Gruba kreska w telewizji publicznej

Transkrypt

Gruba kreska w telewizji publicznej
Gruba kreska
w telewizji publicznej
JACEK WEGNER
„Chce-my-praw-dy, „Chce-my-praw-dy” – skandowali uczestnicy mszy św. odprawionej 10
kwietnia w katedrze warszawskiej, w piątą rocznicę Tragedii smoleńskiej. Przedostatni
wyraz poprzedniego wersetu napisałem wielką literą, żeby wyrazić powagę wydarzenia, do
którego się odnoszę i szacunek dla tych, którzy przed pięciu pięć laty polegli w drodze do
miejsca Golgoty Polskiej, Katynia.
Tę mszę św. celebrował metropolita warszawski kard. Kazimierz Nycz. I on wygłosił
homilię. Wierni obecni na tym szczególnym, rocznicowym nabożeństwie upomnieli się o
temat, który ich zdaniem celebrans powinien w swej wypowiedzi podjąć, chociażby w kilku
słowach. W rozumieniu i odczuciu niemałej części naszego społeczeństwa oficjalnie
podawane wiadomości o katastrofie smoleńskiej nie są bowiem prawdziwe, przynajmniej w
szczegółach.
A przecież prawda po piłatowsku zmywana z rąk to kłamstwo. Tam, gdzie jej nie ma, tam
jest ono. Bywa też nim tzw. półprawda. Nie trzeba wcale świadomie mówić nieprawdy, żeby
kłamać, wystarczy, że milczy się wtedy, gdy trzeba wyrażać własne poglądy, odczuwania,
myśli. Kłamstwo jest zawsze skuteczniejsze od prawdy i bogatsze: wielopostaciowe. Ona
zawsze jednoznaczna drażni umysł, skłóca wspólnoty. Ono przeciwnie – subtelnie
zawoalowane, sugestywne, łagodzi wszelkie napięcia, niweczy podziały międzyludzkie
w dążeniu do korzyści. Ale ostatecznie przegrywa – czas na nie działa zabójczo. Ile w naszej
historii ostatnich stu lat ukrywano prawd, a one zawsze się ukazywały bez względu na
potężne i najpotężniejsze siły, które ją tymczasowo tłumiły. Sądzę przeto, że owo wołanie
o prawdę w katedrze warszawskiej jest zapowiedzią rychłego jej zwycięstwa.
Na razie determinuje nasze życie publiczne (państwowe i narodowe) „gruba kreska”,
wymyślona i zastosowana przez „pierwszego niekomunistycznego” premiera Polski powojennej – śp. Tadeusza Mazowieckiego; miała ona oddzielać dawną przeszłość sprzed 1989 r.
od teraźniejszości wolnej Polski. Natomiast w istocie wprowadza zamęt moralny, utrudnia
widzenie prawdy (jak to zawsze grube kreski), pobudza wszelkie krętactwa.
Zważmy bowiem przez kilka dni: 8, 9 i 10 kwietnia w „Wiadomościach” TVP pokazywane
były tzw. czarne skrzynki w kolorze czerwonym, przewijające się taśmy magnetofonowe;
kamery rejestrowały wciąż te same, jakby redaktorzy wydań stracili inwencję, ujęcia
podchodzących do stołu obrad prokuratorów wojskowych w eleganckich mundurach
wyższych oficerów. Same uniformy wywoływały miłe wrażenia, wzbudzały sympatię. Był ktoś
w minionym stuleciu, lepiej jego nazwiska nie wymieniać, kto odkrył prawo kłamstwa, że
w powtarzane wielekroć ludzie uwierzą jak w prawdę. Zresztą myśmy przez 45 lat też w nie
wierzyli, choć oczywiście treść nieprawd była inna. I nadal wierzymy – inaczej wprawdzie,
lecz także z głębokim przekonaniem.
Teraz dla naszych rządzących nadeszły czasy, o jakich tamci nie mogli nawet marzyć:
ogromna część społeczeństwa nie czyta gazet ani książek, wystarcza jej telewizja, a słowo
zobrazowane łatwo i sugestywnie opisuje rzeczywistość i przekonująco ją komentuje.
Rządzący mają nadto w TVP dyspozycyjnych dziennikarzy.
1/2
Więc „Wiadomości” nieustannie cytowały te same fragmenty nagrań niby skopiowanych
z zapisów tzw. czarnych skrzynek rozbitego nad Smoleńskiem tupolewa; każdy mógł je
zobaczyć i usłyszeć. Tylko że żaden dziennikarz ani polityk nie wyjaśnił, że to, co telewidzowie
widzieli i słyszeli – to mistyfikacja, atrapy, nie te skrzynki, które miał na pokładzie samolot
z 96 osobami. Albowiem tamte trzymają Rosjanie, tak samo jak wrak tupolewa – i nie oddają.
Nie oddadzą nigdy, chyba że w Rosji wybuchnie nowa rewolucja. Te zapisy niby z czarnych
skrzynek tupolewa, których Polska nie ma, zostały więc spreparowanie nie wiadomo gdzie i przez
kogo. No cóż, każdy może napisać wszystko, na przykład, że Putin w swej daczy hoduje słonia
w karafce.
W telewizorach pojawił się w piątkowych (10 kwietnia) „Wiadomościach” niczym błysk flesza
marszałek Radosław Sikorski i z wielce zatroskaną miną oznajmił, że tragedia smoleńska jest, a nie
może być, dyskontowana politycznie. W domyśle było, że takiego szalbierstwa: wykorzystania
katastrofy smoleńskiej do niecnych gier politycznych – dopuszcza się PiS. Dlatego w domyśle, że
każdy wie, iż marszałek Sejmu, były szef polskiej dyplomacji nawoływał przed mniej niż
dziesięcioleciem do dorżnięcia watahy pisowskiej. Od razu, czego „Wiadomości” nie omieszkały
podać, zaraz w sobotę notowania sondażowe Platformy Obywatelskiej tak poszybowały w górę,
że gdyby teraz odbyły się wybory, to ona mogłaby rządzić samodzielnie. Wataha dorżnięta, przed
nami wizja następnych czterech lat czekania miesiącami w kolejkach do lekarzy albo
niedoczekiwania się…
Kiedy słuchałem tych chóralnych wołań w świątyni o prawdę, przypomniały mi się inne
sprzed wieków zachowanie naszych przodków też w katedrze, tyle że paryskiej. Powtórzę maleńki
fragmencik, gdyż jest on tak piękny, że nieustannie determinuje myśli o Polsce, o tym, cośmy
dotychczas dziedziczyli, a co dzisiaj zaprzepaszczamy
Nie było wtedy jeszcze dziennikarzy ani telewizji, radia, ale była wierność ideom i odwaga
w ich głoszeniu. Po wybraniu Henryka Walezego na króla Polski i Wielkiego Księcia Litewskiego trzeba było przywieźć nowego władcę na Wawel, żeby go ukoronować. Grupa
szlachecko-możnowładcza: dziesięciu katolików i czterech innowierców, wybrała się więc do
Paryża. Oficjalni wysłannicy Rzeczypospolitej przywieźli z sobą postanowienia nazwane od
imienia wybranego władcy artykułami henrykowskimi, w których zobowiązywali go do
przestrzegania wolności wszelkiej religii wszystkich obywateli i mieszkańców kraju nad Wisłą,
Dźwiną, Dnieprem i Dniestrem.
Elektorowi nie podobały się postanowienia, które podsuwali mu przyszli poddani, toteż
w katedrze Notre-Dame, gdzie musiał na nie przysięgać, opuścił przyrzeczenie zachowania
pokoju religijnego. Przedstawiciele Rzeczypospolitej od razu, w tejże świątyni, zaprotestowali
jednomyślnie, odważnie i ostro. Oto Jan Zborowski wykrzyknął po łacinie: – Si non iurabis,
non regnabis (jeśli nie zaprzysięgniesz, nie zostaniesz królem). – Jego towarzysze, manifestując swe poparcie, wyciągnęli szable i wznieśli je do góry. Możemy sobie wyobrazić, jaki
był rwetes. Obecni w kościele Francuzi i rezydenci innych dworów europejskich oniemieli
i osłupieli z przerażania i zdziwienia – jak to, poddani śmią wybranemu przez siebie królowi,
bratu monarchy francuskiego, dyktować jakieś warunki, grozić bronią? Tego jeszcze
w nowożytnej Europie nie było.
Henryk w każdym razie się ugiął i zaprzysiągł. Zwyciężyła nasza idea, nasza prawda, bo
nie było jeszcze „grubej kreski” i krętactw telewizji publicznej.
2/2