kuznica_05_2007 - XXI LO im. Hugona Kołłątaja

Transkrypt

kuznica_05_2007 - XXI LO im. Hugona Kołłątaja
3/maj 2007
4/czerwiec 2007
KRAKÓW –
na majówkę, na wakacje.
1
Parę słów od redakcji
Drodzy Czytelnicy,
Lepsze jutro było wczoraj – Marta Borucka...................................3
Dziennikarz – Artysta – Eliza Stegienka.........................................4
Wywiad To musi być pasja – wywiad z Włodzimierzem Promskim
Bogosława Odyniec, Agnieszka Niemiro........................................5
.
...Była jedna zasada: nie wolno było wyjść za białą taśmę... –
wywiad z Saperem spod Monte Cassino Krzysztof Kononowicz ..9
Przez kogo przedszkolaki boją się plastikowej torby? –
Wywiad z Arifem Erkolem Paulina Tulińska...............................11
„Mógłbym robić wszystko, ale zawsze będzie mnie ciągnęło
na scenę” – wywiad z Maciejem Gąsiorkiem Katarzyna Górska..12
Zakończenie roku dla klas III – Bogusława Odyniec....................14
Temat numeru:
Kraków: na majówkę, na wakacje
gdzie spać, gdzie jeść, co zwiedzić,
przewodnik zakupoholika SunMi Clyburn..................................15
.
Recenzje: film
„Edith Piaf – niczego nie żałuję” Joanna Freliszka.....................18
„Holiday” SunMi Clyburn............................................................18
Recenzje: imprezy
W ostatnią pracowitą sobotę, piszę ostatnią
przedmowę, do ostatniej Kuźnicy w roku
szkolnym 2006/2007. Były WIELKIE plany,
WIELKIE obietnice i niestety nie wszystko
udało się nam zrealizować tak, jakbyśmy sobie
tego życzyli. Pod koniec roku, jednak prace
nad warsztatową gazetą ruszyły bardzo
intensywnie. Zapełniły się skrzynki mailowe,
wszyscy pracowali na dwa kolejne, podwójne
numery Kuźnicy. I nie chodziło o to, by
tworzyć na siłę, bo, jako redaktor naczelna
naszego klasowego przedsięwzięcia, widzę, że
w moich kolegach, odezwał się bakcyl
dziennikarski. Powstały wywiady, recenzje,
artykuły wysokiej klasy. Oczywiście, przed
nami jeszcze wiele pracy, wszakże wciąż
ulepszać musimy swój warsztat. Ale jak
zupełnie inaczej pisze się, gdy za pióro
chwytamy z pasją, prawda? Mam nadzieję, że
zapał,
który
ostatnio
wokół
siebie
zaobserwowałam nie okażę się przysłowiowo
„słomianym” i w przyszłym roku będziemy
tworzyć jeszcze częściej i lepiej. Zerkam na
biurko i widzę stos zaległych książek, filmów i
bilet na koncert- wszystko to, na co przez
ostatni rok brakowało mi czasu. To znak, że
wakacje za pasem. Kołłątajowcy, przez kolejne
dwa miesiące, wybawcie się za 10 minionych.
Machina – festiwal plakatu reklamowego Aleksandra Ziółkowska 19
Noc Muzeów - SunMi Clyburn....................................................20
Kącik poetycki Komplement Bartek Michalczyk...................................................21
Bez tytułu – Aleksandra Marcinkowska......................................21
Była kiedyś piękna... SunMi Clyburn............................................21
Bogów samotność w sieci – Aleksandra Gajewska.......................22
Do zobaczenia w (odległym) wrześniu!
Aleksandra Ziółkowska
Redaktor Naczelna
Z zespołem Kuźnicy
Kaukaskie piekło – Marek Magdziarz..........................................23
Jak miło jest wygrywać... Iwona Chałas......................................24
Już po wakacjach...
Opracowanie graficzne: SunMi Clyburn
Opieka dydaktyczna: prof. Marzena Majewska
2
Społeczny
LEPSZE JUTRO BYŁO WCZORAJ
Wracając z majówki musiałam zatrzymać się w Bystrzycy Kłodzkiej, aby
zmienić środek transportu. Wysiadając z autobusu, pospiesznie nałożyłam płaszcz
przeciwdeszczowy, bo sowicie padało.
- A skąd masz taki piękny płaszczyk?- zapytał mnie pan w tyrolskich
skarpetach siedzący pod wiatą.
- Z Warszawy- rzekłam zgodnie z prawdą.
- Phi! Z Warszawy!- pan prychnął z pogardą.
Tak właśnie jest ze stolicą. Rzadko kto ją lubi, a nikt nie pozostaje wobec niej
obojętny. Zdjęciami Warszawy można dokonać istnej rewolucji światopoglądowej.
To fotograf- zależnie od swego nastawienia- przedstawia ja jako krainę Eldorado,
bądź siedlisko przemocy i patologii. Opuszczone mury Woli, podwórka-studnie
Śródmieścia, bramy Pragi- któż nie zna rozlicznych mitów o morderstwach w biały
dzień i osiedlowych gangach z tamtych okolic? A kto sprawdził, jak jest naprawdę?
Jako rodowita prażanka zapraszam na spacer po krainie ciemności, opuszczonych
kamienic, małych sklepów i zaniedbanych podwórek. Przekonacie się, że nie tylko
można je pokochać, lecz także mogą zachwycić.
Wola, ul. Waliców
Skręcam z Grzybowskiej w Waliców.
Ukazuje mi się wielka ściana walącej się
kamienicy. Okna wyglądają jak pomyłka
architekta,
rozmieszczone
nieregularnie,
bezładnie. Po przejściu paru kroków widzę
front kamienicy: zerwany tynk, brudne
balkony skryte we wnękach, okna z wybitymi
szybami, niekiedy noszące ślady pożaru.
Mimo to potrzebuję chwili, by skonstatować,
czy budynek jest zamieszkały. Na balkonach
stoją krzesła, leżą wykładziny i wiklinowe
maty, a w oknach wiszą firany. Dopiero
zamurowane drzwi i okna parterowe dają mi
pewność, że zostały tu tylko gołębie, których
nawoływanie odbija się echem po murach kształtu
podkowy.
Tuż obok podwórko-studnia. W maleńkiej
witrynie schowana Matka Boska. Kamienice
okalające niewielki betonowy płat przestrzeni spinają
w całość szyny wyrastające z ziemi i łączące się nisko
ponad głowami prostopadle z wielkimi prętami. Bez
tego rusztowania cała konstrukcja zapadłaby się do
środka. Nie dość, że jeden z budynków już jest
opuszczony, to stan pozostałych trzech wzbudza
trwogę. Nieśmiertelna lamperia odchodzi płatami od
ścian, naruszone starością drewniane stopnie są tak
śliskie, że tylko dzięki poręczy można dostać się na
kolejne kondygnacje. Zafrasowana takim smutnym
obliczem Woli ruszam do Śródmieścia, by sprawdzić,
jak wyglądają tamtejsze zabytki.
Śródmieście, ul. Emilii Plater, Hoża
Aby przedostać się do krainy małych,
śródmiejskich kamieniczek, trzeba przebyć długą
drogę pośród wielkich wieżowców z betonu, szkła i
stali. Niektórym wydaje się, że parę wiekowych
budynków w Alejach Jerozolimskich czy przy
Chmielnej to wszystko, co zostało ze starego centrum.
Niektórych dziwić może, że to przy ulicy Emilii Plater
szukam znaków czasu. I to prawda- bo między
Złotymi Tarasami a Warszawskim Centrum
Finansowym nie ma nic, co by mnie interesowało. Ja
zajęłam się fragmentem tej ulicy zlokalizowanym w Śródmieściu Południowym.
Pierwsze podwórko nie przyniosło żadnej poprawy w porównaniu z Wolą.
3
Społeczny
Łuszczące się tynki niezamieszkanych kamienic, rdzewiejące skrzynki pocztowe. Tylko szyby
w oknach pozostały całe. Lecz tym zapomnianym, skrytym w głębi perełkom towarzysząniewiele lepiej zachowane- skarby architektury przedwojennej.
Do przekroczenia drugiej bramy nikt nie musiał mnie zachęcać. Drewniane wrota o
bogatej ornamentyce są tylko przedsmakiem niesamowitych wnętrz, które kryją się głęboko
we wnęce.
Na parterze panuje półmrok i wyraźny zapach wilgoci. Perfekcyjna cisza podkreśla
wrażenie tajemniczości. Zadzieram głowę do góry; spiralne schody pną się co najmniej na
wysokość czterech pięter. Ruszam ku górze. Na każdej następnej kondygnacji staje się jaśniej i
cieplej, a na strychu- tuż pod świetlikiem- roznosi się zapach nagrzanych słońcem
drewnianych belek. Przypomina mi to nieco drogę średniowiecznego człowieka przez katedrę
gotycką- od chłodu nawy głównej ku ołtarzowi rozświetlonemu witrażami.
Takie widoki wprawiają w dobry humor. Lecz dla zachowania obiektywizmu podróżuję
ku Nowej Pradze, by sprawdzić, czy coś się zmieniło od mojej ostatniej wizyty.
Praga, ul. Środkowa, Stalowa
Niestety, nic z tego. Pięknie zdobione, żeliwne balustrady balkonów malowane w wesołe
kolory niewiele poprawiają wizerunek sypiącej się kamieniczki. Aż serce ściska, gdy z wież,
wykuszy, wiekowych łuków i gzymsów odchodzi elewacja, gdy one same idą w ruinę. Tak
wygląda cała Nowa Praga: niczym małe, zapomniane przez świat miasteczko, gdzie życie
płynie powoli, sklepy są centrami rozrywki, a mieszkańcy gmachów straszących czerwoną,
gołą cegłą wciąż wspinają się do swych mieszkań po drewnianych schodach. Pośród jałowych
drzew i zachwaszczonych ogródków chłopcy grają w piłkę, dziewczęta się przyglądają. I o ile
o Starej Pradze słyszy się coraz więcej dobrego, to chyba Nowa Praga jeszcze bardzo wiele lat
będzie musiała czekać na miano pięknej. Jeśli kiedykolwiek ktoś się nią zainteresuje.
Na murze czarnym sprayem wypisano sentencjonalne zdanie- kwintesencję opisanej
rzeczywistości- Lepsze jutro było wczoraj.
Wróciłam nieco przygnębiona na swą Pragę Południe. Minęłam kilka niskich bloków
czasów PRL-u i wspięłam się na pierwsze piętro kamienicy z okresu międzywojnia. Tak
piękna jest stara Warszawa. Tak przerażają puste okiennice bez szyb i echo w pustych murach.
Tak niewiele potrzeba, by to zmienić. I tak blisko nas uobecnia się historia.
Marta Borucka
DZIENNIKARZ - ARTYSTA
Dziennikarstwo....z pozoru ze sztuką zawód dziennikarza ma wspólnego niewiele. Czy aby na pewno?
Pozwólmy teraz zadziałać naszej wyobraźni! Widzimy dziennikarza, felietonistę... Pracuje w
szanującej się gazecie, sprzedawanej w milionach egzemplarzy. Dostaje polecenie od szefa "NAPISAĆ
DOBRY TEKST". Hmm....ma na to zaledwie kilka dni, temat dowolny, zero pomysłu...
Dziennikarz Artysta idzie na spacer... Oglądając szaro-kolorowy świat szuka inspiracji. Czasem jest to
film, nowa piosenka, czasem napis na murze, albo jeszcze coś innego.... Czeka na pomysł, na BUM, które
pozwoli mu napisać nie zwykły tekst, lecz prawdziwe arcydzieło. Nagle...coś się uruchamia...pojawia się
żaróweczka nad głową artysty! Jest...jest temat!
Teraz pozostaje mu uporządkować własne myśli. Nie jest to łatwe, ponieważ gdy temat wpadnie do
głowy, pojawia się tysiąc myśli na minutę. Biedny nie wie, od czego zacząć, po głowie plączą mu się
pojedyncze zdania, sformułowania, wyrazy! I co teraz?! Jak on sobie poradzi?!
Poradzi, poradzi! Wycisza się, siada nad kartką i pisze....Spokojnie i powoli, w tle gra jego ulubiona
muzyka, stwarzająca klimat skupienia i pracy. Dziennikarz wycisza się. Składa litery w wyrazy, wyrazy w
zdania, zdania w akapity. Stawia końcową kropkę. Rozpiera go duma, że tak szybko się udało.
Ale to nie koniec... Nasz dziennikarz czyta tekst i prędko orientuje się, że to jednak nie to. Postanawia,
że coś trzeba zmienić! Tylko co.... Robi na kolacje swoje ulubione danie, bierze długą, relaksującą kąpiel, ale
jego myśli nie odchodzą od tworzonego dzieła. Wraca nad zapisaną kartkę papieru. Czyta po raz kolejny...
Wzbogaca, dodaje środki artystycznego wyrazu, czyta zdanie po zdaniu i nadaje im coraz to więcej kolorów.
Dochodzi północ, jednak , gdy już nasz artysta dostał tzw. "natchnienia", nie umie odłożyć pióra. I tak by nie
zasnął.... Coraz bardziej się wysila, pije kolejną kawę.... Czyta i dochodzi do wniosku, że... tak, udało się!
Ciężka praca opłaciła się. Początkowe luźne, kłębiące się w jego głowie myśli przemieniły się w spójny,
przyjemny i bogaty tekst.
Dziennikarz z uczuciem samozadowolenia i ogromnego szczęścia idzie spać. I czy ktoś teraz powie,
że pisanie to nie sztuka?
Eliza Stegienka
4
Społeczny - wywiad
„To musi być pasja”
Urodził się w Opolu w 1958 roku. Od dziecka gra na skrzypcach. Brał udział w wielu konkursach
muzycznych. Koncertował w różnych krajach na prawie całym świecie. W 2004 roku został
uhonorowany odznaczeniem: „Zasłużony działacz kultury”. Prawie ćwierć wieku gra z Kwartetem
Camerata. Ale to nie wszystko. Jak sam mówi: „Dużo uczę. Kontakt z młodymi ludźmi to duża
przyjemność.”
Otwarty, uśmiechnięty, rozmawia z nami szczerze i życzliwie.
Włodzimierz Promiński, pierwszy skrzypek Kwartetu Camerata, laureat wielu prestiżowych
nagród, opowiada o rodzinie, domu i pracy.
się rozwijał. Ale niestety występowała pewna
niezgodność charakterów w zespole i do tego różnice
w ogólnych poglądach na muzykę. To się skończyło tak,
jak się musiało skończyć – po studiach byliśmy na
stypendium i tam z hukiem wielkim kwartet się rozleciał.
To się stało w Niemczech. Wróciłem do Polski i tak się
zastanawiałem, przez dość krótki czas, jakiś tydzień,
może dwa, co tu dalej robić. Studia skończyłem, pracy
żadnej nie podjąłem, kwartet się rozleciał: co tu dalej?
Może wyjechać za granicę, spróbować zdawać do jakiejś
orkiestry – wtedy było to dość często spotykane
zjawisko. Tak się zastanawiałem, zastanawiałem i jednak
ten kwartet gdzieś tak w głowie siedział, postanowiłem,
że założę kwartet od nowa z prawie nowymi ludźmi.
Udało się zebrać skład, wiolonczelista został ten sam do
dzisiaj i w ten sposób właśnie powstał Kwartet Camerata,
w którym gramy do dzisiaj. Drobne zmiany były na
początku, przez 9 miesięcy chyba, nie bardzo mogliśmy
się porozumieć z drugim skrzypkiem i nastąpiła wymiana
na obecnego, Andrzeja Kordykiewicza, a po kolejnych 4
latach na altówce zaczął z nami grać Piotr Reichert i tak
sobie gramy do tej pory. Dość długo – od ’84 roku to już
będą 23 lata. Jak do tego dodać moje relacje
z wiolonczelistą z kwartetu, Romanem Hoffmanem, to
pan Hoffman gra już ze mną ile lat? 28. Sporo.
Jak to się stało, że trafił
pan do szkoły muzycznej?
Jako dziecko miałem podobno bardzo ładny głosik, taki
cieniutki dyszkancik. Moi rodzice to zauważyli i mama
mnie zaprowadziła do szkoły muzycznej, to było w
Opolu. Tam przeszedłem gładko wszystkie egzaminy, bo
okazało się, że słuch mam bardzo dobry. Zapytano mnie
na koniec egzaminów, na czym chciałbym grać:
„Oczywiście na pianinie” – odpowiedziałem, bo w domu
stało stare pianino. Na co jeden ze starych nauczycieli
zaczął badać moje ręce. Ponieważ kciuk mi się gdzieś
tutaj wyginał w inną stronę, powiedział: „Absolutnie się
nie nadajesz na fortepian” i że mam grać na skrzypcach. I
ja to kupiłem, potem się oczywiście okazało, że to była
zwykła polityka. Chodziło o to, żeby ten, kto ma lepszy
słuch grał na skrzypcach, bo wszyscy chcieli na fortepian.
I tak wyglądał mój wybór na całe życie.
Jak
powstał
Kwartet
Camerata?
Kwartet Camerata powstawał dłuższy czas. To wyglądało
tak, że gdy byłem jeszcze w szkole średniej, gdzie zespół
kameralny nie był jeszcze obowiązującym przedmiotem,
bardzo zależało mi na tym, żeby grać w zespole
kameralnym. Miałem przyjaciela wiolonczelistę, był w
jednej klasie ze mną i poprosiłem go: „Może byśmy
jakieś trio fortepianowe założyli?”. Ta forma nam się
strasznie podobała. On był też entuzjastycznie
nastawiony do pomysłu, brakowało nam tylko pianisty
lub pianistki do zespołu. Poszedłem do swojego profesora
Karola Reimana i powiedziałem mu, że pani Hellerowa
ma świetną klasę fortepianu: żeby profesor poszedł i z nią
porozmawiał, może załatwi nam jakąś pianistkę. Profesor
poszedł i załatwił, i zaczęliśmy grać, ja wtedy miałem lat
15… I ta pianistka do dzisiaj jest moja żoną.
Ale miałem mówić o kwartecie. To się wszystko
oczywiście wiąże. Powstało trio fortepianowe, chętnie w
nim graliśmy. Z różnych powodów, jak już wcześniej
powiedziałem. Profesor nawet mnie namawiał: „Włodek,
może byśmy jakiś kwartet założyli?” „Nie, kwartet jest
nudny” – odpowiadałem i do końca grałem w trio. Potem
poszedłem na studia i po pierwszym roku zostałem
„zgarnięty” przez kolegów z Olsztyna, którzy grali
wcześniej w kwartecie, a ponieważ ciągnęło mnie do
takiego wspólnego grania i jakoś chyba nieźle sobie
radziłem na tych skrzypcach, założyliśmy kwartet
w którym grałem drugie skrzypce. Tak było przez 5 lat,
jeździliśmy na konkursy, na koncerty. Wydawało się, że
ten kwartet będzie już kroczył drogą zawodową, będzie
Czy Camerata specjalizuje
się w muzyce dawnej, czy
grają
państwo
muzykę
wszystkich epok?
To zależy, co rozumiemy pod pojęciem muzyki dawnej.
Bo dawną muzyką jest muzyka sprzed stu lat na przykład.
Jak coś ma sto lat, to już jest dawne, prawda?
Ale sama nazwa Camerata
kojarzy się bardziej ze
średniowieczem…
Camerata florencka i tak dalej… To było towarzystwo
miłośników muzyki w ogóle, więc można to traktować
szerzej troszeczkę. Z nazwami kwartetów to bywa różnie.
Był, już nie istnieje w tej chwili, słynny amerykański
kwartet LaSalle. Znakomity kwartet, świetnie grali. Raz
dzwonili do jakiegoś agenta, bardzo prosili, żeby załatwił
im jakiś koncert, a ten zapytał: „Proszę mi podać nazwę
zespołu.” A oni wtedy nazwy jeszcze nie mieli. Wyjrzał
skrzypek z budki i zobaczył tabliczkę z nazwą ulicy –
nazwiskiem LaSalle, jednego z pionierów na zachodzie.
Oni nie wiedzieli kim on był, ale kwartet pozostał
„LaSalle”. Zresztą to nazwa, która bardzo dobrze brzmi.
Także to różnie bywa z tymi nazwami.
5
A nazwa Camerata skąd się
wzięła?
To wyglądało tak, że większość nazw już była jakby
zarezerwowana i myśmy musieli znaleźć taką, która
byłaby ładna, brzmiąca, kojarzyła się z muzyką, z
podejściem do muzyki. Wertowałem encyklopedię strona
po stronie, szukając różnych określeń i Camerata jakoś
została przeze mnie zauważona. Później pech chciał, że
chociaż nasz kwartet jako pierwszy przyjął tę nazwę, to
potem się tych Camerat wysypało jak grzybów po
deszczu, jest ich okropna ilość w tej chwili.
Ale my byliśmy już na takim etapie, że mieliśmy za sobą
wygrane konkursy, nagrane płyty, tak więc trudno byłoby
zmieniać nazwę i zaczynać od początku. A teraz jest
już wszystko jedno.
który jest podporządkowany na przykład pierwszemu
skrzypkowi, nigdy nie zabrzmi fantastycznie. To może
być dobre granie, ale nic więcej. To jest trudne. A trzecia
rzecz jest taka – jak się gra w kwartecie i ma się dużo
koncertów, co się wiąże z wyjazdami, to się ciągle
przebywa w tym samym towarzystwie. Ciągle: to są
kilkunastogodzinne podróże, potem wspólny hotel,
wspólne śniadanie, wspólna próba, wspólna kolacja i tego
w pewnym momencie robi się za dużo, człowiek zaczyna
tracić swoją prywatność. Bardzo często prowadzi
do konfliktów, które od razu odbijają się w graniu,
to słychać. Potem to się kończy najczęściej właśnie
rozpadem zespołu.
A
swoje
osobiste
osiągnięcie, które by Pan
określił jako największe?
Trudne pytanie. Od razu zaczynam sobie myśleć o
dzieciach… (śmiech). Nie, to wszystko się wiąże.
Wszystko jest ważne. Pewne rzeczy może się nie udały,
bo zawsze się coś nie udaje, prawda? Tak sobie myślę, że
ja cieszę się na razie dobrym zdrowiem, które mi pozwala
pracować, może nawet zbyt intensywnie momentami.
Mam rodzinę, mam dom na wsi, który jest moim azylem.
Z tego powodu, że znalazłem takie miejsce, jestem
szczęśliwy, mogę to powiedzieć z całą
odpowiedzialnością. No i mam wspaniałą pracę. Mogę
grać, mogę się realizować w muzyce, dużo uczę, mam
uczniów w szkole średniej na Tyszkiewicza. Kontakt z
młodymi ludźmi to duża przyjemność. Mam studentów,
których bardzo lubię, mogę prowadzić orkiestrę
kameralną ”Sinfonia Academica” No i Kwartet –
wiadomo.
Kwartet Camerata zdobył
wiele wyróżnień, między
innymi
w
roku
2002
Fryderyka. Jak Pan się czuł,
odbierając tak prestiżową
nagrodę?
Miałem straszną tremę, jak musiałem wyjść i
podziękować. Nie byłem przyzwyczajony do wystąpień
publicznych z użyciem własnego głosu, struny głosowe
mam naciągnięte na inny instrument. Oczywiście to była
nagroda bardzo przyjemna, ale absolutnie
nie najważniejsza dla mnie czy dla Kwartetu. Mamy tych
nagród troszeczkę na koncie, na pewno ważniejsze są
nagrody z konkursów. Wygrana w Paryżu, trzecie
miejsce w Tokio, trzecia nagroda w Monachium, to są
dużo ważniejsze nagrody, tego jestem pewien.
Aczkolwiek medialnie to był duży sukces. Telewizja ma
coś takiego, że jak się człowiek pokaże dwa razy, to go
wszyscy znają. Jako kwartet wystąpiliśmy kilka razy w
takim zabawnym programie – show, który robi Waldemar
Walicki [„Co jest grane”]. Zastanawialiśmy się,
czy wystąpić, bo jesteśmy raczej kojarzeni z estradami
poważnymi. Ale z Waldemar Walicki, to nasz kolega z
dawnych lat… Pobawić się też można. I parę razy
zostaliśmy pokazani w telewizji. Muszę powiedzieć,
że byłem rozpoznawany nawet w sklepie z napojami. Pan
sprzedawca zapytał mnie, czy mam coś wspólnego z
muzyką – „Tak”. „A mówiłem, to nasz klient!”
Co pan czuje grając i co
chce Pan wyrazić przez
swoją muzykę?
Według mnie w człowieku są pewne emocje, a przez
muzykę one się wyzwalają. Muzyka powoduje takie
emocjonalne wibracje. To jest niezwykłe. Od dziecka
pamiętam, jak mi się coś bardzo podobało, gdy słuchałem
muzyki – to niecały utwór, tylko momenty, takie że ciarki
po plecach przechodziły. Choćby dlatego warto uprawiać
muzykę. Jeśli się ma taki do niej stosunek. Grając, ja te
emocje próbuję pokazać, wyrzucić, bo ta muzyka gdzieś
w głowie jest.
Co Pan uważa za swoje
największe
osobiste
osiągnięcie?
Zawodowe?… Wydaje mi się, że człowiek zawsze jest w
drodze. Może kiedyś przestanie, ale na razie próbuje iść
wyżej i wyżej. Nie mam na myśli kariery naukowej czy
jakiejś innej, tylko w pojmowaniu i wykonywaniu
muzyki. Człowiek chce jeszcze i jeszcze, żeby było
lepiej. Więc cieszę się, że ja na tej drodze cały czas
jestem. Bo mam bardzo dużo kolegów, którzy po
studiach zaczęli gdzieś pracować i widać, że oni w tym
momencie stanęli, przestali się rozwijać. Ja pod tym
względem czuję się jeszcze bardzo młody. I to uważam
za duże osiągnięcie. Często mnie pytają w wywiadach
radiowych, co uważam za największe osiągnięcie
kwartetu. Zawsze powtarzam: to, że on ciągle istnieje.
Bo utrzymać takie profesjonalny kwartet jest trudno, z
resztą wystarczy się rozejrzeć i zobaczyć, ile takich
zespołów jest w Polsce. Bardzo mało. Do tego wiele
warunków musi być spełnionych. Po pierwsze trzeba być
instrumentalistą-solistą. Po prostu umieć grać na
instrumencie i mieć coś do powiedzenia czyli trzeba mieć
osobowość. Druga rzecz, trzeba mieć upodobanie do
grania razem, ale nie typu orkiestrowego, gdzie trzeba się
podporządkować woli dyrygenta i jego myśli, tylko grać
razem a jednocześnie zachować tę osobowość. Zespół,
Ma Pan jakieś ulubione
utwory?
Oczywiście. Jeśli chodzi o kwartety, to powiem takie,
które są naszymi sztandarowymi utworami: na pewno
będzie to kwartet Schuberta „Śmierć i dziewczyna”.
Grałem go chyba milion razy. Nagraliśmy go dwa razy,
raz dla radia jakieś 15 lat temu, a drugi raz jakieś 8 lat
temu na płytę. Płyta z resztą spotkała się z ciepłym
przyjęciem, została ogłoszona płytą roku miesięcznika
„Studio”. „Studio” recenzowało polskie i zagraniczne
płyty. Nasza wygrała w tym plebiscycie i to było
ogromnym zaszczytem.
Kwartet Ravela – to jest nasz kwartet. Bardzo lubimy
Haydna. Beethoven – ach, genialna muzyka.
Mendelssohn… Ja nie umiem powiedzieć, który jest
najlepszy.
A utwory solowe?
Utworów skrzypcowych grałem mniej w swojej karierze
skrzypcowej, bo głównie się zajmowałem kwartetem, ale
ostatnio przygotowałem recital, który wykonałem
w Warszawie, w Białymstoku i w Gdyni. Złożyły się na
niego utwory następujące: Romans F-dur Beethovena i
Sonata Kreuzerowska, którą kocham, grałem ją na
dyplomie w Akademii Muzycznej. W drugiej części tego
6
żona? Czy przygotowania do
koncertów
przebiegają
bezkonfliktowo?
Z żoną grywałem podczas studiów od czasu do czasu,
w średniej szkole jak już wspominałem graliśmy, ale
wtedy też działały jakieś inne bodźce pewnie, bardzo
dobrze nam się pracowało. Na studiach musieliśmy się
rozdzielić nieco, bo żona była w Łodzi, a ja w
Warszawie, widywaliśmy się tylko w soboty i niedziele,
raz w Łodzi, raz w Warszawie. Moja żona ze mną
przygotowała oba recitale dyplomowe – to był ogromny
program, bardzo trudny i praca była niezwykle
konfliktowa. Niestety kłóciliśmy się wtedy. Bardzo
dobrze zagraliśmy dyplom, ale dla dobra związku
postanowiliśmy więcej ze sobą nie grać.
Zajmowaliśmy się potem różnymi rzeczami: ja miałem
kwartet, żona też grała swoje rzeczy. Dzięki temu
żyliśmy sobie pokojowo. W zeszłym roku mieliśmy
srebrne wesele, 25 lat nam minęło, tak właśnie powstał
pomysł, żeby może jakoś to podsumować… Sonata
Kreuzerowska z dyplomu, potem takie utwory, które
zawsze chcieliśmy zagrać, ale nie było okazji.
Przygotowaliśmy program – bezkonfliktowo –
pracowaliśmy w domu na wsi. Tam jest cudownie, nie
ma powodu, aby się z kimkolwiek o cokolwiek spierać.
Wypadło dobrze i mamy ochotę pociągnąć sprawę dalej,
będziemy grywać.
recitalu grałem utwory, które wybierałem według
prostego klucza: takie, które zawsze chciałem zagrać, bo
mi się bardzo podobały, a nigdy nie było czasu albo
okazji. Wybrałem je sobie w czasie wakacji letnich
i przygotowałem do recitalu. To była ogromna
przyjemność dla mnie. Inny utwór, który też strasznie mi
się podobał i w końcu dane mi było go wykonać z kolegą
z kwartetu Piotrem Reichertem to koncert Brucha
na skrzypce i altówkę lub klarnet i altówkę. Zagraliśmy
go pod dyrekcją litewskiego dyrygenta Pavilionisa
z Filharmonią Kaliską. I mam nadzieję, że to nie był
ostatni występ. To duża przyjemność i bardzo fajne
granie.
Co Pan czuje, grając?
To jest różnie. Czasami są takie koncerty, kiedy człowiek
walczy z materią, zmęczony podróżą nie jest w stanie się
skupić, a grać trzeba. Wtedy organizm gra jakby sam, a
głowa zmusza się do tego, żeby w tym uczestniczyć.
To nie znaczy, że efekt jest zły, może być bardzo dobry.
Samopoczucie na scenie nie zawsze musi być dokładnie
takie samo jak odbiór z zewnątrz. Bywa tak, że człowiek
jest zdenerwowany, że traci panowanie nad rękami. Jest
to jeszcze bardziej przykre uczucie przy graniu. Ale mam
wrażenie, że więcej jest takich koncertów, na których
człowiek czuje się wewnętrznie spokojny,
„wyluzowany”, a z rękami może robić, co chce. 100
energii, która w nim drzemie, może przełożyć na
skrzypce. Fantastyczne uczucie. Czasami czuję, ale to nie
zawsze się zdarza – że w czasie grania zaczynam
odbierać od widowni taką niezwykłą ciszę, jak makiem
zasiał. To nie taka normalna cisza, ale szczególna. Ja
wtedy wiem, że tamta strona zamienia się w słuch. Czyli
nie jest tak, że ludzie siedzą, słuchają, myślą sobie o
czymś. Nie: totalne skupienie na dźwiękach. To jest duża
przyjemność, bo czuję, że każdy moment jest odbierany
na bieżąco; wtedy jest najlepiej. Ale czasami jest inaczej.
Na przykład – miałem wczoraj koncert w Łodzi z
kwartetem i niestety mam jakiś problem ze stawem
barkowym, związany prawdopodobnie z wiekiem.
Grałem, z dużą energią, ale ciągle czułem ból w
ramieniu. Tak, że wygląda to bardzo różnie.
Jaką rolę odgrywa muzyka
w pańskiej rodzinie?
Muzyka – to musi być pasja. Muzyka jako rzemiosło to
jest trudny zawód. Jeśli staje się pasją, to ta ciężka pełna
wyrzeczeń praca, którą trzeba wykonać, nie boli. My
jesteśmy zarażeni muzyką w jakiś sposób, ona jest ważna
w życiu każdego z nas. Jest to jakaś wspólna sprawa,
która nas wiąże. Ona pełni też inną rolę, bardzo ważną:
mianowicie pozwala nam po prostu przeżyć. To nasz
zawód, nasza praca. Taka jest prawda. Moja żona jest
muzykiem i ja jestem muzykiem, z tego żyjemy. Piękne
jest, że pracę można połączyć z pasją, z przyjemnością.
Czy
pańskie
córki,
Katarzyna i Małgorzata, tez
związały
swoje
życie
z muzyką?
Kasia wiązała swoje życie z muzyką przez pewien czas,
nie bardzo podobała jej się procedura przygotowywania
utworów, mianowicie ćwiczenie. W związku z tym
zrobiła dyplom średniej szkoły. Muzyka w niej została.
Dużo jej słucha; nie gra, ani razu nie dotknęła klarnetu
odkąd zrobiła dyplom. Ale życie swoje wiąże z muzyką
w ten sposób, że się związała z muzykiem (śmiech).
A młodsza, Małgosia, która nie miała zbytniego talentu
ani do skrzypiec ani fortepianu – zwykłe manualne
przeszkody – w tej chwili uczy się na wydziale rytmiki w
szkole na Bednarskiej. Ukierunkowana jest na troszeczkę
lżejszą muzykę: musicale, takie rzeczy. Bardzo ją to
interesuje, chodziła na step, teraz ma przerwę, chodzi na
taniec jazzowy, w Romie to mogłaby zamieszkać.
Jakie jest Pana największe
marzenie,
muzyczne
i
osobiste?
Marzenie muzyczne… Od dziecka chciałem zagrać
solową partię w „Szeherezadzie” Rimskiego - Korsakowa
– od zawsze. Pewnie nie zagram, bo nie będzie takiej
sposobności. Ale nie chcę przesądzać, bo ja już wiele
razy marzenie o graniu niektórych utworów oddaliłem w
niebyt. Byłem pewien, że się nigdy nie zdarzy, a zdarzyło
się potem w całkiem nieprzewidzianych warunkach.
Osobiste marzenie… Bardzo chciałbym, żeby już było
lato. Żeby znaleźć trochę czasu, wziąć wędkę i pojechać
na prawdziwe ryby, bo ja bardzo lubię łowić. Jestem
zapalonym wędkarzem. Rok temu byłem na rybach jeden
raz, nad Narwią siedziałem może 2 godziny i złowiłem
suma. Mógłbym teraz posiedzieć sobie nad wodą na
łódce z wędką… To jest fantastyczne uczucie siedzieć na
wodzie.
Co poradziłby Pan młodym
skrzypkom, którzy marzą
o zawodzie muzyka?
Jeżeli młody skrzypek chciałby być muzykiem, to już mu
nic nie trzeba podpowiadać, bo on zrobi wszystko, żeby
nim zostać. Jeżeli już się zdecydował, to znaczy, że
wybrał sobie ten zawód. To musi sobie odpowiedzieć
jeszcze na takie pytanie: czy on się widzi jako zawodowy
muzyk nie w sensie tylko pasji, ale też w sensie bardziej
materialnym. To jest bardzo istotne, bo ktoś, kto bardzo
chciałby grać, a nie ma predyspozycji, to będzie się do
Co najbardziej ceni Pan w
ludziach?
Trudne pytanie. Tak mi się w pierwszym momencie
skojarzyło: dobroć. Chyba tak, to jest pierwsze
spostrzeżenie. Na ogół wyczuwam po chwili
przebywania, że ktoś jest dobry.
Wiele małżeństw-muzyków
ma problemy ze wspólnym
graniem.
A Pan i Pańska
7
Społeczny wywiad
końca życia męczył z tym instrumentem. To jest trudny
wybór. Jeżeli ktoś stwierdza, czy ma takie przesłanki od
profesorów, czy od innych grających muzyków:
„Dziecko idź i graj, bo z ciebie będą ludzie”. Jeżeli chce
tego, to co mu można poradzić: ćwiczyć, ćwiczyć. Ale
nie tylko ćwiczyć. Trzeba dużo słuchać muzyki przede
wszystkim i to różnej, nie tylko skrzypcowej. Takie
klapki na oczach, jak ma koń w mieście, nie są dobre. Im
szersze horyzonty, tym lepsza gra, lepsza realizacja siebie
przez muzykę.
i pana nie ma. Wpadł do garderoby dosłownie pięć minut
przed wyjściem na estradę: był wypadek na autostradzie,
musiał objeżdżać, mało brakowało a byłby nie
przyjechał. Byłem tak tym przejęty… Widziałem
wchodzące pary pięknie ubrane – suknie galowe, fraki, a
ja byłem w tych „osiołkach” i dżinsach. Koncert był
bardzo poważny, zresztą miał potem znakomite recenzje.
Gdy dostałem ten frak, jak się szybko przebrałem
i wyszedłem, to trema w ogóle nie wystąpiła. Ja byłem
szczęśliwy, a nie stremowany.
Czy
mógłby
Pan
opowiedzieć
o
jakimś
wyjątkowo traumatycznym
wydarzeniu
z koncertowania?
Miałem jedno takie traumatyczne wydarzenie, które
mogę opowiedzieć. Mocno się wtedy zdenerwowałem,
ale dzięki temu trema mi przeszła. Graliśmy koncert w
Baden Baden w Niemczech, w takim bardzo znanym
miejscu została zorganizowana fantastyczna gala. To był
koncert na którym został wykonany drugi kwartet
Schönberga. To kwartet, w którym trzecią i czwartą część
uzupełnia jeszcze sopran. I tym sopranem była świetna
młoda niemiecka śpiewaczka Christiane Oelze
Mieszkaliśmy w pięknej posiadłości, 20 kilometrów od
Baden Baden. Jej właściciel przywiózł nas na próbę i
koncert godzinę czy półtorej przed wcześniej. Po
przyjeździe na miejsce okazało się, że nie został zabrany
mój strój. Nie miałem fraka, butów, koszuli, nic
nie miałem… Byłem ubrany w zamszowe buty, tak
zwane „osiołki”, dżinsy, szary sweter, troszeczkę
wyciągnięty, tak na luzie. I flanelową koszulę.
Oczywiście ten pan mówi: „To ja przywiozę”. Robimy
próbę, nie ma sprawy, a tego pana nie ma – i nie ma…
Jest już za dziesięć ósma, a koncert był o dwudziestej,
A wesołe wydarzenie z
koncertu?
Wesołych wydarzeń było sporo… Graliśmy na południu
Francji, w pięknym romańskim kościele Kwartet d-moll
Mozarta, który jest w swoim wyrazie tragiczny…
Ostatnia część, bardzo poważnie się kończy. I w pewnym
momencie słychać taki jeden mocny trzask i patrzymy, a
pan Reichert, altowiolista, siedzi w kucki, a krzesło
rozsypało się w drobny mak. Pan Reichert w pozycji tuż
przy ziemi dograł ten koncert do końca, miał jeszcze parę
linijek, takie traumatyczne zakończenie było. Publiczność
siedziała absolutnie bez słowa, bez żadnego grymasu; jak
zabrzmiał ostatni akord, jeszcze przed oklaskami, ktoś w
końcu nie wytrzymał i lekko prychnął. I cała sala w
śmiech.
To
bardzo
ciekawe.
Dziękujemy za wywiad.
Bardzo proszę, było mi bardzo miło.
Rozmawiały
Agnieszka Niemiro i Bogusława Odyniec.
Społeczny - wywiad
8
...Była jedna zasada: nie wolno wyjść za białą
taśmę...
Żyjemy w XXI w. - w naszych czasach coraz mniej ludzi pamięta II Wojnę Światową,
zaledwie garstka wówczas walczących żyje do dziś. Mnie udało się dotrzeć i
porozmawiać o tym jak to wszystko pamięta por. Józef Markowski, saper biorący udział
w jednej z ważniejszych bitew, w Bitwie pod Monte Cassino...
KRZYSZTOF KONONOWICZ : Jak trafił pan do
armii rosyjskiej, a później do obozu na Syberii ?
por. JÓZEF MARKOWSKI : Od urodzenia
mieszkałem w Długoborzu blisko Zambrowa obecnie województwo podlaskie - z rodzicami, siostrą
i bratem. Pomagałem rodzicom w gospodarstwie
rolnym, aż do czasu gdy na ziemie polskie wkroczyła
armia rosyjska - miałem wtedy niespełna 21 lat.
Zambrów był pod okupacją. 5.V.1941 roku zostałem
przymusowo wzięty do armii rosyjskiej. Nie miałem
wyboru, musiałem iśc do tej armii, w przeciwnym
wypadku Rosjanie okrążyliby w nocy mój dom,
zabieraliby całą rodzinę do swoich samochodów
następnie do wagonów i wywieźliby ich na Sybir. Gdy
pomyślałem, że za mnie jednego mieliby całą rodzinę
wywieźć na pewną śmierć stwierdziłem, że opór nie
ma sensu. Pomyślałem - jeśli zginę, to ja jeden a nie
cała moja rodzina. Z Zambrowa przetransportowali
mnie wraz z dużą grupą młodych chłopaków
wagonami bydlęcymi na Ukrainę. Tam jednak nie
zabawiliśmy długo, bo tylko kilka tygodni. Rosjanie
zaczęli wywozić nas dalej - w głąb Rosji. Było tak
dlatego, że 22.VI.1941 roku Niemcy zaczęły
ofensywę na Rosję. Dlatego że nie miałem
wyszkolenia wojskowego zostałem załadowany, wraz
z mnóstwem innych rzeczy - od broni przez węgiel po
bydło - do wagonów jadących na Syberie. Trafiłem do
obozu nieopodal miejscowości Niżny Tagił, leżącej
nad Tagiłem ( jest to dorzecze Obu ).
Jak zatem radził pan sobie w tak trudnych
warunkach w temp. dochodzącej do -60TC ?
Czym się pan tam zajmował ? Czy jest coś, co
dobitnie utkwiło w pańskiej pamięci ?
Przetrwać w panujących tam warunkach było bardzo
ciężko i udało się niewielu. Brak żywności, leków,
mydła i mrozy dochodzące do -60TC sprawiały, że z
każdą nocą umierało około 10 osób. Najgorsza była
jednak świadomość tego co czeka cię jeśli nie
będziesz pracował lub jeśli umrzesz wcześniej z
głodu lub z wyziębienia. Ja zdawałem sobie sprawe z
tego na jakie ryzyko się narażam unikając
rozładowywania pociągów. Często uciekałem, żeby
nie umrzeć z wycieńczenia, miałem niebywałe
szczęście że udało mi się przetrwać ucieczki bo za
każdym razem strzelali do mnie.
Wspomniał pan o przerażeniu tym, co czeka ludzi
po śmierci w tamtych warunkach.
Tak, do tej pory nie mogę spokojnie pomyśleć o tym
co się działo. Jeśli zmarłeś bądź jeśli cię zabili to
niemożliwe było żeby cię pochowali, po pierwsze
ziemia była zmarznięta , a po drugie oni nie mieli do
nas tyle szacunku. Mianowicie "ruscy" mieli sanie
lekko zaokrąglone na początku, tam składowali
zesztywniałe od mrozu ciała i związywali od tyłu,
żeby nie pospadały. Kiedy dojeżdżali na skraj lasu
odwiązywali sznur ruszali w drugą stronę a ciała po
prostu spadały. I nie to jest straszne nie ten brak
szacunku do zmarłych lecz to że tuż po odjechaniu
ruskich sań na miejsce gdzie spoczywały ciała nagle
jakby stado wron niewiadomo skąd pojawiały się
szakale...momentalnie
te
wygłodzone
psy
rozszarpywały zwłoki i siebie nawzajem w walce o
chociaż jeden kęs mięsa...ludzkiego mięsa.
Czy miał pan coś co pomagało panu przetrwać te
ciężkie chwile, spędzone na wygnaniu ?
Tak, jest jedna rzecz, której zawdzięczam to że
przeżyłem i że nie straciłem nadziei na przeżycie
nawet w krytycznych sytuacjach. Jest to maleńka
książeczka - modlitewnik, który dostałem od mamy
gdy wyruszałem z armią rosyjską. Zabrałem ze sobą
wiele rzeczy mających przypominać mi o rodzinie... ta
książeczka przeszła tyle samo co ja. Kiedy ruscy
zabierali nas do obozu zabierali nam wszystkie
kosztowności i rzeczy związane z religią, udało im się
zerwać mi z szyi łańcuszek z medalikiem ale
książeczkę schowałem głębiej. Co prawda później
została zdewastowana ale potajemnie obszyłem ją
fragmentem koszuli którą dostałem. Jest to jedyna
rzecz która wróciła ze mną w rodzinne strony.
Jaka była reakcja ludzi na wieść o tworzeniu armii
polskiej przez Sikorskiego ?
Kiedy do obozu przyjechali ludzie Sikorskiego,
Rosjanie poinformowali nas że jest zebranie bo
nasze władze przyjechały. Byliśmy zdezorientowani
bo jeszcze nie wiedzieliśmy o tworzeniu się armii
Sikorskiego. Odbywało się to tak że poinformowano
nas ze tworzy się polska armia na południu i zbierają
chętnych. Czy potrafisz sobie wyobrazić nasze
zszokowanie gdy się o tym dowiedzieliśmy.
Powiedzieli nam żebyśmy się wpisywali a oni za 2
tygodnie przyjadą i wezmą wszystkich chętnych ze
sobą. Zgłaszali się wszyscy, zdrowi, chorzy, nawet ci
którzy mieli problemy z poruszaniem się - tym
pomagaliśmy...
Gdzie udaliście się dalej z wojskiem polskim ?
Po dwóch tygodniach od zapisania się na listę
przyjechali po nas Polacy, otrzymaliśmy prowiant na
dwa tygodnie podróży i wyruszyliśmy pociągami do
miejscowości położonej wiele kilometrów za
Taszkentem, następnie przetransportowaliśmy się do
portu w Krasnowodsku. Tam załadowaliśmy się na
statki i przepłynęliśmy do "Persji". Przedostaliśmy się
do Teheranu następnie do Zatoki Perskiej i do
Izraela. Tam nas przegrupowali. Trafiłem do 3 Dywizji
Strzelców Karpackich, a dokładniej do 10 Batalionu
Saperów. Przeszliśmy szkolnie. Naszym dowódcą
9
został gen. Stanisław Kopański. Po śmierci
Sikorskiego utworzył się II Korpus Polski pod wodzą
gen. Andersa. Przenieśliśmy się do Egiptu i stamtąd
przepłynęliśmy do Taranto.
Czy udało się wam bez problemu dotrzeć na
miejsce ?
Kiedy Niemcy dowiedzieli się o naszych planach
dotarcia do Włoch Niemcy zaatakowali nas z
powietrza. Nasze okręty były dobrze uzbrojone i
większości udało się przetrwać nalot. Byłem
przerażony gdy zobaczyłem, że morze płonie od
zestrzelonych samolotów, przygnębił mnie jednak
widok tonącego okrętu z moimi rodakami...
Co najbardziej utkwiło w pańskiej pamięci z samej
bitwy pod Monte Cassino??
Pierwszą
rzeczą
jest
pewna
przewrotność
wojny...rozbrajaliśmy fragment rzeki którym miały
przejechać czołgi... wyznaczyliśmy drogę taśmami
i... wszystko wyglądało dobrze. Gdy przejechał
pierwszy czołg odetchnęliśmy z ulgą, kiedy
przejechały wszystkie byliśmy uradowani. Za
czołgami jechał jeep w kadrą dowodzącą kiedy tylko
wjechał do rzeczki, nastąpiła ogromna eksplozja...
willys z oficerami wjechał na minę i nic nie zostało z
niego ani z oficerów...najwidoczniej ktoś musiał
przegapić jedną z min...
Drugą rzeczą którą pamiętam dokładniej niż
cokolwiek innego, jest sytuacja kiedy dostaliśmy
rozkaz rozbrojenia drogi, przez którą miała
przejechać brygada angielska. Nasza praca
(saperów) wyglądała następująco. Każdy miał rolkę
taśmy i coś żeby przymocować ją do ziemi, po
rozbrojeniu miny rozwijaliśmy taśmę oznaczając
strefę bezpieczeństwa, była jedna zasada: nie wolno
było wyjść za białą taśmę. W momencie kiedy ja
rozbrajałem swoją minę a właściwie chciałem przejść
dalej trzymając jej zapalnik w ręku - czułem się wtedy
względnie spokojnie - odwróciłem się aby zobaczyć
jak idzie moim kompanom. W tym momencie ledwie
co zdążyłem spostrzec że jakiś człowiek wykroczył
poza białą linię. Usłyszałem tylko przeraźliwy wrzask,
huk... odrzuciło mnie, zasypało ziemią...spostrzegłem
że leże we krwi we własnej krwi wydobywającej się z
mojego boku...zauważyłem że obok mnie znajdują
się moje wnętrzności...patrząc dalej widzę ogromny
lej po wybuchu zdaje sobie sprawę że po tamtym nie
zostało nic...mimo wszechogarniającego bólu sięgam
do kieszeni i sprawdzam czy nadal jest ze mną moja
książeczka - mój anioł stróż...następnie powoli
zacząłem sobie uświadamiać co się ze mną dzieje
miałem wiele otwartych ran na nogach, rękach w
głowie czułem wiele wbitych odłamków...dopiero gdy
zobaczyłem
sanitariuszy
uwierzyłem,
żę
przeżyję...wokół leżało tyle ciał w zupełnym
bezruchu...sanitariusze odgrzebali mnie z ziemi,
oczyścili wnętrzności leżące na ziemi i zawinęli w
kawałem odciętej koszuli...dopiero w szpitalu
uświadomiłem sobie że, jeżeli to zdarzenie miałoby
miejsce kilka sekund wcześniej zanim wykręciłem
zapalnik, nic by po mnie nie zostało...będąc w
szpitalu napatrzyłem się na tak wielkie ludzkie
kalectwo, że ten obraz do końca życia pozostanie we
mnie żywy...ci ludzie bez rąk czy bez nóg albo w
ogóle bez niczego - sama głowa i tułów...
Co się z panem działo po wyjściu ze szpitala i po
wojnie ?
Kiedy wyszedłem ze szpitala, wróciłem swojej
jednostki i na front. Co prawda frontu jako takiego już
nie było bo zdobyliśmy Monte Cassino, także było już
spokojniej. Po zakończeniu działań wojennych
zostaliśmy we Włoszech przez jakiś czas. Byłem
jednym z budowniczych cmentarza ku czci poległych
w bitwie żołnierzy. Następnie udaliśmy się do Anglii
wraz z gen,. Andersem. Tam cześć żołnierzy odsyłali
na front do innych krajów, ja jednak zostałem w
Anglii. Po około dwuletnim pobycie za granicą
uznałem, że nie ma sensu dalej czkać postanowiłem że wracam. W podjęciu tej decyzji
pomogła mi korespondencja z tatą, który powiedział
mi że u nich będę mógł żyć spokojnie o ile nie będę
się wdawał w politykę. Tak też zrobiłem...powróciłem.
Dzięki temu, że w wojsku byłem kierowcą i miałem
prawo jazdy wszystkich kategorii po powrocie bez
problemu dostałem pracę jako kierowca autobusu.
Czy wielu pańskich znajomych, którzy zostali
zabrani powróciło ?
Ze mną powróciło tylko dwóch...to dzięki nim
przyznano mi rentę kombatancką...opowiadali o
moim wypadku jako świadkowie...
Wspomniał pan o tym że pomagał w budowie
cmentarza pod Monte Cassino. Czy miał pan
okazje od tamtej pory tam pojechać i zapalić
symboliczny znicz na grobie poległych ?
Ponowny wyjazd do Włoch, na wzgórze Monte
Cassino na cmentarz, gdzie leży wielu moich
bliskich znajomych i przyjaciół było i jest moim
wielkim marzeniem...od czasu powrotu do kraju
natrafiła się jedna okazja aby tam pojechać.
Wycieczkę organizował związek kombatantów ale
nie poinformował mnie i o całej podróży
dowiedziałem się po fakcie...do tej pory mam do
nich żal że nie poinformowali mnie wiedząc że
byłem tam na froncie. Nawet teraz mając
skończone 88 lat często myślę, żeby udać się na
ten cmentarz ale zdaje sobie sprawę że w moim
wieku miałbym wielkie problemy z dotarciem na
miejsce przeznaczenia...
Krzysztof Kononowicz
10
Społeczny - wywiad
Dlaczego przedszkolaki boją się plastikowej torby?
Od kilku lat nie ma dnia, żebyśmy nie słyszeli o atakach terrorystycznych. Nie ma
znaczenie, czy są wielkie jak te w Nowym Jorku, czy jest to kolejny zamach na jakąś
świątynię. We Francji dochodzi nawet do ewakuowania przedszkolaków z przedszkola,
jeśli ktoś zostawi plastikową torbę. Czy Arabowie są aż tak groźnym narodem,
niezdolnym do asymilacji, czy to my stwarzamy problem, niepozwalając im się
zaadoptować do sytuacji i przestrzegając przed nimi nasze dzieci? Postanowiłam
sprawdzić, jak wygląda życie widziane oczami muzułmanina i w tym celi podjęłam
rozmawę z pedagogiem, nauczycielem chemii, a zarazem muzułmaninem pracującym w
polskiej szkole - Arifem Erkolem.
trzeba się przystosować do danej kultury,
czasem nawet sposobu ubierania, który jest
przestrzegany w tym kraju. Np. w Turcji jeśli
kobieta jest ubrana w sukienkę, lub ma duży
dekolt, niektórzy ludzie mogą na nią dziwnie
patrzeć. Oczywiście jeśli osoba nie ma
wyglądu typowo tureckiego, jest blondynką z
niebieskimi oczami,
to wszyscy
będą
wiedzieli, że jest to turystka, która nie zna
Turcji i będą bardziej tolerancyjni. Mimo
wszystko lepiej jednak wiedzieć, jak się
zachować.
PT: A gdyby miał Pan do wyboru, wolałby Pan, żeby
pańskie dzieci wychowywały się w Polsce, czy w Turcji?
AE: To trudne pytanie. Oczywiście decyzja
będzie podejmowana wspólnie, razem z
żoną, ale według mnie, jeśli dziecko
wychowuje się różnych miejscach, to oprócz
tego, że zna naszą tradycję, bo w niej się
będzie wychowywało, to będzie znało również
inne.
W
obecnym
momencie,
dobie
globalizacji, kiedy świat nie jest już taki
duży, to może mu się to przydać w
przyszłości. Jeśli moje dziecko będzie
wychowywało się w Polsce i będzie mówiło
płynnie po polsku, to oprócz Polaków będzie
mogło się, w jakimś stopniu kontaktować z
ludźmi ze: Słowacji, Czech, Białorusi, Ukrainy
,Chorwacji. Będzie bardziej otwarte na świat.
Myślę, że każdy powinien być otwarty na
inne kultury w jakiś sposób. Poza tym tutaj
jest wysoki poziom edukacji.
PT: I ostatnie pytanie, znając już trochę Polskę,
przyjechałby Pan tu jeszcze raz?
AE: Znowu trudne pytanie. To, co najbardziej
przeszkadza mi w Polsce, to brak słońca, nie
ludzie, czy sposób życia. W tej chwili mam
tutaj wielu przyjaciół, pracę. Wiem, że w
Polsce jest wiele osób, które chciałyby się
przeprowadzić do innych państw. Ja mogę
powiedzieć, że w przypadku np. Słowacji, czy
Czech na pewno wybrałbym Polskę. Tutaj
można znaleźć wiele przyjaznych osób.
Czasami ludzie mogą się wydawać oschli, ale
jeśli zobaczą, że zna się ich kulturę i mówi
się w ich języku, a miedzy wami nie ma wielu
różnic to od razu staja się przystępniejsi.
PT: To może tym optymistycznym akcentem
zakończymy naszą rozmowę. Dziękuję za wywiad.
AE: Ja również.
Paulina Tulińska: Od ilu lat mieszka Pan w Polsce?
Arif Erkol: Od 5 lat.
PT: Czy posiada Pan rodzinę w Polsce?
AE: Nie, ale mam narzeczoną i zamierzamy
się pobrać w te wakacje.
PT: W takim razie gratuluję. Rozumiem, że Pana
narzeczona również pochodzi z Turcji.
AE: Tak.
PT: Powiedział Pan, że mieszka już tutaj 5 lat, czy w
związku z tym czuje się Pan w Polsce wystarczająco
swobodnie, by przywieźć narzeczoną do Polski?
AE: Tak.
PT: Czy przyjeżdżając do tego obcego kraju posiadał
Pan przyjaciół?
AE: Miałem jakichś tureckich przyjaciół, ale
nie polskich
PT: Pięć lat to ogrom czasu, czy zaprzyjaźnił się Pan z
jakimiś Polakami?
AE: Tak, z wieloma.
PT: Wydaje mi się, że w Polsce nie ma zbyt dużo
meczetów, trudno jest chyba tez modlić się 5 razy
dziennie pracując. Czy w związku z tym musiał Pan
zrezygnować z niektórych obowiązków religijnych,
ponieważ nie był ich w stanie wypełniać?
AE:W 99% mogę powiedzieć, że nie. Może, w
Turcji
wypełniałbym
je
bardziej
rygorystycznie
z
powodu
rodziny
i
środowiska. W Islamie są pewne obowiązki,
jak np. modlitwa, których, jeśli w mieście nie
ma meczetu, lub kraj nie jest państwem
Islamskim, nie musimy wykonywać. Możemy
je zastąpić innym rodzajem. Więc to nie
sprawia problemów.
PT: Osobiście wiele razy spotkałam się z brakiem
tolerancji w stosunku do obcokrajowców. Czy zdarzyła
się Panu kiedyś taka sytuacja?
AE: Po pierwsze, wyglądem nie przypominam
Araba. Dlatego trudno mi odpowiedzieć na to
pytanie. Wiem, że moi znajomi spotkali się z
takimi atakami, ale bynajmniej nie na tle
rasistowskim. Były to po prostu próby
kradzieży.
PT: Mieszka Pan w Polsce, tu również Pan pracuje i
zamierza budować rodzinę, ale czy jest Pan otwarty na
przyjmowanie elementów polskiej kultury? Może
pragnie Pan kultywować tradycję turecką?
AE: Generalnie uważam, że jeśli żyje się w
obcym państwie i nie zna się tradycji danego
społeczeństwa, nie można mieć z nim
dobrego kontaktu. Np. w tą wigilię byłem
zaproszony na kolację do pewnej rodziny w
Łodzi i normalnie obchodziliśmy ją według
polskiej tradycji. Jeśli chce się spokojnie żyć
Paulina Tulińska
11
Społeczny - wywiad
„MÓGŁBYM ROBIĆ WSZYSTKO, ALE ZAWSZE
BĘDZIE MNIE CIĄGNĘŁO NA SCENĘ”
Maciej Gąsiorek, aktor teatralny i filmowy. Mimo że, jak sam twierdzi, nigdy nie zagrał roli
pierwszoplanowej w filmie, jest nam bardzo dobrze znany. O swojej pracy mówi z wielkim
uśmiechem, nigdy by z niej nie zrezygnował.
Studiował
Pan
w
Państwowej
Wyższej
Szkole Teatralnej we
Wrocławiu na wydziale
aktorskim.
Dlaczego
zdecydował się Pan na
przyjazd
do
Warszawy?
Och...To była piękna historia.
Otóż po skończeniu szkoły,
wybraliśmy się pięcioosobową
gromadą z roku do Gdyni.
Wiedziałem, że dyrektor Teatru
Miejskiego poszukuje pięciu
śpiewających,
tańczących
i
chętnych do pracy w jego teatrze
osób. Tam też pracowaliśmy
przez trzy lata. W tym czasie do
Gdyni przyjechał pan Adam
Hanuszkiewicz,
który
przygotował z nami spektakl
„Lilla Weneda”, w którym
zagrałem rolę Ślaza i zebrałem
wiele pochlebnych recenzji. Poza
sceną teatru wystawiliśmy cztery
lub pięć dużych spektakli „Lilli”,
granych na pokładzie żaglowca
„Dar Pomorza”.
Po pewnym
czasie dyrektor Hanuszkiewicz
wrócił do Warszawy. Po roku,
gdy grałem jeszcze w Teatrze
Miejskim któryś z kolejnych
wieczornych
kabaretów,
otrzymałem
informację
z
portierni, że dzwoni do mnie pan
Hanuszkiewicz. Zdziwiłem się
nieprawdopodobnie,
bo
nie
wiedziałem o co chodzi. Przez
słuchawkę
usłyszałem,
że
dyrektor wystawia to samo
przedstawienie w Warszawie i
chciałby mnie w tej roli po raz
kolejny zobaczyć. „Proponuję
Panu tę sama rolę i etat w moim
teatrze.”- powiedział. Byłem
bardzo
zaskoczony.
Nie
wiedziałem czy powinienem się
zgodzić, ale jeden z moich
kolegów przypomniał mi stare
teatralne porzekadło: „Są takie
tramwaje, do których trzeba
wsiąść i pojechać, bo drugi raz się
nie zatrzymają”. Przeniosłem się
więc do stolicy i od dwunastu lat
jestem
aktorem
warszawskich.
teatrów
Co Pana pociąga w
aktorstwie?
To co jest najciekawsze w
aktorstwie, to fakt, że zawsze
spotykam
się
z
nowym
materiałem. Każda rola jest dla
mnie nowym światem, który
mogę poznawać. Nigdy nie
powtarzam czegoś, co już było,
ale przecieram nowe ścieżki. Jest
to dla mnie przygoda i ogromna
przyjemność.
Wyobraża Pan sobie
pracę
w
innym
zawodzie?
Kiedyś bardzo chciałem zostać
przewodnikiem po Trójmieście.
W tej pracy ma się duży kontakt z
ludźmi
i trzeba dużo
mówić, czyli jest to w pewnym
sensie aktorskie podejście do
zawodu. Historyk opowiada i
wytwarza w wyobraźni słuchacza
pewne sytuacje, wydarzenia.
Przewodnicy potrafią to robić we
wspaniały sposób. Poszedłem
nawet na kursy przewodników,
ale tak się złożyło, że jednak
wyjechałem do Warszawy. Teraz
mógłbym robić wszystko, ale
zawsze będzie mnie ciągnęło na
scenę. Mógłbym pracować w
każdym
zawodzie
pod
warunkiem, że od czasu do czasu
będę mógł stanąć na deskach
sceny.
Jest
Pan
aktorem
występującym zarówno
w teatrze, jak i w
filmie. Jaki rodzaj
aktorstwa
Panu
bardziej odpowiada?
Nigdy nie zagrałem w filmie roli
pierwszoplanowej.
Częściej
można mnie zobaczyć w teatrze.
Film i teatr to odrębne światy.
Film jest bardzo pociągający. Jest
czymś mającym cechy większej
przygody niż teatr. Tzn., że
wyjeżdża się w różne nowe
12
tereny, plenery. Sceny kręci się w
niespotykanych miejscach np. na
zamkach, w samolotach itp. Gra
się z wieloma aktorami, których
nie spotkam w swoim teatrze.
Teatr z kolei zajmuje się
przestrzenią czterech ścian, gdyż
wszystko odgrywa się w naszej
wyobraźni
i kreujemy
to tak, by widz zrozumiał co
chcemy przekazać. W teatrze ma
się też bezpośredni kontakt z
widzem. To wspaniały dialog
naszych słów i ich myśli.
Uważam, że jedna i druga forma
jest bardzo ciekawa i należy
korzystać z obu.
Czy ma Pan może
wymarzoną
rolę,
postać, którą chciałby
Pan zagrać?
Wszystko zależy od czasu, w
którym się znajduję. Gdy
skończyłem szkołę teatralną,
marzyła mi się rola Kmicica.
Starałem się ten typ roli odgrywać
gdzie tylko mogłem, np. grając
Wacława z utworu Fredry
„Zemsta”, co dawało znakomity
rys młodzieńczego charakteru.
Teraz inaczej postrzegam role
które są przede mną. One
zmieniają
się
z
wiekiem.
Chciałbym żeby to były role
bliskie człowiekowi, serdeczne,
przyjazne,
dowcipne
ale
jednocześnie dramatyczne. Np.
mogłaby
to
być
rola
współczesnego ojca borykającego
się
z
problemem
niepełnosprawności
swojego
dziecka, ojca, który także stara się
ratować małżeństwo, a poza tym
jest strażakiem… („cha, cha”).
Marzy mi się także rola postaci
negatywnej, która doświadcza
przemiany.
Czy zdarzyły się Panu
wpadki na scenie?
Jakieś nieoczekiwane
„zwroty akcji”?
Gdy graliśmy plenerowy spektakl
„Lilli Wenedy” na żaglowcu „Dar
Społeczny - wywiad
Pomorza”, odgrywaliśmy scenę
na pochyłym podeście. Nagle
zaczął padać silny deszcz. JaŚlaz- zamiast stać przed królową
Gwinoną i prowadzić z nią dialog,
pośliznąłem się na tej swoistej
kładce i prowadząc rozmowę,
zjechałem na pupie piętnaście
metrów w stronę publiczności.
Wjechałem prawie w reflektory.
O dziwo wcale się tego nie
przestraszyłem. Grana przeze
mnie postać była zwariowana,
więc to leżało w jej charakterze.
Widzowie nie zorientowali się, że
tego nie było w scenariuszu, a
koledzy ze sceny poklepali mnie
potem po plecach. Jednak nie
było jeszcze takiej sytuacji która
by mi zmroziła krew w żyłach.
Zawsze się boję, że będę miał
problemy z pamięcią i zapomnę
tekst. Ale to na razie -odpukać(puka w krzesło od spodu)
jeszcze się nie zdarzyło.
Od pewnego czasu
wciela się Pan w postać
Krasnoludka Piksela w
popularnym programie
dla dzieci „Budzik”.
Czy czuje Pan w sobie
coś z Krasnoludka?
(Uśmiech) Dzieci widzą świat
przez
wielkie
oczy,
dużą
wyobraźnię
i
ogromną
wrażliwość. Myślę, że mam
predyspozycje do tego, by grać w
sposób ciepły, przyjazny i miły.
Odnajduję w sobie te cechy i
sprawia
mi
to
wielką
przyjemność. Odkryłem chyba
tajemnicę krasnoludków: „Trzeba
bardzo, ale to bardzo lubić dzieci
i nie starać się być od nich
mądrzejszym!”.
Jednak
zawodowy aktor musi szukać
innych dróg, żeby nie zostać
całe życie krasnoludkiem, ale
zbierać doświadczenia i tworzyć
inne, poważne role.
Czy
piosenki
wykonywane
na
antenie są wymyślane
przez Pana?
Autorem całego programu, a
także tekstów piosenek, jest pan
Andrzej Maria Grabowski. To on
nas
wszystkich wymyślił.
Kompozytorem
muzyki
jest
Krzysztof Marzec. Ja dostaję
przez Internet gotową muzykę i
uczę się tekstu. Następnie
przychodzę
do
studia
kompozytora, gdzie nagrywamy
piosenkę. Z nagraną piosenką
przychodzimy
do
studia
telewizyjnego. Tam rejestrujemy
obraz i synchronizujemy go z
muzyką graną z tzw. playbacku,
czyli że ruszam ustami do słów
śpiewanych przeze mnie.
W
programie
gra
kilkoro
aktorów
i
aktorek. Jak rozumieją
się Państwo na planie?
Gramy razem już sześć lat i
jesteśmy jak rodzina. Często
spotykamy się po pracy. Jakoś tak
razem idziemy przez życie, mając
podobne problemy zawodowe,
które
czasami
wspólnie
rozwiązujemy. Zdarzają się takie
sytuacje, kiedy aktorzy mają
odmienne zdania, np. co do
prowadzenia dialogu czy też
charakteru i postępowania swojej
postaci. Czasem dochodzi więc
do konstruktywnych sporów.
Oczywiście nie jest to na zasadzie
kłótni czy jakiejś emocjonalnej
burzy.
Na antenie zawsze musi
być Pan uśmiechnięty.
Czy czasem nie jest to
uciążliwe?
Świat teatru daje możliwość
zabawy i oddechu od życia
codziennego. Wiem, że wchodząc
na scenę, mogę zapomnieć o
zwykłych sprawach, o sytuacjach,
które właśnie miały miejsce.
Zmieniam w tym momencie
przestrzeń. Nie myślę wtedy o
tym co dzieje się na zewnątrz, ale
o świecie, który mam za chwilę
wykreować. Na scenie korzystam
w komfortu psychicznego jaki mi
daje ten inny świat.
Ile trwa nakręcenie
jednego
odcinka
programu?
W trakcie dwóch dni nagrywamy
cztery
odcinki
na
raz.
Dokładniej… gramy sceny z
czterech odcinków, które są
rozgrywane w jednym miejscu,
np. w kuchni. Nie przeskakujemy
z kamerami, scenografią i
oświetleniem do różnych miejsc.
Po prostu gramy wszystkie sceny
w kuchni, potem sceny na biurku,
potem w zegarze, a potem np.
teatrzyki. Wszystkie te sceny są w
13
czterech odcinkach. Następnie
montażysta
telewizyjnego
programu, składa nagrane sceny
w całe odcinki.
Jak
wygląda
przygotowanie do roli?
Jeśli dostaję do nauki piosenkę, to
zakładam słuchawki na uszy i
uczę się chodząc po domu
śpiewając. Jeśli jest to rola
teatralna lub filmowa, to na
początku zawsze staram się
dokładnie
zrozumieć
jakie
intencje są zawarte w tekście,
później zaczynam je wypowiadać
na głos, żeby wyćwiczyć aparat
mowy. W ten sposób uczę się „na
blachę”
całego
tekstu
wypowiadając go wielokrotnie.
Czy czuje się Pan
sławny?
Pomiędzy sławą a popularnością
jest ogromna różnica. Czuję się
raczej popularny. Sławny na
pewno nie. Uważam, że człowiek
sławny to taki, który zrobił coś
dobrego
dla
ludzkości,
a
popularny to taki, którego twarz
jest znana, lubiana i pozostaje w
pamięci widzów.
Czy ta popularność
Panu przeszkadza?
Wręcz przeciwnie, bardzo ją lubię
i nie przeszkadza mi ani na ulicy,
ani w życiu prywatnym. Może
czasem
w
kontaktach
zawodowych, bo jeśli któryś z
reżyserów widział mnie w roli
Piksela, to może sobie pomyśleć,
że nie potrafię zagrać inaczej, ale
wtedy sam muszę go przekonać,
że
to
nieprawda,
że
te
sympatyczne
cechy
można
inaczej zakomponować. I ta
sympatyczność może się nagle
odwrócić w coś zupełnie innego,
np. można oszukać, zakpić z
miłości…Tak czasami bywa w
życiu… Ja jednak wymyśliłem
dla
siebie
kilka
definicji
określających zawód aktora.
Jedna z nich brzmi: „Mówienie
nieprawdy na scenie jest sztuką,
w życiu kłamstwem”. Staram się
o tym nie zapominać.
Co by Pan poradził
osobie, która chciałaby
zostać w przyszłości
aktorem?
Społeczny - wywiad
Zawsze żałowałem, że na mojej
drodze, kiedy marzenia o
zawodzie aktorskim były bardzo
bujne, młodzieńcze, spontaniczne,
nie spotkałem osoby, która
mogłaby mi służyć rzetelną radą i
wiedzą na temat tego czym jest
zawód aktora. Uważam, że każdy,
kto marzy o jakimkolwiek
zawodzie, powinien spotkać
osobę, która pracuje w danej
branży. Kogoś, kto zna swój
zawód od podszewki i bardzo
dokładnie opowie czym on jest,
co trzeba wykonywać i szczerze
odpowie
na
najważniejsze
pytanie,
które
wszystko
charakteryzuje: „W jaki sposób
zarabia się w tym zawodzie
pieniądze?”. Zazwyczaj noszą nas
nasze emocje, pragnienia. To są
tylko marzenia, nie zawsze
podparte dokładną wiedzą na
temat danego zawodu, dlatego
radziłbym najpierw dokładnie
porozmawiać. Dla kandydata do
zawodu artystycznego mam także
słowo otuchy: „Nie bój się, wierz
w swoje możliwości”.
Czy zna Pan jakieś
aktorskie przesądy?
Jest kilka bardzo pięknych
przesądów teatralnych. Jednym z
nich jest to, że aktor wchodząc do
teatru, zawsze powinien zdjąć
nakrycie głowy. W Teatrze
Polskim
w
Warszawie,
wspaniałym teatrze największych
polskich kreacji aktorskich, przy
drzwiach dla aktorów wisi
tabliczka z napisem: „ Uprasza się
aktorów o zdjęcie nakrycia
głowy”. W ten sposób wyrażamy
szacunek dla ludzkich emocji,
które były spełniane na tej scenie.
Szacunek dla własnej pracy oraz
dla kolegów z całego zespołu. Jest
to pewien element pokory, która
jest podstawą najpiękniejszych
ról. Innym przesądem jest to, że
jeśli aktor upuści tekst, to
natychmiast
powinien
go
przydepnąć. Wyraża przez to
myśl, że o tym tekście nie
zapomina, że kartka spadła tylko
przez przypadek. Nie rzuca roli
lecz z szacunkiem ją podnosi.
Szanuje ją bo inaczej „rola może
go rzucić!”. W tym wszystkim
zawiera się ogromna aktorska
pokora. Natomiast gdy aktor po
raz pierwszy wchodzi na nieznaną
sobie scenę, powinien wejść na
nią boso. Tu znów objawia się
szacunek dla swojej pracy. Wcale
niełatwej i pełnej własnych uczuć.
Czasem
smutnych,
czasem
pięknych
i wzniosłych, ale
trzeba ich doświadczać by móc o
nich opowiadać.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Katarzyna Górska
zdjęcie pobrane z
www.filmweb.pl
Jak Maturzyści skończyli z Liceum.
Zakończenie Roku Klas Trzecich.
Dnia 27 kwietnia roku pańskiego 2007 trzecioklasiści po raz ostatni przekroczyli próg naszego liceum jako uczniowie. Tego
dnia otrzymali dumnie brzmiące miano „Absolwentów”.
Uroczystość rozpoczęła się o godzinie ósmej rano, pieśnią „Gaudeamus Igitur” wykonaną przez szkolny chór. „Radujmy się
więc, dopókiśmy młodzi” – śpiewaliśmy dla naszych kolegów i koleżanek, pragnąc dodać im wiary – w siebie i własne
możliwości, nadziei – że uda im się pokonać wszystkie przeszkody, które ich spotkają w życiu, oraz miłości – dzięki której
dokonają rzeczy niemożliwych.
Potem kolega Adam Rutkowski (2f) wystąpił z przemówieniem. Rozpoczęła się część oficjalna. Podsumowanie trzech lat
pracy. Dla niektórych był to okres bardzo trudny, dla innych czas ten był jedną wielką zabawą. Każdy jednak pozostawił w tej
szkole część siebie, przeżył w niej bardzo ważne trzy lata swojego życia. Wielu nauczyło się rozumieć siebie i innych,
zrozumiało, że nie są sami na świecie, tylko są częścią całości – społeczeństwa szkolnego, a w przyszłości naszego narodu.
Potem było rozdanie nagród. Wyczytywanie nazwisk… Przejście wyróżnionego szczęśliwca przez środek sali, tak aby każdy
mógł go zobaczyć i pomyśleć: „Czemu to nie ja?”… Gratulacje od pani dyrektor, pani wychowawczyni… Radość i duma
z sukcesów swoich oraz wszystkich najlepszych kumpli… A potem rozdanie świadectw. Trwało to wszystko dość długo:
oddanie należnych honorów stu dziewięćdziesięciu dziewięciu Absolwentom musiało zająć trochę czasu. Najważniejszymi
punktami sali były drzwi: jedne, wiodące na dwór (żeby się przewietrzyć i nie zemdleć) oraz drugie, prowadzące do toalet.
Sala na chwilę opustoszała: jeśli tylko ktoś wiedział, że nie będzie wywoływany na środek, wychodził, aby choć na chwilę
rozprostować nogi.
Nie dało się skrócić czasu oczekiwania – każdy musiał dostać świadectwo, usłyszeć co trzeba od pani dyrektor i
wychowawczyni. Ale było warto czekać. Po części oficjalnej nadszedł czas na przedstawienia. Zobaczyliśmy wizję
z koszmaru sennego przyszłego maturzysty: maturę z WOS-u, próby „wymigania się” od służby wojskowej… Atmosfera
wielkiego święta odeszła, klimat zmienił się na bardziej „wyluzowany”, codzienny. Można było zacząć się swobodnie śmiać,
bez obawy, co pani X powie”.
Na koniec oglądaliśmy film. Ostatnie wspomnienia. Jak było nam w tej szkole? Czy było warto? Czy smutki zostały
wynagrodzone przez radości? Porażki przez zwycięstwa?… Widzimy jeszcze raz: tak było. Lekcje w szkole, wspólne
wycieczki, wypady na miasto, spotkania w szkole i po niej. Pozostało pytanie: jak będzie?
Uroczystość zakończyła się pieśnią chóru, „Dezyderatą”. Absolwenci, cztery dni później zwani już „Maturzystami”, odeszli,
odprowadzani słowami: „Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat”.
Bogusława Odyniec
14
Temat Numeru
KRAKÓW – na majówkę, na wakacje
Przygotowała SunMi Clyburn
Czasem każdy z nas potrzebuje odpocząć, znaleźć odskocznię od codziennej
rzeczywistości, wyrwać się z dużego ruchliwego miasta, jakim jest Warszawa.
Jak dojechać?
Jest dużo możliwych sposobów – autem,
samolotem, autobusem, na stopa, ale taką 6-8
osobową paczką to polecam raczej pociągiem
(pospiesznym, bo wychodzi taniej, a prawie
zawsze można zająć cały przedział ☺).
Koszt: około 60zł w obie strony
Gdzie spać?
Najlepiej na Miasteczku Studenckim AGH, albo UJ (tanie pokoje
i blisko centrum). Jednak często bywa tak, że trzeba wszystko
rezerwować z paromiesięcznym wyprzedzeniem, bo oczywiście
wszyscy w tym samym czasie wybierają się do Krakowa ☺.
Jeśli, więc szukacie noclegu w granicach 25-30zł, to pozostają
wam schroniska młodzieżowe (hostele), pokoje gościnne i
ewentualnie campingi (na dłuższy okres czasu nie polecam). My
wybraliśmy pierwszą opcję – hostel.
Hostel „Skaut”
Bieżanowska 53, 30-812, Kraków
Tel: 012 659 01 21
Przytulny domek na Prądniku Białym. Do dyspozycji mięliśmy
6-osobowy pokój koedukacyjny na parterze, z telewizorem,
radiem i umywalką. Z resztą mieszkańców dzieliliśmy kuchnię,
lodówkę, czajnik, mikrofalówkę, toalety i prysznice.
Odnosiliśmy się wszyscy do siebie dosyć przyjaźnie i nic nam
nie zginęło☺. Ponadto na terenie Skauta były jeszcze parking dla
klientów, przechowalnia bagaży, kosz, stół do ping ponga ( i
światła, by można było grać do późna w nocy☺) i miejsce na
ognisko.
Godzina policyjna (cisza nocna): w sumie wypada być cicho
gdzieś około 24:00, a wracajcie sobie kiedy chcecie (ja wróciłam
z imprezy po 3:00).
Dojazd: (jakieś 15-20 minut od centrum) z Dworca Głównego
tramwajem 13; spod teatru Bagatela tramwajami 13, 38;
autobusy: 103, 144, z dworca Kraków Płaszów autobus.
Koszt 30zł za noc
(za pierwszą noc trzeba zapłacić zaliczkę przekazem pocztowym)
15
Temat Numeru
KRAKÓW – na majówkę, na wakacje
Gdzie jeść?
Jest wiele miejsc w Krakowie gdzie można zjeść tanio i
smacznie. Żywiliśmy się raczej daniami w 5 minut i
zupkami w proszku, ale jak już bywaliśmy na mieście, to
wpadaliśmy gdzieś na ciepły obiad. Oto parę miejsc gdzie
warto się wybrać.
Co: Restauracja w Hotelu Polonia
Gdzie: wejście od strony ul. Pawia
Krótki opis: Elegancka restauracja i przystępne ceny, za 10
zł duży schabowy z ziemniakami i surówką. Można również
zamówić pierogi.
Co: Chińska Knajpka
Gdzie: w Lewiatanie na miasteczku studenckim AGH.
Krótki opis: Za 7zł duża porcja kruczaka słodko-kwaśnego,
z ryżem i surówką. Miła atmosfera i fajna muzyka
(najczęściej puszczają RoxyFM☺).
Co: Lody Kama
Gdzie: ul. Szewska
Krótki opis: Przytulna lodziarnia blisko Rynku, miła
obsługa, pyszna kawa i lody sułtańskie.
Co: Kebab Piramida
Gdzie: W centrum na skrzyżowaniu Podwala i
Karmelickiej.
Krótki opis: Do wyboru mięso wołowe albo z kurczaka,
sos ostry, łagodny albo mieszany. Zawsze dają duże
porcje☺ a można jeszcze powiększyć o napój (najlepiej
Colę).
Co: Najlepsze lody w Krakowie!
Gdzie: Na Starowiślnej (dzielnica Kazimierz)
Krótki opis: mała, niepozorna lodziarnia, ale nieraz trzeba
czekać ponad godzinę w kolejce na swoją porcję! Polecam
waniliowe i czekoladowe☺.
Co: McDonalds
Gdzie: na Floriańskiej i Szewskiej.
Krótki opis: Niby jest to samo jedzenie, ale podziemia
tworzą niezwykły klimat.
Co zwiedzić?
Jest tego cała lista i prawda jest taka, że w Krakowie
powinno się spędzić jakieś dwa tygodnie, by go
naprawdę zobaczyć, gdyż jest to miasto nasycone
historią i przepełnione zabytkami.
Tradycyjnie należy zwiedzić Stare Miasto ( Rynek
Główny, Sukiennice, Kościół Mariacki, Teatr
Słowackiego, Kościół Benedyktynów, Dominikanów i
Franciszkanów, św. Anny, Ratusz itd.) oraz Wawel.
Warto również przejść się po starej żydowskiej
dzielnicy Kazimierz (chociażby na Skałkę), jak i
zarezerwować sobie czas, by odwiedzić parę muzeów
(np. Muzeum Czartoryskich, Narodowe, Krakowa,
muzeum poświęcone Janowi Pawłowi II, Centrum
Sztuki i Techniki Japońskiej☺) oraz słynną Piwnicę
pod Baranami. W wolnym czasie koniecznie idźcie na
Błonia, do Parku Jordana i na zakole Wisły, wtedy
poczujecie atmosferę tego miasta i, że czas tam płynie
o wiele wolniej☺. Jeśli przyjeżdżacie na dłużej,
weźcie pod uwagę również wycieczkę do Oświęcimia
i Wieliczki.
16
Temat Numeru
KRAKÓW – na majówkę, na wakacje
Przewodnik zakupoholika
Parę miejsc, gdzie musisz wstąpić!:
Galeria Kazimierz
ul. Daszyńskiego,
Taka sama koncepcja jak Galeria Mokotów, ale
ładniejsza od zewnątrz. ☺
Kraków Plaza
al. Pokoju,
Tu polecam bilard i kręgle w Fantasy Park
Galeria Krakowska
Wejście od razu z peronu,
Tu to się nieźle nachodzisz! Trzy piętra i same
sklepy.
Sukiennice
Rynek Główny,
Znajdziesz tu wszelakiego rodzaju upominki, złoto,
srebro, bursztyn, futra, pamiątki robione z drewna,
stroje ludowe oraz rzeczy charakterystyczne dla
Krakowa.
Pasaż Hetmański
Rynek Główny, jak się idzie w stronę Grodzkiej,
Jeśli chcesz kupić koszulkę, bluzę, portfel, albo
naszywki i przypinki ulubionego zespołu,
pieszczochy, kostki, to trafiliście w dziesiątkę! Jest
również spora księgarnia, księgarnia językowa i
sklep z upominkami.
17
Pełna kultura – recenzja: film
Edith Piaf - Niczego nie żałuję
Dramat francuskiego reżysera Olivier’a Dahana,
opowiada
o
najsłynniejszej
piosenkarce
francuskiej XXw, czyli Edith Piaf. Po raz
pierwszy został jej życiorys ujęty w kadry
filmowe. Film rozpoczyna się w momencie, kiedy
Edith
jest
jeszcze
małą
dziewczynką
wychowywaną początkowo przez matkę –
śpiewaczkę kawiarnianą. Następnie przez babkę,
właścicielkę domu publicznego. Dzieciństwo i
młodość Edith są zaliczane do nienajlepszych
momentów jej życia. W wieku 15 lat jej talent
został odkryty przez jednego z impresariów i
rozpoczęła występy w kabarecie przy Champs –
Elysées pod pseudonimem „ La Môme piaf” –
wróbelek. Dzieki temu stała się rozpoznawalna
przez miliony ludzi i rozpoczęła swoją karierę.
Joanna Freliszka
Holiday
Rzadko chodzę do kina… niestety. A jeśli już się tam
wybieram, to raczej na jakąś porządną „rzeźnię”,
strzelaninę, thriller psychologiczny… Na komedię
romantyczną? Nigdy w życiu! Takie filmy zawsze
oglądam w domu z rodziną i raczej za nimi nie
przepadałam… Dopóki przyjaciele nie wyciągnęli mnie
do kina na „ Holiday”. Iris (Kate Winslet) to młoda,
ładna, otwarta Angielka. Jest zdolną pisarką…i
zakochana bez pamięci w facecie, który ją zdradza i bez
jej wiedzy zaręcza się z inną.
Amanda (w tej roli Cameron Diaz). Też młoda, ambitna,
twarda mieszkanka Los Angeles. Właścicielka firmy
reklamowej. Właśnie zerwała z chłopakiem, ale nie
będzie za nim płakać, bo już nie pamięta jak.. Po za tym
lubi trzymać ludzi na dystans.
Obie są na krańcu załamania, zestresowane pracą,
zmęczone życiem… i samotne. Poznają się przez
Internet i w ostatnim akcie rozpaczy postanawiają
przelecieć połowę świata, by na dwa tygodnie
zamieszkać w domu osoby, której nigdy na oczy nie
widziały. Obie mają nadzieję, że taka drastyczna
sytuacja zmieni ich życie.
Trudno, żeby miało być inaczej. Amandę i Iris spotyka
coś, o czym zawsze marzyły, ale w istnienie czego
zaczęły już szczerze wątpić… Miłość (Jude Law, Jack
Black).
18
Tendencyjne romansidło z happy endem. Tak bym
pomyślała o tym filmie gdybym go obejrzała jeszcze
rok temu i może nie mijałabym się za bardzo z
rzeczywistością. Ale prawda jest taka, że człowiek,
żyjący w ciągłym pośpiechu i stresie, uczy się
doceniać wszystkie małe szczegóły. Szuka, wręcz tych
zwykłych banałów, które czynią jego codzienne życie
niezwykłym.
Wątki poruszane w takich filmach, mimo tego że
ciągle się powtarzają, jakoś się ludziom nie przejadły.
Przypominają, bowiem, o szczęśliwym życiu, o tym
co się kiedyś miało (albo o tym, co kiedyś chciałoby
się mieć) i o czasach kiedy było jakoś łatwiej…
Nie sztuką jest stworzenie wyciskaczy łez, bazujących
jedynie na emocjach. „Holiday” to jednak film, który
wzrusza i daje do myślenia i choć bardzo wiele mu
brakuje do „Słodkiego Listopada” czy „Trudnych
Słówek”, to polecam go każdemu, kto na chwilę chce
znaleźć odskocznię od codziennej rzeczywistości.
SunMi Clyburn
Pełna Kultura – recenzje: imprezy
Festiwal Plakatu
Reklamowego
Barbakan 2007 w Krakowie.
( od Bałtyku po Tatry). Niestety po raz kolejny
nawiązano również do polskiego pochodzenia
Jana Pawła II czy Wałęsy. Osobiście, moim
znajomym i mi, ten pomysł nie podobał się z
dwóch powodów. Pierwszy, to nietakt, jakim
jest nawiązywanie do autorytetów moralnych i
politycznych dla większości Polaków, w
kampanii reklamowej. Drugi, pytanie: ile
można? Nawet, jeśli wszyscy uznamy takie
nawiązania za stosowne, to zastanówmy się, czy
przedstawianie naszych wartości narodowych za
pośrednictwem wciąż tych samych postaci, nie
jest zwyczajnie nudne i męczące.
Poza
dwoma
pracami,
których
koncepcje do konsumentów mogły nie trafiać,
wystawa była na prawdę interesująca. Nareszcie,
młodzi ludzi przestają widzieć Polskę jak post
peerelowskie wspomnienie.
W swojej
projektach, barwnie pokazują możliwości
ciekawego wypoczynku w Polsce. Oby Izba
Gospodarcza
zasięgnęła
z
palety
przedstawionych pomysłów , bowiem jedno jest
pewne- nie straci na tym nikt, a Polska może
znacznie zyskać.
W tym roku, odbył się drugi festiwal
Plakatu Reklamowego w Krakowie. W dniach
26 kwietnia – 14 maja, oglądać można było w
różnych częściach miasta wystawy Festiwalu: na
Plantach polskie plakaty komercyjne sprzed 10ciu lat, w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej
plakaty teatralne, a w Wyższej Szkole Teatralnej
„Plakaty teatralne Andrzeja Pągowskiego”
(autor zeszłorocznych plakatów promujących
Festiwal Machiny). Osobiście, miałam okazję
widzieć projekty głównego konkursu pt.
„Wakacje w Polsce”, na krakowskim
Barbakanie. Jury stanęło przed nie lada
wyzwaniem, gdyż 80 projektów, z których
widziałam najlepsze, wyłonionych zostało z
250 nadesłanych prac. Celem konkursu było
pozyskanie pomysłów do promocji kraju na
arenie międzynarodowej, o czym świadczy
organizacja imprezy przez Izbę Gospodarczą
Reklamy Zewnętrznej. W konkursie udział
wziąć mógł każdy zainteresowany fotografią,
designem, grafiką. Jak zawsze liczył się pomysł
i realizacja. Doprawdy, o tym jak wszechstronni
byli
uczestnicy
konkursu,
świadczyło
zróżnicowanie ich projektów. Pojawiały się
pomysły nawiązujące do naszych rodzimych
tradycji ( tradycje góralskie), bogactw (
urodzajność wsi) czy różnorodność krajobrazu
Aleksandra Ziółkowska
19
Pełna Kultura – recenzje: imprezy
Noc Muzeów
Już po raz czwarty 80 muzeów
w całej Warszawie otworzyły
szeroko drzwi i między 19:00 a
1:00 można było za darmo
obejrzeć wszystkie wystawy.
Zeszłoroczna frekwencja (100tys
osób) z pewnością została pobita.
Była to świetna okazja, by wyjść
razem z rodziną lub zrobić wypad
na miasto z paczką przyjaciół.
Przez całą noc Warszawa tętniła
życiem.
Jest wiele miejsc, do których warto by się wybrać, jak chociażby pałac w
Wilanowie, Muzeum Powstania Warszawskiego, obiekty w obrębie PKIN
itp., ale prawda jest taka, że nie zdążylibyśmy do nich dojechać a co dopiero
zwiedzić je wszystkie. Wybraliśmy, więc parę obiektów wartych
zwiedzenia, które niekoniecznie byłyby przez wszystkich oblegane.
Zaczęliśmy od Muzeum Etnograficznego gdzie podziwialiśmy wystawy:
„Od stóp do głów – visage egzotyczny”, „Kuchnia polska – jak powstaje
tradycyjny smak”, „Babska droga od pieca do proga”, „Tradycyjne zajęcia
kobiece”, „Afryka”, „Australia i Oceania”, „Ameryka Łacińska”, „Polskie
stroje ludowe”, „Polskie obrzędy doroczne”, „Galeria sztuki ludowej”.
Potem udaliśmy się do Muzeum Karykatury, gdzie obejrzeliśmy
niekonwencjonalny pokaz mody – kreacje z podobiznami znanych osób
m.in. Maryli Rodowicz, Kazimiery Szczuki i Kamila Durczoka.
Wstąpiliśmy również do Muzeum m.st. Warszawy i Adama Mickiewicza i
zahaczyliśmy o parę galerii, których jest mnóstwo na Krakowskich
Przedmieściach. Wielką atrakcją były oczywiście Zamek Królewski i
Muzeum Narodowe, ale kolejki liczące parędziesiąt, jak nie paręset metrów
zniechęciły nas do ich zwiedzenia
Zważając na to, że w tak dużym mieście jak Warszawa niezbędny jest
transport, by gdziekolwiek dotrzeć, to przez cały czas trwania imprezy
kursowały między muzeami „ogórki” i stare tramwaje, które dodatkowo
podkreślały atmosferę tej nocy, kiedy czas jakby zatrzymał się w miejscu.
Przy okazji można było podziwiać uroki Starego Miasta i innych części
Warszawy, gdzie w nocy panuje niezwykły klimat, oraz wybrać się na
Juwenalia (grali Happysad, Myslovitz i Hey oraz kapele studenckie).
SunMi Clyburn
W ubiegłym roku w akcji „Noc Muzeów” oprócz Polski, uczestniczyły 42
europejskie państwa i około 2 tysięcy muzeów i galerii. "Noc Muzeów" to
wyjątkowa okazja do zwiedzenia instytucji muzealnych i miejsc
wystawienniczych o nietypowej porze. Poza wystawami, przygotowanych
zostało wiele imprez towarzyszących, m. in. koncerty, przedstawienia
teatralne, pokazy filmowe i spotkania z artystami.
20
Kącik poezji
Była kiedyś piękna...
Komplement
Była kiedyś piękna… Miała karmelową cerę, czarne
oczy głębokie jak ocean, długie rzęsy, kształtne brwi i
mały haczykowaty nos. Ukoronowaniem jej urody
były hebanowe włosy, które gęstym strumieniem
oblewały twarz i ramiona. Zawsze pachniała
wysublimowanymi perfumami, pomarańczami i
szlachetnymi przyprawami.
Ubierała się w najdroższe tkaniny: jedwab, sukno i
atłas, wszystkie w niezliczonych barwach i szyte
złotymi nićmi. Poruszała się z niezwykłą gracją.
Mówiło się, że tam gdzie stawiała kroki wyrastały
perłowe lilie. Serce miała z czystego szkła – kruche,
delikatne, przejrzyste a zarazem skromne. Nigdy nie
marnowała słów na błahe sprawy, gdy więc już
przemówiła, wszyscy słuchali jej w milczeniu i z
największym szacunkiem.
Poświęcić mogę głos swój za Twe słowo,
Poświęcić mogę wzrok też, za spojrzenie,
Bo gdy Cię widzę, to na nowo,
cały świat niknie w zapomnienie
Poświęcić mogę wiedzę,
Wspomnienia wszystkie swoje,
za czuły uśmiech Twój,
ogarniający serce moje
Poświęcę Słońce i całe piękno świata:
kolory wiosny, upały lata,
jesienne złota i biel zimową,
by spędzić z Tobą choć chwilę nową
Teraz ludzie omijają ją szerokim łukiem.
Śmierdzi. No, tak nie myła się od tygodni.
Autobusem jeździ na gapę, bo na bilet nie ma
pieniędzy. Modli się, by ją nigdy kanar nie złapał.
Czasem znajdzie pracę na czarno, czasem zbiera
złom. Zdarzyło jej się nawet ukraść żelazny krzyż z
cmentarza, kiedy syn zachorował. Żebrze. Ludzie na
nią patrzą z obrzydzeniem i odrazą. Na szczęście nie
rozumie tego, co do niej mówią, bo wysłuchiwanie
wyzwisk byłoby ponad jej siły. Przeżywa
niewyobrażalne upokorzenia dzień za dniem. Ludzie
nie chcą pomóc. Ludzie jej nienawidzą. A może po
prostu mają zły dzień, muszą się na kimś wyżyć, a
ona akurat pod ręką? Sporo jest takich ludzi. Ona ich
nienawidzi. To oni wydarli jej godność, zrobili z niej
śmiecia, albo coś gorszego. To oni są obojętni. Nawet
nie zadadzą sobie trudu, by przepuścić ją i trójkę
dzieci do drzwi w zatłoczonym autobusie.
Poświęcić mogę życie lub jeśli zechcesz - duszę,
by marzyć, że Twe serce
swym poświęceniem skruszę
Bartek Michalczyk
Patrząc w Twe oczy odnajduję mapę
świata, w którym chcę żyć...
zagłębiając się w Twą
duszę,
dostrzegam
hierarchiczną
architekturę uczuć i pragnień...
widząc Cię rankiem zanurzonego w
snach i marzeniach pogrążonych w
zapomnienie, odnajduję sens w
kochaniu, wiarę w miłości...
A jednak liczy na ich dobre serca. Każdy
uśmiech, to cud. Każdy podarowany bochenek
chleba, to błogosławieństwo. Każda moneta, to
zbawienie. Te krótkie chwile przywracają jej wiarę w
ludzi.
Grałaby na gitarze, gdyby umiała, albo chociaż na
flecie. Wtedy miałaby czyste sumienie i świadomość,
że nie jest nikomu nic winna. Pieniądze za muzykę.
Ale nie umie i jest winna, bezużytecznym pasożytem.
Wszyscy tak myślą… ona już zresztą też.
Ale dalej jest piękna. Dla rodziny wytrzyma
wszystko. Ma nędzne życie, ale śmiech jej dzieci i
błysk w ich oczach ją uspokaja. Jest szczęśliwa. W
końcu one będą miały kiedyś lepsze życie, niż
mogłaby sobie wymarzyć.
Aleksandra Marcinkowska
SunMi Clyburn
21
Kącik poezji
Bogów Samotność w Sieci
Terakowska i Wiśniewski. Dorota i Janusz.
Sieć. Mokra i wilgotna. Ciemna i zimna. W środku Sieci wznosi się Góra. Góra, na której
przebywają Bogowie. Bogowie samotni w swej obecności. Przechadzają się po Ogrodzie
Góry. Mijają się w milczeniu. Jest ich wielu. Starcy, których brody symbolizują mądrość i
moc. Młodzieńcy o jasnych czołach i spojrzeniach. Sędziwe kobiety o włosach białych i
pełnych powagi twarzach. Niewiasty o pięknych kształtach. Pół ludzie, pół zwierzęta.
Wiecznie tacy, niezmienni, niezniszczalni. Każdy z nich nosi inny znak. Jest tam Bóg ze
znakiem Sierpowego Miesiąca, jest Bóg ze znakiem Drzewa Krwi. Jest Bóg ze znakiem
Gwiazdy Jasnej, jest Bóg ze znakiem Rzeki. Jest ich wielu… Mijają się w milczeniu.
Głucha cisza dokoła…
Nagle. Dźwięk. KLIK! Bogowie drgnęli. Odwracają się. Na mrocznym, smutnym Niebie
lśni promień. Mknie ku Nim. W nim lśni słowo: ICQ. Znak, kod, przesłanie. Nie rozumieją
go, lecz pragną. Chcą go pochwycić, złapać, lecz nie mogą. Kod rozpada się, rozwija: Ja Cię
Szukam, I Seek You. Po twarzach Bogów spływa łza. Promień mknie w kierunku drugiej
strony Nieba. Znika. Gdy gaśnie jego ostatnia iskra Bogowie wracają do swych
przechadzek. Codziennych, odwiecznych. Czasem Istoty spoza Sieci, żyjące niżej niż
wznosi się Góra przypomną sobie o Bogach. Wtedy właśnie ślą wołanie…ISQ Ja Cię
Szukam
Aleksandra Gajewska
22
Sportowy
Kaukaskie piekło
minut nie zdołaliśmy jednak doprowadzić do
remisu i mecz zakończył się zwycięstwem
Armenii. Z Erewania nie udało nam się zdobyć
nawet jednego punktu. Była to największa
porażka w historii polskiego futbolu, bowiem
nasza reprezentacja nigdy w historii nie
przegrała z żadną z drużyn spoza pierwszej
„setki” rankingu FIFA, a Armenia w ostatnim
zestawieniu zajmuje 128. miejsce. Za mecz z
Ormianami
najwyższe
noty
otrzymali
Bronowicki i Łobodziński .
Mimo porażki z Armenią, Polska jest
nadal liderem grupy A eliminacji Mistrzostw
Europy 2008 w Austrii i Szwajcarii. Polska
zgromadziła do tej pory 19 punktów,
Portugalia i Serbia po 14, mają one jednak na
koncie po dwa mecze, mniej od Polaków.
Następny mecz Polska zagra 8 września na
wyjeździe z najgroźniejszym rywalem w
swojej grupie - Portugalią. Od tego meczu
zależy bardzo wiele. Najprawdopodobniej to
właśnie od konfrontacji z vice mistrzami
Europy zależy nasz awans do Euro 2008. Żeby
pokonać Portugalczyków na ich terenie nie
wystarczy to, co pokazaliśmy w pierwszym
meczu z tą drużyną wygranym 2:1. Kluczem
do awansu jest mecz na początku września.
Portugalczycy są znacznie trudniejszym
rywalem niż Serbia czy Finlandia, która także
ma 14 punktów, jednak rozegrała 8 meczów.
Z grupy awansują dwa pierwsze
zespoły. Armenia, Kazachstan, Azerbejdżan i
Belgia praktycznie nie mają już szans na
awans do Euro. Najlepiej by było wygrać
wszystkie pozostałe mecze. Jest to zadanie
piekielnie trudne, ale nie niewykonalne.
Jednak, żeby pokonać Portugalię, Serbię,
Finlandię czy nawet Belgię bądź Kazachstan,
musimy znacznie poprawić styl gry w
porównaniu z tym, co pokazaliśmy 6 czerwca
w stolicy Armenii. Większość kibiców, mimo
porażki, wierzy w historyczny awans Polski do
Mistrzostw Europy, w których nie graliśmy
jeszcze nigdy.
Ile
punktów
zdobędzie
polska
reprezentacja w wyjazdowych meczach z
Azerbejdżanem i Armenią ? – to pytanie
zadawał sobie od kilku miesięcy każdy kibic w
Polsce. Nasza reprezentacja, męcząc się
niemiłosiernie, w obu meczach wyrwała
rywalom tylko 3 punkty. Plan punktowy Leo
Beenhakkera,
na
oba
mecze
został
zrealizowany w połowie. 2 czerwca w Baku, w
pierwszej połowie Polacy stracili szybko
bramkę, co było konsekwencją błędu Dudki i
Boruca. Pierwsza połowa upłynęła pod
znakiem przewagi biało-czerwonych, jednak
nic z tej przewagi nie wynikało. Polacy nie
mieli pomysłu na grę. Nie udawało nam się
stworzyć jednej składnej akcji, zakończonej
strzałem w światło bramki. W pierwszej
połowie Azerowie oddali więcej strzałów niż
Polacy. Po zmianie stron gra wyglądała trochę
lepiej. Selekcjoner naszej reprezentacji
dokonał dwóch zmian ; wpuścił na boisko
Saganowskiego i Łobodzińskiego. Beenhakker
wykazał się nosem trenerskim, zmiany ożywiły
grę reprezentacji, czego owocem były zdobyte
przez Polaków dwa gole, strzelone przez
Smolarka i Krzynówka. Azerowie nie mając
nic do stracenia, starali się zaskoczyć Boruca
strzałami z daleka, jednak żaden z nich nie był
celny. W 90 minucie wynik spotkania na 3:1
ustalił Krzynówek.
W meczu z Ormianami nie mieliśmy
już tyle szczęścia. Biało - czerwoni starali się
stworzyć coś na boisku, dwie dogodne sytuacje
zmarnował Marek Saganowski. Pierwsza
połowa była lepsza w wykonaniu naszych
piłkarzy niż w meczu z Azerami, po jej
zakończeniu był bezbramkowy remis. Od
początku drugiej połowy, do masowego ataku
ruszyli gospodarze. W 65 minucie Jacek Bąk
sfaulował
przeciwnika,
sygnalizując
jednocześnie trenerowi Beenhakkerowi, że
odnowił mu się uraz i potrzebuje zmiany.
Ormianie mieli rzut wolny z trzydziestu kilku
metrów, który na gola pięknym strzałem,
zamienił Mkhitarjan. Po stracie bramki Polacy
rzucili się do odrabiania strat. Przez kolejne 25
Marek Magdziarz
23
Sportowy
Jak miło jest wygrywać...
Właśnie rozpoczęła się 18.
kolejka Ligi Światowej
w
siatkówce
mężczyzn.
Rozpoczęliśmy
ją
od
dwóch
zwycięstw z Chińczykami. Pierwszy
mecz wygraliśmy 3:0.
Jednak drugi nie był już tak udany.
Co prawda wygraliśmy, ale dopiero
w tie-breaku. Pierwszego seta
przegraliśmy 24:26. To był szok dla
Polaków jak i również dla Raula
Lozano. Nie tak miał przebiegać ten
mecz. Trener szybko zmobilizował
drużynę i pewnie wygraliśmy
drugiego seta 25:20. Już na początku
seta
objęliśmy
pięciopunktową
przewagę. Ten dobry stan nie
utrzymał się długo. Kolejnego seta
przegraliśmy dość nieoczekiwanie.
Na początku mieliśmy ponad
sześciopunktową przewagę, którą
szybko roztrwoniliśmy. Na szczęście
siatkarze się nie załamali i w
kolejnym secie pokazali Chińczykom
klasę wynikiem 25:16. Nawet
niespodziewane zgaśnięcie świateł
nie wyprowadziło Polaków z dobrej
passy. Ten wynik chyba w pełni
oddaje formę naszych zawodników.
Tie-breaka wygraliśmy cały czas
prowadząc z różną przewagą 15:13.
Całe spotkanie wygraliśmy 3:2. Na
szczególne uznanie zasługują ataki
Winiarskiego, przyjmowanie Gacka i
opanowanie Piotra Gruszki.
Spotkanie z Argentyną
Polacy wygrali bez większych
problemów 3:1. Od początku było
wiadome, kto dyktuje tempo gry.
Fakt
ten
może
podkreślić
24
wystawienie jako libero Ignaczaka
zamiast Gacka. Argentyńczyków
wykańczały
świetne
akcje
Winiarskiego,
Zagumnego,
Świderskiego i Gruszki, który
wchodził na ostatnie minuty gry.
Mecz
nie dostarczył
naszym
zawodnikom i kibicom większych
nerwów, bowiem wszystko poszło
gładko.
Teraz
9-10
czerwca
zmierzymy się znowu z zespołem.
Tym razem w Chinach. Trzymamy
kciuki za naszą reprezentację. Dobrą
wiadomością, może być fakt, że
Wlazły wraca do kadry. Zagra on już
w wyjazdowych meczach z Chinami.
Iwona Chałas