pobierz fragment w pdf

Transkrypt

pobierz fragment w pdf
fragment
Z języka angielskiego przełożyła
Ewa Penksyk-Kluczkowska
Prolog
M
łodzi mężczyźni w rekordowym tempie ukończyli trening. Było to jeden z nielicznych pogodnych poranków
w Oksfordzie, gdy mgły podnosiły się znad rzeki tuż
przed dziobem, jakby natura czekała na tę chwilę i na tę załogę, by
wreszcie się zaprezentować.
Haz czuł się niezwyciężony, gdy wraz z kolegami wracał do kolegium, przecinając Christ Church Meadow w blasku wschodzącego słońca. Jego euforię szybko jednak zgasił pedel, który przywołał
go szorstkim gestem, gdy tylko mężczyźni weszli na czworokątny
dziedziniec.
– To przyszło do pana. – Uwalany atramentem kciuk wskazał
przedmiot leżący na blacie. – Jakieś dziesięć minut temu. Właśnie
miałem wzywać dziekana…
– Co to jest? – spytał Haz, wyciągając szyję. – I skąd…? –
Urwał, gdy tylko poznał zawartość płóciennego kosza. Na poduszce, przykryte kocykiem, spało dziecko.
Haz nie umiał znaleźć właściwych angielskich słów, by wyrazić
chaos, który powstał w jego głowie. Widywał już w życiu niemowlęta,
oczywiście, ale nie spodziewał się zobaczyć jedno z nich w wilgotnej
portierni, w otoczeniu worków z pocztą i zapomnianych parasolek.
– Właśnie, proszę pana. – Pedel ściągnął kosmate brwi w wyrazie krępującego współczucia. – Ale może w tym liście – podał
młodzieńcowi kopertę przymocowaną sznurkiem do kosza – znajdzie pan jakieś wyjaśnienie.
CZĘŚĆ I
ZMIERZCH
Rozdział 1
Dni dziewięć wciąż pędzony wichrami zajadłemi,
Aż w dziesiątym nareszcie dobiłem do ziemi
Lotofagów…*
Homer, Odyseja
oksford w anglii
czasy obecne
N
a swój niejasny sposób babcia dołożyła wszelkich starań, by
przygotować mnie na okrucieństwa i rzezie. Tętent kopyt,
pędzące rydwany, bezwzględni łupieżcy… dzięki niej już
jako dziesięciolatka mniej więcej orientowałam się w tych tematach.
Niestety, również dzięki babci sądziłam, że świat to wspaniałe
pole walki, podczas gdy okazał się on zupełnie inny. Powody do
walki były mizerne, ludzie nijacy i tchórzliwi; moje umiejętności Amazonki wydawały się w tych okolicznościach bezsensowne
i niepotrzebne. A już na pewno żadna z nauk, które babcia przekazała mi w czasie naszych długich popołudni przy herbatce miętowej w towarzystwie przywidzianych potworów, nie przygotowała
mnie na walkę ze szkwałami i prądami środowiska akademickiego.
W tej kipieli nie miałam szans utrzymać się na powierzchni.
* Przeł. L. Siemieński.
15
W to konkretne październikowe popołudnie – w dniu, gdy
wszystko się zaczęło – powalił mnie nagły podmuch gniewu w połowie prelekcji, którą wygłaszałam na konferencji. Za namową
wszechmocnego profesora Vandenboscha siedzącego w pierwszym
rzędzie moderatorka dyskusji zerwała się na równe nogi i niepewnie przeciągnęła palcem po gardle, powiadamiając mnie, że na
dokończenie wystąpienia mam dokładnie zero minut. Zerknęłam
na zegarek i upewniłam się, że idealnie mieszczę się w czasie. Od
łaskawości znamienitych uczonych zależała moja kariera naukowa.
– Kończąc już… – zerknęłam na profesora Vandenboscha, który siedział ze skrzyżowanymi rękoma i nogami, przyglądając mi się
wojowniczo – podkreślę, że wbrew wszelkim plastycznym opisom
owych zwyczajów godowych greccy autorzy awanturnicze Amazonki postrzegali tylko jako fikcyjne, quasi-erotyczne playmate.
Przez audytorium przetoczył się szmer uznania. Wszyscy byli
przemoczeni i dość posępni, ponieważ przyszli tu z zalanego deszczem dziedzińca, ale moja prelekcja najwyraźniej odrobinę podniosła temperaturę w pomieszczeniu.
– Niemniej – skinieniem głowy zapewniłam moderatorkę, że
zbliżam się do końca – świadomość, że krwiożercze wojowniczki
są czystą fikcją, nie powstrzymała naszych pisarzy przed wykorzystaniem ich postaci w powiastkach umoralniających traktujących
o zagrożeniach związanych z nieograniczoną swobodą niewieścią.
Dlaczego? – Rozejrzałam się po słuchaczach, usiłując oszacować
liczbę sojuszników. – Dlaczego Grecy uważali, że żonę trzeba zamknąć w domu? Nie wiadomo. Ale na pewno to straszenie Amazonkami służyło do uzasadniania ich mizoginii.
Gdy tylko ucichły oklaski, profesor Vandenbosch, lekceważąc
moderatorkę, wstał i powiódł dokoła surowym wzrokiem. Samym
spojrzeniem skosił wiele ochoczo podniesionych rąk. Następnie
odwrócił się do mnie z uśmieszkiem na szacownej twarzy.
– Dziękuję, doktor Morgan. Z satysfakcją stwierdzam, że nie
jestem już najbardziej staroświeckim badaczem w Oksfordzie. Ze
względu na panią mam nadzieję, że na uczelni pewnego dnia zno16
wu pojawi się zapotrzebowanie na feminizm; reszta z nas, podkreślę z ulgą, dawno już minęła ten etap i zakopała topór wojenny.
Chociaż ukrył swój atak pod pozorami żartu, był on tak szokujący, że nikt się nie roześmiał. Nawet ja, uwięziona za mównicą, byłam zbyt wstrząśnięta, by próbować riposty. Większość słuchaczy
stała po mojej stronie, to na pewno – a jednak nikt się nie ośmielił
wystąpić w mojej obronie. Na sali zapadła cisza tak całkowita, że
dało się słyszeć słaby brzdęk kropel deszczu o miedziany dach.
Dziesięć żenujących minut później mogłam nareszcie uciec
z auli w wilgotną październikową mgłę. Owijając się ciaśniej szalem,
próbowałam wyobrazić sobie dzbanek z herbatą czekający na mnie
w domu… ale i tak ciągle czułam, jak szaleje we mnie wściekłość.
Profesor Vandenbosch nigdy mnie nie lubił. Jak mi złośliwie
doniesiono – swego czasu zabawiał kolegów fantazją, że zostałam
uprowadzona z Oksfordu, by zagrać w dziewczyńskim serialu telewizyjnym. Osobiście wyznawałam teorię, że wykorzystuje mnie
w rozgrywkach ze swoją rywalką, a moją mentorką Katherine
Kent, sądząc, że zdoła osłabić jej pozycję przez atakowanie jej faworytów.
Katherine oczywiście ostrzegała mnie przed wygłaszaniem
kolejnej prelekcji o Amazonkach. „Jeśli dalej będziesz podążać tą
drogą badań, staniesz się akademicką padliną” – powiedziała, jak
zawsze bezceremonialna.
Nie chciałam jej wierzyć. Uważałam, że pewnego dnia temat
rozgorzeje i profesor Vandenbosch nie zdoła zdusić płomieni. Gdybym tylko znalazła czas, by dokończyć swoją książkę, albo – tak by
było najlepiej – dopadłabym Historii Amazonum. Jeszcze jeden
list do Stambułu, tym razem pisany odręcznie, i może magiczna
komnata Grigora Reznika wreszcie stanie przede mną otworem.
Musiałam spróbować, byłam to winna babci.
Biegnąc deszczową ulicą, z kołnierzem bluzki podniesionym
w obronie przed żywiołami, nawet nie zauważyłam, że ktoś za mną
podąża, aż ten ktoś dogonił mnie na przejściu na High Street i pozwolił sobie osłonić mnie swoim parasolem. Wyglądał na żwawego
17
sześćdziesięciolatka i na pewno nie był naukowcem; pod nieskalanym trenczem dostrzegłam drogi garnitur i podejrzewałam, że
skarpetki ma dopasowane do krawata.
– Doktor Morgan – zaczął, zdradzając akcentem południowoafrykańskie pochodzenie. – Podobało mi się pani wystąpienie.
Poświęci mi pani chwilę? – Ruchem głowy wskazał Grand Café po
drugiej stronie ulicy. – Mogę pani postawić drinka? Sądząc z wyglądu, na pewno by się przydał.
– Bardzo to miłe z pańskiej strony – zerknęłam na zegarek –
ale niestety jestem już spóźniona na inne spotkanie. – I naprawdę
byłam spóźniona. Przez cały tydzień trwał nabór do uniwersyteckiego klubu szermierczego i obiecałam, że wpadnę po godzinach
pomóc w demonstracji sprzętu. Jak się okazało, to zadanie idealnie się zgrało w czasie z moim obecnym nastrojem, bo chętnie bym
teraz pchnęła kilku wyimaginowanych przeciwników.
– Ach. – Nieznajomy nadal podążał za mną ulicą, końcami drutów parasola dźgając mnie we włosy. – A później? Ma pani wolny
wieczór?
Zawahałam się. W oczach tego mężczyzny było coś niepokojącego; miały nadzwyczajną przenikliwość i nutę cynizmu. Trochę
skojarzyły mi się z oczyma sów przycupniętych na szczycie biblioteczki w gabinecie mojego ojca.
Zamiast skręcić w ciemną i na ogół pustawą Magpie Lane, stanęłam na rogu z przyjaznym, w założeniu, uśmiechem.
– Chyba nie dosłyszałam pańskiego nazwiska?
– John Ludwig. Proszę… – Chwilę przetrząsał kieszenie, ale
ostatecznie się skrzywił. – Nie mam wizytówek. Nieważne. Mam
dla pani zaproszenie. – Przyjrzał mi się uważnie, jakby chciał się
upewnić co do mojej wartości. – Fundacja, z którą współpracuję,
dokonała sensacyjnego odkrycia. – Przerwał i ściągnął brwi, najwyraźniej niezadowolony z obecności w miejscu publicznym. – Na
pewno nie mogę pani postawić drinka?
Wbrew wcześniejszym obawom nie mogłam powstrzymać ciekawości.
18
– Może umówimy się na jutro? – zaproponowałam. – Na
szybką kawę?
Pan Ludwig spojrzał na paru skulonych przechodniów i pochylił się ku mnie.
– Jutro – powiedział, zniżając głos do szeptu – będziemy już
w drodze do Amsterdamu. Pani i ja. – Widząc wstrząs na mojej
twarzy, miał czelność się uśmiechnąć. – Pierwszą klasą.
– Jasne! – Wysunęłam się spod parasola i ruszyłam w Magpie
Lane. – Miłego dnia, panie Ludwig…
– Proszę zaczekać! – Popędził za mną i bez trudu mnie dogonił na nierównym chodniku. – Mówię o odkryciu, które zmienia
historię, pisze ją od nowa. To najnowsze wykopalisko, wszystko
w najgłębszej tajemnicy, i proszę sobie wyobrazić, że chcielibyśmy,
by to pani mu się przyjrzała.
Zwolniłam kroku.
– Dlaczego ja? Nie jestem archeologiem. Jestem filologiem.
Jak niewątpliwie pan wie, filologia nie zajmuje się kopaniem, lecz
odczytywaniem i rozszyfrowywaniem…
– Właśnie! Nic dodać, nic ująć. – Pan Ludwig znowu sięgnął
do kieszeni, w których wcześniej na próżno szukał wizytówki. Teraz wyjął pogięte zdjęcie. – Szukamy kogoś, kto zdoła to odczytać.
Nawet w panującym na Magpie Lane mroku dojrzałam, że fotografia przedstawia napis na czymś, co wygląda na starożytny mur.
– Gdzie to zrobiono? – spytałam.
– Tego nie mogę pani powiedzieć. Dopóki nie zgodzi się pani
pojechać. – Pan Ludwig przysunął się bliżej, mówił głosem tak
tajemniczym, że aż cichym. – Widzi pani, znaleźliśmy dowód, że
Amazonki rzeczywiście istniały.
Ze zdumienia omal nie wybuchnęłam śmiechem.
– Niech pan sobie nie żartuje…
Pan Ludwig wyprostował się gwałtownie.
– Proszę wybaczyć, ale ja absolutnie nie żartuję. – Rozłożył
ręce, razem z parasolem, żeby zademonstrować ogrom zagadnienia. – To pani dziedzina. Pani pasja. Nie mam racji?
19
– Ma pan, ale… – Zerknęłam na zdjęcie, nie mogąc się oprzeć
pokusie. Mniej więcej co pół roku natykałam się na artykuł o archeologu, który twierdził, że znalazł ślady pochówku Amazonki
albo wręcz legendarne miasto kobiet, Temiskyrę. Artykuły zwykle
były opatrzone nagłówkiem nowe znalezisko dowodzi, że amazonki
istniały naprawdę, a ja zawsze ochoczo zabierałam się do lektury
i zawsze na koniec odczuwałam tylko rozczarowanie. Owszem, kolejny ogorzały charakterniak w kurtce z kapturem spędził całe życie na przeczesywaniu regionu Morza Czarnego w poszukiwaniu
kobiet pochowanych z bronią i końmi. I owszem, od czasu do czasu taki zatwardzialec znajdował dowód na istnienie prehistorycznego plemienia, które nie zabraniało kobietom jazdy konnej czy
noszenia broni. Aby twierdzić jednak, że te kobiety żyły w wyłącznie kobiecej amazońskiej społeczności, która od czasu do czasu
ścierała się ze starożytnymi Grekami w widowiskowych bitwach…
cóż, to trochę tak, jakby znaleźć szkielet dinozaura i wydedukować, że kiedyś naprawdę żyły na Ziemi zionące ogniem baśniowe
smoki.
Pan Ludwig patrzył na mnie sowimi oczami.
– Naprawdę mam uwierzyć, że spędziwszy jakieś dziewięć lat
na poszukiwaniu Amazonek, ani trochę nie chce pani udowodnić,
że one rzeczywiście istniały? – Ruchem głowy wskazał fotografię,
którą trzymałam. – Patrzy pani na dotychczas nieodczytane pismo
Amazonek i proszę przyjąć do wiadomości: to pani właśnie ma
szansę być pierwszym badaczem, który spróbuje je odczytać. Poza
tym zamierzamy sowicie wynagrodzić pani poświęcony czas. Pięć
tysięcy dolarów za tydzień pracy…
– Chwileczkę – powiedziałam, szczękając zębami z zimna
i szoku. – Skąd pewność, że ta inskrypcja ma cokolwiek wspólnego
z Amazonkami? – Machnęłam mu przed nosem fotografią. – Dopiero co mi pan powiedział, że jeszcze tego nie odczytano…
– Aha! – Pan Ludwig wymierzył palec w mój nos, niemal go
dotykając. – Takiego właśnie bystrego umysłu nam trzeba. Proszę
– sięgnął do wewnętrznej kieszeni, po czym podał mi kopertę. – To
20
pani bilet na samolot. Jutro po południu odlatujemy z Gatwick. Do
zobaczenia przy odprawie.
I tyle. W ogóle nie czekając na moją reakcję, pan Ludwig po
prostu się odwrócił i odszedł, po czym zniknął wśród przechodniów na High Street, ani razu nie oglądając się za siebie.
Rozdział 2
Gwiazdy migocące wokół księżyca
natychmiast tracą swoje światło, bledną,
kiedy on, wspaniały, srebrnym blaskiem
świeci nad ziemią*.
Safona
Z
anim dotarłam do Senior Common Room, większość wydziału zdążyła się zebrać przy drinkach. Z powodu pospiesznej wizyty w klubie szermierczym nie miałam już
czasu się odświeżyć i gdy weszłam na salę, usłyszałam kilka szeptanych uwag na temat Miss America, która znów się spóźnia na
kolację. Ale uśmiechnęłam się tylko i udałam, że ich nie słyszę.
Mogłam przecież siedzieć w bibliotece pogrążona w letargu nad
starożytnym rękopisem w jakimś zakurzonym kącie – co stanowiło bezwzględnie doskonałą wymówkę, by się pojawić w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu, wyglądając jak przybysz co
najmniej z renesansu. Oni wszyscy mieli w zwyczaju tak właśnie
robić.
Niestety, wiedziałam doskonale, że tytuł Miss America nie jest
w zamierzeniu komplementem. Choć trudno zaprzeczyć, że jestem
o pół głowy wyższa od większości ludzi, a natura mnie wyposa* Przeł. J. Petruk.
22
żyła – jak zauważał ojciec, ilekroć rozpuszczałam blond włosy –
w zwodniczo anielską powierzchowność, to przezwisko niewątpliwie miało się odnosić do moich manier, czy raczej do ewidentnego
ich braku. Wyglądało na to, że zawsze będzie mnie prześladować
fakt, że moja matka jest Amerykanką i że to jej słownictwo rządziło w naszym domu. Choć mój ojciec jest Brytyjczykiem w każdym
calu, a ja dorastałam w otoczeniu Brytyjczyków, amerykańskie
wyrażenia na ogół przychodziły mi naturalnie. Najwyraźniej ktoś
ze starszyzny wydziału podsłuchał, jak zamieniam kosz na śmieci
w śmietnik – a niewykluczone nawet, że widziano, jak biegam wyłącznie w prostackim celu zachowania formy – i niezwłocznie orzeczono, że głębsza analiza mojej osobowości jest absolutnie zbędna.
– Diana! – Moja mentorka Katherine Kent niecierpliwym gestem wezwała mnie do swego boku. – Jak poszło na konferencji?
Jej sposób bycia niezmiennie przywodził na myśl skojarzenie
z karabinem maszynowym i zawsze mnie tym zbijała z tropu. Poczułam, że moja odwaga pierzcha.
– Całkiem nieźle. Frekwencja wręcz dopisała, można by…
– Przypomnisz mi temat swego wystąpienia?
– Cóż… – Próbowałam się uśmiechnąć. Nie dało się w bezpieczny sposób przekazać informacji, że zignorowałam jej radę.
– Trochę się spieszyłam…
Oczy Katherine Kent zamieniły się w szparki. Osadzone w twarzy naznaczonej dyscypliną mentalną, okolonej włosami ostrzyżonymi tak krótko, że można je było niesłusznie uznać za ekstrawagancję, były zawsze uderzająco żywe, a do tego miały rzadki,
olśniewająco turkusowy kolor. Wyglądały jak kryształy osadzone
w cynowym naczyniu. Zazwyczaj połyskiwały irytacją, ale nauczyłam się już, że to jej naturalny sposób obcowania z ludźmi, którzy
tak naprawdę zasłużyli sobie na jej szacunek.
Właśnie przez salę przepłynęła fala entuzjazmu. Z ulgą stwierdziwszy, że Katherine na chwilę się zdekoncentrowała, zrobiłam
w tył zwrot, by zobaczyć, kto zdołał przybyć jeszcze później niż ja,
a i tak został powitany jak bożyszcze.
23
Ależ oczywiście. James Moselane.
– Tutaj! – Ramię Katherine raz jeszcze powędrowało w górę,
z niecierpliwym pstryknięciem palców, którego nikt nigdy nie
ośmielił się zlekceważyć.
– Kate. – James powitał szacowną damę uściskiem dłoni,
zgodnie z jej oczekiwaniem. – Dziękuję za recenzję w „Quarterly”.
Nie wątpię, że na nią nie zasłużyłem. – Dopiero teraz mnie zauważył. – Och, witaj, Morg. Nie widziałem cię.
Co idealnie mi odpowiadało. Bo ilekroć James Moselane wchodził do pomieszczenia, w którym się znajdowałam, potrzebowałam
kilku minut na okiełznanie płatów czołowych. To straszne, że w dojrzałym i odpowiedzialnym wieku dwudziestu ośmiu lat musiałam
z takim trudem szukać choćby odrobiny wyrafinowania, a do tego –
co jeszcze bardziej denerwujące – byłam pewna, że wszyscy dokoła
widzą, że się czerwienię, i wyciągają absolutnie trafne wnioski.
W porównaniu z innymi uczonymi James był niezwykle atrakcyjnym okazem. Jakoś przeczył starej maksymie, że ci, co stali
pierwsi w kolejce po wybitny umysł, w kolejce po urodę wylądowali na końcu. Choć wypchana ilością szarej materii wyższą niż średnia, jego głowa była zwieńczona gęstą grzywą kasztanowych włosów, a twarz, mimo że należała do trzydziestotrzylatka, pozostała
nieskalaną skarbnicą chłopięcego uroku. Jakby tego było mało,
ojciec Jamesa, lord Moselane, posiadał jedną z najświetniejszych
kolekcji starożytnej rzeźby w kraju. Innymi słowy, ze wszystkich
mężczyzn, jakich spotkałam, James jako jedyny był bardziej księciem niż żabą.
– Diana wygłosiła dzisiaj prelekcję – poinformowała go profesor Kent. – Właśnie próbuję wyciągnąć od niej jej temat.
James zerknął na mnie porozumiewawczo.
– Słyszałem, że dobrze jej poszło.
Wdzięczna za wybawienie, roześmiałam się i starłam z czoła
kroplę wilgoci. Był to pot od maski szermierczej, który uwiązł mi
we włosach, ale miałam nadzieję, że James uzna go za pozostałość
po niedawnym prysznicu.
24
– Jesteś dla mnie zbyt łaskawy. A u ciebie co nowego? Studentki dosłały ci jakieś listy samobójcze?
Nagle zadzwoniono na kolację i wszyscy zaczęli wychodzić
gęsiego z pomieszczenia dla wykładowców. Rozmowa została
chwilowo zawieszona, gdy nasza mała procesja pokonała schody,
w mżawce przecięła dziedziniec i uformowana w dostojne pary weszła do wielkiej sali kolegium.
Wszyscy studenci wstali ze swoich ławek, podczas gdy my podążaliśmy przejściem do Wysokiego Stołu, ustawionego na podwyższeniu w głębi pomieszczenia, a kiedy siadłam na wyznaczonym mi
krześle, aż nadto poczułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. A raczej wszyscy obecni wpatrywali się w Jamesa, który usiadł
obok mnie, a wyglądał niezmiernie przystojnie i niezwykle swobodnie w swojej czarnej todze. Całkiem jak książę Tudor na dworze.
– Głowa do góry, młoda damo – rzucił pod nosem, gdy steward nalewał wina. – Wiem z wiarygodnego źródła, że twojej dzisiejszej prelekcji niczego nie brakowało.
Spojrzałam na niego z nadzieją. W powszechnej opinii James był akademicką supergwiazdą, a już sama lista jego publikacji sprawiała, że większość jego rówieśników wyglądała jak blade
księżyce uwiązane do swych nudnych orbit.
– Więc dlaczego nikt nie mówi absolutnie nic?
– A co mieliby mówić? – James z lubością zabrał się za swoją
przystawkę. – Przypuściłaś na nich atak spoconych wojowniczek
w futrzanych butach i drucianych bikini. To są naukowcy, na miłość boską. Ciesz się, że nikt nie padł na zawał.
Roześmiałam się w serwetkę.
– Powinnam była zrobić pokaz slajdów. Może wreszcie pozbyłabym się profesora Vandenboscha…
– Morg… – James spojrzał na mnie TYM wzrokiem. Wzrokiem, który mówił, że widzę tylko wierzchołek jego myśli. – Wiesz,
że profesor Vandenbosch ma czterysta lat. Był tu na długo przed
nami i będzie tu jeszcze długo po tym, jak my pójdziemy na zieloną
trawkę. Nie drażnij się z nim.
25
– Och, daj spokój!
– Nie żartuję. – Po raz kolejny orzechowe spojrzenie Jamesa
ucięło nasze wesołe prześmiechy. – Jesteś niebywale utalentowana, Morg. Mówię poważnie. Ale żeby tutaj odnieść sukces, talent ci
nie wystarczy. – Uśmiechnął się, może by osłodzić krytykę. – Posłuchaj doświadczonego szefa kuchni: nie możesz wiecznie gotować zupy na kościach starych Amazonek. – Z tymi słowy podniósł
kieliszek w porozumiewawczym toaście, ale równie dobrze mógł
chlusnąć mi w twarz jego zawartością.
– Oczywiście. – Spuściłam wzrok, by ukryć swoje cierpienie.
Te słowa nie były dla mnie nowością, ale gdy padły z jego ust, przeszyły bólem moje serce. – Rozumiem.
– Świetnie. – James zakołysał kilkakrotnie winem i dopiero
wtedy je wypił. – Za młode – brzmiał jego ostateczny werdykt, gdy
opuścił kieliszek. – Za mało złożone. Cóż za paskudztwo, u diabła.
James i ja urodziliśmy się dosłownie o rzut kamieniem, ale
w dwóch zupełnie różnych światach. Z rodziny Moselane’ów my,
śmiertelnicy, widywaliśmy jedynie drogie samochody z przyciemnionymi szybami jadące o wiele za szybko przez naszą spokojną
wioskę i przystające na kilka sekund, gdy otwierała się brama elektryczna, odsłaniając bezkres podjazdu. I jeszcze od czasu do czasu
przez zarośla jeżynowe otaczające ich prywatny raj mogliśmy rzucić okiem na ludzi grających w oddali w krykieta albo w tenisa na
trawie w parku należącym do posiadłości. Podmuch wiatru niósł
ich śmiech jak papierek po cukierku.
Chociaż wszyscy w miasteczku znali imiona i wiek dzieci jaśnie
państwa Moselane’ów, one same były nam równie dalekie jak postacie z książek. Młody pan James i jego siostry chodzili do szkół z internatem – najlepszych w kraju, oczywiście – więc nigdy nie pojawiali się w okolicy w ciągu roku szkolnego, a niemal wszystkie swoje
wakacje spędzali bodajże z kolegami w dalekich zamkach Szkocji.
Choć syn i dziedzic lorda Moselane’a był zaledwie szopą kasztanowych włosów w pierwszej ławce podczas dorocznej mszy bożonarodzeniowej, i tak wiódł doskonale pełnoprawne życie w moich
26
marzeniach. Ilekroć wychodziłam z rodzicami na niedzielny spacer – i przez jakiś czas również z babcią – w podskokach wypuszczałam się przed nich przez las w nadziei, że napotkam go jadącego
konno, a jego domniemana peleryna będzie trzepotała stylowo na
wietrze… nawet jeśli wiedziałam, że on przebywa akurat w Eton,
a później w Oksfordzie, i że w pobliżu nie ma nikogo poza mną
i moimi niepoważnymi wymysłami.
W tym swoim wyobrażonym świecie nie żyłam jednak całkiem
sama. Bo odkąd pamiętam, moja matka usychała z tęsknoty, by
zaznajomić się z Moselane’ami, bądź co bądź naszymi sąsiadami.
Według jej obliczeń fakt, że mój ojciec pełnił funkcję dyrektora
miejscowej szkoły, powinien umieścić nas w szeregu osób szanowanych i cenionych i w ten sposób uczynić nas widocznymi nawet
z posiadłości na wzgórzu. Gdy jednak większość swojego zamężnego życia spędziła na próżnym wypatrywaniu zaproszenia na kolację opatrzonego tłoczonym krzyżem, ostatecznie musiała uznać, że
nasi jaśniepaństwo używają innego towarzyskiego liczydła niż ona.
Zawsze stanowiło dla mnie zagadkę, dlaczego moją matkę –
taką z krwi i kości Amerykankę– pomimo tych wszystkich gorzkich
rozczarowań niezmiennie ciągnęło ku wielkopańskiej posiadłości.
Tyle lat wolontariatu w przedsięwzięciach charytatywnych milady
w nadziei, że zostanie rozpoznana. Tyle lat skrupulatnego przycinania jakichś sześciu metrów ligustrowego żywopłotu, który zrządzeniem losu oddzielał najdalszy zakątek parku jaśniepaństwa od
naszej grządki kapuścianej za domem… wszystko na nic.
Zanim przeniosłam się do Oksfordu robić doktorat, nabrałam
przekonania, że obie już dawno się wyleczyłyśmy z tych bezowocnych bzdur, a przekonanie to było tak silne, że ponad rok zajęło
mi rozszyfrowanie tajnego planu, w ramach którego matka odwiedzała mnie co trzy tygodnie, a przy każdej wizycie nalegała, byśmy
razem odkrywały uroki szacownego grodu.
Zaczęłyśmy od zwiedzania każdego gmachu kolegium w mieście i trzeba przyznać, że świetnie się bawiłyśmy. Mojej matce
nigdy dość gotyckich dziedzińców i krużganków, tak innych od
27
wszystkiego, co poznała w dzieciństwie. Ilekroć sądziła, że nie patrzę, ukradkiem starała się zwędzić coś do torebki w charakterze
małej pamiątki – jakiś kamyczek, ołówek zostawiony na stopniu
schodów, gałązkę tymianku z zielnika – a ja czułam trochę wstyd
na myśl, że po tylu latach wciąż niewiele wiem o tym, co się dzieje
w jej wewnętrznym świecie.
Po obejściu kolegiów zaczęłyśmy chodzić na koncerty i inne
imprezy, w tym dziwne zawody sportowe. Moja matka nagle poczuła nienaturalne zainteresowanie krykietem, następnie rugby,
a wreszcie tenisem. Oczywiście z perspektywy czasu wiem, że powinnam była zgadnąć, że te z pozoru impulsywne zajęcia stanowiły
część kampanii, której cel był zawsze ten sam.
James.
Nie wiedzieć czemu, nigdy nie przyszło mi do głowy, jak doskonale systematyczne są nasze eskapady po mieście i jak pieczołowicie moja matka planuje trasy, a później trzyma się ich bez
względu na pogodę… aż do dnia, gdy wreszcie chwyciła mnie za
łokieć i wykrzyknęła głosem krzyżowca, którego oczom w końcu
ukazał się Święty Graal: „No, jest!”.
I rzeczywiście, był, wychodził z Blackwell’s na Broad Street,
balansując stosem książek i kubkiem z kawą. Gdyby nie moja matka, w życiu bym go nie rozpoznała, ale też nie spędziłam ostatnich
dziesięciu lat na aktualizowaniu danych o procesie dorastania naszego celu za pomocą lornetki i tabloidów. Dla mnie James Moselane wciąż był pokwitającym księciem w zaczarowanym lesie,
podczas gdy z księgarni wychodził dorosły mężczyzna o doskonałych proporcjach – wysoki i wysportowany, aczkolwiek całkowicie
nieprzygotowany na czekającą nań zasadzkę.
– Cóż za zbieg okoliczności! – Moja matka przeszła przez
Broad Street i odcięła mu drogę, zanim zauważył jej nadejście. –
Nawet nie wiedziałam, że jest pan w Oksfordzie. Zapewne nie poznał pan Diany…
Dopiero wtedy mama zdała sobie sprawę, że mnie nie ma
obok niej, i obróciła się, by uraczyć mnie miną aż nadto wymow28
ną. Nigdy nie należałam do bojaźliwych, ale porażona ogromem
potworności nagłego odkrycia, że o to, właśnie o to nam cały czas
chodziło, niemal rzuciłam się do ucieczki.
Chociaż James nie mógł zobaczyć jej wściekłej miny, ponad
wszelką wątpliwość zauważył jej gorączkowe gesty i zdruzgotanie
na mojej twarzy. Tylko ktoś nadzwyczajnie powolny nie pojąłby
sedna sytuacji w mgnieniu oka. James jednak, trzeba mu to przyznać, powitał nas z doskonałą serdecznością.
– I jak ci się podoba w Oksfordzie? – spytał mnie, wciąż balansując kawą na szczycie sterty książek. – Przepraszam, mogłabyś
powtórzyć, jak się nazywasz?
– Diana Morgan – odparła moja matka. – Tak jak lady Diana.
O, zapiszę panu. – Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kawałek kartki, niepomna moich trącań i szeptanych błagań. – A jej kolegium,
oczywiście…
– Mamo! – Musiałam zmobilizować całą siłę woli, by powstrzymać ją od zapisania również mojego numeru telefonu, ona
zaś była na mnie niezwykle wściekła, że ją mityguję, zanim zdążyła
wyczerpać cały swój bezwstydny repertuar.
Nie dziwota, że od tego czasu nie widziałyśmy Jamesa na oczy.
Najpewniej nigdy bym go już nie zobaczyła, gdyby nie Katherine
Kent. Tuż przed Bożym Narodzeniem następnego roku zaprosiła
mnie na przyjęcie w Ashmolean Museum – przyjęcie, jak się okazało, z okazji niedawnego podarowania starożytnych artefaktów
przez Moselane Manor Collection.
– Chodź! – Odciągnęła mnie od świetnego posągu egipskiej
bogini Izydy i pewnym kursem prowadziła przez wytworny tłum.
– Chcę cię komuś przedstawić. Moselane’owie są bardzo przydatni. – Jako kobieta o znikomej cierpliwości Katherine doprowadziła
do perfekcji sztukę wcinania się w cudze rozmowy w samym środku i porywania upatrzonej ofiary. – James! To Diana. Wyjątkowo
uzdolniona. Chce wiedzieć, kto wybielił waszą Izydę.
Niemal zakrztusiwszy się szampanem, James odwrócił się do
nas. W swoim garniturze i krawacie wyglądał tak kusząco przy29
stojnie, że moje niegdysiejsze fantazje w okamgnieniu wróciły galopem na miejsce.
– Ja ją tylko podziwiałam – zapewniłam pospiesznie. – Ktokolwiek ją znalazł i przywiózł do Anglii, musiał się narazić na klątwę faraona.
– Mój przodek. Pierwszy lord Moselane. – Zadziwiające, ale
James sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie pamiętał naszego
poprzedniego spotkania. A jego uśmiech wręcz sugerował, że na
spotkanie właśnie takiej kobiety jak ja miał nadzieję dzisiejszego
wieczoru. – Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat we śnie,
w spokoju. W każdym razie my lubimy tak myśleć. – Uścisnął mi
dłoń i nie spieszył się, by ten uścisk zakończyć. – Bardzo mi miło
panią poznać.
– Szczerze mówiąc – niechętnie cofnęłam dłoń – poznaliśmy
się w zeszłym roku. Przed Blackwell’s. – Jeszcze zanim te słowa
wypłynęły z moich ust, wzdrygnęłam się na swoją zdradziecką
szczerość. Już po kilku sekundach trybiki w Jamesowej głowie zaskoczyły, i patrzenie na to nie było miłe.
– Rzeczywiście – powiedział powoli. – Zgadza się. Tak… już
mieliśmy przyjemność…
Ale wyraz jego orzechowych oczu zupełnie nie kojarzył się
z przyjemnością.
W istocie, w najbliższych miesiącach, ilekroć posłusznie umawialiśmy się na kawę – zawsze nakłaniani przez Katherine Kent –
pierwsze pytanie Jamesa, a mianowicie: „Co u twojej matki?”, ustawiało ton naszej rozmowy i przypominało mi, dlaczego nasza kawa
nigdy nie ewoluuje w lunch. Był uprzejmy, oczywiście, i od czasu do
czasu posyłał mi spojrzenie, od którego nadzieja trzepotała w moim
ciele. Ale na ogół nieustannie traktował mnie z niezłomną rycerskością, jakbym była nietykalną dziewicą, którą chronić poprzysiągł.
Może to wszystko wina mojej matki. A może częściowo tego,
że James – jak to kiedyś niezmiernie trafnie ujął mój ojciec – urodził się ze srebrną łyżeczką w dupie. Czystość błękitnej krwi, te rzeczy. W takim wypadku mogłabym się stroić i wygładzać piórka ile
30
wlezie. Synowi lorda Moselane’a nigdy nie przyjdzie do głowy, że
należymy do tego samego gatunku.
Z tych rozmyślań snutych przy Wysokim Stole wyrwała mnie
ręka, która zabierała talerz z moją nietkniętą przystawką. James
siedział obok z głową nachyloną jak do modlitwy, sprawdzając telefon pod krochmaloną serwetką. Sięgnęłam dyskretnie do swojej
torebki, wyjęłam zdjęcie, które dostałam od pana Ludwiga, i podsunęłam mu.
– Co z tego rozumiesz?
James przechylił się, by obejrzeć je dokładnie.
– Szacowana data?
– Powiedziałabym, że dziesięć dni – zażartowałam – sądząc
z zagiętego narożnika i zniszczonych krawędzi. Jeśli chodzi o inskrypcję… wiem tyle co ty.
Zmrużył oczy, wyraźnie zaintrygowany.
– Kto ci to dał?
– Tajemniczy mężczyzna – odparłam z rozmyślnym dramatyzmem – który powiedział, że to zdjęcie stanowi dowód na istnienie
Amazonek…
– Co to takiego? – Katherine Kent wyciągnęła rękę, by wyrwać zdjęcie z mojej dłoni i przyjrzeć mu się w blasku świecy. –
Gdzie to zrobiono?
– Nie mam pojęcia. – Mile zaskoczona ich zainteresowaniem,
szybko nakreśliłam sedno dziwnego popołudniowego spotkania.
Kiedy jednak dotarłam do oferty pana Ludwiga dotyczącej odczytania pisma Amazonek, James z jękiem opadł na oparcie.
– Irytujące! – Katherine oddała mi zdjęcie ze zdumioną miną.
– To zdjęcie mogło być zrobione gdziekolwiek. Gdybyśmy tylko
znali nazwę jego fundacji…
Skurczyłam się pod jej groźnym spojrzeniem. Najwyraźniej
uważała, że popełniłam błąd, nie wyciągając więcej informacji od
pana Ludwiga, i miała rację.
– Myślę, że mają siedzibę w Amsterdamie – powiedziałam. –
Bo chce, żebym tam właśnie się udała.
31
– A to naprawdę ma jakieś znaczenie? – wtrącił się James. –
Oczywiście, nie zamierzasz…
– Tak naprawdę – odparowałam, nie mogąc się oprzeć pokusie podrażnienia go choć trochę – byłam dość blisko przyjęcia
propozycji. Niecodziennie jakiś nieznajomy na ulicy proponuje mi
pięć tysięcy dolarów…
– Właśnie. – James uraczył mnie spojrzeniem pełnym potępienia. – Jakiś nieznajomy na ulicy. I co ty na to?
Uśmiechnęłam się, bo schlebiało mi, że potraktował to wszystko tak poważnie.
– Jestem zaciekawiona.
James pokręcił głową i pewnie rzuciłby kolejną szyderczą
uwagę, gdyby Katherine – korzystając z przewagi geniuszu – nie
uniosła ręki, by uciszyć nas oboje.
– I powiedział, że spotkacie się na lotnisku?
Zmieszana powagą w jej głosie, odchrząknęłam.
– Tak mi się wydaje.
James nie mógł dłużej milczeć.
– Oczywiście – wtrącił, mnąc serwetkę w kulę – nie zachęcasz
Morg, by naprawdę odleciała z tym… Ludwigiem? Bóg jeden wie,
do czego on jest zdolny…
Katherine wyprostowała się gwałtownie.
– Oczywiście, że nie! Nie mów głupstw. Próbuję jedynie rozgryźć, o co chodzi… kim są ci ludzie.
Dokładając usilnych starań, by nasza rozmowa odzyskała
przyjazny ton, roześmiałam się.
– Ani trochę się nie zdziwię – powiedziałam – jeśli okaże się,
że to któryś z moich leniwych studentów…
James spojrzał na mnie surowo.
– Mnie się to nie wydaje zabawne. Ktoś się zwrócił konkretnie
do ciebie i nie sądzę, by chodziło o studenckie figle. Pamiętaj, żeby
dokładnie zamknąć na noc drzwi.

Podobne dokumenty