Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przełożyła
Mirosława Sobolewska
Tytuł oryginału
DIE BUCHSPRINGER
Copyright © 2015 Loewe Verlag GmbH, Bindlach
All rights reserved
Projekt okładki
Franziska Trotzer
Ilustracja na okładce
© Sergio Bellotto/iStockphoto.com; chuwy/iStockphoto.com;
Steffi Proboszcz/iStockphoto.com; coolgraphic/iStockphoto.com;
SongSpeckels/iStockphoto.com; cla78/iStockphoto.com; abrakadabra/
Shutterstock.com; mire/Shutterstock.com; Apostrophe/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Godlewska
Redakcja i korekta
Irma Iwaszko
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-402-6
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul Cegielna 10-12
`
Spis tresci
Prolog......................................................................................
7
1. Była sobie wyspa.............................................................. 11
2. Tajna Biblioteka.............................................................. 33
3. Guma do żucia dla Olivera Twista................................... 61
4. Między Wersami............................................................... 75
5. W poszukiwaniu Białego Królika.................................... 95
6. Wielki pożar..................................................................... 115
7. Odkrycia.......................................................................... 135
8. Załamanie pogody........................................................... 157
9. Polowanie......................................................................... 177
10. Wizyta w domu Lennoxów............................................. 197
11. Dziecko na bagnach........................................................ 217
12. Sen nocy zimowej........................................................... 237
13. Szekspirowskie Urwisko................................................. 259
14. Pomysły........................................................................... 277
15. Zapomniana.................................................................... 299
16. Księżniczka..................................................................... 315
17. Bestia.............................................................................. 335
18. Rycerz............................................................................. 361
19. I jeśli nie umarli….......................................................... 379
Prolog
Will nie przestawał biec. Biegł coraz dalej i coraz szybciej.
Wydawało mu się, że wyspa jest o wiele większa niż zwykle,
w piersiach czuł narastający ból, tak długo już pędził przed
siebie. Najpierw przez bagna, potem łąką, nie omijając żadnego zakątka, w dół do plaży, wzdłuż muru cmentarza, do domu
Lennoxów, do wsi, do kamiennego kręgu, przez bibliotekę,
z powrotem do swojej chaty, przedostał się przez welony mgieł
i zajrzał za unoszące się opary, które okalały zamek Macalisterów.
I nic.
Obok niego biegł pies. Czarne uszy powiewały mu na wietrze, mocne łapy zostawiały na bagnisku wyraźne ślady. Ale
dlaczego nie było widać innych śladów stóp? Dlaczego nie
mógł ich znaleźć? I dlaczego nie mógł znaleźć jego? On nigdy
by nie zostawił psa samego. A więc musiał gdzieś tu być. Co
jeszcze powiedział, wychodząc? Przecież zamierzał tylko pójść
na spacer, prawda?
Teraz Will biegł wąską ścieżką prowadzącą na urwisko. Pies
pędził za nim. Tutaj również nikogo nie było. To przecież oczywiste. Zwłaszcza w taką pogodę. Szalała burza, lał deszcz.
Zatrzymali się w miejscu, gdzie kończył się świat. Nie, w tym
7
miejscu kończyła się wyspa. Świat zapadał się urwiskiem w dół,
a dalej ciągnęła się woda, która obmywała gdzieś hen daleko
za horyzontem inne brzegi innych wysp. Czy trafi tam w końcu?
Za horyzont?
Przez chwilę obserwowali morze. Jedną ręką Will drapał
psa za uchem, drugą przyłożył do czoła, żeby lepiej widzieć.
Nadaremno.
Sherlock Holmes zaginął.
Bestia spała wiele, wiele lat.
Głęboko, bardzo głęboko w jaskini, w miejscu,
gdzie było najciemniej.
I bardzo, bardzo długo, aż czas pozwolił przebrzmieć
wszystkim o niej opowieściom.
I śniła, jakby to było znowu się obudzić. Spała tak
długo, aż nie została ani jedna osoba, która wiedziała
o jej istnieniu. Na początku być może niektórzy
królewscy poddani jak przez mgłę przypominali sobie
gadki o straszliwym potworze. Ale z biegiem czasu
wspomnienie stało się jedynie niejasnym, mrocznym
przeczuciem. I właśnie teraz, kiedy utonęło całkowicie
w mrokach niepamięci, właśnie teraz nadszedł moment,
by przebudzone monstrum otwarło oczy.
1.
- sobie wyspa
Byla
Byłyśmy sobie raz Alexis i ja. Wrzucałyśmy właśnie rzeczy to
otwartych walizek. Swetry, spodnie, skarpetki. Wyszarpywałam
ubrania i ciskałam bezładnie do otwartej walizki o sztywnych
ściankach, zaopatrzonej w kółka. Alexis robiła to samo w sąsiednim pokoju. Nie zwracałyśmy uwagi, czy wśród pakowanych
ciuchów są nasze ulubione. Najważniejszy był pośpiech. Tak
się umówiłyśmy. Bo gdybyśmy się pakowały powoli i rozsądnie, z kartką w ręku, tak jak zwykle, na pewno doszłybyśmy
do wniosku, że to był jednak szalony pomysł.
W mojej rodzinie wszyscy byli szaleni. W każdym razie tak
zawsze mówiła Alexis, kiedy pytałam ją, dlaczego w wieku
siedemnastu lat, z jedną walizką w ręku i ze mną w brzuchu,
opuściła swoją szkocką ojczyznę i ot tak, po prostu, wyjechała
do Niemiec. W ciąży i nawet jeszcze niepełnoletnia. Uciekała
na łeb na szyję i wybrała właśnie Bochum. Teraz ja zbliżałam
się do siedemnastych urodzin (no dobrze, brakowało mi jeszcze
czternastu miesięcy) i najprawdopodobniej odziedziczyłam po
11
niej gen szaleństwa. Ja również dzisiaj przy śniadaniu – dokładnie godzinę temu – postanowiłam opuścić kraj. Przez Internet
zarezerwowałyśmy sobie lot tanimi liniami na dzisiejsze popołudnie. Trzeba się było tylko spakować. Pospiesznie wyjęłam
z szuflady kilka par majtek i biustonoszy.
–Weź ze sobą ciepłą kurtkę, Amy – powiedziała Alexis.
Wciągnęła wyładowaną po brzegi walizkę do mojego pokoju
i próbowała wepchnąć do niej jeszcze poduszkę. Pod spodem
zobaczyłam jej sztruksy z ekologicznej bawełny i koszulkę
od DaWandy z nadrukowanymi jabłkami.
–W lipcu raczej nie będzie mi potrzebna puchowa kurtka
– wymamrotałam.
Moja walizka również była wyładowana, jednak wypełniały
ją głównie książki. Jeśli chodzi o ciuchy, to ograniczyłam się
do absolutnie niezbędnego minimum, zgodnie z zasadą: lepiej
o jeden sweter za mało niż jedna ulubiona książka mniej.
–Nie doceniasz tamtejszej pogody. – Alexis przypatrywała
się krytycznie mojemu bagażowi i kręciła głową. Jej mahoniowe loki rozsypały się wokół twarzy. Oczy miała napuchnięte
i czerwone, jakby płakała całą noc. – To weź swój czytnik do e-booków. Chyba ci wystarczy?
–Nie mam na e-booku Momo ani Dumy i uprzedzenia.
–Przecież czytałaś je już po sto razy.
–A jeśli będę chciała poczytać je tam sto pierwszy?
–Wierz mi, Amy, że na tej przeklętej wyspie jest cała masa
książek. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile!
Pogłaskałam opuszkami palców zaczytany tom Momo. Ileż
to razy marzyłam, by podążać za zaczarowanym żółwiem, który
poprowadziłby mnie przez życie. Potrzebowałam tej książki.
12
Pocieszała mnie, kiedy byłam smutna. Potrzebowałam jej zwłaszcza teraz.
Alexis westchnęła.
–Wciśnij jakoś tę kurtkę, dobrze? Tam może być dość chłodno. – Usiadła na walizce i szarpnęła za zamek błyskawiczny.
– Cały ten pomysł mi się nie podoba. – Aż stęknęła z wysiłku,
zapinając walizkę. – Czy naprawdę jesteś pewna, że to jedyne
miejsce, w którym zdołasz zapomnieć?
Kiwnęłam głową.
Maleńka łódka kołysała się na falach. Rzucały nią we wszystkie
strony, jakby chciały się pobawić. Błyskawice rozświetlały niebo,
na którym kłębiły się ciemne, napuchnięte burzowe chmury
i zanurzały morze w nierealnej szarości nagłych rozbłysków
światła wymieszanych z dudnieniem grzmotów. Woda przybrała
brudnoszary kolor skał łupkowych, lało jak z cebra, a krople
deszczu też były szare i ciężkie, spadały na wzburzone fale,
ostrząc ich grzbiety. Wszystko to wraz z majaczącym na horyzoncie stromym urwiskiem, o które z głośnym hukiem rozbijały
się masy wody, tworzyło wspaniałe widowisko. Przerażające,
straszne, ale i piękne.
A może wcale nie takie piękne? Bo siedziałam właśnie w tej
maleńkiej łódce pośród szalejącej burzy i żeby nie wypaść,
z całych sił ściskałam dłońmi brzeg ławeczki. Piana wieńcząca
morskie fale rozbryzgiwała się nam na twarzy. Alexis próbowała
ratować walizki, a mężczyzna, który zgodził się przewieźć nas
na wyspę, starał się uruchomić silnik.
Deszcz przyszedł niespodziewanie i w jednej chwili przemoczył mnie do suchej nitki. Marzłam strasznie i myślałam tylko
13
o tym, by dotrzeć szczęśliwie do brzegu wyspy. A właściwie
nieważne dokąd, byle było tam ciepło i sucho. Kiedy leciałyśmy
z Dortmundu do Edynburga, na niebie świeciło jasne, ciepłe
słońce. Jakieś niegroźne chmurki pojawiły się, gdy wreszcie
przesiadłyśmy się do niewielkiego samolotu o napędzie śmigłowym, który miał nas dowieźć do lotniska Sumburgh na wyspie
Mainland – największej z Szetlandów leżących u wybrzeża
Szkocji, ale nie spodziewałam się tak mrożącej krew w żyłach
scenografii zagłady świata.
Otworzyłam oczy, mimo że od słonej wody piekły mnie boleśnie, bo naszą łódkę podrzuciła kolejna wielka fala, która o mało
nie przywłaszczyła sobie filcowej torby Alexis. Coraz trudniej
było mi się trzymać ławki. Palce miałam zmrożone lodowatym
wiatrem, zdrętwiałe z zimna i pozbawione wszelkiego czucia.
Kiedy czytało się o takim sztormie w książce, wydawał się o wiele
przyjemniejszy. Nawet jeśli bałam się i kuliłam z przerażenia,
zawsze gdzieś w głębi duszy tliło się uspokajające poczucie,
że oto niedaleko w nogach kanapy leży ciepły mięciutki koc
i zaprasza, by się w niego wtulić i ogrzać. Teraz uświadomiłam
sobie, że w przeciwieństwie do literackiej fikcji prawdziwy
sztorm to coś, czego nie znoszę.
Kolejna fala okazała się jeszcze mniej łaskawa i zmoczyła
mnie od stóp do głów. Brałam właśnie głęboki oddech i otwierałam szeroko usta. Nie był to dobry pomysł – zachłysnęłam
się wielkim łykiem słonej wody. Kaszląc i rzężąc, próbowałam
pozbyć się morza z płuc, a Alexis klepała mnie w plecy. Jej torba
wypadła za burtę. Psia kość! Alexis jakby pogodziła się z myślą,
że nie dowieziemy w całości naszych rzeczy na ląd, i nawet nie
zaszczyciła spojrzeniem znikającego w wodzie dobytku.
14
–Zaraz będziemy na miejscu, Amy! Zaraz! – zawołała, a wiatr
przegnał jej słowa hen daleko, ledwie zdążyła zamknąć usta.
– Pomyśl, że jesteśmy tu na własne życzenie. Na pewno spędzimy
na Stormsay niezapomniane wakacje. – Miało to prawdopodobnie
zabrzmieć wesoło, ale jej głos aż drżał od skrywanej paniki.
–Jesteśmy tutaj, ponieważ uciekłyśmy – odpowiedziałam,
jednak zbyt cicho, by Alexis mogła mnie usłyszeć.
Nie chciałam ani jej, ani sobie przypominać o prawdziwych
przyczynach naszej podróży na wyspę. Bądź co bądź uciekałyśmy z domu, żeby zapomnieć. O tym, że Dominik zostawił
Alexis i wrócił do żony i dzieci. Tak po prostu, spadło to na nią
jak grom z jasnego nieba. I tym, że ci niedorozwinięci idioci
z mojej klasy… Nie, nie będę o tym więcej myśleć.
Silnik łodzi wył jak opętany, jakby założył się z wichurą, kto
będzie głośniejszy. Deszcz wzmagał się z sekundy na sekundę,
bębnił na mojej głowie i ramionach i smagał mnie po twarzy.
No cóż, bardziej zmoknąć i tak już nie mogłam. Ale ucieszyłam
się, że do wyspy jest coraz bliżej. Stormsay – ojczyzna moich
przodków. Przez zasłonę mokrych włosów starałam się dostrzec
upragniony brzeg, miałam nadzieję, że nasz przewoźnik zna
swój fach i nie rozbije nas gdzieś na urwisku.
Skalista ściana sprawiała wrażenie potężnej i groźnej, jej
ostre krawędzie były śmiertelnie niebezpieczne. Wznosiła się
na jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów nad siną, wzburzoną
wodą. A na samej górze, tuż nad urwiskiem, gdzie wiatr szalał
najmocniej… ktoś stał.
Najpierw pomyślałam, że to drzewo. Ale to był człowiek,
który opierał się burzy i obserwował morze. Postać z krótkimi
włosami, w łopocącym na wietrze płaszczu, obserwowała nas
15
z góry. Jedną dłoń przyłożyła do czoła, drugą głaskała po głowie
towarzyszącego jej wielkiego czarnego psa.
Łódź dryfowała teraz po wzburzonym morzu, zostawiliśmy
za sobą strome urwisko i robiąc łuk, staraliśmy się dotrzeć
do wschodniego brzegu wyspy. Postać zmalała, aż wreszcie
całkiem zniknęła mi z oczu.
A my dobiliśmy do pomostu. Co prawda kiwającego się
niebezpiecznie i do połowy zanurzonego w wodzie, ale naszemu kapitanowi udało się kilkoma pewnymi ruchami rąk
przycumować łódkę. Pospiesznie przeszłyśmy na ląd. Wreszcie!
Przybrzeżna skarpa była bardzo śliska, wciąż padał rzęsisty
deszcz. Stormsay. Nazwa brzmiała jak obietnica: tajemniczo
i przerażająco jednocześnie. Jeszcze nigdy tu nie byłam. Alexis
w ogóle nie wspominała o wyspie aż do czasu, gdy uświadomiłam sobie, że nie wszystkie dzieci w klasie uczą się od rodziców
angielskiego i niemieckiego i że moje imię i nazwisko jakoś
różnią się od innych. Amy Lennox. I nawet wtedy Alexis tylko
napomknęła, że pochodzimy ze Szkocji. Siedemnaście lat temu
przyrzekła sobie nigdy więcej tam nie wrócić. Ale teraz…
Człapałyśmy błotnistą uliczką, ciągnąc za sobą zapadające
się w szlamie walizki. Na prawo i na lewo stało kilka pojedynczych domów, chat raczej, z krzywymi dachami, o glinianych
ścianach i wypaczonych oknach, za którymi to tu, to tam migotało nikłe żółte światło. W jednej z tych chat mieszkała moja
babcia. Miałam nadzieję, że wewnątrz domy są solidniejsze niż
na zewnątrz i przetrzymają nawałnicę.
Mężczyzna, który nas tu przywiózł, mruknął coś o piwie
i pubie i zniknął za najbliższymi drzwiami. Alexis szła przed
siebie, mijając ostatni dom. Wyglądała na zdecydowaną opuścić
16
ten marny, ale przecież jedyny ślad ludzkiej cywilizacji. Z trudem
za nią nadążałam. Kółka mojej walizki po raz kolejny zapadły
się w błotnistą dziurę i ledwie je wyrwałam, szarpiąc walizkę
z całych sił.
–Twoja mama mieszka chyba w czymś na kształt domu,
prawda? – mruknęłam.
Nigdy nie drążyłam tematu swoich przodków i nie zapytałam,
co to znaczy, że babcia jest szalona. Szalona – czyli na przykład
żywi się korą z drzew, nosi stroje z szyszek i żyje pod gołym
niebem wraz z dzikimi zwierzętami?
Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, Alexis tylko machnęła
ręką, pokazując coś w ciemności przed nami, i kazała mi iść
za sobą. Szarpnięta walizka wyskoczyła z dołka, rozbryzgując
błoto na wszystkie strony. Ochlapała mnie aż po czubek głowy.
No super!
Alexis nawet rozczochrana wyglądała cudownie (tak jakby
właśnie wyszła z reklamy jakiegoś szamponu), a ja coraz bardziej
czułam się jak zmokły szczur. Markotnie mamrocąc pod nosem,
człapałam za mamą.
Ulica zamieniła się w polną drogę i stała się jeszcze bardziej
błotnista. Światła zostały daleko za nami. Mała wieś prawie
znikła z pola widzenia, tylko lodowaty wiatr towarzyszył nam
wiernie, przenikając przeraźliwym chłodem przez oczka mojego
wełnianego swetra. Krople siekły mi twarz. Maszerowałyśmy
przez jakieś pustkowie.
–Na urwisku ktoś stał. Widziałaś go? – wycharczałam, żeby
odpędzić od siebie myśl, że za chwilę zamarznę.
–Na Szekspirowskim Urwisku? W taką pogodę? Raczej
wątpię. – Alexis mówiła tak cicho, że ledwie ją rozumiałam.
17
– Poczekaj, wezmę twoją walizkę – zaproponowała ze szczytu
pagórka, na który właśnie weszła.
Podsunęłam jej walizkę i sama wdrapałam się na szczyt.
Stałyśmy na czymś w rodzaju płaskowyżu. W oddali widać było
światła i wieże jakiegoś zamku, odznaczające się ostrymi konturami na wieczornym niebie. Bliżej, po naszej prawej stronie,
w kilku oknach olbrzymiej posiadłości również paliło się jasne
światło. Droga się rozwidlała. Jedna jej odnoga wiodła w głąb
równiny, do zamku.
Ale Alexis skręciła w prawo i maszerowała w stronę kutej bramy
wjazdowej przerywającej wysoki żywopłot, za którym spodziewałam się ujrzeć park albo wysypany żwirem podjazd z fontanną
na środku. Na filmach w każdym razie zawsze żwirowa droga biegła
między równo przyciętymi ramionami żywopłotu, kamiennymi
posągami, pnączami róż… Pasowałyby tu jeszcze stare zabytkowe
samochody. Potrzebna przecież była odpowiednia scenografia,
żeby zakochane pary miały gdzie wyznawać sobie miłość albo
dzielny detektyw mógł ścigać bezwzględnego mordercę… Dwór
za bramą wyglądał wspaniale – to było widać już z daleka. Niezliczone wykusze wyrastały ze starych solidnych murów, niewielkie
wieżyczki i kominy różnego kształtu pięły się dumnie w górę,
drapiąc ciemne burzowe chmury. Za ciężkimi kotarami w oknach
migotały płomienie świec.
Deszcz jeszcze się nasilił, pojedyncze krople zlały się w jeden welon, jakby chciały w ostatniej chwili ukryć dwór przed
naszymi oczami. Ale na to było już za późno. Znalazłyśmy się
na wyspie i nie miałyśmy odwrotu.
Alexis położyła delikatnie opuszki palców na giętej wzorzystej
klamce u bramy i odetchnęła głęboko.
18
–„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”*
– wymamrotała i zdecydowanym ruchem nacisnęła wreszcie
klamkę.
–Co takiego? – zapytałam.
–Ach, to tylko początek powieści, którą tu kiedyś często…
czytałam – westchnęła.
–Rozumiem – powiedziałam, mimo że nie wiedziałam, o czym
mówi.
Dzwoniłam zębami tak głośno, że z trudem mogłam zebrać
myśli.
Przez niewielki park pocięty szerokimi żwirowymi ścieżkami i starannie utrzymanym żywopłotem, mijając liczne rzeźby
i różane pnącza, a potem marmurowymi schodami na górę
na zmianę dźwigałyśmy i ciągnęłyśmy nasze bagaże. Brakowało
jedynie oldtimerów, najlepiej kabrioletów, przed domem.
Stanęłyśmy przed drzwiami. Nie zastanawiając się ani chwili,
Alexis nacisnęła dzwonek.
Wewnątrz domu rozległ się miły dla ucha gong.
Jednak dłuższą chwilę trwało, zanim otwarły się dębowe
drzwi i wychylił się zza nich wielki, pomarszczony nos. Należał
do starego mężczyzny w garniturze, obserwującego nas przez
szkła okularów.
–Dobry wieczór, mister Stevens. To ja, Alexis.
Pan Stevens skinął nieznacznie głową.
–Ależ oczywiście, ma’am. Poznałem panią – powiedział
i robiąc krok w tył, dodał: – Oczekiwaliśmy pani?
* Anna Karenina, przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna, Warszawa 1956,
PIW, s. 5 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.).
19

Podobne dokumenty