ŻYCIE I NIEZWYKŁE PRZYGODY ŻOŁNIERZA IWANA CZONKINA

Transkrypt

ŻYCIE I NIEZWYKŁE PRZYGODY ŻOŁNIERZA IWANA CZONKINA
36
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
WOJNOWICZ
Wieczorem tegoż dnia, siedząc w pojedynczej celi batalionowego
odwachu, sierżant Pieskow kończył swój list do narzeczonej z miasta
Kotłas.
A w ogóle, Lubo – pisał – życie wojskowe, rzecz jasna, nie płynie po różach. Bo są niestety tacy ludzie, którzy wykorzystują swą
pozycję nie dla umacniania karności wojskowej, tylko wręcz przeciwnie, w celu znęcania się nad swoimi podwładnymi. W życiu cywilnym, rzecz jasna, sytuacja taka nie zdarza się, bo tam każdy odpracuje swoje osiem godzin w zakładzie i już uważa, że jest wolny,
a jeśli jakiś inżynier czy mistrz wyda mu jakieś polecenie, to może
go posłać, gdzie mu się podoba i dobrze zrobi.
6
Co prawda, to prawda – życie człowieka jest pełne niespodzianek.
Gdyby owego dnia wszystko potoczyło się zgodnie z ustalonym planem,
to Czonkin po zajęciach politycznych nawiózłby drew do kuchni, potem
– obiad, po obiedzie – spanie, a potem – łaźnia. W łaźni miano wydać
nowe mundury (Czonkin już planował, że odłoży sobie ten nowy mundur i dwie pary nowych onuc z myślą o nieodległej już demobilizacji). Po
łaźni – znowu do stajni, do magazynu po produkty na kolację, potem,
wieczorem na wolnym powietrzu – koncert twórczości amatorskiej.
A tu nagle – raz, raz – wezwali go do koszar, wydali mu karabin,
płaszcz, plecak, wsadzili do samolotu i półtorej godziny później Czonkin był już diabli wiedzą gdzie, w jakiejś wsi, o której przedtem nic nie
słyszał, ani nie podejrzewał, że taka na świecie istnieje.
Jeszcze go mdliło po pierwszym w życiu locie, a już lotnicy (ten, co
go przywiózł i drugi, który był na miejscu) naciągnęli na uszkodzony samolot pokrowiec, przymocowali go do gruntu, sami wsiedli do
sprawnego i polecieli, jakby ich tu w ogóle nie było, a Czonkin został
sam na sam z samolotem i otaczającym go tłumem. Ale i tłum rozszedł
się z wolna, zostawiając Czonkina samemu sobie.
Zostawiony sam sobie Czonkin obszedł samolot wokoło, pomacał lotki i ster kierunku, kopnął w koło. I splunął. Po co go pilnować,
przed kim pilnować i jak długo? – nie wiadomo. Podpułkownik Pachomow powiedział: może tydzień, a może i dłużej. Przez tydzień można
skonać z nudów. Przedtem człowiek sobie chociaż z koniem pogadał,
dobre i to. Czonkin w ogóle lubił rozmawiać z koniem, nawet bardziej
niż z ludźmi, bo człowiekowi nieraz coś się powie, a potem okazuje
się, że nie to co trzeba, jeszcze nieprzyjemności można sobie napytać,
zaś koń co bądź mu powiedzieć – wszystko przyjmie. Czonkin ze swoją
szkapą rozmawiał, radził się jej, opowiadał o swoim życiu, o sierżancie,
skarżył się jej na Samuszkina i na kucharza Szurkę, szkapa rozumiała coś z tego albo nie, ale machała ogonem, kiwała łbem – reagowała. A z tym pudłem cholernym czy sobie człowiek pogada? Przedmiot,
jakby nie było, nieożywiony. Czonkin splunął jeszcze raz i przeszedł
się od dzioba do ogona i znowu do dzioba. Rozejrzał się.
Krajobraz tutejszy nie podobał mu się zupełnie. Trzysta kroków od
niego ołowianym blaskiem przeświecała przez zarośla wikliny rzeczka
o dziwnej nazwie Tiopa. Czonkin nie wiedział, że rzeczka tak się nazywa, ale i tak wydawała mu się obrzydliwa. Wątły lasek ciągnący się
w dół wzdłuż Tiopy podobał się Czonkinowi jeszcze mniej, a już o całej
pozostałej okolicy nawet nie ma co mówić. Ziemia była goła, cała w wybojach i kamienista, wieś biedna. Dwie chaty oszalowane tarcicą, reszta
– z pociemniałych bierwion, do połowy wrośnięte w ziemię, kryte darnicami albo słomą.
37
38
WOJNOWICZ
We wsi pusto. Możesz oczy wypatrzeć, żywego ducha nie zobaczysz. I nic dziwnego – wszyscy w pracy. A kto nie w pracy, ten chowa
się przed upałem w izbie. Tylko łaciate cielątko odłączyło się, widać,
od stada i leży pośrodku drogi, wywieszając z gorąca język.
Jakiś człowiek przejechał rowerem wzdłuż brzegu rzeczki, z grabiami przywiązanymi do pleców.
–He-he-hej! – zawołał Czonkin do niego, ale tamten nie zatrzymał
się, nie odwrócił, widocznie go nie dosłyszał.
Iwan położył plecak na skrzydle samolotu i rozwiązał go, żeby popatrzeć, co też mu tam włożyli. Znalazł dwa bochenki chleba, puszkę konserw mięsnych, puszkę rybnych, puszkę koncentratu, kawałek
twardej jak drewno kiełbasy i kilka kawałków cukru zawiniętych w gazetę. Na tydzień oczywiście nie za wiele tego. Gdyby z góry wiedział,
co będzie, zwędziłby coś w stołówce lotniczej, a tak…
Czonkin znów przeszedł się wzdłuż samolotu. Kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugą. W ogóle, jego sytuacja ma oczywiście również miłe strony. Teraz nie jest takim sobie zwykłym Czonkinem, do
którego można zwyczajnie podejść, klepnąć go w ramię, powiedzieć:
„Ej, ty, Czonkin”, albo, na przykład, plunąć mu w ucho. Jest wartownikiem, osobą nietykalną. I jeśli ktoś będzie chciał plunąć mu w ucho,
najpierw dobrze się namyśli. Jakby co, to zaraz: „Stój! Kto idzie?”,
„Stój! Będę strzelał!”. Sprawa poważna.
Ale jeśli znów popatrzeć na wszystko z drugiej strony…
Czonkin przystanął, oparł się o skrzydło i zadumał. Zostawili go
samego na tydzień bez żadnego zmiennika. I co dalej? Według regulaminu wartownikowi nie wolno jeść, pić, palić, śmiać się, śpiewać, rozmawiać, załatwiać potrzeb naturalnych. Ale tu przecież cały tydzień na
warcie! Przez tydzień – chcesz czy nie chcesz – regulamin naruszysz!
Dopracowawszy się takiego poglądu, Czonkin poszedł w kierunku ogona samolotu i od razu naruszył. Obejrzał się wokoło – nic. Zaśpiewał:
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
Jechał kozak przez dolinę,
Przez kaukaskie pędził strony…
Była to jedyna pieśń, jaką Czonkin znał w całości. Była bardzo prosta. Każde dwie linijki powtarzały się:
Pędził, gnał przez sad zielony,
Pierścień błyszczał mu na palcu…
Pędził, gnał przez sad zielony,
Pierścień błyszczał mu na palcu…
Czonkin zamilkł i wytężył słuch. Znowu nic! Śpiewaj sobie, niech
cię szlag trafi, nikomu nie jesteś potrzebny. Zackniło mu się jeszcze
mocniej niż przedtem i poczuł nieodpartą potrzebę porozmawiania,
wszystko jedno z kim, wszystko jedno o czym.
Rozejrzał się i zobaczył furę, która wznosiła tuman kurzu na drodze prowadzącej do wsi. Czonkin przyłożył rękę do oczu i wpatrzył
się uważnie: na furze siedziało, zwieszając nogi na zewnątrz, jakieś
dziesięć bab, a jedna, w czerwonej sukience, powoziła na stojąco.
Czonkin przejął się tym widokiem niesłychanie i jego podniecenie
rosło, w miarę jak fura się zbliżała. Kiedy była już zupełnie blisko,
Czonkin kompletnie stracił głowę, i zapinając kołnierz, ruszył biegiem
do drogi.
–Ej, kobitki! – zawołał. – Tutaj!
Kobitki podniosły szum, zaśmiały się, a ta, która powoziła, zawołała do niego:
–Wszystkie naraz czy co druga?
–Wal hurtem, potem się zobaczy! – machnął ręką Czonkin.
Dziewczyny narobiły jeszcze większego pisku i zamachały rękami,
jakby zapraszały Czonkina do siebie na furę, a stojąca palnęła coś takiego, że Czonkin aż osłupiał.
39
40
WOJNOWICZ
–E-ech, babeczki – jęknął z nadmiaru uczuć, ale nikt go już nie
mógł usłyszeć.
Fura wjechała do wsi i skryła się za zakrętem i tylko biały pył długo
jeszcze wisiał w nagrzanym powietrzu.
Wszystko to wprawiło Czonkina w nadzwyczaj przyjemny nastrój.
Oparł się na karabinie i oddał się zupełnie niedozwolonym przez regulamin myślom na temat płci niewieściej. Dalej rozglądał się wokoło,
ale już nie tak sobie, nie całkiem bezmyślnie: teraz szukał czegoś zupełnie określonego. I znalazł.
W najbliższym ogrodzie zobaczył Niurę Bielaszową, która po popołudniowej drzemce znów wyszła okopywać kartofle. Machała miarowo motyką i obracała się różnymi stronami do Czonkina, toteż mógł
się jej przyjrzeć i należycie ocenić obfite kształty.
Czonkina od razu coś pociągnęło do Niury, ale popatrzył na samolot i tylko westchnął. Znów zaczął chodzić wzdłuż samolotu. Kilka kroków w jedną stronę, kilka z powrotem. Ale „w jedną stronę”,
nie wiadomo dlaczego, wychodziło tych kroków coraz więcej, „z powrotem” zaś – coraz mniej, aż wreszcie Czonkin oparł się piersią
o płot z długich, krzywych żerdzi. Stało się to tak niespodziewanie
dla niego samego, że napotkawszy pytający wzrok Niury, zrozumiał,
iż musi jakoś objaśnić swoje postępowanie, objaśnił je więc w ten
sposób:
–Pić się chce – powiedział i żeby brzmiało bardziej przekonywająco, dźgnął się palcem w brzuch.
–Można – powiedziała Niura – tylko że woda ciepła…
–Wszystko jedno – zgodził się Czonkin.
Niura położyła motykę w bruździe, poszła do domu i zaraz wróciła z blaszanym kubeczkiem. Woda była naprawdę ciepła i niesmaczna,
pachniała drewnianą beczką. Czonkin upił troszeczkę, a resztę, pochylając się, wylał sobie na głowę.
–Ech, dobre! – powiedział z przesadnym zapałem. – No nie?
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
–Garnuszek na sęczku powieście – odpowiedziała Niura i znów
wzięła się do motyki.
Spotkanie z Czonkinem ją też poruszyło, ale nic nie dała po sobie
poznać i wzięła się do roboty, czekając, aż on sobie pójdzie. A on odchodzić nie miał ochoty. Postał jeszcze, pomilczał i wreszcie zadał pytanie sięgające od razu istoty sprawy:
–Sama żyjecie, gosposiu, czy z mężem?
–A wam po co wiedzieć? – spytała Niura.
–Z ciekawości – odpowiedział Czonkin.
–Sama czy nie sama, wam nic do tego.
Odpowiedź ta zadowoliła Czonkina. Oznaczała, że Niura mieszka
sama, ale duma dziewicza nie pozwala jej odpowiadać wprost na takie
pytania.
–Może pomóc? – zaproponował.
–Nie trzeba – powiedziała Niura – ja sama.
Ale Czonkin przerzucił już przez płot karabin, po czym przecisnął
się między żerdziami. Niura najpierw certowała się troszkę dla przyzwoitości, lecz w końcu oddała Iwanowi swoją motykę, a sobie przyniosła drugą. We dwójkę robota poszła raźniej. Czonkin pracował
lekko i szybko, widać było, że dla niego to nie pierwszyzna. Niura próbowała dotrzymać tempa, ale szybko zrozumiała, że w żaden sposób
nie da rady i beznadziejnie została w tyle. Kiedy przerwali, żeby wypalić papierosa, zagadnęła go ciekawie:
–Sami, widać, ze wsi będziecie.
–A co, poznać? – zdziwił się Czonkin.
–Jak nie poznać – powiedziała Niura, opuszczając wzrok ze zmieszania. – Byli u nas miastowi, pomagać przyjeżdżali. Nieraz to wstyd
było patrzeć. Motyki w rękach utrzymać nie zdolą. Ciekawość, czego
ich tam w miastach uczą.
–Wiadomo, czego – powiedział Czonkin rezolutnie. – Słoninę wiejską żreć.
41
42
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
WOJNOWICZ
–No pewnie – zgodziła się Niura.
Czonkin popluł w dłonie i wziął się znów do roboty. Niura, posuwając się za nim, co chwila popatrywała ukradkiem na swojego nowego
znajomego. Zauważyła, rozumie się, od razu, że i wzrostu jest niepokaźnego, i na twarzy nie najpiękniejszy, ale jej, wobec przeciągającej
się samotności, i taki by się nadał. A chłop był z niego, jak spostrzegła,
zręczny i robotny, dla gospodarstwa, od razu widać, pożyteczny. Podobał się więc Niurze coraz bardziej i w jej duszy zatliło się nawet coś
podobnego do nadziei.
7
Niura była zupełnie samotna. Bardziej samotnej kobiety nie było
w całej wsi, jeśli nie liczyć babci Duni, ale życie babci dobiegało kresu,
a Niura ledwie skończyła dwadzieścia cztery lata. Życie w samym rozkwicie, ale na małżeństwo wiek może i trochę późny. Inne, obrotniejsze, postarały się machnąć za mąż jeszcze przed dwudziestką, a i dzieci już się dorobiły (Tajka Gorszkowa, rówieśnica Niury, zimą piątego
chłopczyka urodziła). I nie byłoby to takie przykre, gdyby była brzydsza od innych, ale przecież nie. Ani buzią, ani figurą pan Bóg Niury
nie pokrzywdził, pięknością nie była, ale za maszkarę nikt jej nie uważał. Taka Ninka Kurzowa, na przykład, od urodzenia skazę miała –
piętno na pół twarzy, a przecież i ona szczęście sobie znalazła, wyszła
za Mikołajka i teraz chodziła w czwartym albo piątym miesiącu.
Nie tylko Niura, rozumie się, panną została, ale inne miały choć
rodziców, choć braci i siostry, czy jeszcze kogo, ona – nikogusieńko.
Miała kiedyś dwóch starszych braci, ale nawet ich nie pamiętała: jeden
spalił się podczas pożaru, kiedy miał trzy lata, drugi, troszkę starszy,
umarł na tyfus plamisty.
Matka Niury umarła cztery lata temu. Przedtem przez dwa lata
skarżyła się na bóle w krzyżach, wciąż ją coś łamało i skręcało, ni to
z przeziębienia, ni to od ciężkiej pracy – kto może wiedzieć. Pewnie
poleżeć powinna była, odpocząć, ale jak tu poleżysz, kiedy brygadier
co rano niemal siłą z domu wywleka – pracować trzeba. A i we włas­
nym gospodarstwie – obojętnie, czy duże, czy małe – robota zawsze
się znajdzie. Do felczera by pójść, ale do niego, do Dołgowa, siedem
wiorst. Siedem w jedną, siedem w drugą. A leczenie ma jedno na
wszystko: nogi na noc pogrzać w gorącej wodzie i pod watowaną kołdrę. Do rana – powiada – przejdzie. Zwolnienia, jak nie masz gorączki,
za skarby nie dostaniesz. Jeśli – powiada – każdemu zwolnienie dawać,
to kto będzie pracował?
Kiedy z matką zrobiło się już zupełnie źle i zaczęła na głos krzyczeć, poszedł ojciec do przewodniczącego (wtedy był jeszcze inny, nie
Gołubiew) prosić o konia, a ten mu mówi: „Specjalnie dać nie mogę,
ale jak się trafi okazja w tamtą stronę – proszę bardzo”. Kiedy okazja
się wreszcie trafiła, już nie było po co. Cmentarz znajdował się w Kras­
noje, tuż za ogrodami, i nieboszczkę poniesiono tam na piechotę.
Ojciec Niury jeszcze rok żył w Krasnoje, a potem fuksem dostał
paszport i poszedł na zarobek do miasta. Pracował najpierw jako niewykwalifikowany na budowie elektrowni, potem poszedł do milicji
i znajomi ze wsi, którzy wozili na sprzedaż warzywa kołchozowe, nieraz
widzieli go na rynku, jak w mundurze i z rewolwerem chodził, spekulantów ganiał. Najpierw pisywał do Niury, chociaż rzadko, potem ożenił się, dziecko mu się urodziło, pisał coraz rzadziej, aż wreszcie zupełnie przestał, tylko od czasu do czasu przez znajomych ukłony zasyłał.
Z małżeństwem jakoś jej się nie udało, może i dlatego, że od urodzenia była nieśmiała, nie umiała przyciągnąć do siebie, czy co, i jeden
absztyfikant rzucił ją dlatego, że milkliwa była, nawet – mówił – pogadać z nią nie ma o czym. Inny znów chciał od niej, żeby jeszcze przed
ślubem zgodziła się na to, o co mu chodziło, i obraził się, że ona mu
43
52
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
WOJNOWICZ
a patrzeć – wstyd. Wstydziła się też, że jej ręka, pulchna, biała, goła do
ramienia, leży na wierzchu kołdry. Powoli ruszyła ręką w bok, żeby ją
schować i uśmiechnęła się przy tym z zażenowaniem. Czonkin też się
zmieszał, ale nie chcąc tego po sobie pokazać i nie wiedząc, co robić,
podszedł do Niury, wziął jej rękę w swoją, lekko potrząsnął i powiedział:
–Dzień dobry!
Tego ranka baby, wyganiając bydło na pole, zobaczyły, że z chaty
Niury boso i bez bluzy wyszedł Czonkin. Podszedł do samolotu, długo go odwiązywał, potem rozebrał część płotu, przeturlał samolot do
ogrodu i na nowo wstawił żerdzie w płot.
9
Wyróżniającą cechą charakteru przewodniczącego Gołubiewa była
nieprzezwyciężona skłonność do wątpliwości. Kiedy żona z rana pytała go:
–Co będziesz jadł – jajecznicę czy kartofle? – przewodniczący odpowiadał:
–Dawaj kartofle.
Żona wyciągała wtedy z pieca garnuszek z kartoflami, a on w tej
samej chwili wiedział z całą pewnością, że chce jajecznicy. Żona odstawiała garnuszek z powrotem i szła do sieni po jajka. Wracając, spotykała pełne winy spojrzenie męża – znowu chciał kartofli.
Czasem złościł się nawet:
–Daj coś jednego, nie zmuszaj mnie, żebym myślał o głupstwach.
Prawo wyboru było mu zawsze ciężarem. Męczył się niewymownie,
zastanawiając się, jaką dziś nałożyć koszulę – zieloną czy niebieską, jakie buty – stare czy nowe. Co prawda w ciągu ostatnich dwudziestu lat
wiele zrobiono w kraju po to, by Gołubiew nie miał wątpliwości, ale
jakieś tam mimo wszystko mu zostały i obejmowały czasem nawet takie rzeczy, co do których w ogóle nie wypadało w owych czasach mieć
wątpliwości. I nie przypadkiem Borysow, sekretarz komitetu rejonowego, odpowiedzialny za strefę Stacji Maszynowo-Traktorowych, mówił czasem Gołubiewowi:
–Ty skończ z tymi swoimi wątpliwościami. Teraz trzeba pracować,
a nie wątpić. – I dodawał: – Pamiętaj, jesteś pod uważną obserwacją.
Zwracał się tak, nawiasem mówiąc, nie tylko do Gołubiewa, ale
i do wielu innych. Co to za obserwacja i jak się ją konkretnie prowadzi,
Borysow nie mówił, może sam nie wiedział.
Kiedyś Borysow przewodniczył w komitecie naradzie przewodniczących kołchozów na temat podniesienia mleczności w bieżącym
kwartale. Kołchoz Gołubiewa pod względem wskaźników zajmował
miejsce środkowe, nie chwalono go ani nie ganiono, toteż przewodniczący siedział i przyglądał się nowemu gipsowemu popiersiu Stalina,
które stało koło okna na brązowym stoliku pod kwiaty. Kiedy narada
się skończyła i wszyscy zaczęli się rozchodzić, Borysow zatrzymał Gołubiewa. Stanęli koło popiersia wodza i sekretarz, machinalnie pogładziwszy je po głowie, powiedział:
–Widzisz, Iwanie drogi, twój organizator partyjny Kilin mówi, że
poświęcasz mało uwagi propagandzie wizualnej. Między innymi nie
dałeś pieniędzy na wykres wzrostu produkcji przemysłowej.
–Nie dałem i nie dam – odrzekł stanowczo Gołubiew. – Obory nie
ma za co budować, a on nic tylko by swoje wykresy rysował, szastał
kołchozowymi pieniędzmi.
–Co znaczy szastał? – oburzył się sekretarz. – Jakie szastał? Czy ty
rozumiesz, co mówisz?
–Rozumiem – powiedział Iwan Timofiejewicz. – Ja wszystko rozumiem. Tylko mi tych pieniędzy szkoda. I tak w kołchozie na nic nie
starczy, człowiek nie wie, jak dziury pozatykać. A przecież potem sami
ze mnie trzy skóry zdejmiecie, od tego jestem przewodniczącym.
53
54
WOJNOWICZ
–Przede wszystkim jesteś komunistą, a dopiero potem przewodniczącym. Wykres to sprawa wielkiej wagi politycznej. I dziwię się, że widzę komunistę, który tego nie docenia. W dodatku nie wiem, czy to, co mówisz
to pomyłka, czy stanowcze przekonanie i jeśli będziesz dalej trzymać się
tego stanowiska, to my cię jeszcze raz sprawdzimy, do samej duszy ci zajrzymy, niech cię wszyscy diabli! – i rozzłoszczony Borysow trzepnął Stalina
po głowie, tak że z bólu aż zamachał ręką, ale grymas cierpienia na jego
twarzy natychmiast ustąpił miejsca wyrazowi śmiertelnego przerażenia.
Od razu zaschło mu w gardle. Otworzył usta i patrzył na Gołubiewa, nie spuszczając z niego oczu, jak zahipnotyzowany. A tamten sam
przestraszył się śmiertelnie. Wolałby nie widzieć tego, co się stało, ale
widział przecież, widział! I co teraz robić? Udawać, że nie zauważył?
A jeśli Borysow pobiegnie się kajać, wtedy on się wykręci, a jemu, Gołubiewowi, dostanie się za to, że nie powiadomił. A jeśli powiadomić,
też posadzą jak amen w pacierzu, choćby za to, że widział.
Obaj mieli w pamięci historię ucznia, który strzelał do nauczycielki z procy, a trafił w portret i rozbił szkło. Gdyby wybił nauczycielce
oko, może wybaczono by mu jako nieletniemu, ale on przecież trafił
nie w oko tylko w portret, a to już był ni mniej, ni więcej tylko zamach.
I co się teraz dzieje z tym uczniem – nikt nie wie.
Pierwszy wybrnął z sytuacji Borysow. Nerwowym ruchem wyciąg­
nął z kieszeni metalową papierośnicę, i otworzywszy ją, podsunął
Gołubiewowi. Ten zawahał się: brać czy nie brać? Potem jednak zdecydował się: wziął.
–Tak, no to, o czym żeśmy rozmawiali? – spytał Borysow jakby nigdy
nic, na wszelki wypadek odchodząc jednak trochę dalej od popiersia.
–O propagandzie wizualnej – przypomniał usłużnie Gołubiew, powoli dochodząc do siebie.
–No więc ci tłumaczę – powiedział Borysow już innym tonem. – Nie
można, Iwanie drogi, nie doceniać politycznego znaczenia propagandy
wizualnej i proszę cię jak przyjaciela, zadbaj o to, jeśli łaska.
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
–No dobra, zadbam – powiedział pochmurnie Iwan Timofiejewicz,
któremu już spieszno było wyjść.
–No to umowa stoi – ucieszył się Borysow; wziął Golubiewa pod
rękę, i odprowadzając go do drzwi, powiedział, ściszając głos: – I jeszcze, Wania kochany, chcę cię uprzedzić jak towarzysza: weź pod uwagę, że jesteś pod uważną obserwacją.
Gołubiew wyszedł na ulicę. Dzień był wciąż suchy, słoneczny. Przewodniczący stwierdził to z niezadowoleniem, przydałby się już deszcz.
Jego koń, przywiązany do żelaznego ogrodzenia, wyciągnął szyję ku
kępie pokrzyw, ale nie mógł dosięgnąć. Gołubiew wgramolił się na
dwukółkę i ruszył lejcami. Koń minął jedną przecznicę i sam, bez żadnego znaku, tylko z przyzwyczajenia, zatrzymał się naprzeciw drewnianego budyneczku z szyldem „Herbaciarnia”. Koło herbaciarni stał wóz
z bańkami na mleko. Przewodniczący od razu poznał, że wóz jest z jego
kołchozu. Koń był przywiązany do słupa. Gołubiew przywiązał swojego
konia do tego samego słupa, wszedł po chybotliwych stopniach na ganek i otworzył drzwi. W herbaciarni pachniało piwem i kapuśniakiem.
Kobieta, nudząca się za kontuarem, od razu zauważyła gościa.
–Dzień dobry, Iwanie Timofiejewiczu.
–Czołem, Aniuta – odpowiedział przewodniczący, spoglądając
w kąt sali.
Siedział tam Barczasty i dopijał swoje piwo. Na widok przewodniczącego wstał.
–Siedź, siedź – machnął mu ręką Gołubiew i zaczekał, aż Aniuta naleje mu jego normalną porcję: półtorej setki wódki i kufel piwa.
Wódkę, jak zwykle, wlał do piwa i poszedł do kąta do Barczastego.
Ten znów próbował wstać, ale Gołubiew przytrzymał go za ramię.
–Mleko zdawałeś? – zapytał, pociągając z kufla.
–Zdawałem – powiedział Barczasty. – Zawartość tłuszczu, powiadają, przymała.
–Starczy im – machnął ręką Gołubiew. – Co tak siedzisz?
55
56
WOJNOWICZ
–Niurkę żem tu spotkał, listonoszkę, podwieźć obiecałem – wyjaśnił Barczasty. – Czekam na nią.
–A ona co, żyje ze swoim wojakiem? – zainteresował się Iwan Timofiejewicz.
–Co ma nie żyć – powiedział Barczasty. – On u niej jest za gosposię,
tak. Ona na pocztę, a on wody naniesie, drewna narąbie i kapuśniaku
nagotuje. Jej fartuch włoży i chodzi jak baba, domem się zajmuje, tak?
Ja żem sam nie widział, ale ludzie mówią, że on nawet serwetki krzyżykami wyszywa. – Barczasty się roześmiał. – Jak Boga kocham, tyle
lat żyję, ale żeby chłop w babskim fartuchu chodził i jeszcze wyszywał
– nie widziałem. A ciekawe, że przysłali go niby tylko na tydzień, już
półtora przeszło, a on jakby nigdy nic, tak. Ja tam nie wiem, może to
wszystko z ciemnoty, ale ludzie sobie myślą, że nie darmo tu siedzi ten
wojskowy. Ten i ów wprost powiada: nic tylko z przyczyny śledztwa.
–Jakiego znowu śledztwa? – nastroszył się przewodniczący.
Barczasty wiedział o obawach Gołubiewa i teraz specjalnie go podpuszczał, stwierdzając z zadowoleniem, że jego słowa przynoszą zamierzony efekt.
–A kto go wie, jakiego – powiedział. – Tyle wiadomo, że bez potrzeby go tu trzymać nie będą, tak. Jak europlan zepsuty, znaczy się
remontować trzeba. A jeśli już i do remontu się nie nadaje, to się wyrzuca. Po co człowieka trzymać bez potrzeby? Dlatego właśnie ludzie
się zastanawiają. Słuchy chodzą – Barczasty zniżył głos – że znowu
kołchozy będą rozpuszczać.
–No, z tym daj sobie spokój – ze złością powiedział przewodniczący. – Nigdy tego nie będzie i nie licz na to. Pracować trzeba, a nie słuchy łowić.
Dopił swój „utrwalacz” i wstał.
–Ty, Barczasty, ot co – powiedział na koniec. – Jeśli Bielaszowej
długo nie będzie, nie czekaj, nie ma po co. Na piechotę też dojdzie, nie
taka znów wielka pani.
Ż YC I E I N I E Z W Y K Ł E P R Z Y G O DY Ż O Ł N I E R Z A I WA N A C Z O N K I N A
Pożegnawszy się z Aniutą, wyszedł, wsiadł do dwukółki i pojechał
do domu. Ale słowa Barczastego zapadły mu w duszę i skojarzyły się
z tym, co mówił Borysow: że on, Gołubiew, znajduje się pod uważną
obserwacją. Co za obserwacja? Jak się ją prowadzi? Czy nie przez tego
wojskowego? Czy nie specjalnie go tu nasłali? Co prawda, na oko to on
nie bardzo wygląda na takiego, którego można nasłać. Ale przecież ci,
co nasyłają, też niegłupi, nie przyślą takiego, żeby zaraz było widać, że
nasłany. Żeby to wiedzieć na pewno! Ale jak się dowiedzieć? I nagle
w głowie Gołubiewa zrodziła się zuchwała myśl: „A gdyby tak pójść
do tego czerwonoarmisty, huknąć pięścią w stół, mów niby, z jakim zadaniem tu siedzisz, kto cię przysłał?”. Jeśli nawet coś za to wleci, już
lepiej od razu wiedzieć, niż tak czekać na nie wiadomo jakie niebezpieczeństwo.
10
Minęło więc półtora tygodnia, od kiedy Czonkin trafił do Krasnoje i zamieszkał u Niury. Wżył się już tutaj, wszystkich poznał, stał się
swoim człowiekiem i nic nie wskazywało na to, by miano go stąd kiedyś zabrać. Nie można powiedzieć, żeby Iwanowi takie życie się nie
podobało. Przeciwnie – ani apelu, ani capstrzyku, nie mówiąc już o zaprawie gimnastycznej czy zajęciach politycznych. Chociaż i w wojsku
był pod względem jedzenia nieźle urządzony, ale tu i chleb, i mleko,
i jajecznica – wszystko świeższe, cebulka prosto z grządki i w dodatku
baba pod bokiem: żyć nie umierać! Tak, na miejscu Czonkina każdy
zgodziłby się stać na takim posterunku do samej demobilizacji, a jeszcze o roczek, dwa nadterminowej by się postarał. A jednak było w położeniu Czonkina coś takiego, co nie pozwalało mu żyć spokojnie,
to mianowicie, że postawiono go tu niby na tydzień i tydzień minął,
57