W oczekiwaniu na wyrok
Transkrypt
W oczekiwaniu na wyrok
„Modrzewiak” nr 58, wrzesień 2012 [publikacja otrzymała III nagrodę indywidualną w konkursie Forum Pismaków 2013] Europejczyk w Trzecim Świecie z dziennikarzem Piotrem Góreckim – Modrzewiakiem rozmawiają dla Was Dominik Bożek i Maciej Kwasiborski zredagował Dominik Bożek „Modrzewiak”: Trzeci Świat na naszych oczach przeżywa wyzwalanie się z krzywdy politycznej. Jako dziennikarz polskiej telewizji ma pan w tej sprawie swój udział. Podczas wiosny arabskiej był pan w Egipcie. Piotr Górecki: Byliśmy w Egipcie trzykrotnie; „my”, bo zawsze podróżuję w towarzystwie przynajmniej jednej osoby. Za pierwszym razem przyjechaliśmy na samym początku rewolucji. Na placu Tahrir [czyt.: Tapir, przyp. red.] zebrał się potężny tłum ludzi. Po tygodniu wróciliśmy do Polski, by wyjechać do Tunezji i Libii, gdzie przebywaliśmy do ustąpienia Mubaraka. Gdzie pan mieszkał, jak wyglądała pańska praca i pański kontakt z Egipcjanami? Mieszkaliśmy w Kairze. Jak każde miasto arabskie ma ono wiele miejsc centralnych. W jednym z nich mamy swój zaprzyjaźniony hotel, w którym witają nas: „Dzień Dobry, Telewizjo Polska”. Nie jest to typowo luksusowy hotel, ale nie jest też typowo arabski. Kontaktowaliśmy się z Egipcjanami głównie poza hotelem. Wychodziliśmy rano i wracaliśmy bardzo późno. Często przekazywaliśmy wiadomości na żywo do Warszawy, często trzeba było szybko zmontować materiał. Cały dzień spędzaliśmy w środowisku egipskim, przede wszystkim na placu Tahrir. Spotykaliśmy tam ludzi młodych, starych, bogatych i biednych. Możliwość rozmowy z nimi była niesamowita. Arabowie bardzo lubią mówić o problemach w swoim kraju. Byli zadowoleni, że mogą w końcu wypowiadać się na ten temat publicznie. W jakim języku rozmawiał pan z obywatelami innych narodowości? W takim potężnym zgromadzeniu jak na placu Tahrir zawsze znajdzie się kogoś, kto mówi po angielsku. Z takich językowych ciekawostek… zdarzyło się, że zobaczyliśmy człowieka z transparentem w języku rosyjskim. Na moje pytanie, dlaczego w Kairze wznosi hasła po rosyjsku, odpowiedział, że Mubarak jeździł do Moskwy, uczył się tam w szkole wojskowej i podobno zna rosyjski, więc jeżeli nie rozumie tego, co on wcześniej napisał po angielsku i po arabsku, może zrozumie po rosyjsku. Ja arabskiego nie znam, od angielskiego lepiej znam francuski (wynoszę tę znajomość języka francuskiego z Frycza, bo tam się go nauczyłem u pani profesor Elżbiety Raciborskiej), znam czeski, bo mieszkałem 5 lat w Czechach, rosyjski i rozumiem słowacki. Jeżeli jestem długo na Bałkanach, zaczynam czytać bałkańskie gazety. Ale językiem podstawowym w kontaktach zagranicznych jest angielski. Podczas takich wyjazdów mamy swoich ludzi, których nazywamy „fikserami”; wynajmujemy ich jako tłumaczy. Ich praca polega na umawianiu spotkań, odnajdywaniu potrzebnych numerów telefonów do kogoś ważnego, pomocy dotarcia do miejsc, w których znajdziemy ciekawy materiał dziennikarski. Za takiego fiksera – naszego pomagiera trzeba dużo zapłacić. Jeżeli ma on duże doświadczenie, to praca idzie świetnie. Obecnie mam wielu zaprzyjaźnionych fikserów. W niektórych krajach są bardzo potrzebni, bez nich byłoby bardzo trudno stworzyć dobry materiał. Jak Europejczyk postrzega współczesne symptomy rewolucji społecznej, którą wydarzenia w Egipcie zapowiadają? Arabska rewolucja Europejczyków zaskoczyła. Ujawniło się to w dwóch momentach. W odniesieniu do wydarzeń w Tunezji politycy francuscy w ogóle nie wiedzieli, jak mają zareagować; z Egiptem i Libią poszło już lepiej. W rewolucji tunezyjskiej naprzeciwko tłumu ludzi domagających się zmian stanęła policja, która zaczęła buntowników bić i gazować pałkami i gazem wyprodukowanymi we Francji. Przed Francją stanął wielki problem, jak się z tego wytłumaczyć. Podejmowanie decyzji w takich sytuacjach ma ogromny wpływ na historię. Niektóre europejskie rządy stanęły przed trudną sytuacją. Takie fundamentalne ruchy społeczne dla dziennikarza mają zupełnie inny wymiar. Dziennikarz może z tego niebezpiecznego świata wrócić na przykład do bezpiecznej Warszawy… … i do ulubionej kuchni. Gdy wcześniej wracałem z Afganistanu albo z Iraku, odwiedzałem na ulicy Puławskiej taką knajpę, gdzie podawali bardzo dobre wieprzowe polędwiczki. Wreszcie mogłem najeść się świniny, której w krajach arabskich zawsze mi brakowało, a za baraniną nie przepadam. Z tego zawsze byłem najbardziej zadowolony. Czy Europejczycy mogą jakoś pomóc gnębionym społecznościom Trzeciego Świata? Afryce wyzwolenie jest potrzebne, bo na całym tym kontynencie wciąż rządzi jeszcze kilku dyktatorów. Mimo pozorów demokracji cała Afryka nie jest kontynentem demokratycznym, co do tego to nie ma wątpliwości. Zdarzają się tam konflikty na tle religijnym i etnicznym. Jest to tygiel małych narodów czy plemion, które nie trawią się nawzajem. Masakra, która w latach 80. odbyła się między Tutsi i Hutu w Rwandzie [czyt.: Ruanda, przyp. red.], kosztowała życie ponad miliona ludzi i to na obszarze jednego kraju. Podzielone społeczeństwo nie potrafiło się porozumieć. Ale czy my Europejczycy mamy prawo ich pouczać, żeby się nie zabijali? W tym samym czasie na terenie Bałkanów toczyła się najkrwawsza wojna od czasów II Wojny Światowej. Europejczycy zabijali się tak samo jak Afrykańczycy. Największym błędem, jaki można popełnić jest pouczanie innych, jak mają żyć. Europejczycy mogą pokazać, jak powinno się żyć, ale nie mogą nikomu niczego nakazywać. Czy społeczeństwa afrykańskie są przygotowane do demokracji, o którą się upominają? Nie są, ale nie jest to żaden powód, żeby im powiedzieć, że mają się nie domagać demokracji. Czy my - Polacy w 1989 roku byliśmy przygotowani do demokracji? Nie, też nie byliśmy. Nie rozumieliśmy na przykład, że w kraju demokratycznym trzeba płacić podatki. Wcześniej jeździło się bez biletu, żeby dokopać komunie, a po przewrocie okazało się, że państwa nie wolno oszukiwać. Obywatele Trzeciego Świata mają prawo domagać się swojej demokracji nawet, jeżeli nie są przygotowani. Czy istnieje obawa, że wraz z nadejściem demokracji kraje Trzeciego Świata wymkną się spod kontroli? Istnieje takie ryzyko, że kraje Trzeciego Świata staną się nieobliczalne i nagle zmienią sojusze. Jeżeli tak się stanie, dyplomaci i rada bezpieczeństwa powinny zacząć działać. Do jakiego stopnia ryzyko jest poważne, tego nikt nie wie, ale na pewno istnieje. Ogląda pan codzienność ludzi zagrożonych terrorem i wojną. Czy mieszkańcy Trzeciego Świata zdają sobie sprawę z tego, jak wygląda życie np. W Europie? Jaka jest europejska praca, odpoczynek, życie w ogóle? W dzisiejszych czasach zdają sobie sprawę coraz większą. To, co się dzieje z komórkami i Internetem powoduje, że świat zrobił się mniejszy i nawet ludzie zamknięci w największym getcie, z którego nie można wyjechać - takim jak Gaza - mają dokładną wiedzę na temat naszego życia, jak żyją ich rówieśnicy, jak wygląda świat. Mogą oni się wyrazić na portalach społecznościowych i porozmawiać na różne tematy. Z kolei część ludzi pracuje na roli i żyje tylko dzięki temu, co robią. Dla nich nie ma znaczenia pochodzenie białych żołnierzy. Nie wnikają w to, czy są z polskiej armii czy z amerykańskiej. Społeczność Trzeciego Świata dzieli się na dwie grupy – jedni są otwarci na świat, który chcą zobaczyć i o którym chcą rozmawiać; drudzy nie chcą się dzielić swoim życiem z innymi. Tak czy inaczej nie możemy mieć nad nimi wyższości. To, że oni nie piją piwa, nie oznacza, że my jesteśmy lepsi, bo możemy pić piwo. Są to dwa różne światy. Powinniśmy się nim interesować, ale go nie oceniać i nie zmieniać go na siłę. Jaka jest pańska opinia na temat częstych wyjazdów wypoczynkowych Polaków do krajów przeżywających historyczny, polityczny i przede wszystkim ludzki dramat? Nie ma nic złego w tym, że Polacy tam jeżdżą, nawet jeżeli gdzieś odbywa się wojna. Turyści są bezpieczni, przebywają na obrzeżach tych wydarzeń. Każdy taki wyjazd pokazuje, że ludzie wierzą w stabilizację kraju, w którym goszcząc dokładają pieniądze do kieszeni państwa. Dlaczego decyduje się pan na wyjazdy do tak niebezpiecznych rejonów świata? Czy chodzi o chęć uwieczniania teraźniejszości i przekazywania jej zainteresowanym? To jest taka praca - fascynująca, piękna ciekawa; te przymiotniki można by mnożyć i mnożyć. Z drugiej strony ja nic innego nie potrafię robić. Gdybym był inżynierem, poszedłbym do fabryki, ale nie jestem, więc robię to, co robię i to, co lubię. A zdarzył to przypadek. Moja historia zaczęła się w 1989 roku w grudniu. Kiedy siedziałem na dyżurze w redakcji, okazało się, że wybuchła rewolucja w Rumunii i że do Bukaresztu właśnie leci polski samolot z lekami i krwią. Polecieli nim moi koledzy. Wylądowali w Bukareszcie i nie wydostali się z lotniska. Kiedy ten samolot wrócił, dostaliśmy sygnał, że następnego dnia rano poleci ponownie, ale moi koledzy już na pewno nie będą chcieli odbyć kolejnej nieudanej podróży. Wszystko działo się w okresie świąt, więc zaczęło się poszukanie chętnych na ten wyjazd. I ja - wtedy młody chłopak - powiedziałem, że polecę. Zadzwoniłem do domu, by uzyskać zgodę; byłem żonaty i jeszcze bezdzietny. I tak udało mi się dotrzeć do Bukaresztu, w którym rozgrywała się dużo gorsza rewolucja niż ta egipska. Strzelano; pierwszy raz otarłem się o wojnę i rewolucję, o śmierć ludzi, których ledwie zdążyłem poznać. Nie uważam się za reportera wojennego. Jestem po prostu dziennikarzem i reporterem, który czasem pojedzie na wojnę. Niedawno byłem w Grecji, gdzie nie ma wojny. Często też wyjeżdżałem w miejsca dotknięte tragediami tsunami czy trzęsieniami ziemi; jest to równie przerażające doświadczenie jak pobyt na wojnie, kiedy nie wiadomo, co się za chwilę wydarzy. Rozmawia się tam z ludźmi, którzy nie wierzą, że po klęsce żywiołowej zostali sami z całej rodziny. Przed chwilą mieli jeszcze wszystko, a teraz nie mają nic. Wojna jest czymś namacalnym, walczymy przeciwko komuś i jest przy tym jakiś cel, a podczas kataklizmu nagle znika połowa miasta. Takich krzywd wyrządzanych ludziom reporter z pewnością łatwo nie zapomina… Jedno z najbardziej przerażających spotkań dotyczy człowieka, którego obserwowałem, bo mieszkaliśmy niedaleko. Widziałem, że ciągle odgruzowywał ruiny sprawdzone już przez Francuzów, Niemców, Amerykanów i Polaków, którzy stwierdzili, że nie ma w nich nikogo żywego. On w to nie mógł uwierzyć, bo w gruzach była jego żona, trójka dzieci, matka, ojciec i brat, a on został sam. Takie sytuacje są dla mnie czasem bardziej okrutne i bardziej dramatyczne niż wojna, podczas której ludzie siedzą w okopach. Wojna się toczy, a taka nieoczekiwana tragedia jest nieuchwytna. Skoro takich dziennikarzy jak ja nazywa się „reporterami wojennymi”, powinno się ich – w zależności od okoliczności - nazywać czasem „reporterami od trzęsień ziemi”. „Modrzewiak” nr 52, styczeń 2011 [publikacja otrzymała I nagrodę indywidualną w konkursie Forum Pismaków 2011] W oczekiwaniu na wyrok Aleksandra Wilczak uczestniczy w rozmowie z chłopcami ze schroniska dla nieletnich: Frankiem, Wojtkiem i Mateuszem IMIONA CHŁOPCÓW ZOSTAŁY ZMIENIONE [publikacja otrzymała I nagrodę indywidualną w konkursie Forum Pismaków 2010] Europejczyk w Trzecim Świecie CODZIENNOŚĆ ZA MUREM „Modrzewiak”: O której godzinie wstajecie? Mateusz: O siódmej rano. Potem jest śniadanie, robimy dyżury. „Modrzewiak”: Macie normalnie zorganizowane zajęcia szkolne? Wojtek: Tak. W ciągu tygodnia to mamy normalne lekcje: wf, historię, rosyjski, przyrodę, polski… „Modrzewiak”: Jak wyglądają zajęcia sportowe? Mateusz: Chodzimy na siłownię, nieraz są komputery, mamy basen. „Modrzewiak”: Na czym polega wasza praca z komputerem? Wojtek: Na tym, że gramy. „Modrzewiak”: Możecie wchodzić na strony typu facebook, grono lub inne portale społecznościowe? Mateusz: Wolno nam sprawdzić pocztę, ale najpierw musimy się spytać. Jak ktoś chce się zalogować na jakąś grę, to musi poprosić o hasło i zazwyczaj pozwalają, ale jak jeden z klasy dostanie dwóję, to nikt nie wchodzi na komputery. „Modrzewiak”: Warsztaty są przed obiadem tak jak szkoła? Wojtek: Warsztaty są rano, z samego rana. Franek: Są dwie zmiany: młodsza i starsza. Starsza zmiana idzie na pierwszą szkołę, a my jesteśmy na warsztatach od 8:00 do 11:00. Potem my idziemy na drugie śniadanie i się zamieniamy. „Modrzewiak”: Ilu osobowe są klasy? Pani Monika Szymańska: To zależy, czasami jest w klasie dwunastu chłopców, a czasami pięciu lub czterech. To zależy od dnia i stanu liczebności. Mateusz: U nas jest 5 w klasie. „Modrzewiak”: Po takich zajęciach przedpołudniowych pewnie jecie obiad, a później? Wojtek: Potem są warsztaty. Jest zbiórka, musimy iść na nią okrężną drogą, powiedzieć w pokoju nauczycielskim „Dzień dobry”, witamy się z inną grupą. Jest jakieś przemówienie, kto ma przepustkę, kto ma zgodę… Musimy wyrównać szereg: „Baczność!”, „Spocznij!”. Dzielimy się na kolejne grupy: warsztaty w tą stronę, szkoła w tą stronę. Potem wstajemy, działamy. Franek: No ale mów z sensem! Wojtek: No przecież mówię z sensem! Pani Monika Szymańska: Ale dlaczego podnosisz głos? Ja się boję [śmiech]. „Modrzewiak”: A co robicie, kiedy skończą się warsztaty? Wojtek: Idziemy na obiad. Po obiedzie znowu dzielimy się na grupy. Mateusz: Gramy na komputerach. Wojtek: No, odrabiamy lekcje. „Modrzewiak”: Jeżeli macie problem przy jakimś zadaniu, kto wam wtedy pomaga? Franek: Wychowawca. Wojtek: Ja to przeważnie wtedy chowam. [śmiech] „Modrzewiak”: Ale chyba później ktoś to sprawdza, czy nie ? Wojtek: No tak, trzeba mieć podpisy… Pani Monika Szymańska: Ale o konsekwencjach myśli się następnego dnia, prawda? „Modrzewiak”: OK, jesteśmy po odrabianiu lekcji, jest godzina 17:00. Co wtedy robicie? Franek: To różnie, czasem siedzimy w świetlicy, a czasem robimy inne rzeczy. Wojtek: Każdy robi wtedy to, co chce. Ci, co chcą grać w „piłkarzyki”, to grają w piłkarzyki. W ping ponga, na PlayStation, na komputerze… Franek: Potem jest kolacja, kąpiel… Mateusz: Po kolacji jeszcze są dyżury, ze dwie godziny przerwy i idziemy spać. „Modrzewiak”: Podczas dyżurów w kuchni najpierw sami przygotowujecie sobie jedzenie, a potem po nim zmywacie, czy wygląda to jakoś inaczej? Mateusz: Nie, no jeżeli na przykład ktoś ma dyżur kuchenny, to sprząta całą kuchnię, nie gotujemy sobie sami. Pani Monika Szymańska: Ale chłopcy, wytłumaczcie pani Oli, co to jest kuchnia. Wojtek: Mamy taką swoją małą kuchenkę, jest toster, czajnik, frytkownica, wyciskarka do soków, dostaliśmy niedawno nową patelnię od Świętego Mikołaja. I nowy odkurzacz też dostaliśmy. Franek: A my nie! Pani Monika Szymańska: Bo wy nie zasłużyliście. „Modrzewiak”: Wy, my…, czyli jakaś grupa? Wojtek: Franek i Mateusz są w trzeciej grupie, ja jestem w pierwszej grupie. „Modrzewiak”: Ale macie wszyscy po 16 lat, czyli podział nie jest wiekowy prawda? Pani Monika Szymańska: Jest trochę ze względu na wiek, trochę ze względu na kaliber, to różnie bywa. Dobra, chłopaki, o 21:30 jest cisza nocna. Mateusz: Jeszcze tak z 15 minut mamy zapalone światła. Wojtek: Jak już się światło gasi, to idziemy spać. Pani Monika Szymańska: O 22:00 generalnie jest koniec dnia. Wojtek: Właśnie, że nie, bo jak ktoś mówi paciorek, to zawsze robimy to przed godziną dziewiątą, bo już o godzinie dziesiątej nie możemy wyjść z sypialni. Jesteśmy pod kluczem. „Modrzewiak”: Na czym polega przepustka albo zgoda? Mateusz: Zgodę można dostać na dodatkowe widzenie. Że na przykład jeżeli chcę się widzieć z siostrą, to muszę najpierw podanie napisać. Muszę to zrobić za każdym razem, jak chcę, żeby przyjechała, lub kiedy ona chce przyjechać. „Modrzewiak”: Jak często to się zdarza? Wojtek: Co niedzielę i w różne święta. „Modrzewiak”: Jest taka możliwość, żeby na święta pojechać do domu? Wojtek: Tak, ale trzeba mieć przepustkę z sądu. „Modrzewiak”: A jak wyglądają wasze weekendy? Wojtek: Ooo, tutaj weekendy to ciężko się spędza, naprawdę. Jutro będę musiał znowu godzinę na mszy… „Modrzewiak”: Nie lubicie mszy? Dlaczego? Mateusz: Ksiądz jest taki… Wojtek: No bo ten ksiądz, jak zauważyłem, to za każdym razem mówi połowę tego, co na poprzedniej mszy. „Modrzewiak”: I to pewnie staje się nudne? Pani Monika Szymańska: No, ale bardzo przyjemnym punktem dnia jutro są… Wojtek, Franek, Mateusz: Widzenia! „Modrzewiak”: Do Ciebie Mateusz przyjeżdża siostra? Mateusz: Dopiero za tydzień. „Modrzewiak”: Dlaczego nie jutro? Mateusz: Ona mieszka 300 kilometrów stąd. Pani Monika Szymańska: A może teraz powiecie trochę o jakichś atrakcjach. Co tu w ośrodku jest fajne, co wam się tu podoba? Wojtek: Co się podoba… No wszystko. Mateusz: Jedzenie, dobre jest. I szybko dobre oceny się zdobywa. Można nadrobić zaległości, jakie mamy. Pani Monika Szymańska: Wojtek, Ty jesteś w ośrodku najkrócej. Wojtek: No i co z tego? Ale wiem różne rzeczy. Pani Monika Szymańska: To co Ci się tutaj podoba? Wojtek: Podoba mi się to, że można tu fajnie spędzać dzień. „Modrzewiak”: Ale „fajnie” to znaczy na przykład w gronie kolegów, z którymi się przyjaźnisz? Wojtek: No na przykład. Pani Monika Szymańska: Co jest tak konkretnie fajne? Przywołaj jakąś sytuację z dnia – tak spontanicznie – która była przyjemną sytuacją. Wojtek: Wczoraj. Rozbierałem choinkę. Pani Monika Szymańska: Podobało Ci się to? Wojtek: No! Trochę strażnikom nasypałem igieł do talerza. [śmiech] Pani Monika Szymańska: I to było fajne, tak? Wojtek: Trochę śmiesznie było. Pani Monika Szymańska: Franek, a co Tobie się podoba? Franek: Lubię Pana Dyrektora. O cokolwiek go nie poproszę, to on to zrobi. Pani Monika Szymańska: Ty też tak uważasz, Wojtek? Wojtek: Tak. Ja Dyrektora co prawda jeszcze o nic nie prosiłem, ale myślę, że jakbym o coś poprosił, to on też by to dla mnie zrobił. Franek: Chciałem dostać przepustkę i ją dostałem. Dyrektor ma dobre serce. Pani Monika Szymańska: Czasem jest nawet za dobry. Franek: No wiem… Ostatnio miałem z telefonem przypał, i jakoś poszło. Pani Monika Szymańska: Tak, kiedy trzeba to ochrzania, a kiedy trzeba to przytuli. Wojtek: Jak ja nie znoszę, jak mi ktoś gada! No rozumiem, miałem przypał, już mogę dostać dwóję, jedynkę, ale żeby mi tylko nikt nie gadał… Mateusz: Czasem jest też tak, że ktoś ma złe zachowanie, ale mimo to pisze o przepustkę na Święta. Powiedzmy, że sąd się zgadza, ale jeszcze Dyrektor musi się zgodzić. Wtedy on daje taką szansę, że pozwala na przepustkę, ale stawia warunek: jak wrócisz, musisz się dobrze zachowywać. „Modrzewiak”: Co tutaj znaczy „mieć przypał”? Mateusz: No, jak coś się robi złego i wychowawca zobaczy. „Modrzewiak”: Robić coś złego, czyli co na przykład? Wojtek: O, ja miałem jeden przypał, do tej pory muszę go odrabiać. „Modrzewiak”: Co się stało? Wojtek: O godzinie 22.00 położyłem się spać, a rano otwieram na pobudce oczy, i wychowawca do mnie mówi: „Jak znajdę opakowanie po odświeżaczu, to masz dwóję.” Myślał, że ćpałem odświeżacz. To było w moje urodziny. Pani Monika Szymańska: Zrobiłeś sobie taki prezent? Wojtek: Jakbym sobie zrobił, to by było dobrze, ale problem w tym, że sobie nie zrobiłem. JAK ZREALIZOWAĆ MARZENIA? Pani Monika Szymańska: Dobrze, chłopaki. To teraz może pogadajmy trochę o waszej przyszłości, bo pewnie każdy z was trochę o niej myśli. Franek, masz jakieś plany i marzenia na przyszłość? Franek: No, najpierw to chciałbym szkołę skończyć. Pani Monika Szymańska: I to jest twoje marzenie. A jaką szkołę chciałbyś skończyć? Wystarczy Ci gimnazjum, czy może coś troszeczkę dalej? Doktorat może chciałbyś napisać, albo co? Franek: Chciałbym iść do technikum, ale mi się trochę nie chce uczyć. „Modrzewiak”: O jakim technikum myślałeś? Franek: O mechanicznym. „Modrzewiak”: Wojtek, a ty? Wojtek: Ja też technikum, budowlane. Pani Monika Szymańska: Ty, Wojtuś, lubisz budowlankę… Wojtek: No, lubię! „Modrzewiak”: A ty Mateusz? Co planujesz na przyszłość? Mateusz: Ja bym chciał być stolarzem. JAK ZACZĄĆ NORMALNE ŻYCIE? Pani Monika Szymańska: Teraz wszyscy mówiliście o szkołach, o tym, że wszyscy byście chcieli je skończyć. Teraz macie po 16, 17 lat. Przenosimy się w czasie, macie lat 27. Jak wygląda wasze życie? Wojtek: No, jakbym tak miał koło czterdziestki, to… Pani Monika Szymańska: Dobra, Wojtek masz czterdziechę. Jak wygląda twoje życie? Wojtek: Jak chciałbym, żeby wyglądało? Pani Monika Szymańska: Aha, bo to jest różnica – jak ono będzie wyglądało, a jak chciałbyś. Wojtek: No to wiadomo, że chciałbym mieszkać z rodziną… Franek: Co?! Wojtek: To znaczy nie, z rodziną to już nie, bo już dawno nie żyją. No, chciałbym mieć swoją własną rodzinę i w ogóle… Ale o tym będę myślał dopiero, jak skończę szkołę, bo jak nie skończę, to moje życie może różnie wyglądać… „Modrzewiak”: To znaczy jak? Wojtek: W tej wersji mniej optymistycznej - ciężko. Tragicznie. Pani Monika Szymańska: Co to znaczy dla Ciebie „tragicznie”? Wojtek: No nie wiem… Pani Monika Szymańska: Dom, mieszkanie – będziesz miał? Wojtek: Nie będę. Pani Monika Szymańska: Nie będziesz miał. Jeżeli nie masz mieszkania, to co? Centralny? Barak? Schronisko dla bezdomnych? Wojtek: No chyba tak. Pani Monika Szymańska: To ci grozi, jeżeli nie skończysz szkoły. Masz tego świadomość? A co z pieniędzmi? Wojtek: No, jak nie skończę szkoły, będę tak mieszkał, no to co… Złom tylko zostaje. Ewentualnie gdzieś tam można pochodzić, poodśnieżać… Mój brat też tak robił. Pani Monika Szymańska: Ale to jest robota dorywcza. Masz świadomość tego, że wykonując takie prace dorywcze typu właśnie odśnieżanie, mycie szyb w samochodzie, absolutnie nie utrzymasz kobiety, żony… Raczej nie powinieneś wtedy myśleć o założeniu rodziny. Wojtek: No, ja wiem. Dopiero jak skończę szkołę, to będę o tym myślał. A jak nie skończę, to mogę sobie tylko pomarzyć. Pani Monika Szymańska: Franek, teraz ty. Franek: Ja to bym tak: postawił sobie jakąś chałupę, znalazłbym jakąś pannę, bym się z nią ochajtał, założyłbym rodzinę, znalazłbym sobie jakąś normalną pracę… Pani Monika Szymańska: No tak, to wygląda wszystko pięknie, natomiast rzeczywistość jest trochę inna. Biorąc pod uwagę wasze predyspozycje, i – nie czarujmy się – marne szanse na dostanie bardzo dobrej pracy, sytuacja trochę się zmienia. Przede wszystkim nie ma kto wam pomóc, bo nie macie nadzianych rodziców, którzy zasponsorują wam studia, szkoły, kupią fajne samochody i będziecie się mogli pobujać przed panną… Franek: Maluchem też można. [śmiech] Pani Monika Szymańska: Czy uważacie, że mimo wszystko można do czegoś dojść? Wojtek: Jak się chce, to można. „Modrzewiak”: A ty, Franek? Jak uważasz? Franek: Da radę. Pani Monika Szymańska: Ale w jaki sposób da radę? Franek: No, nie wiem… Pani Monika Szymańska: Sam mówiłeś, że chciałbyś mieć dom. Jak byś chciał te marzenia osiągnąć? Franek: No, jakoś znajdę pracę. Pani Monika Szymańska: Ale nie masz skończonej szkoły. Franek: Po co? Wystarczy gimnazjum. Pójdę do składu pianki i tam mnie zatrudnią na sto procent. Pani Monika Szymańska: Ile tam możesz wyciągnąć? Franek: 1500 złotych. Pani Monika Szymańska: Na rączkę? Franek: Na rączkę. Pani Monika Szymańska: Ale to wszystko jest sezonowa robota, chłopaki. Wojtek: Nie, to można robić cały czas, w jesień, w lato… Pani Monika Szymańska: A potem przychodzi grudzień. Wojtek: No to trzeba sobie na ten czas znaleźć jakąś inną robotę, ale jak się dogada ze starym szefem, to pewnie za jakiś czas pozwoli wrócić do tej starej pracy. JAK NIE BAĆ SIĘ PRZYSZŁOŚCI? Pani Monika Szymańska: Boicie się tego, że na przykład możecie zacząć pić? Franek: No ja, jak skończę szkołę, no to na pewno. Wojtek: Mi to tylko zależy na tym, żeby wyjść z tego ośrodka. Pani Monika Szymańska: I uważasz, że jak stąd wyjdziesz, to staniesz na prostej? Wojtek: No, jak stąd wyjdę… Na razie jestem tu, nie będę uciekał… Pani Monika Szymańska: Boisz się, Wojtek, alkoholizmu? Wojtek: Tak. Pani Monika Szymańska: Boisz się, że możesz… Wojtek: …wylądować tak jak moja mama. Pani Monika Szymańska: A ty, Franek? Franek: Tak. Pani Monika Szymańska: A ty, Mateusz? Mateusz: Tak. Pani Monika Szymańska: Czy boicie się tego, że możecie powielić w przyszłości błędy waszych rodziców? Oni kiedyś mając lat 15,16 też byli piękni i młodzi, mieli marzenia, wspaniałe plany na życie. Potem działy się różne rzeczy, i teraz wszyscy wiemy, że nie jest dobrze. Czy boicie się tego, że życie zweryfikuje te wasze marzenia i skończycie tak jak oni? Franek: Aż tak źle raczej nie będzie. Pani Monika Szymańska: A ty boisz się tego, Wojtek? Wojtek: Tak. Pani Monika Szymańska: A ty, Mateusz? Mateusz: Tak, ja też. Pani Monika Szymańska: Ale nie chcielibyście powielać błędów ojców, co? Wojtek: Nie… Ja nie chciałbym odsiedzieć trzydziestu lat. „Modrzewiak”: Powiedziałeś, Wojtek, że chciałbyś opuścić ośrodek, tak? Ale to nie dlatego, że jest Ci tutaj źle? Wojtek: Nie, ja po prostu chciałbym skończyć szkołę i zacząć żyć normalnie. DLACZEGO PIERWSZY RAZ ROBI SIĘ COŚ ZŁEGO? Pani Monika Szymańska: Olu, chciałabyś jeszcze o coś spytać? „Modrzewiak”: Tak, ale jak najbardziej proszę prowadzić rozmowę. Chłopcy, no ja was zupełnie nie znam, więc waszej wychowawczymi jest dużo łatwiej zadawać wam różne pytania. Lepiej chyba, żeby zostało tak jak jest, ja tu będę od tej chwili bardziej w roli słuchacza. Wojtek: No tak, nasza wychowawczyni jest przecież polonistką. „Modrzewiak”: Przede wszystkim wie, o co może was pytać, a ja - jak mówiłam - w ogóle was nie znam. Franek: Dlatego częściej musimy się spotykać. [śmiech] „Modrzewiak”: Bardzo chętnie was jeszcze odwiedzę. Pani Monika Szymańska: Oczywiście serdecznie zapraszamy! A teraz porozmawiajmy o przeszłości, ale tak całkiem szczerze. Wiemy, że nie było kolorowo i każdy, kto troszeczkę liznął psychologii wie, że jeśli 12- czy 13-latek zaczyna świrować – cokolwiek to znaczy – powiedzmy zaczyna kraść nawet głupiego „Pawełka” ze sklepu za 2,50, to znaczy, że najprawdopodobniej coś złego się dzieje. Pamiętacie, ile mniej więcej mieliście lat, kiedy po raz pierwszy zrobiliście coś złego? Kiedy w waszym sumieniu po raz pierwszy zapaliła się ta czerwona lampka, że coś jest nie tak? Mateusz: Miałem 8 lat. Ukradłem chipsy i picie ze sklepu. Pani Monika Szymańska: Z pozoru wszystko OK.; przecież nie obrabowałeś banku, to tylko chipsy i picie… Co było dalej? Mateusz: Chciałem wyjść, ale mnie zatrzymali. Zacząłem uciekać, ale przyjechała policja. Pani Monika Szymańska: I to było pierwsze spotkanie z policjantami, tak? Wojtek, a ty? Wojtek: Ja miałem 11 lat. Pani Monika Szymańska: I co zrobiłeś? Wojtek: Okradłem hurtownię na 6 tysięcy. Pani Monika Szymańska: Jedenastolatek hurtownię by oskubał na 6 tysięcy? Wojtek: Ale nie sam. Nas było kilkunastu. Najpierw z jednym kolegą weszliśmy sobie na dach, bo nie było co robić. On się mnie pyta: „Czujesz?”, i rzeczywiście poczułem zapach tej hurtowni spożywczej. Stał sobie obok taki wentylator, wystarczyło tylko ściągnąć z niego daszek. On był przytwierdzony śrubami, a my nie mieliśmy śrubokrętu, więc zacząłem w to kopać. Kopaliśmy razem aż upadło. Tam było tak dobrze, że ledwo weszliśmy do środka, już staliśmy na paletach. Palety były po sam dach. Następnego dnia poszliśmy tam znowu, ale już nie we dwóch, tylko było nas kilkunastu z torbami bagażowymi. Wzięliśmy Tymbarki w butelkach i zrzucaliśmy reszcie z dachu. Oni pakowali, ale nagle usłyszeliśmy, że alarm się włączył. My biegniemy i za nami ktoś biegnie. Więc te gumy do żucia, to wszystko, co mieliśmy pod bluzkami rzuciliśmy w krzaki. Pani Monika Szymańska: Złapali cię wtedy? Wojtek: Nie. Nawet siostra mnie ganiała, mama mnie ganiała… Mnie jednego by nie złapali, gdyby moja bratowa mnie nie wydała. To był pech. Pani Monika Szymańska: Franek, teraz ty. Franek: Ja nie pamiętam. Pani Monika Szymańska: Pierwszego papierosa zapaliłeś mając ile lat? Franek: Siedem. Pani Monika Szymańska: Pierwszy alkohol, pierwsza gorzała? Franek: Osiem. Wojtek: Ja to waliłem „poko-poko” w pięciu. Pani Monika Szymańska: Co to jest „poko-poko”? Wojtek: Takie tanie wino „Pokusa” Pani Monika Szymańska: Ile miałeś lat? Wojtek: Dziewięć. Wtedy też zacząłem palić. Pani Monika Szymańska: Pierwsze wagary? Wojtek: Niestety, muszę uprzejmie poinformować, że na wagary nie chodziłem, bo to szkoła do mnie przychodziła. Pani Monika Szymańska: Od pierwszej klasy podstawówki? Wojtek: Nie, no od czwartej. Pani Monika Szymańska: Czyli miałeś indywidualny tok nauczania od czwartej klasy podstawówki. Mateusz? Mateusz: No, ja w czwartej klasie zacząłem uciekać ze szkoły. DLACZEGO WOJTEK MIAŁBY NIE KOCHAĆ SWOJEJ MAMY? Pani Monika Szymańska: A pierwsza ucieczka z domu? Franek: Ani razu. Pani Monika Szymańska: Mateusz? Mateusz: Ja dwa lata temu. Pani Monika Szymańska: To była długa ucieczka? Mateusz: 3 dni. Pani Monika Szymańska: Dlaczego uciekłeś? Mateusz: Bo się pokłóciłem z mamą. Pani Monika Szymańska: Wojtek, a ty kiedy po raz pierwszy uciekłeś z domu? Wojtek: Dwa lata temu. Nie było mnie dwa tygodnie. Pojechałem autobusem, do nawet nie wiem jakiej miejscowości. Siedziałem tuż koło kierowcy i nagle słyszę w radiu: „Poszukiwany przez policję Wojciech taki i taki, wzrostu tego i tego, ubrany tak i tak… Udawałem, że patrzę się przez okno i na następnym przystanku od razu wysiadłem. Pani Monika Szymańska: Ty chyba w ogóle kawał Polski zwiedziłeś. Najpierw byłeś w pogotowiu opiekuńczym, potem w domu dziecka. Ile miałeś lat, kiedy po raz pierwszy Cię tam zgarnęli? Wojtek: Oj, to nie pamiętam, malutki wtedy byłem. Pani Monika Szymańska: Powiedz mi, tak z własnej perspektywy – dlaczego? Co się wtedy z Tobą działo psychicznie, co wtedy czułeś? Wojtek: Ja nie wiem, co się wtedy ze mną działo, bo myłem mały. Na pewno moja matka piła. Pani Monika Szymańska: Czyli po prostu zabrali Cię ze względu na alkoholizm, patologię… Powiedz mi, od kiedy pamiętasz mamę pijącą? Wojtek: Od kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem na oczy. Pani Monika Szymańska: I tak jest do dziś? Wojtek: No właśnie… Pani Monika Szymańska: Ile miałeś lat, kiedy ojciec wyszedł z więzienia? Wojtek: No, nie pamiętam dokładnie, byłem mały. Pani Monika Szymańska: Jak pamiętasz swoje życie w domu? Opisz je. Wojtek: Bolesne. Jeszcze do dziś wszystko pamiętam i nieraz bóle odczuwam – jak latałem po ścianach… Pani Monika Szymańska: Ojciec po alkoholu rzucał tobą po ścianach, tak? Wojtek: Tak. Pani Monika Szymańska: Z jakiego powodu? Wojtek: Kiedyś była burza. Pytam się taty, który akurat był wcięty, czy mogę wyjść na dwór. On na to: Nie! Mój starszy brat powiedział mi, że może się przesłyszałem, może jednak ojciec pozwolił. Dlatego wyszedłem do następnego bloku, do koleżanki. Zaczęli mnie szukać. Tą koleżankę znała moja siostra, więc mnie tam w końcu znalazła i zabrała do domu. Ledwo wchodzę, nagle taka blacha pierwsza, że od razu wyleciałem z mieszkania. Ojciec pyta: „Gdzie byłeś?!”. Ja mówię, że u koleżanki. Wziął mnie za podkoszulkę i tylko: góra – dół, góra – dół, ściana- ściana, góra – dół, tak co chwila. Pani Monika Szymańska: Często dostawałeś? Wojtek: Tak. Ja takim wyrzutkiem w domu byłem. Pani Monika Szymańska: Kto cię bardziej bił – matka czy ojciec? Wojtek: Dopóki ojciec nie wylądował w więzieniu, to on bardziej. Później dostawałem od matki. Pani Monika Szymańska: Powiedz mi, czy mama bije wtedy, kiedy jest pijana? Wojtek: Tak. Pani Monika Szymańska: A na trzeźwo? Wojtek: Na trzeźwo nie. Pani Monika Szymańska: Bo na trzeźwo już dochodzi do siebie, co? Wojtek: Może nie to, że dochodzi do siebie. Ona jest taka, że po pijanemu wyjdzie przed blok, nawyzywa, pożyczy pieniądze, a jak wytrzeźwieje, to nic nie pamięta. Pani Monika Szymańska: Ty wiesz, że to jest choroba? Wojtek: Wiem. Pani Monika Szymańska: Czyli gdy byłeś młodym dzieciakiem, to wychodziłeś na podwórko i spotykałeś swoich rówieśników – oni byli dobrze ubrani, mieli wspaniałe zadbane mamusie… Patrzyłeś na te piękne rodziny i co sobie wtedy myślałeś? Pojawiała się jakaś zazdrość? Wojtek: Na pewno się pojawiała. Do tej pory tak mam i zazdroszczę tym, którzy mają normalne domy. Mam takiego jednego kolegę, którego mama mi pomogła, jak była strasznie sroga zima i moi rodzice wyrzucili mnie z domu. Przez całą zimę mogłem u nich mieszkać, gdyby nie to, pewnie bym tutaj teraz nie siedział. Po prostu bym zamarzł. Myślę, że gdybym teraz wyszedł z tego schroniska, to nie poszedłbym do domu, tylko właśnie do tego kolegi, który mi pomógł. To dla mnie jest prawdziwy dom. U mnie jest tak, że wybija godzina 6.00 rano i wszyscy sąsiedzi widzą, jak stoję przed klatką – to znaczy, że matka jest pijana i znów mnie wygania z domu. „Modrzewiak”: Ile masz rodzeństwa? Wojtek: Mam dziewiętnastoletnią siostrę, dwudziestoczteroletniego brata, i młodszego brata, który ma 11 lat. Miałem jeszcze kilkoro rodzeństwa, ale nie wiem, co się z nimi stało, być może matka ich porzuciła jak byli mali. Pani Monika Szymańska: Kochasz matkę? Wojtek: Kochać ją kocham. Dlaczego miałbym jej nie kochać? Jest jaka jest… Pani Monika Szymańska: Nie wiem Wojtek, ja Ciebie podziwiam w tym wszystkim. Sama osobiście nie wiem jakbym sobie poradziła z życiem, gdybym miała taką przeszłość, jaką ty miałeś. Masz prawo ich obwiniać za to, że nie dali ci normalnego domu, ciepłej kolacji, korepetycji…? Czy myślisz, że rodzice w jakimś stopniu przyczynili się do tego, że tutaj teraz jesteś? Wojtek: Nie wiem… Trochę tak jest z mojej winy, trochę z mamy winy. Ona piła, ja uciekałem z domu, później zacząłem uciekać z tych ośrodków, zacząłem kraść… Pani Monika Szymańska: Dlaczego kradłeś? Wojtek: Bo nie miałem co jeść. DZIECIŃSTWO SPĘDZONE POD ŁÓŻKIEM Pani Monika Szymańska: Franek, teraz ty. Franek: Co mam opowiedzieć? Pani Monika Szymańska: Jeśli nie chcesz, nie musisz mówić. Franek: Nie no, opowiem. Pani Monika Szymańska: To powiedz nam swoją historię, o siostrach, o mamie… Ilu was w domu jest? Franek: Sześcioro. Pani Monika Szymańska: Z tobą czy bez ciebie? Franek: Ze mną. Pani Monika Szymańska: Jest ojciec? Franek: Nie ma. Pani Monika Szymańska: A co się z nim stało? Franek: Nie żyje. Pod sklepem się zachlał. Pani Monika Szymańska: Też pamiętasz ojca pijaka? Wstydziłeś się za niego? Franek: Nie, raczej miałem go gdzieś. Zawsze wracał pijany po robocie i zawsze czepiał się tylko mnie. Ja byłem wszystkiemu winien. Do mamy nigdy, tylko do mnie. Pani Monika Szymańska: Dostawałeś tylko po pijaku, czy także na trzeźwo? Franek: Na trzeźwo tak samo. Pani Monika Szymańska: Co wtedy robiłeś? Franek: Nic. Pani Monika Szymańska: A kiedy już byłeś na tyle dojrzały, że mogłeś się bronić? Franek: Wtedy ojciec już nie żył. Pani Monika Szymańska: Czyli wtedy, kiedy cię bił, nic nie robiłeś, bo po prostu nie dałbyś rady dorosłemu facetowi. Co na to wszystko mama? Franek: Miała to gdzieś pewnie. Pani Monika Szymańska: Widziała, jak ojciec cię bije i nic z tym nie robiła? Franek: Nic. Pani Monika Szymańska: Prosiłeś ją o pomoc? Franek: Nie. Pani Monika Szymańska: Pamiętasz mamę, która cię przytulała, opowiadała bajki… Franek: Nie. Pani Monika Szymańska: Czy pamiętasz mamę, która mówiła Ci: Synku kocham Cię. Franek: Ani razu tego nie usłyszałem. Pani Monika Szymańska: Wojtek, a ty pamiętasz? Wojtek: U mnie to gdyby takie słowo do mnie przyleciało to… Pani Monika Szymańska: Franek, co dalej. Ojciec umarł i co było dalej? Franek: Wtedy matka się za mnie wzięła i było tak samo. Pani Monika Szymańska: Myślisz, że chciała się ciebie pozbyć z domu? Franek: Pewnie tak. Mówiła, że to, że ojciec umarł, to moja wina. Pani Monika Szymańska: Ile miałeś wtedy lat? Franek: Sześć lub siedem. Pani Monika Szymańska: Jako siedmiolatek już widziałeś, że ponosisz odpowiedzialność za śmierć ojca? Wiedząc jednocześnie, że ojciec zapił się pod sklepem? Franek: Tak. On miał padaczkę alkoholową. I to też była moja wina. Pani Monika Szymańska: Była jeszcze w domu babcia. Franek: Tak. Pani Monika Szymańska: Mama nigdy nie mówiła ci, że cię kocha – a babcia? Franek: Babcia mówiła i do tej pory mi to mówi. Pani Monika Szymańska: Kiedy po raz pierwszy uciekłeś z domu? Franek: Nigdy nie uciekałem. Pani Monika Szymańska: Co robiłeś, kiedy w twoim domu była taka przemoc? Franek: Albo się chowałem wtedy pod łóżko, a kiedy rodziców nie było w domu, to biłem młodszego brata. Pani Monika Szymańska: I na nim wyładowywałeś agresję. Pomagało? Franek: Przez jakiś czas. Pani Monika Szymańska: Ktoś bliski, kogo pamiętasz z dzieciństwa... Ktoś, przy kim czułeś się dobrze, bezpiecznie… Franek: Przy babci. Może przy kolegach. Pani Monika Szymańska: Powiedz mi, Franek, dzisiaj słowo „mama”. Z czym Ci się kojarzy? Franek: Z niczym. „Modrzewiak” nr 54, wrzesień 2011 grafika: Hubert Szudrowicz [autor odnosi sukcesy w pozaszkolnych konkursach graficznych] „Modrzewiak” nr 55, listopad 2011 Sebastian Makaruk O Nergalu Wrażliwym [autor wygrał szkolny konkurs dziennikarski licznymi publikacjami na naszych łamach] W 2006 roku w swoim programie telewizyjnym znany i lubiany powszechnie w kraju dziennikarz muzyczny oraz człowiek w kwestiach politycznych nader opiniotwórczy, czyli Kuba Wojewódzki, gościł osobę, która ostatnimi czasy swoim zachowaniem narobiła szumu w całym kraju. Mowa o frontman'ie zespołu Behemoth, który robi karierę na Zachodzie, Wschodzie i w odległej galaktyce – Nergalu. Okazało się bowiem, że ów pan, niegdyś występujący pod milutkim pseudonimem „Holocausto”, w istocie Adam Darski, kilka lat temu na koncercie w Lublinie w ramach uzewnętrznienia się przed publiką podarł Pismo Święte, nazywając je wyrazem na literkę „g”, a następnie dokonał profanacji na osobie Świętego Wojciecha. Ale o tym za chwilę. W programie, o którym wspomniałem, Darski zaprezentował się co najmniej zaskakująco, bo po tym, gdy stwierdził, że gwiazda porno to ikona, że Szatan go fascynuje i po spontanicznym obrażeniu matki prowadzącego program (z czego się już nawet tamtejsza publika nie śmiała), Wojewódzki sam zaintrygowany postacią Nergala ostrzegł go, że po tych słowach przeciwnicy się do niego dobiorą i kariera przepadnie. I niestety nieomylny Kuba się pomylił. Mamy rok 2011. Po kilku latach procesów za obrazę uczuć religijnych Adam Darski zostaje uniewinniony, mimo interwencji czterech posłów. Nergal tłumaczył się, że drąc Biblię i mieszając z błotem patrona Polski miał na celu prowadzenie swojej działalności artystycznej(sic!). Ach, cóż za finezja, gracja tudzież kwintesencja wrażliwości artystycznej... Łezka się kręci w oku. Co śmieszniejsze, Holocausto w ramach pokuty został jednym z czwórki jurorów w muzycznym show emitowanym w TVP2. Ale nie sama sytuacja z Adasiem mnie denerwuje. Przecież Konferencja Episkopatu Polski (a nie pojedynczy biskupi) powinna stanąć murem i naprawdę groźnie warknąć na szefostwo telewizji polskiej, a tymczasem wiary zamiast duchownych lepiej bronią niezależni dziennikarze jak Piotr Semka czy Tomasz Terlikowski (i chwała im za to). Powodowany całym zajściem, postanowiłem przejrzeć kilka czołowych dzienników, żeby zobaczyć, co kto ma do powiedzenia i proszę bardzo: w „Gazecie Wyborczej” Oświecony Krzysztof Varga popisywał się znajomością pewnej lektury o demonologii, przy okazji krytykując oskarżycieli Nergala. Ja radziłbym Panu Krzysztofowi zamknąć książki i otworzyć raz na jakiś czas drzwi zdrowemu rozsądkowi – niszczenie Biblii to nie żaden artyzm tylko policzek dla wszystkich wierzących w Polsce, która ma ponad tysiącletnią chrześcijańską tradycję, koniec tematu! Na koniec, żeby wbić biednemu Adamowi Darskiemu jeszcze jedną szpilę w grzbiet, będę śmiał się z jego kunsztownej retoryki. Chcąc opisać styl mówienia Nergala, wystarczy zacytować dwa słowa: „kurde” i „wiesz”. Oba te wyrazy gonią się wzajemnie i próbują wyprzedzić, ale starając doliczyć się, którego z nich Holocausto używa częściej (przynajmniej publicznie) zawsze przegrywałem, bo kiedy „kurdy” i „wiesze” padają z ust z taką częstotliwością jak w jego przypadku, to albo konam ze śmiechu, albo wypisuję długopis, którym stawiam kreseczki na kartce w zeszycie. I niech odgryza łebki białym gołębiom na koncertach, zjada koty, myszy i psy razem z budami ten nasz Nergal, tylko niech mnie nie pozywa za ten felieton, bo skończę w pudle, zaiste. „Modrzewiak” 56, styczeń 2012-02-28 [Opinia kontrowersyjna] HISTORIA NIE DLA IDIOTÓW Janusz Roszkiewicz Byłeś komunistą? Nie? Szkoda [autor przez trzy lata publikował w „Modrzewiaku” jako uczeń Frycza; dzisiaj wspólpracuje z redakcją jako student I roku prawa na UW] Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego każdy z nas może po szkole i studiach bez problemu znaleźć wymarzoną pracę? Jeśli tak, to wiesz, że wcale tak nie jest. Nie każdy, kto tego chce, może zostać adwokatem, lekarzem, sędzią, pośrednikiem mieszkaniowym, biznesmenem czy oficerem policji. Jak podaje Fundacja Republikańska, w Polsce w przypadku aż 380 zawodów musisz mieć znajomości, aby w nich pracować. To jeden z najwyższych wskaźników na świecie. I tu należałoby zadać pytanie: dlaczego? Odpowiedź na to pytanie daje historia. Każdy Modrzewiak pewnie usłyszał w 3 klasie gimnazjum, że w Polsce „upadł komunizm”, a narodziła się „najprawdziwsza demokracja”. Podręczniki szkolne uczą: skruszeni komuniści w 1989 roku zgodzili się odstąpić część władzy szlachetnym i walecznym opozycjonistom – na obradach Okrągłego Stołu ustalono, że w czerwcu odbędą się demokratyczne wybory do Senatu i częściowo demokratyczne do Sejmu. Według nieco innej wersji, komuniści byli przerażeni liczbą członków związku zawodowego „Solidarność” (10 milionów!), więc ze zwyczajnego strachu postanowili się wycofać. Powyższe tezy brzmią śmiesznie, jeśli przypomnimy, że polscy komuniści w owym czasie dysponowali najpotężniejszą armią w Europie Środkowo-Wschodniej i rozbudowanym aparatem bezpieczeństwa. Pół miliona żołnierzy oraz kilka tysięcy czołgów i pojazdów opancerzonych było gotowych odciąć łapę każdemu, kto ośmieliłby się podnieść ją na władzę. Do tego dziesiątki tysięcy cichych donosicieli tzw. tajnych współpracowników, którzy byli zarówno w zwykłych rodzinach i wśród przeciętnych studentów, jak i we władzach „Solidarności” – dzięki nim komuniści dokładnie wiedzieli, co robi opozycja. Jednym słowem: władza mogła dosłownie zmiażdżyć swoich przeciwników. Nawet jeśli były to miliony. Jaki ma to związek z pytaniem zadanym na początku? Właśnie do niego dochodzimy. Komuniści zgodzili się oddać część, a potem całość władzy opozycji z powodu tragicznej sytuacji gospodarczej Polski - chcieli na kogoś zrzucić odpowiedzialność za państwo, ale zachować wygodne mieszkanka i konta z dużą liczbą zer. Postawili więc parę warunków, o których rzadko możemy przeczytać w podręcznikach. Pierwszy: żaden z komunistów nie poniesie odpowiedzialności za zbrodnie popełnione za ich rządów. Drugi: każdy z nich będzie mógł spokojnie pomnażać swój majątek. Trzeci: udajemy, że Polski ludowej nigdy nie było. Przypomnijmy: do PZPR należało mniej więcej 2 miliony Polaków. Doliczmy do tego ich rodziny, znajomych, przyjaciół i współpracowników. Wszyscy ci ludzie dostali gwarancję przy Okrągłym Stole, że w demokratycznej Polsce będzie im się żyło co najmniej równie dobrze jak w komunistycznej. To dlatego procesy przywódców komunistycznych ciągną się w naszym kraju już 20 lat. To głównie dlatego korporacje adwokackie, sędziowskie i prokuratorskie tak niechętnie przyjmują nowych członków – ludzie, którzy brali udział w skazywaniu opozycjonistów za czasów komunistycznych, po prostu chcą zapewnić byt swoim dzieciom i znajomym jak za „starych, dobrych czasów”. To dlatego tak trudno zostać oficerem policji - do dziś pracują w niej dawni funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, tej samej, która odpowiada za morderstwo ks. Popiełuszki, a także dawni milicjanci, ci sami, którzy katowali takich ludzi jak Grzegorz Przemyk. Podobnie w wojsku: wielu oficerów, to krewni albo znajomi ludzi, którzy kazali żołnierzom strzelać do strajkujących robotników. Wszyscy ci ludzie chcieli w 1989 roku i chcą dziś zapewnić sobie bogaty żywot i guzik ich obchodzi, że na niego nie zasługują. Wreszcie środowiska biznesmenów, pośredników mieszkaniowych i przedstawicieli podobnych branż przyjmują w swoje szeregi znajomych, zazwyczaj zarekomendowanych przez „odpowiednich ludzi” – żeby było śmieszniej – ludzi z dawnej SB albo milicji. Bo to oni znają „swojaków”, których zdążyli już wprowadzić do policji, służb specjalnych i wojska. Kiedy więc „swojacy” przed czterdziestką przechodzą na emerytury (u nas stróże prawa i żołdacy mogą to zrobić po 15 latach służby – sic!), czeka na nich kolejna ciepła posadka. Podobne, choć nie takie same prawidłowości zachodzą w przypadku wielu innych zawodów. Łączy je jedno: musisz kogoś znać. Oczywiście, od wielu reguł, również od tej, są wyjątki. Zdarzają się sukcesy odniesione bez koneksji – sęk w tym, że to dość rzadkie przypadki, w czym powoli utwierdzają mnie osobiste doświadczenia. Jeśli więc ani Ty, ani nikt z Twojej bliskiej rodziny nie był komunistą, ani żadnego wpływowego komunisty nie znał, to nie masz co liczyć na karierę w armii albo w policji, ani marzyć o założeniu biznesu. Możesz za to pomyśleć o emigracji. W Grecji zawodów z ograniczonym dostępem jest ok. 120...