Światła pustyni

Transkrypt

Światła pustyni
Światła pustyni
1
Dzień pierwszy
– Panie Krzysiu, już proszą – głos asystentki kierownika planu dobiegł zza przepierzenia.
Krzysztof, ucharakteryzowany, gotowy do wejścia na wizję, wciera w górne dziąsło resztki kokainy.
– Jestem gotowy! – odkrzyknął swym aksamitnym głosem, który znał cały kraj. Spojrzał w
lustro, uśmiechnął się. Wszystko jest w porządku, wszystko gra. Zamaszyście wyszedł z garderoby,
pewny siebie, szczęśliwy. W końcu korytarza, przy windach, dogoniła go Marysia, asystentka;
zdążył o niej zapomnieć.
– I jak? – zagadnął nieobecnie, niezobowiązująco, mimochodem. Na dole za oknem krzątały
się ludziki, jeździły małe autka; uśmiechnął się ponownie myśląc o tym, jak czternaste piętro
zmienia postać rzeczy. Ja – wysoko; oni – jak mrówki. Jak mrówki. Smugi światła na szybie.
– Świetnie – odparła, a odpowiedź jej zlała się w jedno z sygnałem nadejścia windy, rozbijając
delikatną impresję wrażeń. Po chwili byli już w studio, trzy kondygnacje niżej (kto to
zorganizował!?) i Krzysztof Orlik, jeden z najpopularniejszych (od lat w czołówce) prezenterów
telewizyjnych uśmiechał się do kamery z wysokości swego pulpitu.
– Wejście! – to kierownik planu. Rozbłysły diody, ruch realizatorów zamarł na moment.
– Dobry wieczór, witam państwa w kolejnej odsłonie naszego nowego show „Szalony poker”!
Któż z nas nie grał w pokera, kto nie doświadczył emocji towarzyszących obstawianiu i
odkrywaniu? A w szczególności wygrywaniu! U nas można wygrać naprawdę duże pieniądze, przy
czym zasady są niesłychanie proste. Oto zaś nasi dzisiejsi gracze – półokrąg zatoczony ręką w
kierunku trojga ludzi – na stanowisku pierwszym – (-spocony grubas-) – pan Maciej z Ostrowca!
Wielkie brawa! Panie Macieju, kilka szybkich słów o sobie...
Stary człowiek wyłączył odbiornik. Bzdury. Otwarta szafa, stół, fotografia ślubna, trzy krzesła,
zegar z kukułką. Szary blask oślepiającego, południowego, sierpniowego słońca. Szaruga
pulsującego życiem dnia – tam, na zewnątrz – wobec szarugi dogasającego żywota. Panie, kiedy
nareszcie pozwolisz mi umrzeć. Stary człowiek siedzi nieruchomo. Jego ciało, zakrzepnięte ciężką
pracą, omal nie funkcjonuje. Przyszedł czas na myśli: cierpkie, ciągłe, co i raz odkruszające coś ze
stuletniej nieledwie przeszłości. Pamięć...
2
...świst, odruchowe cofnięcie głowy zza wyłomu i odłamki tynku sypiące się pod smagnięciami
karabinu maszynowego. Spieczone usta. Tam jest gniazdo. Obrócił się, dał znak dłonią.
Unteroffizier Vogau decyduje, przebiegłszy oczyma po zdruzgotanych fasadach: dwóch drzwiami,
po schodach do góry, tędy.
– Panzerfaust! – przekrzykując kolejną kanonadę wskazuje najwyższe piętro budynku, który
utrzymuje w ryzach przestrzeń pozwalając im przeżyć. Zdobyć przecznicę, jeszcze jedną.
– Westmauer1! – pierwsi już wybiegli, schyleni, dźwigając pociski.
Teraz my. Bieg!
Nic nie słychać. Ulica jak przelewająca się, wzburzona niespodziewanym prądem rzeka.
Ktoś upada; nie odwracaj się. Świat urwany spod nóg, przytłoczył niebem. Ciepło, ciepło... Ta
fasada... solidna, piękna rzecz... Boża matko...
Świst.
Czajnik? Nie, dzwonek u drzwi. Stary człowiek podnosi się z trudem, rusza. Mieszkanie
stało się obce, nieprzyjazne, powiększyło się – trzeba iść i iść.
Ach, stary, ruszże się wreszcie! Doręczyciel wiedział, że pan Włodzimierz niedomaga, że
należy czekać cierpliwie. A dziś taki nawał paczek, listów, kartek i Bóg wie czego jeszcze. Albo i
nie wie. Miałby naprawdę zajmować się nawet tym, co on, Jędrek, nosi w torbie? Ponoć wie o
każdym włosie na głowie. To chyba przesada. A o tym starym tutaj, co całe dnie siedzi i pewno gapi
się w ścianę, zapomniał? Jaki to...
No, idzie.
–
Dzień dobry panie Włodzimierzu, poczta!
–
Dzień dobry – starczy głos jak z zardzewiałej, blaszanej puszki.
–
Tu proszę podpisać. Tak. Do widzenia, dziękuję!
–
Do widzenia, do widzenia.
Listonosz obraca się za siebie, nim opuści podwórze. Stary stoi jak zamurowany, co on tam
widzi na niebie? Zamknąć furtkę na haczyk, pomachać. Nie widzi. Następny numer. Oj, to będzie
dopiero tam: ostatni dom, a dalej tylko pola. Kawałek drogi. Tu dziadek sam mieszka, a tam babcia.
Podobno starzy ludzie mało śpią.
Z tak zwanego lotu ptaka, gdybyśmy wznieśli się i spoglądali z góry – niewiele ciekawego
zarejestrowałby nasz wzrok. Zwyczajne, senne uliczki przedmieścia, doręczyciel zdążający
szybkim krokiem, pojedynczy przechodnie, wiekowy człowiek stojący na ganku, zapatrzony w
nieboskłon; a dalej pola, na których powyrastały rozrzucone domki. Za kilka lat gdzieś tu
1 Ściana zachodnia(niem.)
3
przebiegać będzie granica sąsiadujących z sobą zabudowań. Miasto się rozwija. Nie trzeba być
ptakiem, by móc to obejrzeć: wystarczy internet, by bez trudu odnaleźć tysiące takich zakątków. A
usługi są coraz doskonalsze, satelitarne oczy widzą coraz lepiej.
*
Doprawdy zbyt mocno się pociła. Zduszona, wciśnięta w swą nieuświadamianą matronowość.
Dłonie bezwiednie i bezskutecznie poszukiwały przekąski mnąc pasek niepozornej torebki, która
szczególnie kontrastowała w zestawieniu z przysadzistą osobą panny Kazi.
– Dzień dobry panno Kazimiero! – żółwik Kazia natychmiast wytoczyła obronne działa
wszechobejmującej życzliwości. Uśmiechała się naturalnie, z niekłamaną przyjemnością starając
się afirmować i obdarzać tych, którzy ją akceptowali.
– Dobry, acz gorący – skorzystawszy z zamieszania sięgnęła ciepłą i pulchną dłonią grubaski,
dobywając chustkę; przetarła czoło i sapnęła z ulgą. – Uf! Witam panią Krysię w pełnym zdrowiu,
jak widzę? – odzyskała rezon. Na moment zatrzymała wzrok na migającym oku kamery. Kolejna
fala gorąca, w dwójnasób zwielokrotniająca nieruchomy kokon upału i potu: może ktoś ją
obserwuje? Mokro pod pachami; ale tego przecież nie da się dostrzec. Nie, to zupełnie śmieszne.
Rekonstrukcja formy jest prawie niemożliwa w przypadku panny Kazi. Musiałoby się
wydarzyć coś niezwykłego, jakiś głęboki wstrząs. Panna Kazia nie wierzy już w zdobycie
mężczyzny. Już nawet nie musiałby być przystojny, ale żeby choć miły... Z czasem przedzierzgnęła
się w strażniczkę domowego miru, doradzicielkę i powierniczkę.
– A, na to akurat nie narzekam – rzecze Krysia. Lekko zezuje, patrzy trochę spod siebie, ale
także uśmiecha się szczerze.
– Bo widzi pani, pani Krysiu, taka ciepła jesień bywa zdradliwa – podjęła panna Kazia. - Mój
wuj przykładowo leży, biedak, rozłożyło go całkowicie, gorączka trzydzieści dziewięć, aż bucha od
niego. Mówię pani, a tu dzieciaki siostry ciągle biegają do niego, chociaż się im mówi żeby nie
chodziły, to chodzą, tym bardziej chodzą! Coś tam gmerają zawsze...
… wycieczka. – myśli Krystyna – Wycieczka. Gdzieś, gdzie są palmy.
– Tak – mówi Krystyna kiwając głową i zaciskając z przekonaniem usta – to prawda.
– No widzi pani? – ciągnie Kazia jakiś niezarejestrowany wątek, który zniknął, rozwiał się,
którego nikt nie zechciał usłyszeć. Sapnięcie i powstanie. – Miło się gawędziło! – kłania się i
przemieszcza ku okienku. Kładzie rachunki na blat. Dłoń o długich palcach zabiera je na swoją
stronę. Lekki gwar, szepty, przytłumiony śmiech. – Jeszcze kartę do telefonu. Tak, tę – mówi.
Inni ludzie też stoją. Jest ktoś o rozedrganych emocjach. Jest ktoś pełen pośpiechu i gotowości,
4
zawsze na czas. Jest całkiem stara kobieta; przesuwa się cierpliwie w szyku; wie, że chodzi tylko o
czekanie.
Pani Krysia także zrobiła, co było trzeba zrobić. Do domu nie tak daleko, kolana doskwierają i
dobrze jest przystanąć niekiedy. Wkrótce opuszcza budynek poczty, oparta o poręcz pokonuje kilka
stopni. Liść, brązowo-czerwony, dryfuje w kałuży przed wejściem. Wiatr przenika płaszcz i ziębi
skorupę skóry. W oddali widać martwą kopułę kościoła, pustego o tej porze. Nowoczesny, a przez
to brzydki. W mgnieniu świadomości zjawiła się wioskowa kapliczka z przeszłości. Mój Boże,
gdzie jest moje życie?
Bądźcie cisi i pokornego serca.
Znajome drzwi i odruch, jak gdyby chciała wycofać się, pójść gdzieś dalej. Westchnienie. Pani
Krystyna wchodzi do schludnej klatki schodowej i zaczyna piąć się na drugie piętro kamienicy.
Klucze. Obrót mechanizmu i zjawia się to, co znajome; wzrok nie zatrzymuje się, przemykając po
rzeczach. Rejestruje kurz, osiadły na powierzchni od ostatniego czasu. Ręce ścierają go
natychmiast, należy neutralizować brudy i pyłki. Po rozpakunku toreb z zakupami pani Krystyna
daje sobie piętnaście minut na plażach Martyniki, kanał o podróżach w kablowej telewizji, jak to
dobrze że możesz być wszędzie gdzie zechcesz.
Krystyna wstaje przepisowo, nie zwleka z obowiązkami. Idzie do kuchni. Nóż, ziemniaki,
mięso, krzyżyk nad futryną. Przelotne zadumanie, jajka i bułka tarta. Jeszcze dla rybki coś, na
pewno głodna.
Krystyna ponownie wychodzi z kuchni, przez przedpokój wyłożony nieco przydeptanym
dywanem skierowuje się ku salonowi (przydałyby się nowe meble..), mija się samą w lustrze szafy,
blada w bladym świetle odchodzącego dnia. Kładzie dłoń na klamce, naciska i otwiera kolejne dziś
drzwi. Włącza lampę i uśmiecha się, spojrzawszy na Wenerę.
Ruch światłocienia, ciemni i jasności wywołuje reakcję stworzenia, pobudzając jego percepcję.
Pokarm ląduje na tafli lekko zmętniałej wody i z wolna tonie, pochłaniany szybkimi miotnęciami
rybki. Wenus się nie uśmiecha, obojętna, niemądra.
Ruch fal dźwiękowych i ciężkich drgnięć podłogi, które to wrażenia stają się impulsem dla
Krystyny robiącej prędki zwrot w stronę ich źródła.
– Cześć, kochanie – mówi kobieta do mężczyzny.
– Cześć – odpowiada mężczyzna. Głos naznaczony zmęczeniem, niepochlebny. Dla Krystyny
ów ton męża jest naturalny, ten sam od nie wiadomo kiedy. Bez miłości jest zimno, choć skrawek
ciepła. Ona kieruje się do kuchni, niepewna swych gestów mogących rozdrażnić Bogdana. Obiad
przygotowany, będzie zadowolony.
Szafka, talerze.
5
Obrót ciała.
Sztućce.
Kobieta słyszy, jak mężczyzna rozbiera powoli roboczą odzież; wyobraźnia dostrzega miejsce,
skąd za moment należało będzie zebrać to, co nieporządnie zostawiane jest w tej chwili. Niedługo
już tam jest; spiesznie i gorliwie, mimo bólu w kolanach, podnosi i rozkłada dla wywietrzenia
rzeczy pozostawione przez Bogdana w przedpokoju. Przechodząc, tym razem nie zauważa siebie w
lustrze zdążając ku niemożliwemu celowi.
Już. Wszystko gotowe. Nie poradziłby sobie sam. Za oknem szaro, ciemnawo. W obcych
krajach świeci słońce, możesz tam być. Odwiedź nas, jesteśmy w każdym większym mieście. Szum
z otwartego kurka prysznica.
… gorąca, prawie parzy. Tak, tak jak mężczyzna powinien, mocno i rzetelnie. Ale wygrałem
ten zakład, utarłem nosa gówniarzowi, o! - Bogdan uderza pięścią w kafelki, lekko, choć wolałby z
całej siły; cofa na powrót w siebie wstrzymaną energię. Opiera się o ścianę, żuchwa pracuje
jednostajnie mieląc gniew, woda spływa swobodnie po żwawym jeszcze, szczupłym ciele. Powoli,
ze skupieniem mydli gąbkę i metodycznie, z wrośniętą kilkudziesięcioletnią powtarzalnością trze
zakamarki swej fizykalnej zewnętrzności. Zrogowacenia usuwa pumeksem. Nie należy być jak
jakiś niedomyty byle kto. Zakręca kurek, osusza się świeżym ręcznikiem. Wkłada czystą bieliznę,
przyglądając się łazienkowemu otoczeniu. Te stare kafle trzeba będzie wreszcie zmienić. I podkleić
odchodzącą listwę.
Gdzie te cholerne klapki?
Bogdan opuszcza łazienkę i idzie do sypialni. Ubrania czekają nań nieruchomo; nadaje im
formę swego kształtu, bez tego są niczym, oczekiwaniem materii: spodnie, pasek, podkoszulek,
koszula. Zegarek na przegubie, przyniesiony z przedpokoju. Usiadłszy przedtem wstaje i znów
idzie. Zasiada przy kuchennym stole; obfita para obiadowa wypełnia rejestrowalną przestrzeń.
– Aleś nadymiła – mówi mąż do żony. Ach, ten jej słodko-krzywy uśmiech.
– Przepraszam, ledwie zdążyłam na czas - cała w nim. Cała jego.
– Ciekawe, co robiłaś cały dzień – mówi on niewyraźnie. Duży kęs mięsa w paszczęce.
– Wiesz kochanie, poczta, zakupy, sprzatałam trochę.. – grzęźnie w jego niezadowoleniu.
Niech powie coś dobrego, jak wtedy...
– Tak, tak.
Cisza. Głośne siorbanie kompotu pomiędzy przełknięciami i miażdżeniem pożywienia
mocnymi zębami. Nie to co jej, jak wyciągnie szczękę to wygląda jak małpa. A ta młoda, u której
maluje teraz, taka filuterna! A jakie ma cycki, smarkata. Bogdan przestaje gryźć, oczy za
nieruchomym szkliwem.
6
– Jak w pracy...? – podejmuje nieśmiałą próbę Krystyna.
– Co?
– Pytam czy dobrze w pracy, tak się ładnie zamyśliłeś...
– Ładnie, ładnie – przedrzeźnia zirytowany, nakryty. – A co może być w pracy? Nie chcę już
– odsuwa talerz. Wstaje i wychodzi. Ona chciałaby za nim, rzuciłaby się na szyję, on by ją
przygarnął, poczułaby jego ciepło i moc. Nie drgnęła, ciało nauczyło się powstrzymywać impulsy
mózgu. Można marzyć.
Krystyna wstaje, zbiera talerze, sztućce, szklanki. Reszta dla kotka, milusi jest. I już wie, sam
przychodzi co ranek. Ciekawe, co u Beaty, tyle nauki, biedne dziecko. Właściwie kobieta: czy to
możliwe? Zadzwonię.
Krystyna przechodzi przez przedpokój, rzuca szybkie spojrzenie do salonu. Tył jego głowy
krótko ostrzyżonej naprzeciw iluminującego telewizora, jakże on nie lubi swej siwizny. Ona
przynosi sobie stołek z zimnego, opuszczonego pokoju Beaty, siada i z uwagą wciska opisane
cyframi klawisze.
Komórka drży sunąc po gładkim blacie w takt elektronicznej wibracji. Beata podnosi
pochyloną głowę, myśli się rozprzęgają. Mama.
– Cześć, mamo – mówi ciepło.
– Cześć, córuś – głos ściśnięty troską – Wiesz, tak tylko dzwonię, nie chcę zabierać Ci
czasu...
– Spokojnie mamo, ze mną zawsze możesz porozmawiać – mgnienie przerwy.
– Tak, bo widzisz, pomyślałam że przekręcę do Ciebie zapytać, jak Ci idzie i w ogóle... co
słychać, mam tych darmowych minut do wykorzystania, a nie bardzo mam do kogo dzwonić też...–
niepewność.
Beata jeszcze odrobinę zaprzątnięta łamigłówką, z labiryntu której wyrwał ją telefon. Daje
matce skończyć tłumaczenia i odpowiada:
– U mnie dobrze, wszystko idzie jak trzeba, obiecuję – o jest! Beata wstawia w schemat
brakujące ogniwo i wreszcie przestraja uwagę na rozmowę.
– Słucham?– pytanie Krystyny zderzyło się z zadowoleniem opanowania trudności.
– Ale co?
– Co obiecujesz? – Krystyna nie rozumie.
– Nie rozumiem – Beata nie rozumie.
– Powiedziałaś, że u Ciebie wszystko dobrze, powiedziałaś: wszystko idzie jak trzeba,
obiecuję – Krystyna powtarza naznaczone nieobecnością słowa córki sprzed kilku sekund.
– A, tak – błyskawiczna analiza myślowa pozwala Beacie odtworzyć własną bezwiedną
7
wypowiedź i wyjść z niej bez uszczerbku – To taki żart, na uczelni tak żartujemy.
– Aha – sfałdowany, nieczytelny obraz rozjaśnił się, Beata powróciła na swoje miejsce.
Chciała ją rozśmieszyć, dobre dziecko. – Faktycznie zabawne – mówi. - Kocham Cię, córuś –
dodaje bez udziału woli, z najgłębszej siebie, z samej swej istoty.
Lekkie cofnięcie w głąb, przeszywająca bezbronność i kolejny powrót Beaty do Beaty.
– I ja Ciebie, mamo – odpowiada cicho; niepamięć, ponowne odspojenie się od siebie, lecz
innego rodzaju niż to sprzed chwili. Kojące, choć wywołuje jakiś wstyd, jakiś lęk.
– To ja kończę córuś, mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia – odsiecz Krystyny wobec
emocjonalnego roztopienia własnego i przeczutego, dosłyszanego w głosie Beaty.
– Tak, ja też – zapewnia prędko Beata. – Pozdrów ojca, ściskam was – rozłącza od razu, nie
potrzeba się zbyt długo żegnać. Ciekawe, jak tam ojciec; właściwie on jest zawsze taki sam,
niezmienny. Szorstki. Beata spogląda przed siebie i przez siebie; w zamkniętych drzwiach od
toalety widzi matkę i ojca siedzących na przystanku autobusowym, przylgniętych i marznących w
oczekiwaniu jej pierwszego przyjazdu na święta... Nigdy nie wiedziała, co ojciec myśli; kiedy
mówił, to jakby zza zasłony. Taki jest. Jak wyciosany z drewna albo...
Stukot i ciąg przekleństw. Beata nadstawia uszu, skupia się, by zrozumieć dobiegające ją - z
dołu, spod podłogi – podniesione głosy.
– No i kurwa co z tego?! – pijane żeńskie zawodzenie. Wstrętne. – Lepiej byś się kurwa
zamknął...!
– To ty się zamknij, rozumiesz?! – szczupły młody mężczyzna powstrzymuje swe sprężone
ciało. – Siadaj, do kurwy nędzy – chwyta swą matkę za ramiona i lekko popycha ku kanapie. – I nie
drzyj się jak kretynka. – Oczy matki nabiegłe krwią, zmącone. Kiwa krótko głową na boki patrząc
na syna tak, jak gdyby nie mogła w coś uwierzyć. Naraz szloch; skala wypowiadanych słów
nierówna, od krzyku do przerywanego spazmami szeptu:
– Taki sam jesteś, tak! Ty gnojku, na matkę rękę podnosisz? Ciebie też nienawidzę, po co mi
to wszystko... Pojebani wszyscy! Dawaj, gdzie masz moje piwo?! – wybudzenie w przebłysku
złudnej potrzeby, próba powstania. Bronisława opiera się o poręcz krzesła, włóczy wzrokiem.
Marek poszedł gdzieś, jest przy wyjściu, coś tam robi, rozmawia z kimś. – Marek! – wrzeszczy
ochryple, cienkie, żylaste łydki trzęsą się pod ciężarem niezrównoważonego ciała. – Marek!
– Czego, do cholery? – wołany wpada do pokoju, spięty jak do bójki.
– Daj mi piwo – ten odwraca się posłusznie, niedługo pojawia się z butelką.
– Masz. I nie drzyj się – jego matka opada niezgrabnie na kanapę, przytykając usta do wylotu
szyjki. Wkrótce zaśnie. Marek wychodzi, ruchy szybkie i skrzętne, tyle, ile potrzeba. Stara dziwka.
Zatrzymuje się; zęby złączone, wargi rozchylone, kilkakrotne wypuszczenie powietrza. Dobrze.
8
Siada przy konsoli. Umysł z wolna odpływa, pozostawiając Marka w całkowitej bezpośredniości z
jego małym bogiem. Mały bóg wywołuje duże emocje, Marek nie potrafi ich opanować.
– Kurwa twoja mać! – słyszą ściany co pewien czas. Lub: – No i co, kutasie? – obraz, z którym
człowiek obcuje twarzą w twarz jest migotliwy i barwny, porusza się. Niczego nie żąda. Brzęk
dzwonka nieuchronnie przewiercającego kokon. Pauza. Marek odkłada przyrząd i podnosi się
sprężyście, ruszając ku źródłu. Zatrzymuje krok przed drzwiami, bezszelestny twór ostrożności i
uwagi. Spogląda przez wizjer. Aha, to ten.
Drzwi jak zawsze otwierają się nagle przed Arturem.
– Dla mnie jedną sztukę – uścisk dłoni, banknoty przechodzą z ręki do ręki. Marek obraca swe
ciało i niknie w głębi. Trzydzieści sekund nieoświetlonego korytarza na czwartym spośród
dziesięciu pięter. Jedno z sześćdziesięciu mieszkań. Donica na spoczniku między kondygnacjami,
nieco powyżej poziomu oczu czekającego. Okno z kratą, żeby nikt nie wypadł. Palenie zabronione,
cisza nocna 6-22. Powracający Marek wręcza Arturowi zawiniątko z folii śniadaniowej i zamyka
jaskinię pozoru. Na zewnątrz jaskini ciemność, Artur dłonią wodzi po ścianie, półmrok pochował
przedmioty. Wreszcie światło rozbłyska i Artur zaczyna niespieszne zejście. Próbuje czuć się
pewnie. Popycha drzwi wyjściowe, ciepło; osnowa chmur burzowych nadaje powietrzu ciężar,
połączony z intensywną wonią jakichś kwitnących kwiatów. Postać Artura przesuwa się powoli i
określenie co do kierunku. Po kilku chwilach dociera na tyły bloku, w okolice ocienionych garaży;
tutaj staje i rozwija srebrną kulkę. Postać można obserwować, jak siedząc na starym, betonowym
murze obok parkanu, w cieniu spotęgowanym nadciągającą burzą, zaciąga się dymem. Obraz trochę
głębszy, odgłosy i nieodległy szum. Najgorzej, kiedy człowiekowi jest zimno – myśli Artur. – Albo
kiedy jest głodny.
Artur rozgląda się, podnosi i odchodzi z jednego miejsca, by przybyć do innego. Pokonuje
pewną drogę w jakimś czasie. Przemieszczanie ciała.
Nagłe wytrącenie z konstrukcji swej osoby; to, czego zawsze się obawia, co zawsze z nim jest,
wewnątrz. Niezgrabność, zbyt dużo ludzi na ulicy, na którą wszedł z bocznej ścieżki. Tonięcie,
szukanie oddechu, łomot serca. Oby tylko nie spotkać nikogo znajomego. Schować się, ukryć, nie
wychodzić. Nie trzeba nikogo. Oni się mylą.
Paraliż, kolejny odkąd znalazł się pośród ludzi: przed nim kobieta, dziewczyna pochyla się nad
czymś. Przypływ nieokiełznanej żądzy – dotknąć, chwycić, ścisnąć... Wymija ją, przyspiesza kroku.
Odurzenie opanowane, nieopanowane podniecenie. Cel stał się jasny i wyraźny, precyzyjnie
określony i jednoznaczny. Perspektywa mocniej zawężona, pomijanie tego, co nieistotne. Artur
wchodzi do sklepu, głupawy dzwoneczek drażniąco wyprzedza jego kroki we wnętrzu.
– Dzień dobry – wypowiada z obojętnością wsobnego wrzenia; niecierpliwe gesty, dłonie
9
dobywają jedno opakowanie ze sterty. Czteropak.
– Cztery piwka? – ekspedientka pyta, choć widzi. Jego widuje często. Małomówny.
Artur przytakuje głową, oczy nie patrzą. Banknot położony, banknot zabrany. Wychodzi
spiesznie, niezgrabnie, ścigany skrytym wstydem własnego pragnienia. Ukradkiem obserwuje
mijane kobiety, ich piersi, uda, pośladki, usta. Ale nie twarze, twarzy nie ma. Wkrótce, wkrótce.
Przyspiesza. Furtka, nacisk na klamkę, skrzypienie; zamyka za sobą, przemierza krótki dystans ku
następnej klamce w drzwiach na tyłach przycupniętego, ogryzionego z tynku domku. Klucz
zostawiany pod kloszem zewnętrznej lampy. Lekki zaduch wilgotnego wnętrza. Natychmiast
uruchamia komputer, nic innego się nie liczy. Syk otwieranej puszki i łapczywe przełykanie. Jedno
piwo od razu, wyluzować się. Zmieszczę całe na raz. Uśmiecha się nieprzyjemnie, pozorne
zadowolenie swym nieszczęsnym złem. Zalogowany. Prędkie, wyuczone przebiegi palców po
klawiaturze. Wywołuje na monitorze świat cip, kutasów, cycków, pierdolenia na wszelkie sposoby.
Bez opamiętania otwiera strony, to jest dobre i to, i to. Pije piwo nie przestając chłonąć obrazów,
jęczeń, krzyków. Ściągnij filmik. Ten też. Pobudzony do ostateczności, bardzo szybko. Ale jeszcze
nie, chce się długo napawać: tu może regulować, jak chce. Rozbiorę się. Zrzuca odzież, pozostaje
nagi. Dotyka się. Chcę czegoś więcej. Artur sięga po telefon, wysiłek woli przedstawiającej sobie
wspanialsze rozprzężenie zwycięża fizjologicznie czysty opór zmysłów. Serce dudni, czuje je w
głowie. Numer znany na pamięć. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, przygwożdżona, zapchana: to
pomoże w scenariuszu rozmowy. Połączenie.
– Halo, halo, tu Arleta. Kogo witam?
– Hej, jestem Jarek – głos chłopięcy, choć usilnie próbuje być męski; tam jest kobieta, żywa,
prawdziwa...
– No hej, a co porabiasz Jareczku? – wydało mu się, że ona z niego drwi. Spiął się w sobie.
Wchodzi w ekran, całkowicie, jest tam z nią.
– Chcę cię rżnąć, pierdolić w dupę... – koniec, dłużej się nie dało. Nie zapomina się rozłączyć,
drogo.
Słowa dźwięczą w uszach Arlety-Justyny. Co za palant. Jacyż to ludzie tu dzwonią! Justyna
spogląda na zegarek: zostało dwadzieścia minut. Pora przedwieczorna, nie ma tak wielu połączeń.
Najwięcej nocami, pijani i wulgarni. Ten szybko zaczął dzisiaj. Cztery dziewczyny siedzą w
rzędzie, oddzielone plastikowymi ściankami. Centrala niewyżytych. Justyna uśmiecha się do tej
myśli; czasem trudno powstrzymać wesołość, kiedy słyszy te wszystkie sapania i szepty. Jakoś
naraz pojawia się myśl o ojcu: ciekawe, co by powiedział, gdyby ją tu zobaczył. Niewzruszone
zasady moralne. Znów ogarnęła ją wesołość, to dopiero scena...!
– Z czego tak ciągle chichoczesz, wariatko? – zza ścianki wyłoniła się ciekawska twarz
10
Karoliny.
– A, bo mam ciągle śmieszne myśli – mówi Justyna.
– Ech, a dla mnie to już obrzydliwe – wzdycha ta, która chce to komuś wyznać.
– Obrzydliwe? - powtarza pytająco Justyna – To jak to wytrzymujesz?
Tamta wycofuje się, oblicze jej nabiera więcej jeszcze zwyczajnej brzydoty. – Przecież wiesz...
Justyna reflektuje się, bodziec przykrości. – Czekaj, przepraszam – mówi prędko w obliczu
znikającej w swym boksie Karoliny. – Mam niewyparzony język. Ale lubię Cię – dodaje naturalnie.
To jedna jej przychylność wielu osób: po prostu lubi ludzi i umie to wyrazić. Niepewny uśmiech
niepewnej dziewczyny. Sygnał połączenia każe Karolinie wrócić do pracy: – Hej kotku, tu Paula.
Kto do mnie dzwoni?
Justyna bierze do rąk gazetę, przewraca kilka stron. Zatrzymuje się na szpalcie dotyczącej
geometrii przestrzennej. Nieskończoność możliwych ujęć, przenikanie wymiarów. Osobliwe jest
przyzwyczajenie ludzkie do jednostronności. Taka Karolina – rzeczywistość przycisnęła ją ponad
siły, nie dając szansy rozwoju świadomości, zmuszając do obrony. Obrona oznacza zamknięcie,
zachowanie choć skrawka siebie. Skupienie na tym skutkuje zawężeniem perspektywy, walką
zamiast ciekawości, małym wycinkiem wbrew wielości niedostrzeżonych możliwości.
Justyna schyla się i wydobywa spod blatu swą torebkę, wstaje, rzuca: – Cześć, maleńkie! –
macha dziewczętom i odchodzi. Niedługo potem widać ją przechodzącą przez plac, którego
środkiem biegną dawno nieużywane tory zarośnięte przyziemnym chaszczem. Powolny krok, nie
ma potrzeby się spieszyć. Wokoło budynki, biurowce z poprzedniej epoki, betonowe klocki
przebrzmiałej funkcjonalności. Po ścianie każdego z nich pnie się metalowa drabina.
Upływa kilka kropel czasu.
Justyna wciąga swe ciało ku górze, czepiając dłońmi solidnych poprzecznych prętów. Burość
ściany jednostajnie umyka w dół. Jeszcze kilka szczebli... i jest. Dziewczyna staje na dachu
budynku, jej twarz pieszczona podmuchami odległego wiatru, którego tu docierają słabe okrawki.
Uśmiecha się i rozkłada ramiona. Pozostanę tutaj, życie wieść będę proste, błogie i cudowne.
Miasto bezkresne z tego ujęcia, dalekie. Tylość ludzi! Ech, ciekawe co u ojca...
Ojciec siedzi, nieskończona sterta dokumentów pokrywa szerokie, mocne biurko. Stanowczo
i uważnie składa podpisy, choćby pobieżnie starając się zapoznać z treścią zagadnień, których
urzeczywistnienie zależne jest odeń. Pieczątki i nagłówki zacnych instytucji, zwracających się z
uprzejmą prośbą. Gdyby zechciał Pan uświetnić swoja obecnością. Zaszczycić. Dotacje i granty. A
niedługo lot do Chicago, spotkanie z Polonią w imieniu Ministerstwa Kultury. Ważna działalność,
ale trzeba więcej, dużo więcej. Szósty kraj Europy, niebagatelny potencjał. Liczymy się, nadszedł
ten czas. Jarosław kiwa głową i rozprostowuje plecy. Czas też i na mnie. Powstanie, zakrzątnięcie
11
się około siebie, przy wyjściu płaszcz i kapelusz z dębowego stojaka.
Wiceminister opuszcza swój gabinet, jest godzina 18.15. Nie kieruje się ku windom, lecz (jak
zawsze) wybiera schody. Zdrowo. Po pokonaniu czterech pięter przechodzi przez wysoko sklepiony
hol, pokazuje (choć nie musi) przepustkę i zostawia za sobą budynek Ministerstwa. W stolicy praży
dzień cały niemiłosiernie i Jarosław, w pełnym ogarniturowaniu, od razu zaczyna się męczyć. Nie
zdejmie jednak marynarki i nie poluzuje krawata dopóty, dopóki jako osoba prywatna nie zaparkuje
na podjeździe swego domu na przedmieściu. Nagrzany asfalt wydziela woń smoły, szpaler topoli
ocienia miejsce, w którym stoi auto.
– Dzień dobry – niezgrabnie kłania mu się urzędnik niższego szczebla.
– Dzień dobry – uprzejmie odpowiada Jarosław. Kliknięcie alarmu i limuzyna gotowa jest do
jazdy. Jarosław prowadzi sam, nie potrzebuje szofera. Przesadny zbytek. Wewnątrz przyjemny
chłód, chwilowe przymknięcie oczu po uruchomieniu silnika, w ślad za czym następuje start
odtwarzacza. Mesjasz Haendla. Co możemy wiedzieć o boskości, my, winni jedynie wypełniać
przykazania. Wprowadzenie auta w ruch uliczny. To, co mogę czuć i rozpamiętywać, by kiedyś
powrócić do Boga. Alleluja jest wszystkim i we wszystkim, czasami to czuję. Powinno być
wszystkim, dniem i nocą. Stworzenie jest dobre, nie zdajemy sobie sprawy, jak straszliwa i
nieprzenikniona jest jednak moc druzgocąca dobro w człowieku. Skąd możemy wiedzieć? To, co
dobre, stanowi jasność, samo wskazuje drogę. Dobro łączy się z rozumem, zło z afektem, a
wyrazem wyważonego ducha jest umiarkowana kultura, wiążąca w swym łonie jego przeniknięte
tradycją wytwory. Piękno nie może być fanaberią, wybrykiem czy grą. To symetria, głębia spokoju
w obliczu wzburzonego żywota. W piękności cierpienia ujawnia się Bóg, przestroga i drogowskaz.
Pójdź za moim pięknem, a zyskasz wszystko. Szukam nauczyciela i mistrza. Alleluja.
BMW serii 7 wjechało na podjazd przed średniej wielkości klasycznie nowoczesną willą.
Pseudo-marmurowa biel ścian o połyskliwym tynku jarzyła się w mocnych jeszcze odblaskach
gorącej gwiazdy. Jarosław wyłączył silnik i sięgnął po teczkę. Teka. Wysiadł z wozu; pewnym
krokiem osiągnął ganek. Drzwi były otwarte, podniosłość brzmiącego gdzieś w mózgu tematu
muzycznego niosła Jarosława wskroś korytarza, w którym pozostawił część garderoby, aż do
jadalni. Pomoc domowa krzątała się wokół nakryć.
– Dzień dobry panu – dygnięcie z rękoma objuczonymi pracą.
– Dzień dobry pani – zażartował, rozgęszczony i przepełniony duchem. Usiadł w głowach
stołu, niespiesznie i z lekkim namaszczeniem. - Cóż mamy dziś? Wonie wyczuwam doskonałe –
wyrzekł ciepło, familiarnie wręcz.
– Nic wielkiego proszę pana, indyk z owocami – odpowiedź prędka, rzeczowa i wartościująca
quasi-ujemnie własne dzieło, cudny wypiek, że palce lizać!, słowem: serce pani Ani.
12
– Gdzie to podziewa się reszta domowników? – zapytał niedaleko później Jarosław panią Anię,
która akurat nie myślała o niczym.
– Pani Jola jeszcze się zbiera, a Miecio jest u siebie, czeka, żeby dać mu znać.
– Zatem proszę o to, ja już jestem gotów – mówi podrażniony lekkuchno i z nagła pan domu.
Pani Jola, co za określenie! Jolanta, Jolanta Mech.
– Cze, dad – powiada w chwilę potem nowo przybyły uczestnik domowego ogniska, syn ojca.
– Synu, proszę cię – Jarosław pełni rolę strażnika mowy ojczystej, aby nie stała się ona
dziadowską. To rani jego uszy, a dusza broczy krwią ojcowską, gdyż syn popełnił niewyrafinowany
lapsus tylko po to, ażeby jemu przykrość sprawić. Tyle razy mówił sobie, że nie okaże, jak go to
boli. A jednak Mieczysław znów wygrał czczą walkę toczoną w imię niepojętych, negatywnych
intencji.
– Jak w pracy? – Mieczysław rzucił kłodę ratunku swemu żałosnemu ojcu.
– Świetnie. Zauważam, że moja ekipa daje z siebie wszystko, każdy próbuje od samego
początku odnaleźć się i odnajduje w swoich obowiązkach. Czujemy, że to, co robimy, ma sens –
chciałby mu to przekazać, wyjaśnić. Człowiek to jest coś, to nie drwina i brud.
Czysta mądrość. Mieczysław ugryzł rogalik.
– Nie zaczekasz na matkę? – wyrywa się Jarosławowi, dając pożywkę obnażenia do szczętu
zetlałych ruin autorytetu wykonującego agonalne podrygi. Mieczysław odkłada rogalik.
– Oczywiście, tato. Zaczekajmy na matkę – uprzejmie i kulturalnie odpowiada ojcu swemu syn
Mieczysław. Pieprzysz, stary ośle.
Pojawia się matka, jak zawsze w odpowiednim czasie.
– Cześć mamo.
– Cześć synku – Jolanta (piękna, ciągle jeszcze piękna) ucałowuje syna w czubek
głowy; następnie wita się z mężem swym, ministrem: – Cześć Jareczku – napawając go
zniewalającym zapachem, muskając burzy włosów kosmykami. Ów, wniebowzięty i udobruchany,
rozbłyska niczym uśpiony meteor miłości. Moja żona.
– Czy wszystko gotowe? – pyta w oczekiwaniu odpowiedzi jedynie możliwej
Jolanta Anię. Och, jakże ona potrafi być władcza, zaiste po królewsku.
– Ależ oczywiście, proszę pani – odpowiada pani Ania stylem nowolokajskim
wlewając zupę wazom z porcelany. Wazy te piękny mają wygląd, całe w ozdobach misternych, lecz
kiedy nikt nie wypełni ich z zewnątrz żadną treścią stoją na półce puste i niepewne. Można by je
łatwo rozbić, niwecząc kształt przez kogoś nadany. Wtedy przychodzi ktoś drugi, zbiera i wyrzuca
skorupy, wynajdując na ich miejsce inne, równie drogie i równie ozdobne. Ażeby mogły zaszczyt
ten posiąść i na półce stanąć, raz wraz uczestnicząc w przepysznym żywocie. A to nie byle co.
13
– Mamo, słyszałem, że poznałaś Krzyśka? – nagabuje Mieczysław po
pierwszym przełknięciu.
– Orlika? Tak, miły chłopak i niezwykle skromny – rzecze Jolanta, zaś umysł jej
wywołuje momentalne obrazy ze świeżo nabytym wspomnieniem. Szarmancki, traktował ją
nienachalnie flirtująco. To było miłe.
– Czy to ten twój znajomy, który prowadzi programy rozrywkowe? – zapytał,
choć wiedział, Jarosław. Nędzne i głupawe programy rozrywkowe.
– Tak, tato – odpowiada Mieczysław grzecznie. – Daleko wykraczasz poza ich
poziom estetyczny i intelektualny. Aż się dziwię, że w ogóle kojarzysz tę osobę.
– Cóż, mimo wszystko nie żyję na księżycu – mówi z ostrożnym uśmiechem
gospodarz. Zaśmiano się niezobowiązująco. Jedzono i wymieniano uwagi.
Nie niepokojony przez nikogo kot przeszedł przez salon, kuchnię i wskoczył na
parapet tego okna, do którego przysunęło się słońce.
– A co u Justyny, dawno nie miałem z nią kontaktu? – Mieczysław z właściwą
sobie prowokacyjną gracją przypomina o tym, że istnieją problemy nie do rozstrzygnięcia.
Justyna maluje. Oddać hołd temu, co jest i temu, czego nie ma. Kontur postaci
zatapiającej się, niknącej w obrazie, poza obrazem. Skulony, odarty z bezpieczeństwa człowiek
pragnący ogrzać się w przebłyskach okruchów świetlistej żółtości obejmuje swą talię. Reszta jest
szaroczarna i on też jest taki, ulepiony z ziemi, kulący się w bezkresie. Dorosły embrion o
kształtach Apollina, umęczony przebytą drogą, podróżą bez celu. Chciałby się poddać, ale nie ma
komu, nikt nie potrzebuje jego ofiary. Jedna z iskier wkrótce go dotknie, oparzy, zmusi do
powstania. Ruch pędzla w kierunku idealnie skrojonych, rozwartych nie przewidującym nadziei
pytaniem, zastygłych w skurczu ust. Szczęki zwarte; nie ma buntu i nie ma spokoju.
Mimo tego Justyna jest pogodna. Malowidło znaczy pewną jej część: wyszło z
niej, lecz nie jest nią. Jest tym, czym ona jest i czym nie jest, wyrazem rzeczy i wyobrażenia.
Rzeczywistość wzbogaciła się, idea zapanowała we właściwy sobie sposób, ulotnie. Idee są
wszędzie, przemawiają. Każda rzecz pragnie coś zakomunikować, światło sprzyja życiu i
tworzeniu. Nieprzejrzaność wszystkiego, odpryski wieczności i pozór śmierci. Może przenikają się
trzy wymiary, a może osiemdziesiąt trzy. Skąd mam wiedzieć? Justyna przystaje. Co mnie
transcenduje? Wszystko połączone ze wszystkim. Ostatni oddech pierwszym oddechem czegoś
nowego i różnego w wiecznie tym samym. Nicość nie istnieje.
Na tym płótnie Apollo już się nie podniesie. Wlano w jego postać część serca – ale ono jest
niewyczerpane. Statyczność to letarg, przedsionek śmierci. Piękne to tylko, co wolne, co zdaje się
nie mieć krańców. Nieosiągalne. Justyna przyjmuje postawę artysty zamierzającego ostatnie,
14
decydujące pociągnięcie. Uśmiecha się do siebie na ów prywatny happening i odkłada pędzel.
Niech płynie krew, ona płynie w każdym
niechaj się w krwi upustach dusze kąpią.
W pogardzie patrzy oko lśniące w gwiazdy:
rozszerza się źrenica sensu.
15
Dzień inny
Machina życia ruszyła, członek zaraz po wypluciu zwiądł:
nasienie nowego bytu popłynęło nieomylną drogą natury;
gwiazda nie zajaśniała, żadna z wielkich ksiąg
nie miała za zadanie przewidzieć tego przyjścia z góry.
Trzej królowie nie zawitali, jedynie głuchy stęk
i ciało odpadło od ciała.
Marek leży na plecach, mięśnie jeszcze drżą z wysiłku. Pusty. Dumny, staje mu nawet po
amfetaminie. Zawsze może. Bezmyślnie, bezczynnie ugniata jej pierś, nie patrząc. Takie lubi.
Obraca tułów, wodzi wzrokiem i dłonią. Ona uśmiecha się nieśmiało, szuka jego oczu, ufna.
Przytuliłaby się do niego, ale nie ma odwagi. On jest taki szorstki. Jego palce na łechtaczce.
Wolałaby, żeby pogładził ją po głowie; tego też mu nie powie. Nie zrozumie. Oni muszą być silni,
twardzi.
– Mała – mówi on po chwili, jego ręka pracuje szybciej, oddech jest głębszy i prędszy, a jej jest
mniej przyjemnie.
– Tak? – szeroka, wyćwiczona klatka piersiowa wznosi się i opada.
– Obciągnij mi jeszcze – wolną ręką sięga głowy Anety; jest silny, niedelikatny. Ona posłusznie
poddaje się jego dłoni ściskającej potylicę. Członek nie do końca nabrzmiały, oczekujący
pobudzenia. Aneta liże go. Język schodzi do jąder i niżej, ku owłosionej dziurce. Niektórzy lubią
też tam, ale trzeba uważać. A Marek lubi, widać. – O tak, liż mnie, dobrze mi obciągnij – słowa
zacięte, wypowiadane z jakąś powagą, przez zęby. – Lubisz to, co? Lubisz ssać mojego fiuta?
– Yhym – upewnia go nie przestając. Marek łapie ją oburącz za włosy i dyktuje tempo. Coraz
szybciej, coraz szybciej. Aneta krztusi się odrobinę, nie nadąża z łapaniem powietrza. Próbuje
zaprzeć się o jego nogi, ale nic z tego, on już nie odpuści, jest w transie. Na szczęście nie jest taki
duży, bo mogłaby się zadławić.
16
*
Oto człowiek. Znów obrazy męczą:
blizn co pękają, lejąc strumieniami
krew słodką, upojną, jak natchnienie gęstą.
Spod wpółotwartych powiek widzę, jak parami
wychodzi z podziemi ducha ciepłe, ludzkie mięso.
Zbierało się na jesień, deszcz mżył od samego ranka. Droga, którą zdążała opatulona w płaszcz
sylwetka, była rozmokła i opuszczona. Kraniec przedmieścia, dalej już tylko pola i resztki
popadłego w ruinę kompleksu przemysłowego.
W pewnym momencie Artur skręca w ścieżkę wiodącą wzdłuż niemal niewidocznych już torów
kolejowych ciągnących się het, przez całe miasto, aż do bocznicy przy dworcu głównym. Tory te
pojawiają się w najróżniejszych punktach miasta, które rozrosło się nie bacząc na szlaki poprzedniej
epoki. Tutaj tory się kończą. Artur wraz z nimi wnika w ciemność wnętrza wielkiego budynku
starej maszynowni. Niemal wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zostało rozszabrowane. Teraz
nikt prawie już tu nie zagląda. Czasem garstka wyrostków nawiedzi którąś z kilkunastu
żelbetowych brył, by dokonać zniszczeń tego, co się jeszcze ostało. Zawsze znajdzie się coś, co
można dobić; a czasem tylko bezkarnie hasają po martwych pomieszczeniach.
Martwe gmachy przywołują tego, który jest w jakiejś mierze martwy. Pustka wzywa pustkę;
nawet i tu podobne chce połączyć się z podobnym, nawet tu pęd do łączenia daje o sobie znać.
Nawet zniszczone i rozbite chce współuczestniczyć w czyimś zniszczeniu i rozbiciu, stąd czerpiąc
swą rację istnienia.
Artur bezbłędnie i pewnie porusza się w rozpełzłej ciemności. Po przemierzeniu hali przykuca
u zbiegu dwóch ścian i unosi metalową klapę. Włącza zawczasu przygotowaną latarkę i schodzi po
drabinie do wypełnionego stęchłym powietrzem wnętrza. Prywatna świątynia diabła. Podpala
świece stojące na stopniach niskiego podwyższenia, niegdyś służącemu czemuś, teraz służącemu
niczemu, pomnażaniu nicości. W centralnym punkcie wisi głową w dół Jezus na drewnianym
krzyżu, przybitym do deski. Po dwakroć przybity, niech cierpi w dwójnasób. Krzyż ukradziony z
czyjegoś grobu, grobu wierzącego głupca. Artur sięga po zawczasu przygotowaną butelkę, pije z
zaciśniętymi oczyma: jeden... dwa... trzy. Odrywa butelkę od ust, parska i łapie oddech. Gorąco w
przełyku i brzuchu, rozlewa się po organizmie. Organizm zwraca oczy ku jedynemu źródłu
zanikającego o tej porze światła dnia, małemu lufcikowi pomiędzy ścianą a sufitem. Nie da się żyć
17
w całkowitym mroku. Jest zimno i smutno. Nie ma nikogo. Nie ma nic, tylko ciało i krew. Artur
wyciąga nóż z cholewy buta. Przejeżdża po ostrzu opuszkami, lekko je nacinając. Podciąga rękawy
i wykonuje głębokie, powolne przecięcie skóry i mięsa na wierzchniej części przedramienia. Ból
jest ostry i upojny, oczy zamknięte, krew broczy obficie, brudząc spodnie. Artur maże obie dłonie
własną krwią i smaruje nią przygwożdżonego, nie mogącego uciec Jezusa. Wypij, zabierz ją i mnie
tam, gdzie nie ma nic.
– Skurwysynu! – kopnięty Jezus przewraca się, strącając kilka świec. Jeszcze większy mrok.
Oko lufciku zgasło również, objęte szarówką zmierzchu. Wnętrze człowieka wydrążone, bez
oparcia. Jego krew jest zwykłą krwią, zasklepiającą się w zwyczajnej ranie. Ciepła. Wódka: raz...
dwa... trzy... cztery... pięć... Odruch wymiotny, ale człowiek poradził sobie. Cisza.
*
– Jeszcze tu poprawimy – brew Jolanty pod wprawnym ruchem pędzelka, nadanym mu przez
charakteryzatorkę.
– No już, wchodzimy! – kierownik planu ponagla, wskazując przesmyk intensywnego światła.
Muska plecy Jolanty, lekko popychając ją ku kotarom, które rozsuwają się przed nią, a fala tremy,
blasku lamp i spojrzeń przelewa się wskroś jej osoby. Najtrudniej przetrzymać z gracją i bez
sztucznego uśmiechu pierwszy moment.
– Jola Mech! – woła, wskazując w tejże sekundzie na wyłaniającą się postać pierwszy showman
kraju, Krzysztof Orlik. Pomachać publiczności, całus do odprowadzającej ją kamery; wzlot, nagła
euforia porywającego uczucia spełnienia, uśmiech przemienia się w naturalnie dziecinnie szczery. –
Siadaj – gospodarz programu całuje jej dłoń i wskazuje kanapę. Spódnica nieco powyżej kolan,
noga na nogę, nadal zgrabne. Szeroki pas zawęża talię i uwydatnia biust. Naszyjnik subtelnym
krzyżykiem ukazuje wyznanie wiary. Fryzura całkiem nowa, na modłę dojrzałej, stylowej kobiety.
Nie udaje podlotka, jest matką i żoną. – Pięknie wyglądasz – mówi Krzysztof taksując ją bez
żenady. Taka formuła.
– Dziękuję, to miłe – to było miłe.
– Jak się czujesz?
– Świetnie.
– Czekam, kiedy wreszcie ktoś powie coś odwrotnego. Czy wszyscy zawsze muszą czuć się u
mnie świetnie? - ironiczny, podchwytliwy Krzysztof Orlik.
– Gdybym miała się źle bawić, to nie dałabym się zaprosić – odcina się przytomnie i
18
wdzięcznie.
– Otóż to! Chłopaki! – klaśnięcie, gra reflektorów wraz z szybką pseudoimprowizacją w stylu
latino kapeli obsługującej show. Naraz chwila zupełnej ciemności i odrodzenie w nowym
oświetleniu, zdającym się odmieniać całość widowiska.
– Bardziej mrocznie, bo czas na mroczne pytania – mówi prowadzący. Ciągły gest
podkreślający słowa, ciągle się rusza, stroi miny, przyciąga uwagę. Charyzma maksymalistyczna w
zewnętrznym wyrazie.
– Aż mnie dreszcze przechodzą – zalotna kurtuazja gry.
– Dobrze, teraz czas na wiwisekcję, ok? Zróbmy tak: ja zadaję pytanie, ty odpowiadasz
pierwszym skojarzeniem. Zgadzasz się? – K.O. zawisa w błazeńskiej pozie oczekiwania.
A potem zmiana? – pyta Jolanta podekscytowana, lecz uważna. Zawsze występuje w gotowej
roli, przygotowana do scenariusza. To jest jak zapowiedź czegoś intymnego. Wszyscy patrzą i
słuchają.
– Nie! – wykrzykuje teatralnie gospodarz, zrywa się ze swego miejsca i kładzie za oparciem.
Zza fotela głos rozpaczy K.O.: – Nikomu nie pozwolę wydrzeć swych tajemnic! – Światło, oklaski,
muzyka i powrót głównego bohatera. Spokojny i opanowany, siada ze skromnym uśmiechem. –
Kura? – pyta prędko i z nagła, nie pozwalając okrzepnąć w sytuacji widzom i uczestniczce.
– Jajko – odpowiada Jola Mech. A publika w śmiech.
– Kogut?
– Macho.
– O, no proszę! – rzecze rozbawiony K.O. – Słyszeliście, koguciki? – zwraca się w stronę
publiki. – Pamiętajcie o tym przy goleniu pach! – błyski i dźwięki. Jolanta śmieje się perliście,
udaje się jej dotrzymywać kroku humorowi Krzysztofa. Gwizdy entuzjazmu i grzmot oklasków
unosi ją ponad nią samą, nad salę, mogłaby teraz wszystkich objąć i uściskać, takie to dobre, tak
upojne... – Dobrze już, nie popadajmy w ekstazę! – prowadzący studzi zapał klaki. Ręka uniesiona
w górę w geście przywracającym spokój. – Ostatnie pytanie, wiążące się z naszym następnym
gościem. Odpowiedz szybko, bez zastanowienia, ok? – nachyla się ku Jolancie, wskazuje na
srebrny łańcuszek na jej szyi i wypowiada z namaszczonym wyrazem twarzy: - Krzyż.
– Cierpienie. – Operator tym razem powoli przyciemnia oświetlenie; moment ciszy, po którym
głos skupionego i poważnego K.O. obwieszcza: – Brawo – następnie właściciel rzeczonego głosu
wstaje i sam zaczyna klaskać Jolancie. Tłum idzie w ślady swego proroka. Aplauz, bo oto mowa też
o czymś głębokim i dotykającym każdego. I ona, ona, która jest nie tylko dojrzałą i stylową kobietą
– jest też uduchowiona i nie wstydzi się dawać temu wyrazu, choćby jedynie skromnym
krzyżykiem noszonym na piersi.
19
Tak piękna scena nie może wszakże trwać nazbyt długo; wciąż trzeba pompować świeżą krew.
– Widzieliście państwo, co znaczy prawdziwy knock-out? To jest właśnie „K.O. show”, a ja
zapraszam naszego następnego gościa! Ojciec Dominik Kowal!
Spokojnie, nie trzeba się spieszyć. Bóg poprowadzi tam, gdzie zechce. Raz jeszcze zapytać
siebie, czy to dobry pomysł. Przyjął propozycję, albowiem to przede wszystkim w jaskini blichtru
potrzeba czegoś więcej. Jezus spotykał się z celnikami i cudzołożnicami. Wszyscy łakną, choć oczy
ich nie widzą, a uszy nie słyszą, zasłonięte światem.
– Witam ojca – uścisk dłoni, następnie niezgrabny ukłon w stronę siedzącej kobiety, swobodnej
i eleganckiej.
– Dzień dobry.
– Proszę się rozgościć. Jak się ojciec czuje?
– Staram się utrzymywać w ryzach zdenerwowanie – mówi z łagodnym uśmiechem nowy gość.
Dłonie złożone na kolanach. Dłonie wznoszące hostię, wieczne pragnienie w oczach próbujących
wypatrzyć wieczność.
– Brawa za szczerość, proszę, ośmielamy naszego gościa! - oklaski i muzyka.
– Proszę ojca, widzi ojciec tę piękną kobietę, prawda?
– Trudno nie zauważyć – kłania się Jolancie o. Dominik. Ona lekko niespokojna, być może
zbyt nieskromną ma tę spódniczkę?
– Jak ojciec radzi sobie z cielesnością, jako mężczyzna?
– Cóż, po prostu nie traktuję tego w kategoriach problemu. Myślę, że celibat jest czymś
godnym poznania i szacunku, często jednak patrzy się na jego fenomen jako na źródło sprzeczności
rodzących walkę. Jeśli ktoś nie czuje, że jest w stu procentach gotowy na poświęcenie swej
seksualności na rzecz duchowości, niech nawet nie próbuje zaczynać. Każdy winien rozwijać się na
własnej płaszczyźnie, świeckiej czy religijnej.
– No dobrze – cierpliwie wysłuchawszy włącza się K.O. – Zanim przejdziemy do dalszej
części i zasypię naszego nowego gościa potokiem pytań dotyczących seksu i przemocy, czas na
reklamę! – płynie głos księżycowy ducha ziemi.
*
Mieczysław popija kawę, raz po raz lustrując wchodzących i wychodzących, wstających i
siadających. Rozmowy, słowa. Dziewczyna, na którą czeka, spodobała mu się tak bardzo, że
zatrzymał auto i zaczepił ją na ulicy; w swoim stylu, choć mniej nonszalancko niż zazwyczaj. Jakie
to dziwne. Dziwienie się własnemu zdziwieniu. I tamtego dnia jakby ktoś obuchem rąbnął go w
20
ciemię oczywistości. Jego forma prysła, niezliczona ilość kryształków duszy próżno wirowała
szukając umocowania. Nie panuje nad sytuacją i to go dręczy. Chciałby ją mieć całą dla siebie.
Piękna, po prostu piękna, jak żadna inna, w każdym wymiarze. Wszystko to, co u pozostałych
kobiet przychodziło z łatwością, u niej wydaje się niedosiężne. Denerwuje się. Niedługo ona
pojawia się. On wstaje, bierze od niej płaszcz, całuje dłoń.
– Cześć.
– Cześć.
Mieczysław odsuwa dla niej krzesło. Siadają oboje.
On, lat dwadzieścia siedem, syn wiceministra, dyrektor firmy organizującej różnej maści
imprezy kulturalne, które to stanowisko przejął po ojcu, gdy ten wybrany został do parlamentu.
Myśli o sobie, że jest światowy i pełen uroku. Ci, którzy usiłowali w jakiejkolwiek wierze ubrać w
słowa swe nieprzekonanie co do tych jego cech, pozostali gdzieś poza horyzontem Mieczysława.
Nieważni w swych partykularnych opiniach.
Ona, lat dwadzieścia cztery, córka drobnego przedsiębiorcy, studentka ostatniego roku
antropologii. Wykonuje dorywcze prace, finansowo pomagają jej rodzice. Opanowana, „trzeźwy
umysł”, jak czasem o sobie słyszy. Skupiona na tym, co robi, tak w dalszym, jak i bliższym
wymiarze. Niekiedy zdarzają się powiewy pustki, gdy czas krąży wokół niej.
– Nie wiem, od czego zacząć, a dość niefortunnie mówić od razu o sobie – Mieczysław
uśmiecha się przyjaźnie i szczerze. Wypowiadanie tego, co myśli nie sprawia mu problemu. Jest z
gatunku ludzi nie filtrujących zbyt wiele z tego, co pojawia się w świadomości. Co prawda jednak
wyrobił on sobie na etapie dorastania pewnego rodzaju złośliwość w postrzeganiu zjawisk. Złośliwa
logika rządzi dlań światem, tym samym on sam stał się złośliwy, by światu temu sprostać. Teraz
jednakże jest miły, sam od siebie. Ten wewnętrzny brak oparcia w przewadze, jaką zawsze
odczuwał w kontaktach z ludźmi przyprawia go o nieznane, niepokojące odczucia. Trudność z
uzmysłowieniem sobie ich statusu wprowadza niestabilność zrównoważonego dotychczas systemu.
On mówi dalej: – Może więc zapytam najpierw, co Ty porabiasz? Pracujesz, uczysz się? – próba
zarzucenia kotwicy w niepewne dno. Gdzie podziały się wszystkie słówka, jakimi potrafi czarować
kobiety? W krótkim przebłysku każda rzecz wydała mu się naraz niestała, niepewna i nietrwała.
– Tak, pracuję, ale dorywczo. Moim głównym polem skupienia są studia – Beata uśmiecha się
nieznacznie, precyzyjnie dobierając wyrazy.
– Co studiujesz?
– Antropologię.
– Czyli wiedza o człowieku, tak?
– Mniej więcej.
21
*
– Dzień dobry, panno Kaziu! – Justyna zatrzymuje się na podeście pierwszego piętra.
– Dzień dobry, kochanie, co tez słychać u ciebie? W pracy dobrze?
– Czy tak dobrze, to nie powiem – mówi. – Wolę malować.
– Tak, tak – przytakuje w takt swych myśli panna Kazia, wchodząc w utarty trakt słów, które
sypią się właśnie teraz jak puszysta masa pierza: – No, ja to się nie znam na malarstwie, coś tam
słyszałam o jakichś malarzach, ale nie bardzo wiem, o co w tym chodzi – na moment zatrzymuje
ruchy przynależne mowie. – Ale twoje obrazki są melancholijne, takie dobre. Kiedy tam byłam u
ciebie, to czułam ciepło i zimno jakby. Ach, głupia jestem! - wyrzucenie ręki, obrona przed czymś
niezrozumiałym, wyprzedzenie spodziewanego ataku przez zbagatelizowanie siebie, żółwik Kazia.
– Nie, bardzo to ciekawe, co pani powiedziała – przyjaźnie i poważnie spieszy z pomocą
Justyna. Przez mgnienie obie są przed sobą odsłonięte, prawdziwe; mgnienie, w którym widzą i
rozumieją się nawzajem. Prędki jednak jest powrót świata.
– Naprawdę? No nie wiem – wzrusza wyuczonymi ramionami. – Co by tam nie mówić,
kochanie, to ciężki jest żywot kobiety. Widzisz, ile się trzeba natargać? – wskazuje na poczynione
zakupy. – Ty też ciągle zasuwasz, wiem, wiem... – próba znalezienia porozumienia na własnej,
bezpiecznej płaszczyźnie. – A co, może nie mam racji? – pyta panna Kazia retorycznie. Ojej,
naprawdę musi już iść. Coś mocno popycha ją ku drzwiom. Przydałoby się coś zjeść. – Słuchaj, nie
zawracam ci już głowy, kochanie, leć do siebie, powinnam już zacząć robić obiad tej mojej
gromadzie – dziarsko łapie torby i obraca tułów ku wejściu do swego mieszkania, mile się przy tym
rozdziawiając. Będzie dobry rosołek i bardzo pyszne białe kurze mięsko.
– Do widzenia! – Justyna zostawia za sobą swe słowa i wskakuje na kolejne stopnie, po dwa
naraz. Jestem monadą wciągniętą w ciągły ruch zdarzeń. I choć chciałabym się zatrzymać – nie
mogę. Nawet śpiąc płynę. Większość ruchów wykonywana automatycznie, ale mam moc
wyzwalania się. Urządzanie się w rzeczywistości, zarządzanie swoją rzeczywistością. Podnoszę
nogę, nim pomyślę i hop, hop, hop, coraz wyżej na górne piętra.
Justyna pnie się na strych, a stamtąd na dach, przez wyłaz pożarowy. Kocha dachy, zawieszone
w przestrzeni ponad zdarzeniami. Czerń pokrycia jest nagrzana, wniknęło w nią słońce.
Dziewczyna siada, komin służy jej za oparcie; nogi podciągnięte, stopy leżą płasko. Zamyka oczy;
wszechświat przepływa przez nieruchomą monadę, jego twór.
22
*
Bogdan pracuje w skupieniu, pomocnik – chudy dziewiętnastolatek – czeka na jego ruch, stojąc
nieruchomo z wiadrem wypełnionym klejem do glazury. Dziś spotka sięz Anką, w końcu, w końcu!
Boże drogi, jaka ona...
– Na co ty, chłopie, czekasz? – szorstko cuci swego pomocnika Bogdan.
– A bo patrzyłem jak ten... jak pan to robi, żeby wiedzieć – prędka i chytra idea przyszła
Sławkowi w sukurs; Anka zniknęła natychmiast.
– Bo ten, bo ten – przedrzeźnia Bogdan swoim zwyczajem. – Sprytny to ty jesteś – lekki
grymas. Człowiek ów nie nazbyt umie się radować: twarde życie, wczesne obowiązki i trudny
charakter. Tutaj jeszcze należy wyrównać, o tak. Praktyczne dłonie, przydatne, zwarte, silne. Nie
trzeba wiele mówić, trzeba robić. Nikt nie staje się lepszy od samego myślenia. A ten tu ciągle
marzy, gnojek. – To patrz, jak masz patrzeć – rzuca.
Co za skurwiel – pomyślał chłopak. A niedługo kupię sobie tego golfa, połowę już mam.
Trochę się tu pomęczę i spadam. Można wszędzie jechać, zabierze Ankę pod namiot albo gdzie,
będzie jak marzenie...
– Znowu się Niemce prężą, kacapy – Bogdan odzywa się w nawiązaniu do płynących z
odbiornika wiadomości. Wyciera pacę, wrzuca ją energicznym gestem do wiadra, podobnie
schodząc z drabinki wyciera ręce i ponownie (jak co dzień przed trzynastą) sięga po przygotowane
pożywienie, a łamiąc chleb i rozkładając przed sobą na prowizorycznym stołku z kilku desek
uczynionym, bierze z tego i jeść zaczyna, mówiąc: - Pieprzone Chińczyki też niedługo nam tu
wejdą, i to bez żadnej wojny. Sami ich zapraszamy.
Bogdan pije kawę.
Sławek zajada drożdżówkę.
Skądś dochodzi jakiś syk, stukot.
Wnętrze remontowanego pomieszczenia jest zawalone starymi gazetami, nasączone wonią
gipsu, tynku i zaprawy.
23
Dzień ostatni
Przysłano list, z domu dziecka. Artura wezwano do zgłoszenia się w celu uporządkowania swej
dokumentacji, zabrania reszty papierów. Artur pakuje plecak; pismo otrzymał wczoraj, pojedzie od
razu. Lepiej załatwić wszystko prędzej, później może już nie być czasu. W tamtym miejscu będzie
przez chwilę znów bardziej sobą niż tutaj, na zewnątrz. Swym własnym lękiem, powrotem,
początkiem i przeznaczeniem. Może także końcem.
Zobaczymy.
Wkrótce postać jest gotowa: nieodmiennie czarna garderoba, czapka nasunięta głęboko,
ocieniająca twarz. Opuszcza pokój, ostatni rzut oka na to, co nazywa się jego domem: skromnie i
schludno, jak go nauczono. Zgnilizna tkwi wewnątrz, bulgocząca.
Zamknięcie drzwi, wyjście na klatkę schodową, zejście, wyjście na mały, ciemny dziedziniec
kamienicy.
– Dzień dobry! – rzuca uprzejmie. Zawsze grzeczny, miły chłopiec.
– Dzień dobry – odpowiada sąsiad. Bezimienny, pan Kazik albo Romek, Artur nie pamięta.
Jeden z miliardów, kości i mięso.
Po drodze mija świat, ale go nie zauważa. Nawet mało litościwe w swej gorączce słońce jest
szare. Idzie powoli, nie ma potrzeby się spieszyć. Nic się nie wydarzy, nic się nie zmieni. Płyty
chodnikowe jednakowo uciekają w tył, wzrok przeskakuje z jednej na drugą, trzecią, kolejną.
Jednostajność, wszystko takie samo, aż po horyzont. Nic ciekawego, ekscytującego, nic ważnego.
Artur dochodzi do stacji kolejowej, w kasie kupuje bilet, przechodzi na peron i siada na ławce.
Jakieś głupawe rozmowy o niczym, nonsensowne. Dwie kobiety mielą słowa bez znaczenia. Za
piętnaście minut nadjedzie pociąg.
*
Aneta pochyla się nad wózkiem, swoim zwyczajem odgarniając włosy, które i tak zaraz opadną
z powrotem na twarz. Bobas śpi, rozgrzebał się trochę, trzeba poprawić. Miluśki, kiedy nie ryczy.
Och, czasem po prostu brakuje cierpliwości.
– Cześć, Aneta!
Podnosi wzrok: to Sławek, nie poznała jego głosu. Nie widzieli się dawno. – O, cześć! –
ucieszyła się; tak rzadko teraz spotyka znajomych.
24
– To twoje? – pyta on, zaglądając do wózka.
– Pewnie, że moje – uśmiecha się ona, raptownie dumna.
– Fajnie – wyciąga komórkę, sprawdza czas.
– A co u ciebie? – nagabuje Aneta prędko. Niech nie odchodzi, niech pogada.
– U mnie? Nic takiego szczególnego. Wracam z pracy właśnie w sumie.
– O, a co robisz? – oczekuje z nadzieją czegoś, czegokolwiek. Pomyśleć, że rok temu miała
osiemnastkę...
– A wiesz, pomagam takiemu pajacowi, ha ha! – zaśmiał się na swoją małą zemstę i ona też
się zaśmiała, choć nie poczuła komizmu; ciepło czyjegoś śmiechu ogrzewa. – Uczę się kłaść
glazurę, panele, takie rzeczy. No, a ty? Jesteś z Markiem, tak?
– Pewnie – mówi ona spiesznie, chcąc dać wyraz niepewnemu przekonaniu. – Wszystko
dobrze, na razie mieszkamy u jego matki, ale chcemy wynająć, może kupić coś...
– No, Marek zarabia dobry szmal na pewno – wtrącił się Sławek.
Stropiła się, odgarnęła włosy. – Nie ma co narzekać – odparła zamyślona.
Dwoje znajomych stoi na chodniku. Co jakiś czas ktoś przechodzi obok nich, czasami
przejeżdża auto. Brama, przy której się zatrzymali, jest zielona. Niebo dziś lekko pochmurne,
obojętnie przepływa nad uśpionym maluchem. Gwiazd nie widać i nie wiadomo, co w nich
zapisane. Małe uszka rozróżniają bezpojęciowo dźwięki przyjemne i nieprzyjemne. Znają już
chrypę babci i połączoną z nią woń alkoholu. Dziecko wtedy drętwieje wewnątrz ciałka, ale tego
nie widać. Babcia może się niekiedy zaopiekować wnusiem, Aneta ma w końcu prawo wyjść do
koleżanek, i tak jej się prawie wszystko urwało. Marek lubi posiedzieć przy komputerze. Aneta
sporo paliła podczas ciąży, nerwy. Piwo też lubi.
Mały człowiek ma ojca i matkę, a to najważniejsze.
*
Kazia też loguje się na portalu, czemu by nie? Śmieszna myśl, że wstydzi się tego. Odegnana
impulsem woli, bez rozpatrzenia. To zwyczajnie głupie, żeby tak myśleć.
Długo zastanawiała się zaś nad tym, czy zamieścić swoje zdjęcie. Wreszcie zdecydowała – na
fotografii jest tylko pasek oczu, nic poza tym. Oczy bez ciała, które zastygło w braku zmysłowości.
Ciało jest tylko narzędziem, niczym więcej. Narzędzie się jak dotąd nie psuje, uchowaj Boże.
Panna Kazia klika, czasem uśmiecha się na wspomnienie jej tylko dostępne. Przeszłość jest
piękna, przyszłość nie pociąga. W piekarniku rośnie ciasto, będzie gotowe na powrót domowników.
25
*
Dotykał jej jakby z niedowierzaniem, by zaraz przyciągać do siebie w posiadaniu. Smukła,
prężyła się pod jego rękoma, zawierzając rozkoszy. Była boginią, całością tego momentu,
sprzężeniem w jedności, odłamkiem kosmosu.
Był błogością, siłą, naturą, zapowiedzią i nadzieją.
Mieczysław chwilami zatrzymywał euforię, zawisał by tylko patrzeć z niedowierzaniem, z
poczuciem spełniającego się niemożliwego. Potem gryzł i niemal siniaczył jej ciało w poruszeniach
pragnących posiąść wszystko.
Oddając się, była w najgłębszej siebie, mogła i chciała ulegać. Kiedy zdarzała się jakaś
niezgrabność, pokrywali ją śmiechem i dotykiem.
Beata pachniała ziemią i słońcem.
*
Justyna siedzi przy dziadku, trzyma jego dłoń w swojej.
– Ten dach, solidna robota – odzywa się starzec. Pan Włodzimierz, dla dalekich znajomych
pan Włodzimierz. Dziewczyna spogląda w kierunku okna; żaluzje są zaciągnięte, nie ma tam
żadnego dachu.
– Tak, dziadku.
Jakże to jest, że komunikacja może tak obumrzeć, że wypowiadane słowa nie przynależą
niczemu, co poza wyobraźnią, jedynie wizjom przeszłości?
– A ty jak sobie radzisz, dziecko?
Zaskoczona, naraz głos dziadka taki, jak dawniej: rzeczowy i ciepły. Patrzy na nią i widzi ją.
– Dobrze, dziadku – odpowiada. – Staram się, ale często nie wiem, czy postępuję tak, jak
powinnam.
Włodzimierz kiwa głową, przytakuje z namysłem i mówi: – Kiedyś jednak mrozy bywały
większe niż teraz.
Justyna podnosi opuszczony wzrok na swego dziadka, którego znowu brak, którego znów nie
ma.
26
*
Justyna niedawno jeszcze była z chłopcem. Jasny chłopiec, nazbyt jasny. Ale kochała go
przecież.
Musiała zrobić wyrwę, dać odejść temu spojrzeniu pełnemu życia i dobrego marzenia.
Opuszczony, upadł i roztrzaskał się na kilka tygodni.
Musiała go zostawić, w imię ssącej, zatrutej i nieczułej paszczy wieczności.
27

Podobne dokumenty