Wyprawa na dach świata

Transkrypt

Wyprawa na dach świata
Wyprawa na dach świata
W Starostwie Powiatowym w Bełchatowie odbyło się spotkanie z Cecylią Ciepielewską, która
wróciła z wyprawy „Kojichuwa Valley Expedition 2013” z Nepalu. Cecylia Ciepielewska, członkini
Bełchatowskiego Klubu Wysokogórskiego, opowiedziała dziennikarzom o wyprawie oraz
zaprezentowała fotografie wykonane podczas odkrywania dziewiczych dolin i szczytów. Wyjazd
Cecylii Ciepielewskiej wsparł finansowo Starosta Bełchatowski.
Sprawozdanie z wyprawy, autorstwa Cecylii Ciepielewskiej
Kojichuwa Valley Expedition 2013
Wyprawa o charakterze eksploracyjno – wspinaczkowym, która miała miejsce w okresie
październik-listopad 2013 roku w zachodniej części Nepalu.
W ostatnich dniach października przybywaliśmy do Kathmandu w różnych odstępach czasowych.
Kiedy już wszyscy dotarliśmy do hotelu Potala, w sercu dzielnicy Thamel, rozpoczęliśmy omawianie
spraw organizacyjnych, które jeszcze nas czekały przed wyruszeniem za zachód. Bardzo miłą
niespodzianką było dla nas spotkanie z panną Elizabeth Hawley, amerykańską dziennikarką, która
prowadzi kronikę wypraw wspinaczkowych Himalajów od około 50 lat. Tego samego dnia, po
rozmowie, pojechaliśmy do Ministerstwa Turystyki Nepalskiej, aby odebrać pozwolenie na
działalność górską w pobliżu granicy z Tybetem. Razem z uroczystym przekazaniem pozwolenia
otrzymaliśmy nepalskie błogosławieństwo. Po dokonaniu wszelkich formalności udaliśmy się na
dworzec autobusowy, skąd wyruszyliśmy w 14-godzinną, nocną podróż do położonego w
południowo-wschodniej części Nepalu miasta Nepalgunj. Czas spędzony w autokarze umilała
puszczana z głośników nepalska muzyka, rodem z Hollywood.
Do Nepalgunj dotarliśmy około godziny dziewiątej rano i ,jak tylko wysiedliśmy, otoczyła nas grupa
riksiarzy oferując swoje usługi. W mieście gościliśmy do następnego dnia rano, kiedy to mieliśmy
lecieć do Talcha Aiport koło przepięknie położonego jeziora Rara. Lot trwający 45 minut niewielkim,
9-cio osobowym samolotem, nieco się opóźnił z powodu utrzymującej się mgły. Podróż była bardzo
emocjonująca, gdyż pod nami i koło nas wyrastały co rusz nowe himalajskie szczyty. Po
wylądowaniu na lotnisku spotkaliśmy się z naszym kucharzem-przewodnikiem - Sajlą oraz jego
pomocnikiem – Purną. Zaprowadzili nas do jednego z pobliskich domów, gdzie zjedliśmy obiad. Tam
też czekały na nas osiołki, które były środkiem transportu dla naszych bagaży. Osły są jedynym
środkiem lokomocji w tamtej części Nepalu, prócz spotkanego jednego auta, które kursuje z wioski
Gamgadhi na górskie lotnisko Talcha i z powrotem. Po otrzymaniu kolejnego błogosławieństwa od
gospodarzy, którzy nas gościli, rozpoczęliśmy trwający 5 i pól dnia trekking do doliny Kojchuwa.
Ścieżka prowadziła trawersując zbocza gór, to zbliżając się do rzeki, to znów oddalając od niej.
Mijaliśmy wioski składające się z kilku drewnianych czy kamiennych domów oraz chaty rzucone
samotnie na stokach gór. Spotkani ludzie z ciekawością nam się przyglądali. Przystawali w drodze,
odrywali się od swoich codziennych zajęć i z serdecznością kierowali do nas nepalskie pozdrowienie
„Namaste!”. Biwaki rozbijaliśmy przy rzece, wzdłuż której szliśmy. Dwa razy też nocowaliśmy w tzw.
tea house’ach. Są to domy, które składają się z izb mieszkalnych na parterze budynku, a pokoje
gościnne mieszczą się na piętrze. Pokoje są bardzo małe, w których znajduje się niewielkie okienko
oraz dwa łóżka skonstruowane z trzech desek. Wieczorem podczas naszego posiłku mogliśmy
obserwować, jak wygląda życie Nepalczyków mieszkających w górach. Było to niezwykłe przeżycie,
zwłaszcza w dobie świata, który owładnięty jest wszelkimi nowinkami technologicznymi i wygodami.
Tam czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Jedynym przejawem współczesności są baterie
słoneczne zasilające jedną lampkę nikło oświetlającą pomieszczenie, a także telefony komórkowe,
które posiada niemal każdy Nepalczyk. Poza tym niewiele się tam zmienia. Nasz pobyt w Nepalu
przypadł na okres jednego z najważniejszych świąt w Nepalu – Tichar, czyli Święto Świateł, które
trwa przez pięć dni. Podczas tego święta dzieci chodzą od domu do domu tańcząc i śpiewając.
W czasie naszego trekkingu przechodziliśmy przez dwa punkty kontroli policyjnej, w których
musieliśmy się zarejestrować w księdze. Ostatnią, największą wioską, w której gościliśmy, było
Mugu, położone na wysokości ok. 3200 m n.p.m. Stamtąd szliśmy do doliny położonej na wysokości
4500 m n.p.m. Kiedy dochodziliśmy do końca doliny, zobaczyliśmy, że miejsce to różni się od tego,
które mieliśmy na zdjęciu. Okazało się, że z powodu złego angielskiego (?) naszych szerpów
trafiliśmy do innej doliny. W konsekwencji nie byliśmy w stanie określić nazwy doliny, w której się
znajdowaliśmy. Szerpowie nazywali ja „Big Kojichuwa”, bo rzeczywiście jest większa od właściwej
Kojchuwy. Kierownik wyprawy uznał, że powrót i dojście do Kojichuwa Valley zajmie nam kolejne
trzy dni, więc, by nie tracić czasu, postanowił, iż będziemy działać w tej dolinie i zaatakujemy górę,
która znajdowała się na jej końcu. Wychodziło na to, że będziemy eksplorować pełną parą, gdyż nie
posiadaliśmy żadnej wiedzy na temat doliny w środku której się znaleźliśmy. Postawiliśmy bazę w
miarę osłoniętym od wiatru miejscu. Base camp składał się z trzech namiotów mieszkalnych,
namiotu kuchennego, namiotu-jadalni messy oraz namiotu-toalety.
Pierwsza noc w bazie była mroźna. Wnętrze namiotu pokrywała warstwa szronu. Wszystkie płynne
rzeczy, które nie były schowane do śpiwora, zamarzły. Słońce zawitało do doliny około godziny 9
rano ogrzewając zmarzlinę, jednak mroźny wiatr wciąż dawał znać o sobie. Tak też wyglądały
wszystkie następne poranki w bazie.
Pierwszego dnia po południu ruszyliśmy (Marcin, Patryk, Tomek, Zbyszek, Cecylia) w kierunku
przełęczy, by tam na wysokości ok. 5000 m n.p.m. złożyć depozyt: szpej wspinaczkowy, jedzenie,
kartusze z gazem. Tomasz i Rabih wyruszyli na rekonesans okolicy. Badali teren znajdujący się na
wzniesieniu na prawo i na lewo doliny.
Druga noc była już cieplejsza; zaczął padać śnieg. Poranne niebo pokryte było gęsto chmurami
śniegowymi, wiało. Taka aura utrzymywała się przez resztę dnia. Postanowiliśmy przeczekać złą
pogodę w base campie. Czas wykorzystaliśmy na pracę w bazie umacniając namioty. Koło południa
Sajla i Purna odprawili uroczystą modlitwę o szczęście, powodzenie i błogosławieństwo dla naszej
wyprawy.
Kolejny dzień przyniósł lekką poprawę pogody. Jednak pomimo pochmurnego nieba cała nasza ekipa
wyruszyła na podbój góry. Do miejsca z depozytem i jednocześnie miejsca biwakowego doszliśmy
przy silnym wietrze i opadzie śniegu. Rano, kiedy wiatr ustał, a nad szczytami pojawiło się słońce,
zwinęliśmy obóz pośredni, rozdzieliliśmy sprzęt między siebie i ruszyliśmy w górę przez niewielki
zamarznięty wodospad. Tego dnia słońce nam dopisywało. Miejsce, przez które szliśmy, było
osłonięte od wiatru. Było ciepło. Doszliśmy do kolejnego miejsca dogodnego na obóz. Po drugiej
nocy na górze nastał słoneczny dzień, który rozpoczęliśmy od wspinania się przez piargowisko. W
momencie trawersu zbocza użyliśmy asekuracji, gdyż podłoże było bardzo kruche i kamienie
osuwały się spod nóg. Po dojściu do lodowca Patryk z Tomkiem weszli na niego, by zorientować się,
którędy dalej iść. Pogoda zmieniała się, nadciągały chmury i zaczął wiać bardzo silny, mroźny wiatr.
Po krótkiej konsultacji, kolejno związanymi liną grupami, przechodziliśmy przez lodowiec, który
pokryty był grubą warstwą nawianego śniegu. Po zejściu z lodowca znaleźliśmy miejsce na kolejny
nocleg. Wiatr nie ustawał. Siłę wiatru określiliśmy na ok. 80 km/h, a odczuwalne zimno to mróz w
przedziale -20 do -30 stopni Celsjusza. Kolejnego dnia nie było poprawy pogody. Słońce świeciło, ale
co rusz przykrywały go chmury. Wiatr nieustannie wiał. Rankiem Rabih miał mokre od środka buty,
gdyż poprzedniego dnia śnieg dostał się do ich wnętrza. Suszyliśmy je więc nad palnikiem. Po
zwinięciu obozu wyruszyliśmy na kolejny etap podboju góry. Poszliśmy w kierunku piargu, lecz
zawróciliśmy, gdyż tam wystawialiśmy się na bezpośrednie działanie wiatru. Skierowaliśmy się więc
na lodowiec, którego wierzch był już wyczyszczony ze śniegu. Lecz i tam nie było spokojniej. Wiatr
nie pozwalał na swobodne porozumiewanie się między sobą. Ciężko było iść. Zawiewane kryształki
lodu biły silnie po twarzy. Oddech był utrudniony. Zaczęliśmy odwrót z wysokości ok. 5500 m n.p.m.
przez lodowiec poorany licznymi szczelinami. Niektóre z nich były szerokie i głębokie na kilka,
kilkanaście metrów. Musieliśmy być uważni i przygotowani na najgorsze przechodząc przez mosty
śnieżne utworzone nad szczelinami. Walcząc z mroźnym wiatrem, powoli posuwaliśmy się do przodu.
Zeszliśmy do bazy po zmroku zmęczeni i przemarznięci. Dwie osoby wróciły z niewielkimi
odmrożeniami palców u nóg i u rąk. Dzień po zejściu był dniem restowym. Po południu Marcin z
Tomaszem i Patryk wyruszyli na krótką wycieczkę rekonesansową okolicy.
Kolejny atak góry nie był możliwy z powodu małej ilości czasu jaką dysponowaliśmy. Odbywały się w
tym czasie drugie po obaleniu monarchii w 2008 roku wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego i
szerpowie musieli stawić się 19 listopada przy urnach wyborczych. Nie znaliśmy góry i nie
wiedzieliśmy, jakie jeszcze trudności techniczne mogą wystąpić, więc byłoby wielce ryzykowne iść
na atak nie mając zapasu czasowego. Z żalem porzuciliśmy plany
o szczycie i postanowiliśmy rozejrzeć się po dolinie i robić zdjęcia do dokumentacji.
Noc po dniu restowym była najmroźniejsza ze wszystkich do tej pory. Poranek długo nie przynosił
bardzo pożądanego ciepła słonecznego. Ciężko było się rozgrzać. Po śniadaniu Marcin z Tomaszem
udali się na trzydniowy rekonesans doliny. Chcieli dojść do doliny Kojichuwa przez jedną z przełęczy.
Wchodząc na nią napotkali barierę śnieżną, która uniemożliwiła im dalsze przejście. Widzieli jednak
małą dolinkę boczną. Do właściwej dzielił ich jeszcze spory kawałek drogi. Musieliby zejść do
dolinki i przedostać się przez pasmo szczytów. Do bazy wrócili przemoczeni wieczorem drugiego
dnia od wyjścia z bazy. W dniu powrotu chłopaków w trójkę (Patryk, Zbyszek i Cecylia) udaliśmy się
na niewielki szczyt znajdujący się nieopodal obozu. Szczyt liczył 5 340 m n.p.m. Zbudowaliśmy na
nim kopczyk upamiętniający nasze wejście. Zrobiliśmy kilkanaście zdjęć i podziwialiśmy widoki,
które rozpościerały się wokół nas. Każdy z nas wybierał sobie górę, na którą chciałby się wspiąć.
Nigdy nie wiadomo, kiedy tam powtórnie zawitamy, więc cel należało już sobie wyznaczyć. A
szczytów i ścian w tamtym rejonie nie brakuje. Rabih z Tomkiem w tym czasie odpoczywali w bazie
lecząc swoje odmrożenia.
Ostatnie dni przyniosły poprawę pogody i ocieplenie. Oczywiście mróz nie ustąpił całkowicie, ale
odczuwalnie zelżał. Dzień wymarszu z doliny był słoneczny i ciepły, a jednak smutny. Kończył się
fantastyczny czas przygody górskiej. Tego dnia zeszliśmy z bazy do wioski Mugu (23 km w linii
prostej i 2 000 m w dół). Dużo szczęśliwszą pogodę mieliśmy przy powrocie do Kathmandu. Nie było
żadnych problemów z lotami.
Kiedy ponownie zawitaliśmy do Kathmandu spotkaliśmy się z panną Elizabeth, która czekała na
nasz powrót, by spisać naszą relację z działalności w dolinie Kojichuwa. Po powrocie do Kathmandu
dowiedzieliśmy się, że nasza dolina, w której faktycznie działaliśmy, nosi nazwę Kogi Khola. Nasza
przygoda i doświadczenia bardzo zainteresowały pannę Hawley, tym bardziej że eksplorowaliśmy
zupełnie inną dolinę niż zamierzaliśmy. Cieszyła się, że wróciliśmy cało, pomijając oczywiście
odmrożenia. Na koniec zrobiliśmy sobie wszyscy razem pamiątkowe zdjęcie, gdyż to był dla nas
zaszczyt spotkać i rozmawiać z taką osobą, jaką jest panna Elizabeth Hawley. Relację z wyprawy w
Ministerstwie Turystyki Nepalskiej złożył już tylko Marcin, jako kierownik wyprawy.
Opuszczając Nepal z okna samolotu widać było niemal wszystkie szczyty Himalajów, które wyłaniały
się zza warstwy chmur bielejąc w słońcu na nasze pożegnanie i jednocześnie zapraszając nas na
ponowne odwiedziny.