umiem wymienić niebo

Transkrypt

umiem wymienić niebo
UMIEM WYMIENIĆ NIEBO. ROZMOWA Z ŁUKASZEM PALKOWSKIM, LAUREATEM
PASZPORTU „POLITYKI“ W KATEGORII FILM
Janusz Wróblewski
Polityka 2008, nr 4
– Niechętni panu dziennikarze twierdzą, że otrzymał pan Paszport na wyrost.
– Nie mnie to oceniać. Staram się myśleć o nagrodzie jak o czymś, co ma zachęcać i
motywować.
– Ta nieprzychylność wynika pewnie stąd, że jest pan jedynym – oprócz Doroty
Masłowskiej i Stasia Drzewieckiego – naszym laureatem niemającym świadectwa
ukończenia wyższych studiów.
– Rzeczywiście nie mam. Brakuje mi czasu, żeby załatwić formalności.
– Na jakiej uczelni?
– Po oblanych egzaminach na reżyserię do łódzkiej filmówki przyjęto mnie tam na zaoczne
studia realizacji telewizyjnej. Musiałem zrezygnować po kilku semestrach. Nie stać mnie było
na dojazdy, wynajmowanie mieszkania w obcym mieście itd. Wybrałem Akademię Filmu i
Telewizji prowadzoną przez Józefa Gębskiego w Warszawie. Tylko tak się dało pogodzić
pracę i studiowanie.
– Zarabiał pan jako drugi reżyser?
– Nie, jako kierownik artystyczny w różnych agencjach reklamowych. Ale nie zerwałem
z Łodzią. AFiT to coś w rodzaju płatnych korepetycji. Do Łodzi jeździłem nadal, brałem udział
w zajęciach ze scenopisarstwa i reżyserii na wydziale produkcji. Jako wolny strzelec. Lwia
część ekipy „Rezerwatu“ to koledzy z roku, z którymi się wtedy zaprzyjaźniłem.
– Obracając się w środowisku filmowym czuje pan dyskomfort?
– W tej chwili już nie, ale do niedawna tak było. Oczywiście wiele osób mówiło mi, że jestem
szczęściarzem. Bo tylko dzięki temu, że nie ukończyłem żadnej szkoły, mogę robić świetne
filmy. Ale ja w to nie wierzę.
– Głupio teraz będzie wracać na uczelnię.
– Niedawno poproszono mnie, żebym podesłal kopię „Rezerwatu“ do filmówki. W celach
edukacyjnych dla studentów. Odgryzłem się, że do szkoły to nie chciało się mnie przyjąć.
– Może w ramach rewanżu prześlą panu dyplom?
– Na to nie liczę. Jak czas pozwoli, to wyjadę do FAMU w Pradze. Na ostatnie dwa lata
reżyserii.
– Żeby mieć papierek?
– Ja zwyczajnie źle się czuję, nie posiadając wyższego wykształcenia.
– W pana zawodzie nie można być amatorem?
– Wielu udowodniło, że można. Konrad Niewolski jest samoukiem i doskonale sobie radzi.
Ale nie ma jednej drogi dla wszystkich.
– Co pan czuł, odbierając podczas gali „paszportowej“ gratulacje od Andrzeja Wajdy?
– Że to wszystko przytrafia się komuś innemu. W ogóle lawina nagród, jaka spada na mój
film, wprawia mnie w zakłopotanie. Nie powiem, żebym się tego spodziewał.
– Gdyby Wajda udzielił panu rad, posłuchałby go pan?
– Zawsze lepiej wysłuchać człowieka bardziej doświadczonego. Ale wnioski należy wyciągać
samemu.
– Lubi pan kino mistrzów?
– Podobają mi sie filmy Wajdy, szczególnie te strasze. Moim ulubionym jest „Wszystko na
sprzedaż“. Oglądam Kieślowskiego. Ale skończenie doskonałe dzieło to „Obywatel Kane“.
Ciągle się czegoś z niego uczę. To biblia i język kina, poza który nikomu jeszcze nie udało
się wyjść. Z młodych cenię szwedzkiego reżysera Lukasa Moodyssona, autora m.in.
„Fucking Amal“, „Lilia 4-ever“ i „Dziury w sercu“.
– Czytałem, że podobają się też panu Batmany.
1
– Batmany, Spidermany, X-Many oczywiście, bo to czysta rozrywka, uczta dla oczu. Po
komiksach nie spodziewam się wielkich przesłań, choć lepiej, żeby miały jakiś morał. Gdy
mam odpowiedni nastrój, oglądam dla przyjemności. Albo dla efektów specjalnych. Żeby
oderwać się od rzeczywistości.
– „Rezerwat“ to też bajka?
– W pewnym sensie tak. O odkrywaniu człowieczeństwa w sobie. Zależało mi na
opowiedzeniu o człowieku, który rezygnuje ze swoich ambicji na rzecz pewnego spokoju i
odnalezienia siebie. To akurat jest wątek autobiograficzny. Przez wiele rzeczy przebrnąłem.
Nie starczyło mi talentu, by być gitarzystą, ani cierpliwości by malować. Nie chciałem
powielać błędów mego ojca.
– Kim był pana ojciec?
– Malarzem, sportowcem, trochę człowiekiem renesansu. On nie przykładał wagi do jakości
tego, co robi. Na emeryturę poszedł, pracując w drukarni Domu Słowa Polskiego, gdzie był
retuszerem. Robił mniej więcej to co ja w agencjach reklamowych. Z tym, że ja na
komputerze, a on pędzlem na negatywach. Mama jest agentem ubezpieczeniowym.
– Kiedy uświadomił pan sobie, że reżyseria to jest to?
– Zawsze miałem potrzebę wyrażania siebie. Kiedy dłubałem przy komputerach,
interesowała mnie grafika trójwymiarowa i efekty specjalne. Uczyłem się. Przy niewielkim
budżecie „Rezerwatu“ i kamerze cyfrowej HD, na której pracowaliśmy, mogłem skorzystać
z nabytych umiejętności. Łatwo wybrnąłem z kręcenia kosztownych scen, np. wypadku
samochodowego. Bez problemu mogłem też samodzielnie wykonać korektę obrazu –
wymienić niebo, które nie pasowało, albo usunąć zbyt białe okna.
– Może powinien pan zdawać na wydział operatorski?
– Nie umiem robić dobrych zdjęć.
– Czyli dziecięcy bohater „Rezerwatu“, który ma wrodzony talent do utrwalania świata
w kadrze, to nie jest pańska historia?
– Raczej marzenie. Chodziło o to, by pokazać, że takie miejsca jak Praga czy Wola, gdzie
się wychowałem, a najogólniej mówiąc blokowiska, skąd wszyscy niby marzą o wyrwaniu
się, wcale nie muszą być pozbawione perspektyw. Trzeba tylko obudzić ducha. W filmie taką
iskrą jest chłopak z podwórka, który zaczyna robić świetne zdjęcia. Dzięki temu zyskuje
nadzieję.
– Kiedy ta iskra się w panu zapaliła?
– Po obejrzeniu ekranizacji „Ogniem i mieczem“. Bardzo nie podobał mi się film Hoffmana.
Traf chciał, że przeczytalem wtedy „Dobrego“ Waldemara Łysiaka. Wspaniała książka,
jeszcze lepszy materiał na scenariusz. Pomyślałem jednak, że skoro zmarnowano szansę
z Sienkiewiczem, pewnie z Łysiakiem też im nie wyjdzie. Więc może ja powinieniem się za to
wziąć.
– Rozmawiał pan z jakimś producentem na ten temat?
– Jestem realistą i wiem, że długo jeszcze nie będę gotowy, żeby podjąć takie wyzwanie. Ale
oczywiście wspominałem. Na zasadzie marzenia. Po tej książce został mi w głowie
niezwykły obraz Pragi jako tajemniczego miejsca, w którym mafijni bossowie i partyjni
dygnitarze dzielą ze sobą władzę. „Dobry“ jest o Polsce, o kraju w jakim żyjemy.
– Pan jest patriotą?
– Patriotyzm weryfikuje wojna. Albo się walczy, albo nie. Wiadomo, że najłatwiej jest zginąć.
Jestem za czynem.
– Czyli Baczyński, a nie Gombrowicz?
– No tak.
– Tytuł jednej z recenzji „Rezerwatu“ brzmi: „Taka sobie balladka o Pradze“. Wkurzył
się pan?
– Nie, absolutnie. Dzięki temu nikt już nie będzie wypominał mojej kierowniczce produkcji, że
wzięła od „Gazety Wyborczej“ pieniądze za pokazanie logo dziennika w filmie.
– Pojawia się też zarzut, że jest to landrynkowy film.
2
– Obraz Pragi wcale nie jest wyidealizowany. Tak widzieliśmy naszych bohaterów i miejsce,
gdzie żyją. Jestem przekonany, że mimo wyczuwalnej w filmie nostalgii, prawda nie jest
brutalniejsza ani dużo gorsza. Okrutna byłaby historia o przyczynach ich nieszczęścia. Ale w
to nie chciałem wchodzić.
– „Rezerwat“ był pańskim ukochanym projektem, którym zamierzał pan debiutować?
– Wręcz przeciwnie. Bałem się, że na komedii się wyłożę. Chciałem robić filmy poszukujące,
metafizyczne. Tymczasem scenariusz „Rezerwatu“ był jedynym tekstem, jaki dawano mi do
realizacji. Autor Marcin Kwaśny napisał historię o gwałcie, o kręceniu w nocy na straganie na
bazarze Różyckiego pornosów. Wziąłem wymyślone przez niego postaci, trochę dialogów,
scen i dopisałem resztę. Nie myśleliśmy o fabule, tylko o krótkometrażowym filmie, przy
którym sobie poćwiczymy. On warsztat aktorski, a ja reżyserski. Dopiero jak Maciej Ślesicki,
producent, uwierzył, że to może być debiut, też zacząłem w to wierzyć. Ale wątpliwości
pozostały.
– Jakie?
– Co będą potem o mnie mówić? Że poważny to ja nie jestem. I że zostanę już takim
facetem od komedyjek.
– Sam pan jednak mówi, że chce robić kino rozrywkowe, uniwersalne, dla wszystkich.
– Wtedy jeszcze tak nie myślałem. Ja marzyłem, żeby być taki jak Kieślowski. Teraz już
wiem, że nim nie zostanę. Zresztą całe szczęście, bo pewnie robiłbym bardzo złe filmy.
– Co o tym decyduje: nazwisko scenarzysty, temat?
– Emocje.
– Mówi się, że kiedy inteligent (niekoniecznie z dyplomem wyższej uczelni) bierze się
za opisywanie marginesu społecznego, to wychodzi mu metafora. W „Rezerwacie“ też
tak jest?
– Mnie zależało, żeby dostrzec wartości tam, gdzie nikt ich nie szuka. Chciałem pokazać
ludzi, a nie meneli.
– Nakręcił pan też dokument o bezdomnych. Co się z nim stało?
– Leży niezmontowany. To miał być mój film dyplomowy na AFiT. Przez półtora roku
jeździłem z trzema kamerami do obozowiska na Ostrobramskiej za zakładami Rawaru.
Zaprzyjaźniłem się z tymi ludźmi. Jeden nazywał się Grechuta. Znał na pamięć wszystkie
wiadomości sportowe od 1921 r. Zmarł razem z czterema innymi w trakcie realizacji filmu.
Nagle zrozumiałem, że przyjąłem kompletnie fałszywe założenia. Spodziewałem się, że w
temacie jest jakaś głębia, że za bezdomnością kryje się wielka tajemnica, może tragedia.
Prawda okazała się banalna. Winny jest alkohol albo kobieta. Tak po prostu. Odkryłem to, co
oczywiste.
– I dlatego pan zrezygnował?
– Za bardzo czułem się związany z bohaterami. Straciłem dystans.
– Kieślowski wyszedł od dokumentu. To go nauczyło wrażliwości i patrzenina na ludzi.
Pana jednak do dokumentu nie ciągnie?
– Koszt kręcenia takich filmów, w sensie odpowiedzialności moralnej, jest zbyt wysoki.
Pamięta pan wyrzuty Kieślowskiego po nakręceniu „Z punktu widzenia nocnego portiera?“
Powstał wspaniały dokument, ale człowiek został skrzywdzony. Ja bym nie chciał przeżywać
takich dramatów.
– Najważniejsza jest uczciwość?
– Zdecydowanie tak.
Janusz Wróblewski
3