jedno miejsce, i to wąskie. Było trudno
pracować na bystrym nurcie i jednocześnie osłaniać się od pocisków.
Donoszą Afraniuszowi, że nad rzeką stanęły wielkie posiłki przeznaczone dla Cezara. Byli tam łucznicy z Rutenów, jeźdźcy z Galii z mnóstwem wozów i taboru, jak zwyczajnie u Galów. Byli poza tym
ludzie rozmaici, około sześciu tysięcy z niewolnikami i dziećmi. Szli bez ładu, bez dowództwa, jak
kto chciał, wolni od trwogi, w swobodzie dawnych czasów i bezpiecznych dróg. Była tam i szlachetna
młodzież, synowie senatorów i rycerzy, były poselstwa od miast, byli i wysłannicy Cezara. Rzeki ich
zatrzymały. Na ich zgubę wyrusza nocą Afraniusz z całą konnicą i trzema legionami. Jeźdźcy przodem wysłani wpadają na niczego się nie spodziewających. W lot jednak konni Galo wie zbroją się i
stają do bitwy. Dopóki można było walczyć w równym boju, wytrzymali w swej szczupłej liczbie
przeważające siły wroga, lecz gdy ukazały się znaki legionów, wycofali się z małymi stratami w pobliskie góry. Ta bitwa przyniosła naszym zbawienną zwłokę: mieli czas przenieść się na wzgórza.
Straciliśmy w tym dniu około dwustu łuczników, kilku jeźdźców, niewielką liczbę ciurów i zwierząt
jucznych.
15
Przez te wypadki wzrosła drożyzna, wpływa na nią bowiem nie tylko bieżący niedostatek, ale i lęk
przed przyszłością. Cena za jeden modius doszła już do pięćdziesięciu denarów, brak zboża zmniejszał
siły żołnierzy, a trudności zwiększały się z każdym dniem. Tak więc w kilka dni nastąpiła wielka
zmiana położenia i los ku temu się przechylał, że nasi mieliby cierpieć brak najkonieczniejszych
rzeczy, a tamci obfitować we wszystko i górować nad nami. Gminom, które się opowiedziały za nim,
Cezar nakazał dostarczyć bydła w braku zboża, rozesłał służbę z taborów po dalszych okolicach i
wszelkimi środkami starał się zaradzić biedzie.
Afraniusz, Petrejusz i tch przyjaciele rozpisywali się o tym wszystkim w listach do swoich stronników
w Rzymie - obszernie i z przesadą. Niejedno plotka zmyśliła, tak że wydawało się, jakoby wojna była
na ukończeniu. Gdy te listy i wieści dotarły do Rzymu, zaczęto się cisnąć do domu Afraniusza z
gratulacjami. Wielu wyjechało z Italii do Pompejusza - jedni, chcąc pierwsi przynieść takie nowiny,
drudzy, aby nie wyglądało, że czekają na wynik wojny, i żeby się nie zjawić na ostatku.
Wszystkie drogi były obsadzone przez pieszych i jezdnych Afraniusza, mostów nie dało się naprawić.
W tej ostateczności Cezar każe budować statki, z jakimi zapoznał się w Brytanii. Kil i szpągi robiło się
z lekkiego drzewa, resztę kadłuba z wikliny i okrywało się skórami. Gdy były gotowe, przewozi je
nocą na połączonych wozach o dwadzieścia dwa tysiące kroków od obozu i na tych statkach
przeprawia przez rzekę żołnierzy, którzy znienacka zajmują pagórek tuż nad brzegiem. Zanim się
nieprzyjaciel spostrzegł, już go obwarowano. Tam przerzuca następnie jeden legion i w dwa dni
buduje most, prowadząc roboty z obu stron jednocześnie. Mógł wreszcie dać bezpieczną drogę
transportom i tym, co wyszli na poszukiwanie zboża, i sprawa wyżywienia zaczęła się poprawiać.
Tego samego dnia przerzucił za rzekę znaczną część konnicy. Napadłszy znienacka na beztrwożnych i
rozproszonych furażerów Afraniusza, nasi jeźdźcy uprowadzają moc zwierząt i ludzi, a gdy wysłano
przeciw nim lekkie kohorty, dzielą się zręcznie na dwie grupy - jedna osłania zdobycz, druga stawia
czoło napastnikom. Tamci uciekają, ale jedna z kohort, która zbyt zuchwale wysunęła się noża szyk
bojowy, zostaje odcięta, otoczona i wybita do nogi. Nasi jeźdźcy cali i zdrowi, z wielką zdobyczą,
przez ten sam most, którym przeszli, wracają do obozu. Gdy się to dzieje pod Ilerdą, Marsylijczycy, za
radą Domicjusza, spuszczają na morze siedemnaście wielkich okrętów, z których jedenaście o krytych
pokładach. Dodają jeszcze wiele innych statków, aby naszą flotę już samą liczbą przerazić. Wsadzają
na statki mnóstwo łuczników, mnóstwo Albików, o których wyżej była mowa, zachęcają ich
nagrodami i obietnicami. Część statków zastrzega sobie Domicjusz i obsadza je kolonami i
pastuchami, jakich zabrał ze sobą. Z tak wyposażoną flotą, bardzo dufni, wypływają przeciw naszym
okrętom, którymi dowodził Decimus Brutus. Stały one u wyspy leżącej na wprost Marsylii.
Brutus daleko nie dorównywał im liczbą okrętów, za to Cezar przydzielił mu wybranych ze wszystkich legionów najdzielniejszych żołnierzy, przedchorągiewnych, centurionów, którzy sobie tę służbę
sami wyprosili. Przygotowali oni żelazne haki i osęki, zaopatrzyli się w wielką liczbę dzid, oszczepów
i innych pocisków. Na wieść o zbliżaniu się nieprzyjaciela wyprowadzają okręty z przystani i zawiązują bitwę. Z obu stron walczono z wielką odwagą i zaciętością, Albikowie mało co ustępowali na-
16
szym w dzielności - twardzi górale, zaprawieni do broni. Rozstawszy się dopiero co z Marsylijczykami, pamiętali ich świeże obietnice, a znów pasterze Domicjusza, podnieceni nadzieją wolności, starali
się w oczach pana okazać gorliwość. Mając szybkie statki i doskonałych sterników, Marsylijczycy
wymykali się i unikali spotkania, a jeśli tylko mieli dość wolnej przestrzeni, rozwijali się w długi szereg, aby nas otoczyć, albo w kilka statków napadali na pojedyncze z naszej floty, albo przepływali tak
blisko, by nam obrywać wiosła, i dopiero gdy bezpośrednie starcie było nieuniknione, odwoływali się
już nie do zręczności sterników i do forteli, ale do męstwa swoich górali. U nas nie było ani tak wyćwiczonych wioślarzy, ani tak doświadczonych sterników:
przeniesieni nagle ze statków handlowych, nie znali nawet nazw osprzętu, nie mogli sobie również
poradzić z powolnością tych ciężkich okrętów. Zbudowane bowiem naprędce z mokrego drzewa, nie
były zdolne do zwinnych obrotów. Lecz skoro nadarzyła się sposobność do bezpośredniego starcia,
bez wahania rzucali jeden statek przeciw dwom, przyciągali je żelaznymi hakami, walczyli na obie
strony, wreszcie wskakiwali na pokład nieprzyjaciela, czynili rzeź wśród Albików i pastuchów,
zatapiali okręty, inne razem z załogą chwytali, reszta uciekła do portu. Marsylijczycy stracili w tym
dniu dziewięć okrętów razem z tymi, które się dostały w nasze ręce. Dowiaduje się o tym Cezar pod
Ilerdą. A właśnie z naprawą mostu nastąpiła szybka odmiana losu. Przeciwnicy, nastraszeni męstwem
naszych jeźdźców, już mniej swobodnie, mniej odważnie grasowali; czasem odsuwali się niedaleko od
obozu, aby mieć prędki odwrót, i szukali paszy na szczupłej przestrzeni, kiedy indziej dalekim
okrążeniem omijali nasze straże i konne placówki, za lada porażką, a nieraz na sam widok konnicy,
choćby z daleka,w połowie drogi porzucali wszystko i uciekali. W końcu przez kilka dni wcale się nie
pokazywali, a potem wbrew powszechnemu zwyczajowi wychodzili na furaż nocą.
Tymczasem Oskijczycy i podlegli im Kalagurytanie wysyłają do Cezara z obietnicą, że się poddadzą
pod jego rozkazy. Za ich przykładem idą Tarakończycy i Jacetanie, i Ausetanie, a w kilka dni później
Ilurgawończycy, którzy graniczą z rzeką Hiberus. Od wszystkich żąda, by go zaopatrywali w zboże.
Przyrzekają i zaraz zaczynają je zwozić, ściągnąwszy zewsząd, jakie się dało, zwierzęta juczne. Na
wiadomość o stanowisku swojej gminy kohorta Ilurgawończyków opuszcza Afraniusza i przechodzi
do Cezara. Wielka naraz zmiana położenia. Zbudowanie mostu, przyłączenie się pięciu wielkich gmin,
usprawnienie dostaw zboża, rozwianie się pogłosek o legionach, które rzekomo prowadził Pompejusz
przez Mauretanię na pomoc Afraniuszowi - to wszystko miało ten skutek, że wiele z odleglejszych
gmin opowiedziało się za Cezarem, porzucając Afraniusza. Przeciwnicy byli przerażeni. Cezar z tego
korzysta i aby konnica nie musiała zawsze nakładać tyle drogi przez most, wybiera stosowne miejsce,
każe kopać rowy szerokości trzydziestu stóp, do nich odprowadza część wód Sikoris i uzyskuje bród
na rzece. Afraniusz i Petrejusz bardzo się zlękli, że zostaną całkiem odcięci od zboża i paszy wobec
znakomitej przewagi, jaką Cezarowi dawała konnica. Postanawiają sami ustąpić i przenieść wojnę do
Celtyberii. Przemawiało za tym i to, że u barbarzyńców imię Cezara było raczej nieznane, a Pompejusza albo się bali, jeśli w poprzedniej wojnie stali po stronie Sertoriusza, albo go kochali, jeśli wtedy
byli mu wierni i za swoją wierność obsypani dobrodziejstwami. Tam więc nasi przeciwnicy spodzie-
17
wali się licznej jazdy i wielu innych posiłków i zamyślali wojnę przeciągnąć do zimy w dogodnym terenie. Nakazują więc ściągać statki z całej rzeki Hiberus i odprowadzać do Oktogezy, miasta nad Hiberem w odległości trzydziestu tysięcy kroków od obozu. W tej części rzeki robią most z połączonych
statków i przerzucają dwa legiony na drugi brzeg Sikoris. Dookoła obozu sypią wał na dwanaście
stóp.
Zwiadowcy donieśli o tym Cezarowi. Najwyższym wysiłkiemżołnierzy, którzy dzień i noc pracowali
nad odwróceniem rzeki, zdołano osiągnąć tyle, że jeźdźcy, chociaż z wielkim, mozołem, mogli jednak
i odważali się przechodzić rzekę, pieszym natomiast woda sięgała do barków i powyżej piersi, a
bystrość nurtu była równie niebezpieczna jak głębokość. Wtem przyszły jednocześnie dwie nowiny: że
most na Hiberze jest już na ukończeniu i że w Sikoris znaleziono bród.
Tamci uznali, że trzeba się śpieszyć z wymarszem. Zostawiwszy w Ilerdzie załogę z dwóch kohort
posiłkowych, ze wszystkimi siłami przeprawiają się przez Sikoris i łączą się w jednym obozie z
dwoma legionami, które już wcześniej przerzucili. Cezarowi pozostawało tylko nękać i szarpać
pochód nieprzyjaciela podjazdami konnicy. Nasz most zmuszał do tak wielkiego okrążenia, że tamci
znacznie krótszą drogą mogli dotrzeć do Hiberu. Wysłani jeźdźcy przechodzą rzekę i gdy Petrejusz i
Afraniusz o trzeciej straży zwinęli obóz, pojawiają się nagle na jego tyłach, szerzą zamieszanie,
opóźniają i utrudniają pochód.
O świcie ze wzgórzy przyległych do obozu Cezara można było widzieć, jak nasza konnica naciera
gwałtownie na ich tylne straże, jak zatrzymuje i odrywa od reszty wojsk ostatnie szeregi, a kiedy
wszystkie kohorty odwracają się do ataku, umyka z pola i niebawem znów następuje im na pięty. Po
całym obozie gromadzili się żołnierze i ubolewali, że nieprzyjaciela z rąk się wypuszcza, że się
niepotrzebnie wojnę przedłuża. Przychodzili do centurionów i trybunów wojskowych i zaklinali, żeby
powiedzieli Cezarowi: "niech się nie ogląda na ich trudy i niebezpieczeństwa, ponieważ są gotowi,
mogą i mają odwagę przejść rzekę tak samo jak konnica". Cezar wzdragał się rzucać wojsko w nurt
rzeki przy tak wysokim stanie wody, ale, poruszony ich zapałem i okrzykami, uznał, że trzeba
spróbować. Ze wszystkich centurii każe wybrać słabszych żołnierzy, których odwaga albo siły nie
sprostałyby zadaniu, i zostawia ich razem z jednym legionem jako załogę obozu. Resztę legionów bez
ciężkiego uzbrojenia wyprowadza i ustawiwszy w górze i w dole rzeki wielką liczbę zwierząt
jucznych, przeprawia wojsko na drugi brzeg. Tylko niewielu zniósł prąd, ale konnica ich wyłowiła i
uratowała, tak że nikt nie zginął. Zaraz po przeprawie ustawia szeregi i prowadzi je w potrójnym
szyku. A taki zapał był w żołnierzach, że chociaż tyle czasu zabrała im rzeka i musieli nadrobić sześć
tysięcy kroków, przed dziesiątą godziną dnia doścignęli tych, co wyszli o trzeciej straży nocnej.
Zobaczywszy ich z daleka, Afraniusz z Petrejuszem przerazili się tą niespodzianką tak, że zajęli wzgórza i uszykowali się do bitwy. Cezar dał wojsku wytchnąć na polu, aby nie rzucać do walki wyczerpanych żołnierzy, gdy jednak tamci ruszyli naprzód, poszedł w trop za nimi i nękał ich po drodze. Musieli stanąć obozem wcześniej, niż zamierzali. Były bowiem blisko góry i o pięć tysięcy kroków dalej
szłoby się trudnym wąwozem. Mieli chęć wejść w te góry i uwolnić się od konnicy Cezara, a obsa-
18
dziwszy wąwozy zatrzymać nasz pochód, podczas gdy sami bezpiecznie i spokojnie dotarliby do Hiberu. Powinni się byli na to ważyć i doprowadzić do skutku wszelkimi sposobami, lecz zmęczeni całodzienną walką i drogą, odłożyli rzecz do jutra. Cezar też zakłada obóz na najbliższym wzgórzu.
Około północy nasi jeźdźcy przyłapali afranianów, którzy w poszukiwaniu wody zapuścili się trochę
za daleko, i od nich dowiedział się Cezar, że wodzowie nieprzyjacielscy po cichu wyprowadzają
wojsko. Zaraz każe dać sygnał do zwijania obozu. Posłyszawszy u nas zgiełk, tamci odwołują
wymarsz w obawie, że im przyjdzie walczyć wśród nocy, pod ciężarem bagażu, albo że konnica
Cezara zamknie ich w wąwozach. Nazajutrz Petrejusz z garstką jeźdźców rusza potajemnie na zwiady.
W tym samym celu Cezar posyła Lucjusza Decydiusza Saksę z niewielkim oddziałem. Każdy z nich
to samo donosi: pięć tysięcy kroków idzie się równiną, po czym następuje okolica dzika i górzysta.
Kto pierwszy zajmie wąwozy, będzie dlań fraszką nie dopuścić przeciwnika. Petrejusz i Afraniusz
zwołali radę wojenną, by się zastanowić nad porą wymarszu. Wielu doradzało iść nocą: można dotrzeć
do wąwozów, zanim się kto spostrzeże. Inni, powołując się na wczorajszy alarm nocny w obozie
Cezara, twierdzili, że niepodobna wyjść po kryjomu. W nocy - mówili - jeźdźcy Cezara wszędzie się
kręcą, pilnują dróg i całej okolicy, a nocnych bitew należy unikać, bo w wojnie domowej lada popłoch
sprawia, że żołnierz raczej trwogą daje się powodować niż przysięgą. Za dnia natomiast działa
poczucie wstydu, gdy się wie, że wszystkie oczy patrzą, a także postrach trybunów wojskowych i
centurionów: tym się żołnierzy trzyma w karbach i zmusza do posłuszeństwa. Bezwzględnie trzeba się
za dnia przedzierać: chociaż nie obejdzie się bez pewnych strat, główne jednak siły dotrą nietknięte na
miejsce przeznaczone. To zdanie zwyciężyło, postanowiono wyruszyć nazajutrz o świcie.
Cezar zbadawszy okolicę, z pierwszym brzaskiem wyprowadza wojsko z obozu i ciągnie dalekim
okrążeniem po bezdrożach. Drogi bowiem idące do Hiberu i Oktogezy były odcięte przez leżący
naprzeciw obóz wrogów. Musiał przechodzić przez wielkie i niedostępne kotliny, w wielu miejscach
stawały na przeszkodzie urwiste skały, gdzie żołnierze podawali sobie oręż z rąk do rąk i szli nie
uzbrojeni, jedni drugich podnosząc do góry. Tak odbyli znaczną część drogi. Nikt się jednak nie cofał
przed tymi trudami, w przekonaniu, że wszystkie kłopoty się skończą, jeśli zdołają odciąć
nieprzyjaciela od Hiberu i dostaw zboża.
Żołnierze Afraniuszowi radośnie wybiegli z obozu, aby się nam przypatrzyć i urągać, że przyciśnięci
głodem uciekamy z powrotem pod Ilerdę. Szliśmy bowiem w innym kierunku, niż to było naszym
zamiarem, i wydawało się, że idziemy w przeciwną stronę. A ich wodzowie nie szczędzili sobie
pochwał, że zostali w obozie. Utwierdzali się w tym mniemaniu, wiedząc, że wyruszyliśmy spod
Ilerdy bez zwierząt jucznych i taboru, i byli pewni, że nie zdołamy znieść dłużej niedostatku. Lecz
skoro zobaczyli, że nasze wojsko skręca powoli na prawo, a przednie straże już mijają ich obóz, nikt
nie był tak opieszały i gnuśny, by nie sądził, że trzeba natychmiast wyjść i zabiec nam drogę.
Wezwano do broni i wszystkie siły, z wyjątkiem paru kohort zostawionych na straży, podążyły prosto
do Hiberu.
19
Wszystko zależało od szybkości: kto pierwszy zajmie wąwozy i góry. Lecz Cezara opóźniały trudne
drogi, Afraniusza zaś nękająca go nasza konnica. U nich jednak rzeczy tak stały, że jeśliby pierwsi dotarli do gór, uniknęliby wprawdzie niebezpieczeństwa, ale za to przepadłyby im wszystkie tabory i
kohorty pozostawione w obozie: odciętym przez wojska Cezara nie mogliby w żaden sposób przyjść z
odsieczą. Pierwszy zakończył ten wyścig Cezar i zszedłszy z wysokich skał na równinę, ustawił się w
szyku bojo wym, oczekując nieprzyjaciela. Afraniusz, mając na tyłach naszą konnicę, a przed sobą
widząc wrogie szeregi, dopada jakiegoś wzgórza i tam staje. Stąd wysyła cztery kohorty cetratów na
górę najwyższą w całej okolicy. Każe im biec pędem i zająć ją, aby sam mógł później tam się
przenieść z całym wojskiem i zmieniwszy kierunek przejść górami do Oktogezy. Cetraci biegli
zakolem, co zobaczywszy nasza konnica wpada na nich, tamci ani przez chwilę nie mogą się opierać
jej przemocy, zostają otoczeni i w oczach obu wojsk wybici do nogi.
Nadarzała się sposobność dobrze rzecz poprowadzić. Jakoż nie uszło uwagi Cezara, że wojsko,
przerażone klęską, na którą patrzyło własnymi oczami, nie jest zdolne do oporu, zwłaszcza otoczone
ze wszystkich stron przez konnicę i wystawione na walkę w równym i otwartym polu. Wszyscy
domagali się od Cezara, by wydał bitwę. Przybiegali doń legaci, centurionowie, trybuni wojskowi.
Żołnierze - mówili - są jak najbardziej gotowi, a u tamtych strach aż nadto widoczny: ani swoim nie
pośpieszyli na pomoc, ani się nie ruszyli ze wzgórza, zaledwie zdołali wytrzymać atak konnicy, a teraz
stłoczeni, ze sztandarami zebranymi w jedno miejsce, nie pilnują ani szeregów, ani sztandarów. I
dodali jeszcze: że jeśli się Cezar lęka walczyć na nierównym terenie, znajdzie niebawem sposobność
wybrać sobie miejsce dogodne, gdyż brak wody zmusi Afraniusza do odejścia. Cezar miał nadzieję, że
skończy rzecz bez walki i bez strat w ludziach, skoro odetnie przeciwnikom dowóz zboża. Po cóż
miałby tracić, nawet w pomyślnej bitwie, choćby małą liczbę żołnierzy? Po co narażać na rany ludzi
tak dla niego zasłużonych? Po co kusić los? Czyż nie jest obowiązkiem wodza zwyciężać tak samo
sprytem jak mieczem? Litował się również nad tymi współobywatelami, którzy musieliby zginąć, i
wolał osiągnąć swój cel, zachowując ich przy zdrowiu i życiu. U wielu nie znajdował uznania, a
żołnierze jawnie między sobą mówili, że skoro się przepuści taką sposobność, nie będą walczyć,
nawet gdy Cezar tego zażąda. On jednak trwa przy swoim i ustępuje nieco pola, by zmniejszyć obawy
nieprzyjaciół. Korzystają z tego Petrejusz i Afraniusz i wycofują się do obozu. Cezar rozstawia
posterunki na górach, zamyka wszystkie drogi do Hiberu i okopuje się możliwie najbliżej obozu
nieprzyjacielskiego.
Nazajutrz dowództwo nieprzyjacielskie, straciwszy wszelką nadzieję na zboże i dostęp do Hiberu, naradzało się, co pozostaje do zrobienia. Były dwie drogi: jedna - wrócić do Ilerdy, druga - iść na Tarakonę. Podczas narady przychodzi wiadomość, że nasza konnica napadła na ich ludzi, którzy wyszli po
wodę. Rozstawiają gęsto posterunki konnicy i kohort posiłkowych, a między nimi umieszczają kohorty legionowe i zaczynają sypać wał od obozu do wody: kiedy on będzie gotów, zniosą posterunki i za
wałem będą mogli bezpiecznie zaopatrywać się w wodę. Petrejusz i Afraniusz dzielą się między sobą
kierownictwem robót i w tym celu oddalają się znacznie od obozu. Z ich odejściem nastręcza się spo-
20
sobność do nawiązania rozmów między żołnierzami obu stron. Zaczynają gromadnie wychodzić i który miał w naszym obozie znajomego lub ziomka, szuka go i wywołuje. Przede wszystkim dziękują
nam, żeśmy ich wczoraj oszczędzili, gdy byli w takim popłochu: "Dzięki wam żyjemy". Następnie
wypytują, czy można zaufać naszemu wodzowi i czy dobrze zrobią, jeśli mu się powierzą; wyrażają
żal, że nie uczynili tak z samego początku, zamiast bić się z przyjaciółmi i krewniakami. Ośmieleni
tymi rozmowami żądają, by im nasz wódz zapewnił życie Petrejusza i Afraniusza, nie chcą bowiem
uchodzić za takich, co uknuli zbrodnię i zdradzili swoich Skoro im to zostanie przyrzeczone, gotowi
zaraz przejść że sztandarami. Wysyłają do Cezara przedniejszych centurionów dla ułożenia warunków
zawieszenia broni.
Tymczasem jedni prowadzą swoich znajomych do obozu, aby ich ugościć, drudzy sami są zapraszani,
w końcu wygląda, jakby dwa obozy połączyły się w jeden. Ten i ów z trybunów wojskowych i
centurionów przychodzi do Cezara, aby mu się polecić. To samo robią książęta hiszpańscy, których
Afraniusz i Petrejusz wezwali do siebie i zatrzymali jako zakładników. Szukali u nas znajomych i
takich, z którymi wiązało ich prawo gościnności: każdy chciał mieć kogoś, kto by go przedstawił
Cezarowi. Nawet młodziutki syn Afraniusza układał się z Cezarem przez legata Sulpicjusza, aby sobie
i ojcu zapewnić bezpieczeństwo. Było ogólne wesele, wszyscy sobie winszowali - i ci, co uniknęli tak
wielkich niebezpieczeństw, i ci, co bez własnych strat dokonali tak wielkich rzeczy, a w powszechnym
uznaniu Cezar zbierał owoce swojej tradycyjnej łagodności, wszyscy pochwalali jego taktykę.
Afraniusz, gdy mu o tym doniesiono, porzuca zaczęte roboty i wraca do obozu, gotów, jak się
zdawało, spokojnie i z rozwagą ducha znieść, cokolwiek się zdarzy. Petrejusz natomiast nie traci
głowy. Uzbraja swoją czeladź, bierze pretoriańską kohortę cetratów, garść jazdy barbarzyńskiej i
wyborowych żołnierzy, których miał zwykle przy sobie jako straż przyboczną, znienacka przylatuje
pod wały, przerywa bratanie się wojsk, naszych odpędza od swojego obozu, a kogo dopadnie - zabija.
Zaskoczeni nagłymniebezpieczeństwem, skupiają się w gromadkę, lewe ramię owijają płaszczem,
dobywają mieczów i odcinają się ce t ratom i jeźdźcom, czując za sobą własny obóz, do którego się
wycofują i skąd śpieszą im na pomoc kohorty stojące przy bramach.
Po czym Petrejusz obchodzi z płaczem manipuły i zaklina żołnierzy, by ani jego, ani Pompejusza,
który jest ich wodzem, nie wydawali na kaźń przeciwnikom. Robi się od razu zbiegowisko wokół
pretorium. Petrejusz każe im przysiąc, że nie opuszczą szeregów, nie zdradzą dowódców, że nikt
osobno nie będzie myślał o swoim ocaleniu. Sam najpierw składa przysięgę, następnie zniewala
Afraniusza, dalej idą trybuni wojskowi i centurionowie, wreszcie tę samą przysięgę składają żołnierze,
centuria za centurią. Pada rozkaz, by każdy przyprowadził żołnierzy Cezara, jeśli ktoś ich u siebie
ukrywa.
Sprowadzonych zabijają na oczach wszystkich przed pretorium. Ten i ów jednak zdołał ukryć u siebie
swojego gościa i nocą wyprawił go za wały. Postrach rzucony przez wodzów, okrutna kaźń naszych
ludzi, nowa więź przysięgi zniosły nadzieję tak już bliskiej kapitulacji, zmieniły nastrój żołnierzy,
wszystko wróciło do pierwotnego stanu wojny. Tymczasem Cezar każe odszukać i odesłać z powro-
21
tem wszystkich żołnierzy nieprzyjacielskich, jacy podczas rozmów znaleźli się w naszym obozie. Niektórzy jednak trybuni wojskowi i centurionowie zostali u niego dobrowolnie. Miał on ich później w
wielkim szacunku: centurionom przywrócił dawne stopnie, rycerzom rzymskim godność trybunów.
Afranianie cierpieli na brak paszy, w wodę zaopatrywać się było im trudno. Legioniści mieli trochę
zboża, ponieważ rozkazano im wynieść z Ilerdy siedmiodniowy zapas, ale cetraci i ludzie z wojsk posiłkowych nie mieli nic, jako że ich zasoby pieniężne były szczupłe, a ciała nie przyzwyczajone do
dźwigania ciężarów.
Wielu z nich co dzień uciekało do Cezara. W tym położeniu najlepszą radą było wrócić do Ilerdy,
gdzie zostało jeszcze nieco zboża. A wierzyli, że da się tam coś obmyślić i na przyszłość. Tarakona
leżała za daleko: na takiej przestrzeni niejedno może się przytrafić. Przyjąwszy ten plan ruszają w
drogę. Cezar wysyła za nimi konnice, by szarpała i zatrzymywała tylne straże, i sam ciągnie ze swoimi
legionami. Ani przez chwilę ich ostatnie szeregi nie przestawały ucierać się z naszymi jeźdźcami.
Taki zaś był rodzaj tych bitew. Tylne straże zamykały lekkozbrojne kohorty i niektóre z nich
zatrzymywany się, gdy wojska szło przez równinę, jeśli natomiast wypadło wspinać się na górę, sama
natura odwracała niebezpieczeństwo, ponieważ ci, co stali wyżej, bronili tych, co za nimi wchodzili.
Lecz gdy zdarzyła się kotlina albo pochyłość, idący naprzód nie mogli wspierać tych, co nadążali za
nimi, i wtedy groziło wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ nasi jeźdźcy, stojąc na górze, razili ich z
tyłu pociskami. Nie było innej rady, jak za zbliżeniem się do takich miejsc zatrzymywać legiony i
ostrym atakiem odeprzeć wpierw naszą konnicę, a potem biegiem całe wojsko spuszczało się w
kotlinę; gdy ją przebyło, znów na najbliższej wyżynie ustawiało się w szeregach. Z własnej konnicy,
choć licznej, nie mieli żadnego pożytku: tak była zastraszona poprzednimi bitwami, że musiano ją
wziąć w środek i z obu stron osłaniać szeregami piechoty. Żaden jeździec nie mógł zboczyć z drogi,
żeby go zaraz nie złapała konnica Cezara.
Wśród takich utarczek posuwano się naprzód z wolna i ostrożnie, często się zatrzymując, by iść na
pomoc napadniętym oddziałom. Tak się właśnie zdarzyło. Uszedłszy cztery tysiące kroków, okrutnie
nękani przez konnicę, zajmują wysoką górę i tam się oszańcowują od strony nieprzyjaciela;
zwierzętom nie zdejmują juków. Widząc jednak, że Cezar rozbija obóz i ustawia namioty, a jeźdźców
wysyła po paszę, zrywają się nagle i około szóstej godziny tego samego dnia ruszają w drogę, w
nadziei, że będą mieli jakiś czas spokój pod nieobecność naszej konnicy. Ledwo to Cezar spostrzegł,
zostawiatabory, przy nich kilka kohort, a sam, pozwoliwszy legionom na krótki odpoczynek, rusza w
trop za nieprzyjacielem. O dziesiątej każe się dołączyć tym, co wyszli za paszą, a konnicę odwołać.
Zaraz wraca ona do swej codziennej służby. Ostra walka wywiązuje się u tylnych straży
nieprzyjacielskich, niewiele brakowało, żeby zaczęły uciekać, sporo żołnierzy, nawet kilku
centurionów, poległo. Jed-nocześnie nadciągały główne siły Cezara, zagrażając całemu wojsku.
Nieprzyjaciel nie mógł ani wyszukać odpowiedniego miejsca na obóz. ani posuwać się dalej, musiał w
końcu stanąć w niedogodnym polu, daleko od wody. Lecz z przyczyn wyżej podanych Cezar ani go
bitwą nie trapi, ani nie pozwala swoim rozbijać namiotów, żeby wszyscy byli gotowi do pościgu, je-
22
śliby się nieprzyjaciel ruszył, czy to za dnia, czy w nocy. Tamci zaś, widząc złe położenie obozu,
przez całą noc coraz dalej odsuwają szańce i przechodzą z jednego miejsca na drugie. To samo nazajutrz od wczesnego świtu, przez cały dzień. W ten sposób coraz bardziej oddalali się od wody, wybiejrając jedno zło jako lekarstwo na drugie. Pierwszej nocy nikt u nich nie wychodzi po wodę, nazajutrz,
zostawiwszy załogę w obozie, wyprowadzają do wody całe wojsko, po paszę nikt nie idzie. Cezar wolał, żeby ich trapiły te niedole i żeby ich raczej zmusić do poddania się, niż staczać bitwę. Usiłuje jednak zamknąć ich wałem i fosą, aby jak najbardziej przeszkodzić nagłym wypadom, do których, jak sądził, będą zmuszeni. Oni zaś z braku paszy, i aby lżej było wyruszyć w drogę, każą zabić wszystkie
zbędne zwierzęta juczne.
Na tych zajęciach i planach schodzą dwa dni. Trzeciego dnia roboty Cezara już znacznie posunęły się
naprzód. Nieprzyjaciel, chcąc przeszkodzić w wykończeniu wałów, około dziewiątej daje sygnał,
wyprowadza legiony i ustawia pod swoim obozem. Cezar odwołuje żołnierzy od robót, zbiera całą
konnicę, sprawia szyki: przynosiło bowiem wielką szkodę wrażenie, że unika bitew wbrew swojej
sławie i dobremu imieniu, jakie miał u wojska. Lecz ze znanych powodów wciąż nie chciał walczyć, a
tym bardziej teraz, kiedy na tak szczupłej przestrzeni nie mógł liczyć na całkowite zwycięstwo, nawet
jeśliby zmusił nieprzyjaciół do ucieczki. Obozy bowiem były od siebie oddalone nie więcej niż o dwa
tysiące kroków. Z tego dwie trzecie zajmowały uszykowane wojska, pozostawała tylko jedna trzecia
do podbiegu i natarcia. Bliskość obozu zapewniała stronie pokonanej szybki odwrót. Z tego względu
postanowił czekać, aż tamci uderzą, samemu nie zaczynać bitwy.
Szyk Afraniusza był podwójny z pięciu legionów, trzecią linię zajmowały, jako rezerwa, kohorty posiłkowe; Cezara potrójny, lecz na pierwszą linię wzięto po cztery kohorty z każdego legionu, za nimi
po trzy z posiłkowych, i znów po trzy z każdego z pięciu legionów. Łucznicy i procarze pośrodku piechoty, konnica na skrzydłach. Cezar nie zaczynał pierwszy, tamtym snadź chodziło tylko o to, by zatrzymać roboty ziemne Cezara. Tak stali aż do zachodu słońca, po czym i jedni, i drudzy rozeszli się
do obozów. Nazajutrz Cezar podjął przerwane roboty, tamci zaś próbowali brodu na rzece Sikoris, czy
nie dałoby się przejść. Na to Cezar przerzuca za rzekę lekkozbrojnych Germanów wraz z częścią konnicy i wzdłuż brzegów gęsto rozstawia posterunki. Wreszcie, ze wszystkich stron uciskani, gdy już
czwarty dzień trzymano zwierzęta bez paszy, gdy nie było wody, drzewa, zboża, przeciwnicy proszą o
rozmowę - jeśli możliwe - z dala od żołnierzy. Cezar odmawia i zgadza się tylko na jawne spotkanie.
Posyłają Cezarowi jako zakładnika syna Afraniusza i przychodzą na miejsce wybrane przez Cezara.
Afraniusz, którego słyszą oba wojska, mówi: ,,Nie możesz się gniewać ani na nas, ani na żołnierzy za
to, żeśmy chcieli dochować wierności naszemu wodzowi, Gnejuszowi Pompejuszowi. Lecz już zadość
uczyniliśmy obowiązkom i dosyć wycierpieliśmy. Brak nam wszystkiego, a teraz niemal jak dzikie
zwierzęta jesteśmy osaczeni, nie mamy wody, nie możemy się zaklinamy, jeśli masz trochę litości nie skazuj nas na śmierć". To wszystko wypowiada z największą pokorą i uległością. Na to Cezar:
"Tobie najmniej ze wszystkich przystoi skarżyć się i litować nad sobą. Wszyscy inni bowiem spełnili
swój obowiązek - ja, który nie chciałem się bić nawet w dobrych warunkach, w miejscu i czasie do-
23
godnym, aby nic nie stało na drodze do pokoju, moje wojsko, które nie pomnąc zniewag i wymordowania swoich towarzyszy zachowało i osłoniło twoich ludzi, na koniec twoi żołnierze, którzy z własnego popędu zaczęli rokowania o zawieszenie broni - wszyscyśmy mieli na względzie życie towarzyszy Całe wojsko kierowało się litością, tylko wodzowie nie chcieli słyszeć o pokoju: zdeptali prawa
swobodnych rozmów i rozejmu, w najokrutniejszy sposób wymordowali ludzi nieostrożnych, którzy
się dali zwieść rokowaniami. Teraz masz to, co zwykle spotyka upartych i bez-czelnych: że o to się
ubiegają i tego najchciwiej pragną, czym niedawno wzgardzili. Lecz ja nie chcę wyzyskać ani waszego upokorzenia, ani sprzyjających mi dziś okoliczności dla powiększenia włas-nych sił - żądam, byście rozpuścili wojska, które przez tyle lat żywiliście na moją zgubę. Boć nie w innym celu posłano do
Hiszpanii sześć legionów, a siódmy tam zwerbowano, nie na co innego przy-gotowano tak wielką flotę i mianowano tak doświadczonych dowódców. Nie było to potrzebne dla uśmierzenia Hiszpanii ani
na użytek prowincji, która dzięki długotrwałemu pokojowi nie potrze-bowała żadnej pomocy. To
wszystko już z dawna było przeciw mnie zgotowane. Przeciw mnie usta-nowiono prawa wojskowe
nowej modły, pozwalające, by ten sam człowiek mógł kierować rządem siedząc u bram Rzymu i jednocześnie przez tyle lat nie wypuszczać z rąk dwóch najbardziej burz-liwych prowincji, w których
wcale się nie pokazywał. Przeciw mnie zakłócono prawny porządek, który zawsze dotąd nakazywał,
by namiestników prowincji wysyłano po preturze i konsulacie, a nie z wyboru i uznania małej kliki.
Przeciw mnie zniesiono przywileje wieku i narzucono dowództwo już wysłużonym w poprzednich
wojnach. Tylko mnie jednemu odmówiono tego, co było przyznawane wszystkim imperatorom: że po
szczęśliwym zakończeniu wojen mogli, jeśli nie z jakimś zaszczytem, to z pewnością bez hańby z
wojskiem wrócić do domu i potem je rozpuścić. Wszystko jednak zniosłem cierpliwie i dalej będę
znosił, i teraz nie myślę zatrzymywać odebranego wam wojska, co nie byłoby wcale trudne – wystarcza mi, że nie będą nim rozporządzać ci, którzy by go użyli przeciw mnie. A więc, jak powiedziałem,
macie się wynosić z prowincji i rozpuścić wojsko. Jeśli to się stanie, nikomu nie zrobię krzywdy. To
mój jedyny i ostateczny warunek pokoju". Z objawów radości można było poznać, jak wdzięcznym
sercem żołnierze przyjęli wiadomość, że zamiast spodziewanej a słusznej kary spotyka ich nieoczekiwana nagroda odprawy. Skoro bowiem wszczął się spór, gdzie i kiedy ma to nastąpić, wszyscy głosem
i ruchami rąk zaczęli dawać znaki z wału, na którym stali, żeby ich zaraz rozpuszczono: wszelkie uroczyste przysięgi na nic, jeśli się to na inny czas odłoży. Po krótkiej wymianie zdań postanowiono, że
ci, co mają dom lub posiadłość w Hiszpanii, zostaną zwolnieni natychmiast, a reszta nad rzeką Warem. Cezar miał czuwać, by się im, nie stała krzywda i by nikt wbrew woli nie był zmuszony do przysięgi wojskowej.Cezar obiecał dostarczać zboża od tej chwili, aż dojdą do Waru. Dodał również, że
każdemu zostanie zwrócone to, co stracił podczas działań wojennych, o ile ta rzecz znajduje się u jego
żołnierzy, swoim zaś żołnierzom wypłacił za te rzeczy pieniężne odszkodowanie według słusznej oceny. Jakiekolwiek później mieli żołnierze między sobą spory, z własnej woli przychodzili do Cezara,
aby ich rozsądził. Tymczasem niewiele brakowało, a byłby wybuchł bunt w legionach Petrejusza i
Afraniusza, które się domagały żołdu, a ci mówili, że jeszcze nie nadeszła pora wypłaty. Zwrócono się
24
do Cezara i obie strony zgodziły się na to, co po-stanowił. W dwa dni później trzecią część wojska
rozpuszczono, reszta szła za naszymi dwoma le-gionami, by jedni i drudzy mogli założyć obóz niedaleko od siebie. Cezar kazał tego dopilnować legatowi Kwintusowi Fufiuszowi Kalenowi. Jak było polecone, z dojściem do rzeki Warus
rozpuszczono resztę żołnierzy.
25
KSIĘGA DRUGA
Gdy się to działo w Hiszpanii, legat Treboniusz, dowodzący oblężeniem Marsylii, zamierzał właśnie
posunąć pod miasto groble, szopy i wieże - z dwóch stron; w pobliżu portu i doków oraz ku bramie,
gdzie zbiegają się drogi z Galii i Hiszpanii, przy tej części morza, która sąsiaduje z ujściem Rodanu,
Marsylia bowiem, w trzech częściach oblana morzem, tylko w czwartej jest dostępna od lądu. Lecz i
tu dzielnica zamkowa, z natury obronna, zawieszona nad głęboką doliną, wymaga długiego i
żmudnego oblężenia. Dla swoich robót Treboniusz ściągnął z całej prowincji moc zwierząt i ludzi,
nakazał zbiórkę wikliny i drzewa. Gdy wszystko było gotowe, wzniósł groblę na osiemdziesiąt stóp
wysokości.
Lecz miasto, z dawien dawna zaopatrzone we wszelki sprzęt wojenny, posiadało tyle machin, że ich
pociskom nie mogły się oprzeć żadne szopy z wikliny. Drągi długie na dwanaście stóp, ostro
zakończone, wyrzucane z wielkich balist, przechodziły na wylot przez cztery warstwy plecionki i
wbijały się w ziemię. Robiono więc galerie pokryte dachem z belek na jedną stopę grubych i pod ich
osłoną podawano sobie z rąk do rąk materiał do budowy grobli. Przodem szedł żółw na sześćdziesiąt
stóp dla wyrównania gruntu. Z mocnego drzewa, był obity wszystkim, co może zatrzymać ogień i
kamienie. Lecz te wielkie prace szły powoli, zwłaszcza wobec wysokości murów i wież, przy tej
liczbie machin wojennych, którymi nieprzyjaciel rozporządzał. Do tego Albikowie robili częste
wypady z miasta, niosąc ogień na nasze groble i wieże. Łatwo jednak ich odpędzano i umykali do
miasta z wielkimi stratami.
Tymczasem Lucjusz Nasidiusz, którego Pompejusz posłał na pomoc Domicjuszowi i Marsy lij czy
kom z szesnastu okrętami, w tym kilka było obitych miedzią, przepłynął Cieśninę Sycylijską, zanim
Kurion się opatrzył, przybił do Messany i taki tam sprawił popłoch, że naczelnicy i starszyzna uciekli,
a on uprowadził im z doków jeden okręt. Dołączył go do swojej floty i wziął kurs na Marsylię.
Przodem wysłał potajemnie łódź z nowiną o swoim przybyciu i z radą, by Domicjusz i Marsylijczycy
z jego pomocą wydali nową bitwę Brutusowi.
Po niedawnej klęsce Marsylijczycy wydobyli z doków tyleż okrętów, ile ich stracili w bitwie, naprawili z największą starannością i zaopatrzyli, mając pod dostatkiem wioślarzy i sterników, wzięli jeszcze trochę łodzi rybackich i dodali im kryte pokłady, osłonę od pocisków dla wioślarzy, wprowadzili
machiny wojenne i łuczników. Wsiedli na okręty z nie mniejszą odwagą i pewnością niż za pierwszym
razem, a podniecały ich modły i płacze starców, matek, dziewic, wzywających, by ratowali miasto w
tej ostatecznej chwili. Jest to bowiem powszechny błąd natury ludzkiej, że w niezwykłych i nieznanych okolicznościach tak samo łatwo poddajemy się ufności, jak gwałtownie ulegamy strachowi. I tu
przybycie Nasidiusza natchnęło wszystkich nadzieją i zapałem. Wypływają z pomyślnym wiatrem i
docierają do Tauroentum, które jest fortecą Marsylii. Tam łączą się z Nasidiuszem, doprowadzają
26
okręty do bojowej gotowości, umacniają się w duchu wojennym, układają wspólnie plan działania.
Prawa strona przypada Marsylijczy kom, lewa Nasidiuszowi.
Ku nim zmierza Brutus, mając teraz większą flotę, albowiem oprócz okrętów, które Cezar kazał
budować w Arelate, miał jeszcze sześć zabranych Marsylijczykom. Brutus naprawił je i wybornie
zaopatrzył. Płynął pełen dobrej nadziei i animuszu, każąc swoim ludziom lekceważyć przeciwnika,
którego już raz pokonali, gdy miałsiły nienaruszone. Z obozu Treboniusza i ze wszystkich wzgórz
widziało się jak na dłoni miasto, gdzie cała młodzież, wszyscy ludzie starsi z dziećmi i żonami albo
stali na murach i wyciągali ręce do nieba, albo szli do świątyń bogów nieśmiertelnych, padali przed
wizerunkami i modlili się o zwycięstwo. Nikt. nie wątpił, że ów dzień rozstrzygnie o losie każdego
człowieka. Młodzież z pierwszych domów i na j znacznie j szych ludzi wszelkiego wieku imiennie
wezwano na okręty, by w razie klęski nikt nie szukał sobie własnej drogi ratunku, a jeśli zwyciężą,
żeby zaopiekowali się miastem, używając bądź domowych środków, bądź pomocy zza granicy.
Marsylijczycy przyjęli bitwę z nieposzlakowanym męstwem. Pamiętni przestróg, z jakimi ich miasto
żegnało, walczyli tak, jakby to była ostatnia godzina, i jeśli komu śmierć zajrzała w oczy, mniemał, że
nie o wiele wyprzedza los reszty obywateli, których to samo spotka po upadku miasta. Skoro nasza
flota powoli zaczęła rozluźniać swój szyk, ich sternicy mogli okazać swoją zręczność, a statki
zwinność, ilekroć zaś naszym udało się żelaznymi osękami przyciągnąć jeden z ich okrętów, wnet ze
wszystkich stron śpieszyli mu z pomocą.
Sprzymierzeni z nimi Albikowie dzielnie stawali w walce wręcz, niewiele naszym ustępując odwaga.
Jednocześnie mniejsze statki zasypywały nas pociskami, rażąc znienacka ludzi nie spodziewających
się niebezpieczeństwa i niezdolnych do obrony. Dwa trójrzędowce napadły z dwóch stron okręt
Decimusa Brutusa, który łatwo było poznać po fladze. Lecz dzięki swojej szybkości zdołał się
wymknąć w ostatniej chwili, oba zaś statki nieprzyjacielskie z całym rozpędem wpadły na siebie,
wyrządzając sobie nawzajem szkodę, a jeden z nich, ze złamanym dziobem, był bliski zagłady. Rzecz
nie uszła uwagi najbliższych okrętów Brutusa, które wpadły na nie i oba zatopiły. Okręty Nasidiusza
nie przyniosły żadnego pożytku i prędko wycofały się z bitwy; nie zmuszały ich do narażania życia
ani przestrogi bliskich, ani widok ojczyzny. Żaden z nich nie zaginął.
Marsylijczykom natomiast zatopiono pięć okrętów, cztery schwytano, jeden uciekł razem z flotą Nasidiusza, który odpłynął do Hiszpanii. Jeden okręt wysłano naprzód z wiadomościami. Gdy się zbliżał
do Marsylii, wyległy tłumy ludzi i taki się wszczął lament, jakby wróg zaraz miał zająć miasto. Niemniej jednak zaczęto czynić dalsze przygotowania do obrony. Legioniści pracujący w prawej części
robót oblężniczych doszli do przekonania, że wobec częstych wypadów nieprzyjaciela znacznie by sobie pomogli, gdyby zbudowali pod murem wieżę z cegły jako schron i forteczkę. Zrobili ją najpierw
małą i niską, na wypadek nagłych wycieczek. Tu się chronili, stąd walczyli, jeśli nacierały większe siły, stąd wybiegali w pościg za uciekającym nieprzyjacielem. Miała ona trzydzieści stóp kwadratowych, a ściany pięciostopowej grubości. Później - jako że mistrzynią we wszystkich rzeczach jest
27
praktyka połączona z pomysłowością - odkryto, że byłoby z wielkim pożytkiem podwyższyć ją do
wysokości wieży nieprzyjacielskiej. Zrobiono to w ten sposób.
Kiedy osiągnięto wysokość piętra, pułap tak wpajano w ściany, by końce belek nie wystawały na
zewnątrz i by ogień nieprzyjacielski nie miał się czego jąć. Nad tą kondygnacją budowali z cegły tak
wysoko, jak na to pozwalały dachy szop i galerii, a wyżej kładli dwie poprzeczne belki nie
dochodzące do ścian, na których zawieszali kondygnację mającą być przyszłym dachem wieży, a
znów na tych belkach dwa tramy na krzyż kładli i obijali je grubymi tarcicami (tramy były nieco
dłuższe i wystawały poza ściany dla zawieszania zasłon, które by chroniły od pocisków podczas
budowania ścian wewnętrznych), a na szczycie tego belkowania kładli cegły i glinę dla ochrony przed
ogniem i jeszcze narzucali materace, aby pociski z machin wojennych nie połamały belek albo
kamienie z katapult nie rozniosły warstwy cegieł Zrobiono też trzy maty z lin kotwicznych, tej samej
długości co ściany wieży, a szerokie na cztery stopy, i zawieszono je na wystających tramach, z trzech
stron wieżyzwróconych do nieprzyjaciela: już gdzie indziej się przekonali, że ów rodzaj pokrycia był
odporny na najsilniejsze pociski. Skoro wykończoną część wieży zakryto i zabezpieczono od
wszelkich ataków nieprzyjaciela, odprowadzono galerie do innych robót. Z kolei dach wieży, niby
część oddzielną, zaczęto podnosić w górę, podstawiając podpory z pierwszego piętra. Gdy
podniesiono go na tyle, na ile pozwalały wiszące zasłony z mat, żołnierze ukryci za nimi układali
ściany z cegieł i, znów podnosząc dach wyżej, zdobywali miejsce do dalszej budowy. Gdy nadszedł
czas drugiego piętra, tak samo jak na pierwszym ułożyli belki nie wystające poza ściany i znów z tej
kondygnacji wznosili najwyższe piętro pod osłoną mat. W ten sposób z całkowitym bezpieczeństwem
wybudowali sześciopiętrową wieżę, zaopatrzoną w odpowiednich miejscach w okna do wyrzucania
pocisków z machin.
Mając tak pewne schronienie w wieży podczas robót w jej pobliżu, postanowili zbudować myszkę na
sześćdziesiąt stóp z dwustopowych tramów i przeprowadzić ją od wieży ceglanej aż do
nieprzyjacielskiej wieży i muru. Myszka zaś była zrobiona tym kształtem. Najpierw kładli na ziemi
dwie belki równej długości, oddalone od siebie o cztery stopy, i wbijali w nie słupki wysokości pięciu
stóp. Te słupki łączyli lekko wzniesionymi krokwiami, na które miało przyjść belkowanie dachu. Na
krokwiach położono tramy dwustopowej grubości, które spojono blachą i klamrami. Na zewnątrz
dachu i na końcach tramów przytwierdzono czterocalowe listwy dla przytrzymania cegieł, które miały
przyjść na wierzch. Starannie wykończony dach okryto nie tylko cegłami, ale i gliną, aby go
zabezpieczyć od ognia rzucanego z murów. I jeszcze na cegły naciągnięto nie wyprą wionę skóry, aby
nie rozmyła cegieł woda, którą nieprzyjaciel wylewał rurami. Skóry jeszcze okryto materacami dla
ochrony przed kamieniami. Pracowano nad "tym w ukryciu za szopami oblężniczymi, tuż obok już
gotowej wieży, i gdy nieprzyjaciel niczego się nie spodziewał, podłożono pod myszkę walce i
maszynerią okrętową przyciągnięto ją do samej wieży nieprzyjacielskiej.
Marsylijczycy, przerażeni nagłym niebezpieczeństwem, jak największe głazy ciągną dźwigami i strącają je z muru na myszkę. Siła budulca wytrzymuje uderzenie, a pochyłość dachu sprawia, że wszyst-
28
ko, co nań spadnie, stacza się na dół. Nieprzyjaciel chwyta się innego sposobu. Zapala beczki naładowane smołą i drzewem sosnowym i spuszcza je z muru na myszkę. Lecz i one po cegłach staczają się
na ziemię, a tu odciąga się je w lot drągami i widłami. Tymczasem nasi żołnierze, ukryci w myszce,
lewarami wyważają z fundamentów wieży nieprzyjacielskiej dolne kamienie. Jednocześnie z naszych
machin sypią się pociski, spędzają nieprzyjaciela z wieży i z murów, ogołacają je z obrońców. Właśnie usunięto kilka kamieni z fundamentów ich wieży i od razu część budowli się wali, a reszta grozi
upadkiem. Wtedy Marsylijczycy, w strachu, że już nic ich nie osłoni od splądrowania miasta, wybiegają z bram bez broni, z białymi przepaskami na skroniach i wyciągając ręce do naszych legatów i
wojska, błagają o zmiłowanie. Nowy obrót rzeczy przerwał działania wojenne, żołnierze nie myśląc o
bitwie, garnęli się do słuchania wiadomości. Marsylijczycy padli na kolana przed legatami i wojskiem,
prosząc, by poczekano na Cezara: miasto jest już jakby zdobyte, gdy u nas wszystkie roboty wykończone, a ich wieża lada chwila runie - zaprzestają więc obrony. Gdy Cezar nadejdzie i przekona się, że
nie usłuchali rozkazów, nic nie odwlecze ich klęski, teraz zaś żołnierze, chciwi łupu, wpadną do miasta i zniszczą je do szczętu. Te i tym podobne rzeczy wygłaszają tak, jak tylko potrafią ludzie wykształceni, i budzą gorące współczucie.
Legaci odwołują żołnierzy, zaprzestają oblężenia, zostawiają tylko straże przy robotach. Litość
sprawia zawieszenie broni, wszyscy czekają na Cezara. Żaden pocisk z muru, żaden od nas nie pada;
jakbyjuż było po wszystkim, ustaje wszelka czujność i pilność. Cezar bowiem w swoich listach jak
najbardziej upominał Treboniusza, by nie dopuścić do zajęcia miasta gwałtem: żołnierze, rozjątrzeni
buntem Marsy li jeżyków, pogardliwym ich stosunkiem, własnymi trudami, gotowi by wyrżnąć całą
dorosłą młodzież. I rzeczywiście odgrażali się, że tak zrobią, niełatwo było ich powstrzymać, mocno
sarkali na Treboniusza, że nie daje im zawładnąć miastem.
Wiarołomny zaś nieprzyjaciel szuka pory i sposobności do zdrady i podstępu. W kilka dni później gdy nasi rozleniwili się i rozprzęgli, gdy jedni się porozchodzili, drudzy, zmęczeni długotrwałą pracą,
posnęli wśród robót, a broń była odłożona i okryta - nagle koło południa tamci robią wypad i dzięki
pomyślnemu wiatrowi podpalają nasz sprzęt oblężniczy. Silny wiatr tak rozniósł pożar, że w jednej
chwili płomień objął groblę, galerię, żółwia, wieżę, machiny, i wszystko spłonęło, zanim można było
zdać sobie sprawę, jak się to stało. Nagłym nieszczęściem ruszeni, nasi chwytają broń, jaka im
wpadnie w ręce, inni nadbiegają z obozu i rzucają się na wroga. Lecz z murów lecą strzały, z machin
pociski, nie sposób ścigać uciekających. Oni zaś pod osłona muru spokojnie podpalają myszkę i wieżę
ceglaną. Tak praca wielu miesięcy przepada w jednej chwili wskutek perfidii wroga i okrutnej
wichury.
Nazajutrz Marsylijczycy jeszcze raz się pokusili przy takiej samej pogodzie. Z większą niż dnia poprzedniego pewnością zabrali się do drugiej wieży i grobli, chcąc tam podłożyć ogień. Lecz jak poprzednio nasi wyzbyli się czujności, tak teraz po niedawnym doświadczeniu wszystko mieli gotowe do
obrony. Skutek był ten, że nieprzyjaciel, nic nie wskórawszy, z wielkimi stratami został odparty. Treboniusz postanowił naprawić szkody, znajdując oparcie w znacznie większej gorliwości żołnierzy: wi-
29
dzieli bowiem, jak tyle pracy i starań poszło na marne, i okrutnie bolało ich to, że zawieszenie broni
zostało w zbrodniczy sposób pogwałcone, a ich męstwo wystawione na pośmiewisko. Nie było już
skąd brać budulca, ponieważ wycięto wszystkie drzewa w najdalszej okolicy Marsylii, wymyślili wylęc nowy i niesłychany rodzaj tarasu. Dwa mury ceglane grubości sześciu stóp miały być pokryte belkowaniem na tę samą prawie szerokość co dawna drewniana grobla. Gdzie tego wymagała wolna
przestrzeń między murami albo kruchość materiału, wstawiano pale, na które kładziono poprzeczne
belki służące za umocnienie.
Wszystko, co już było pokryte dachem, wykładano faszyną, a na nią narzucano warstwę gliny. Pod
takim dachem żołnierz osłoniony murem z lewej i z prawej strony, a z przodu galerią, mógł się
bezpiecznie oddać wszelkiej nastręczającej się robocie. Szła ona raźnie i szkody wyrządzone w
pracach, które kosztowały tyle trudu, zostały wkrótce naprawione dzięki zręczności i wytrwałości
żołnierzy. W odpowiednich miejscach zostawiono bramy dla wypadów. Skoro nieprzyjaciele
spostrzegli, że to, co w ich nadziejach mogło być dokonane zaledwie po długim czasie, w kilka dni
doprowadzono do takiego stanu, że nie mogli już liczyć na żaden podstęp czy zaskoczenie i nawet nie
mogli nam szkodzić ogniem i pociskami; skoro zrozumieli, że w ten sam sposób cała część miasta od
strony lądu może być zamknięta murami i wieżami i że nie zdołają się utrzymać we własnych
fortyfikacjach, ponieważ nasze wały jakby zostały wpuszczone w ich mury i można z nich było rzucać
na miasto ręczne pociski; skoro ufność pokładana w machinach wojennych rozwiała się teraz wobec
braku wolnej przestrzeni, a walka na równej stopie z murów i wież pokazała, że ich męstwo naszemu
nie sprosta - uciekli się do tych samych układów o kapitulację.
A Marek Warron w Hiszpanii Dalszej, na wiadomość o tym, co się stało w Italii, nie wierzył z
początku w powodzenie Pompejusza i jak najprzyjaźniej wyrażał się o Cezarze. Pompejusz - mówił zrobił go swoim legatem i tym zobowiązał do wierności, lecz z Cezarem łączy go nie mniejsza
zażyłość. Wie dobrze, jakie są obowiązki legata, który jest mężem zaufania, ale zna również własne
siły i wie, jakie sąuczucia całej prowincji względem Cezara. Powtarzał te zdania przy każdej
sposobności, nie opowiadając się po żadnej stronie. Później - gdy się dowiedział o zatrzymaniu Cezara
pod Marsylią, o połączeniu się Petrejusza z Afraniuszem, o tym, że nadeszły znaczne posiłki, a równie
wielkich należy się spodziewać i oczekiwać, i że cała Hiszpania Bliższa jest jednomyślna, wreszcie na
wieść o dalszych wydarzeniach, zwłaszcza o niedostatku zboża pod Ilerdą, o czym Afraniusz pisał mu
bardzo obszernie i z wielką przesadą - zaczai się Warron obracać razem z kołem fortuny.
Dokonał zaciągów w całej prowincji i mając już dwa pełne legiony, dodał do nich około trzydziestu
kohort posiłkowych. Zgromadził wielką ilość zboża, aby posłać Marsy li j czy kom i Afraniuszowi.
Gadytańczykom rozkazał zbudować dziesięć okrętów wojennych i kilka jeszcze zamówił w Hispalis.
Do miasta Gades przeniósł ze świątyni Herkulesa wszystkie pieniądze i kosztowności i umieścił tam
załogę z sześciu kohort. Komendantem Gades mianował Gajusa Galoniusza, rycerza rzymskiego, który był przyjacielem Domicjusza i został przez niego tam posłany dla objęcia jakiegoś spadku. W domu
Galoniusza kazał złożyć wszelką broń, zarówno prywatnej, jak i publicznej własności. Teraz zaczął
30
Warron ostro przemawiać przeciw Cezarowi. Często ze swojego trybunału ogłaszał, że Cezar ponosi
same klęski, że wielka liczba żołnierzy zbiegła od Cezara do Afraniusza i że to wszystko wie z pewnych źródeł, od godnych zaufania posłańców. Gdy już porządnie nastraszył obywateli rzymskich w
swojej prowincji, zażądał od nich na administrację osiemnastu milionów sestercjów,dwudziestu tysięcy funtów srebra i stu dwudziestu tysięcy miar pszenicy.
Które zaś gminy uważał za przychylne Cezarowi, na te nakładał bardzo wielkie ciężary, posyłał do
nich załogi wojskowe, ścigał wyrokami sądowymi osoby prywatne za rzekome słowa i przemówienia
na szkodę państwa, majątki ich konfiskował. Całej prowincji kazał składać przysięgę na wierność
sobie i Pompejuszowi. A gdy się dowiedział, jak sprawy stoją w Hiszpanii Bliższej, zaczął się
gotować do wojny. Zamierzał mianowicie przenieść się z dwoma legionami do Gades, tam trzymać
cały zapas zboża i okręty, poznał bowiem, że cała prowincja jest za Cezarem. Wydało mu się, że
nietrudno będzie prowadzić wojnę, gdy zboże i okręty będzie miał zebrane na wyspie. Cezar, mimo że
liczne i pilne sprawy wzywały go do Italii, postanowił nie lekceważyć żadnych działań wojennych w
obu Hiszpaniach, zwłaszcza że wiedział, ilu stronników posiada Pompejusz w bliższej prowincji i jak
wiele łoży, aby ich pozyskać. Posłał do Hiszpanii Dalszej Kwintusa Kasjusza, trybuna ludu, z dwoma
legionami, a sam z sześciuset jeźdźcami, nie oszczędzając koni, ruszył naprzód. Jeszcze wcześniej
wysłał edykt zwołujący na określony dzień do Korduby urzędników i naczelników wszystkich gmin.
Na to wezwanie w całej prowincji nie znalazła się ani jedna gmina, która by nie posłała do Korduby
części swojego senatu, nie było obywatela rzymskiego choć trochę znanego, który by się nie stawił w
tym dniu. Jednocześnie związek obywateli rzymskich w Kordubie z własnego popędu zamknął bramy
przed Warronem, rozstawił straże i posterunki na wieżach i murach, a dwie kohorty, tak zwane
kolonialne, które się tam przypadkiem znalazły, zatrzymał dla obrony miasta. W tych samych dniach
Karmona, najsilniejsza z gmin w całej prowincji, samorzutnie usunęła trzy kohorty, które Warron
osadził na zamku, i zamknęła przed nim bramy.
To skłoniło Warrona do pośpiechu. Widząc, z jakim zapałem prowincja opowiada się za Cezarem,
chciał jak najprędzej dotrzeć do Gades, w obawie, że mu odetną drogi i przeprawy. Jeszcze niedaleko
uszedł, gdy mu oddano pismo z Gades: na . wieść o edykcie Cezara starszyzna miejską, zmówiwszy
się z trybunami kohort, które tam stały załogą, postanowiła wygnać Galoniusza, a miasto i wyspę zabezpieczyć dla Cezara. Poradzono Galoniuszowi, żeby dobrowolnie, póki to bezpieczne, opuścił Gades, a jeśli tego nie uczyni, znajdzie się inny sposób. Galoniusz przerażony umknął. Ledwie się to rozniosło, gdy jeden z dwóch legionów, tak zwany krajowy, wyszedł ze sztandarami z obozu Warrona i w
jego oczach przeniósł się do Hispalis, gdzie rozsiadł się na forum i w portykach, nie czyniąc nic złego.
Związek obywateli rzymskich w tym mieście powitał żołnierzy z radością, każdy pragnął ich ugościć
we własnym domu. Zaniepokojony Warron dał znać, że zmienił kierunek i maszeruje na Italikę, lecz
przyjaciele donieśli mu, że zastanie tam bramy zamknięte. Mając wszystkie drogi odcięte, napisał do
Cezara, że jest gotów oddać swój legion, komu on rozkaże. Cezar wysłał doń Sekstusa Cezara dla
31
przejęcia legionu. Warron zaś przybył do Korduby, złożył Cezarowi dokładne rachunki, przekazał
wszystkie, jakie posiadał, pieniądze, podał, ile i gdzie ma zboża i okrętów.
Cezar na wiecu w Kordubie dziękował wszystkim po kolei warstwom społeczeństwa: obywatelom
rzymskim - że się postarali utrzymać dlań miasto, Hiszpanom - że wypędzili załogi, Gady tanom - że
udaremnili zamiary jego przeciwników, a sobie zdobyli wolność, trybunom wojskowym i
centurionom, którzy tu wprowadzili załogę - że własną dzielnością przyczynili się do powodzenia
całej sprawy. Obywateli rzymskich, którzy Warronowi obiecali pieniądze na potrzeby publiczne,
zwolnił ze zobowiązań, a tym, co za zbyt swobodne słowa zostali skazani, zwrócił majątki. U
niektórych szczepów rozdał nagrody zarówno całym gminom, jak osobom prywatnym, innych
obdzielił nadzieją na przyszłość i po dwóch dniach z Korduby ruszył do Gades. Tam najpierw kazał
odwieźć z powrotem pieniądze i pamiątki zabrane ze świątyni Herkulesa i ukryte w domu prywatnym.
Zarząd prowincji powierzył Kasjuszowi wraz z czterema legionami, a sam po kilku dniach udał się do
Tarrakony z okrętami, które bądź sam Warron, bądź na rozkaz Warrona zbudowali Gadytanie. Tam
już oczekiwały go poselstwa z całej prawie bliższej prowincji. Podobnie jak w Kordubie, i tu wyróżnił
zaszczytami gminy i osoby prywatne, po czym drogą lądową udał się do Narbony, a stamtąd do
Marsylii. Tu zastał wiadomość, że ogłoszono w Rzymie ustawę o dyktaturze i pretor Marek Lepidus
jego obwołał dyktatorem.
Marsylijczycy, utrapieni wszelkimi klęskami, doprowadzeni brakiem żywności do skrajnego
niedostatku, dwukrotnie pokonam na morzu, i gdy każdy ich wypad kończył się porażką, i gdy jeszcze
dotknęła ich zaraza, skutek długiego oblężenia i zmiany wiktu (żywili się bowiem wszyscy starym
prosem i zepsutym jęczmieniem, którego zapasy z dawna były przygotowane na takie okoliczności),
mając zburzoną wieżę i znaczną część muru w ruinie, a żadnej nadziei na pomoc od prowincji i wojsk,
które, jak się okazało, przeszły na stronę Cezara, postanowili poddać się bez wykrętów. Lecz parę dni
wcześniej Domicjusz, zwietrzywszy zamiary Marsy li jeżyków, wziął trzy statki, dwa z nich oddał
swoim przyjaciołom, na trzeci sam wsiadł i wymknął si^ pod osłoną burzliwej pogody. Dostrzegły go
okręty, które z rozkazu Brutusa co dzień pilnowały portu, i podniósłszy kotwice zaczęły go ścigać.
Tylko statek Domicjusza wytrwał w ucieczce i dzięki burzy szybko znikł z oczu, dwa inne ze strachu
przed naszymi okrętami wróciły do portu. Marsylijczycy, zgodnie z rozkazami, wydają wszelką broń i
machiny wojenne, pieniądze ze skarbu, z portu i doków wyprowadzają okręty. Cezar oszczędził ich
nie ze względu na jakiekolwiek zasługi wobec niego, ale z uwagi na starożytność i sławę miasta, i
zostawiwszy jako załogę dwa legiony, resztę wojska odesłał do Italii i sam juszył do Rzymu.
W tym czasie Gajus Kurion przeprawił się z Sycylii do Afryki. Od początku lekceważąc siły P. Atiusza Warusa, wziął tylko dwa z czterech legionów, jakie od Cezara otrzymał, poza tym pięciuset jeźdźców. Po dwóch dniach i trzech nocach żeglugi przybił do miejscowości zwanej Ankwilaria. Odległa
od Klupei o dwadzieścia dwa tysiące kroków, ma przystań wcale dogodna latem i zamkniętą między
dwoma wysokimi przylądkami. Czatował na niego pod Klupeą młody Lucjusz Cezar z dziesięciu
okrętami wojennymi, którezostały w Utyce po wojnie z korsarzami i które Publiusz Atiusz kazał na-
32
prawić ze względu na obecną wojnę. Lucjusz Cezar tak się przeraził liczbą naszych okrętów, że
umknął z pełnego morza, przybił do najbliższego lądu i tam zostawił swój zbrojny trójrzędowiec na
wybrzeżu, a sam na piechotę uciekł do Hadrumetum. W tym mieście stał załogą z jednym legionem
Gajus Konsydiusz Longus. Po ucieczce młodego Lucjusza reszta jego okrętów zawinęła do Hadrumetum, gdy tymczasem za uciekającym ruszył w pościg kwestor Marcjusz Rufus z dwunastu okrętami,
które Kurion wyprawił z Sycylii dla osłony transportowców. Rufus znalazł na wybrzeżu porzucony
trójrzędowiec, przyciągnął go hólką i z całą flotą wrócił do Kuriona.
Kurion wysłał go przodem do Utyki i sam ruszył tam z wojskiem. Po dwudniowym marszu dotarł do
rzeki Bagrady. Legiony zostawił pod dowództwem legata Gajusa Kaniniusza Rebilusa, sam zaś z
konnicą poszedł naprzód dla zbadania Obozu Korneliuszowego, który uchodził za miejsce wyborne.
Pasmo gór zbiega prosto w morze, stoki ma strome i spadziste, tylko w kierunku Utyki nieco
łagodniejsze. Od Utyki jest oddalone w prostej linii mało co więcej nad trzy tysiące kroków. Lecz na
tej drodze jest strumień, którym morze wpływa w głąb lądu, i cała okolica rozlewa się szerokim
moczarem: kto go chce ominąć, musi nakładać drogi o jakie sześć tysięcy kroków. Rozejrzawszy się w
okolicy, spostrzegł Kurion obóz Warusa, łączący się z murami i miastem przy tak zwanej bramie Bela.
Był on doskonale położony, gdyż z jednej strony osłaniała go Utyka, z drugiej stojący przed miastem
teatr o potężnych podmurowaniach, tak że dojście do obozu było trudne i wąskie. Zauważył również
na drogach ciżbę ludzi, którzy gorączkowo zwozili ze wsi do miasta swój dobytek. W lot posyła tam
konnicę, by obłowić się łatwą zdobyczą, lecz jednocześnie, na rozkaz Warusa, śpieszy z miasta
odsiecz z sześciuset jeźdźców numidyjskich i około czterystu pieszych, których kilka dni temu posłał
mu do Utyki król Juba. Króla łączył z Pompejuszem odziedziczony po ojcu związek gościnności, a z
Kurionem miał zatarg, gdyż ów, jako trybun ludu, postawił wniosek o zajęcie królestwa Juby. Między
obu oddziałami konnicy zawiązała się walka, lecz Numidowie nie mogli wytrzymać naszego natarcia i
gdy ich około stu dwudziestu padło, reszta wycofała się do obozu. Z nadejściem okrętów wojennych
Kurion kazał ogłosić statkom handlowym, których około dwustu stało w Utyce, że uzna za
nieprzyjaciela każdego, kto natychmiast nie odprowadzi swego statku do Obozu Korneliuszowego. Na
skutek tego ogłoszenia wszystkie w jednej chwili podnoszą kotwicę, opuszczają Utykę i płyną tam,
dokąd im kazano. Tym sposobem Kurion zaopatrzył swoje wojsko we wszelki dostatek.
Po czym wraca do obozu nad Bagradą, gdzie okrzykami całego wojska zostaje obwołany imperatorem, a nazajutrz przeprowadza je pod Utykę i tam rozbija namioty. Jeszcze nie ukończono wałów, gdy
jeźdźcy stojący na czatach donoszą, że do Utyki zdążają wielkie posiłki od króla - konnica i piechota.
Jakoż dała się widzieć gęsta chmura kurzu, a wnet wyłoniły się przednie straże. Zaskoczony tą nowiną
Kurion wysyła najpierw konnicę, by zatrzymała nieprzyjaciela, odwołuje jak najprędzej żołnierzy od
robót i szykuje swoje legiony. Konnica rozpoczyna bitwę i zanim legiony zdołały się ustawić i rozwinąć, już posiłki nieprzyjacielskie zatrzymane i w rozsypce, ponieważ nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, szły bezładną kupą. Ich konnica nie poniosła prawie żadnych strat, jako że wzdłuż wybrzeża prędko zbiegła do miasta, ale piechoty spora liczba poległa.
33
Następnej nocy dwaj centurionowie ze szczepu Marsów razem z dwudziestu dwoma swoimi ludźmi
zbiegli do Atiusza Warusa. Czy to, że tak naprawdę sądzili, czy dla schlebienia Warusowi - albowiem
wierzymy chętnie w to, czego pragniemy, i mamy nadzieję, że inni podzielają nasze uczucia - ci
zbiegowie twierdzili, jakoby całe wojsko było wrogie Kurionowi i że trzeba koniecznie, by się Warus
pokazałi nawiązał osobiste rozmowy z żołnierzami. Idąc za tą radą, Warus nazajutrz rankiem
wyprowadził legiony z obozu. To samo uczynił Kurion i, oddzieleni od siebie niewielką doliną,
sprawiają szyki. Był w wojsku Warusa Sekstus Kwinktyliusz Warus, którego widzieliśmy już w
Korfinium: Cezar go wypuścił, a on przybył do Afryki, Kurion zaś miał te legiony, które przedtem
Cezar zabrał pod Korfinium i w których z wyjątkiem paru centurionów wszyscy pozostali na swoich
stanowiskach. Skorzystał z tego Kwinktyliusz i obchodząc szyki Kuriona zaczai zaklinać żołnierzy,
żeby nie zapominali przysięgi, jaką złożyli dawniej Domicjuszowi i jemu jako kwestorowi, i żeby nie
bili się z tymi, z którymi dzielili wspólne losy w tym samym oblężeniu, ani nie walczyli za tych,
którzy ich lżą imieniem zbiegów. Dodał jeszcze obietnice nagród, jakich mogliby się spodziewać po
jego szczodrobliwości, gdyby poszli za nim i za Atiuszem. Na to przemówienie z wojska Kuriona nie
odezwał się żaden głos czy za, czy przeciw i tak obaj wodzowie odprowadzili swoich ludzi z
powrotem do obozu.
Lecz u Kuriona nawiedził ludzi wielki strach i jeszcze się wzmagał przez różne rozmowy. Każdy
sobie coś zmyślał i do tego, co od innych posłyszał, dorzucał coś z własnego lęku. Gdy jeden
powtórzył to kilku innym, a ci znów podali dalej, wydawało się, że rzecz została potwierdzona przez
wielu. Wojna domowa! Ludzie wolni mogą robić co chcą, iść za kim się im podoba! Te same legiony,
co niedawno były u przeciwników! Nawet ludzie z tych samych municypiów znajdują się po
przeciwnych stronach - przykładem ci, co uciekli poprzedniej nocy! Lekceważono dobrodziejstwa
Cezara, które spowszedniały skutkiem jego stałej hojności. Mówiło się po namiotach i gorsze rzeczy,
niektórzy przesadzali się w wymysłach.
Zwołano naradę i Kurion poddał pod rozwagę swoje położenie. Były zdania, że wszelkimi środkami
trzeba uderzyć na obóz Warusa, gdyż w tym stanie umysłów nie ma nic gorszego nad bezczynność
żołnierzy: w końcu lepiej się zmierzyć z losem śmiało i walecznie niż ponieść najsroższą kaźń, skoro
ich wszyscy zdradzą i opuszczą. Byli jednak i tacy, którzy radzili o trzeciej straży wycofać się do
Obozu Korneliuszowego, aby czas uleczył ducha w wojsku, a jednocześnie aby w razie
poważniejszych niepowodzeń mieć łatwiejszy i bezpieczniejszy odwrót na Sycylię dzięki wielkiej
liczbie okrętów. Kurion odrzucił obie rady: o ile jednej zbywało na odwadze, o tyle druga grzeszyła jej
nadmiarem - ci zalecali najhaniebniejszą ucieczkę, tamci sądzili, że trzeba się bić nawet w najgorszych
warunkach.
,,Skąd pewność - mówił - że zdołamy wziąć szturmem obóz tak bardzo obronny i z natury, i przez
własne umocnienia? A cóż zyskamy, jeżeli z wielkimi stratami będziemy musieli odstąpić od oblężenia? Jakby wodzowie nie zdobywali sobie przychylności wojsk powodzeniem, a nienawiści - klęską!
Czymże jest zmiana obozu, jeśli nie sromotną ucieczką i utratą nadziei, i zniechęceniem wojska? Nie
34
wolno dopuścić, by uczciwi zaczęli podejrzewać, że się nie ma do nich zbyt wielkiego zaufania, a niecnoty - że się ich boimy - tych bowiem jeszcze rozzuchwalą nasze obawy, a tamtych gorliwość ostygnie. A gdyby nawet - mówił dalej - potwierdziły się pogłoski o wrogich nastrojach w wojsku, co ja
osobiście uważam albo za fałszywe, albo nie tak groźne, jak niektórzy mniemają - gdyby to nawet była prawda, czyż nie godzi się raczej jej ukryć i udać, że się o niczym nie wie, niż otwarcie potwierdzić? Czyż nie tak jak rany cielesne należy ukrywać słabe strony swojego wojska, by nie rozdmuchiwać nadziei wrogów? A na domiar radzą nam wyruszyć wśród nocy - chyba po to tylko, by złoczyńcy
mieli większą śmiałość w działaniu! Takie bowiem rzeczy dadzą się powściągnąć albo wstydem, albo
strachem, a noc ani jednemu, ani drugiemu nie sprzyja.
Słowem, nie jestem ani taki zuchwały, by rzucać się na obóz nieprzyjacielski bez nadziei zwycięstwa,
ani tak bojaźliwy, by oddaćsię rozpaczy - sądzę, że trzeba wpierw wszystkiego wypróbować, i jestem
pewny, że uda mi się wspólnie z wami znaleźć właściwe rozstrzygnięcie."
Po zamknięciu narady zwołuje zgromadzenie żołnierzy. Przypomina im, jaki zapał okazali pod Korfinium Cezarowi, który jdzieki ich walnej pomocy zdołał zawładnąć znaczną częścią Italii. ,,Za waszym
przykładem - rzekł - poszły po kolei wszystkie municypia i nie bez powodu Cezar z największą przyjaźnią, a tamci z potępieniem do was się odnieśli. Pompejusz bowiem, choć żadnej bitwy nie przegrał,
pod wstrząsającym wrażeniem waszego czynu ustąpił z Italii. Waszej wierności Cezar powierzył i
mnie, który mu byłem najdroższy, i prowincję Sycylię, i Afrykę, bez których ani Rzymu, ani Italii
utrzymać niepodobna. A jednak znaleźli się tacy, którzy was namawiają, żebyście nas opuścili. Czegóż pragnęliby bardziej jak tego, by nas złapać w sidła, a was wtrącić w haniebną zbrodnię? Czyż w
swojej złości mogą coś gorszego wymyślić jak to, żebyście zdradzili nas, którzy uważamy się za waszych dłużników, a dostali się w ręce ludzi, którzy wam przypisują swoją zgubę? A czy naprawdę nie
słyszeliście, co zrobił Cezar w Hiszpanii? Dwa wojska rozgromił, dwóch wodzów pokonał, dwie prowincje odbił! I to wszystko w czterdzieści dni! Czyż ci, którzy nie mogli mu się oprzeć, gdy mieli siły
nienaruszone, sprostają teraz, kiedy są zniszczeni? A wy, którzyście poszli za Cezarem w chwili, gdy
zwycięstwo było niepewne, czy teraz, kiedy los wojny już rozstrzygnięty, pójdziecie za pobitymi - teraz, kiedy czeka was nagroda za wasze usługi? Oni wam mówią, żeście ich opuścili i zdradzili, wypominają wam dawniej złożoną przysięgę. Czy to wy opuściliście Domic j usza, czy też on was porzucił?
Czyż nie uczynił tego w chwili, kiedy byliście gotowi na najgorszą niedolę? Czyż nie szukał zbawienia w potajemnej ucieczce? Czyż nie łaska Cezara was ocaliła, gdy Domicjusz was zdradził? Jakże
mógł was utrzymać przy waszej przysiędze ten, kto porzuciwszy fasces i zrzekłszy się dowództwa, jako człowiek prywatny i jeniec sam dostał się pod cudzą władzę? Byłaby to jakaś nowa religia, gdybyście zaniedbali przysięgi, która was dziś wiąże, i oglądali się na tamtą, którą zniosło poddanie się wodza i jego utrata praw obywatelskich. Ale widzę już: wy Cezara uznajecie, tylko do mnie macie niechęć. O swoich dla was zasługach nie będę mówił, ponieważ są one dotychczas poniżej moich pragnień i waszych oczekiwań. Żołnierz zawsze się domaga nagrody za swój trud z końcem wojny, a jaki
on będzie, o tym. nawet wy nie wątpicie. Czemuż jednak miałbym przemilczeć naszą gorliwość w
35
spełnianiu obowiązków albo nasze powodzenia? Czy was to martwi, że przeprawiłem wojsko całe i
zdrowe, nie straciwszy ani jednego okrętu? Że flotę nieprzyjacielską rozproszyłem za pierwszym natarciem, ledwośmy tu przyszli? Że dwakroć w ciągu dwóch dni wygrałem bitwę konnicy? Że z portu i
z zatoki przeciwnika wyprowadziłem dwieście statków i osiągnąłem to, że ani lądem, ani wodą nie
może się on zaopatrywać'w żywność? Odtrącając takie szczęście i takich wodzów, wybierajcie hańbę
korfińską, ucieczkę z Italii, oddanie obu Hiszpanii, które przesądzają i tę wojnę afrykańską. Ja chciałem się nazywać tylko żołnierzem Cezara, wyście mnie obwołali imperatorem. Jeśli dziś tego żałujecie, zwracam wam waszą łaskę, a wy zwróćcie mi moje imię, aby się nie wydawało, że do zniewagi
dodaliście zaszczyt."
Bardzo poruszył żołnierzy. Często przerywali jego mowę i było widać, jak ich boli podejrzenie o
niewierność, a gdy wychodził ze zgromadzenia, wszyscy zgodnie wołali, żeby był dobrej myśli: niech
się nie waha, niech walczy, a doświadczy ich męstwa i wiary. Wobec zmiany nastrojów Kurion
postanowił wydać rozstrzygającą bitwę, skoro się tylko nadarzy sposobność. Nazajutrz wyprowadza
wojsko w to samo miejsce co wprzódy i ustawia w szyku bojowym. I Warus nie zwleka pokazać się ze
swoimi siłami, czy to aby nie przepuścić sposobności, jeśli się zdarzy walczyć w dogodnych
warunkach, czy aby znów kusić naszych żołnierzy.
Była kotlina między dwoma wojskami, nie bardzo wielka, ale o trudnym i spadzistym dostępie. Każdy
wypatrywał, czy przeciwnik nie zechce jej przekroczyć, bo wtedy można by wejść do bitwy w dogodniejszych warunkach. Nagle zauważono, że z lewego skrzydła Atiusza cała konnica i wśród niej stojąca garść lekkozbrojnych zaczyna się spuszczać w kotlinę. Przeciw nim Kurion wysyła konnicę i dwie
kohorty Marucynów. Jeźdźcy nieprzyjacielscy nie wytrzymali pierwszego natarcia i w cwał uciekli do
swoich. Lekkozbrojni, pozostawieni swojemu losowi, zostali przez naszych otoczeni i wycięci. Całe
wojsko Warusa odwróciło się i patrzyło na ucieczkę i śmierć towarzyszy.
Wtedy Rebilus, legat Cezara, którego Kurion zabrał ze sobą z Sycylii, znany ze swojego
doświadczenia w rzeczach wojskowych, zawołał: "Patrz, Kurion! Nieprzyjaciel w popłochu - czemu
nie korzystasz ze sposobności?" Kurion zdołał tylko krzyknąć do żołnierzy, by pamiętali o
wczorajszych przyrzeczeniach, i pobiegł naprzód, każąc im iść za sobą. Tak było trudno wyjść z,
kotliny, że ci, co pierwsi wchodzili na jej zbocze, musieli być podnoszeni w górę przez towarzyszy.
Lecz wojsko Atiusza zupełnie się rozprzęgło, nikt nie myślał się opierać, wszystkim się zdawało, że
już są osaczeni przez konnicę, i zanim od nas padł choć jeden pocisk, zanim nasi zdążyli podejść
bliżej, szyki Warusa pierzchły do obozu.
Podczas tej rozsypki niejaki Fabiusz ze szczepu Pelignów, jeden z niższych centurionów w wojsku
Kuriona, który przed innymi dopadł czoła wojsk uciekających, zaczął wielkim głosem wołać po imieniu Warusa, jak gdyby należał do jego żołnierzy i miał mu coś ważnego powiedzieć. Warus w końcu
obejrzał się i zatrzymał, pytając, kto zacz i czego chce. Nasz Fabiusz zamierzył się, by go ugodzić w
odsłoniętą szyję, i byłby go zabił, gdyby Warus nie odparł ciosu tarczą. Najbliżsi z żołnierzy Warusa
obskoczyli Fabiusza i zasiekli. Bezładny tłum uciekających zatarasował bramy i zagrodził drogę, i
36
więcej w tym miejscu zginęło niż w niejednej potyczce lub pogoni, a niewiele brakowało, żeby ich
wręcz z obozu wyciśnięto. Niektórzy biegli tak wytrwale, że się ocknęli aż w mieście. Obozu nie dało
się wziąć z racji jego położenia i obronności, a także i dlatego, że żołnierze Kuriona, idąc do bitwy,
nie zabrali rzeczy potrzebnych do szturmu. Kurion musiał więc odprowadzić wojsko.
Oprócz Fabiusza nie stracił nikogo, u przeciwników zaś było około sześciuset zabitych i tysiąc
rannych. Z odejściem Kuriona wszyscy ranni, a i wielu takich, co udawali rannych, gnani strachem,
wykradli się z obozu do miasta. Zauważył to Warus; zmiarkował, że strach szerzy się w całym wojsku,
zostawił w obozie trębacza i kilka namiotów dla niepoznaki i o trzeciej straży po cichu wyniósł się do
miasta. Następnego dnia Kurion postanowił oblec Utykę i zamknąć ją wałem. Ludność miasta po
latach pokoju odwykła od wojny, wielu sprzyjało Cezarowi dzięki pewnym dobrodziejstwom, jakie im
wyświadczył, związek obywateli rzymskich składał się z różnych elementów, ostatnie bitwy
wszystkich przeraziły. Zaczęto jawnie mówić o kapitulacji i nalegać na Atiusza, by swoim uporem nie
ściągał na wszystkich niedoli. Aż tu nagle zjawiają się posłańcy od króla Juby z wiadomością, że on
sam nadciąga z wielkimi siłami i żąda, by strzec i bronić miasta. To wszystkich podniosło na duchu.
Te same wieści doszły i Kuriona, ale jakiś czas nie dawał im wiary - tak był pewny swojego szczęścia.
Już i o powodzeniach Cezara w Hiszpanii przyszły do Afryki ustne relacje i listy. Kurion tak się tym
wzbił w dumę, że nie dopuszczał myśli, by król ośmielił się nań uderzyć. Skoro jednak dowiedział się
od ludzi godnych zaufania, że wojska królewskie znajdują się o niespełna dwadzieścia pięć tysięcy
kroków od Utyki, porzucił sypanie wałów i wycofał się do Obozu Korneliuszowego. Tu kazał zwozić
zboże, budować fortyfikacje,gromadzić drzewo i posłał na Sycylię po dwa legiony i resztę konnicy.
Obóz był jak najbardziej zdatny do długiej wojny i przez swojepołożenie, i przez swoją warowność,
jak również dzięki bliskości morza, wody i soli, której było pod dostatkiem, ponieważ właśnie
zwieziono wielką jej ilość z niedalekich salin. Nie mogło zabraknąć ani drzewa w tej lesistej okolicy,
ani zboża, którego pełne były pola. Zgodzono się więc, że Kurion będzie tu oczekiwał reszty swoich
sił, przewlekając wojnę.
Tymczasem daje się słyszeć od ludzi zbiegłych z miasta, że Jubę odwołała z drogi sąsiedzka wojna, że
ze względu na zatarg z Leptis zostaje on w swoim królestwie, a do Utyki zbliża się jego prefekt
Saburra ze skromnymi siłami. Kurion nieopatrznie dał temu wiarę, zmienił plan i postanowił wszystko
rozstrzygnąć jedną bitwą. Gnała go młodość, odwaga, wiara _w szczęście, wsparta poprzednimi
powodzeniami. Z nastaniem . nocy wysyła całą konnicę pod obóz nieprzyjacielski nad Bagradą.
Dowodził tam wzmiankowany Saburra, za którym jednak szedł sam król z wszystkimi siłami i stanął
obozem o sześć tysięcy kroków dalej. Nasza konnica odbyła swą drogę w ciągu nocy i wpadła na
niczego nie spodziewającego się nieprzyjaciela. Numidowie, zwyczajem barbarzyńców, biwakowali
bezładnie. Nasi jeźdźcy, wpadłszy na rozespanych i rozproszonych, wybili wielką ich liczbę, reszta w
trwodze uciekła. Jeźdźcy wrócili do Kuriona prowadząc jeńców.
O czwartej straży Kurion wyszedł z całym wojskiem, tylko pięć kohort zostawił dla pilnowania obozu.
Badani jeńcy na pytania: kto stoi nad Bagradą, odpowiadali, że Saburra. Kurion innych pytań zanie-
37
chał z niecierpliwości, by jak najprędzej wyruszyć. "Patrzcie - zwrócił się do najbliższych oddziałów jak to, co mówią jeńcy, zgadza się z doniesieniami zbiegów. Nie ma króla, są tylko słabe siły, które
nie mogły się oprzeć garstce jeźdźców! A więc śpieszcie po łup, po sławę, żebyśmy już jak najprędzej
mogli myśleć o waszych nagrodach i zapłacie." To, czego dokonali jeźdźcy, było rzeczywiście wielkie, zwłaszcza jeśli porównać ich znikomą liczbę z ćmą Numidów, lecz rozpowiadali o tym ze
znaczną przesadą - któż bowiem nie lubi się przechwalać? Pokazywali przy tym rozmaitą zdobycz,
jeńców, konie, aby wszystkim się zdawało, że każda zwłoka tylko opóźnia zwycięstwo. Tak więc zapał żołnierzy szedł w parze z nadziejami Kuriona. Każe on jeźdźcom jechać za sobą i przyśpiesza
marsz, aby napaść na nieprzyjaciela, zanim ów ochłonie z przestrachu. Znużeni trudami całonocnymi
jeźdźcy nie mogli nadążyć, coraz któryś zostawał w tyle, ale i to nie osłabiło nadziei Kuriona.
Na wieść o napadzie nocnym Juba posłał Saburze dwa tysiące jeźdźców hiszpańskich i galickich,
których zawsze miał przy sobie jako straż przyboczną, oraz te oddziały piechoty, którym najwięcej
ufał; sam na czele reszty wojsk i sześćdziesięciu słoni powoli następował. Saburra domyślał się, że za
konnicą i Kurion się wkrótce ukaże, wyprowadził swoją jazdę i piechotę i nakazał, by udając trwogę, z
wolna się cofali: gdy zajdzie potrzeba, da znak do bitwy i dalsze rozkazy, stosownie do okoliczności.
Nadzieje Kuriona potwierdzał teraz fakt, że nieprzyjaciel ucieka. Natychmiast zszedł z całym
wojskiem na równinę.
Po dwunastu tysiącach kroków zatrzymał się, aby dać wytchnienie zmęczonym żołnierzom. Wtedy
Saburra daje umówiony znak, ustawia szyki, obchodzi poszczególne oddziały rzucając im słowa
zachęty. Lecz piechoty używa tylko z daleka i jakby dla pozoru, a wypuszcza konnicę. I Kurion nie
zaniedbuje sprawy, zwraca się do żołnierzy, by całą nadzieję pokładali w męstwie. Nie brakło go ani
piechocie, mimo że była zmęczona, ani konnicy, choć tak nielicznej i wyczerpanej: było zaledwie
dwustu jeźdźców, reszta została po drodze. Za każdym natarciem zmuszali wroga do odwrotu, lecz nie
mogli ani go zbyt daleko gonić, ani zbyt popędzać koni.
Tymczasem jazda nieprzyjacielska zaczyna oskrzydlać nasze szeregi i tratować odwróconych
żołnierzy. Ilekroć te lub owe kohorty wybiegały z szyku, Numidowie bez szkody dla siebie szybko im
umykali, po czym nagłym zwrotem otaczali je i odcinali odgłównych sił. Było więc tak samo
niebezpiecznie stać w miejscu i trzymać się szeregów, jak wybiegać na los szczęścia. A siły wrogów
coraz się wzmagały nadsyłanymi od króla posiłkami, nasi zaś słaniali się z wyczerpania, ranni ani nie
mogli wyjść z szeregów, ani ich nie można było przenieść w bezpieczne miejsce, ponieważ byliśmy
otoczeni przez konnicę nieprzyjacielską. Zapanowała rozpacz i jak zwykle w ostatniej chwili życia
jedni własną śmierć opłakiwali, drudzy polecali swoją rodzinę tym, których los ocali. Pełno było
strachu i lamentu.
W powszechnej trwodze, gdy nikt nie słuchał jego gróźb i próśb, Kurion miał już tylko jedną nadzieję
i kazał ruszyć ławą na pobliskie wzgórze, zająć je i tam się uszykować. Lecz uprzedziła ich konnica
Saburry. To doprowadziło naszych do ostatecznej rozpaczy: jedni uciekali i ginęli od ciosów konnicy,
drudzy padali na ziemię, choć się im nic nie stało. Gnejusz Domicjusz, dowodzący konnicą, z kilkoma
38
jeźdźcami obstępuje Kuriona i zaklina go, by się ratował ucieczką do obozu, i obiecuje, że go nie opuści. Lecz Kurion oświadcza, że nigdy by się nie pokazał Cezarowi, gdyby stracił wojsko, które mu Cezar powierzył, i walcząc pada. Tylko garść jeźdźców uszła z bitwy, ci natomiast, co znaleźli się na tyłach, aby dać koniom wypocząć, na widok uciekającego wojska wrócili cało do obozu. Piechota została w pień wycięta.
Gdy przyniesiono te nowiny, kwestor Marcjusz Rufus, którego Kurion zostawił w obozie, próbuje
dodać odwagi żołnierzom, ale oni błagają i zaklinają go, by ich odwiózł na Sycylię. Przystaje i
rozkazuje kapitanom okrętów, by pod wieczór przysłali na wybrzeże wszystkie swoje łodzie. Lecz
jedni mówili, że nadchodzą wojska króla Juby, inni, że Warus idzie z legionami, i już nawet widzieli
kurzawę na drodze, chociaż nic takiego nie zaszło, jeszcze inni bali się, że zaraz nadleci flota
nieprzyjacielska, i taki padł strach, że każdy myślał tylko o własnym ocaleniu. Ci, co byli na okrętach,
naglili do odjazdu, a gdy oni ruszyli, za nimi poszli kapitanowie statków handlowych. Tylko parę
łódek stawiło się na rozkaz. Na wybrzeżu wszczął się okrutny tłok, ludzie bili się o to, kto pierwszy
zejdzie do łodzi, przeciążone łodzie tonęły, inne bały się podpłynąć bliżej.
Tylko nieliczni żołnierze dostali się cało na Sycylię. Byli wśród nich ojcowie rodzin, którym dano
pierwszeństwo, czy to z litości, czy że ich szczególnie szanowano, albo tacy, którym się udało
dopłynąć do okrętów. Reszta wojska poddała się Warusowi, posławszy doń w nocy centurionów jako
pełnomocników. Nazajutrz Juba zobaczył ludzi z tych kohort przed miastem, powiedział, że są jego
zdobyczą, i kazał ich zabić, tylko niewielu wybranych odesłał do swojego królestwa. Warus uskarżał
się, że król naraził na szwank jego honor, ale nie śmiał się sprzeciwiać. Król wjechał na koniu do
miasta, poprzedzany przez kilku senatorów, wśród których był Serwiusz Sulpicjusz i Licyniusz
Damazyp, w krótkich słowach wydał rozkazy dla Utyki i po paru dniach ze wszystkimi wojskami
wrócił do królestwa.
39
KSIĘGA TRZECIA
Na komicjach, które Cezar zwołał jako dyktator, wybrano na konsulów Juliusza Cezara i P.
Serwiliusza, był to bowiem rok, kiedy Cezar mógł zgodnie z prawem zostać konsulem. Po czym kazał
wyznaczyć rozjemców, gdyż w całej Italii upadł kredyt i nikt nie spłacał długów. Rozjemcy mieli
szacować majątek nieruchomy i ruchomy według wartości przedwojennej i oddawać wierzycielom.
W jego przekonaniu był to najlepszy środek, by podtrzymać kredyt dłużników oraz zmniejszyć obawy
przed zawieraniem nowych umów, zwyczajne następstwo wojen i domowych zamieszek. Również na
skutek odwołania się pretorów i trybunów do ludu zniósł kary pewnej liczby skazanych za
przekupstwo przy wyborach na mocy ustawy Pompejuszowej, wydanej w czasach, kiedy Pompejusz
stał w mieście załogą ze swoimi legionami, a sądy, załatwiane w jeden dzień, miały innych sędziów
do przesłuchiwania, a innych od wyroków.
Ułaskawieni należeli do tych, którzy ofiarowali Cezarowi swe usługi z samego początku wojny, i
chociaż z nich nie skorzystał, umiał ocenić ich gotowość. Postanowił więc raczej wyrokiem ludu
przywrócić im prawa niż stwarzać pozór, że zawdzięczają to jego łasce: nie chciał się okazać ani
niewdzięcznikiem wobec tych, którym miał się odwdzięczyć, ani zuchwalcem przywłaszczającym
sobie przywileje ludu. Załatwienie tych spraw, odbycie świąt latyńskich i wszystkich komie j ów
zajęło mu jedenaście dni, po czym złożył dyktaturę i z Rzymu udał się do Brundizjum. Tam nakazał
stawić się dwunastu legionom i całej konnicy. Lecz ledwo znalazł tyle okrętów, że z wielką biedą
zdołał przeprawić 15 000 piechoty i 600 jeźdźców. Tego jednego brakowało mu do rychłego
ukończenia wojny. Zresztą i te siły okazały się mniej liczne, gdyż wielu odpadło po tylu wojnach
galickich, sporo pochłonęła długa droga z Hiszpanii, a ciężka jesień w Apulii i w okolicy Brundizjum
po wybornym klimacie Galii i Hiszpanii podcięła zdrowie całego wojska. Pompejusz miał rok czasu
do przygotowania swych sił. Wolny od działań i bezpieczny od wrogów, zebrał wielką flotę z Azji i z
Wysp Cykladzkich, z Korcyry, Aten, Pontu, Bitymi, Syrii, Cylicji, Fenie j i, Egiptu, a równie wielką
budowano we wszystkich stronach na jego zamówienia. Ogromne pieniądze wymusił na królach,
dynastach, tetrarchach Azji i Syrii oraz na wolnych ludach Achai, wielkie również sumy kazał sobie
wypłacić przez towarzystwa dzierżawców podatków z tych prowincji, nad którymi miał władzę.
Utworzył osiem legionów z obywateli rzymskich, w tym pięć, które przywiózł z Italii, jeden z weteranów z Cylicji, który, jako że z dwóch sformowany, nazywał bliźniaczym, jeden z Krety i Macedonii z
wysłużonych żołnierzy, którzy, zwolnieni przez poprzednich dowódców, osiedli w tych prowincjach,
wreszcie dwa z Azji, zaciągnięte staraniem konsula Lentulusa. Poza tym moc ludzi z Tesalii, Beocji,
Achai, Epiru rozdzielił po legionach dla ich uzupełnienia; dołączył do nich i żołnierzy Antoniusza.
Oczekiwał jeszcze z Syrii dwóch legionów pod dowództwem Scypiona. Łuczników miał 3000 z Krety, Lacedemonu, Pontu, Syrii i z innych krajów, procarzy dwie kohorty po 600 ludzi, jeźdźców siedem
tysięcy. Z tych 600 Galów przywiózł Dejotar - 500 Ariobarzanes z Kapadocji, tyleż posłał pod wodzą
40
swego syna Sadali tracki Kotys, z Macedonii było dwustu, którymi dowodził Rascypolis, znakomitej
dzielności; pięciuset gabinianów z Aleksandrii, samych Galów i Germanów,których tam A. Gabiniusz
pozostawił jako straż przyboczną króla Ptolemeusza; przyprowadził ich wraz z flotą Pompejusz syn;
ośmiuset zebrał z niewolników i pastuchów, częścią własnych, częścią należących do jego bliskich,
trzystu dali Tarkondariusz Kastor i Domnilaus z Galogrecji, z których jeden sam przybył, drugi posłał
syna; dwustu przysłał z Syrii Antioch Komageński, któremu Pompejusz wyznaczył wielkie nagrody:
w tej liczbie było wielu hipotoksotów, czyli konnych łuczników. Do tego trzeba dorzucić Dardanów,
Bessów, byli to częścią najemnicy, częścią szli z rozkazu lub zjednani łaskami, za tym Macedończyków, Tesalów i ludzi z innych szczepów i krajów - wszystko razem stanowiło wyżej podaną liczbę.
Zboża moc ogromną sprowadził z Tesalii, Azji, Egiptu, Krety, Cyreny i innych okolic. Zimować postanowił w Dyrachium, Apolonii i wszystkich morskich miastach, aby bronić Cezarowi przeprawy
morzem, i w tym celu Wzdłuż wszystkich wybrzeży rozstawił flotę. Nad egipskimi okrętami miał dowództwo Pompejusz syn, nad azjatyckimi D. Leliusz i G. Triariusz, nad syryjskimi G. Kasjusz, nad
rodyjskimi G. Marcellus wspólnie z G. Koponiuszem, nad liburnijską i achajską flotą Skryboniusz Libon i M. Oktawiusz. Naczelne jednak dowództwo sił morskich miał M. Bibulus. Cezar zaraz po przybyciu do Brundizjum przemówił do żołnierzy. Powiedział im, że skoro doszli już do kresu trudów i
niebezpieczeństw, nie powinni się troszczyć o czeladź i bagaże, które zostaną w Italii. Wsiądą na okręty wolni od wszelkich ciężarów, by jak najwięcej zmieściło się żołnierzy. Za wszystko niech im starczy nadzieja na zwycięstwo i hojność wodza. Odpowiedział mu powszechny okrzyk, by rozkazywał,
co chce, i że każdy rozkaz wykonają z niezachwianym spokojem. W przeddzień nonów styczniowych
podniósł kotwice, załadowawszy, jak wyżej wspomniano, siedem legionów. Nazajutrz przybył do
ziemi Cerauniów. Wśród skał i innych miejsc niebezpiecznych dobił w końcu do spokojnej przystani,
omijając wszystkie porty, które - jak sądzono - znajdowały się w rękach przeciwników, i pod miejscowością Paleste wysadził żołnierzy, doprowadziwszy co do jednego wszystkie okręty.
W Orikum byli Lukrecjusz Wespillo i Minucjusz Rufus z 18 azjatyckimi okrętami, którymi dowodzili
z rozkazu D. Leliusza, Bibulus zaś ze 110 okrętami w Korcyrze. Lecz ani oni nie byli pewni swych sił,
by odważyć się na wypłynięcie z portu, chociaż Cezar miał dla obrony wszystkie 12 okrętów wojennych, w tym cztery kryte, ani Bibulus dość szybko nie nadciągnął, gdyż jego okręty były nieprzygotowane, a wioślarze rozproszeni. Stało się to dlatego, że Cezar wcześniej ukazał się przy lądzie, zanim
w ogóle dotarła tam wieść o jego przeprawie.
Wysadziwszy żołnierzy, Cezar tej samej nocy odsyła okręty z powrotem do Brundizjum, by przewieźć
pozostałe legiony i konnicę. To zadanie powierzono legatowi Fufiuszowi Kalenowi, z nakazem, by się
starał jak najprędzej przewieźć legiony. Lecz okręty wypłynęły z opóźnieniem i nie wyzyskawszy
nocnej pory, doznały klęski w drodze powrotnej. Bibulus bowiem, dowiedziawszy się w Korcyrze o
przybyciu Cezara, w nadziei, że uda mu się zastąpić drogę bodaj części okrętów z transportem, wpada
na puste. Dostało mu się w ręce około 30 i na nich wywiera gniew za swoją niedbałość, którą głęboko
odczuł. Wszystkie podpala i w ogniu gubi zarówno żeglarzy, jak i właścicieli okrętów, spodziewając
41
się innych odstraszyć okrucieństwem kary. Spełniwszy to dzieło, zajmuje swą flotą wszystkie przystanie i wybrzeża wzdłuż i wszerz od Sasony aż do Kuryckiego Portu i z wielką dokładnością rozstawia
patrole morskie.
Sam w najsroższą zimę czuwa na okrętach, nie gardząc żadną pracą ni służbą, i uważa, by Cezar nie
mógł znikąd dostać posiłków, na które liczy. Po odpłynięciu statków liburnijskich z Ilirii M. Oktawiusz ze swoimi okrętami przybywa do Salon. Tam, podjudziwszy Dalmatów i innych barbarzyńców,
odwraca Issę od sojuszu z Cezarem, nie mogąc zaś poruszyć związku obywateli rzymskich w Salonach ani obietnicami, ani groźbą niebezpieczeństwa, postanawia zdobyć miasto. A jest ono obronne
zarówno dzięki swojemu położeniu, jak i wzgórzu, które je osłania. Obywatele rzymscy niezwłocznie
pobudowali wieże drewniane i w nich się obwarowali, lecz siły mieli niedostateczne do obrony i ponieważ było ich mało, wciąż padali ranni. Chwycili się więc ostatecznych środków: wszystkich dorosłych niewolników wyzwolili, a wszystkim kobietom ucięli włosy na powrozy do machin. Oktawiusz
zaś otoczył miasto pięciokrotnym pierścieniem wałów, przystępując jednocześnie do blokady i szturmów. Tamci, gotowi na wszystko, cierpieli okrutnie z niedostatku zboża. W tej jedynie sprawie posłali
do Cezara z prośbą o pomoc, co do innych trudności radzili sobie sami, jak mogli. Po długim czasie,
kiedy skutkiem przeciągającego się oblężenia nastąpiło rozprzężenie wśród żołnierzy Oktawiusza, Salonijczycy skorzystali z pory południowej, kiedy w obozie wszyscy się rozchodzą, rozstawili po murach chłopców i kobiety, by wszystko wyglądało jak co dzień, i ściągnąwszy świeżo wyzwolonych,
wtargnęli do najbliższego pierścieniaszańców Oktawiusza. Zdobywszy go, tym samym impetem wdarli się w drugi, wreszcie wyparli ich ze wszystkich szańców, wielką liczbę wycięli, reszta wojska wraz
z Oktawiuszem musiała szukać ratunku na okrętach. Taki był koniec oblężenia. I zima już się zbliżała,
a Oktawiusz, poniósłszy takie straty, zwątpił o zdobyciu miasta i wycofał się do Dyrachium, do Pompejusza.
Wspomnieliśmy, że L. Wibuliusz Rufus, prefekt Pompejusza, dwukrotnie dostał się w ręce Cezara i
dwukrotnie został wypuszczony, raz pod Korfinium, drugi raz w Hiszpanii. Wyświadczywszy mu te
dobrodziejstwa, uważał go Cezar za odpowiedniego, by z jego polecenia posłował do Pompejusza, rozumiejąc, że i u Pompej usza zażywa szacunku. Tego posłania treść była następująca: Obaj powinni
skończyć ze swoim uporem i złożyć broń, nie kusząc więcej losu. Dość wielkie spadły na obu ciosy,
by mieli stąd naukę i ostrzeżenie, że trzeba się lękać i następnych. Pompejusz wyparty z Italii, stracił
Sycylię, Sardynię, obie Hiszpanie, a w Italii i Hiszpanii 130 kohort obywateli rzymskich; Cezara dotknęła śmierć Kuriona, klęska wojska afrykańskiego, kapitulacja pod Kuryktą. Niechże więc oszczędzą i siebie, i rzeczpospolitą, skoro już przez swoje niepowodzenia dowiedli, ile znaczy w wojnie los.
To jedyna chwila do układów o pokój, gdy każdy ufa w swoje siły i obaj wydają się sobie równi; gdyby bowiem któremuś z nich los trochę poszczęścił, nie przystałby na warunki pokoju ten, kto by wyglądał na silniejszego, aniby się nie zadowolił równym podziałem ten, kto by wierzył, że wszystko
otrzyma. Co do warunków pokoju, ponieważ nie mogli się przedtem pogodzić, zażądać ich winni od
senatu i ludu. Tymczasem muszą oni i rzeczpospolita uznać za słuszne, jeśli każdy natychmiast na
42
zgromadzeniu przysięgnie, że w ciągu najbliższych trzech dni rozpuści wojsko. Oddawszy broń i posiłki, na których teraz się opierają, z konieczności zadowolą się wyrokiem senatu i ludu.
Wibuliusz, złożywszy to oświadczenie, uznał za nie mniej konieczne powiadomić Pompejusza o nagłym przybyciu Cezara, aby ów mógł zastanowić się nad położeniem, zanim rozważy propozycje pokojowe. Jadąc więc bez przerwy dzień i noc i dla pośpiechu w każdym mieście zmieniając zaprzęgi,
dociera do Pompejusza z wieścią o zbliżaniu się Cezara. Pompejusz był w tym czasie w Kandawii, w
drodze z Macedonii na leże zimowe do Apolonii i Dyrachium. Lecz zafrasowany nowym obrotem rzeczy, szybkimi marszami zaczął dążyć do Apolonii, w obawie, żeby Cezar nie zajął miast nadmorskich.
Cezar zaś, wysadziwszy żołnierzy, tego samego dnia rusza do Orikum. Skoro tam przybył, L. Torkwatus, który z rozkazu Pompejusza był komendantem miasta i trzymał załogę złożoną z Partynów, zamknął bramy i usiłował się bronić. Lecz gdy rozkazał Grekom wyjść na mury i chwycić za broń,
oświadczyli, że przeciw władzy narodu rzymskiego walczyć nie będą, mieszczanie zaś dobrowolnie
nawet chcieli wpuścić Cezara. Torkwatus, zwątpiwszy o jakiejkolwiek odsieczy, otworzył bramy i
wraz z miastem poddał się Cezarowi, który nie wyrządził mu żadnej krzywdy.
Po zajęciu Orikum Cezar niezwłocznie rusza ku Apolonii. Na słuchy o jego zbliżaniu się L. Staberiusz, który miał tam komendę, zaczyna sprowadzać wodę na zamek, obwarowywać go i żądać zakładników od Apoloni jeżyków. Ci jednak odmawiają, zapowiadając, że nie zamkną bram przed konsulem ani nie sprzeciwią się temu, co postanowiła cała Italia i naród rzymski. Wobec takich nastrojów
Staberiusz ucieka potajemnie, Apoloni j czy cy zaś wyprawiają do Cezara posłów i oddają miasto. Za
nimi idą Bylidyjczycy, Amantyni, inne sąsiednie państewka, wreszcie z całego Epiru przychodzą poselstwa z poddaniem się jego rozkazom.
Pompejusz na wieść o tym, co zaszło w Orikum i Apolonii, lękając się o Dyrachium, zdąża tam dziennymi i nocnymi marszami. Skoro się rozniosło, że Cezar nadchodzi, a Pompejusz pędził co tchu, dzień
z nocą łącząc i ani chwili nie ustając w drodze, taka trwoga padła na wojsko, że wszyscy niemal ludzie
z Epiru i sąsiednich okolic opuścilisztandary, wielu broń porzuciło, jakby to nie był marsz, ale odwrót.
Gdy nie opodal Dyrachium Pompejusz zatrzymał się i kazał odmierzyć miejsce na obóz, wojsko jeszcze nie ochłonęło z przestrachu. Wtedy to pierwszy wystąpił Labienus i przysiągł, że go nie opuści i
przyjmie wszystko, co Pompejuszowi los wyznaczy. To samo zaprzysięgają inni legaci, za nimi trybunowie i setnicy i taką też przysięgę składa całe wojsko. Cezar, któremu Pompejusz odciął drogę do
Dyrachium, wstrzymuje pochód i zakłada obóz nad rzeką Apsus w kraju Apoloni jeżyków, aby pod
osłoną fortyfikacji i posterunków oba tak dlań zasłużone miasta były bezpieczne. Tu postanawia oczekiwać reszty legionów z Italii i przezimować pod namiotami. To samo czyni Pompejusz i, założywszy
obóz po drugiej stronie rzeki Apsus, wprowadza doń wszystkie swoje wojska wraz z posiłkowymi. W
Brundizjum Kalenus stosownie do rozkazów Cezara zbiera ile tylko może okrętów, załadowuje legiony i jeźdźców, podnosi kotwice. Ledwo jednak wypłynął z portu, otrzymuje pismo od Cezara z wiadomością, że porty i wybrzeża są zajęte przez flotę nieprzyjacielską. Wraca więc do portu, odwoławszy z drogi wszystkie okręty. Jeden tylko nie usłuchał rozkazu Kalena, ale był to okręt prywatny i bez
43
załogi wojskowej: dotarł do Orikum, gdzie go Bibulus schwytał, wszystkich ludzi, zarówno niewolników, jak i wolnych, nie wyłączając chłopców nieletnich, skazał na śmierć i wymordował co do jednego. Tak od krótkiej chwili i szczególnego przypadku zawisło zbawienie całego wojska.
Bibulus, jak wyżej wspomniano, stał z flotą pod Orikum i tak jak Cezara oddzielał od morza i portów,
tak sam był odcięty od lądu, gdyż dzięki rozstawionym załogom Cezar miał w swych rękach całe wybrzeże. Bibulus nie mógł zaopatrywać się w drzewo ani w wodę ani okrętów uwiązać u brzegu. Jego
flota znalazła się w trudnym położeniu, cierpiąc dotkliwy niedostatek niezbędnych rzeczy, tak dalece,
że zarówno drzewo i wodę, jak i inne zapasy musiano sprowadzać ciężarowymi okrętami z Korcyry, a
raz zdarzyło się nawet, że wskutek bardziej burzliwej pogody nie było innego napoju prócz rosy zebranej ze skór, którymi okrywano okręty. Znosili jednak te przeciwności wytrwale i spokojnie, nie
przychodziło im na myśl, by zaniechać blokady wybrzeży i portów. Wśród takich kłopotów Libon połączył się z Bibulusem. Natychmiast obaj z okrętów nawiązują rozmowę z legatami Manliuszem Acyliuszem i Statiuszem Murkiem, z których jeden miał komendę wałów miejskich, drugi dowodził załogami okolicy. Oświadczają, że chcieliby pomówić z Cezarem o najważniejszych sprawach, jeśli udzieli im posłuchania. Dodają kilka słów, jakby na dowód, że chodzi im o układy. Domagają się tymczasem rozejmu, co też uzyskują. To bowiem,co przynosili, wydawało się rzeczą poważną i wiedziano,
jak bardzo Cezar tego pragnie, a można było również sądzić, że coś wynikło z misji Wibuliusza. Cezar
ruszył właśnie z jednym legionem na objęcie dalszych okolic i usprawnienie dowozu zboża, którego
był wielki brak. Znajdował się w Butrotum, mieście leżącym naprzeciw Korcyry gdy doszły go listy
Acyliusza i Murka z prośbami Libona i Bibulusa. Natychmiast porzuca swój legion i wraca do Orikum. Po przybyciu wzywa tamtych na rozmowę. Zjawia się Libon i nawet nie usprawiedliwia Bibulusa, ponieważ był on znany z popędliwości, a miał z Cezarem osobiste zatargi z czasów pretury i edylatu, Libon więc odsunął go od rozmowy, aby rzecz najwyższej nadziei i największego pożytku przez
jego nieobliczalność nie poszła na marne. Libon oświadczył, że zawsze było ich najgorętszym pragnieniem, by spór zażegnano i złożono oręż, lecz nie mieli do tego pełnomocnictwa, gdyż zgodnie z
uchwałą rady najwyższej władzę, tak w wojnie, jak i we wszystkich sprawach, oddano Pompejuszowi.
Lecz skoro poznają warunki Cezara, prześlą je Pompejuszowi z dodaniem własnych uwag, on zaś
resztę załatwi. Tymczasem trwać będzie zawieszenie broni, póki odpowiedź nie nadejdzie, i obie strony powstrzymają się od wyrządzania sobie jakichkolwiek szkód. Dorzuca jeszcze parę słów o istocie
sporu, o swoich siłach i posiłkach.
Na to ostatnie Cezar ani wtedy nie uznał za stosowne odpowiadać, ani teraz nie widzimy dostatecznej
przyczyny, aby słowa Libona upamiętniać. Żądał natomiast Cezar, by mógł wysłać do Pompejusza posłów nie narażając ich na niebezpieczeństwo, co albo sami mu poręczą, albo ich osobiście doprowadzą
do Pompę j usza. Co się tyczy zawieszenia broni, położenie wojenne tak wygląda, że ich flota więzi
jego okręty i posiłki, on zaś oddziela ich od wody i ziemi: jeśli chcą, by im pofolgował, niechaj sami
zniosą patrole morskie; jeśli je zatrzymają i on pozostanie na swoich pozycjach. Niemniej jednak
można prowadzić układy, choćby nawet obie strony nie zeszły ze swoich stanowisk, i nie powinno to
44
być żadną przeszkodą. Libon nie chciał ani przyjąć posłów Cezara, ani poręczyć ich bezpieczeństwa,
lecz całą sprawę odsyłał do Pompęjusza. Na jedno tylko nalegał, mianowicie jak najgwałtowniej dopominał się o za wieszenie broni.
Skoro Cezar przejrzał, że cała przemowa Libona zmierzała do usunięcia bieżącego niebezpieczeństwa
i niedostatku, a nie przynosiła żadnej nadziei lub próby pokoju, wrócił do rozważania dalszych planów
wojny. Bibulus, od wielu dni odepchnięty od lądu, z zimna i trudów poważnie się rozchorował, a że
ani leczyć się nie mógł, ani nie chciał porzucić przyjętych na siebie obowiązków, nie zdołał przetrzymać choroby. Z jego śmiercią nikomu nie dostało się naczelne dowództwo, lecz każdy oddzielnie rządził swoją flotą. Wibuliusz, gdy ustał popłoch wywołany nagłym zjawieniem się Cezara, przy pierwszej sposobności zajął się powierzoną sobie misją, wziąwszy do pomocy Libona, L. Lukcejusza i Teofana, z którymi Pompejusz zwykł się był porozumiewać w najważniejszych sprawach. Po pierwszych
jednak słowach Pompejusz mu przerwał i nie dał więcej mówić. "Cóż mi - rzekł - po życiu albo obywatelstwie, jeśli będzie się zdawało, że posiadam je z łaski Cezara? A takiego mniemania uchylić nie
sposób, gdy do Italii, skąd wyszedłem jako wódz, powrócę - jak ułaskawiony wygnaniec." Dowiedział
się o tym Cezar po skończonej wojnie od osób, które były obecne przy rozmowie. Wówczas jednak
starał się coraz innymi środkami działać na rzecz pokoju.
Obozy Pompejusza i Cezara rozdzielała tylko rzeka Apsus i żołnierze prowadzili między sobą częste
rozmowy, podczas których na zasadzie wzajemnej ugody nie padł ani jeden pocisk. Cezar posyła legata P. Watyiiiusza nad sam brzeg rzeki, aby jak najbardziej agitował za pokojem. Ten raz po raz wielkim głosem wołał: czy nie godzi się obywatelom do obywateli wysyłać delegacji, co nawet dozwolono
zbiegom z przełęczy pirenejskich i rozbójnikom, zwłaszcza że idzie o to, by obywatele przestali się bić
z obywatelami? Mówił wiele i tonem błagalnym, jak należało, skoro miał na względzie swoje i
wszystkich zbawienie, a oba wojska słuchały w milczeniu. Odpowiedziano wreszcie z przeciwnej
strony, że Aulus Warron jest gotów nazajutrz przyjść na rozmowę, by rozpatrzyć, w jaki sposób zapewnić posłom bezpieczeństwo i swobodę układów. Ustalono porę tego spotkania. Nazajutrz z obu
stron zgromadziły się wielkie tłumy i wielkie było oczekiwanie, widziało się, jak wszyscy z napięciem
myślą o pokoju. Po czym z tłumu wychodzi Labienus i łagodnym tonem mówi o pokoju, potem zaczyna się kłócić z Watyniuszem. Nagle ich rozmowę przerywają zewsząd rzucane pociski, których
Waty niusz uniknął, zasłonięty tarczami żołnierzy. Było jednak kilku rannych, wśród nich Korneliusz
Balbus, L. Plocjusz, M. Tyburcjusz, jeszcze paru centurionów i żołnierzy. Wtedy Labienus: "Przestańcie nareszcie mówić o zgodzie, albowiem nie ma dla nas pokoju, póki nie przyniosą nam głowy Cezara!"
W tym samym czasie pretor M. Celiusz Rufus, gdy wszczęto sprawę dłużników, zaraz w pierwszych
dniach urzędowania umieścił swój trybunał obok krzesła G. Treboniusza, pretora miejskiego, i jeśli
kto chciał się odwołać od oszacowania i spłat naznaczonych przez arbitra stosownie do ostatnich zarządzeń Cezara, obiecywał mu pomoc i poparcie. Lecz dzięki sprawiedliwości samego dekretu i ludzkiemupostępowaniu Treboniusza, który uważał, że w tych sprawach sądy muszą być łagodne i umiar-
45
kowane, niepodobna było znaleźć takich, którzy by dali początek odwołaniom. Być może bowiem jest
małodusznością powoływać się na ubóstwo, skarżyć się na własną niedolę czy nieszczęśliwe czasy i
przedstawiać trudności licytacji, któż jednak jest tak zuchwały i czelny, by posiadając nienaruszony
majątek, nie płacił swych długów? Nikt więc się nie zgłaszał. A Celiusz, dalej idąc obraną drogą, okazał się twardszym nawet od tych, w których interesie działał, i aby się nie wydawało, że na próżno
wszedł w haniebną robotę, ogłosił ustawę zezwalającą na spłatę długów w ciągu sześciu lat bez procentów.
Wobec sprzeciwu konsula Serwiliusza i innych wysokich urzędników, widząc zresztą, że efekt jest
nadspodziewanie mały, szukał Celiusz innych sposobów zjednania sobie ludzi. Zniósł poprzednią
ustawę i ogłosił dwie nowe: jedną - darowywał lokatorom czynsze za mieszkanie, drugą - umarzał
dawne długi. Podburzył tłum do napaści na G. Treboniusza i zepchnął go z trybunału; było wielu rannych. Konsul Serwiliusz zdał o tych rzeczach sprawę senatowi, który uchwalił usunąć Celiusza z
urzędu. Na podstawie tego dekretu konsul zabronił mu wstępu do senatu, a kiedy ów usiłował przemawiać na zgromadzeniu, sprowadził go z mównicy. Rozjątrzony bolesną zniewagą, Celiusz udał, że
wybiera się do Cezara, potajemnie zaś posłał gońców do Milona, który był skazany za zabójstwo Klodiusza, i wezwał go do Italii.
Milon rozporządzał resztkami drużyny gladiatorskiej, które mu zostały po wspaniałych igrzyskach.
Celiusz zmówiwszy się z nim, wysłał go naprzód w okolice Turiów, aby tam tworzył bandy z pastuchów. Sam przybył do Kasylinum w chwili, gdy w Kapui przyłapano właśnie jego sztandary i broń
wraz ze służbą przysłaną z Neapolu dla przygotowania zdradzieckiego napadu na miasto. Kiedy odkryto jego zamiary, wzbroniono mu wstępu do Kapui, a związek obywateli rzymskich chwycił za broń
i uznał go za wroga. Widząc niebezpieczeństwo porzucił swoje plany i zawrócił z tej drogi. Tymczasem Milon rozsyłał pisma po okolicznych municypiach, głosił, że działa na rozkaz i w imieniu Pompejusza, którego polecenia miał mu przywieźć Wibuliusz, i agitował wśród ludzi najbardziej zadłużonych. Nie mogąc jednak nic wskórać, rozpuścił kilka ergastulów i wziął się do zdobywania Kosy w
ziemi turyjskiej. Tam, gdy legion przysłany z pretorem Kw. Pediuszem zginął od kamienia, rzuconego
z murów. Celiusz wybierając się - jak rozpowiadał - do Cezara, przybył do Turiów. Zaczął kusić najwybitniejsze osobistości municypalne, obiecywał pieniądze jeźdźcom Cezara, Galom i Hiszpanom,
którzy tam stali załogą. Na koniec go zabito. Zanosiło się z początku na wielkie rzeczy, które urzędników odwracały od obowiązków, zaprzątały umysły ludzkie, trzymały Italię w napięciu, a wszystko
raptem znalazło rychłe i łatwe rozwiązanie. Libon, który dowodził flotą w liczbie 50 okrętów, wypłynął z Orikum, dotarł do Brundizjum i zajął wyspę położoną naprzeciw portu, sądząc, że lepiej obsadzić jedyne dla nas wyjście niż patrolować wszystkie wybrzeża i przystanie. Zjawiwszy się tak nagle,
zaskoczył niektóre transportowce i spalił, a jeden, z ładunkiem zboża, zabrał. Wielkiego strachu napędził naszym i nocą wysadziwszy na ląd łuczników i piechotę, zniósł posterunek kawalerii. Widząc, jak
wielką korzyść daje mu zajęta pozycja, w liście do Pompejusza pisał, by jeśli chce, odwołał i dał do
naprawy resztę okrętów, bo on sam ze swoją flotą odetnie Cezarowi wszelkie posiłki.
46
Był w tym czasie Antoniusz w Brundizjum. Ufając dzielności swych żołnierzy, zebrał około 60 łodzi
ze swych okrętów, zaopatrzył je po bokach w plecionki i przedpierśnie, wsadził do nich wybranych
żołnierzy i rozmieścił je oddzielnie w różnych punktach wybrzeża, a dwa trójrzędowce, które zamówił
w Brundizjum, kazał wprowadzić na redę, rzekomo dla przeszkolenia wioślarzy. Kiedy Libon zobaczył, jak śmiało podpływają, wysłał ku nim pięć czterorzędowców, w nadziei, że je przychwyci. Gdy
się one zbliżyły do naszych okrętów, nasi weterani zemknęli do portu, a tamci, porwani zapałem, zaczęli, ich ścigać niebacznie. Wnet ze wszystkich stron łodzie Antoniusza na dany znak uderzyły na
wrogów i pierwszym impetem zagarnęły jeden z czterorzędowców razem z majtkami i załogą wojskową, resztę zmusiły do sromotnej ucieczki. Porażkę powiększyło jeszcze i to, że jeźdźcy, których
Antoniusz rozstawił na wybrzeżu morskim, odcinali im dostęp do wody. Zmuszony koniecznością i
upokorzony, Libon odstąpił od Brundizjum i zaniechał oblężenia.
Wiele już miesięcy minęło i zima miała się ku końcowi, a z Brundizjum nie nadchodziły do Cezara
okręty z legionami. Cezar uważał, że przepuszczono niejedną sposobność, bo przecież często zdarzały
się wiatry, którym trzeba się było powierzyć. Im dłużej się to przeciągało, tym pilniejsi byli w czuwaniu dowódcy iloty nieprzyjacielskiej, coraz większą mieli pewność, że nie dopuszczą nas do przeprawy. Pompejusz strofował ich w częstych listach, że od razu nie zatrzymali Cezara, niech mu więc bodaj przeszkodzą w połączeniu się z resztą wojska. Z dnia na dzień, z nastaniem łagodnych wiatrów,
mogły się pogorszyć warunki. Z tych względów napisał Cezar do swoich w Brundizjum bardzo ostro,
by z pierwszym pomyślnym wiatrem nie zmarnowali sposobności i skierowali się ku brzegom Apoloniatów albo Labeatów, gdzie mogą wypchnąć okręty na ląd. Tam bowiem najrzadziej zaglądała patrolująca flota, która nie ośmielała się zapuszczać zbyt daleko od portów.
Dowództwo floty w Brundizjum, pod kierunkiem M. Antoniusza i Fufiusza Kalena, zdobywa się
wreszcie na odwagę i przy zachęcie samych żołnierzy, którzy dla Cezara gotowi byli nie cofnąć się
przed żadnym niebezpieczeństwem, spuszcza okręty. Wiatr południowy już na drugi dzień doprowadza je na wody Apolonii. Skoro ich dostrzeżono z lądu, Koponiusz, który w Dyrachium dowodził flotą
rodyjską, wyprowadza z portu swoje okręty. Wiatr ustał i Koponiusz już zbliżał się do naszej floty,
gdy nagle ten sam wiatr południowy wzmógł się, dając naszym osłonę. To jednak nie odstręczyło Koponiusza, spodziewał się pracą i wytrwałością żeglarzy przemóc siłę wichury i kiedy nasi, gnani mocnym wiatrem, mijali Dyrachium, on bynajmniej nie zaprzestał pościgu. Szczęście nam dotąd służyło,
lecz obawiać się należało ataku floty, gdyby wiatr ustał. Znalazłszy się więc w przystani, która nazywa
się Nimfeum, o 3000 kroków za Lissem, wprowadzili tam nasi okręty. Owa przystań jest zasłonięta od
wiatru południowo-zachodniego, ale od południowego nie jest bezpieczna, oni jednak uważali, że
mniejsze zło grozi im od burzy niż od floty. Ledwo tam weszli, niewiarygodnym szczęściem, wiatr,
który dwa dni dął od południa, odwrócił się ku zachodowi.
Tu warto było widzieć nagłą przemianę losu. Ci, którzy dopiero co lękali się o siebie, znaleźli schronienie w najbezpieczniejszej przystani, a ci, którzy naszym okrętom zagrażali, przeżywali własną godzinę trwogi. Tak więc w zmienionych warunkach ta sama burza i naszych osłoniła, i poraziła okręty
47
rodyjskie, które co do jednego, jak ich było szesnaście o krytych pokładach, roztrzaskały się i zatonęły, a z wielkiej liczby majtków i żołnierzy część, rzucona o skały, poniosła śmierć, część nasi wyłowili: Cezar wszystkich bez szwanku puścił do domu. Dwa nasze okręty, które przez opóźnienie w drodze
noc zaskoczyła, nie wiedząc, gdzie się inne zatrzymały, stanęły na kotwicy naprzeciw Lissu.
Zamierzał je zdobyć Otacyliusz Krassus, komendant Lissu. Wysłał przeciw nim łodzie i małe statki, a
jednocześnie układał się o kapitulację, zapewniając całkowite bezpieczeństwo, jeśli się poddadzą. Na
jednym było 220 ludzi z nowo zaciągniętego legionu, a na drugim niespełna dwustu weteranów. Tu
można było poznać, jaką bronią jest dla człowieka hart ducha. Nowozaciężni, przerażeni mnogością
okrętów, wyczerpani burzą i chorobą morską, poddali się Otacyliuszowi, mając zaprzysiężone, że ich
nic złego od wrogów nie spotka. Gdy ich doń sprowadzono, wszyscy wbrew świętościprzysięgi w jego
oczach zostali najokrutniej pomordowani. Starego natomiast legionu żołnierze, równie udręczeni burzą i wodą zbierającą się na dnie okrętu, nie sądzili, by wolno im było uchybić w czymkolwiek dawnemu męstwu. Prowadząc układy i udając skłonność do kapitulacji, zwlekali aż do nocy, po czym
zmusili sternika, by natychmiast przybił do lądu. Znalazłszy miejsce dogodne, spędzili tam resztę nocy, a skoro świt Otacyliusz wysłał na nich jeźdźców, strzegących tej części wybrzeża: było ich około
400 dobrze uzbrojonych, ponieważ należeli do załogi miejskiej. Weterani, obroniwszy się i zabiwszy
ich niemało, sami bez szwanku dotarli do naszych.
Gdy się to stało, związek obywateli rzymskich, który zawiadował Lissem, gdyż Cezar dawniej wyznaczył mu to miasto i zatroszczył się o jego obronność, przyjmuje Antoniusza i udziela mu wszelkiej
pomocy. Otacyliusz, bojąc się o siebie, ucieka z miasta i przybywa do Pompejusza. Antoniusz zaś po
wylądowaniu wszystkich wojsk, które składały się z trzech starych legionów, jednego nowozaciężnego i 800 jeźdźców, znaczną część okrętów odsyła do Italii dla przewiezienia reszty piechoty i konnicy,
pontony zaś, rodzaj statków galickich, pozostawia w Lissie, aby Cezar miał czym zarządzić pościg, jeśli Pompejusz, jak wieść niosła, przerzuci wojsko do Italii, sądząc, że jest ona bezbronna. Wysyła
również gońców do Cezara z meldunkiem, w jakiej okolicy wylądował i ile przewiózł żołnierzy.
Cezar i Pompejusz dowiadują się o tym prawie jednocześnie. Widzieli bowiem okręty przepływające
mimo Apolonii i Dyrachium i sami zaczęli lądem maszerować w ich kierunku, lecz w pierwszych
dniach nie wiedzieli, dokąd zaniosło okręty, Poznawszy stan rzeczy, obaj układają dwa różne plany:
Cezar - aby jak najprędzej połączyć się z Antoniuszem, Pompejusz - aby im zastąpić drogę i, jeśli to
możliwe, wpaść na nieopatrznych z zasadzki. Tego samego dnia jeden i drugi wyprowadza wojsko z
obozu nad Apsus; Pompejusz po kryjomu i nocą, Cezar jawnie i za dnia. Lecz Cezar, idąc w górę rzeki, musiał nałożyć drogi, aby przejść w bród, Pompejusz zaś, mając drogę wolną i nie potrzebując
przeprawiać się przez rzekę, szybkimi marszami zmierzał ku Antoniuszowi, a na wiadomość, że ów
się zbliża, wybrał, miejsce stosowne i rozłożył się z wojskiem. Trzymając je w obozie, zabronił palić
ogniska, aby ukryć swoją obecność. O tym natychmiast Antoniusz dowiaduje się od Greków. Wysyła
gońców do Cezara i przez jeden dzień nie rusza się z obozu. Nazajutrz nadciąga Cezar. Wtedy Pompe-
48
jusz wycofuje się, by nie zostać osaczonym przez dwa wojska, i ze wszystkimi siłami zdąża ku Asparagium dyrachijskiemu, gdzie w dogodnym miejscu zakłada obóz.
W tym czasie Scypion po kilku porażkach koło gór Amanus obwołał się imperatorem. Po czym na
państewka tamtejsze i tyranów nałożył kontrybucje, na dzierżawcach podatków w swojej prowincji
wymógł zaległości z dwóch lat i należność za rok przyszły jako pożyczkę, a całej prowincji nakazał
dostarczyć jeźdźców. Wymusiwszy to wszystko, zostawił za sobą wrogie sąsiedztwo Fartów, którzy
niedawno temu zabili imperatora M. Krassusa, a M. Bibulusa trzymali w oblężeniu, i wyprowadził z
Syrii legiony wraz z konnicą. Wtrąciło to prowincję w najgłębszą troskę i trwogę przed wojną z Fartami, a wśród żołnierzy dawały się słyszeć głosy, że pójdą, jeśli ich poprowadzi na wroga, ale przeciw
obywatelowi rzymskiemu i konsulowi nie podniosą broni. Odprowadził więc legiony na leże zimowe
do Pergamonu i do najbogatszych miast, obsypał je darami i aby jeszcze bardziej żołnierzy przywiązać, pozwolił im łupić te kraje. Tymczasem po całej prowincji w najsroższy sposób ściągano daniny.
Również zależnie od stanu wymyślano środki dla zaspokojenia własnej chciwości. Tak na niewolników, jak i na wolnych nakładano pogłówne, ustanawiano podatki od kolumn i drzwi, żądano zboża,
żołnierzy, broni, wioślarzy, machin, podwód - słowem, jeśli tylko nastręczyła się stosowna nazwa,
używano jej dla wymuszenia pieniędzy. Nie tylko miastom, ale i wsiom, i grodkom poszczególnymdawano prefektów z władzą nieograniczoną. A kto z nich najsrożej i najokrutniej postępował, ten
uchodził za wzór męża i obywatela. Pełna była liktorów i władz najwyższych prowincja, roiło się od
prefektów i poborców, którzy oprócz nałożonych danin ubiegali się o własny zysk jeszcze, podawali
się bowiem za wygnanych z domu i z ojczyzny, za pozbawionych wszystkiego, aby pod godziwym
pozorem ukryć naj haniebnie j sze postępki. Na domiar zła, jak zwykle podczas wojny, przy tych
wszystkich kontrybucjach srożyła się lichwa. Doszło do tego, że przyznanie dłużnikowi jednego dnia
zwłoki nazywano darowizną. Tak więc zadłużenie prowincji w tym dwuleciu wzrosło wielokrotnie.
Wcale nie mniej obciążano obywateli rzymskich w prowincji Scypiona, z tą tylko różnicą, że nakładano daninę na poszczególne związki i gminy, mówiąc, że są to pożyczki nakazane uchwałą senatu. Podobnie jak w Syrii, dzierżawcom podatków kazano płacić należność za przyszły rok jako zaliczkę.
Poza tym Scypion chciał zabrać ze świątyni Diany w Efezie skarby złożone tam od niepamiętnych
czasów. W oznaczonym dniu wkroczył do świątyni w obecności kilku osób ze stanu senatorskiego,
które zaprosił; nagle doręczają mu pismo od Pompejusza z wiadomością, że Cezar z legionami przepłynął morze: niech więc spiesznie przyprowadzi wojsko do Pompejuśza, a wszystko inne zostawi. Po
przeczytaniu listu odprawia tych, których zwołał, przygotowuje się do wyprawy na Macedonię i w
kilka dni później wyrusza. Dzięki temu ocalał skarb efeski.
Połączywszy się z wojskiem Antoniusza, Cezar wycofał z Orikum legion pozostawiony dla ochrony
wybrzeża, uważał bowiem, że należy teraz pozyskać sobie prowincję i wejść w głąb kraju. Przyszli
doń posłowie z Tesalii i Etolii z oświadczeniem, że gminy ich szczepów będą mu posłuszne, jeśli osadzi w nich załogi. Wysłał więc L. Kasjusza Longina z legionem nowozaciężnych (legion XXVII) i 200
49
jeźdźcami do Tesalii, a G. Kalwisjusza Sabina z pięciu kohortami i garstką jeźdźców do Etolii: ponieważ te kraje były blisko, zalecił im szczególnie starać się o dowóz żywności dla wojska.
Gn.Domicjuszowi Kalwinowi rozkazał ruszyć do Macedonii z dwoma legionami, jedenastym i dwunastym, dodając mu 500 jeźdźców. Z tej części prowincji macedońskiej, która nazywała się "wolna",
przybył w poselstwie Menedemus, książę tego kraju, i oświadczył, że cały lud żywi wyborne chęci
względem Cezara.
Kalwisjusza, ledwo się zjawił, wszyscy Etolowie powitali z największą życzliwością i gdy załogi
przeciwników opuściły Kalydon i Naupaktos, on zajął całą Etolię. Kasjusz ze swoim legionem przybył
do Tesalii. Tutaj, ponieważ istniały dwa stronnictwa, nastroje społeczeństwa były podzielone: Hegesaretos, człowiek nie od wczoraj potężny, sprzyjał Pompejuszowi, Petraios zaś, młodzieniec wysokiego
rodu, własnymi i swoich ludzi środkami gorliwie popierał Cezara.
W tym samym czasie Domicjusz przybył do Macedonii i gdy zaczęły się doń schodzić liczne poselstwa, padła nowina o zbliżaniu się Scypiona na czele legionów. Szedł przed nim rozgłos ogromny, jak
się to często dzieje, że w tym, co nowe, sława góruje nad rzeczywistością. Nie zatrzymując się w Macedonii, Scypion na gwałt zmierza przeciw Domicjuszowi, a gdy już był od niego o 20 000 kroków,
zawraca nagle ku Tesalii, na Kasjusza. Wykonał to tak prędko, że wiadomość o jego marszu i przybyciu nadeszła jednocześnie. Dla większej swobody ruchów pozostawił nad Aliakmonem, rzeką dzielącą
Macedonię od Tesalii, M. Fawoniusza z ośmiu kohortami, każąc mu pilnować taborów i obwarować
grodek. W tym samym czasie nadleciała ku obozowi Kasjusza konnica króla Koty są, która zwykła
znajdować się na granicach Tesalii. Kasjusz, który słyszał o zbliżaniu się Scypiona, zobaczywszy
jeźdźców, sądził, że to jego ludzie. Zdjęty strachem, uszedł w góry otaczające Tesalię i stąd zaczął iść
w kierunku Ambracji. Scypion ruszył za nim w pościg, lecz otrzymał list od Fawoniusza: że Domicjusz następuje z legionami, a on bez pomocy Scypiona nie zdoła się utrzymać.
Na skutek tego listu Scypion zmienia plan i kierunek marszu: przestaje ścigać Kasjusza i śpieszy z odsieczą Fawoniuszowi. Idąc dzień i noc bez przerwy, zdąża w samą porę, tak że jednocześnie dał się
widzieć kurz zapowiadający wojsko Domicjusza i pojawiły się pierwsze straże Scypiona. Tak Kasjuszowi przyniosła ocalenie zapobiegliwość Domicjusza, Fawoniuszowi szybkość Scypiona.
Scypion, dwa dni zabawiwszy w obozie nad rzeką Aliakmon, płynącą między nim a obozem Domicjusza, trzeciego dnia o świcie wojsko w bród przeprawia, okopuje się i nazajutrz rano sprawia swe szyki
przed obozem. Domicjusz i teraz nie zawahał się przystąpić do bitwy, ponieważ zaś między ich obozami było wolne pole na jakieś sześć tysięcy kroków, podprowadził wojsko pod sam obóz Scypiona.
Lecz tamten uparł się nie wychodzić zza szańców i chociaż Domicjusz z trudem powstrzymywał żołnierzy, nie doszło do bitwy, tym bardziej że strumień o stromych brzegach, płynący blisko obozu Scypiona, utrudniał naszym dostęp. Słysząc o ich zapale i ochocie do walki, Scypion obawiał się, że nazajutrz albo wbrew woli będzie zmuszony bić się, albo ku wielkiej hańbie nie ruszy się z obozu, on, który swoim zjawieniem się rozniecił tyle oczekiwania. Jak zuchwale wkroczył, tak sromotnie się wyco-
50
fał. Nocą, nie dając nawet sygnału do zbierania bagaży, przeprawił się za rzekę i wrócił tam, skąd
przyszedł.
Rozłożył się obozem niedaleko rzeki, w miejscu z natury obronnym. W parę dni później posłał w nocy
swych jeźdźców na zasadzkę w okolicę, dokąd nasi ludzie prawie co dzień wybierali się po furaż, i
gdy jak zwykle zjawił się Kw. Warus, dowódca konnicy Domicjusza, tamci nagle wyskoczyli z zasadzki. Nasi jednak mężnie wytrzymali napaść, każdy prędko zajął swe miejsce w szeregu i sami z kolei rzucili się na wrogów. Zabili ich około osiemdziesięciu, reszta uciekła w popłochu. Nasi wrócili do
obozu, straciwszy dwóch towarzyszy. Po tych wypadkach Domicjusz w nadziei, że zdoła Scypiona
wywabić do bitwy, udał, że z braku żywności musi stąd odejść, i zwyczajem żołnierskim dał sygnał do
zwijania obozu, po czym odstąpiwszy trzy tysiące kroków, całą piechotę i konnicę ustawił w miejscu
dogodnym i ukrytym. Scypion, gotów do pościgu, znaczną część jeźdźców wysłał przodem dla wyśledzenia drogi Domicjusza i na zwiady. Już pierwsze oddziały weszły w zasadzkę, gdy rżenie koni obudziło w nich podejrzliwość, tak że cofnęły się ku swoim. Postępujący za nimi widzieli ich odwrót i zatrzymali się w miejscu. Nasi, skoro ich zasadzkę odkryto, nie czekali bezczynnie na resztę sił nieprzyjacielskich i osaczyli dwa oddziały. Tylko bardzo niewielu zdołało się wymknąć. Wśród nich M.
Opimiusz, dowódca jazdy.
Z tych, co pozostali, część zabito, część jako jeńców zaprowadzono do Domicjusza. Cezar wycofawszy załogi z wybrzeża, jak wyżej powiedziano, zostawił trzy kohorty dla ochrony miasta Orikum i
powierzył im dozór nad okrętami wojennymi, które ściągnął z Italii. Oba te zadania poruczył legatowi
Manliuszowi Acyliuszowi. Ten odprowadził nasze okręty na wewnętrzną redę za miastem i przymocował u nadbrzeża, a u wejścia do portu położył zatopiony transportowiec, połączył go z drugim, zbudował na nim wieżę - i obsadził ją żołnierzami, by się zabezpieczyć od wszelkich niespodzianek. Gn.
Pompejusz syn, który dowodził flotą egipską, powiadomiony o tym, przybył pod Orikum. Przy pomocy lin i holownika wyciągnął zatopiony okręt, a drugi, z którego Acyliusz zrobił fort, otoczył wielu
okrętami. Pobudował na nich wieże, pod miarę, tak żeby mógł uderzać z góry, zastępując wyczerpanych żołnierzy świeżymi, jednocześnie zaś od lądu za pomocą drabin; a od morza flotą przypuścił
szturm do murów miasta, by wypłoszyć nasz oddział.
Jakoż nasi, złamani trudem i ćmą pocisków, schronili się na łodzie i uciekli. Pompejusz zdobył ów
obronny okręt i w tym samym czasie zajął naturalną groblę, która z miasta czyni półwysep, i na walcach przetoczył cztery dwurzędowce do wewnętrznej redy. Tak z dwóch stron dostał się do okrętów
wojennych, które stały puste nacumach; cztery z nich zabrał, resztę spalił. Dokonawszy tego, odwołał
z floty azjatyckiej D. Leliusza, który odtąd pozbawiał miasto wszelkiego dowozu z Bylidy i Amancji.
Sam ruszył do Lissu, gdzie dopadł pozostawionych przez Antoniusza w porcie trzydziestu transportowców, które wszystkie spalił. Starał się również zdobyć Lissus, lecz obywatele rzymscy z tamtejszego związku i żołnierze z załogą, którą przysłał Cezar, bronili się dzielnie, tak że po trzech dniach z
niewielkimi stratami odstąpił od oblężenia.
51
Cezar na wiadomość, że Pompejusz stoi pod Asparagium, szył tam z całym wojskiem, zdobył po drodze miasto Partynów, gdzie Pompejusz osadził załogę, i trzeciego dnia rozbił obóz tuż koło Pompejusza. Nazajutrz wyprowadził i uszykował wszystkie swe wojska, dając Pompejuszowi pole do rozstrzygającej bitwy. Skoro jednak spostrzegł, że ów nie rusza się z miejsca, odprowadził wojska do obozu i
postanowił chwycić się innego sposobu. Następnego dnia ze wszystkimi siłami ruszył daleką, żmudną
i wąską drogą ku Dyrachium, w nadziei, że albo uda mu się Pompejusza tam zapędzić, albo odciąć od
tego miasta, w którym zgromadził on wszystkie zapasy żywności i cały sprzęt wojenny. I tak się stało.
Pompejusz bowiem nie przejrzał zrazu jego zamiaru widząc, że maszeruje w przeciwnym kierunku, i
sądził, że do odwrotu zmusił Cezara brak żywności. Dopiero poznawszy prawdę od wywiadowców, na
drugi dzień zwinął obóz, tusząc, że krótszą drogą zdoła go ubiec. Tego się właśnie Cezar obawiał.
Wezwał więc żołnierzy, by z równowagą ducha znosili trudy, wstrzymał pochód tylko na małą część
nocy i rankiem zjawił się pod Dyrachium, gdy przednie straże Pompejusza widać było z daleka.
Tam rozbił obóz. Pompejusz, odcięty od Dyrachium, nie mógł trwać w pierwotnym zamiarze, zmienił
go i wybrał wyżynę zwaną Petra, która tworzy skromną przystań i osłania okręty od pewnych wiatrów. Tam się oszańcował. Rozkazał skierować tam część floty wojennej oraz dowóz zboża i wszelkie
dostawy z Azji i innych krajów znajdujących się pod jego władzą. Cezar, widząc, że wojna się przeciągnie, i nie mając nadziei na dowóz z Italii, ponieważ pompejanie z nienaganną czujnością strzegli
wszystkich wybrzeży, a jego własne floty, które w ciągu zimy zamówił na Sycylii, w Galii, Italii, nie
nadchodziły, wysłał Kw. Tiliusza i L. Kanulejusza jako legatów do Epiru, by się wystarali o zboże. Ze
względu na oddalenie tych stron, w określonych miejscach założył magazyny, a sąsiednim gminom
naznaczył dostarczenie podwód. Również w Lissie, w kraju Partynów i po wszystkich wsiach kazał
rekwirować jakie tylko było zboże. Było go bardzo mało, bo ziemia tam jest z natury nieużyta i górzysta, tak że używają głównie zboża importowanego, a i Pompejusz, przewidując to zawczasu, złupił
kraj Partynów. Jego jeźdźcy każdą zagrodę splądrowali i zryli w poszukiwaniu zapasów zboża i zabrali wszystko, co znaleźli.
Rozejrzawszy się w położeniu, Cezar obmyśla plan stosowny do warunków terenu. Dokoła bowiem
obozu Pompejusza było bardzo wiele wysokich i stromych wzgórz. Te przede wszystkim Cezar obsadził, tworząc z nich warowne forty. Po czym, zależnie od właściwości poszczególnych odcinków,
prowadził szańce od fortu do fortu, aby osaczyć Pompejusza. Wobec trudności zaprowiantowania i
przewagi, jaką Pompejuszowi dawała liczna konnica, Cezar chciał w ten sposób z jak najmniejszym
niebezpieczeństwem umożliwić dowóz zboża i innych dostaw dla wojska, dalej przeszkadzać Pompejuszowi w furażowaniu i uczynić jego konnicę bezużyteczną, wreszcie poderwać znaczny, jak się
zdawało, autorytet Pompejusza u obcych narodów, gdy się po świecie rozniesie, że Cezar trzyma go w
oblężeniu, a on nie śmie wystąpić do bitwy.
Pompejusz ani nie chciał odejść od morza i Dyrachium, ponieważ zgromadził tam cały sprzęt wojenny, pociski, oręż, machiny i okrętami dowoził wojsku żywność, ani też nie mógł przeszkodzić Cezarowi w sypaniu szańców, chyba za cenę bitwy, której postanowiłna razie unikać. Pozostawało więc
52
uciec się do ostatecznego środka, mianowicie zająć jak najwięcej wzgórz i utrzymać jak najszerszą
przestrzeń przez wysunięte placówki, aby siły Cezara jak najbardziej rozluźnić. I tak się stało. Zbudowano dwadzieścia cztery forty, które objęły przestrzeń piętnastu tysięcy kroków obwodu, i tam furażowano. Było tam wiele miejsc obsianych ręką ludzką, skąd brano na razie pożywienie dla bydła. I
podobnie jak nasi wciąż nowe dodawali szańce, ciągnąc je od fortu do fortu, aby pompejanie nie mieli
którędy się wedrzeć i napaść nas od tyłu, tak i oni wewnątrz swego koła wciąż budowali szańce, aby
nasi nie mogli ich z tyłu zaskoczyć. Lecz im robota szła żwawiej, gdyż mieli więcej żołnierzy i, znajdując się w środku szańców, pracowali w ciaśniejszym obwodzie. Ilekroć Cezar musiał zająć nowy
odcinek, Pompejusz wprawdzie nie decydował się przeszkodzić mu w tym wszystkimi swoimi siłami
ani wystąpić do walki, posyłał jednak w odpowiednie miejsce łuczników i procarzy, których miał pod
dostatkiem. Wtedy wielu z naszych odniosło rany, strzały szerzyły popłoch, tak że w końcu wszyscy
żołnierze porobili sobie kaftany i okrycia z wojłoku, z koców, ze skór, aby się uchronić od pocisków.
Obie strony starały się na gwałt zajmować wysunięte placówki: Cezar, aby jak najciaśniej osaczyć
Pompejusza, ten zaś, aby jak najwięcej wzgórz objąć w jak najszerszym obwodzie, i stąd wynikały
częste utarczki. Między innymi zdarzyło się, że dziewiąty legion Cezara zajął jakąś placówkę i zaczął
ją umacniać, Pompejusz zaś nie opodal obsadził przeciwległe wzgórze, aby przeszkodzić naszym w
robotach. Mając z jednej strony niemal równą drogę, rzucił najpierw łuczników i procarzy, następnie
znaczny zastęp lekkozbrojnych wraz z machinami wojennymi, które przerwały prace przy szańcach,
nie było nam bowiem łatwo jednocześnie walczyć i sypać szańce. Cezar, widząc, że jego ludziom zewsząd doskwierają pociski, nakazał odwrót i opuszczenie placówki. Wypadło cofać się po pochyłości.
Tamci zaś tym ostrzej następowali, nie dając naszym odwrotu, wyglądało bowiem na to, żeśmy ze
strachu porzucili placówkę. Opowiadają, jak to wówczas Pompejusz powtarzał z przechwałką, że zgadza się uchodzić za wodza bez żadnego doświadczenia, jeśli legiony Cezara, które zuchwałość tak daleko zagnała, nie poniosą największych strat przy odwrocie.
Cezar w obawie o cofających się kazał skraj wzgórza od strony nieprzyjaciela zagrodzić faszynami i
pod ich osłoną wykopać fosę średniej szerokości, i w ogóle to miejsce zewsząd uczynić niedostępnym.
W odpowiednich punktach rozstawił procarzy, aby osłaniali odwrót naszych. Gdy wszystko było gotowe, dał legionowi rozkaz do powrotu. Pompejanie tym zuchwałej naciskali i atakowali, faszyny zagradzające drogę rozrzucili, by mogli przejść rowy. Spostrzegł to Cezar i w obawie, by odwrót nie
wyglądał na popłoch i nie przyniósł większych strat, zatrzymał ich prawie w połowie drogi, zagrzał
przez usta Antoniusza, który dowodził tym legionem, kazał otrąbić sygnał i uderzyć na nieprzyjaciół.
Żołnierze dziewiątego legionu jak jeden mąż rzucili oszczepy w zastępy wrogów, pędem zbiegli z dołu po stoku wzgórza, zepchnęli pompejanów i zmusili do ucieczki. Dla tamtych większą trudność w
cofaniu stanowiły rozrzucone faszyny, najeżone koły i wykopane rowy. Nasi, zadowoleni, że uchodzą
bez szkody, niemało ich zabili i straciwszy tylko pięciu towarzyszy,najspokojniej się wycofali. Po
czym, opanowawszy niedaleko stąd inne wzgórza, dokończyli robót przy szańcach. Był to nowy i niezwykły sposób prowadzenia wojny, tak ze względu na liczbę fortów, wielkość szańców, objęty nimi
53
obszar i całe to oblężenie, jak i z innych względów. Jeśli się bowiem kogoś oblega, zawsze ma się do
czynienia z nieprzyjacielem, który albo stchórzył, albo jest słabszy, albo pokonany w bitwie, albo jakimś innym niepowodzeniem dotknięty i którego się przewyższa liczbą konnicy i piechoty, celem zaś
oblężenia jest zazwyczaj odcięcie nieprzyjacielowi dowozu zboża. A tu Cezar, mając mniej żołnierzy,
osaczył nietknięte i niezużyte siły przeciwnika, któremu na niczym nie zbywało. Co dzień bowiem
nadchodziły doń liczne okręty z żywnością i nie mogło być takiego wiatru, by z której strony nie udało
się odbyć pomyślnej żeglugi. Cezar natomiast, zużywszy wszelkie zapasy zboża w najdalszej okolicy,
znajdował się w skrajnym niedostatku. Żołnierze jednak znosili to ze szczególną cierpliwością. Przypominali sobie, że to samo poprzedniego roku wycierpieli w Hiszpanii, a przecież wytrwałością i cierpliwością wygrali wielką wojnę, pamiętali okrutny głód pod Aleś j ą i jeszcze znacznie większy pod
Awarikum, zakończony zwycięstwem nad potężnymi narodami. Nie sarkali, gdy dawano im jęczmień,
i nie odrzucali jarzyn, a mięso, którego w Epirze było w bród, cieszyło się u nich rzetelnym szacunkiem. Jest pewien rodzaj korzenia, który odkryli żołnierze przebywając w dolinach, zwany chara:
zmieszany z mlekiem, był wielką ulgą w naszym niedostatku. Robiono z niego coś w rodzaju chleba.
Było go wszędzie pełno. W rozmowach z pompejanami, gdy oni natrząsali się z naszego głodu, żołnierze rzucali w nich tymi chlebami, aby osłabić ich nadzieje. Już i zboża zaczynały dojrzewać, i sama
nadzieja pomagała znieść niedostatek: otuchą była myśl, że wreszcie się nasycą. Często słyszało się na
czatach i w rozmowach z nieprzyjaciółmi głosy żołnierzy, że raczej żywić się będą korą drzewną, niż
Pompejusza z rąk wypuszczą. Z przyjemnością dowiadywali się od zbiegów, że u tamtych konie się
tylko uchowały, reszta zaś zwierząt jucznych wyginęła, że żołnierze nie cieszą się dobrym zdrowiem,
gdyż doskwiera im ciasnota, wstrętny zaduch od mnóstwa trupów, codzienny trud, do jakiego nie
przywykli, wreszcie dotkliwy brak wody. Wszystkie bowiem rzeki i potoki wpadające do morza Cezar
albo odwrócił, albo wielkim nakładem pracy zatamował, a gdzie teren był górzysty, poprzerywany
stromymi wąwozami, tam urządził groble z pali, które zasypał ziemią i które miały zatrzymać wodę.
Tak więc pompejanie musieli z konieczności schodzić w miejsca nizinne i bagniste, a do codziennych
robót przyłączyło się jeszcze kopanie studni. Te jednak były od niektórych placówek oddalone i szybko wysychały wskutek upałów. Tymczasem wojsko Cezara cieszyło się najlepszym zdrowiem i obfitością wody, dowożono również wszystkiego pod dostatkiem oprócz zboża, lecz i w tym każdy dzień
przynosił zmianę na lepsze i nadzieje rosły na widok dojrzewających kłosów.
W tym nowym rodzaju wojny z obu stron znajdowano nowe sposoby wojowania. Pompejanie, poznawszy po ogniskach, że nasze kohorty czuwają nocą przy szańcach, zbliżali się po cichu i wszyscy
naraz strzelali z łuków w tłum, po czym w lot uciekali do swoich. Nasi, nauczeni doświadczeniem, taki na to znaleźli sposób, że odtąd w innym miejscu rozpalali ogniska...
Tymczasem uwiadomiony o tym P. Sulla, któremu Cezar odchodząc powierzył dowództwo obozu,
przybył kohorcie na odsiecz z dwoma legionami. Z jego pomocą łatwo odparto pompęjanów. Nie wytrzymali zaiste ani widoku, ani natarcia naszych i kiedy pierwsze szeregi złamano, reszta podała tył i
uciekła. Lecz naszą pogoń Sulla odwołał, aby się za daleko nie posunęła. Wielu sądzi, że gdyby ze-
54
chciał ostrzej następować, mógłby był tego dnia wojnę skończyć. Lecz nie wydaje się, by jego decyzja
była godna nagany. Inna jest bowiem rola legata, a inna naczelnego wodza: ów ma działać według
rozkazu, ten zaś układa własny plan, ogarniając całość. Sulla, któremu Cezar oddał dowództwo obozu,
poprzestał na uwolnieniu swoich z opresji i aby się nie wydawało, że bierze na siebie rolę naczelnego
wodza, nie chciał staczać bitwy, która przecież mogła mieć wynik niepomyślny. Jego wystąpienie
bardzo utrudniło pompejanom odwrót. Z nierównego bowiem terenu wyszli na wzgórze i obawiali się,
że cofając się po zboczu, będą mieli naszych nacierających z góry, a niewiele czasu pozostało do zachodu słońca, gdyż uwiedzeni nadziejązakończenia dzieła, przeciągnęli je niemal do nocy.
Pompejusz chwycił się środka, który mu narzuciły okoliczności, i zajął pewien pagórek na tyle oddalony od naszego fortu, że nie mógł tam sięgnąć ani pocisk ręczny, ani z machiny. Tu osiadł, obwarował się i zgromadził wszystkie swoje wojska. W tym samym czasie walczono jeszcze w dwóch innych
miejscach, albowiem Pompejusz zaatakował również wiele fortów, aby rozdzielić nasze siły i bliższym placówkom odjąć możność wzajemnej pomocy. W jednym miejscu Wolkacjusz Tullus z trzema
kohortami wytrzymał natarcie całego legionu i wyparł go, w drugim Germanowie, przekroczywszy
nasze szańce, sporo ludzi zabili i bez szwanku wrócili do swoich. Tak w jednym dniu stoczono sześć
bitew: trzy pod Dyrachium, trzy przy szańcach. Jak stwierdziliśmy po otrzymaniu wszystkich raportów, pompejanów padło do dwóch tysięcy, wielu zasłużonych żołnierzy i centurionów, w tej liczbie
Waleriusz Flakkus, syn Lucjusza, tego samego, który jako pretor dostał namiestnictwo Azji; zdobyto
sześć sztandarów. Naszych zginęło we wszystkich bitwach nie więcej niż dwudziestu. Lecz na forcie
nie było w ogóle żołnierza, który by nie odniósł rany, a w jednej kohorcie czterech centurionów straciło wzrok. I chcąc dać dowód swojej wytrzymałości oraz niebezpieczeństwa, donieśli Cezarowi, że na
fort padło około 30 000 strzał, a w tarczy centuriona Scewy, którą przedstawiono wodzowi, było sto
dwadzieścia dziur. Za zasługi wobec siebie i wobec rzeczypospolitej dał mu Cezar w nagrodę 200000
sestercjów i z ósmego stopnia przeniósł go na pierwszy; było bowiem wiadome, że utrzymanie fortu
było w wielkiej mierze jego dziełem. Następnie kohorcie kazał wypłacić podwójny żołd i rozdać żołnierzom hojne nagrody w zbożu, pieniądzach i odznaczeniach.
Przez noc Pompejusz zmniejszył swoje obwarowania, w następnych dniach zbudował wieże, wały
wyciągnął na piętnaście stóp i tę część obozu osłonił poddaszami, a gdy w pięć dni później nadarzyła
się znowu pochmurna noc, zatarasował wszystkie bramy obozu, jak najbardziej utrudniając doń dostęp, po czym z nastaniem trzeciej straży cichaczem przeprowadził wojsko i przeniósł się do starych
okopów. Przez wszystkie następne dni Cezar ustawiał wojsko na równinie tak, że jego legiony sięgały
pod sam obóz Pompejusza, wyczekując, czy ów nie zechce przyjąć bitwy. Pierwszy szereg był zaledwie na tyle oddalony, by nie doleciał doń pocisk ręczny lub z machiny. Pompejusz zaś, aby zachować
u ludzi sławę i dobre mniemanie, tak ustawiał wojsko przed obozem, że trzecie szeregi dotykały wału,
a całe wojsko mogło się znaleźć pod osłoną rzucanych zeń pocisków.
Skoro, jak wspomnieliśmy, Kasjusz Longinus i Kalwisjusz Sabinus zajęli Akarnanię, Etolię i kraj Amfilochów, Cezar uznał, że należy nieco dalej się posunąć i zjednać sobie Achaję. Wysłał tam więc Ka-
55
lena, dodając mu Sabina i Kasjusza z kohortami. Na wiadomość o ich zbliżaniu się Rutiliusz Lupus,
który zarządzał Achają z ramienia Pompejusza, zabrał się do fortyfikowania Istmu, by Fufiusza nie
dopuścić do Achai. Kalenus zajął Delfy, Teby, Orchomenos za zgodą tych miast, kilka innych wziął
przemocą, do pozostałych wyprawił poselstwa, usiłując je pozyskać dla Cezara na drodze przyjaznej.
Te rzeczy były głównym zadaniem Fufiusza. Kiedy się to działo w Achai i pod Dyrachium, przychodzi wiadomość, że Scypion jest w Macedonii. Cezar, który nie zapomniał o swym pierwotnym zamiarze, wysyła doń Klodiusza, wspólnego przyjaciela: to właśnie za wstawiennictwem i poleceniem Scypiona zaliczył go był Cezar do rzędu swoich bliskich. Daje mu list i ustne zlecenia tej treści: wszystko,
co dotychczas przedsięwziął na rzecz pokoju, nie doszło do skutku, jak sądzi, z winy tych, którym tę
sprawę powierzył, ponieważ oni się obawiali, że w niewłaściwym czasie zaniosą Pompejuszowi jego
zlecenia; Scypion natomiast zażywa takiej powagi, że nie tylko może swobodnie przedstawić wszystko, co uzna za stosowne, ale nawet nagiąć i błądzącego na właściwą drogę skierować, a dowodząc
wojskiem we własnym imieniu, posiada oprócz osobistej powagi również i siły do wywarcia przymusu; jeśliby to uczynił, wszyscy jemu jednemu mieliby do zawdzięczenia spokój Italii, uśmierzenie
prowincji, zbawienie imperium. Z tą misją udaje się do niego Klodiusz. W pierwszych dniach podobno chętnie słuchany, w następnych nie zostaje dopuszczony do rozmowy, gdyż, jak dowiedzieliśmy
się po skończonej wojnie, Fawoniusz skarcił Scypiona. Nic więc nie załatwiwszy Klodiusz powrócił
do Cezara.
Cezar, aby tym łatwiej zamknąć konnicę Pompejusza pod Dyrachium i odciąć jej furaż, wielkim nakładem pracy zatarasował obie drogi do miasta, które, jak wspomnieliśmy, idą wąwozem, i zbudował
tam forty. Pompejusz, widząc, że nic konnicą nie wskóra, w niewiele dni później ściągnął ją okrętami
do okopów. Był tak okrutny brak paszy, że na pokarm dla koni ścinano z drzew liście i tłuczono delikatne korzenie trzcin - zboże posiane wewnątrz szańców dawno zjedzono. Byli zmuszeni sprowadzać
paszę z Korcyry i Akarnanii, co wymagało długiej żeglugi, a ponieważ i tego było skąpo, dodawali
jęczmienia, byle tylko utrzymać konnicę. Gdy jednak zabrakło jęczmienia i paszy, gdy trawę już
wszędzie wycięto, a nawet nie stało liści na drzewach, konie padały z wycieńczenia i Pompejusz zaczął myśleć o przebiciu się przez wojska nieprzyjacielskie.
Wśród jeźdźców Cezara byli dwaj bracia, Roucillus i Egus, Allobrogowie, synowie Adbucilla, który
przez wiele lat był naczelnikiem swego kraju, ludzie szczególnej dzielności: przez wszystkie wojny
galickie miał w nich Cezar doskonałych i mężnych pomocników. W ojczyźnie powierzał im najwyższe godności i kazał ich poza koleją wybrać do senatu, obdarzył ziemią zdobytą w Galii na nieprzyjaciołach, wielkimi nagrodami pieniężnymi z ubogich uczynił bogaczami. Dzięki swym cnotom cieszyli
się nie tylko szacunkiem Cezara, ale i od wojska byli bardzo lubiani. Lecz dufni w przyjaźń Cezara i
nadęci głupią, barbarzyńską pychą, z pogardą patrzyli na swoich, jeźdźców okradali na żołdzie i
wszelkie łupy odsyłali do domu. Rozjątrzona tym cała konnica zjawiła się u Cezara z otwartą skargą
na ich niesprawiedliwości, wśród innych złodziejstw wymieniając i to, że oni podają fałszywą liczbę
jeźdźców, aby zabierać ich żołd.
56
Cezar uznał, że nie pora na ich ukaranie, pobłażliwy zresztą z uwagi na ich dzielność, odroczył całą
sprawę, lecz w cztery oczy skarcił za wyzyskiwanie jeźdźców i upomniał, by we wszystkim na nic
więcej nie liczyli, jak na jego przyjaźń i z dawniej doznanych łask spodziewali się dalszych. To jednak
przyniosło im wielką niechęć i pogardę w całym wojsku, co mogli poznać zarówno z wymówek ludzi
postronnych, jak i z opinii najbliższych oraz własnego sumienia. Ze wstydu i może w przekonaniu, że
nie uwolniono ich od kary, tylko ją na inny czas odłożono, postanowili pójść od nas, próbować nowego szczęścia i doświadczyć nowych przyjaźni.
Zwierzywszy się kilku swoim klientom, których odważyli się wtajemniczyć w taką zbrodnię, usiłowali
najpierw zabić prefekta konnicy, G. Wolusena, jak się później po skończonej wojnie wydało, by nie
przyjść do Pompejusza z gołymi rękami. Skoro jednak okazało się to za trudne i nie nastręczała się
sposobność do wykonania, pożyczyli, ile tylko mogli, pieniędzy, jak gdyby mieli zamiar dać zadośćuczynienie swoim i zwrócić sprzeniewierzone sumy, nakupili moc koni i przeszli do Pompejusza razem z tymi, których przypuścili do tajemnicy. Jako że byli szlachetnie urodzeni i dobrze wychowani,
że przyszli z licznym orszakiem i mnóstwem zwierząt jucznych, że mieli sławę dzielnych mężów, a u
Cezara szacunek, wreszcie jako że to była rzecz nowa i niezwykła, Pompejusz oprowadzał ich i pokazywał powszystkich oddziałach. Przedtem bowiem nikt z piechoty ani z konnicy nie przeszedł do
Pompejusza od Cezara, gdy niemal codziennie uciekali do Cezara od Pompejusza, a już po prostu
gromadnie żołnierze w Epirze, Etolii i w tych wszystkich ziemiach, które się poddały Cezarowi. Nasi
zaś Allobrogowie, świadomi wszystkiego, donieśli Pompejuszowi, jakie są niedokładności w budowie
szańców, gdzie i co, zdaniem doświadczonych wojskowych, pozostawia do życzenia, co i w jakim
czasie się odbywa, jakie są odległości między poszczególnymi punktami, jak rozmaita jest czujność
straży, zależnie od charakteru i gorliwości każdego z dowódców. Zaopatrzony w te wiadomości, Pompejusz, który, jak wspomniano, już przedtem powziął zamiar przedarcia się, rozkazuje żołnierzom porobić z wikliny okrycia na hełmy i nagromadzić materiał na faszyny. Kiedy to było gotowe, wielką
liczbę lekkozbrojnych i łuczników wraz z faszynami nocą wsadza na łódki i barki, w tym samym czasie z fortów i z głównego obozu ściąga sześćdziesiąt kohort i wyprowadza ku tej części szańców, która
leżała nad morzem, a jak najdalej od głównego obozu Cezara. Tam również kieruje statki z wyżej
wspomnianym ładunkiem (lekkozbrojni i faszyny) oraz okręty wojenne, które miał nad Dyrachium, i
każdemu daje dokładne rozkazy. W tej części szańców Cezar ustawił kwestora Lentulusa Marcellina z
dziesiątym legionem, dając mu, ponieważ był słabego zdrowia, Fulwiusza Postuma za pomocnika.
Była w tym miejscu fosa na piętnaście stóp i wał od strony nieprzyjaciela na dziesięć stóp wysoki i tyleż szeroki. O sześćset stóp od niego szedł drugi wał, skromniej ufortyfikowany, a zwrócony w przeciwną stronę. Cezar bowiem, obawiając się, by nasi nie zostali zaskoczeni przez okręty, zbudował tu w
ostatnich dniach wał podwójny dla obrony w razie dwustronnego ataku. Lecz wielkość przedsięwzięcia, mającego objąć 17 000 kroków, i ciągle prace, jakie każdy dzień nastręczał, nie zostawiły czasu
na wykończenie dzieła. Zwłaszcza nie był jeszcze skończony poprzeczny wal, który miał połączyć oba
te szańce i zabezpieczyć od ataków z morza. Wiedział o tym Pompejusz od Allobrogów, siad wielka
57
nasza klęska. Kiedy bowiem dwie kohorty IX legionu czuwały przy morzu, o świcie Pompejuszowi
żołnierze, których okrętami podwieziono pod wał zewnętrzny, zaczęli rzucać pociski, zasypywać fosy
faszyną, legioniści zaś szerzyli popłoch wśród załogi wewnętrznych szańców, przystawiając do nich
drabiny i rażąc pociskami z machin i wszelkiego innego rodzaju, z obu stron wspierani przez gęste
osłony łuczników. Nasi nie mieli innych pocisków prócz kamieni, a od nich pompejanie osłaniali się
okryciami z wikliny, nałożonymi na hełmy. Kiedy tak nasi, na wszelki sposób nękani, z trudem stawiali opór, zauważył nieprzyjaciel luki w szańcach, o których wyżej była mowa. Natychmiast od strony morza wtargnęli żołnierze wysadzeni z okrętów i wpadli między dwa wały w tym miejscu, gdzie
prace były nie wykończone. Nasi, zaskoczeni z tyłu i zepchnięci z obydwu szańców, musieli się cofnąć.
Marcellinus, gdy mu doniesiono o niespodziewanym napadzie, posyła z obozu świeże kohorty na odsiecz naszym, te jednak, widząc uciekających, ani ich nie mogły swoim zjawieniem skrzepić, ani same
nie wytrzymały natarcia wrogów. Wszystko więc, co śpieszyło na pomoc, zarażało się strachem uciekających, powiększało popłoch i niebezpieczeństwo. Wzbierająca ciżba utrudniała odwrót. W tej bitwie chorąży, ciężko ranny, gdy już z sił opadał, spostrzegł naszych jeźdźców: "Przez wiele lat - zawołał - pókim żył, z największą czujnością strzegłem tego orła, i teraz, kiedy umieram, z tą samą wiernością zwracam go Cezarowi. Zaklinam was. Nie dopuśćcie, by stało się to, co nigdy nie stało się w wojsku Cezara, nie dopuśćcie do tej hańby żołnierskiej i odnieście go tak, jak jest nietknięty, Cezarowi."
Tak zostaje ocalony orzeł I już pompejanie, czyniąc wielką rzeź wśród naszych, podchodzili pod obóz
Marcellina, a w pozostałych kohortach szerzył się niemały popłoch, gdy Marek Antoniusz, który stał
w najbliższym forcie, dowiedziawszy się, co zaszło, ukazał się z dwunastu kohortami na stoku wzgórza. Jego zjawienie się pompejanów powstrzymało, a naszym dodało odwagi, tak że zdołali się otrząsnąć z największego popłochu. Wkrótce potem poszedł sygnał dymny od fortu do fortu, jak to było
dawniej w zwyczaju, i Cezar, ściągnąwszy kilka kohort z posterunków, sam się zjawił. Zdał sobie
sprawę z klęski i widząc, że Pompejusz wyszedł poza szańce i rozłożył się nad brzegiem morza, gdzie
by mógł swobodnie furażować i mieć dostęp do okrętów, odstąpił od pierwotnego planu, który się nie
powiódł, i kazał założyć warowny obóz w pobliżu Pompejusza.
Ledwo te roboty skończono, gdy wywiadowcy Cezara zauważyli za lasem jakieś kohorty, wyglądające
na kształt całego legionu, a ciągnące od starego obozu. Miał on swoje dzieje. Na samym początku IX
legion Cezara, który stanął naprzeciw wojsk Pompejusza i otoczył go, jak wspominaliśmy, szańcami,
założył tam obóz. Graniczył on z jakimś lasem, a od morza dzieliło go nie więcej niż trzysta kroków.
Później, zmieniwszy plan, Cezar z pewnych powodów przeniósł swój legion nieco dalej od tego miejsca. Pompejusz zaś w parę dni później zajął ów opuszczony obóz, a mając zamiar pomieścić w nim
kilka legionów, zachował wewnętrzny wał, do którego dodał obszerniejsze szańce. W ten sposób
mniejszy obóz, włączony w większy, służył za fort i twierdzę. Następnie od lewego rogu obozu doprowadził szańce do rzeki na długość jakich czterystu kroków, aby żołnierze mogli zaopatrywać się w
wodę bez większego niebezpieczeństwa. Lecz i on, zmieniwszy zamysł z pewnych powodów, o któ-
58
rych zbyteczna się rozwodzić, opuścił to miejsce. Tak przez szereg dni obóz stal pustką, mając
wszystkie obwarowania nie naruszone.
Skoro wojsko tam weszło, wywiadowcy natychmiast donieśli o tym Cezarowi. To samo potwierdzili
ci, co patrzyli z kilku wyżej położonych fortów. Od nowego obozu Pompejusza było to miejsce oddalone o jakie pięćset kroków. Cezar, w nadziei, że uda mu się rozbić ów legion, i chcąc zabliźnić klęskę
tego dnia, zostawił przy robotach dwie kohorty dla pozoru, że buduje szańce, sam zaś inną drogą, jak
mógł najszybciej, wyszedł na czele pozostałych 33 kohort, wśród których był i legion IX, pozbawiony
znacznej liczby centurionów i zdziesiątkowany. Cezar ustawił się w dwie linie przed obozem Pompejusza i małym obozem. I nie zawiódł się na swej pierwszej myśli. Przybył bowiem prędzej, zanim
Pompejusz mógł się spodziewać, i chociaż obóz był wielce obronny, z lewego rogu, gdzie się właśnie
zatrzymał, w lot napadł na pompejanów i spędził ich z wałów. Bramy były zatarasowane jeżem. Tutaj
krótko walczono: nasi usiłowali wedrzeć się do obozu, którego tamci bronili. Najmężniej stawał T.
Pullio, ten sam, za czyją sprawą, jak wspomnieliśmy, zostało zdradzone wojsko G. Antoniusza. Nasi
jednak dzielnością zwyciężyli i wyrąbawszy jeża, wdarli się najpierw do wielkiego obozu, potem i do
fortu znajdującego się wewnątrz, a ponieważ schronił się tam rozbity legion, niemało z tych, co stawiali opór, poległo.
Los jednak, wszechmożny w każdej rzeczy, a zwłaszcza w wojnie, przez drobne zdarzenia sprowadza
wielkie przemiany. Tak się i wtedy stało. Kohorty z naszego prawego skrzydła, nie orientując się w terenie, puściły się wzdłuż wału, który, jak mówiliśmy, biegł od obozu do rzeki, i biorąc go za sam
obóz, szukały bramy. Spostrzegłszy zaś, że łączy się on z rzeką i że nikt go nie broni, rozrzuciły wał i
przeszły na drugą stronę, a za kohortami cała nasza konnica.
W dość długi czas potem Pompejusz, uwiadomiony, co się dzieje, odwołał od robót pięć legionów na
odsiecz swoim, jednocześnie jego konnica zbliżała się do naszych jeźdźców, a ci z naszych, którzy zajęli obóz, zobaczyli uszykowane wojsko i wszystko nagle się zmieniło. Legion Pompejusza, pokrzepiony nadzieją prędkiej odsieczy, stanął doobrony przed główną bramą obozu, a nawet przeszedł do
ataku. Konnica Cezara, schodząc ciasną drogą po nasypach, w obawie, że nie zdoła się wycofać, zaczęła uciekać. Prawe skrzydło, odcięte od lewego, widząc popłoch wśród konnicy i bojąc się, że ją
zgniotą między szańcami, cofało się tędy, którędy się przedarło, a wielu, nie chcąc wpaść w ścisk, rzucało się z szańców do fosy z wysokości dziesięciu stóp: pierwszych zdeptano, następni po ich ciałach
zdobywali sobie drogę do ocalenia. Żołnierze na lewym skrzydle, gdy z wału zobaczyli nadchodzącego Pompejusza, a swoich w rozsypce, bojąc się dostać w położenie bez wyjścia, gdyż mieliby nieprzyjaciół od wewnątrz i zewnątrz, tą samą drogą, którą przyszli, zamierzali się cofnąć i taki wszczął się
rwetes, strach, popłoch, że Cezar własną ręką pochwycił sztandary uciekających i kazał im stanąć.
Lecz mimo to jedni, schyliwszy sztandary, pędzili dalej tą samą drogą, drudzy ze strachu wręcz je porzucali, a nikt się w ogóle nie zatrzymał.
Wśród tak wielkich nieszczęść całkowitej zagładzie wojska zapobiegło to, że Pompejusz, jak sądzę,
obawiał się zasadzki. Wszystko bowiem stało się nad spodziewanie tego człowieka, który przedtem
59
widział, jak jego ludzie uciekają z obozu, który przez pewien czas nie miał odwagi zbliżyć się do
szańców, a jego jeźdźcy ociągali się wejść w ciasną i przez Cezara zajętą drogę. Tak dla jednych, jak i
dla drugich małe rzeczy miały wielkie znaczenie. Oto szańce ciągnące się od obozu do rzeki stanęły w
drodze pewnemu i całkowitemu zwycięstwu Cezara w chwili, gdy już zdobyto obóz Pompejusza, a z
drugiej znów strony one osłabiły szybkość pościgu i przyniosły naszym ratunek.
W dwóch tego dnia bitwach stracił Cezar 990 żołnierzy i znanych rycerzy rzymskich: Fleginata Tutikana Galia, syna senatora, G. Fleginata z Placencji, A. Graniusza z Puteolów, Marka Sakratiwira z
Kapui, którzy byli trybunami wojskowymi, oraz 32 centurionów. Z tych wszystkich znaczna część po
fosach, szańcach, na brzegach rzeki, zgnieciona wśród popłochu i ucieczki przez własnych towarzyszy, zginęła żadnej nie odniósłszy rany. Stracono 32 sztandary. Pompejusz w tej bitwie został obwołany imperatorem. Przyjął tytuł i pozwalał, by go i później nim witano, ale nie używał go w swoich listach ani fasces swych liktorów nie zdobił wawrzynem. A Labienus uzyskał u Pompejusza, żeby mu
wydano jeńców, których wyprowadził dla ostentacji przed całe wojsko i nazywając towarzyszami broni, zasypał obelgami: pytał, czy przystoi weteranom uciekać; wreszcie na oczach wszystkich kazał ich
stracić. Tak oto zdrajca chciał zdobyć większe zaufanie.
Pompejanie nabrali tyle otuchy i zarozumiałości, że porzuciwszy myśl o dalszej wojnie, uważali się
już za zwycięzców. Nie brali pod uwagę, że przyczyny tego, co się stało, były: szczupłość naszych sił,
niekorzystne warunki terenu, zwłaszcza ciasnota wynikła po zajęciu obozu, podwójny popłoch wewnątrz i zewnątrz szańców, rozdarcie wojska na dwie części, które nie mogły sobie nawzajem nieść
pomocy. Nie pomyśleli i o tym, że nasi nie przypuścili ostrego ataku ani nie stoczyli właściwej bitwy i
sami sobie, stłoczywszy się tłumnie w ciasnym miejscu, wyrządzili więcej szkody, niż jej doznali od
nieprzyjaciela. Zapomnieli pompejanie o powszednim na wojnie przypadku, że nieraz błahe przyczyny
sprowadziły wielkie klęski, czy to przez fałszywe podejrzenie, czy nagły popłoch, czy przesądny
skrupuł, a ileż razy spada na wojsko nieszczęście z pomyłki naczelnego wodza czy z winy trybuna!
Jak gdyby zwyciężyli własną dzielnością i żadna już odmiana nie mogia się zdarzyć, po całym świecie
słowem i pismem sławili zwycięstwo tego dnia.
Cezar musiał wyrzec się poprzednich planów i zmienić taktykę. Ściągnął wszystkie posterunki, zaniechał oblężenia i zgromadził w jednym miejscu całe wojsko. Miał do żołnierzy przemowę, w której
nawoływał, by tego, co się stało, nie brali do serca ani się nie przerażali, skoro na tyle wygranych bitew wypadła jedna przegrana, i to nie bardzo wielka. Trzeba błogosławić los, że Italię zajęli bez żadnych strat, że obie Hiszpanie uśmierzyli walcząc z tak wojowniczymi ludźmi i tak doświadczonymi
wodzami, że zdobyli bliskie i zbożorodne prowincje, wreszcie trzeba pamiętać, w jak szczęśliwy sposób przeprawili się wszyscy bez szwanku, żeglując między nieprzyjacielskimi flotami, od których
roiły się nie tylko porty, ale i wybrzeża. Jeśli nie wszystko wypada pomyślnie, trzeba szczęściu dopomóc własnym wysiłkiem. Poniesione straty powinno się raczej każdemu przypisać niż jego winie. Dał
im bowiem korzystne pole bitwy, owładnął obozem nieprzyjacielskim, rozproszył i przełamał walczącego wroga. Lecz czy to nagłe zamieszanie, czy błąd jakiś, czy wreszcie sam los odebrał im po prostu
60
z rąk już odniesione zwycięstwo, teraz więc muszą się starać, by z klęski uleczyć się dzielnością, co
jeśli się stanie, niepowodzenie obróci się na dobre, jak to było pod Gergowią, i ci, którym teraz strach
wytrącił oręż, niech tym chętniej pójdą do walki.
Po tej przemowie kilku chorążych napiętnował i usunął ze stanowiska. Po klęsce całe wojsko ogarnął
taki ból i takie pragnienie starcia hańby, że nikt nie czekał na rozkazy trybunów lub centurionów, ale
sam sobie za karę nakładał cięższe roboty, a wszyscy płonęli żądzą walki, niektórzy zaś wyżsi oficerowie , po rozwadze doszli do przekonania, że trzeba zostać na miejscu i wydać bitwę. Cezar jednak
nie dowierzał żołnierzom, którzy jeszcze nie otrząsnęli się z popłochu, i chciał im zostawić czas, by
umysły ochłonęły, bał się zresztą, że opuszczenie szańców zagraża dowozowi zboża.
Nie zwlekając tedy opatrzył tylko rannych i chorych i z nastaniem nocy po cichu wyprawił tabory do
Apolonii. Zabronił im zatrzymywać się w drodze na wypoczynek. Dla osłony wysłał z nimi jeden legion. W obozie zostawił dwa legiony, resztę o czwartej straży kazał wyprowadzić przez kilka bram i
wyprawił tą samą drogą. Po krótkiej zwłoce, chcąc być wiernym zasadom wojennym i jak najdłużej
ukrywać swój wymarsz, kazał dać sygnał i natychmiast wyruszył. Spiesząc za tylną strażą, znikł z pola
widzenia obozów. Pompejusz, skoro tylko poznał jego cel, ani chwili nie zwlekał z pościgiem. W nadziei, że zaskoczy nas wśród drogi, nie przygotowanych i spłoszonych, wyprowadził wojsko z obozu,
a konnicę pchnął naprzód, by zatrzymała nasze tylne straże. Nie mógł jednak nadążyć, gdyż Cezar
mocno go wyprzedził, niczym nie skrępowany w marszu. Lecz gdy się doszło do rzeki Genusus, która
ma brzegi niedostępne, konnica dopadła tylnej straży i zawiązała z nią bitwę. Cezar podesłał tam swoich jeźdźców, do których dołączył czterystu przedchorągiewnych w rynsztunku bojowym, i ci tak się
dobrze sprawili, że rozproszyli konnice nieprzyjacielską, wielu kładąc trupem, sami zaś bez szwanku
wrócili do szeregów.
Ukończywszy pełny marsz dzienny, Cezar przeprawił wojsko za rzekę Genusus i osiadł w swoim starym obozie naprzeciw Asparagium. Piechotę zatrzymał w szańcach, a konnicę wysłał rzekomo na furaż i kazał jej wrócić do obozu przez tylną bramę. Podobnie i Pompę j usz po dziennym marszu zajął
swój dawny obóz pod Asparagium. Jego żołnierze nie mając nic do roboty, gdyż okopy były nie naruszone, bądź to zapędzili się daleko po drzewo i furaż, bądź też, ponieważ wymarsz nastąpił tak nagle,
że pozostawiono znaczną część taborów i bagaży, wybrali się ponie, znęceni bliskością poprzedniego
obozu, i porzuciwszy broń w namiotach, opuścili szańce. Jak przewidział Cezar, pościg w tych warunkach był niemożliwy. W samo więc południe dał znak do wymarszu, po raz wtóry tego dnia, i posunął
się o 8000 kroków dalej.Wskutek rozproszenia żołnierzy Pompejusz nie mógł iść za nim.
Podobnie i nazajutrz z nastaniem nocy Cezar wyprawił naprzód tabory, a sam wyszedł o trzeciej straży, by jeśli wyniknie konieczność walki, w nagłym wypadku ruszyć na pomoc z wojskiem nie obarczonym bagażami. To samo czynił i przez następne dni, dzięki czemu przy najgłębszych rzekach i na
niedostępnych drogach nie poniósł żadnej szkody. Pompejusz, straciwszy dzień na próżno, starał się to
później nadrobić wielkimi marszami. Czwartego dnia zaprzestałpościgu i doszedł do przekonania, że
trzeba opracować nowy plan.
61
Dla Cezara było koniecznością dotrzeć do Apolonii, aby złożyć rannych, wypłacić żołd wojsku, dodać
otuchy sojusznikom, obsadzić miasta załogami. Lecz tym rzeczom poświęcił tylko tyle czasu, ile ma
ten, któremu się śpieszy, i bojąc się o Domicjusza, by go Pompejusz nie zaskoczył, z całą szybkością i
energią ruszył ku niemu. Położenie przedstawiało mu się następująco: jeśli Pompejusz podąży w tym
samym kierunku, odetnie go od morza i zapasów, które zgromadził w Dyrachium, a pozbawionego
zboża i dowozu zmusi do walki na równych warunkach; jeśli zaś przeprawi się do Italii, Cezar połączy
swoje wojska z Domicjuszem i przez Ilirię pójdzie na odsiecz Italii; jeśli zechce zdobyć Apolonię i
Orikum i odciąć Cezara od wybrzeża, Cezar osaczy Scypiona i zmusi Pompejusza, by tamtemu przyszedł z pomocą. Wysłał więc Cezar gońców z listem do Domicjusza, wyjaśniając, o co mu chodzi; zostawił załogi: w Apolonii cztery kohorty, w Lissie jedną, w Orikum trzy; złożył rannych i pomaszerował przez Epir i Atamanię. Pompejusz, domyślając się zamiarów Cezara, uznał, że wypada mu śpieszyć do Scypiona: jeśli Cezar rzeczywiście tarn zmierza, da pomoc Scypionowi; jeśliby zaś Cezar nie
chciał się oddalić od wybrzeża i Orikum, ponieważ oczekuje z Italii reszty legionów i konnicy, sam
wtedy ze wszystkimi siłami uderzyłby na Domicjusza.
Z tych powodów każdy z nich starał się o pośpiech, aby swoim dać odsiecz i nie zmarnować sposobności do zgniecenia przeciwnika. Cezara jednak Apolonia zawróciła z drogi prostej, Pompejusz zaś
miał przez Kandawię wolne przejście do Macedonii. Niespodzianie przybył nowy kłopot. Oto Domicjusz, który przez szereg dni stał obozem obok Scypiona, ze względu na dowóz żywności odszedł
stamtąd, kierując się na Heraklię, leżącą pod Kandawią: zdawało się, jakby sam los gnał go na Pompejusza. O tym Cezar wówczas nie wiedział. Rozesłane przez Pompejusza po wszystkich prowincjach i
gminach listy rozniosły sławę bitwy pod Dyrachium szeroko i z wielka przesadą:mówiono, że Cezar
rozbity, że ucieka, że stracił prawie całe wojsko. Przez to drogi stały się niebezpieczne, wielu sojuszników odpadło. Gońcy od Cezara do Domicjusza i od Domicjusza do Cezara, rozesłani różnymi drogami, nie mogli w żaden sposób dotrzeć do celu. Lecz Allobrogowie z otoczenia Roucilla i Egusa, o
których przejściu na stronę Pompejusza była mowa, spotkawszy w drodze zwiadowców Domicjusza,
wyłożyli im wszystko, co się stało, podając, że Cezar wymaszerował, a Pompejusz się zbliża - nie
wiadomo, czy wydobyła z nich wyznania chełpliwość, czy dawna zażyłość, ponieważ zwiadowcy byli
ich towarzyszami broni w Galii. Uprzedzony przez nich Domicjusz miał zaledwie cztery godziny czasu, lecz i tak z łaski wrogów uniknął niebezpieczeństwa: skierował się ku Eginium, miastu leżącemu
na wprost Tesalii, i tam spotkał się z Cezarem.
Połączone wojska Cezar zaprowadził do Gomf, które są pierwszym miastem Tesalii, gdy się idzie z
Epiru. Tamtejsza ludność parę miesięcy przedtem z własnej chęci wysłała do Cezara poselstwo, dając
mu do rozporządzenia wszystkie swoje zasoby i prosząc o załogę wojskową. Lecz już go tam uprzedziły wyżej wspomniane pogłoski o bitwie pod Dyrachium, które jeszcze z wielu stron wyolbrzymiano. Androstenes więc, wojewoda Tesalii, który wolał być uczestnikiem Pompejuszowego zwycięstwa
niż sprzymierzeńcem Cezara w niepowodzeniu, spędza z pól do miasta całe mnóstwo niewolników i
wolnych, zamyka bramy i posyła gońców do Scypiona i Pompejusza, aby mu przyszli z pomocą; jeśli
62
szybko nadciągną, może polegać na fortyfikacjach miasta, dłuższego jednak oblężenia nie zdoła przetrzymać. Scypion na wiadomość o cofnięciu się wojsk spod Dyrachium, przywiódł legiony do Larisy.
Pompejusz był jeszcze dość daleko od Tesalii. Cezar, umocniwszy obóz, kazał przygotować drabiny,
myszki, faszyny do natychmiastowego szturmu na miasto. Gdy to zrobiono, miał przemowę do żołnierzy, aby im wskazać, jakie znaczenie dla pozbycia się wszelkiego niedostatku posiada zajęcie grodu
zasobnego i bogatego, przy czym padnie strach i na inne, trzeba zaś, by się to stało wpierw, nim nadejdą posiłki. Dzięki szczególnemu zapałowi żołnierzy, tego samego dnia, w którym przybył, po godzinie dziewiątej przypuścił szturm do miasta, bronionego przez bardzo wysokie mury, zdobył je
przed zachodem słońca, oddał żołnierzom na splądrowanie, natychmiast zwinął obóz i zjawił się pod
Metropolis, wyprzedzając gońców i wieści o zdobyciu Gomf.
Z początku mieszkańcy Metropolis pod wpływem tych samych pogłosek mieli również zamiar bronić
się, zamknęli bramy i obsadzili mury zbrojnymi ludźmi, potem jednak, dowiedziawszy się o losie
gomf i jeżyków od jeńców, których Cezar kazał podprowadzić pod mury, otworzyli bramy. Dołożono
wszelkich starań, aby nie ponieśli żadnej szkody, tak że gdy porównano szczęście metropolilańczyków
z tym, co spotkało Gomfy, nie było miasta w Tesalii, które by nie usłuchało Cezara i nie poddało się
jego rozkazom. Jedynym wyjątkiem była Larisa, obsadzona przez wielkie wojska Scypiona. Ów, znalazłszy dogodne miejsce wśród pól pełnych dojrzewającego zboża, postanowił oczekiwać Pompejusza
i tam przenieść wojnę.
W kilka dni później Pompejusz wkroczył do Tesalii. Miał przemowę do wszystkich wojsk, dziękując
swoim, a wzywając Scypionowych żołnierzy, by teraz, gdy zwycięstwo już odniesiono, zechcieli stać
się uczestnikami łupów i nagród. Wszystkie legiony pomieszczono we wspólnym obozie, Pompejusz
podzielił się zaszczytami ze Scypionem, kazał, by przy nim tak samo grano hejnał i rozpięto dlań drugi namiot wodza. Z powiększeniem sił Pompejusza i połączeniem dwóch wielkich wojsk utwierdziło
się u wszystkich dawne dobre mniemanie, a nadzieja zwycięstwa tak wzrosła, że każda zwłoka wydawała się opóźnieniem powrotu do Italii, i jeśli Pompejusz czynił coś powolniej i rozważniej, sarkano,
że wszystko dałoby się skończyć w jeden dzień, ale on rozkoszuje się władzą naczelnego wodza, a
dawnych konsulów i pretorów ma za niewolników. I już między sobą otwarcie spierali się o nagrody i
kapłaństwa, układali na lata naprzód listę konsulów, inni upominali się o domy i majątki tych, co byli
w obozie Cezara.
Podczas narady wynikł wśród nich wielki spór o to, czy należy na najbliższych komie j ach pretorskich uwzględnić nieobecnego Lucyliusza Hirrusa, którego Pompejusz wysłał do Fartów. Jego przyjaciele odwoływali się do opieki Pompejusza, który mu to ręczył na wy jezdnym, i mówili, że nie godzi
się, by Hirrusa spotkał zawód dlatego, że zaufał powadze swego wodza, reszta zaś oświadczyła się
przeciw wyróżnianiu jednego spośród wszystkich, gdy każdy w równym stopniu ponosi trudy i niebezpieczeństwa.
Już o kapłańską godność Cezara Domicjusz, Scypion, Spinter Lentulus kłócili się codziennie i posuwali się jawnie do najcięższych obelg, przy czym Lentulus powoływał się na szacunek należny wie-
63
kowi, Domicjusz chełpił się swoim wpływem i znaczeniem w stolicy, Scypion opierał się na powinowactwie z Pompejuszem.
Akucjusz Rufus oskarżył nawet przed Pompejuszem L. Afraniusza o zdradę wojska na podstawie wypadków w Hiszpanii. A. L. Domicjusz oświadczył na naradzie, że po skończonej wojnie powinno się
dać trzy tabliczki sędziowskie tym ze stanu senatorskiego, którzy razem z nimi brali udział w wojnie,
aby wydali wyrok o każdym, kto został w Rzymie albo kto był wprawdzie na ziemiach zajętych przez
Pompejusza, ale niczym się nie przyczynił do wojny. Jedną z tych tabliczek uwalniałoby się od wszelkiej kary, drugą skazywałoby się na śmierć, trzecią na grzywnę. Słowem, wszyscy zabiegali albo o zaszczyty i nagrody pieniężne dla siebie, albo o prześladowanie swych wrogów i zamiast obmyślać
środki do zwycięstwa, zastanawiali się, jak mają je wyzyskać. Zapasy zboża były gotowe, żołnierze
podnieśli się na duchu. Cezar wyczekał dość długi czas po walkach pod Dyrachium, aby mógł się należycie przekonać o zmianach nastroju żołnierzy, po czym uznał, że trzeba się przekonać, w jakim
stopniu Pompejusz ma zamiar lub chęć wystąpić do bitwy.
Wyprowadził więc wojsko i uszykował najpierw w upatrzonym miejscu, dosyć daleko od obozu Pompejusza, następnych zaś dni coraz się odsuwał od swego obozu, a zbliżał ku wzgórzom zajętym przez
pompejanów. Dzięki temu jego wojsko z każdym dniem nabierało więcej otuchy. Co do konnicy,
trzymał się dawnej zasady, o której była mowa, mianowicie: ponieważ znacznie ustępowała nieprzyjacielskiej liczebnością, wybierał spośród przedchorągiewnych najmłodszych i najbardziej ochoczych,
uzbrajał tak, by rynsztunek pozwalał na żwawość ruchów, i kazał walczyć wśród jeźdźców. Codzienne
ćwiczenia oswoiły ich z tym rodzajem walki. Doszło do tego, że w razie konieczności tysiąc jeźdźców
nawet na otwartej równinie ośmielało się stawić czoło siedmiu tysiącom Pompejusza, nie trwożąc się
bynajmniej ich liczbą. I nawet w tych dniach stoczył, pomyślną bitwę kawaleryjską, w której wśród
kilku innych zabił jednego z dwóch Allobrogów, tych, co, jak mówiliśmy, zbiegli do Pompejusza.
Pompejusz, który miał obóz na wzgórzu, zawsze u samych jego stóp szykował wojsko, oczekując, jak
się zdaje, czy Cezar nie przyjmie bitwy w tym niedogodnym miejscu. On zaś, widząc, że nie da się w
żaden sposób zwabić Pompejusza do walki, za najwłaściwszą uznał taktykę następującą: zwinąć obóz
i wciąż być w drodze, co by mu pozwalało docierać do różnych okolic i łatwiej zaopatrywać się w
zboże, mogłaby się również zdarzyć sposobność do bitwy, a wojsko Pompejusza, nie przywykłe do
takich trudów, nękałby codziennymi marszami. Z .tym postanowieniem dał znak do wymarszu, lecz
kiedy już namioty zwinięto, zauważono, że wbrew codziennemu zwyczajowi wojska Pompejusza odsunęły się nieco dalej od okopów, tak że w razie bitwy miałoby się wcale dogodne warunki.
Już pierwsze nasze szeregi stały w bramach, gdy Cezar zwrócił się do swego otoczenia: "Musimy rzekł - w tej chwili odwołać wymarsz, bo trzeba myśleć o bitwie, której wciąż żądaliśmy. Duchem
bądźmy gotowi do walki, niełatwo znajdziemy później taką sposobność". I natychmiast wyprowadza
wojsko w pogotowiu bojowym.
Pompejusz również, jak to później stało się wiadome, za radą całego otoczenia, postanowił stoczyć bitwę. Już dawniej bowiem podczas narady powiedział, że wojsko Cezara pójdzie w rozsypkę, zanim ze-
64
trą się ze sobą. Wywołało to u wielu zdumienie. "Wiem - odparł - że obiecuję rzecz nie do wiary, lecz
odkryje wani mój plan, abyście z tym większą pewnością szli do bitwy. Nakłoniłem naszych jeźdźców
(i oni mnie zapewnili, że to uczynią), by gdy dwa wojska zbliżą się do siebie, wpadli na prawe skrzydło Cezara od nieosłoniętego boku i, zaskoczywszy jego szeregi z tyłu, rozbili je, zanim od nas padnie
choćby jeden pocisk. Tak, nie narażając legionów i niemal bez szkody, zakończymy wojnę. A nie jest
to trudne, skoro taką mamy przewagę w konnicy". Wezwał ich jednocześnie, by byli zdecydowani na
to, co przyszłość niesie, i skoro zjawia się sposobność do walki, o której tak często myśleli, powinni
doświadczeniem i walecznością potwierdzić dobre mniemanie, jakie mają u żołnierzy.
Po nim zabrał głos Labienus. Lekceważąc siły Cezara, najwyższymi pochwałami wynosił plan Pompejusza. "Nie sądź, Pompejuszu - rzekł - że to jest to samo wojsko, które zwyciężyło Galię i Germanię.
Brałem udział we wszystkich bitwach i nie mówię na wiatr rzeczy mi nie znanych. Została -z tamtego
wojska tylko bardzo szczupła garstka, większa część zginęła, co musiało nastąpić w tak długich walkach, wielu pochłonął pomór jesienny w Italii, wielu rozeszło się do domu, wielu zostało na kontynencie. Czyż nie słyszeliście, że całe kohorty potworzono w Brundizjum z tych, którzy zostali pod pozorem choroby? Wojsko, które widzicie, sformowano z zaciągów ostatnich dwóch lat w Galii Przedalpejskiej, wielu zaś pochodzi z osadników po tamtej stronie Padu. Zresztą, co było najtęższego, zginęło
w dwóch bitwach pod Dyraćhium". To rzekłszy zaprzysiągł, że nie wróci do obozu inaczej niż zwycięzcą, i wezwał drugich, by tak samo uczynili. Pompejusz pochwalił to i również zaprzysiągł: nikt z
pozostałych nie wahał się pójść za ich przykładem. Zamknięto naradę wśród wielkichnadziei i powszechnej radości. W duchu już widzieli zwycięstwo, wyobrażając sobie, że w tak wielkiej sprawie i
od tak wielkiego wodza niepodobna usłyszeć czczych słów.
Gdy Cezar zbliżył się do obozu Pompejusza, spostrzegł jego wojsko uszykowane w ten sposób: na lewym skrzydle stały dwa legiony, które w początkach zatargu Cezar oddał na skutek uchwały senatu;
jeden z nich nazywał się pierwszy, drugi - trzeci. Tu był sam Pompejusz. Środek zajmował Scypion z
legionami syryjskimi Legion cylicyjski wraz z kohortami hiszpańskimi, które, jak wspomnieliśmy,
przyprowadził Afraniusz, umieszczono na prawym skrzydle.
Pompejusz uważał je za najtęższe z całego wojska. Resztę kohort rozstawił między środkowym szykiem a skrzydłami. Razem było 110 kohort, czyli 45000 ludzi, nie licząc około dwóch tysięcy wysłużonych żołnierzy; byli to beneficjariusze z dawnych armii, którzy zbiegli się do Pompejusza, on zaś
ich rozsypał po wszystkich oddziałach. Pozostałe siedem kohort rozdzielił dla obrony obozu i pobliskich redut. Prawe skrzydło zabezpieczał strumyk o stromych brzegach i z tej przyczyny całą konnicę,
wszystkich łuczników i procarzy przerzucił na lewe skrzydło.
Cezar, trzymając się dawnej zasady, ustawił X legion na prawym, a XI na lewym skrzydle, chociaż bitwy pod Dyraćhium bardzo go uszczupliły, i tak z nim połączył legion VIII, że prawie jeden z nich
utworzył, i rozkazał, by się nawzajem posiłkowały. W szeregach stanęło osiemdziesiąt kohort, które
miały razem 22 000 ludzi. Dwie kohorty zostawił dla pilnowania obozu. Dowództwo lewego skrzydła
oddał Antoniuszowi, prawego P. Sulli, środka Gn. Domicjuszowi. Sam stanął naprzeciw Pompejusza.
65
Rozejrzawszy się jednak w układzie sił nieprzyjacielskich, zaniepokoił się, by prawe skrzydło nie zostało zaskoczone przez chmarę konnicy, i w lot z trzeciej linii wycofał po jednej kohorcie z każdego
legionu, stworzył z nich czwartą linię zwróconą przeciw konnicy, wydał stosowne rozkazy i ostrzegł,
że od ich dzielności zależy tego dnia zwycięstwo. Trzeciej linii zabronił ruszać się bez jego rozkazu:
we właściwym czasie da znak flagą.
Wojskowym zwyczajem zwracając się przed bitwą do żołnierzy, wskazał na dobrodziejstwa, jakie im
zawsze świadczył, a przede wszystkim przypominał, co sami mogą potwierdzić, jak usilnie zabiegał o
pokój, jak wszczynał rozmowy z żołnierzami przez Watiniusza, jak przez A. Klodiusza znosił się ze
Scypionem, jakimi sposobami pod Orikum starał się wymóc na Libonie wysłanie posłów. I nigdy nie
pragnął szafować krwią żołnierzy ani pozbawiać rzeczypospolitej któregokolwiek wojska. Po tej
przemowie, na żądanie żołnierzy płonących żądzą walki, dał trąbą hasło.
Był w wojsku Cezara żołnierz wysłużony, Gajus Krastinus, który w ubiegłym roku był u niego pierwszym setnikiem X legionu, mąż szczególnej dzielności. Ów, gdy dano znak: "Za mną - krzyknął - towarzysze, którzyście służyli w moim manipule. Spełnijcie powinność wobec wodza. Pozostaje tylko ta
jedna bitwa; jemu zwróci ona cześć, a nam wolność". I zwracając się do Cezara: "Dzisiaj - rzekł - imperatorze, zasłużę na twoją wdzięczność - żywy albo umarły". Po tych słowach pierwszy wybiegł z
prawego skrzydła, a za nim na ochotnika około 120 najlepszych żołnierzy.
Między dwoma wojskami zostało ledwo tyle wolnej przestrzeni, by każde miało pole do podbiegu.
Lecz Pompejusz kazał przyjąć swoim natarcie Cezara nie ruszając się z miejsca, w oczekiwaniu, aż się
jego szyki rozluźnią. Uczyniono to, jak powiadają, za radą G. Triariusza, by pierwsze uderzenie załamało się i osłabiło atakujących, a gdy ich szyk rozciągnie się, pompejanie w zwartych szeregach rzucą
się na rozproszonych. Spodziewał się poza tym, że gdy żołnierze pozostaną w miejscu, oszczepy nieprzyjacielskie godzić będą z mniejszą siłą, niż gdyby sami biegli na pociski, jednocześnie zaś żołnierze Cezara wyczerpią się podwójnym biegiem i ulegną znużeniu. Zachowanie się Pompejusza wydaje
nam się zupełnie niedorzeczne, gdyż każdy ma z naturypewien popęd wewnętrzny i wrodzoną ochoczość, które zapał wojenny rozżarza. Wodzowie powinni je podsycać, a nie tłumić, i niedaremnie mamy zalecone od przodków, by zewsząd odzywało się granie sygnałów i by wszyscy podnosili wrzask:
wiedzieli oni, że tym wrogów się trwoży, a swoich zagrzewa.
Lecz nasi żołnierze, wybiegłszy na dany znak z gotowymi do rzutu oszczepami, skoro spostrzegli, że
pompejanie nie idą naprzeciw, nauczeni doświadczeniem i zaprawieni w poprzednich bojach, z własnego natchnienia zatrzymali się w biegu i stanęli pośrodku pola, aby nie dojść do linii nieprzyjacielskiej wyczerpanymi. Po krótkiej chwili, wznowiwszy bieg, rzucili oszczepy i prędko, jak Cezar rozkazał, dobyli mieczów. Pompejanie okazali się na wysokości zadania. Albowiem i pocisków się nie ulękli, i wytrzymali uderzenie legionów, i nie pomieszali szyków, a rzuciwszy na nas oszczepy, przeszli
do mieczów. W tej samej chwili jeźdźcy od lewego skrzydła Pompejusza, jak było rozkazane, wszyscy
razem wystąpili, a z nimi wysypała się hurma łuczników. Nasza konnica nie wytrzymała uderzenia,
66
lecz powoli wypierana ustąpiła, co widząc jeźdźcy Pompejusza tym ostrzej nacierali i rozwinąwszy
szwadrony zaczęli okrążać nas od nieosłoniętego boku.
Spostrzegł to Cezar i dał znak owej czwartej linii, którą utworzył z sześciu kohort. W lot się ruszyli i z
taką siłą i zawziętością uderzyli na jeźdźców Pompejusza, że nikt nie dotrzymał pola: wszyscy wykonawszy zwrot nie tylko się cofnęli, ale, porwani popłochem, pierzchli w góry. Ze zniknięciem jeźdźców łucznicy i procarze, pozostawieni sami sobie, stali się bezbronni i wszyscy polegli. Tym samym
impetem kohorty obskoczyły i napadły z tyłu lewe skrzydło pompejanów, którzy jeszcze wtedy walczyli i trzymali się w szyku.
W tejże chwili Cezar kazał wystąpić trzeciej linii, która dotąd trwała w miejscu spokojnie. Skoro więc
teraz świeże i nietknięte siły zastąpiły uznojonych, a drudzy napadli z tyłu, pompejanie zdzierżyć nie
mogli i wszyscy rzucili się do ucieczki. I nie omylił się Cezar, jak to zapowiedział w mowie do żołnierzy, że od tych kohort, które stanęły przeciw konnicy w czwartej linii, wyjdzie początek zwycięstwa.
One to bowiem pierwsze rozproszyły konnicę, one wycięły łuczników i procarzy, one, okrążywszy od
lewej strony szeregi Pompejusza, dały początek ucieczce wroga.
Lecz Pompejusz, widząc odwrót konnicy i popłoch w tej części wojska, na której najbardziej polegał,
innym również nie ufając, opuścił szeregi i na koniu jak najszybciej schronił się do obozu. Na centurionów, którym wyznaczył posterunek przy bramie pretoriańskiej, zawołał gromko, aby żołnierze mogli słyszeć: "Strzeżcie obozu i brońcie go usilnie, jeśliby coś gorszego miało się zdarzyć. Ja obejdę
resztę bram i dodam otuchy załogom!" To rzekłszy, odjechał do swego namiotu i mimo że nie wierzył
w powodzenie, oczekiwał przecież ostatecznego wyniku.
Uciekających pompejanów wpędzono między szańce. Cezar rozumiał, że nie powinno się dać im ani
chwili na ochłonięcie z popłochu i wezwał żołnierzy, by korzystając z łaski losu brali szturmem obóz.
Ci, mimo srogi upał (albowiem bitwa przeciągnęła się do południa), duchem gotowi do wszelkich trudów, usłuchali rozkazu. Kohorty stanowiące załogę obozu broniły go zaciekle, a jeszcze o wiele zawzięciej Trakowie i inni barbarzyńcy z wojsk posiłkowych. Żołnierze bowiem, którzy zbiegli z szeregów, przerażeni i wyczerpani, po większej części rzucili broń i sztandary i myśleli raczej o dalszej
ucieczce niż o obronie obozu. A ci, co stali na szańcach, nie mogli dłużej wytrzymać ćmy pocisków:
okryci ranami, opuścili posterunek i nie oglądając się na nic za przewodem setników i trybunów,
umknęli w wysokie góry, ciągnące się tuż koło obozu.
W obozie Pompejusza można było oglądać budowane chłodniki, wszędzie moc sreber, namioty wyłożone świeżą murawą, a nawet, jak u Lucjusza Lentulusa i kilku innych, ocienione bluszczem, i wiele
różnych rzeczy świadczących o przesadnym zbytku i pewnościzwycięstwa. Łatwo było poznać, że nie
obawiali się o wynik tego dnia ludzie, którzy tak dbali o niepotrzebne rozkosze. I oto ukazywali swój
zbytek wynędzniałemu i arcywstrzemięźliwemu wojsku Cezara, któremu zawsze brakowało rzeczy
najniezbędniejszych. Gdy już nasi kręcili się wśród szańców, Pompejusz dopadł konia, zerwał odznaki
imperatora i tylną bramą wymknął się z obozu, pędząc co koń wyskoczy do Larisy. Lecz i tam się nie
zatrzymał i z tą samą szybkością, zebrawszy garść swoich w ucieczce, goniąc dzień i noc, w trzydzie-
67
ści koni dotarł do morza i wsiadł na okręt zbożowy. Mówiono, że nieustannie się skarżył na zawód,
jaki go spotkał od ludzi, po których spodziewał się zwycięstwa, a którzy pierwsi poszli w rozsypkę uważał ich nieomal za zdrajców.
Po zdobyciu obozu Cezar zażądał stanowczo od żołnierzy, by nie zajmowali się łupem, inaczej przepuszczą sposobność dalszego wyzyskania zwycięstwa. Wymógł to na nich i natychmiast postanowił
góry osaczyć wałem. Ponieważ w tych górach nie było wody, pompejanie, nie czując się w nich bezpieczni, zaczęli po wierchach cofać się w kierunku Larisy. Zauważył to Cezar i rozdzielił swoje siły.
Części legionów kazał pozostać w obozie Pompejusza, część odesłał do własnego obozu, a cztery legiony wziął ze sobą, aby wygodniejszą drogą odciąć pompejanom odwrót. Uszedłszy 6000 kroków zatrzymał się i sprawił szyki. Spostrzegli to pompejanie i nie ruszali się zza gór. Pod tymi górami płynęła rzeka. Cezar przemówił do żołnierzy, oni zaś, chociaż byli uznojeni nieustającym trudem całego
dnia i już zmierzch zapadał, wznieśli wał między górami a rzeką, aby pompejanie nie mogli zaopatrywać się w wodę. Ledwo tę pracę ukończono, gdy tamci przysłali parlamentarzy, by rokowali o kapitulację. Przyłączyło się do nich kilku senatorów i pod osłoną nocy ratowało się ucieczką.
O świcie kazał Cezar wszystkim, którzy schronili się w górach, zejść na nizinę i rzucić oręż. Uczynili
to bez sprzeciwu, po czym padli na ziemię i wyciągając ręce, z płaczem błagali o życie. Uspokoił ich,
kazał wstać, powiedział parę słów o swej pobłażli wości, aby im odjąć strachu. Wszystkich zachował i
polecił swoim żołnierzom, by nikt z tych ludzi nie doznał gwałtu ani nie utracił nic ze swego mienia.
Dopilnowawszy tej sprawy zawezwał z obo zu inne legiony, a tym, które z sobą przyprowadził, kazał
z kolei wypocząć i wrócić do obozu. Tego samego dnia stanął w Larisie. W tej bitwie stracił nie więcej niż dwustu żołnierzy, lecz około trzydziestu centurionów, dzielnych mężów. Poległ również, walcząc z największym męstwem, wyżej wspomniany Krastinus, który dostał cios mieczem w samą
twarz. I sprawdziło się to, co zapowiedział idąc do bitwy. Rzeczywiście bowiem przekonał się Cezar,
że nikt w niej Krastinusowi nie dorównał męstwem, i przyświadczył, że mu się on najlepiej zasłużył.
Z wojska Pompejusza, jak się okazało, padło około 15 000, a do niewoli poszło z górą 24 000 (albowiem nawet te kohorty, które stały na fortach, poddały się Sulli), wielu poza tym uciekło do sąsiednich krajów.
Przyniesiono Cezarowi z tej bitwy 180 sztandarów i dziewięć orłów.L. Domicjusza zabili jeźdźcy, gdy
opadł z sił podczas ucieczki między obozem a górami.
W tym samym czasie D. Leliusz przybył z flotą pod Brundizjum i w podobny sposób jak Libon, o
czym wprzód mówiliśmy, zajął wyspę leżącą naprzeciw portu. Tak samo i Watyniusz, komendant
Brundizjum, pokrył i uzbroił łodzie, czym zwabił okręty Leliusza. Udało mu się przyłapać w cieśninie
portu dwa mniejsze okręty i jeden pięciorzędowiec, który się za daleko posunął. Jeźdźców rozstawił
na wybrzeżu, aby załogi floty nieprzyjacielskiej nie dopuścić do wody. Lecz dzięki porze roku lepszej
do żeglugi, Leliusz dostarczał swoim ludziom wody statkami przewozowymi z Korcyry i Dyrachium.
Niczym nie dał się odstraszyć od swoich zamiarów. Zanim przyszły wiadomości o bitwie w Tesalii,
68
nie mogła go wypędzić z portu i wyspy ani sromotna utrata okrętów, ani brak na j niezbędniejszych
rzeczy.
Prawie jednocześnie Kasjusz zjawił się na wodach Sycylii z flotą złożoną z okrętów syryjskich, fenickich i cylicyjskich. Flota Cezara była podzielona na dwie części: jedną dowodził pretor P. Sulpicjusz,
który stał pod Wibo, drugą - M. Pomponiusz koło Messany. Kasjusz ze swoimi okrętami dopłynął do
Messany wcześniej, zanim Pomponiusz dowiedział się o jego wyprawie. Zastał go wśród zamętu, bez
czat i ustalonych posterunków. Korzystając z silnego i pomyślnego wiatru, statki przewozowe napełnił
sośniną, smołą, pakułami, wszystkim, co służy do wzniecenia pożaru, i puścił je na flotę Pomponiusza.
Spalił mu wszystkie 35 okrętów, w tym dwadzieścia pokrytych. Taki stąd padł strach, że chociaż w
Messanie cały oddział stał załogą, miasto ledwo się broniło i zdaniem wielu przyszłoby je utracić, jeśliby w tym czasie nie nadbiegli rozstawnymi końmi gońcy z wieścią o zwycięstwie Cezara. W porę
przyniesione nowiny ocaliły miasto. Kasjusz popłynął stamtąd przeciw flocie Sulpicjusza pod Wibo.
Ten sam postrach kazał naszym przybić do brzegu. Kasjusz zaś, jak za pierwszym razem, miał wiatr
pomyślny i pchnął ku nam przygotowane do podpalenia transportowce.
Na obu skrzydłach wybuchł pożar i spłonęło pięć okrętów. Lecz gdy ogień, gnany siłą wiatru, zaczął
się rozszerzać, żołnierze ze starych legionów, pozostawieni jako chorzy do pilnowania okrętów, nie
znieśli hańby i z własnego popędu skoczyli na okręty, odbili od lądu, uderzyli na flotę Kasjusza i pojmali dwa pięciorzędowce. Na jednym z nich był Kasjusz, któremu udało się dostać do łodzi i uciec.
Zagarnięto również dwa trój rzędówce. Wkrótce potem przyszły wiadomości o bitwie w Tesalii, którym już i sami pompejanie dali wiarę, albowiem dotąd brali je za wymysły legatów i przyjaciół Cezara. Na skutek tych wiadomości Kasjusz odpłynął ze swoją flotą. Cezar uważał, że należy wszystko inne porzucić a ścigać Pompejusza, dokądkolwiek by uciekł, aby nie mógł znów zebrać sił i wznowić
wojny. Ile więc tylko tchu starczyło konnicy, pędził dzień w dzień, przykazawszy jednemu legionowi
ciągnąć za sobą wolniejszym marszem. Był edykt Pompejusza, ogłoszony w Amfipolis, by wszystka
młodzież tej prowincji, Grecy i obywatele rzymscy, zjechała dla złożenia przysięgi. Niepodobna
orzec, czy Pompejusz uczynił to, by odwrócić podejrzenia i jak najdłużej ukryć plan dalszej ucieczki,
czy dążyłby do utrzymania się w Macedonii, robiąc nowe zaciągi, jeśliby mu w tym nikt nie przeszkodził. Sam przez jedną noc stał na kotwicy, wezwał do siebie przyjaciół zamieszkałych w Amfipolis,
pożyczył pieniędzy na niezbędne wydatki, wreszcie posłyszawszy, że Cezar się zbliża, odpłynął i po
paru dniach dotarł do Mityleny. Przez dwa dni trzymała go tam burza. Przyłączyło się doń kilka lekkich okrętów, z którymi popłynął do Cylicji, a stamtąd na Cypr. Tam się dowiedział, że za wspólnym
porozumieniem między mieszkańcami Antiochii a obywatelami rzymskimi, mającymi tam swoje interesy, zajęto zamek, aby nie dopuścić Pompejusza. Rozesłano również gońców do wszystkich pompejanów, którzy po ucieczce schronili się w ościennych krajach, aby nie ważyli się wejść do Antiochii:
kto by to uczynił, naraziłby swą głowę na wielkie niebezpieczeństwo. To samo przydarzyło się na Rodos L. Lentulusowi, konsulowi z ubiegłego roku, i P. Lentulusowi, również byłemu konsulowi, i wielu
69
innym. Uciekając w ślad za Pompejuszem, skoro dotarli do wyspy, nie zostali wpuszczeni ani do miasta, ani do portu i kazano im powiedzieć, aby się stąd zabierali.
Nie mieli innego wyjścia, jak odbić od brzegu. A już w tamte strony doszła wieść o zbliżaniu się Cezara. Pompejusz, oceniwszy stan rzeczy, porzucił myśl o wyprawie do Syrii. Podjął pieniądze towarzystwa dzierżawców danin, pożyczył od osób prywatnych, wziął na okręty olbrzymi ładunek miedzianej monety na wydatki wojskowe, uzbroił dwa tysiące ludzi, których częścią wybrał spośród czeladzi towarzystwa dzierżawców, częścią wziął od kupców, wreszcie każdy z jego orszaku dał mu tych,
których
uważał za odpowiednich, iż tym wszystkim popłynął do Pelusjum. Znajdował się tam przypadkiem
król Ptolemeusz. Wiekiem pacholę, prowadził on z wielkimi siłami wojnę przeciw siostrze, Kleopatrze, którą kilka miesięcy temu wygnał z królestwa przez swoich krewnych i przyjaciół. Obóz Kleopatry leżał nie opodal jego obozu. Posłał doń Pompejusz, prosząc w imię zażyłości i przyjaźni, jaka go
łączyła z ojcem, by mu dał schronienie w Aleksandrii i swą potęgą osłonił w nieszczęściu. Lecz jego
wysłańcy, spełniwszy zlecenia, wdali się w zbyt swobodne rozmowy z żołnierzami króla, namawiając,
by ofiarowali swe usługi Pompejuszowi i nie lekceważyli go wskutek ostatnich niepowodzeń. Było
wśród nich niemało dawnych żołnierzy Pompejusza. W Syrii dostali się oni z jego wojska pod rozkazy
Gabiniusza, który przyprowadził ich do Aleksandrii, a po skończonej wojnie zostawił u Ptolemeusza,
ojca owego pacholęcia.
O zabiegach posłów doniesiono przyjaciołom króla, którzy z powodu jego małoletności opiekowali się
królestwem. Czy to, jak później oświadczyli, z obawy, by Pompejusz, zbuntowawszy wojsko królewskie, nie zajął Aleksandrii i Egiptu, czy też z pogardy dla jego nieszczęścia - jak się to często zdarza,
że klęska z przyjaciół czyni wrogów - dość, że posłom dali łaskawą odpowiedź, prosząc, by Pompejusz przybył do króla, jednocześnie zaś weszli potajemnie w zmowę z Achillasem, prefektem królewskim, człowiekiem szczególnej śmiałości, i L. Septimiuszem, trybunem wojskowym, którym powierzyli zgładzenie Pompejusza. Ci dwaj zachowywali się wobec niego z wielką uprzejmością, a Septimiusz był mu trochę znany, ponieważ służył pod nim w wojnie z korsarzami. Pompejusz dał się nakłonić do opuszczenia okrętu i wsiadł do małej łodzi z nielicznym orszakiem.
Tam został zabity przez Achillasa i Septimiusza. Następnie z rozkazu króla
pochwycono L. Lentulusa i stracono w więzieniu.
Cezar, gdy przybył do Azji, dowiedział się, że T. Ampiusz usiłuje zagarnąć skarbiec świątyni Diany w
Efezie, i po to zwołał wszystkich senatorów z prowincji, aby przy świadkach dokonać obliczenia.
Zjawienie się Cezara przeszkodziło w tym, bo Ampiusz uciekł. Tak po raz drugi Cezar ocalił skarb
efeski. A i w Elidzie, w świątyni Miner wy, jak to dokładnie wyliczono, w tym samym dniu, w którym
Cezar stoczył pomyślną bitwę, posąg bogini zwycięstwa, stojący przed Minerwą i ku niej twarzą
zwrócony, obrócił się w stronę wejścia do świątyni. Tego samego dnia w Antiochii w Syrii dwukrotnie dał się słyszeć taki zgiełk wojska i dźwięk trąb, że cała ludność uzbrojona wybiegła na mury. To
samo zdarzyło się w Ptolemaidzie. W Pergamonie, w tajemnej i ukrytej świątyni, zwanej przez Gre-
70
ków adyta, dokąd poza kapłanami nikomu wejść nie wolno, zagrały bębenki. Podobnie i w Tralles, w
świątyni zwycięstwa, gdzie ustawiono posąg Cezara, można było oglądać palmę, która w owych
dniach wyrosła w szparach między kamieniami posadzki.
Cezar tylko parę dni zabawił w Azji, posłyszał bowiem, że Pompejusza widziano na Cyprze, z czego
wnioskował, że zmierza on do Egiptu, chcąc wyzyskać stosunki, jakie go łączyły z królestwem, oraz
inne korzyści. Pociągnął więc do Aleksandrii z dwoma legionami, z których jeden szedł za nim z Tesalii, drugi zaś przyprowadził z Achal legat Kw. Fufiusz, i z 800 jeźdźcami. Miał dziesięć wojennych
okrętów rodyjskich i kilka azjatyckich. W tych legionach było 3200 ludzi, reszta odpadła po drodze
wskutek ran odniesionych w bitwach i trudów tak dalekiej wyprawy. Cezar jednak zaufał sławie
swych zwycięstw i nie wahał się wyruszyć z tak słabymi siłami, przekonany, że wszędzie będzie równie bezpieczny. W Aleksandrii dowiedział się o śmierci Pompejusza, a wysiadając z okrętu posłyszał
krzyki żołnierzy, których król pozostawił dla obrony miasta, i zobaczył zbiegowisko, zajmujące wobec
niego postawę groźną na widok rózg liktorskich: wywołały one oburzenie jako obraza majestatu królewskiego. Uśmierzono ów tumult, lecz w następnych dniach zdarzały się częste zbiegowiska podnieconego tłumu, a w różnych dzielnicach miasta zabito niemało żołnierzy. Z uwagi na te wypadki kazał
sobie Cezar przyprowadzić z Azji inne legiony, które utworzył z żołnierzy Pompejusza. Sam bowiem
był uwięziony przez północno-zachodnie wiatry, ze wszystkich najbardziej przeciwne dla tych, co
płyną z Aleksandrii. Tymczasem zajął się waśniami pary królewskiej, uważając, że należy to do narodu rzymskiego i do niego jako konsula, tym bardziej że za jego pierwszego konsulatu zawarto na mocy osobnej ustawy i uchwały senatu przymierze z Ptolemeuszem ojcem.
Orzekł więc, by tak król Ptolemeusz, jak i jego siostra Kleopatra rozpuścili wojska i rozstrzygnęli spór
nie orężem, ale prawem, on zaś będzie rozjemcą.
W imieniu małoletniego króla sprawował rządy jego wychowawca, rzezaniec Potinus. On to najpierw
wśród swego otoczenia zaczął się skarżyć i oburzać, że króla na sąd się wzywa, następnie dobrał sobie
kilku powierników spośród przyjaciół króla, wojsko z Pelusjum wezwał potajemnie do Aleksandrii i
owego Achillasa, o którym wspominaliśmy, uczynił wszystkich sił dowódcą. Rozpaliwszy go własnymi i króla obietnicami, przez listy i gońców pouczył, co ma robić. Testament Ptolemeusza ustanawiał spadkobiercami: starszego z dwóch synów, a z dwóch córek tę, która była wiekiem pierwsza. O
dopełnienie tego błagał Ptolemeusz w swym testamencie naród rzymski, zaklinając na wszystkich bogów i sojusze. Jeden egzemplarz zawiozło osobne poselstwo do Rzymu, aby go złożyć w skarbcu, a
ponieważ z powodu niepokojów nie można było tego uczynić, zostawiono na przechowanie u Pompejusza. Drugi egzemplarz, o tym samym brzmieniu, opieczętowany, znajdował się w Aleksandrii. Gdy
się te sprawy toczyły przed Cezarem, który, jako ich obojga przyjaciel i rozjemca, gorąco pragnął rozstrzygnąć spory królestwa, nagle pada nowina, że wojsko królewskie i cała konnica idzie na Aleksandrię. Siły Cezara były za szczupłe, aby mógł sobie pozwolić na walkę poza miastem. Nie pozostawało
nic innego, jak trwać na pozycjach w mieście i poznać zamiary Achillasa. Żołnierzom jednak kazał
stać pod bronią i polecił królowi, by ze swoich bliskich wybrał tych, których najwyżej szacuje, i posłał
71
ich ze swoimi rozkazami do Achillasa. Wysłano Dioskoridesa i Serapiona, którzy kiedyś posłowali do
Rzymu i mieli wielkie zachowanie u starego Ptolemeusza. Achillas, skoro ich tylko zobaczył, ani nie
wysłuchał, ani się nie dowiedział, z czym przychodzą, ale kazał ich porwać i stracić. Jednego z nich
zabito, drugi ocalał, gdyż rannego natychmiast ludzie z jego orszaku zabrali jako nieboszczyka.
Po tym fakcie Cezar postarał się dostać w swoje ręce króla, widząc, ile znaczenia posiada w kraju imię
królewskie. Szło mu o to, by wybuch wojny przypisywano raczej intrygom garstki opryszków niż woli
króla.
Achillas rozporządzał siłami nie do pogardzenia, tak pod względem liczby, jak i doboru ludzi i doświadczenia wojskowego. Miał pod bronią 20 000. Byli to żołnierze Gabiniusza, którzy już przyjęli
swobodne obyczaje aleksandryjskie, zapomniawszy imienia i karności narodu rzymskiego, pożenili się
w Egipcie, wielu z nich miało dzieci. Dochodziła do tego zbieranina łotrzyków i opryszków z Syrii,
Cylicji i sąsiednich krajów. Ściągnięto też wielu skazanych na gardło i wygnańców. Dla wszystkich
naszych zbiegłych niewolników Aleksandria była niezawodną ostoją, dając im bezpieczeństwo z
chwilą, gdy się wpisali na listę żołnierzy. Jeśli którego pan kazał przyłapać, żołnierze jak jeden mąż
śpieszyli go odbić. Każdy gwałt odpierali jakby własne niebezpieczeństwo, ponieważ na wszystkich
ciążyła podobna wina. Domagać się śmierci przyjaciół królewskich, szarpać majątki ludzi bogatych,
dla podwyższenia żołdu oblegać pałac królewski, jednych z tronu strącać, drugich osadzać - oto do
czego przywykło wojsko aleksandryjskie, mocą jakiejś starożytnej tradycji.
Konnica liczyła 2000. Wszyscy oni zestarzeli się w wielu wojnach aleksandryjskich: Ptolemeuszowi
ojcu zwrócili królestwo, dwóchsynów Bibulusa zabili, wojowali z Egipcjanami. Takie było ich doświadczenie wojskowe.
Ufny w swe siły, a lekce sobie ważąc garstkę żołnierzy Cezara, Achillas zajął Aleksandrię z wyjątkiem tej części miasta, którą Cezar obsadził swoimi ludźmi, i od razu usiłował wziąć szturmem jego
dom. Lecz Cezar, rozstawiwszy u wylotu ulic kohorty, odparł atak. Jednocześnie walczono u portu, i
to ze znacznie większą zaciętością. Gdy bowiem rozdzieliliśmy nasze siły tocząc walki na wielu ulicach, nieprzyjaciel tłumnie rzucił się ku okrętom wojennym, aby je zająć. Było ich 50, same trójrzędowce i pięciorzędowce, wyborne i doskonale wyposażone do żeglugi. Były to te same, które posłano
na pomoc Pompejuszowi i które po klęsce w Tesalii wróciły do domu. Oprócz nich były jeszcze 22
okręty, które zawsze stały dla ochrony Aleksandrii, wszystkie pokryte; gdyby się udało je zdobyć, Cezar byłby pozbawiony floty, a nieprzyjaciel panowałby nad portem i całym morzem i odcinałby Cezarowi dowóz żywności i posiłki. Walczono więc z taką zaciętością, z jaką trzeba było walczyć, skoro
jedni mieli na oku szybkie zwycięstwo, drudzy własne ocalenie. Wziął górę Cezar, który spalił
wszystkie okręty nie wyłączając tych, co stały w dokach, posiadał bowiem za szczupłe siły, by bronić
się w tak szerokim zasięgu, po czym natychmiast przewiózł żołnierzy dla obsadzenia Faros.
Faros jest to wieża na wyspie, ogromnej wysokości, zbudowana cudowną sztuką: nazwę swoją wzięła
od wyspy. Leżąc naprzeciw Aleksandrii, ta wyspa tworzy jej port. Lecz za dawnych królów rzucono w
morze groblę długości dziewięciuset kroków i wyspę połączono z miastem wąską drogą i mostem. Na
72
wyspie są domy Egipcjan, tworzące wieś, dużą na kształt miasta. Jeśli się tam jakiś statek zabłąka,
zboczywszy z drogi przez nieostrożność albo burzę, łapią go obyczajem rozbójników. Kto jednak ma
w swoich rękach Faros, bez tego woli żaden ^okręt nie wejdzie do portu z powodu cieśniny. Tego
właśnie obawiał się Cezar i gdy nieprzyjaciele byli zajęci bitwą, wysadził żołnierzy na Faros, zajął
wyspę i zostawił tam załogę. Odtąd mogły okręty bezpiecznie dowozić mu zboże i posiłki.
Rozesłał bowiem po wszystkich sąsiednich prowincjach z żądaniem posiłków. W innych częściach
miasta walczono w ten sposób, że obie strony rozchodziły się bez wyniku, zostawiając niewielu poległych, i z powodu ciasnoty nikt nikogo nie mógł wyprzeć. Cezarowi udało się zająć najważniejsze pozycje, które przez noc ufortyfikował. W tej dzielnicy była nieznaczna część pałacu królewskiego, którą z samego początku oddano mu na mieszkanie. Łączył się z nią teatr, który mógł służyć za twierdzę i
dawał dostęp do stoczni i portu. W ciągu następnych dni umocnił te obwarowania tak, że mógł się
czuć jakby za murami i nie być zmuszonym do walki wbrew woli. Tymczasem młodsza córka Ptolemeusza, mając widoki na nie obsadzone królestwo, przeniosła się z pałacu do Achillasa i zaczęła z
nim razem prowadzić wojnę. Prędko jednak wynikł między nimi spór o pierwszeństwo, co zwiększyło
hojność wobec żołnierzy, których i on, i ona zjednywali sobie okrutną rozrzutnością.
Gdy się to dzieje w obozie nieprzyjacielskim, Potinus, wychowawca króla i regent, przebywający na
obszarze zajętym przez Cezara, posyła gońców do Achillasa, wzywając go do wytrwania i stałości ducha. Wykryło się to przez pochwycenie gońców i Potinus został na rozkaz Cezara stracony. Takie były
początki wojny aleksandryjskiej.
73

Podobne dokumenty