No co, koloryzować nie wolno?!

Transkrypt

No co, koloryzować nie wolno?!
No co, koloryzować nie wolno?!
Opuszczamy, żona i ja, nasze mieszkanie umeblowane fabrycznymi wyrobami i wychodzimy
ze skupiska standardowych bloków, by udać się za miasto, do dzielnicy willowej.
Stajemy przed wejściem do położonej w głębi ogrodu willi. Obiekt niepowtarzalny,
zaprojektowany przez prywatnego architekta, nie mający nic wspólnego ze śródmiejskim
stereotypem. Pani domu, elegancka kobieta z jasnymi, rozpuszczonymi włosami, wprowadza nas
do środka. Wnętrze jest jeszcze oryginalniejsze niż widoczna z zewnątrz architektura. Meble i
wszystkie pozostałe przedmioty są autentycznymi dziełami sztuki.
Blondyna nie ma powodu do narzekania na swego męża. To ów doskonale zarabiający
biznesmen dostarczył środków potrzebnych do wybudowania willi i wyposażenia jej. To dzięki
niemu blondyna mogła zaspokoić kolekcjonerską pasję zapełniając dom mnóstwem finezyjnych,
rękodzielniczych sprzętów. Nie braknie ich również na stoliku, przy którym siadamy. Kieliszki,
talerze, filiżanki – wszystko zasługuje na miano, jeśli nie dzieł, to dziełek artystycznego kunsztu.
Zazwyczaj w sytuacji towarzyskiej jestem przeciwieństwem tego, kogo nazywają duszą
towarzystwa; znają mnie jako mruka. Ale teraz, na widok antycznych mebli i mebelków,
obrazów, rzeźb, bibelotów, wpadam w werwę. Sztuka jest najbardziej pociągającym mnie
tematem, jednym z niewielu uznanych przeze mnie za godne poruszania w salonowej rozmowie,
a tu temat ten narzucał się w sposób naturalny. Przez cały wieczór rozprawiałem z zapałem. Nie
byłem gościem, którego trzeba zabawiać, toteż blondyna patrzyła na mnie wzrokiem, co wróżył,
że przy pożegnaniu usłyszę: „Miło było mi pana poznać.”
Czuła się doskonale znalazłszy się w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jednym z nich był jej
mąż, który przyłączył się do nas w kwadrans po moim z żoną przybyciu; mężczyzna na wagę
złota, tak jest, na wagę złotych dolarówek, które dostarczał. Drugim był gość, entuzjasta sztuki,
smakosz nie tylko rozłożonych na stole potraw. Gość zachwycony wszystkim dookoła, pod
niebiosa wynoszący artystyczną kolekcję, z której blond-kolekcjonerka była tak dumna.
Widząc, że blondyna po raz kolejny unosi się z krzesła, by napełnić kieliszki, wstałem ja
także. A mówiąc ściśle, zerwałem się na równe nogi, ze słowami: „Wyręczę panią.” Alkohol
zrobił swoje, toteż mój ruch był nazbyt energiczny, wyprostowanie ciała nazbyt gwałtowne. I
zanim zdążyłem przejąć ozdobną, zabytkową karafkę, uderzyłem głową o secesyjną lampę z
zielonym kloszem. Klosz pękł.
Ta katastrofa, bladość gospodyni, jej ponure wejrzenie, zepsuty nastrój – wszystko to było
dla mnie i żony sygnałem do odejścia. „Nie zatrzymywano” nas. Rozpływałem się w
przeprosinach i pełen obrzydzenia do samego siebie słuchałem własnego przepraszania, kajania
się, biadolenia i zapewniania, jak bardzo mi przykro.
Parę dni później zaprosiliśmy na podwieczorek Ańdzię, przyjaciółkę mojej żony. Zgadało się
o wizycie w domu blondyny, przy czym nie omieszkałem sypnąć garścią pochwał pod adresem
nagromadzonego tam piękna. Ku memu zaskoczeniu Ańdzia, której także zdarzyło się raz
zawitać do owego niesłychanego lokum i która też miała okazję zapoznać się z jego
wyposażeniem, wyraża opinię odmienną od mojej – krytyczną.
– Czy to mieszkanie? Czy można to nazwać mieszkaniem? Toż to antykwariat! Muzeum!
– Wyobraź sobie, Ańdziu, że przyczyniłem się niechcący do zubożenia tego antykwariatu, do
zmniejszenia ilości muzealnych eksponatów. Przypominasz sobie tę quasi-naftową lampę
wiszącą nisko nad stołem? Zbyt nisko, muszę dodać.
Żona wychodzi z pokoju, by przez kilka minut zabawić w kuchni i przyszykować coś dla
wzbogacenia naszego menu, a ja opowiadam Ańdzi o dewastacji i tak kończę relację o
pechowym zdarzeniu:
– To rozbicie żyrandola może należałoby skwitować wyrazami ubolewania, ale ja byłem
daleki od tego. Ani mi się śniło przepraszać. Do licha, jak można kruchy przedmiot spuszczać z
sufitu na wysokość głowy. Moja reakcja była pełna wściekłości. Cytuję ci swoje słowa: „Nic się
nie stało, nie skaleczyłem się.”