Untitled
Transkrypt
Untitled
Dla Mila i wszystkich dzieci Miejcie swoją pasję. Podążajcie za nią. Uwierzcie w siebie i nigdy się nie poddawajcie. Jak uczy nas historia Leo, nie ma rzeczy niemożliwych. sp i s tr e ś c i CZĘŚĆ pierwsza / ARGENTYNA Rozdział 1 Babcia Celia, futbolówka i czwarte urodziny, czyli jak to wszystko się zaczęło Rozdział 2 Banda Pięciu, czyli w Las Heras gra się ostro „Trędowaci” i wybita szyba, czyli dlaczego dobrze grać ze starszymi Rozdział 3 Rozdział 4 Wizyta u doktora Diego, czyli czemu Leo nie rośnie Rozdział 5 Dziewięćdziesiąt trzy odbicia pomarańczy, czyli jak mały Leo trafił do Barcelony CZĘŚĆ druga / barcelona Rozdział 6 Historia pewnego meczu, czyli początki są zawsze trudne Rozdział 7 Restrykcyjne przepisy i nowa kontuzja, czyli jak pech to pech Rozdział 8 „Wracamy”, czyli decyzja zapadła Karta zawodnika i Trofeo Maestrelli, czyli witamy w lidze Rozdział 9 Rozdział 10 Tajemnice szatni i PlayStation, czyli jak Leo przestał być niemową Rozdział 11 La Masía i szkolne żarty, czyli chłopcy wszędzie są tacy sami Rozdział 12 Rafael i poobiednia drzemka, czyli wszystko zaczyna się układać Maska Puyola, czyli Leo Terminator Rozdział 13 Pracowite lato 2003, czyli idzie nowe w Barcelonie Rozdział 14 FC Porto i Stadion Smoka, czyli debiut z numerem 14 Rozdział 15 sp i s tr e ś c i Rozdział 16 Cztery lata w jeden rok, czyli katalońskie turbodoładowanie Rozdział 17 Autobus „zawodowych” i pasta na klamce, czyli początek wielkiej przyjaźni Rozdział 23 Rzuty wolne i wieczorna bijatyka, czyli co wydarzyło się przed ćwierćfinałem Rozdział 24 Dla Mari-Bruna-Tomiego-Agusa, czyli radość w Utrechcie Rozdział 18 Albacete i 90+1 minuta meczu, czyli jest gol! Rozdział 25 CZĘŚĆ trzecia / Świat Rozdział 26 Stadion Ferenca Puskása, czyli życie nie jest sprawiedliwe Kaseta wideo i zbiórka makulatury, czyli „Leonel Mecci” jedzie do Argentyny Rozdział 19 Krzyżak i wicesnajper turnieju, czyli jak się gra w kolumbijskich górach Rozdział 20 Rozdział 21 Kun i automat z czipsami, czyli nocne życie w Holandii Rozdział 22 Faza grupowa, czyli ławka rezerwowych i gra w dziesiątkę Rosario nad ranem, czyli witaj w domu, Mistrzu CZĘŚĆ czwarta / w pierwszej drużynie Rozdział 27 Wojna na przepisy, czyli jak Leo został Hiszpanem Rozdział 28 Złoty chłopiec 2005, czyli nagroda na koniec roku Rozdział 29 Przepychanka na Stamford Bridge, czyli co José Mourinho myśli o Katalończykach sp i s tr e ś c i Rewanż na Camp Nou, czyli los daje i zabiera Rozdział 37 Rozdział 31 Paryż, szatnia i łzy, czyli kto odbierze medal za Leo Rozdział 38 Rozdział 32 Rozdział 39 Rozdział 33 Rozdział 40 CZĘŚĆ piąta / mistrz Barcelona kontra Manchester United, czyli diabelskie sztuczki Pepa Guardioli Rozdział 30 Gole i pocałunki, czyli niezapomniane El Clàssico Getafe i Puchar Króla, czyli ile razy można powiedzieć „Messi” w ciągu 12 sekund Míster Rijkaard musi odejść, czyli zmiana warty Rozdział 34 Koszulka z numerem 10, czyli jak poradzić sobie z kontuzjami Fałszywa dziewiątka, czyli Madrytowi opadają szczęki Síndrome X Frágil, Ile dobrego może zrobić jeden sportowiec Rzym i starcie gigantów, czyli czego brakowało w hotelowym pokoju Rozdział 41 Porządki Pepa, czyli La Masía rządzi Rozdział 42 Rozdział 36 Ptasie Gniazdo w Pekinie, czyli coś się kończy, coś się zaczyna EPILOG Rozdział 35 Magia rekordów, czyli co było później wst ę p Argentyna to piękny i wielki kraj w Ameryce Południowej. Są tu góry i lodowce, morze i plaże, tropikalne lasy i szerokie równiny. Rosną ogromne kaktusy i pasą się lamy, z których sierści powstaje miękka wełna. Tutaj urodził się papież Franciszek i najsłynniejszy piłkarz świata, Diego Maradona. Jednak nie Argentynę chcę opisywać. Chcę opowiedzieć wam historię, która tutaj się rozpoczęła. Będzie to historia chłopca, który urodził się w argentyńskim mieście Rosario i który, jako zaledwie trzynastolatek, wyruszył stąd dalej w świat. Będzie tu o piłce nożnej, którą pokochał. O jego olbrzymim talencie i niespotykanej skromności. O ponadludzkim wysiłku, jaki włożył w to, by móc grać. Wreszcie o niewyobrażalnym sukcesie chłopca, ale też o łzach, które wypłakał on sam, a wraz z nim jego rodzice. Choć ta opowieść zabrzmi czasem jak bajka, zaręczam wam, że jest prawdziwa. To wszystko zdarzyło się naprawdę. Będzie to opowieść o chłopcu, który nazywa się Lionel Messi. Część pierwsza ARGENTYNA a rg e nt y n a a rg e nt y n a witaj w argentynie! Ojczyzną Leo Messiego jest Argentyna, po hiszpańsku Argentina, ósmy pod względem wielkości kraj świata. Co roku miliony turystów przyjeżdżają tu, by na własne oczy podziwiać jej naturalne piękno. Sam Leo przyjeżdża do rodzinnego Rosario dwa razy w roku, na wakacje po zakończeniu sezonu piłkarskiego oraz na Boże Narodzenie. argentyna argentyna Rdzenni mieszkaNcy Argentyny Nazwa Argentyna pochodzi od łacińskiego słowa argentum, czyli srebro. Dlaczego? Bo to właśnie srebrem Indianie obdarowali pierwszych przybyszy z Europy. wtak wygląda argentyna z kosmosu Argentyna ma kształt wydłużonego trójkąta. Od wschodu znajduje się Ocean Atlantycki, od zachodu – góry Andy, które leżą w krainie zwanej Patagonia. Argentyna jest dziewięć razy większa niż Polska, choć mieszka w niej tyle samo ludzi co u nas, bo 40 milionów. 14 Pierwsi Europejczycy przybyli do Argentyny pięćset lat temu, w 1516 roku. Byli to Hiszpanie i dlatego oficjalnym językiem kraju jest hiszpański. Potomków Indian jest dziś w kraju tylko 150 tysięcy. Mieszkają głównie w górach i lasach. Tych, którzy wyjechali całymi rodzinami, żeby znaleźć pracę i dom w innym kraju, nazywa się imigrantami. Obecni mieszkańcy Argentyny to przede wszystkim potomkowie imigrantów z Europy, którzy przyjeżdżali tu przez cały XIX i XX wiek, głównie z Włoch i Hiszpanii, ale także z Anglii i Polski. Imigrantami z Włoch byli przodkowie Leo Messiego. 15 uwaga na palce! argentyna argentyna Czy wiecie, że... kiedy u nas jest lato, w Argentynie wypada środek zimy? To dlatego, że cała Ameryka Południowa leży na półkuli południowej, po drugiej stronie kuli ziemskiej niż Europa. papuga W Argentynie mieszkają zwierzęta typowe dla Ameryki Południowej: lamy, pancerniki, tukany i papugi, a tam, gdzie najzimniej – pingwiny. W Argentnie jest bardzo, ale to bardzo ciepło. W stolicy, Buenos Aires, w zimie jest średnio 11, a w lecie ponad 40 stopni. Mimo to w całym kraju na stacjach benzynowych stoją specjalne dystrybutory z wodą o temperaturze 80 stopni. W jakim celu? Żeby można było zaparzyć sobie yerba mate. Znakami rozpoznawczymi Argentyny są wielkie kaktusy, lamy oraz herbata mate 16 Elementem tradycji są gauchos (wymawiaj: gauczos), czyli południowoamerykańscy pasterze bydła. Dzięki nim argentyńska wołowina jest słynna na całym świecie. Bardzo lubi ją także Leo Messi. Koło swojego domu w Barcelonie ma ulubioną restaurację o nazwie La Pampa, której specjalnością jest gigantyczny befsztyk z argentyńskiej polędwicy. Napojem narodowym jest yerba mate, w skrócie mate. Robi się ją z listków ostrokrzewu paragwajskiego. Nazwa napoju wzięła się od słów herba – ziele oraz mati – tykwa, w której się je parzy. Kiedy Leo jest w Argentynie, obowiązkowo spotyka z przyjaciółmi na wieczorną mate. guacho 17 argentyna argentyna stadion el monumental Stolicą Argentyny jest Buenos Aires (po hiszpańsku Dobre Wiatry), największe miasto Argentyny. Mieszkają w nim prawie 3 miliony ludzi, więcej niż w Paryżu. Śnieg pada tu średnio raz na 90 lat, a piłkarskie derby stolicy, zwane Superclásico, uważane są przez niektórych są za największe derby świata. tango kolorowa dzielnica la boca 18 Na przedmieściach Buenos Aires narodził się najsłynniejszy taniec świata – argentyńskie tango. Z początku tańczyli je najbiedniejsi, bo w wyższych sferach było zakazane. Kobieta i mężczyzna tańczyli bardzo blisko siebie, co uważano za nieprzyzwoite. Dzisiaj tango nikogo już nie szokuje, a jego lekcje są wielką atrakcją turystyczną miasta. Superclásico to starcie dwóch najstarszych klubów stolicy. Jeden to River Plate. Założony w 1901 roku przez imigrantów z Anglii, szybko zyskał przydomek „Los Millonarios” (Milionerzy). Graczy kupowano wtedy za ogromne pieniądze, a pensje były wypłacane… w złocie! Stadion klubu, zwany El Monumental, może pomieścić ponad 65 tysięcy kibiców i jest największy w Argentynie. Konkurencyjne Boca Juniors powstało w 1905 r. w portowej dzielnicy La Boca z inicjatywy imigrantów z Włoch. W sezonie 1981/82 grał tu sam Diego Maradona, zwany w ojczyźnie El Pelusa (Puszek) lub El Diez (Dziesiątka). Po latach Diego wrócił do Boca, by w 1997 roku zakończyć tutaj karierę piłkarską. Ze względu na swój prostokątny kształt stadion klubu zwany jest La Bombonera (Bombonierka). Czy wiecie, że… liga argentyńska została utworzona w 1891 roku i jest trzecią najstarszą ligą piłkarską świata, po lidze brytyjskiej i holenderskiej? 19 argentyna 1 argentyna Babcia celia, futbolówka i czwarte urodziny czyli jak to wszystko się zaczęło 20 Pewnego czerwcowego dnia 1987 roku w rodzinie państwa Messich w Argentynie przyszedł na świat śliczny chłopczyk. Rodzice dali mu na imię Lionel, a pieszczotliwie nazywali go Lío. Państwo Celia i Jorge Messi mieszkali w mieście Rosario i mieli już dwóch synów, siedmioletniego Rodriga i pięcioletniego Matíasa. Jeden z dziadków pana Jorge urodził się we Włoszech i stamtąd wyemigrował do Argentyny. Stąd włoskie nazwisko Messi, podobnie jak Cuccittini (wymawiaj: Kuczitini), nazwisko mamy Lionela. Celia i Jorge (wymawiaj: Horhe) byli bardzo dobrymi i serdecznymi ludźmi. Tata często się głośno śmiał, a mama gotowała najlepsze spaghetti carbonara na świecie. Ale najważniejsze było to, że bardzo, ale to bardzo kochali swoich synków. Przy trzech zawsze poobijanych i rozkrzyczanych chłopakach cała rodzina marzyła o małej dziewczynce. Dlatego chłopcy oniemieli z radości, kiedy któregoś dnia rodzice wezwali ich, a tata z poważną miną powiedział: 21 argentyna argentyna – No, chłopaki wybierajcie imię, bo niedługo mama urodzi wam śliczną siostrzyczkę. I tak na świecie pojawiła się mała Maria Sol. Rodzina wiodła skromne, ale szczęśliwe życie. Mieszkali w szóstkę w dzielnicy Las Heras, w niewielkim piętrowym domu, który pan Jorge zbudował zaraz po ślubie. Po urodzeniu Marii Sol mama Lío zrezygnowała z pracy w fabryce. Rodzinę utrzymywał tata, który pracował jako kierownik w Acindar, największej hucie Argentyny. Po lekcjach starsi bracia, jak prawie wszyscy chłopcy w kraju, biegli grać w piłkę. Kiedy tylko mógł, kopał z nimi piłkę tata, który przed laty grał na pozycji środkowego pomocnika w lokalnym klubie Grandoli. Małemu Leo, który patrzył z podziwem na ojca i starszych braci, na ten widok aż śmiały się oczy. Kiedy nadeszły czwarte urodziny Lío, rodzice uroczyście wręczyli mu prezent. – Ojej, piłka! Ze skóry! Taką grają prawdziwi piłkarze! –Chłopiec skakał z radości. – Moja pierwsza prawdziwa piłka! Malec od razu wybiegł na dwór, żeby pokazać ją kolegom. Rodzina nie mogła nadziwić się własnym oczom. Chłopczyk jeszcze od ziemi nie odrósł, a był ze wszystkich najlepszy. Od tego dnia życie małego Leo wypełniała już tylko piłka nożna. Chodził z futbolówką wszędzie, jakby była przylepiona do jego nogi. Mama wołała ciągle: – Lío, obiad na stole! Gdzie znowu biegasz? Ile razy mam ci powtarzać, zostaw piłkę w swoim pokoju. Zobacz, świeży obrus, a ty już go zabrudziłeś. Biegnij myć ręce! Mama utyskiwała, a tata się śmiał. Nic sobie nie robił z zabłoconego obrusa, bo wiedział, że jego synek piłkę traktuje jak członka rodziny. 22 Na tej samej ulicy co rodzina Messich mieszkała ciocia małego Leo, Marcela Biancucchi (wymawiaj: Biankuczi) wraz z mężem i dwoma synami. Ciocia Marcela byłą siostrą mamy. Panie widywały się codziennie, bo pomagać sobie w opiece nad dziećmi. W weekendy ich rodziny zbierały się na pysznym obiedzie u babci, która włoskim zwyczajem mieszkała na tej samej ulicy co córki. Była to uwielbiana przez swoje wnuki babcia Celia Cuccitini, wspaniały człowiek oraz znakomita gospodyni. Za jej milanese alla napoletana, kotlety z serem w sosie pomidorowym, rodziny Messich i Biancucchich dałyby się pokroić. Kiedy mały Leo skończył pięć lat, babcia Celia powiedziała do niego: – No, Lío, wszyscy mówią, że masz talent. Ale sam talent to za mało. Czas porządnie ćwiczyć.. Babcia Celia zapisała cię do klubu Grandoli. Tam prawdziwy trener weźmie cię w obroty. Mój mały wnuk będzie wielki. Malec aż podskoczył z radości. Hurra! Spełni się jego największe marzenie, będzie ćwiczył w prawdziwej szkółce piłkarskiej jak jego bracia. Wyściskał babcię i pobiegł podzielić się z innymi tą wspaniałą nowiną. Kilka dni później babcia zaprowadziła Leo na jego pierwszy w życiu trening piłkarski. Ten dzień chłopiec zapamiętał na całe życie. Na pewno nieraz widzieliście, co robi dorosły Lionel, kiedy strzeli gola. Patrzy w niebo i podnosi do góry oba palce wskazujące. Ten charakterystyczny gest piłkarza zna dziś cały świat. Wiecie, czemu tak robi? W ten sposób dedykuje gole swojej nieżyjącej już babci. Robi to na pamiątkę tamtego pierwszego treningu. I wszystkich następnych, na które chodziła z nim Celia Cuccitini. 23 argentyna argentyna 2 banda pięciu czyli w Las Heras gra się ostro W Argentynie, podobnie jak w całej Ameryce Południowej, nie ma tylu orlików czy boisk ze sztuczną murawą jak w Europie. Gra się, gdzie popadnie. Za boisko służy tu najczęściej asfaltowa ulica przed domem, ewentualnie kawałek ubitej ziemi i dwa kamienie zamiast bramki. To jest właśnie słynne na całym świecie argentyńskie potrero*, gdzie stłuczenia i zadrapania są chlebem powszednim. Dzięki praktyce w tych dość ekstremalnych warunkach tutejsi piłkarze są zwinni i wytrzymali jak mało kto, a ich drybling nie ma sobie równych. Także dzieciom w dzielnicy La Heras w Rosario do gry w piłkę służyła przede wszystkim asfaltowa ulica przed domem. Dla Leo i jego braci nie miało to jednak znaczenia. Graliby wszędzie, byleby grać. Szczęśliwie dla nich, na uliczce, gdzie mieszkała rodzina Messich, samochody były rzadkością, co najwyżej od czasu do czasu 24 *Z hiszpańskiego: potreros. Tak nazywa się w Argentynie puste place, będące po prostu nierówną, uklepaną ziemią. 25 argentyna argentyna przejeżdżał rowerzysta. Najlepszym kompanem kilkuletniego Lío był jego brat cioteczny, Emanuel Biancucchi, dla bliskich Manu. Był synem cioci Marceli i rówieśnikiem Lío. Razem ze swoimi starszymi braćmi, Matíasem i Rodrigiem Messi oraz Maksymilianem Biancucchim, Leo i Emanuel tworzyli paczkę pięciu krewniaków, zwaną „Bandą Pięciu”. Zaiste diabelska to była drużyna. „Duzi”, jak to duzi, każdą chwilę wykorzystywali na granie w piłkę lub jazdę na rowerze. „Mali”, jak to mali, snuli się za braćmi, 26 błagając, by mogli z nimi pograć. Starsi oczywiście niezbyt się do tego garnęli, bo, przypomnijmy, Matias był starszy o pięć lat, a Rodrigo o siedem. Ale nie mieli innego wyjścia. Rodzice kazali im się opiekować młodszymi braćmi, a nic lepszego niż piłka nie dawało się wymyślić. Gra ze starszymi braćmi była dla Lío gigantycznym wyzwaniem. Nienawidził przegrywać i musiał znaleźć sposób na „dużych”. Ale w jaki sposób kilkulatek może pokonać dziesięcio- i dwunastolatka trenujących od lat w klubie piłkarskim? Nie mając przewagi siłowej ani techniki, chłopiec musiał wykorzystać to, co miał: zwinność i szybkość malucha. Ku rozpaczy starszego rodzeństwa wychodziło mu to po mistrzowsku. Był jak rozpędzona torpeda, a piłka trzymała się jego lewej nogi, jakby była przyklejona do buta. Gra szła na ostro. „Duzi”, którzy też nie lubili przegrywać, nie mogąc odebrać mu piłki normalnymi metodami, decydowali się na starą jak świat taktykę, czyli faul. Kopali brata, ile wlezie. A Leo? Jak to dziecko, zalewał się łzami i biegł po ratunek do rodziców. – Tato, Matías mnie kopnął! – wrzeszczał wniebogłosy. – Przez niego przegrywamy. – Nie kopnąłem cię. Sam się wywróciłeś – odcinał się Matías. – Jesteś beksa. I skarżypyta. – Nie jestem. Nie kłam!!! Kopnąłeś mnie. I jeszcze popchnąłeś – łkał Leo, doskakując do brata z pięściami. Kiedy zaczynała się bójka o to, kto kogo sfaulował i kto przez kogo przegrywa, do „gry” wkraczali tata Messi lub tata Biancucchi. Po chwili negocjacji chłopcy podawali sobie ręce i mniej lub bardziej oburzeni rozchodzili się do domów, a następnego popołudnia spektakl zaczynał się od nowa. Po jakimś czasie Lío połapał się, że im bardziej płacze i się wścieka, tym bardziej bracia go prowokują, a rodzina ukradkiem się podśmiewa. Pewnego dnia uniósł się dumą i zmienił nie do poznania. Raz na zawsze skończyły się dziecięce łzy. Po każdym upadku czy faulu chłopczyk podnosił się bez słowa skargi i grał z jeszcze większą determinacją. Popychany, kopany, obijany… doganiał odebraną mu piłkę i parł do bramki. Nie było sposobu, by go zatrzymać. Dzisiaj dwudziestosześcioletni piłkarz wspomina grę „duzi kontra mali” jako najlepszą szkołę futbolu. To właśnie tutaj, na asfaltowych uliczkach dzielnicy Las Heras, przed domami rodzin Messich i Biancucchich, narodził się niepodrabialny, pełen determinacji styl Leo Messiego: łap piłkę i gnaj do przodu. Bóg trzyma z szybszymi. 27 argentyna 3 Trędowaci” i wybita szyba czyli dlaczego warto grać ze starszymi 28 Doña Celia (wymawiaj: Donia), pożyczy mi pani swojego wnuka? – zawołał zdenerwowany don Aparicio. – Ależ, trenerze, on jest za mały – odpowiedziała kobieta. Tego dnia trener klubu Grandoli, Aparicio Ricardo Salvador, miał nie lada kłopot. Na mecz Grandoli z Tanque Junior zjawiło się tylko sześciu zawodników. Aby zacząć mecz, potrzebny był siódmy gracz. Wśród zawodników Grandoli na boisku byli dziesięcioletni wówczas Matías i dwunastoletni Rodrigo Messi. Na trybunach siedziały ich mama i babcia, a pięcioletni Leo kopał o ścianę piłeczką tenisową. To właśnie o niego pytał don Apa. Doña Celia nie chciała się zgodzić. Bała się, że starsi chłopcy stratują lub przestraszą malucha, który był niski nawet jak na swój wiek. Trener jednak nie odpuszczał. Obiecał, że wystawi Leo na prawym skrzydle, tak by biegał blisko obu pań. Mogły mieć go na oku i w razie potrzeby przyjść z pomocą. Z początku wyglądało na to, że pani Celia słusznie się obawiała. Przerażony chłopiec stał na boisku jak wmurowany. Piłka przele- argentyna ciała obok niego raz i drugi, a on ani drgnął. Czuło się, że zaraz wybuchnie płaczem. Potem zdarzył się cud. Piłka trafiła prosto na lewą nogę malca. Ten nie wytrzymał i ruszył do gry, strzelając niebawem bramkę, a potem następne. W taki oto sposób zaledwie pięcioletni Leo Messi zdobył swoje pierwsze „oficjalne” gole. W Rosario znajdują się dwa największe i najstarsze kluby piłkarskie regionu. Są to Newell’s Old Boys (wymawiaj: Njułels Old Bojs) oraz Rosario Central. Pierwszych nazywa się tu Trędowatymi, drugich Kanaliami*. Od samego początku było jasne, że Leo, jak tylko podrośnie, będzie grał w jednym z nich. Którym? Rodzina nie pozostawiła mu wyboru. Koszulkę Newell’s chłopczyk dostał już na pierwsze urodziny. Był to klub, w którym grał przed laty jego tata, a później brat Rodrigo. Poza tym w Nulsach (wymawiaj: Njulsach) występował przez jeden sezon sam Diego Maradona, idol rodziny Messich oraz wszystkich Argentyńczyków. Kiedy Leo skończył 7 lat, zaczął trenować z Trędowatymi. Razem z nim do klubu wstąpił oczywiście nieodłączny Manu Biancucchi. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki podekscytowani chłopcy szli z babcią Celią na trening do ośrodka sportowego Malvinas Argentinas. Co sobota grali mecz. Ośrodek Malvinas znajdował się niecałą godzinę piechotą od domu państwa Messich i był dumą Trędowatych. W klubie trenowało około trzystu chłopców poniżej 12 lat. Do ich wyłącznej dyspozycji oddano cztery boiska, jedno trawiaste i trzy z ubitą ziemią. Przed ośrodkiem stał mur z cegły, na którym sympatycy zwykli wypisywać wielkimi literami nazwiska najsłynniejszych Trędowatych. Gabriel Batistuta czy Jorge Valdano to tylko dwa z nich. Już wtedy dała się zauważyć wielka różnica między Leo a rówieśnikami. Wszyscy chłopcy w jego wieku chcieliby, żeby rodzice przygotowywali im rzeczy do treningu, a nierzadko proszą nawet o… zakładanie getrów czy wiązanie sznurówek. Wszyscy, ale nie Leo. Najmłodszy Messi przed każdym wyjściem starannie czyścił swoje korki, przygotowywał strój i sam – bez niczyjej pomocy! – owijał bandażem kostki. *Po hiszpańsku Los Leprosos i Los Canallas. Gdybyście chcieli wiedzieć, skąd się wzięły takie dziwne i mało eleganckie przezwiska, zajrzyjcie po wyjaśnienia na strony ARGENTYNA. 29 argentyna Najbardziej jednak wyróżniał się w grze. W za dużych spodenkach podciągniętych wysoko na brzuch najpierw całkowicie rozbrajał widzów, potem fascynował. Był niesamowity. Po prostu rządził boiskiem. – Do małego, podaj! Podaj! – krzyczano wciąż z trybun. – Do małego dawaj!!! – Leo, zlituj się. Daj trochę pograć – narzekał Manu Biancucchi, bramkarz Trędowatych, który rzadko widział piłkę na swojej połowie. – Umrę tu z nudów. Zaraz koniec pierwszej połowy, a ja nie dotknąłem piłki. Zauważywszy, co się dzieje, trenerzy szybko przenieśli Leo do starszych roczników. Przeciwnicy byli tam znacznie wyżsi i silniejsi od niego. Gęsto sypały się kopniaki, często też podstawiano nogi, bo faule, jak już wiadomo, stanowiły jedyny sposób na zatrzymanie malca. Jednak doświadczenie zdobyte w Bandzie Pięciu zaprocentowało. Poturbowany, nierzadko pokrwawiony Leo podnosił się w okamgnieniu, dopadał piłki i czym prędzej wynajdywał miejsce, gdzie mógł się z nią przedrzeć. W jednym meczu potrafił strzelić 6–7 goli. W dryblingu nie miał sobie równych. Razem z juniorami Newells’ Leo zaczął jeździć na turnieje po całym kraju. Po raz pierwszy wyjechał też za granicę. Miał dziewięć lat, kiedy jego drużyna poleciała do Peru na turniej Cantolao. Były to międzynarodowe zawody juniorów Ameryki Południowej, brało w nich udział trzydzieści ekip z całego kontynentu. Turniej zaczął się trochę niefortunnie. Tuż przed pierwszym meczem Leo zatruł się kanapką z nieświeżym kurczakiem. Wymiotował całą noc. Choć rano był blady jak ściana i cały się trząsł, nie poddał się. Pił coca-colę uważaną za najlepszy środek przy zatruciu, doszedł do siebie i zagrał w pierwszym meczu, a potem we wszystkich następnych. Na koniec został wybrany na najlepszego zawodnika turnieju. 30 Innego razu młodzi Trędowaci mieli grać w finale sezonu, w którym nagrodą były rowery dla całej drużyny. Pewni zwycięstwa Leprosos przyszli na stadion w doskonałych humorach, które szybko zaczęły się ulatniać, w miarę jak czas mijał, a ich największa broń, Leo, się nie zjawiał. Nie przyszedł przed meczem. Ani w trakcie meczu. Ani na koniec pierwszej połowy, którą przegrywali 0:1. Na początku drugiej połowy, kiedy zupełnie stracili nadzieję, wpadł zdyszany na boisko. Błyskawicznie rozwiązał problem. Strzelił trzy bramki i Trędowaci argentyna wygrali mecz. – Człowieku, co się stało? – Koledzy podbiegli do niego po meczu. – Myśleliśmy, że już nie przyjdziesz. Gdzie byłeś?! Przejęty Leo wyjaśnił, co się stało. Był sam w domu i zatrzasnął się w łazience. Kiedy próby otwarcia drzwi nie poskutkowały, wybił szybę. Dzięki temu udało mu się zdążyć na koniec meczu, czym nie tylko zagwarantował Trędowatym mistrzostwo, ale też załatwił każdemu po rowerze. Wsiadając wtedy na swoje nowiutkie, pachnące świeżością rowery, żaden z Trędowatych, nawet sam Leo, nie mógł przewidzieć tego, co przyniesie przyszłość. Że ten drobny chłopak, który nie zawahał się wybić szyby, by zdążyć na mecz, w niecałe dziesięć lat potem zostanie najbardziej uwielbianym piłkarzem naszej planety. 31 argentyna argentyna 4 Wizyta u doktora Diego czyli czemu Leo nie rośnie Jak wszystkie dzieci, Leo chodził do pobliskiej podstawówki. Nie bardzo lubił się uczyć, zwłaszcza matematyki i języków. Jedyne zajęcia, jakie naprawdę uwielbiał, to wf i rysunki. Nie chciał jednak robić przykrości swoim rodzicom i starał się, jak mógł. Tyle że nic nie mógł poradzić na to, że woli grać w piłkę. Ciągle słyszał, jak mama woła z domu: – Synku, wracaj! Odrobiłeś lekcje? Dlaczego jeszcze nie otworzyłeś plecaka po powrocie ze szkoły? Poucz się trochę. – Mamo, zaraz! – odkrzykiwał Lío – Jeszcze chwileczkę. Tylko kilka podań. W szkole Leo żył od przerwy do przerwy, kiedy to chłopcy organizowali minimecze. Najpierw jednak toczyły się zażarte kłótnie o to, w której drużynie zagra El Piqui (wymawiaj: El Piki)*, jak zdrobniale nazywano chłopca w szkole. 32 *Od hiszpańskiego słowa pequeño, czyli mały. 33 argentyna – Dziś Leo jest nasz. Będziecie mieć go jutro – krzyczeli jedni. – Jutro jest sobota. To się nie liczy. Dzisiaj! – odparowywali drudzy. Leo stał z boku i cierpliwie czekał, jaka decyzja zapadnie. Potem brał piłkę, a reszta zwycięskiej drużyny szła grzecznie za nim. Już wiadomo było, kto wygra mecz. Walka toczyła się tylko o liczbę zdobytych (albo przepuszczonych) goli. Na lekcjach Leo był małomówny i bardzo nieśmiały. Siedział w ławce z koleżanką o imieniu Cyntia. Znali się od urodzenia, bo Cyntia Arellano była jego najbliższą sąsiadką. Domy państwa Messich i Arellano stały koło siebie, a ich ogródki dzielił płot. Kiedy Leo i Cyntia byli niemowlakami, rodzice zrobili im takie śmieszne zdjęcie, na którym stoi za nimi lalka w sukni ślubnej. Jest większa od nich. Leo wstydził się zadawać na głos pytania i nieraz prosił przyjaciółkę o pomoc. – Ej, Cyntia, nie rozumiem tego zadania. Poprosisz panią, żeby nam wyjaśniła? – mówił cichutko. Cyntia widziała, że jej przyjaciel boi się zapytać i zawsze przychodziła mu z pomocą. Na pewno wiecie, jak to jest, kiedy jesteście nieśmiali. Czasem proste rzeczy stają się bardzo trudne. Lío był tak nieśmiały, że kiedy mama, dumna z sukcesów syna, przynosiła do klasy jego piłkarskie trofea, czerwienił się jak burak i chował za jej plecami. – Oj, mamo, przestań – szeptał speszony. Jednak to nie nieśmiałość była największym problemem naszego bohatera. Na jego sukcesy sportowe i beztroskie dzieciństwo kładł się inny cień: Leo nie rósł. Po wakacjach, kiedy wszystkie dzieci wracały wyższe i silniejsze, chłopiec się nie zmieniał. Coraz częściej złośliwi koledzy przezywali go Enano, karzeł. Leo było z tego powodu bardzo, bardzo przykro. Jedynie piłka nożna pozwalała mu nie myśleć o docinkach niektórych kolegów. Miał swój klub i był najlepszy w tym, co robił. – Tato, tylko na boisku jestem szczęśliwy i dzieci się ze mną liczą. W klasie przezywają mnie „karzeł, pchełka, krasnal”. Strasznie się ze mnie śmieją. Co zrobić, żebym urósł? Przecież jem dużo i nic – żalił się chłopiec. 34 Zaniepokojona mama zaprowadziła synka do doktora o imieniu Diego. Leo miał wtedy dziesięć lat. Po serii długich i żmudnych badań trwających równo rok doktor powiedział rodzicom, że chłopiec cier- argentyna pi na rzadką chorobę, która nazywa się karłowatość przysadkowa. To niedobór hormonu wzrostu, który sprawia, że dzieci nie rosną. Według prognozy doktora Diega Leo osiągnie najwyżej 1,5 metra wzrostu. Na szczęście nie ma sytuacji bez wyjścia i na przypadłość Lío istniało lekarstwo. Żeby rosnąć, mały Leo będzie musiał przyjmować sztuczny – inaczej mówiąc, syntetyczny – hormon wzrostu o nazwie somatotropina. Niestety nie istnieje ona w tabletkach ani w syropie, trzeba brać zastrzyki. Pierwszy zastrzyk zrobił chłopcu pan doktor, następny pielęgniarka, potem mama, aż wreszcie Leo nauczył się robić je sam. Codziennie wieczorem, przed spaniem Lío podwijał nogawkę spodni, wyjmował strzykawkę i – w absolutnej ciszy – wbijał sobie igłę najpierw w jedno, potem w drugie udo. Bolało. Na początku kręciła mu się w oku łza, ale z czasem oswoił swój ból. Bardzo, ale to bardzo chciał urosnąć. Wiedział, że piłkarz nie może być mały. Mama pocieszała go, jak umiała: – Lío, nie płacz. Jak boli, to znaczy, że działa. Kiedy urośniesz, będziesz wiedział, że ten sukces bolał. Nic nie przychodzi łatwo. No dalej, wyciągaj strzykawkę i miej to już z głowy. – Ale mądra ta moja mama – myślał Lío i robił zastrzyk, zagryzając zęby. Jeśli gdzieś wyjeżdżał czy nocował u kumpli, zawsze miał ze sobą termoodporną torebkę z lekarstwem, którą w dodatku musiał trzymać w lodówce. Przez wszystkie lata kuracji Leo nie przeoczył nawet jednego zastrzyku. Ani padając na łóżko ze zmęczenia, ani podczas wycieczek szkolnych, nigdy nie odpuścił. Wiedział, że wygra tę walkę. Przyznacie sami, że był bardzo dzielny. Taki zastrzyk to nie byle co. Kłuje, boli i zostawia ślad. Dlatego, kiedy będziecie bać się następnego szczepienia, przypomnijcie sobie małego Lío i jego cowieczorny rytuał. 35 argentyna 5 Riwer Plejt) z Buenos Aires, który wówczas starał się o małego Leo. Jorge Messi się jednak nie poddawał. Wiedział, że poruszy niebo i ziemię, że będzie szukał do upadłego, aż znajdzie klub, który uwierzy w Leo tak mocno, jak on sam wierzył w swojego syna. czyli jak mały Leo trafił do Barcelony Na szczęście wieści o genialnym chłopcu z Rosario zdążyły się rozejść poza miasto, a nawet poza Argentynę. Jorge Messi dostał propozycję, by najlepsze sztuczki syna nagrać na wideo, a kasetę wysłać do Europy, do słynnego klubu FC Barcelona. Żeby pokazać, co umie, Lío wziął pomarańczę i zaczął ją odbijać nogą. Raz, dwa, trzy, pięć, dziesięć, dwadzieścia... Zanim pomarańcza spadła na ziemię, Leo odbił ją... dziewięćdziesiąt trzy razy. Tym z was, którzy znają żonglerkę z treningów, nie muszę chyba wyjaśniać, czym jest taki rezultat. Potem chłopiec wziął swoją nieodłączną piłeczkę tenisową i znów zaczął odbijać. Zgadniecie, do ilu uderzeń doszedł? Do stu trzydziestu! Nic dziwnego, że kiedy trenerzy z Barcelony zobaczyli film, zachwycili się chłopcem i zaprosili go na testy. Nie chcąc zapeszać ani wywoływać zazdrości, państwo Messi nic nikomu nie powiedzieli. Spakowali rzeczy syna i pewnego wrześniowego dnia udali się na lotnisko. Kiedy Leo miał jedenaście lat, mierzył niewiele ponad metr i trzydzieści centymetrów wzrostu. Tyle co dziewięcioletnie dziecko. Żeby dogonić innych chłopaków, musiał dalej przyjmować hormon wzrostu. Lekarstwo było bardzo drogie, kosztowało tysiąc dolarów, czyli ponad trzy tysiące złotych miesięcznie. Więcej niż połowa pensji jego taty. Leo mógł dostawać zastrzyki tylko dlatego, że firma jego taty pokrywała część kosztów kuracji. Jednak w pewnym momencie musiała zaprzestać współfinansowania i rodzina Messich zaczęła dramatycznie potrzebować pieniędzy. Stało się jasne, że futbol nie będzie już tylko pasją chłopca. Będzie ostatnią deską ratunku. Tata poprosił o pomoc klub Newells’, ale Trędowaci odmówili. – To strasznie dużo pieniędzy, Jorge – powiedział do pana Messiego szef klubu. – Twój chłopak gra świetnie, ale zanim zacznie na siebie zarabiać, minie wiele lat. Nie stać nas na taką inwestycję. Przykro mi – dodał zawstydzony. Pomocy odmówił również wielki klub River Plate (wymawiaj: To był wielki dzień dla Leo. Siedemnastego września 2000 roku chłopiec razem z tatą przyleciał samolotem do Europy, do stolicy Katalonii, Barcelony. Przez tydzień trenował z rówieśnikami z Barcy. Cały czas przyglądali mu się skauci i trenerzy klubu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że stoi przed nimi genialne dziecko, ale decyzja należała do dyrektora sportowego klubu, pana Carlesa Rexacha (wymawiaj: Karlesa Reszacha). Niestety Charly (wymawiaj: Czarli) – bo tak mówiono w klubie na pana Rexacha – był akurat w Australii na turnieju piłkarskim i trzeba było czekać na jego powrót. A ten się bardzo opóźniał. Minął tydzień, potem drugi. W Rosario szkoła i klub wciąż dopytywały się, gdzie jest Leo i kiedy wróci. Juniorzy z Barcy byli ciekawi, czy mały Argentyńczyk zostanie z nimi, czy nie. Stres był ogromny. Zarówno ojciec, jak i syn wiedzieli, że od tej decyzji zależy przyszłość całej rodziny i obaj chcieli mieć to za sobą. W końcu dyrektor sportowy wrócił do Barcelony. Od skautów usłyszał, że w swoim roczniku Leo spisuje się rewelacyjnie. Postanowił teraz sprawdzić, jak młodziutki Argentyńczyk poradzi sobie z Dziewięćdziesiąt trzy odbicia pomarańczy 36 argentyna 37 argentyna chłopcami starszymi od siebie. Poprosił o zorganizowanie specjalnego meczu między drużyną Cadetes i starszymi od nich Juveniles. W dniu meczu pan Rexach trochę się spóźnił i kiedy wszedł na stadion, gra trwała już od dobrych kilku minut. Nie zdążył nawet usiąść, a już wiedział, że chce mieć Leo u siebie. Chłopak grał zjawiskowo. Miał trzynaście lat, ale zachwycał wrodzoną zwinnością i szybkością. Był w stanie przedryblować każdego zawodnika drużyny przeciwnej. – Bierzemy go! – oznajmił stanowczo „Charly” Rexach. – Pokrywamy koszty leczenia i sprowadzamy do Barcelony. Natychmiast. Tak oto kilka słów dyrektora sportowego Barcy przesądziło o przyszłości Leo i jego rodziny. Szczęście małego Lío nie miało granic. Będzie rósł. Będzie piłkarzem. I w dodatku będzie trenował w najsłynniejszej szkółce piłkarskiej na świecie! argentyna – Wielka Barcelona, a ja taki mały. Jak to będzie? – myślał Lío, lecąc samolotem i kurczowo trzymając mamę za rękę. – Dobrze, że mam was i piłkę – wyszeptał, po czym mocno przytulił się do rodziców. Miał trzynaście i pół roku. Nie mierzył nawet metra pięćdziesięciu wzrostu. Ale w życiu, jak to w życiu... Po dwóch miesiącach od spotkania w Barcelonie Jorge Messi wciąż nie miał w ręku ani pieniędzy, ani umowy dla syna. Pan Rexach ręczył głową, że Argentyńczyk jest wart każdej sumy, ale klub ciągle zastanawiał się, czy inwestycja w drobniutkiego trzynastolatka zza oceanu się opłaci, czy nie. W końcu pan Messi nie wytrzymał. – Nie możemy już dłużej czekać – przekazał trenerom z Barcelony. – Leo musi dostawać lekarstwo, a Barca musi się zdecydować teraz. Na piśmie. Jeśli nie Barcelona, będę szukał dalej – dodał zdesperowany. Wiecie, co zrobił wtedy pan Rexach? Tak jak siedział w eleganckiej restauracji Tenis Club de Pompeya, tak wziął ze stołu papierową serwetkę i napisał na niej długopisem jedno tylko zdanie: „Ja, Carles Rexach, zobowiązuję się przyjąć Lionela Messiego mimo wewnętrznych sprzeciwów w klubie”. I podpisał się. 38 W ten przedziwny sposób został spisany kontrakt najlepszego piłkarza XXI wieku. Wyobrażacie sobie? Na serwetce? Poważny kontrakt? Leo zrozumiał wtedy, że nie zawsze to, co ważne, musi wyglądać poważnie. Wielkie deklaracje mogą nic nie znaczyć, a kilka prostych, prawdziwych słów zapisanych na świstku papieru może mieć magiczną moc. Niedługo potem listonosz przyniósł do domu Leo list. Były w nim obiecane pieniądze i bilety na podróż całej rodziny do Barcelony. W lutym 2001 roku cała rodzina Messich znalazła się w stolicy Katalonii. 39 Część druga barcelona barcelona barcelona 6 Historia pewnego meczu czyli początki są zawsze trudne 42 Był słoneczny wiosenny poranek w Barcelonie. Trwała 27. kolejka katalońskiej I ligi dziecięcej. „Mała” Barça miała zagrać u siebie mecz przeciwko Ebre Escola Deportiva, szkole sportowej z katalońskiego miasta Tortosa. Nie minął miesiąc, od kiedy Leo przyleciał do Barcelony. Razem z rodzicami i rodzeństwem mieszkał w dzielnicy Les Cortes niedaleko Camp Nou w mieszkaniu, które wynajęła dla nich Barça. Pan Messi miał obiecaną pensję w klubie, a Barça zobowiązała się opłacać pobyt całej rodziny w Katalonii. Spotkanie z Ebre miało być dla Leo drugim oficjalnym meczem w barwach klubowych. Zaledwie kilka dni wcześniej dostał legitymację Katalońskiej Federacji Piłki Nożnej, która pozwalała mu jako cudzoziemcowi grać w lidze katalońskiej. Gwiazdą „małej” Barçy był wówczas grający na pozycji napastnika silny i potężny Mendy. Leo dopiero wyrabiał sobie pozycję. Ledwo dołączył do zespołu, był z zagranicy, malutki (148 centymetrów wzrostu!) i w dodatku prawie w ogóle się nie odzywał. Jak się domy- 43 barcelona barcelona ślacie, nie był to zbyt przyjemny układ dla naszego bohatera. Młodzi goście z Tortosy bardzo cieszyli się na myśl o meczu i spędzeniu całego dnia w Barcelonie. Niestety Katalońska Federacja Piłki Nożnej omyłkowo podała obu drużynom różne godziny rozpoczęcia meczu. Żeby wynagrodzić gościom to nieporozumienie, Barça zaprosiła Ebre na śniadanie. Przed meczem obie drużyny razem zapozowały do wspólnego zdjęcia. Niedługo potem zaczął się mecz. Nie minęła nawet minuta gry, kiedy piłka poleciała na lewe skrzydło do zawodnika Barçy z numerem 11. Ponieważ ten jej nie przejął, piłka pofrunęła poza boisko. Piłkę z autu na wysokości pola karnego otrzymał Marc, boczny obrońca drużyny Ebre. Jak przystało na dobrego obrońcę, chciał wybić ją jak najdalej od siebie, wziął potężny zamach i... Zamiast trafić w futbolówkę, Marc poczuł, że trafia w nogę zawodnika Barçy. Obaj usłyszeli cichy trzask, po czym upadli na ziemię. Marc szybko się podniósł. Drugi chłopiec chciał zrobić to samo, ale nie mógł. Sędzia nie odgwizdał faulu. Marc przeprosił kolegę, który niebawem opuścił boisko. Barça wystawiła nowego zawodnika i gra została wznowiona. Obie drużyny szybko zapomniały o niefortunnym początku spotkania. Mecz zakończył się wynikiem 5:1 dla Barçy. Trzy gole dla Barcelony strzelił Mendy. Jedynego gola dla Ebre – w 22. minucie spotkania – Marc. Zawodnik Ebre nie wiedział wtedy, że drobny chłopiec, który opuścił boisko w 1. minucie spotkania, ma złamaną lewą nogę. A konkretnie – złamaną kość strzałkową. Nie dowiedział się o tym nawet po zakończeniu meczu. Razem z kolegami spędził resztę dnia w Barcelonie, by wieczorem spokojnie wrócić do swojego domu w Tortosie. Dopiero po wielu latach Marc Baiges (z katalońskiego, wymawiaj: Mark Badżes) dowie się, że chłopcem, który opuścił wtedy boisko, był Argentyńczyk o nazwisku... Lionel Messi. 44 Kiedy Marc i reszta Ebre zwiedzali Barcelonę, Leo z nogą na szynie słuchał zaleceń lekarzy. A te brzmiały jak wyrok: trzy miesiące bez gry. Po twarzy chłopca popłynęły łzy. Nie myślał jednak o bólu, który właśnie przeżył, ani o żmudnej rehabilitacji, która go czekała. Myślał tylko o jednym: – Trzy miesiące bez piłki?! Przecież ja dopiero przyjechałem. Stracę cały sezon. Co pomyślą sobie o mnie koledzy? Że jakaś łamaga jestem czy co? – zadręczał się. – I co ja będę tu robił? Bez przyjaciół, bez dziadków, bez mojego podwórka? Rodzice i bracia starali się pocieszyć Leo, jak tylko umieli. Wyjaśniali, że noga szybko się zrośnie. Że złamanie mogło być poważniejsze, a wtedy powrót do gry w piłkę byłby w ogóle zagrożony. Jednak w duchu wszyscy go rozumieli. Mała Maria Sol przytuliła się do brata i płakała razem z nim. Każdy z rodziny wiedział, co chłopiec przeżywa. Wszyscy czuli też, że to jeszcze nie koniec kłopotów. Choć wydawać by się mogło, że złamana noga i trzy miesiące bez treningów to już koniec świata, najtrudniejsze dni i najpoważniejsze decyzje dla rodziny Messich były dopiero przed nimi. 45 barcelona 7 barcelona Restrykcyjne przepisy i nowa kontuzja czyli jak pech to pech 46 Jest takie powiedzenie, że nieszczęścia chodzą parami. Nie wierzycie? Jak w takim razie wytłumaczycie to, co zdarzyło się potem? Złamana noga Leo ładnie się zrastała i chłopiec nie mógł już doczekać się powrotu do treningów. Niestety, niedługo po tym, jak w połowie maja wrócił do ćwiczeń i meczy, doznał kolejnego urazu. I to nawet nie na boisku. Schodząc ze schodów, skręcił kostkę w lewej nodze. Tej samej nodze, która dopiero co była złamana. A skoro kontuzja, to i zakaz gry w piłkę, na następne trzy tygodnie. Kontuzja, jak wiecie, to bardzo niebezpieczna sprawa. Wystarczy raz zagrać z niewyleczoną nogą, doznać kolejnego urazu i koniec z grą na zawsze. Leo wiedział o tym i dlatego sumiennie przestrzegał zaleceń klubowych lekarzy. Bez najmniejszego skrzywienia czekał, aż minie okres rehabilitacji. Jednak nie krzywić się to jedno. A cierpieć w środku to drugie. Po lekcjach, kiedy wszyscy radośnie biegli na trening, mały Leo stał z boku i ze smutkiem patrzył, jak koledzy grają bez niego. Znów prze- 47 barcelona barcelona śladowały go czarne myśli. – Teraz to już na pewno wszyscy myślą, że jestem ostatnią ofiarą. Druga kontuzja w tym samym sezonie... Kiedy wreszcie pokażę im, co umiem? – zamartwiał się. W tym miejscu najwyższa już pora wspomnieć o jeszcze jednym problemie, z którym borykał się Leo od samego przyjazdu. Żeby grać w hiszpańskiej lidze juniorów, Leo musiał otrzymać oficjalne pozwolenie, tak zwaną licencję Królewskiej Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej. Ponieważ był obcokrajowcem, federacja potrzebowała dokumentów z jego klubu w Argentynie. Niestety Newell’s, rozczarowane utratą swojego najlepszego zawodnika, zwlekało z dostarczeniem papierów i Leo zgody na grę w lidze hiszpańskiej w sezonie 2000/2001 nie dostał. Oznaczało to, że nie mógł grać w meczach ligowych, najważniejszych i najciekawszych z punktu widzenia drużyny. Pozostawały mu tylko mecze towarzyskie, wszelkiego rodzaju turnieje oraz liga katalońska. Mniej prestiżowa, bo lokalna, ale zawsze liga. To właśnie w niej zagrał Leo tamten tak bardzo pechowy dla siebie mecz z Ebre. Na szczęście nic nie trwa wiecznie i nawet najgorsze kiedyś mija. Druga kontuzja Leo też minęła. A kiedy chłopak wrócił na boisko, czarne myśli okazały się zupełnie nieuzasadnione. Nikt nie myślał o tym, że niedawno przybyły Argentyńczyk jest mały, słaby czy pechowy. Wszyscy chcieli mieć go w swojej drużynie, bo grał jak natchniony. Tyle że do przerwy wakacyjnej pozostały już nie tygodnie, ale dni. Piłkarski sezon dobiegał końca, a rodzina Messich szykowała się do upragnionego dwumiesięcznego wyjazdu do Argentyny. Nieubłaganie zbliżał się czas podsumowań i ostatecznych decyzji. 48 49 barcelona barcelona 8 wracamy czyli decyzja zapadła 50 Od dnia przyjazdu do Barcelony cała rodzina przechodziła ciężkie dni, i to nawet nie z powodu urazów Leo. Tym, co dokuczało im najbardziej, była ogromna tęsknota za Argentyną, za domem i przyjaciółmi z Rosario. Najboleśniej tęskniło rodzeństwo Leo. Sam Lío, wprawdzie poważnie kontuzjowany, miał przynajmniej swój wymarzony klub i tylko dni dzieliły go od powrotu na boisko. Pozostali tymczasem nie mieli nic. Matías i Maria Sol z dnia na dzień znaleźli się w obcym kraju, w nowych szkołach, otoczeni nieznanymi ludźmi i językiem katalońskim, różniącym się od hiszpańskiego. Zwłaszcza dla najmłodszej, siedmioletniej wówczas Marii Sol, była to wielka zmiana. – Mamo, nie rozumiem, co pani do mnie mówi na lekcjach. Nikogo nie rozumiem i nikt mnie nie rozumie. Nigdy nie nauczę się katalońskiego – wypłakiwała się dziewczynka po lekcjach. – Chcę wracać do domu. Do mojej szkoły, do koleżanek. Mijały miesiące, a rodzeństwo wciąż nie czuło się dobrze w Barcelonie. Kiedy na czas letnich wakacji znaleźli się z powrotem 51 barcelona barcelona w Rosario, nie chcieli wyjeżdżać. Rodzice zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Stało się dla nich jasne, że jeśli Leo miałby wrócić do Europy, by kontynuować kurację, rodzina będzie musiała się rozdzielić. Postanowili, że przed końcem wakacji podejmą decyzję, kto ostatecznie wraca do Hiszpanii, a kto zostaje w Argentynie. Pewnego dnia pan Messi podszedł do syna, popatrzył mu głęboko w oczy i poważnym głosem spytał: – Lío, co chcesz, żebyśmy zrobili? Wracamy? Chłopiec spojrzał na tatę. Wiedział, że jeśli wróci, będzie ogromnie tęsknić za mamą i rodzeństwem, ale zdawał sobie też sprawę, co będzie, jeśli teraz się załamie. – Tak, tato – odpowiedział dojrzale – Wracajmy. Dam radę. Chcę triumfować w Barcelonie. Decyzja zapadła. Pani Celia z Marią Sol i Matíasem zostawali w Rosario. Leo z tatą i najstarszym Rodrigiem wracali do Katalonii. Cała rodzina do dziś pamięta dzień powrotu Leo do Europy. Pani Celii i chłopcu serce omal nie pękło z żalu. Również pan Jorge ledwo powstrzymywał łzy. Było mu bardzo ciężko, ale w duchu wiedział, że rodzina nie ma innego wyboru. Jeśli jego syn ma rosnąć i rozwijać swój talent, muszą wracać do Barcelony. Dwudziestego sierpnia Leo razem z tatą i Rodrigiem odlecieli samolotem do Katalonii. Niestety Rodrigo był już dorosły, miał narzeczoną i swoje życie. Szybko wyprowadził się ze wspólnego mieszkania i zamieszkał w innej części miasta. Jorge i Leo Messi zostali zupełnie sami. W opustoszałym nagle czteropokojowym apartamencie w dzielnicy Les Corts w alei Carlosa III zapanowała nieznana dotąd cisza. Po lekcjach i treningach Leo całe popołudnia spędzał samotnie w kinie albo przed ekranem Playstation. Straszliwie tęsknił za mamą. Wieczorami, bez krzątaniny pani Celii i wesołego harmideru rodzeństwa, chłopcu bywało tak smutno, że nieraz zamykał się w pokoju i płakał w poduszkę, żeby tylko tata nie słyszał. Szkoda, że się z tym chował, bo panu Jorge wcale nie było lżej. Gdyby wiedział, jak chłopiec cierpi, na pewno przytuliłby synka i obydwu zrobiłoby się choć przez chwilę raźniej. 52 53 barcelona 9 barcelona Karta zawodnika i Trofeo Maestrelli czyli witamy w lidze Papiery z Newell’s wciąż nie nadchodziły i sezon piłkarski 2001/2002 rozpoczął się dla czternastoletniego Leo podobnie jak poprzedni. Bez licencji na grę w lidze hiszpańskiej. Na szczęście, były też inne, lepsze już nowiny. Po pierwsze, definitywnie minął czas kontuzji. Po drugie, i najważniejsze, kuracja hormonem wzrostu zaordynowana cztery lata wcześniej przez doktora Diego, a kontynuowana przez lekarzy Barçy, przynosiła spodziewane rezultaty. Prześwietlenia i badania lekarskie wykazały, że można zacząć zmniejszać dawki hormonu. Wprawdzie Leo będzie musiał robić sobie zastrzyki jeszcze przez kilka lat, ale było już pewne, że osiągnie wzrost pozwalający na to, by być piłkarzem. Tak jak po zimie nastaje wiosna, tak i w życiu chłopca zaczęło układać się pomyślniej. Od tej pory mógł skoncentrować się tylko na tym, co kochał najbardziej: na grze. 54 W lutym 2002 nadeszła wreszcie długo oczekiwana wiadomość. Pa- 55 barcelona piery z Argentyny dotarły i Królewska Hiszpańska Federacja Piłkarska wydała Leo kartę zawodniczą. Po roku od swojego przyjazdu do Barcelony chłopiec mógł zacząć grać w meczach ligowych! Co też natychmiast nastąpiło. Siedemnastego lutego wziął udział w swoim pierwszym meczu w młodzieżowej lidze hiszpańskiej, Barça kontra Esplugues de Llobregat. Na boisko wszedł w drugiej połowie. Wynik meczu… 14:1 dla Barcy. W tym trzy gole Leo Messiego. Hat-trick. Miesiąc później jego drużyna, Cadete B, zdobyła mistrzostwo barcelona dokonał się w życiu Leo przełom w innej, równie ważnej dziedzinie. Hiszpanii w swojej kategorii wiekowej, i to z dużym wyprzedzeniem, bo już w marcu, dzięki ogromnej liczbie strzelonych wcześniej goli. Po Hiszpanii nadszedł czas na podbój Europy. Przenieśmy się do Włoch, gdzie w Pizie, między 27 kwietnia a 7 maja, trwał najważniejszy i najbardziej prestiżowy turniej europejskich młodzieżówek, Trofeo Maestrelli*. Cadete B – wtedy pod kierunkiem trenera Tito Vilanovy – szła przez zawody jak burza. Pokonała kolejno Inter Mediolan, Chievo, Brescię i zremisowała z Juventusem. Na koniec zwyciężyła Parmę 2 do 0 i wygrała turniej. Warto obejrzeć w internecie fragmenty finałowego meczu z Parmą. Od razu zwróci waszą uwagę grający na lewym skrzydle zawodnik z numerem 14. Ten krótko ostrzyżony, niewysoki chłopak bezwzględnie ogrywający pasiastych rywali to nikt inny jak nasz Leo. Przy okazji, nie dziwcie się, jeśli twarz kapitana Barçy także wyda wam się znajoma. Uśmiechnięty, smukły brunet odbierający puchar to oczywiście czternastoletni wówczas Cesc Fabregas. – Mamo, mamo, wygraliśmy! – płacząc ze szczęścia, wykrzyczał w telefon Leo. – Pokonaliśmy Parmę. Mamy puchar! Udało się! Udało!!! W Rosario, na drugim końcu świata, pani Celii popłynęły łzy. Jej syn był szczęśliwy. Naprawdę się udało. Za chwilę mama usłyszy jeszcze jedną wspaniałą nowinę. Jej ukochany Lío, najmniejszy zawodnik Cadete B, został uznany za najlepszego piłkarza Trofeo Maestrelli 2002. Czy świat może być piękniejszy? Może. I stanie się jeszcze piękniejszy, bo to właśnie w Pizie 56 *Nazwa turnieju pochodzi od nazwiska urodzonego w Pizie słynnego włoskiego piłkarza i trenera Tommaso Maestrellego (1922–1976). 57 barcelona barcelona 10 Tajemnice szatni i PlayStation czyli jak Leo przestał być niemową 58 Pamiętacie na pewno, że już w Rosario Leo był chorobliwie nieśmiały i małomówny. Jak myślicie, co przeżywał w Barcelonie, gdzie był zupełnie nowy i nie znał nikogo? Był jeszcze bardziej skryty niż w rodzinnej Argentynie. W szkole prawie do nikogo się nie odzywał. Jeśli już coś mówił, to półsłówka: „tak”, „nie”, „dziękuję”, „proszę”. Również na treningach milczał jak zaklęty. Wchodził cicho do szatni, siadał w kąciku, przebierał się i bez słowa szedł rozgrzewać się z piłką na boisko. Dopiero na murawie stawał się megaofensywnym zawodnikiem, jakiego wszyscy znamy. Kiedy rozlegał się końcowy gwizdek sędziego, chłopiec znów przechodził przemianę. Do szatni wracał wycofany i prawie niewidzialny Leo. Gdy pozostali głośno komentowali mecze i randki z dziewczynami albo umawiali się, żeby pograć na PlayStation, Leo brał prysznic jako pierwszy i bez słowa znikał. Czasem tylko dało się słyszeć spod drzwi jego ciche „cześć’. – A temu co dolega? – nie mogli nadziwić się koledzy. – Niemowa 59 barcelona barcelona czy co? Gra jak Maradona, a cichy jak mysz pod miotłą. Pewnego razu Gerard Pique, największy dowcipniś w roczniku ’87, zrobił mu stary jak świat, głupi kawał: schował ubranie. Kiedy owinięty w ręcznik Leo wyszedł spod prysznica i nie znalazł stroju, bardzo się zdenerwował. Na szczęście inni chłopcy szybko oddali mu ubranie, a zawstydzony Gerard przeprosił kolegę. Wiszący w powietrzu konflikt został zażegnany. absolutnie wszyscy w drużynie przez pierwszy rok myśleli, że malutki Argentyńczyk jest po prostu... niemową. Gerard nie miał złych intencji, choć tak to wyglądało, bo naszemu Leo zrobiło się bardzo przykro. Dowcip z ubraniem był nieudolną próbą, by sprowokować go do kontaktu. Chłopcy z Cadete B, w tym sam „Geri”, bardzo szanowali argentyńskiego kolegę i podziwiali jego grę. Nie umieli sobie tylko wyobrazić, że ktoś z takim talentem może być inny niż oni. Nie przyszło im do głowy, że kiedy oni z kumplami znają w Barcelonie każde boisko i narożnik, Leo jest w mieście sam jak palec. Że jego uda są usiane ukłuciami po zastrzykach. Że kiedy po wygranym meczu wszyscy schodzą uradowani do szatni, malutki Argentyńczyk chce zapaść się pod ziemię. Co z tego, że strzela bramki w tempie karabinu maszynowego, kiedy i tak słyszy, co mówią o nim po kątach. Że „karzełek”, że „pchła”, że „Argentyńczyk”… W takich złośliwościach celował zwłaszcza główny konkurent Leo: duży i silny Víctor Vazquez, napastnik. Był w klubie od czterech lat i uchodził za najlepszego ofensora w roczniku. Możecie sobie wyobrazić, jak strasznie rozzłościło go pojawienie się genialnego Argentyńczyka. Przestał być najlepszy. Zazdrosny o talent Leo, nie oszczędzał milczącego kolegi i bezlitośnie żartował jego niskiego wzrostu. 60 Cóż takiego ważnego zatem zdarzyło się w Pizie? Przebywając przez prawie dwa tygodnie z kolegami, Leo nie mógł dalej uciekać przed ich towarzystwem. Mieszkali po kilku w pokoju i siłą rzeczy stało się to, co musiało się stać: zasiedli wspólnie do PlayStation! – Wiedzieliśmy, że jesteśmy w tym dobrzy – wspominał po latach Gerard Pique. – Nawet bardzo dobrzy. Ale kiedy Leo siadł do konsoli, opadły nam szczęki. On po prostu rozłożył nas na łopatki. Jednego po drugim. I tak jedna mała konsola sprawiła, że młody Leo Messi pokonał dręczące go onieśmielenie. Otworzył się. Zaczął się śmiać, żartować i rozmawiać z kolegami. Nawet z Victorem! Wiele lat potem Cesc Fabregas przyzna zaś, że wszyscy, ale to 61 barcelona barcelona 11 La Masía i szkolne żarty czyli chłopcy wszędzie są tacy sami Argentyńskie wakacje upłynęły całej rodzinie Messich w znacznie lepszych nastrojach niż poprzednio. Także powrót do Katalonii nie był taki straszny. Leo wciąż szalenie tęsknił za mamą, Marią Sol i Matíasem, ale miał już w Barcelonie zgraną paczkę kolegów i nie bał się samotności. A że czekał go kolejny rok w legendarnej szkółce FC Barcelony, La Masíi, czas najwyższy opisać, jak wyglądało życie jej uczniów. Część chłopców, jak Cesc, Gerard czy Victor, mieszkała ze swoimi rodzinami w Barcelonie. Chłopcy z innego miasta lub z zagranicy mieszkali w internacie na terenie ośrodka treningowego Barcy. Ten mieścił się koło Camp Nou w bardzo pięknym, starym domu z kamienia zwanym La Masia*. Leo mieszkał z tatą niedaleko La Masíi. Wspólnie z kolegami z klubu 62 *Po katalońsku la masia znaczy wiejski dom. Przez lata istnienia szkółki w budynku La Masía nazwy tej z czasem zaczęto używać na określenie całego systemu szkolenia w FC Barcelona. 63 barcelona barcelona chodził do liceum imienia Leona XIII, które współpracowało ze szkółką piłkarską. Liceum miało wprawdzie specjalny program uwzględniający intensywne zajęcia sportowe uczniów, ale przedmioty były takie same, jak w innych szkołach: hiszpański, kataloński, matematyka, historia, informatyka z Power Pointem i Excellem... Przyszli piłkarze uczyli się nawet języka francuskiego! Nie mieli jednak wiele serca do nauki. Dla młodych futbolistów świat zawsze będzie się zaczynał i kończył na piłce nożnej. jak kucharz La Masíi. Zakaz słodyczy obejmował młodych piłkarzy także w ich domach. Jednego tylko klub nie mógł wiedzieć. Że obaj panowie Messi mieli słabość do alfajores (wymawiaj: alfahores), tradycyjnych argentyńskich ciasteczek maślanych z nadzieniem karmelowym. Pycha. Przychodziły w paczkach od mamy, a jedząc je, Leo czuł się jak w domu w Rosario. Dlatego pan Jorge nie miał serca odmawiać synowi, kiedy ten skradał się wieczorem, żeby pobuszować w kuchennej szafce. – Tato, jeszcze tylko jedno. Ostatnie. Proszę! – Leo patrzył błagalnie na tatę. – Synuś, zjadłeś już pięć, przystopuj – odpowiadał pan Jorge. Na szczęście sam też uwielbiał alfajores i ciasteczka znikały w okamgnieniu. Dzisiejsza elita Barçy wciąż bardzo lubi wspominać, czym zajmowano się na lekcjach, byle tylko dotrwać do przerwy. Jedno ze wspomnień? Kiedy nauczyciel pisał na tablicy i odwracał się plecami do klasy, siedzący z tyłu dowcipnisie, z Cescem i Gerardem na czele, uwielbiali wymachiwać w jego kierunku rolkami białego papieru toaletowego. Niewtajemniczonym wyjaśniam od razu, że machanie na trybunach papierem toaletowym było wówczas wyrazem skrajnego niezadowolenia kibiców z gry drużyny i z ówczesnych rządów w klubie. Dyrektorzy Barçy doskonale zdawali sobie sprawę z nikłego zaangażowania swoich podopiecznych w naukę, lecz nalegali, by chłopcy kończyli szkołę średnią, dla własnego dobra. Klub wiedział, że z całego rocznika tylko jeden czy dwóch z nich wejdzie do pierwszego składu. Kilku trafi do Barçy B, a reszta będzie musiała szukać miejsca w innym klubie albo w ogóle zrezygnować z piłki. Wtedy bez matury ani rusz. Dlatego Barça wymagała, by chłopcy zdawali maturę. Nawet jeśli w wieku kilkunastu lat młodzi sportowcy nie mieli na to najmniejszej ochoty. 64 Po lekcjach klubowy autokar przywoził chłopców do La Masíi, gdzie natychmiast siadali do obiadu. O tym, jak wyglądała stołówka w piłkarskiej szkółce wszech czasów, możecie przeczytać obok na stronach poświęconych La Masii. Tutaj przypomnę tylko, że dieta sportowca to dużo warzyw i ryb, mało mięsa oraz zero słodyczy. Czyli dokładne przeciwieństwo tego, co zwykle chciałyby jeść dzieci oraz tego, co lubił Leo. Chłopiec uwielbiał mięso, nie znosił warzyw. Kiedy na obiad były frytki, oddawał talerz jako pierwszy. Kiedy ryby, jedzenie „rosło” mu w buzi, a talerz wracał do kuchni jako ostatni. Nie myślcie jednak, że skoro mieszkał z tatą, to miał lepiej. O nie! Pan Jorge dostał takie same wytyczne żywieniowe dla syna, Klubowej stołówki doglądała pani Józefina Brazales. Ubrana w biały fartuch i czepek pomagała kucharzowi La Masíi pilnować porządku w jadalni. A było czego pilnować, bo chłopcy potrafili podczas posiłku nieźle nabroić. Zdziwilibyście się, słysząc, ilu dzisiejszych sławnych hiszpańskich piłkarzy zostawało po obiedzie, żeby zamiatać za karę stołówkę, bo postanowili, na przykład, porzucać jedzeniem w kolegów. Leo nigdy się to nie przytrafiło. Cichy w szatni, był też spokojny w stołówce. Przychodził, zjadał i wychodził, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi. No, może z wyjątkiem jednego: spóźniania się. Ponieważ chłopcy siadali w kolejności przyjścia, od razu było wiadomo, kto przyszedł ostatni. Spóźnialskim zostawał najdalszy stolik, w rogu sali przy oknie. Miał numer 4 i nazywano go „stolikiem spóźnialskich”. I jak to się mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Obok „czwórki” stała największa atrakcja stołówki – stół z piłkarzykami. Grać można było w weekendy i święta, tylko po skończeniu całego obiadu. Jako pierwsi grali ci, którzy mieli najbliżej, czyli, rzecz jasna, chłopcy ze stolika numer 4. Wiecie już, kto pierwszy rzucał się na piłkarzyki? 65 barcelona barcelona 12 Rafael i poobiednia sjesta czyli wszystko zaczyna się układać W tamtym czasie Leo miał już w Barcelonie pierwszego przyjaciela. Był nim Meksykanin Rafael Blazquez (wymawiaj: Blazkez), zwany przez przyjaciół Rafą. Wysoki, przystojny, był obunożnym graczem i zapowiadał się na niezłego killera*. Podobnie jak Leo, był z Ameryki Południowej i to właśnie ich najbardziej do siebie zbliżyło. W przeciwieństwie do Leo, klub nie finansował pobytu jego rodziców w Barcelonie i Rafael mieszkał w internacie La Masíi. Chłopcy bardzo szybko stali się nierozłączni. Siedzieli koło siebie w klasie i w autokarze. Chcieli być zawsze w tej samej drużynie. Razem odrabiali lekcje i razem spóźniali się na obiad. Dzięki temu, że Rafa mieszkał w La Masíi, Leo nie musiał wracać po obiedzie do domu na sjestę. Szedł do pokoju przyjaciela, ten robił mu miejsce na 66 *Z angielskiego: killer, zabójca. Potoczne określenie zawodnika, który nie daje przeciwnikowi żadnej szansy na wygraną. 67 barcelona barcelona swoim łóżku i obaj ucinali sobie godzinną drzemkę. Dla Leo taka sjesta była w tamtym czasie koniecznością. Musiał dużo spać, by rosnąć. Wciąż przyjmował hormon wzrostu, a ten najskuteczniej działał podczas snu. Zwyczaj poobiedniej drzemki został Leo do dziś. Dziesięć lat po tym, jak odstawił lekarstwo, nasz bohater wciąż wraca do domu – teraz już do swojej pięknej willi w podbarcelońskiej dzielnicy Castelldefels – by po obiedzie położyć się godzinę-dwie. Zawsze na kanapie i zawsze w ubraniu. Ale wróćmy jeszcze do Leo i Rafy, bo warto wiedzieć, jak potoczyła się ta przyjaźń. Chłopcy byli do tego stopnia nierozłączni, że razem będą powtarzać rok w liceum i razem nie zdadzą matury. Dopiero tutaj ich drogi się rozejdą. Leo rozpocznie grę w pierwszej drużynie i obowiązki sportowe nie pozwolą mu skończyć ostatniej klasy liceum. Rafael wda się w bójkę z kolegą i zostanie wyrzucony z La Masii. Jego kariera sportowa zostanie przerwana. Mimo upływu czasu i zdobytej sławy Leo nie straci kontaktu z dawnym kumplem. Rafa osiedli się w Katalonii i niejeden raz umówią się we czwórkę ze swoimi dziewczynami. Leo podaruje przyjacielowi buty Adidasa model F50, rozmiar 8 z wyhaftowaną na bokach argentyńską flagą oraz napisami „Leo 10” i „Messi 10”. Nieraz zdarzy mu się zadzwonić do kumpla z prośbą o pomoc w różnych domowych sprawach. Jakich? A na przykład takich, jak polecenie zaufanego weterynarza dla Fachy, ukochanego boksera Leo i jego partnerki, Antonelli. Jak widać, nawet największe sławy mają całkiem zwyczajne problemy. 68 69 barcelona barcelona 13 Maska Puyola czyli Leo Terminator 70 Trzeci sezon w La Masíi minął Leo niepostrzeżenie jak piękny sen. „Machina ‘87” szła przebojem przez hiszpańską młodzieżówkę, wygrywając, co tylko się dało. Pod czujnym okiem kolejnego trenera Aleksa Garcii, zakończyła sezon 2002/2003, zdobywając dwa najważniejsze trofea – mistrzostwo Hiszpanii i Puchar Katalonii. Leo strzelił w sumie 36 bramek, o pięć więcej niż czołowy napastnik zespołu, znany nam już Victor Vazquez. Rewelacyjnie, jak drobnego piętnastolatka, który miał tylko 162 cm wzrostu. Dla porównania, „Geri” przekroczył 190 cm i był najwyższy w zespole. Na szczęście Leo zdążył się przyzwyczaić do tego, że wszędzie jest najmniejszy. Nie przejmował się nawet przezwiskiem pulga, czyli pchła, które miało przylgnąć do niego już na zawsze. – I co z tego? – mówił sobie pod nosem, widząc czasami pobłażliwe uśmieszki nieznających go jeszcze przeciwników. – Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, panowie. Może i jestem pchłą. Ale przynajmniej atomową! Po czym mrugał porozumiewawczo do Rafy i bezlitośnie kiwał 71 barcelona barcelona co wyższych przeciwników. Od czasu Trofeo Maestrelli Leo był beniaminkiem zespołu. „Bramkostrzelny” na boisku i konsoli, ale przede wszystkim skromny i koleżeński, zyskał sobie sympatię całej drużyny. Dawne urazy poszły w niepamięć. Najsilniejsi zawodnicy w zespole bardzo troszczyli się o drobniutkiego kolegę i osłaniali go na boisku, ile mogli. Zgadniecie, kto to był? Gerard i Victor, oczywiście. Widzicie, jak to w życiu czasem dziwnie się układa? To, co wydawało się złe, potrafi obrócić się w dobre. Nie ma nic na zawsze. Victor, ten, który najbardziej dokuczał Leo, kiedy lepiej poznał kolegę, stał się dla niego jak starszy brat. Także i po urazach słuch zaginął. Leo jako jedyny ze swojej drużyny nie opuścił ANI JEDNEGO meczu ligowego w sezonie. Faule i kontuzje przyjmował jako coś oczywistego. Nie grymasił, nie robił min, nie oddawał. Podnosił się i grał dalej. Jak Terminator. 72 Tylko raz w Cadete A doznał poważnej kontuzji. Nawet bardzo poważnej. Barça grała u siebie na Mini-Estadi mecz ligowy z barcelońskim Espanyolem, Prowadziła 1:0, kiedy Leo, wyskakując do piłki, zderzył się z obrońcą przeciwnika. Uderzenie było tak silne, że stracił na chwilę przytomność. Karetka odwiozła go do szpitala, gdzie okazało się, że ma złamaną kość policzkową. Ból był niemiłosierny. Ale znacie już naszego Leo i na pewno wiecie, co zrobił, jak tylko ocknął się w szpitalu. – Kiedy będę mógł grać? – spytał natychmiast. Nadchodził finał Pucharu Katalonii i Leo bał się, całkiem słusznie, że ta przyjemność go ominie. Ale i tak miał szczęście, przerwa w grze miała być tylko dwutygodniowa. W drugim tygodniu, na skutek wielkich próśb chłopca, lekarze zgodzili się, by wrócił do treningów. Z jednym tylko warunkiem: musi grać w ochronnej masce. Po szybkich poszukiwaniach klub znalazł odpowiedni sprzęt: maskę Carlesa Puyola, kapitana pierwszej drużyny, który doznał wcześniej podobnego urazu. Sęk w tym, że maska była na Leo za duża i przeszkadzała mu w grze. Zbliżał się jednak 4 maja, finał sezonu, czyli rewanż z Espanyolem i zdesperowany chłopak założyłby wszystko, byle tylko wyjść na boisko. – Wytrzymam – powtarzał sobie w duchu, rozpoczynając grę w okropnej, osłonie na twarzy. Niestety, maska przesłaniała mu widok i przez nią przepuszczał kolejne piłki. W pewnym momencie, nie zważając na związane z tym ryzyko, podniósł niewygodną osłonę, a niedługo potem podbiegł do trenera Garcii. – Míster, maska! – zawołał. Wręczył mu maskę i, zanim zaskoczony Alex Garcia zdążył cokolwiek powiedzieć, pędem odbiegł. W ciągu następnych pięciu minut strzelił dwie bramki. Było 3:0, kiedy skończyła się pierwsza połowa. W przerwie podszedł do trenera ze spuszczoną głową. Wiedział, że bardzo ryzykował, łamiąc zakaz gry bez maski i bał się konsekwencji. Ku swojej wielkiej uldze usłyszał: – Zrobiłeś, co miałeś zrobić, Leo. Możesz zostać na ławce – powiedział Alex Garcia. Chłopak skinął głową i odszedł, mimo wszystko lekko zawiedziony, że nie wraca na boisko. Trener uśmiechnął się w duchu. Doskonale rozumiał swojego zawodnika. Kolejny pracowity sezon dobiegł końca. Po paru dniach chłopcy otrzymali świadectwa i rozjechali się po świecie. A kiedy przybijali sobie piątki na pożegnanie, nawet przez myśl im nie przeszło, że kończący się właśnie rok szkolny był ich ostatnim „normalnym” sezonem w kamiennej La Masíi. 73 barcelona barcelona 14 Pracowite lato 2003 czyli idzie nowe w Barcelonie 74 Latem, kiedy Leo spokojnie odpoczywał w Rosario, w Barcelonie wrzało jak w ulu. Barça zakończyła sezon na szóstym miejscu w lidze i z 22 punktami straty do mistrza kraju, Realu Madryt. Było gorzej niż źle. Klub musiał natychmiast to zmienić. Najpierw wybrano nowego prezesa, Joana Laportę. Potem zwolniono trenera i dwunastu piłkarzy. Nowym szkoleniowcem został Holender Frank Rijkaard (wymawiaj: Frank Rajkard). Wreszcie w sierpniu do Barcelony sprowadzono genialnego Brazylijczyka Ronaldinho (wymawiaj: Ronaldinio). Barça kupiła go od Paris Saint-Germain za astronomiczną jak na tamte czasy kwotę 32 milionów euro. Były to dobrze wydane pieniądze. Mający bajeczną technikę Gaucho robił z piłką rzeczy, o których nikomu nawet się nie śniło (na przykład odbijał piłkę plecami!). Teraz miał odmienić styl Barçy i dać początek zupełnie innej drużynie. Krótko mówiąc: nadchodziło nowe. 75 76 barcelona barcelona Zmiany nie ominęły La Masíi. Po pierwsze, z ekipy Leo ubył jeden zawodnik, Cesc Fàbregas. Londyński Arsenal skorzystał z zamieszania we władzach Barcelony i „porwał” doskonale zapowiadającego się szesnastolatka. Czy uwierzycie, że Cesc odszedł do Arsenalu za darmo?! Wprawdzie Barca złożyła skargę do FIFA i otrzymała 700 000 euro odszkodowania za szkolenie chłopca, niemniej strata pozostawała stratą. Osiem lat później, w 2011 roku, odkupi swojego wychowanka za… 29 milionów euro. Ofertę przejścia syna do Londynu otrzymali również Jorge Messi oraz rodzice Gerarda Piqué. Pan Jorge po rodzinnej naradzie odrzucił propozycję. Gerard pojechał do Arsenalu obejrzeć klub, ale koniec końców rodzina Piqué także odmówiła. To już nie były przelewki. Młodzi piłkarze – wzięci na celownik skautów – stawali się przedmiotem międzynarodowych transferów i zaczynali rozjeżdżać się po świecie. Dyrektorzy Barçy czym prędzej, bo już w październiku, podpisali z rodziną Messich nowy kontrakt. Pierwszy od czasów „serwetko -kontraktu” sprzed trzech lat. Zwiąże on Leo z klubem na dziesięć lat, a klauzula wykupu będzie opiewać na 30 milionów euro. Zwiększy się do 80 milionów, kiedy Leo zacznie grać w Barca B i do 150 milionów, kiedy przejdzie do pierwszej drużyny. Po wpadce z Cescem klub wolał dmuchać na zimne. Jak kiedyś w Pizie, tak i w Japonii Leo został uznany za najlepszego gracza zawodów. Sama Barça tym razem turnieju nie wygrała. Była i druga zmiana. Trenerem rocznika ‘87 został Argentyńczyk, pan Angel Guillermo Hoyos (wymawiaj: Anhel Gijermo Ojos). Dawny skrzydłowy ligi argentyńskiej natychmiast znalazł wspólny język z rodakiem. Panowie godzinami rozmawiali o lidze argentyńskiej, o Newell’s i Boca Juniors oraz o Maradonie, z którym pan Angel grał w reprezentacji Argentyny. Nowy trener od razu zorientował się, że Leo to geniusz. W dodatku z ogromną klasą. Utwierdził się w tym przekonaniu na turnieju w Japonii, dokąd wszyscy pojechali na początku sierpnia. Juvenil B grała tam z Feyernoordem Rotterdam. Przegrywała 0-1, kiedy piłkę otrzymał Leo. Chłopak przedryblował czterech obrońców i bramkarza, a następnie… podał piłkę do kolegi, Francka Songo’o. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia. Niejeden dorosły piłkarz nie zdobyłby się na taką asystę, a co dopiero nastolatek! Pan Hoyos wiedział już, że chłopiec długo u niego nie pogra. Jego miejsce było co najmniej w Barsie B. W sierpniu drużyna pojechała jeszcze na zawody do Włoch. Chłopcy strzelili tam 35 bramek w pięciu meczach i z łatwością wygrali turniej. Ku zaskoczeniu wszystkich, Leo po raz pierwszy nie cieszył się z wygranej. We wcześniejszym meczu nie strzelił rzutu karnego i bardzo go to gryzło. – Leo, co jest? – dopytywał się trener. – To ten karny, tak? Ambitny chłopak kiwnął smutno głową. Pan Angel objął go ramieniem i powiedział żartem: – Wiesz co, nie żałuj temu bramkarzowi. Będzie się kiedyś chwalił wnukom, że obronił karnego Messiego. Po czym dodał już na poważnie: – Nie ma na świecie piłkarza, który by od czasu do czasu nie przestrzelił karnego, chłopcze. Ale pewnego dnia twój karny może przesądzić o wszystkim. Musisz być przygotowany. Od tej chwili Leo i jego trener zostawali codziennie po treningu, by ćwiczyć strzały z 11 metrów. Żaden z nich nie przypuszczał, że już bardzo niedługo słowa pana Hoyosa okażą się prorocze. Z początkiem sezonu – niespodziewanie dla Leo – nadszedł czas rozstania z argentyńskim nauczycielem. – Chłopak powinien odejść – powiedział pan Angel swoim szefom. – W Juvenil B już niczego się nie nauczy. Zmarnuje tylko czas. Jego miejsce jest w pierwszej drużynie. Ustalono, że przejście chłopca do zawodowców odbędzie się w etapach. Od września Leo przejdzie do Juvenil A, z założeniem, że w ciągu kilku miesięcy trafi do Barçy B. Trenerzy wiedzieli, że pośpiech jest złym doradcą. Nawet najgenialniejszy zawodnik, rzucony na zbyt głęboką wodę, może nie dać rady. Ku swojej radości, Leo nie odchodził sam. Razem z nim do Juvenil A szedł największy żartowniś rocznika, Geri Piqué*. Víctor i reszta bandy zostawali sami. *Jak się okaże, dni Gerarda w La Masíi były już policzone. Pół roku później, w lutym 2004 roku, chłopak opuści szkółkę, by grać w Manchester United. Do Barcelony wróci po czterech latach, w 2008 roku. Za ponad 7 milionów euro ściągnie go do siebie Pep Guardiola. 77 barcelona barcelona 15 FC Porto i Stadion Smoka czyli debiut z numerem 14 W każdy wtorek trener Barçy Frank Rijkaard miał zwyczaj spotykać się z trenerem Barçy B Perem Gratacósem. Podczas jednego ze spotkań zaczęli rozmawiać o kompletowaniu ekipy na mecz towarzyski Barcy z FC Porto, kierowanej w owym czasie przez niejakiego… José Mourinho. Pierwsza drużyna miała jesienią pojechać do Portugalii, by wziąć udział w meczu inaugurującym nowy stadion FC Porto. Nosił nazwę Estádio do Dragão* i został zbudowany z okazji zbliżających się Mistrzostw Europy, czyli Euro 2004, którego gospodarzem była Portugalia. Mecz odbywał się w połowie listopada i pan Rijkaard miał w związku z tym duży kłopot. Nie dysponował w tym dniu pełnym składem, ponieważ kluczowi zawodnicy, jak Ronaldinho, Overmars, Saviola czy Puyol, musieli być w swoich krajach na meczach reprezentacji. W piłkarskim 78 *Po portugalsku: „Stadion Smoka”, od smoka znajdującego się w herbie FC Porto. 79 barcelona barcelona języku taka nieobecność zwana jest „wirusem FIFA”, ponieważ to FIFA powołuje zawodników na mecze reprezentacji, a kluby mają obowiązek puścić na nie swoich najlepszych zawodników. Pan Rijkaard potrzebował dwóch dodatkowych graczy na mecz w Portugalii i spytał Perego Gratacósa, kogo z utalentowanych młodzików La Masii mógłby mu polecić. Taki był wiek Leo w chwili jego debiutu wśród zawodowców. W historii Barcy tylko dwóch graczy debiutowało w pierwszym składzie, będąc młodszymi od niego: w 1912 roku Hiszpan Paulino Alcantara, który miał wówczas 15 lat, 4 miesiące i 18 dni oraz w 1998 roku Nigeryjczyk Haruna Babangida, który miał 15 lat, 9 miesięcy i 18 dni. Niedługo potem Jorge Messi witał syna słowami: – Lío, dzwonili z klubu. Jedziesz do Portugalii. Zagrasz z pierwszą drużyną! – Tato, weź się ze mnie nie nabijaj – odpowiedział Leo, zaskoczony, skąd ojcu nagle takie żarty w głowie. – Ale ja nie żartuję, synek. Naprawdę dzwonili z klubu. Naprawdę jedziesz!!! – Uśmiech na twarzy Pana Jorge mówił sam za siebie. Następnego dnia koordynator sportowy Barçy Joseph Colomer potwierdził tę wiadomość. – Gratuluję, Leo – powiedział, ale widząc popłoch w jego oczach, uśmiechnął się i dodał: – Pamiętaj, graj tak, jak zawsze. A będzie dobrze. Zgadniecie może, gdzie jest dziś jasnobrązowa koszulka z numerem 14? Oprawiona w ramkę wciąż wisi w salonie państwa Messich w Rosario. W magiczną niedzielę, 16 listopada 2003 roku, w obecności 52 tysięcy kibiców stało się to, co musiało się stać. Leo Messi zadebiutował w pierwszym składzie FC Barcelony. Była 75. minuta spotkania. Lío, w nieco za dużej, jasnobrązowej koszulce z numerem 14, wszedł na boisko za Fernanda Navarra. I choć nie udało mu się zdobyć bramki, to w zaledwie piętnaście minut doprowadził do rzutu karnego i stworzył dwie okazje do strzelenia gola. Następnego dnia największa gazeta sportowa Hiszpanii, „Mundo Deportivo”, nazwie jedną z nich „najpiękniejszą akcją meczu”. Zgodnie z przewidywaniami mecz skończył się zwycięstwem gospodarzy, 2:0 dla FC Porto, ale dla rodziny Messich wynik nie miał najmniejszego znaczenia. Dwa i pół roku od przyjazdu do Barcelony, po miesiącach łez, bólu i przerażającej samotności, spełniło się wielkie marzenie małego Lio. Mając u boku takich piłkarzy jak Xavi Hernández i Luis Enrique, nasz Lionel grał z najlepszymi! Pani Celia, siedząca na trybunach wraz z mężem i synem Rodrigiem, płakała ze wzruszenia. 80 16 lat, 4 miesiące i 23 dni. 81 barcelona 16 barcelona Cztery lata w jeden rok czyli katalońskie turbodoładowanie 82 Nazajutrz po meczu z FC Porto Leo jak gdyby nigdy nic wrócił do Juvenil A. Jeszcze w listopadzie dołączył do Barçy C. Drużyna spadała w rankingach i jej trener, chcąc zatrzymać tendencję zniżkową, poprosił o wypożyczenie „małego Argentyńczyka”. Leo zagrał w dziesięciu meczach i strzelił pięć bramek. Barça C wyszła z dołka, a on mógł iść dalej. Gdzie? Do Barçy B, oczywiście. – Pograsz u mnie przez miesiąc, Leo. Cztery mecze. Co niedzielę – powiedział Pere Gratacós. – Jak ci dobrze pójdzie, zostaniesz. Jak nie, wrócisz do juniorów. OK? – OK, trenerze. – I nie martw się, jeśli na początku nie będzie ci szło. To normalne. Chcę zobaczyć, jakie robisz postępy. Pogadamy po czwartym meczu. – Dobrze, trenerze. Bardzo dziękuję – odparł oszczędny w słowach Leo. Zgodnie z przewidywaniami pana Gratacósa pierwszy mecz poszedł chłopcu średnio. Piłkę miał może ze dwa razy. Barça B była 83 barcelona zupełnie czymś innym niż juniorzy: dużo wyżsi, silniejsi i bardziej doświadczeni zawodnicy, inny styl gry. Wyraźnie czuło się różnicę. W drugim meczu Leo również nie błysnął. Trener zmienił go po pierwszej połowie. W trzecim – też nic. Ani gola, ani ładnej akcji. Leo, przyzwyczajony do strzelania bramek, wrócił do szatni mocno rozczarowany. – Nie zniechęcaj się, Leo – uspokajał go szkoleniowiec. – Graj, jakbyś trenował. A będą gole. Jak myślicie, co wydarzyło się w ostatnim, czwartym meczu? Leo zagrał najlepiej ze wszystkich i zdobył upragnioną bramkę. – Dobra robota, synu! – uśmiechnął się zadowolony Pere Gratacós, klepiąc chłopca po plecach. – Zapraszam jutro na trening. barcelona Tak, to był zdecydowanie dobry sezon dla Leo Messiego. Chłopca, który 24 czerwca 2004 roku kończył dopiero siedemnaście lat. Od tej pory Leo ćwiczył i grał już z Barçą B. Po jakimś czasie na jeden dzień w tygodniu zaczął dołączać do zespołu Franka Rijaarda. Z upływem miesięcy jeden dzień zmieni się w dwa, potem w trzy… Tym sposobem stało się coś niebywałego. W zaledwie jeden sezon szesnastolatek przeskoczył o cztery poziomy w górę. Z Juvenil B przeszedł do Juvenil A. Z Juvenil A do Barçy C. Z Barçy C do Barçy B. I w dodatku zaliczył debiut w pierwszej drużynie. Czegoś takiego La Masia jeszcze nie widziała. Pod koniec sezonu chłopiec spełnił dobry uczynek i wpadł na „gościnne występy” do kompanów od PlayStation. Juvenil B tradycyjnie już walczyła z Espanyolem, który po roku od słynnego „meczu z maską” znów atakował pozycję mistrza kraju. Barcelończykom do szczęścia wystarczył remis. Stara prawda głosi, że najlepszą obroną jest… atak. Idąc tym tropem, Juvenil B wezwała Leo na pomoc. I dobrze zrobiła, bo nie tylko wygrała 3:1, ale też ponownie zagrała ze starym kumplem. Za to Espanyol kolejny raz żegnał się z marzeniami. – Inny na jego miejscu by się obraził, że ma wrócić parę poziomów niżej. Ale nie on – podkreślali koledzy z Juvenil B, oddychając z ulgą, że Leo nie żywi urazy za docinki sprzed kilkunastu miesięcy. 84 Cztery drużyny w jeden rok. Profesjonalny kontrakt z klubem. 36 goli w oficjalnych meczach. Debiut w pierwszym składzie… 85 barcelona 17 barcelona Autobus „zawodowych” i pasta na klamce czyli początek wielkiej przyjaźni 86 Jeśli cały sezon był tak dobry, to jakie musiały być wakacje, które potem nastąpiły? Latem 2004 roku klub przygotował dla swojego beniaminka niespodziankę. Frank Rijkaard wziął go z pierwszym składem w podróż do Azji. W ramach okresu przygotowawczego do nowego sezonu Lio pojechał do Chin, Japonii i Korei Południowej, w jednej grupie z takimi gwiazdami, jak Ronaldinho, Puyol czy Thiago Motta! Wyobrażacie sobie jego radość? Rzeczywistość przerosła marzenia. Wprawdzie Leo grał w Azji tylko przez piętnaście minut (nawet w tak krótkim czasie strzelił jedną bramkę!), wyjazd okazał się bardzo przydatny. Chłopiec oswoił się z publicznością, z pierwszoligowymi graczami i – co najważniejsze – z atmosferą panującą w „dorosłej” szatni. Frank Rijkaard i Pere Gratacós znali się na swojej robocie. Wiedzieli, że w sporcie grupowym, jakim jest piłka nożna, jedenaście talentów nie wystarczy. Potrzebna jest współpraca i tak zwana „chemia” w zespole. A o to czasami najtrudniej. 87 barcelona Na szczęście o „chemię” Leo z pierwszym zespołem nie trzeba się było martwić. Zadbał o nią osobiście sam mistrz Ronaldinho. Od pierwszego dnia wziął chłopaka pod opiekę i pomógł mu przetrwać trudny okres adaptacji w nowej grupie. barcelona z Gerardem Piqué, jest przygotowany na wszystko, to grubo się mylił. Kawały Geriego to było małe miki w porównaniu z tym, co czekało go u boku nowego przyjaciela. Leo nie mógł lepiej trafić. Przebojowy, radosny i zawsze skory do figli Ronnie był jego całkowitym przeciwieństwem. Energetyczny uśmiech i południowoamerykański temperament Brazylijczyka rozkręciłyby umarłego, a co dopiero siedemnastolatka. Sytuacja z początków La Masii, kiedy Lio przez rok trzymał się na uboczu, nie mogła się powtórzyć. Nie przy uroczym i pełnym życia „Króliczku”. Leo przekonał się o tym już pierwszego dnia pobytu w pierwszym składzie – Ej, chłopcze, dokąd? Chyba coś ci się pomyliło. To bus zawodowych! – wykrzyknął Ronaldinho w kierunku małolata zmierzającego do wspólnego autokaru. Leo zastygł przerażony, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na jego miejscu z pewnością zrobilibyście to samo. Na szczęście zrozumiał, że to żart i jego trema jakby się ulotniła. Ronnie otoczył chłopaka ramieniem i do autobusu weszli razem, rozmawiając jak starzy przyjaciele. R10 szybko wyjaśnił nowicjuszowi, jakie „posługi” ma odtąd świadczyć na rzecz zawodowców. Na pierwszym miejscu znalazło się – jakżeby inaczej? – taszczenie wielkiej torby z piłkami na każdy trening. Z upływem czasu Brazylijczyk stawał się dla Leo coraz bardziej jak starszy brat. Pokazywał sztuczki, wyjaśniał reguły zawodowego futbolu, pocieszał kumpla, gdy ten miał gorsze dni. – Stary, wiem, jak jest. Sam zaczynałem w twoim wieku. Nic miłego – uspokajał. – Ty myślisz o konsoli i orzeszkach, a ktoś inny ma chore dziecko albo się rozwodzi. Dwa różne światy. I jeszcze szybciej wymyślał żarcik, by atmosfera w szatni nie stała się, broń Boże, zbyt „dorosła”. Poszukiwanie elementów garderoby, schowane ochraniacze, „zgubione” klucze… Ręce w paście do butów po dotknięciu nasmarowanej klamki, sól w wodzie mineralnej… Każdy chwyt był dobry, by pośmiać się z młokosa. I razem z młokosem! 88 Jeśli Leo kiedykolwiek sądził, że przetrwawszy w jednej szatni 89 barcelona barcelona 18 Albacete i 90+1 minuta meczu czyli jest gol! Po wakacjach i azjatyckim tournée Leo wrócił grzecznie do pana Gratacósa. Był nadal zawodnikiem Barçy B występującym w Segunda División, drugiej lidze hiszpańskiej. Frank Rijkaard i Pere Gratacós w dalszym ciągu spotykali się we wtorki, by wymieniać się doświadczeniami i najnowszymi wynikami. Zmieniła się tylko jedna rzecz: w rozmowach coraz częściej padało nazwisko Messi. Oficjalny debiut Leo w pierwszej lidze hiszpańskiej nie był już kwestią miesięcy, ale dni. Wreszcie stało się! W sobotę, 16 października 2004 roku Leo dołączył do drużyny Francka Rijkaarda zdziesiątkowanej w tamtym czasie przez serię kontuzji. Na oficjalny debiut młodego Messiego w lidze hiszpańskiej 90 *W piłce nożnej słowem „derby” określa się mecz pomiędzy największymi drużynami z tego samego miasta. 91 barcelona trener wybrał katalońskie derby, pojedynek Barça kontra Espanyol**. Leo nie wyszedł w podstawowym składzie. Nie wyszedł po przerwie, ani nawet w połowie drugiej części. Kiedy mecz, z wynikiem 1:0 dzięki bramce Deco, Brazylijczyka z portugalskim paszportem, zmierzał ku końcowi, padły wreszcie upragnione słowa: – Rozgrzewaj się, Leo. Będziesz wchodził. W szóstej minucie przed końcem chłopak zastąpił zmęczonego Deco. Niestety rezultatu zmienić mu się nie udało. Zarówno dziennikarze, jak i widzowie ocenili mecz jako wyjątkowo nudny. Za godny odnotowania uznali jedynie… debiut Lionela Messiego w Primera División. Mając 17 lat, 3 miesiące i 22 dni Lio był najmłodszym graczem w historii FC Barcelony debiutującym w pierwszej lidze. 92 Więcej szczęścia – i emocji – trafiło się Leo na koniec sezonu. Pierwszego maja 2005 roku Frank Rijkaard wystawił go w meczu przeciwko Albacete (wymawiaj: Albaczete) na Camp Nou. Gdyby Barça pokonała rywala, byłaby bliżej tytułu mistrza Hiszpanii, którego nie udało jej się uzyskać od pięciu lat. Jeśli nie, tytuł pozostawał w zasięgu, ale trzeba by solidnie się napracować, by go zdobyć. Gra była warta świeczki. Albacete, kastylijska „drużyna z cienia”, nie za bardzo miała szanse w starciu z Barceloną, ale pojedynek okazał się trudniejszy, niż się spodziewano. Kastylijczycy skupili się na obronie i dosłownie zamurowali bramkę. W żargonie sportowym nazywa się to „zaparkować autobus w polu karnym”. Autobus Albacete był tak skuteczny, że Katalończykom udało się go sforsować dopiero w 67. minucie meczu. Gola strzelił Samuel Eto’o, druga gwiazda Barçy po Ronaldinho. Dwie minuty przed końcem spotkania, kiedy wynik wciąż wynosił 1:0, z boiska schodzi Deco. Do gry wkracza Leo, w pasiastej koszulce z numerem 30. Wraz z doliczonym czasem do końca meczu ma… 6 minut. Ronaldinho szepcze: – Podam ci piłkę. I tak też robi. W pierwszej minucie, po asyście Brazylijczyka, Leo lobem – czyli strzałem ponad głową bramkarza – umieszcza piłkę w bramce Albacete. Niestety, sędzia nie uznaje gola z powodu, jak uważa, spalonego. Błąd. Spalonego nie było. Bramkarz Albacete, Raúl Valbuena, który zasygnalizował sędziemu spalonego, wykonuje barcelona gest przeprosin. Ronie i Leo są zrozpaczeni, ale się nie poddają. – Podam ci jeszcze raz – daje znak Brazylijczyk. Po dwóch minutach odgrywają ten sam spektakl. Leo do Roniego, Ronie ponad głowami obrońców do Leo, a ten lobem do bramki Valbueny. Jest 90+1 minuta. Nie ma spalonego. 2:0 dla Barçy. – Gol – goool – gooooool!!!!! Leooo Messsiiiii!!! – wykrzykują komentatorzy wszystkich telewizji. Stadion eksploduje. Sto tysięcy gardeł krzyczy: – Mee-sssi, Mee-sssi, Mee-sssi!!!!! Eksploduje również Leo. Pędzi jak szalony, wymachując rękami. Udało się. Udało. Po latach łez i wyrzeczeń! Jest! Pierwszy. Wyczekany. Wymarzony. I jakże piękny. Gol na Camp Nou. Leo zatrzymuje się, by przyjąć zbiorowe uściski. I nagle dzieje się rzecz niesłychana. Nadbiega Ronaldinho. Ten, który podał decydującą piłkę. Ustawia się tyłem do Leo, który… wskakuje mu na plecy jak dzieciak. Ronnie z Leo na barana uszczęśliwieni pędzą razem przez boisko. Mistrz i uczeń. Idol i przyjaciel. Obecna i przyszła gwiazda piłkarskiego świata. 93 Część trzecia la masia la masia la masia 19 lorema ipsum czyli lorem ipsum Po wakacjach i azjatyckim tournée Leo wrócił grzecznie do pana Gratacósa. Był nadal zawodnikiem Barçy B występującym w Segunda División, drugiej lidze hiszpańskiej. Frank Rijkaard i Pere Gratacós w dalszym ciągu spotykali się we wtorki, by wymieniać się doświadczeniami i najnowszymi wynikami. Zmieniła się tylko jedna rzecz: w rozmowach coraz częściej padało nazwisko Messi. Oficjalny debiut Leo w pierwszej lidze hiszpańskiej nie był już kwestią miesięcy, ale dni. Wreszcie stało się! W sobotę, 16 października 2004 roku Leo dołączył do drużyny Francka Rijkaarda zdziesiątkowanej w tamtym czasie przez serię kontuzji. Na oficjalny debiut młodego Messiego w lidze hiszpańskiej 96 *W piłce nożnej słowem „derby” określa się mecz pomiędzy największymi drużynami z tego samego miasta. 97