Zieleń marihuany - Jakub Ciećkiewicz

Transkrypt

Zieleń marihuany - Jakub Ciećkiewicz
23.07.2010
Podróż do Królestwa Maroka (4)
ZIELEŃ ZIOŁA
Zaniechanie jest sednem
tych stron. Historia,
zdarzenia, konsekwencja,
myśl i plan raz po raz
rozpływają się w pejzażu,
w czymś znacznie szerszym
i większym niż wszystkie
usiłowania razem wzięte.
Czas daje sobie radę
z pamięcią…
Andrzej Stasiuk,
Jadąc do Babadag
Jakub Ciećkiewicz
Tasak wieczoru rozcina niebo na pół.
Sklepienie broczy śliską, malinową
poświatą. Czerwień spływa powoli jak sok.
Rozlewa się na zielone pagórki wypełnione
trawą, niskimi krzewami, dębami korkowymi – obramowane nagimi, szklistymi
skałami Rifu – wielkimi białymi kolcami.
Pejzaż kaleczy stalowy mur, przecinający półwysep jak topór. Mur z żelaza,
z drutu kolczastego, z betonu: wielki system umocnień chroniących 20 kilometrów kwadratowych Ceuty: Edenu. Ogrodu rozkoszy. Domu pokoju.
Mur – symbol Europy.
Od strony Maroka najpierw widać
labirynt porozciąganych w różnych kierunkach kolorowych linek utrudniających
podejście do ogrodzenia, potem sześciometrowe stalowe rusztowanie, zwieńczone drutem kolczastym, dalej pięciometrowy pas ziemi niczyjej, obserwowanej przez żołnierzy i40 obrotowych kamer, następnie drugie sześciometrowe
ogrodzenie z gęstej siatki, obramowane
kolczatką. A ponad wszystkim – ciężkie,
toporne, ponure budy wież strażniczych.
Mur solidarności z Afryką.
Mur przyjaźni.
Przez ażurową konstrukcję majaczy
niewyraźnie rozświetlona Hiszpania…
Wrota Raju!
***
Wspomnienie nasuwa się samo.
Rok 1980… Przejście graniczne: Wartha
– Herleshausen. Żelazo, beton, druty
kolczaste, karabiny maszynowe, psy,
NRD–owscy żołnierze o szczurzych mordach i o wilczych oczach. Twarde rozkazy wydawane po chamsku – Paszport!
Książeczka walutowa! Zaproszenie! Pokazać 150 dolarów! Wsiadać do autobusu, czekać i nie dyskutować.
Po obu stronach białej, betonowej
drogi ciągnął się pas wysokiej siatki – pod
napięciem. Wróbel się nie przecisnął,
wiewiórka nie przeszła, ana uciekinierów
polowali NRD–owscy snajperzy…
Autobus powoli ruszył. Żelazna
pięść rozluźniła chwyt. Wszystko wkoło
wydawało się nierzeczywiste, jak w filmie
science fiction. Nagle, spod ziemi, wyrosła mała budka z uśmiechniętym celnikiem. – Witamy w Bundesrepublik
Deutschland! Tak ze strefy beznadziejności
wjeżdżało się do krainy wolności. Do
Wolnej Europy!
Była wiosna 1980 – czas burzenia
murów!
Dziś, za 20 milionów funtów,
ufundowano wielki wał umocnień
w Ceucie: oddzielający biednych od
bogatych. Zgrzytających zębami od
śpiewających psalmy. Zbawionych od
przeklętych.
***
Oni tu są. Siedzą w lesie. Obserwują błękitną zatokę, żółte jak szafran plaże,
bajeczne kolorowe żaglówki, surfujących turystów w barwnych kombinezo-
C8
/MAGAZYNPIĄTEK
nach. Oni tu są. Mieszkają w leśnych obozach pod plandekami z folii: Malijczycy,
Nigeryjczycy, Kameruńczycy – uciekinierzy do lepszego świata. Argonauci, gotowi skraść Europie tłuste jabłka sytości.
Ich kruche państwo powstaje ad
hoc. Zaimprowizowana wioska gromadzi
100, a czasem 500 osób. Mieszkańcy
wybierają spośród siebie przywódców ikucharzy, mianują straże i służby porządkowe. Czekają. Obserwują. A kiedy nadchodzi czas, gdy na las spływa gęsty
zmierzch wypełniony strachem i rozpaczą – biegną w niewielkich grupkach do
pontonów albo z długimi drabinami na
podbój stalowych umocnień.
Dawniej, kiedy ogrodzenie było niższe i gorzej strzeżone, atakowano je masowo. – Ale teraz już coraz rzadziej – opowiada Juan, pilot wojskowego śmigłowca, który od kilku lat stacjonuje w miejscowym garnizonie.
Pytam, czy był na służbie 29 września 2005 roku? Mówi, że mieli na ten temat szkolenie ioglądali filmy zkamer. –Takie zdarzenia nie mogą się już powtórzyć.
To była prowokacja i… kompromitacja…
29 września nastąpił atak 700 afrykańskich uchodźców na mur w Ceucie:
„Szturm na najdalej wysunięty bastion
Europy miał w sobie coś średniowiecznego” – komentował dziennikarz „Der
Spiegel” Klaus Brinkbaumer. „Hiszpańscy policjanci pałkami spychali uciekinierów z powrotem na drugą stronę.
Były to obrazy przeraźliwej bitwy. Ludzie,
którzy coś posiadają, bronili się przed
tymi, którzy nie mają nic i nie mogą sobie pozwolić na telewizor i samochód.
Przypominało to wojnę bogatych z czarną nędzą, kolektywny wybuch strachu
i obrzydzenia biedą. Nie były to obrazki
z liberalnej, zjednoczonej Europy, jakie
ta chciałaby oglądać”.*
Podobno szturm został sprowokowany przez konfidentów, którzy rozsiewali
po obozach pogłoski, że wał umocnień zostanie wkrótce podwyższony. Powód był
prosty: wMadrycie toczyły się rokowania:
jak Maroko może chronić Europę przed
Afryką i jak Europa się odpłaci… Atak na
mur przyspieszył rozmowy!
Od przejścia granicznego jadą wypakowane towarem samochody, wiozące setki zepsutych rowerów, garnki,
sprzęt elektroniczny, ciągną pieszo rifeńskie mrówki, mieszkańcy okolicznych
wiosek, którym przyznano prawo do jednodniowych przepustek, a więc i do bezcłowych zakupów. Każdy w 7 koszulach,
w 3 parach spodni, z plecakiem i siatami
towaru, który jeszcze dziś trafi na targ
w Tetuanie. I znów przypomina się coś
swojskiego… zatłoczone przejście w Medyce!
***
Między Ceutą a Al–Husajmą rozciąga się wiele dzikich i wspaniałych
plaż, gdzie latem wypoczywa bogate południe, ale na żadnej z nich nie ma śladu
uchodźców. Dzięki pomocy miejscowych,
znajduję za to długo poszukiwaną rzekę,
wpadającą do morza!
Właśnie tu 1 lipca 1791 r. „u ujścia dość
szerokiej rzeki”, wylądował „pierwszy cudzoziemiec, który przybył do Maroka
jako po prostu podróżnik” –polski pisarz,
oficer artylerii, polityk – Jan Potocki.
Rozejrzał się, wyjął kajet, zanotował:
„Piaszczyste pobrzeże obsiedli gdzieniegdzie rybacy; nieco dalej, bez obawy
przed Akteonami, kąpie się gromada
Murzynek…”. To ostatnie zdarzenie bardzo hrabiego zainteresowało, bo zobaczył
z pewnością piękne niewolnice z Mali, ale
jako wytrawny podróżnik zajął się sprawami praktycznymi: powierzył dobytek
celnikom i dosiadłszy osiołka, podążył na
południe.
nii. WHansali cała wieś złożyła się na sprowadzenie zwłok swojaka, którego kurtkę
wszyscy rozpoznali. Nakręcono otym film
paradokumentalny…
– …bo na czym można zarobić
w górach? – pyta retorycznie kierowca
autobusu – Uprawiać warzywa? Zająć
się hodowlą? Gdyby nie strefa wolnocłowa w Ceucie i marihuana, wszyscy by
tu już dawno wyzdychali. Tak, to prawda. Kif jest wydajny, kif zawsze się
sprzedaje, za kif zapłaci mafia, zapłacą
turyści, zapłacą ryzykanci, zapłaci prawie każdy. Dlatego chociaż upraw zakazano, wokoło ciągną się hektary pól
marihuany: w korytach wyschniętych
rzek, na wzgórzach, między cedrami
w lasach. Zielone piekło. Zielona inwazja. Zielona zaraza.
***
Szosa wije się ku wzgórzom otoczonym tarasami zakazanych
upraw. Ku kozom i osiołkom... FOT. JAKUB CIEĆKIEWICZ
„Mnóstwo miejscowych zajmowało
się zbieraniem kłosów, wśród nich wiele
kobiet, ale powiedziano mi, że są bez wyjątku stare i brzydkie, gdyż młode i ładne skierowano do przyjemniejszych zatrudnień” – zanotował. Była to niestety
smutna prawda. Rifenki, zwłaszcza z plemienia Dziballów, aż do czasów współczesnych zasilały tangerskie burdele,
a w stolicy regionu – Chefchaouenie odbywały się regularne aukcje homoseksualistów zplemion Gomara iSehhadia…
aż do 1937 roku!!!
Gdy hrabia Jan przybył do kaida
– otrzymał kwaterę, poczęstunek: mleko, daktyle, jajka, kury, a królewski
urzędnik natychmiast napisał list do
władcy – powiadamiając go o przybyciu posła z Polski. Potocki nie mógł więc
być po prostu turystą, jak zapisał w kajecie – lecz dyplomatą wypełniającym
tajną misję.
W kraju właśnie uchwalono konstytucję. Obóz reform odniósł spektakularne zwycięstwo. Stanisław August Poniatowski wierzył, że może stawić opór
Rosji, jeśli zacieśni więzi z jej wrogami:
Szwecją, Turcją. „Maroko, rywal Porty,
niemniej kraj należący do świata muzułmańskiego, rządzony przez młodego,
obiecującego władcę, też mogło okazać się
godne uwagi…”** Dlatego Potockiemu powierzono misję do cesarza Mulaja Jezida.
Maroko miało nas uchronić od rozbiorów!!!
Zanim hrabia otrzymał królewskie zaproszenie, zanim podobnie jak ja
wyruszył na południe, składał wizyty,
zwiedzał pałace i ogrody, rozmawiał z połykaczami wężów, brał udział w polowaniach – zanotował, że w okolicy grasuje sporo panter i lwów, a ten, kto zje
mózg hieny – straci rozum. Rif fascynował go swoją wspaniałą, okrutną,
surową urodą.
***
Droga przez góry jest piękna i dzika. Wokoło rosną dęby korkowe, lasy cedrowe, sosny i kaktusy. W przepaściach
stoi gęsta, ciężka mgła. Powyżej, na
czerwonych tarasach, w zachodzącym
słońcu, błyszczą srebrne folie skrywające
zakazane plantacje.
Od czasu do czasu mignie ruda chata, przylepiona do nieba wąską stróżką
dymu. Tuż obok stoi Dziballijska kobieta,
w wielkim słomianym kapeluszu – sprzedaje białe kawały sera z solą i małe, płaskie chlebki własnego wypieku.
Miejscowi górale, już w czasach Potockiego, cieszyli się jak najgorszą sła-
wą. „Życie upływało tu w nieustannych walkach, w ciągłym poczuciu niepewności. Każde plemię miało swoich
wrogów, każdy ród swoje krwawe waśnie, a każdy człowiek potencjalnego
zabójcę” – pisał Walter Harris. Okrutne wendety stale zmniejszały liczbę
ludności, mienie pomordowanych przepadało, a chłopiec, który myślał o małżeństwie, musiał kogoś zabić, aby dowieść, że jest już mężczyzną…
Nie bez przyczyny właśnie tu,
w 1920 roku, miejscowy wódz, prawnik
i dziennikarz, Muhammad Ibn ‘Abd
al–Karim Al–Khattabi zjednoczył
wszystkie góralskie plemiona i na ich czele zadał druzgocącą klęskę hiszpańskim okupantom. Rewolucja narodowo–wyzwoleńcza trwała sześć lat, góry
spłynęły krwią i gdyby nie pomoc Francji, Niepodległa Republika Rifu stałaby
się faktem.
Po wyzwoleniu kraju Rifeni – z krainy ubóstwa, zawsze mocno podkreślający swą odrębność, stali się dla Maroka autentyczną zmorą. Łatwo się buntowali,
chętnie wygrażali pięścią, a kiedy aresztowano bohaterów wojennych – Khatiba
i Aherdana – wywołali dwunastomiesięczną rewoltę, którą stłumił dopiero następca tronu Al–Hassan, na czele doborowej, świetnie zorganizowanej 20 tysięcznej armii. Góry spłynęły krwią ponownie – w 1958 roku!
Zza okien autobusu widać nędzne
wioski, pełne brunatnych, stłoczonych
obok siebie, małych kamiennych domków.
W każdym są dwa pokoje. W jednym się
je, a w drugim cała rodzina śpi pokotem
na dywanach. Nie ma wody, kanalizacji,
czasem i elektryczności.
Zza okien autobusu widać starców
na osiołkach, którzy zjechali z górskich
osad na zaimprowizowany jarmark. Niespiesznie rozmawiają, palą kif, zmieszany z czarną tabaką. Patrzą w niebo, które przypomina wielki, rozcięty kawał
mięsa.
Zza okien autobusu widać dzieci,
smutne psy i kobiety. Mężczyzn nie ma.
Uciekli do Hiszpanii. Czasem przysyłają
do wsi list elektroniczny: kasetę wideo znagraniami dla rodzin – przemawiają z namaszczeniem: najpierw do swoich ojców, potem do swoich synów, na końcu
do małżonek ido córek –przemawiają, bo
wszyscy są analfabetami.
Czasem ktoś zza morza przywiezie
używane ubrania i porozwiesza je na
jarmarku. Wtedy na okoliczne wioski
spada cień rozpaczy! Są to ubrania ludzi,
którzy zaryzykowali przeprawę przez
morze, ale nie dopłynęli żywi do Hiszpa-
– Chcesz czekoladę? Shit? Something special? Nie, to po coś w ogóle przyjechał do Ketamy? Naganiacze z miasteczka są natarczywi, podekscytowani, żądni
zysku. Wszyscy palą, wszyscy mają coś
dziwnego woczach… jakieś złe ogniki. Pokazują przezroczyste woreczki, zachwalają towar. Wiem, że większość z nich pracuje dla policji…
– Chce pan zobaczyć gospodarstwo
agroturystyczne? Jest pan z akademii rolniczej? Robi pan badania? Zapraszam do
mojego motocykla – za 100 dirhamów pokażę profesorowi całą okolicę…
Abdullah podskakuje radośnie na siodełku, bo wie, że dzisiaj zarobi większą
kwotę. Jedzie ostro, jak to w Maroku. Od
razu pełnym gazem, nie przejmując się kałużami i dziurami na drodze. Szosa wije
się coraz wyżej, ostrzej –ku wzgórzom otoczonym tarasami pól uprawnych. Ku
kwadratowym domkom, z płaskimi dachami. Ku kozom i osiołkom.
Po chwili kierowca otwiera metalową bramę, wjeżdża na podwórko, macha
ręką na dzieci, które kopią w piłkę wśród
zielonych upraw, przykrytych jeszcze
o tej porze roku, przezroczystą folią.
– No proszę – mówi z satysfakcją. – Na
pewno chce się pan sfotografować. Nie?
Dziwne. Wszyscy się fotografują.
Na dachu leżą poukładane w pryzmach chude, zielone snopki. Abdullah
kładzie jeden z nich na metalowym talerzu, wsadza do plastykowego worka
i uderza kilka razy cienkim drutem. Po
chwili talerz jest pełen brunatnego,
kleistego proszku, który po ugnieceniu
tworzy małą, śmierdzącą i plastyczną
kulkę.
– Nie chcesz haszyszu? Nie chcesz kifu?
Ani mandżunu? – gospodarzowi powoli
wydłuża się szczęka. – Cena jest przecież
świetna – bąka. – Nie chodzi o cenę? To
może zjesz z nami chociaż obiad, żona zrobiła bardzo dobry kus–kus.
Na starym, wysłużonym dywanie,
korpulentna Rifenka rozpościera obrus,
stawia dwie miseczki oliwek i wielką,
gorącą michę żarcia. Biesiadnicy dostają
do ręki po kawałku cieniutkiego placka,
który zastępuje łyżkę. Nikt się nie spieszy,
wszyscy są skupieni – jedzą powoli prawą ręką: kaszę, połówki jajek na twardo,
mięso, chleb, oliwki. Wszystko naprawdę
bardzo smaczne.
Wręczam gospodarzowi kolejne 10
euro, za obiad i za podwózkę do najbliższego postoju grande taxi. Jadę do Chefchaouenu, zwanego nie bez przyczyny
„Amsterdamem Maroka”.
Wiatr wzdyma szkliste, malinowe
niebo. Wieczór przelewa się przez
grzbiety gór i spada powoli na rifeńskie
wioski. Idzie wiosna. To dobrze. Bo
wiosna, jest przecież „zmartwychwstaniem historyj”.
*Klaus Brinkbaumer, Afrykańska Odyseja
** Rosset, Triaire, Jan Potocki

Podobne dokumenty