opowiadania

Transkrypt

opowiadania
Pierścień,
który zmyje klątwę...
Miecz,
który skłóci śmiertelnych...
Orzeł,
który przebudzi królestwo.
Wielki konkurs Zysk i S-ka Wydawnictwa, więcej na www.zysk.com.pl
Patronat medialny:
WSTĘPNIAK
WSTĘPNIAK
Już za miesiąc premiera
numeru specjalnego Qfantu, któremu nadaliśmy
tytuł „Otuleni wyobraźnią”!
Wszystkie opowiadania na
ogromnie wysokim poziomie! Cieszę się bardzo, że
poprzedza go świetna lipcowa odsłona magazynu.
Szczególną uwagę warto
zwrócić na opowiadanie
Mikołaja Juliusza Wachowicza, które znalazło się tu
dzięki decyzji samego redaktora naczelnego. Miło
mi również widzieć wśród publicystów nazwisko Agnieszki
Hałas, zwyciężczyni II edycji Horyzontów Wyobraźni.
Teksty, które znajdziecie w numerze, są jak zawsze na
bardzo wysokim poziomie i reklamować ich nie trzeba.
Chciałbym natomiast poruszyć mniej przyjemny temat.
Mówi się, że polski rynek literacki dosięgnął kryzys. SFFiH
zawieszone. Debiutanci mają coraz trudniej. Ostatnio okazało
się, że Wydawnictwo Ifryt nie jest w stanie wydać książki
Marcina Rusnaka „Czas ognia, czas krwi”. Ze względów
finansowych oczywiście. Wielka szkoda, bo powieść jest
już po redakcji. Z tego miejsca chciałbym więc zaapelować
do wydawców czytających te słowa, żeby sobie tak świetnej
pozycji nie dali sprzątnąć sprzed nosa. Promocja tej książki
będzie dla Qfantu priorytetem, bo jesteśmy przekonani, że
każdy zwycięzca Horyzontów Wyobraźni zasługuje na to, by
jego dzieła pojawiły się na półkach księgarń.
Nasuwa się smutna refleksja, że w Polsce nie wystarcza
niesamowity talent. Potrzeba czegoś więcej. I to „więcej” nie
zawsze znaczy „lepiej” dla literatury. Zachęcam do rozsyłania
wieści o tym, że Marcin poszukuje wydawcy. Stoi przed nami
szansa wsparcia właśnie tego „lepiej”. Nie zmarnujmy jej.
Jarosław Makowiecki
Wstępniak
Redakcja QFANT
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Piotr Dresler / [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński / [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego, sekretarz redakcji: Jarosław
Makowiecki / [email protected] /
Mail: [email protected]
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega
sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie
odpowiada za treść reklam.
Redaktorzy prozy: Kornel Grunwald, Magdalena
Kałużyńska, Ewelina Kozik, Jarosław Makowiecki, Jacek
Skowroński, Beata Tomaszewska
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Anna Perzyńska / [email protected] /
DZIAŁ GRAFICZNY
Magdalena Mińko / [email protected] /
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Łukasz Szatkowski / [email protected] /
REDAKCJA PORTALU QFANT.PL
Marta Konopko / [email protected] /
Skład: Agata Sienkiewicz
Projekt okładki: Magdalena Mińko & Agata Sienkiewicz
Ilustracja na okładce: Magdalena Mińko
Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny
Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Tomasz
Janowski, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga,
Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
3
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI
PUBLICYSTYKA
Agnieszka Hałas - I strzeż się truciciela w kapeluszu!
5
Ewa Szumowicz - O wieżach i wieżowcach
9
Andrzej W. Sawicki - Wynalazek doktora
Frankensteina
OPOWIADANIA
14
18
Mikołaj Juliusz Wachowicz - Głowa Helwidiusza
Priska
17
Grzegorz Gajek - Lwica
38
Magdalena Kałużyńska - RPG
46
58
GALERIA
Iga Pączek - Amigurumi
INNE
66
60
8
Kącik Wujka Zło
68
QFun
70
RECENZJE
Douglas Hulick Honor złodzieja (Krzysztof
75
Dworakowski)
Joe Abercrombie Bohaterowie (Wiktor Werner)
Zoran Drvenkar Ty (Natalia Bilska)
76
77
Conor Kostick Epic. I część trylogii Kroniki
Awatarów (Lucyna Markowska)
79
Gail Carriger Bezwzględna (Maryla Kowalska)
80
Cherie Priest Kościotrzep (Maciej Lewandowski)
81
Stanisław Lem Solaris (Katarzyna Tatomir)
82
Graham Masterton Szary diabeł (Ewelina Kozik) 83
Sylvie Simmons Serge Gainsbourg (Anna
Pędziwiatr)
84
Alessandro D’Avenia Biała jak mleko, czerwona
jak krew (Jagoda Wochlik)
Numer specjalny
już 1. sierpnia!
4
SPIS TREŚCI
Publicystyka
Agnieszka Hałas
I strzeż się truciciela w kapeluszu!
Opracowane na podstawie książki Piotra R. Burdy,
„Zatrucia ostre grzybami i roślinami wyższymi”, Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 1998, oraz wykładów prof. Krzysztofa Grzywnowicza.
Jeśli czytaliście „Alicję w Krainie Czarów”, zapewne pamiętacie gąsienicę siedzącą na grzybie, natomiast
hobbici, jak wiadomo, uwielbiają pieczarki. Generalnie
jednak grzyby przewijają się w fantastyce stosunkowo
rzadko, a jeśli już, zwykle albo są to grzyby jadalne, albo
mają gigantyczne rozmiary i stanowią malowniczy element krajobrazu na jakiejś obcej planecie. Nie przypominam sobie żadnego utworu fantasy – czy to zagranicznej czy rodzimej – w którym jako istotny element fabuły
występowałoby zatrucie grzybami. Jedyna wzmianka o grzybach trujących, jaką jestem sobie w stanie przypomnieć
ad hoc, pochodzi z trzeciego tomu sagi o wiedźminie
Andrzeja Sapkowskiego. Kiedy Milva cierpi na poranne
mdłości wywołane ciążą, Zoltan Chivay podejrzewa, że
„[…] to przez te grzyby, któreśmy żarli na Turlough. Mnie
też dwa dni żywot bolał”. Jest to zadziwiające przeoczenie
ze strony autorów, zważywszy, że o grzybach trujących
słyszał chyba każdy, a żeby dowiedzieć się czegoś więcej
na ich temat, nie trzeba być przyrodnikiem – wystarczy
zajrzeć do atlasu.
W światach fantasy, gdzie panuje klimat umiarkowany,
a przyroda wygląda podobnie do naszej – w lasach
rosną buki, dęby, sosny i tak dalej – z dużym prawdopodobieństwem będą też występować grzyby podobne
do spotykanych u nas. Jeśli, jak u Tolkiena, rosną pieczarki, powinny rosnąć też muchomory, zasłonaki i piestrzenice, a na zatrucie nimi będzie narażony każdy, kto
nie posiada odpowiedniej wiedzy, zwłaszcza jeśli głód
go zmusi do ryzykownych eksperymentów. Wędrowcy,
którym kończy się prowiant, niedożywione chłopskie
dzieci, uchodźcy, żołnierze próbujący uzupełnić
monotonną dietę... W Polsce, gdzie większa część populacji nie głoduje i nie musi szukać pożywienia w lesie, gazety co rusz informują o zatruciach muchomorem
sromotnikowym. Dodatkowo grzyby powinny się znaleźć
w arsenale każdego szanującego się skrytobójcy, maga
sporządzającego trucizny na zamówienie, złośliwej wiejskiej czarownicy i tym podobnych postaci.
Opiszę teraz wybrane gatunki grzybów trujących,
jakie występują w Polsce – jedne bardziej znane, inne
mniej – żeby pokazać, jak dobrze nadają się do wkomponowania w akcję utworu fantasy lub sesję RPG. Nie da się
ukryć, że jest to ciekawa „rodzinka”.
Morderca w białym kołnierzyku
Muchomor sromotnikowy (Amanita phalloides), bo
o nim mowa, to elegant – ma szarozielony kapelusz, białe
blaszki i biały pierścień na trzonie. Jest też mistrzem podszywania się, gdyż łatwo można go pomylić z grzybami jadalnymi, np. z czubajką kanią, a nawet poczciwą pieczarką.
Nie należy go utożsamiać ze sromotnikiem bezwstydnym
(Phallus impudicus), który nie ma żadnych niebezpiecznych właściwości, chociaż wygląda tak, jak się nazywa,
a w dodatku śmierdzi i przywabia muchy.
Muchomor sromotnikowy oraz jego dwaj kuzyni, muchomor wiosenny (A. verna) i muchomor jadowity (A. virosa) to prawdziwa elita, kwiat trucicieli. Zawierają zespół
śmiercionośnych substancji określanych jako amanitotoksyny (np. alfa-amanityna) i falotoksyny. Trucizny te są bardzo trwałe i odporne na wiele czynników zewnętrznych;
rozkładają się dopiero w temperaturze ponad 240oC! Bardzo szybko, już w ciągu 4−6 godzin od spożycia, znikają
z surowicy krwi, wiążąc się ze strukturami docelowymi
w komórkach. Uszkadzają błonę śluzową przewodu pokarmowego, powodują martwicę komórek wątroby i proksymalnych kanalików nerkowych. Spożycie niepozornego
grzybka o masie 50 g może prowadzić do śmierci!
Jak wygląda zatrucie muchomorem sromotnikowym?
Po początkowym okresie utajenia (8−12 godzin) pojawiają
się wymioty i gwałtowna biegunka, co w krótkim czasie prowadzi do odwodnienia. Wkrótce potem dołącza
żółtaczka i inne objawy uszkodzenia wątroby jak niedocukrzenie, obniżenie krzepliwości krwi (krwawienie z nosa,
urazów, miejsc wkłucia) oraz narastające zaburzenia
świadomości (pobudzenie, drgawki, śpiączka wątrobowa),
jak również niewydolność nerek. Chorzy umierają po tygodniu lub dwóch na skutek nieodwracalnego uszkodzenia wątroby.
Na toksyny muchomora sromotnikowego nie ma
żadnej skutecznej odtrutki! W szpitalu stosuje się leczenie zachowawcze (m.in. monitorowanie parametrów biochemicznych, dożylne podawanie glukozy, witaminy K1
i osocza) oraz podaje się pacjentowi substancje mające
ochronić wątrobę, takie jak penicylina G oraz silibinina
(roślina, z której uzyskiwany jest ten lek – ostropest plamisty, Silybum marianum – od wieków była stosowana w schorzeniach wątroby; właściwości ostropestu znali
m.in. krzyżowcy i stosowali go jako remedium... na złe samopoczucie po przepiciu). Jednak o tym, czy chory będzie
żył czy też umrze, decyduje przede wszystkim dawka
wchłoniętej trucizny.
I strzeż się truciciela w kapeluszu!
5
publicystyka
Cios w nerki
Zasłonak rudy (Cortinarius orellanus) zawiera zespół
substancji zwanych orelaniną, które uszkadzają kanaliki nerkowe. Objawy zatrucia pojawiają się ze znacznym opóźnieniem. Dopiero po kilkudziesięciu godzinach od spożycia występuje nieżyt żołądkowo-jelitowy,
a w połowie przypadków zatruć po 3−20 dniach dochodzi do niewydolności nerek (jak usłyszałam na wykładzie:
nerki zmieniają się w czarną galaretkę). Skrytobójcy, nadstawcie ucha! Jaki medyk umiałby po tak długim czasie
wydedukować, gdzie i w jakich okolicznościach zaserwowano truciznę?
Jak wyglądają objawy uszkodzenia nerek, jeśli dawka
orelaniny była dostatecznie wysoka? Delikwent odczuwa
bóle, sika krwią, a w końcu dochodzi do zahamowania produkcji moczu i rozwija się mocznica (zatrucie organizmu
produktami przemiany materii). Nie ma swoistej odtrutki, ale jeśli w pierwszym tygodniu zatrucia przeprowadzi
się tzw. hemoperfuzję (zabieg polegający na przepuszczeniu krwi przez kolumnę z żywicą jonowymienną, która pochłania trucizny), może to uchronić pacjenta przed
ciężką niewydolnością nerek, która wymagałaby terapii
dializami przez resztę życia. Jak łatwo zauważyć, sztuka
medyczna w większości światów fantasy nie stoi na dostatecznie wysokim poziomie, żeby pomóc ofierze zatrucia
zasłonakiem.
Podstępna kuzynka smardza
Piestrzenica kasztanowata (Gyromitra esculenta) rośnie
na glebach piaszczystych i suchych. Ma biały trzon oraz
charakterystyczny pofałdowany, brązowy kapelusz. Można
ją pomylić ze smardzem jadalnym (Morchella esculenta).
Czynnik toksyczny piestrzenicy to substancja zwana
gyromitryną, która drażni układ pokarmowy, powoduje
rozpad krwinek czerwonych, może doprowadzić do uszkodzenia wątroby i nerek, a także działa na ośrodkowy układ
nerwowy, wywołując drgawki i zaburzenia świadomości.
Objawy pojawiają się po dłuższym czasie, niekiedy po wielu
dniach od spożycia grzyba. Co ciekawe, można też ulec zatruciu, wdychając opary z gotowanych piestrzenic – wówczas objawy występują po upływie 2−8 godzin. Odtrutką na
toksyny piestrzenicy jest pirydoksyna, czyli witamina B6.
Agent prohibicji
Młode owocniki czernidłaka pospolitego (Coprinus atramentarius) są jadalne, jednak tylko pod warunkiem, że
przez trzy dni po jego spożyciu nie weźmie się do ust ani
kropli alkoholu! Czernidłak zawiera substancję o nazwie
kopryna, która w wątrobie blokuje metabolizm etanolu na
etapie powstawania aldehydu octowego. Działa ona podobnie jak disulfiram (antabus) stosowany w leczeniu choroby alkoholowej.
Co się stanie, jeśli po zjedzeniu czernidłaka wypijemy coś mocniejszego? Ano pojawi się tzw. reakcja antabusowa, która teoretycznie nie jest niebezpieczna, ale do
przyjemnych nie należy. Odczuwane objawy to metaliczny
6
smak w ustach, nudności, wymioty oraz pobudzenie i lęk.
Obserwuje się też zaczerwienienie twarzy, przyspieszenie
czynności serca, spadek ciśnienia tętniczego i drętwienie
rąk.
Mafia muskarynowa
Należą do niej takie grzyby jak strzępiak ceglasty (Inocybe patouillardi), strzępiak czerwony (I. godeyi), borowik
szatański (Boletus satanas), borowik ponury (B. luridus)
i wiele innych. Wszystkie one zawierają muskarynę – alkaloid, który pobudza czynność układu przywspółczulnego.
Objawy pojawiają się szybko, już pół godziny po spożyciu.
Są to mdłości, wymioty, osłabienie, trudności z oddychaniem oraz – co charakterystyczne – ślinotok, spadek
ciśnienia krwi, bradykardia (spowolnione bicie serca),
nadmierne pocenie się i zwężenie źrenic. Odtrutką jest atropina.
Strzępiak ceglasty zawiera 0,04% muskaryny w świeżym
owocniku i już 10−20 g surowego grzyba może wywołać
poważne objawy zatrucia. Wyjątkowo, zwłaszcza u dzieci,
zdarzają się zatrucia śmiertelne.
Przyjaciele narkomana
O grzybach halucynogennych słyszał chyba każdy.
Wśród gatunków występujących w Polsce zaburzenia
świadomości w różnej postaci i o różnorakim natężeniu
powodują muchomor czerwony (Amanita muscaria) i muchomor plamisty (A. pantherina), a także grzyby z rodzajów: stożkogłówka (Conocybe), kołpaczek (Panaeolus)
i pierścieniak (Stropharia).
Tak, to nie pomyłka. Muchomor czerwony wcale nie
jest grzybem śmiertelnie trującym, jak głoszą niektóre
książki. Jest grzybem halucynogennym i szamani syberyjscy
używali go do wprowadzania się w trans. Zawarte w nim
czynniki toksyczne to muscymol i kwas ibotenowy oraz,
w mniejszych ilościach, muskaryna. Działanie toksyn dotyczy przede wszystkim ośrodkowego układu nerwowego
i jest podobne do zatrucia roślinami zawierającymi alkaloidy tropanowe (bieluń dziędzierzawa, pokrzyk wilcza jagoda).
Objawy zatrucia muchomorem czerwonym pojawiają
się szybko – nawet pół godziny po spożyciu grzybów.
Na początku występują uczucie osłabienia, nieznaczne
nudności, czasem wymioty. Potem dołączają zaburzenia
równowagi, zawroty głowy, dezorientacja. Narasta pobudzenie psychiczne, pacjent cierpi na omamy wzrokowe,
można osiągnąć stan delirium. Nie wypada mi zdradzić, kto
swego czasu wpadł na pomysł, żeby przynieść na pewien
lubelski konwent koszyczek muchomorów czerwonych
i zaproponować chętnym, żeby przetestowali, jak działają...*
Kołpaczki i stożkogłówki zawierają psylocynę i psylocybinę. Zaburzenia neurologiczne występują już po zjedzeniu
10−30 g świeżych grzybów. Objawy pojawiają się szybko,
zwykle po niecałej godzinie. Pierwszą oznaką zatrucia jest
rozszerzenie źrenic, potem następują rozluźnienie mięśni,
przyspieszenie czynności serca, halucynacje wzroko
* Nie, eksperyment nie został przeprowadzony.
Agnieszka Hałas
Publicystyka
we i czuciowe, pobudzenie ruchowe, wzrost ciśnienia
tętniczego, zawroty głowy i wymioty. Jeśli wierzyć informacjom zamieszczanym w sieci przez organizacje typu
Monar, żądna wrażeń młodzież dość często zbiera i degustuje te grzybki w nadziei na interesujące doznania.
Żołądkowcy
Liczne grzyby powodują zaburzenia żołądkowo-jelitowe
– nieprzyjemne, ale przemijające i stosunkowo niegroźne.
Do tej grupy należą np. gołąbek wymiotny (Russula emetica), tęgoskór pospolity (Scleroderma citrinum) i goryczak
żółciowy (Tylopilus felleus). Dolegliwości – wymioty, biegunka, ból brzucha, ale także ból głowy, bladość, spadek
ciśnienia – pojawiają się zwykle bardzo szybko po spożyciu
i utrzymują się przez kilkanaście godzin, czasem kilka dni.
Kto wie, czy bliźniacy Weasley podczas wymyślania swoich
Leniwych Przekąsek, a zwłaszcza specjału o nazwie Wymiotka, nie sięgnęli do mugolskiego atlasu z grzybami...
Na oddzielną wzmiankę zasługuje krowiak podwinięty
(Paxillus involutus), zwany również olszówką. Grzyb ten
spożyty na surowo wywołuje wymioty i biegunkę, jednak
po parokrotnym obgotowaniu i odlaniu wody można go jeść
(choć nawet wówczas będzie szkodził osobom o wrażliwym
żołądku). Do lat 50. XX wieku gatunek ten figurował więc
w atlasach jako warunkowo jadalny. Dzisiaj jednak wiadomo, że zawarte w nim substancje trujące kumulują
się w organizmie i po przekroczeniu progu krytycznego
(niekiedy po latach spożywania olszówek) dochodzi do
ciężkiego, często śmiertelnego zatrucia.
Jak może zauważyliście, prawie wszystkie zatrucia
grzybami zaczynają się od objawów nieżytu żołądkowojelitowego. Istnieje prawidłowość, że w przypadku grzybów
niegroźnie trujących objawy te występują szybko – do czterech godzin od spożycia, natomiast jeśli objawy pojawiły
się dopiero po 8 godzinach lub później, należy podejrzewać
poważne zatrucie, np. muchomorem sromotnikowym.
Oczywiście szybkie wystąpienie objawów jeszcze nie gwarantuje, że zatrucie NIE jest poważne, bowiem potrawa
mogła zawierać, oprócz mniej groźnych grzybów, także te
niebezpieczne – o opóźnionym działaniu.
Kończąc ten przydługi wykład, dorzucę kilka uwag
praktycznych dla zbieraczy i smakoszy. Przede wszystkim
trzeba pamiętać, że grzyby w lesie nie zawsze wyglądają tak
jak na zdjęciu w atlasie. Ich rozmiar i zabarwienie może
się zmieniać w zależności od rodzaju lasu, gleby, pory roku
etc. Aby ustrzec się przed poważnym zatruciem, najlepiej
nie zbierać niczego, co ma blaszki pod kapeluszem (mają
je wszystkie najgroźniejsze gatunki, w tym muchomor sromotnikowy) – a więc omijamy z daleka wszelkie „dzikie
pieczarki”. Warto też pamiętać, że w niesprzyjających warunkach można się struć także smacznym grzybem jadalnym! Ponieważ grzyby są bogate w białko, bardzo łatwo się
psują, tak jak surowe mięso. Najlepiej przyrządzić je wkrótce po zebraniu, a resztek potrawy nie odgrzewać na drugi
dzień, tylko wyrzucić.
Wypada jeszcze wspomnieć, że grzyby są być może
najbardziej tajemniczą grupą organizmów żywych, jeśli
chodzi o spektrum wytwarzanych metabolitów. Zawierają
ogromną liczbę niepoznanych jeszcze substancji i mogą nie
tylko truć, ale i leczyć. Na przykład wyciągi z niektórych
hub mają działanie przeciwnowotworowe (moja koleżanka
z pracowni magisterskiej testowała na liniach komórkowych ekstrakt z takiej właśnie huby). To już jednak
materiał na inny artykuł.
Agnieszka Anna Hałas
Rocznik 1980. Z wykształcenia doktor nauk biologicznych,
aktualnie tłumacz. Pisze fantastykę (publikowała m.in. w magazynach „Fenix” oraz „Science Fiction, Fantasy i Horror”)
i wiersze. Laureatka I miejsca w konkursie literackim Horyzonty Wyobraźni 2010 i w 36. edycji konkursu poetyckiego
„Jesienna Chryzantema”. Od stycznia 2011 r. kieruje działem
literackim w internetowym magazynie kulturalnym Esensja.
W kwietniu 2011 r. nakładem wydawnictwa Ifryt ukazała się
jej powieść „Dwie karty” – tom 1 cyklu „Teatr węży”; premiera drugiego tomu, „Pośród cieni”, zapowiadana jest na drugą
połowę 2012 roku. Na blogu http://halas-agn.blogspot.com
znajdziecie więcej informacji, a także ciekawostki z dziedzin
powiązanych z jej twórczością: alchemia, magia, historia medycyny, dawne wierzenia...
I strzeż się truciciela w kapeluszu!
7
publicystyka
Ewa Szumowicz
O wieżach i wieżowcach
Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów
wizji przyszłości opisywanych w książkach science fiction
są miasta wypełnione futurystycznymi budynkami. Na ogół
są to sięgające nieba wieżowce liczące setki pięter. Czasem
nadaje się im egzotyczne kształty, wzorowane najczęściej na
roślinach lub abstrakcyjnych wielościanach. Zazwyczaj jednak na tym kończy się ich nietypowość, bowiem opisy wnętrz
kojarzą się nieodparcie z jednostkami mieszkalnymi projektowanymi przez Le Corbusiera już w latach pięćdziesiątych
zeszłego wieku. Mieszkania, sklepy, restauracje, miejsca pracy i trochę terenów rekreacyjnych, dużo rzadziej pojawiają
się elementy proekologiczne czy związane z zasilaniem gigantycznych konstrukcji. I to właściwie wszystko. Im mroczniejsza wizja przyszłości, tym projekty budynków bliższe
są założeniom modernizmu. Ale czy wieżowiec musi pełnić
tylko funkcję środowiska życia człowieka? Ba, czy w ogóle
musi pełnić taką rolę?
Otóż niekoniecznie. Możliwości są właściwie nieograniczone. W niniejszym tekście przedstawię kilka projektów
wieżowców, które wyłamują się ze schematu, prezentując
nieco inne spojrzenie na tego typu konstrukcje.
Wieże Himalaya Water Tower zostały zaprojektowane
w taki sposób, by móc stanąć w wysokich partiach Himalajów. Ich konstrukcja składa się z następujących elementów:
sześciu poskręcanych wsporników, których stalowe rdzenie
otoczone zostały mnóstwem małych komórek, oraz nadbudowy składającej się z czterech kolumn o stalowym szkielecie.
Założenie konstrukcyjne jest takie, że wsporniki sięgałyby do
linii wiecznego śniegu, a kolumny znajdowałyby się ponad
nią. W ten sposób na kolumny oddziaływałaby zawsze temperatura ujemna, a na wsporniki dodatnia. Jak sama nazwa
wskazuje, wieże zostały zaprojektowane jako gigantyczne
zbiorniki wody – w postaci ciekłej we wspornikach oraz lodu
w kolumnach. Ich celem byłoby pozyskiwanie i magazynowanie, niczym w gigantycznej zamrażarce, słodkiej wody
z deszczy monsunowych oraz z błyskawicznie topniejących
lodowców himalajskich i podczas okresowych niedoborów
zaopatrywanie w nią leżących niżej terenów.
Vertical Ladfnill to projekt gigantycznej ceglanej wieży,
która stanęłaby w centrum każdego dużego miasta. Jej
rozmiary zależałyby od potrzeb metropolii, dla przykładu
twórcy projektu wyliczyli, że dla współczesnego Nowego Jorku wieża miałaby wysokość dobrze ponad kilometra. Wewnątrz znajdowałyby się urządzenia biogazowni,
rury odprowadzające gaz do miasta i szczelny zbiornik
zabezpieczający dno. Oraz gigantyczne ilości śmieci. Bowiem wieża ta to nic innego jak ogromna kompostownia przetwarzająca na miejscu organiczne odpadki, które
Himalaya Water Tower Projektanci: Zhi Zheng, Hongchuan Zhao, Dongbai Song (Chiny)
O wieżach i wieżowcach
9
publicystyka
produkują mieszkańcy miasta, jednocześnie służąca jako
źródło metanu. Gaz ten następnie mógłby być wykorzystywany jako paliwo. Dodatkową zaletą obecności wieży byłoby
niejako wymuszenie na mieszkańcach metropolii segregowania
śmieci, szczególnie odpadków organicznych. To od ich ilości
zależałby dostęp do taniego źródła paliwa, aby np. ogrzać domy.
Ciekawym polem do manewru dla autorów opisujących takie
konstrukcje byłoby wykreowanie zmian w mentalności ludzi
oraz w prawie miejskim związanych z tą koniecznością.
LO2P to projekt ogromnego koła górującego nad New Delhi, podobne konstrukcje mogłyby jednak powstać w praktycznie każdej metropolii, która zmaga się z wysokim stężeniem
dwutlenku węgla i spalin samochodowych. Całość konstrukcji przypomina gigantyczne koło od roweru, w którym oś
i szprychy stanowi olbrzymia turbina wiatrowa dostarczająca
budynkowi prąd, a jego nadwyżką zasilająca metropolię.
Dodatkowym źródłem energii elektrycznej są ogniwa fotogalwaniczne pokrywające zewnętrzny obwód koła. Wnętrze
budynku wypełniają podzielone membranami komórki w całości obsadzone roślinami. Kolisty kształt ułatwia
wewnętrzny przepływ powietrza w pożądanym kierunku.
Całość zaś stanowi jedną wielką cieplarnię, której głównym
zadaniem jest pełnienie funkcji gigantycznego filtra służącego
do pochłaniania zanieczyszczeń z powietrza, głównie spalin
samochodowych, oraz oczyszczania i mineralizacji wody.
Poza tym konstrukcja dostarczałaby miastu energię, której
źródłem byłyby elektrownie wiatrowa i słoneczna, oraz biopaliwo powstałe z wyhodowanych wewnątrz roślin.
Kolejnym projektem oczyszczalni, tym razem wody, jest
Ciliwung Recovery Program (CRP). Jak sama nazwa wskazuje, konstrukcja składająca się z kompleksu pięciu budynków
została zaprojektowana dla Dżakarty, w celu oczyszczenia
głównej rzeki miasta, Ciliwung. Oczyszczanie w CRP przebiega w trzech fazach przy użyciu systemu megafiltrów. W fazie pierwszej oddzielane zostają śmieci, a odpadki organiczne
ulegają procesowi utylizacji, w drugiej i trzeciej usuwane są
szkodliwe chemikalia, a woda zostaje remineralizowana. Tak
oczyszczona woda systemem kapilar zasila agrokultury. Po
przejściu całego cyklu nadaje się do picia i trafia do miasta
oraz z powrotem do rzeki. Tym, co odróżnia CRP od zwykłej
oczyszczalni ścieków, jest to, że poza pełnieniem funkcji
użytkowej jest też w pełni funkcjonalnym budynkiem mieszkalnym. Mieszczą się w nim mieszkania, biura i tereny rekreacyjne oraz parki będące fragmentami dżungli (stanowią
część systemu oczyszczalni). Kompleks jest energetycznie samowystarczalny dzięki hydroelektrowniom oraz umieszczonym na szczycie budynków elektrowniom słonecznym.
Jednak wieże mogą pełnić funkcje nie tylko oczyszczalni. Tower for the Dead została zaprojektowana jako cmentarz.
Jest to alternatywa dla szybko rosnących metropolii, w których powoli zaczyna brakować miejsca na nekropolie, jak np.
w Meksyku. Wieża w niemal całości znajduje się pod ziemią,
sięgając głębokości dwustu pięćdziesięciu metrów, i ma formę
pustej w środku śruby. Na szczycie znajdują się kaplice i krematoria, następnie kondukt rusza powoli po spiralnej rampie.
Powolne schodzenie w głąb ziemi, symboliczne wstępowanie
do Otchłani, ma za zadanie pozwolić żałobnikom na osiągnięcie
spokoju i pogodzenie się z odejściem bliskiej osoby. Otwarty szczyt wieży, będący jedynym źródłem światła na jej dole,
konotuje odrodzenie – symbolika ta jest jeszcze wzmacniana
przez uczucie, jakie towarzyszy ruchowi powietrza, które zasysane wzdłuż śruby ucieka szczytem. Po zejściu na dno prochy
zmarłego mogą zostać rozsypane – konstrukcja wieży spowoduje, że zostaną wyssane i rozwiane – albo mogą też zostać
złożone w kolumbarium ciągnącym się wzdłuż drugiej rampy.
Vertical Prison jest projektem więzienia bez krat. Odizolowanie więźniów zapewnia już sama konstrukcja budynku zawieszonego na gigantycznych słupach wysoko ponad
miastem. Łączność z otoczeniem zapewnia system wind
dla więźniów, strażników i innych pracowników więzienia.
Moutain Band-Aid Projektanci: Yiting Shen, Nanjue Wang, Ji Xia, Zihan Wang (Chiny)
10
Publicystyka
Tower for the Dead Projektanci: Israel López Balan, Elsa Mendoza Andrés, Moisés Adrián Hernández García (Meksyk)
Bio-City Projektanci: Stefan Shaw, John Dent (Wielka Brytania)
11
Publicystyka
Vertical Landfill Projektanci: Lin Yu-Ta, Anne Schmidt
(Tajwan)
Ciliwung Recovery Program Projektanci: Rezza Rahdian,
Erwin Setiawan, Ayu Diah Shanti, Leonardus Chrisnantyo Indonezja
Głównym celem budynku jest resocjalizacja osadzonych poprzez pracę, a umożliwiają ją liczne agrokultury oraz fabryki znajdujące się na terenie więzienia. W ten sposób osoby
skazane nie będą żyły na rachunek społeczeństwa, a niejako zarobią na swoje utrzymanie. Całkowite odizolowanie
cel od wind i budynków administracyjnych powoduje, że
więźniowie mogą przemieszczać się swobodnie po swojej
części budynku bez ryzyka ucieczki.
Moutain Band-Aid jest projektem budynku mieszkalnego, czy raczej całego ich kompleksu, zbudowanego na
zboczu góry. Zawiera mieszkania, biura, galerie handlowe,
tereny rekreacyjne i miejsca pracy, słowem wszystko, co stanowi standardowe środowisko miejskie. Jednak te elementy tworzą tylko zewnętrzną warstwę budynku. Wewnętrzną
stanowi system wzmocnień i systemy nawadniające, których
głównym zadaniem jest stabilizowanie zbocza góry, zapobieganie erozji oraz deregulacji równowagi wodnej, a także
utrzymanie właściwej szaty roślinnej.
Ostatni przedstawiany przeze mnie projekt jest jednym
z najbardziej ekstremalnych z jakimi się spotkałam, pozostaje
jednak w granicach inżynieryjnej wykonalności. Bio-City jest
ni mniej, ni więcej gigantyczną fabryką biopaliwa. Gigantyczną
w sensie dosłownym: ten składający się z trzech wież kompleks ma wysokość tysiąca dwustu metrów. Jego fasadę
w całości pokrywają bioreaktory wypełnione zmodyfikowanymi genetycznie algami. Kształt budynku jest tak zaprojektowany, by jak najwydajniej wykorzystywać światło słoneczne,
może się też dynamicznie dostosowywać do kąta padania
promieni. Wewnątrz znajduje się też system magazynujący
i transportujący dwutlenek węgla. Wszys-tko po to, by algi
mnożyły się jak najwydajniej. W warun-kach idealnych są
w stanie w ciągu sześciu godzin dwu-krotnie zwiększyć swoją
masę. Jeśli uwzględni się, że około pięćdziesiąt procent ich
biomasy to olej, otrzymujemy niezwykle efektywną fabrykę
biodiesla. Algi po modyfikacji są także zdolne do produkcji wodoru, który też może być stosowany jako paliwo. Przy
pełnej wydajności autorzy projektu szacują, że jedno Bio-City
jest w stanie wyprodukować milion trzysta tysięcy baryłek
biodiesla rocznie. Poza tym, pod zewnętrzną warstwą bioreaktorów, budynek jest klasycznym wieżowcem mieszkalnym
spełniającym wszystkie niezbędne ku temu warunki.
Ten krótki przegląd oczywiście nie wyczerpuje tematu,
projektów jest znacznie więcej – od podwodnych budynków
do połowu plastiku w oceanach, przez pionowe wieże do hodowli ryb, po przebudowaną zaporę Hoovera. Wyobraźnia
projektantów naprawdę nie zna granic. Także w kwestii budynków stricte mieszkalnych, które w przeglądzie
pominęłam całkiem świadomie. Sądzę, że nie ma nic złego
w tym, by twórcy fantastyki, szczególnie science fiction, zapoznali się z dziełami architektów, wręcz przeciwnie,
wzbogaci to literaturę, choćby przez nadanie wykreowanym
światom odrobiny racjonalności.
Albo też odwrotnie – doda odrobinę szaleństwa do klasycznej wizji miast przyszłości.
Źródło / ilustracje: eVolo Skyscraper Competition
Ewa Szumowicz
Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie
(choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo
mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych
aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę,
oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych
sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków
(zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym
czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez
fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą
miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.
12
Ewa Szumowicz
publicystyka
Andrzej W. Sawicki
Wynalazek doktora Frankensteina
Teoretycy literatury uznali swego czasu, że pierwszą
(a przynajmniej – jedną z pierwszych) powieścią science
fiction, która właściwie stworzyła gatunek, jest utwór Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz (1818 r.). Napisała
go dziewiętnastoletnia Marysia Shelley, młodziutka żona
angielskiego poety. Dzieło powstało jako efekt zakładu
między Mary a lordem Byronem i Johnem Polidori. W pewien ponury deszczowy dzień cała trójka przypieczętowała
pakt, w którym każde zobowiązało się do napisania czegoś
nowego, czegoś, czego literatura jeszcze nie znała. Co napisał
Byron – nie wiem, John Polidori spłodził dzieło Wampir,
wprowadzając do literatury postać romantycznego krwiopijcy, a Mary, jak wiemy, raczyła powołać do istnienia postać
naukowca opętanego żądzą dorównania Bogu i pokonania
śmierci. Tak oto, dzięki niewinnemu zakładowi, narodziły się
paranormal romance i science fiction.
Od lat miłośnicy opowieści o doktorze Frankensteinie
spierają się o inspiracje, które pchnęły Mary do ułożenia historii. Między innymi Ząbkowice Śląskie starają się o uznanie
14
swoich zasług w tej materii, bowiem kiedyś nazywały się Frankenstein i grasowała w nich banda grabarzy okradających
nieboszczyków. Jak było, nie sposób dziś ocenić, faktem jest,
że pisarka sięgnęła po kilka motywów i połączyła je
w niezwykłą, jak na swoje czasy, opowieść.
Postać naukowca, pracującego nad sposobem osiągnięcia
nieśmiertelności, i to w sposób zdecydowanie oryginalny i niekonwencjonalny, jest na tyle ciekawa, że wypada
poświęcić jej nieco uwagi. Mary, w czasie podróży z mężem
po Niemczech, mogła odwiedzić malowniczy zamek w okolicach Darmstadt, w których na przełomie XVII i XVIII wieku
żył i pracował pewien ekscentryczny naukowiec, bardzo podobny do literackiej postaci.
Johan Konrad Dippel (1673–1734), nazywany przez
współczesnych Johanem Frankensteinem, od nazwy swego
rodowego zamczyska, był wybitnym filozofem i teologiem, ale
jak przystało na człowieka renesansu zajmował się też naukami
przyrodniczymi. Głównym tematem jego badań szybko stało się
zagadnienie, które dręczyło go przez całe życie – nieśmiertelność.
Jak ją osiągnąć? Jak odkryć tajemnicę wiecznego życia?
Z zapałem zabrał się za badania nad recepturą eliksiru młodości, nie przebierając przy tym w środkach. Jako
że powszechnie panowała jeszcze wtedy teoria witalizmu, mówiąca o sile życiowej drzemiącej w organizmach,
postanowił wyekstrahować ten eliksir z owych organizmów. W tym celu sprowadzał na zamek ludzkie ciała, które ćwiartował, gotował i destylował. Nie spodobało się to
okolicznym mieszkańcom. Widocznie zaczęli ginąć nieboszczycy z lokalnych cmentarzy. Wreszcie doktor Frankenstein
wysadził w powietrze jedną z zamkowych wież, co okazało
się kroplą przepełniającą czarę.
Sąsiedzi odwiedzili go z pochodniami oraz widłami i pogonili precz. Sprawa otarła się o podejrzenie praktyk satanistycznych, a za naukowcem do końca życia ciągnęła się sława
badacza, który podpisał pakt z diabłem.
Powyższemu, stanowczo zaprzeczają wszystkie niemieckie źródła historyczne, ale Niemcy z definicji zaprzeczają
wszystkiemu, co mogłoby przedstawić ich naukowców
w niezbyt pozytywnym świetle. Zaprzeczają także swoim
próbom robienia mydła z ludzi w czasie drugiej wojny
światowej oraz przemysłowej produkcji różnych towarów
z ludzkich ciał, czemu z kolei przeczą ocalałe dowody i zeznania świadków. Tylko patrzeć, jak w niemieckich źródłach
okaże się, że to, co robił doktor Mengele, to też tylko plotki.
Koniec dygresji, wracajmy do Frankensteina.
Doktor Frankenstein nie ustawał w wysiłkach i do końca
życia próbował wyprodukować eliksir życia. Wreszcie,
w wieku 60 lat, ogłosił, że udało mu się spreparować napój,
dzięki któremu dożyje 135 lat. Po czym rok później – umarł.
Andrzej W. Sawicki
Publicystyka
Zanim jednak doszło do nadspodziewanie szybkiego zakończenia żywota, Johan Dippel coś jednak odkrył.
Wydarzyło się to, gdy miał trzydzieści lat i mieszkał jeszcze
w zamku Frankenstein. Próbując otrzymać eliksir wiecznego życia, załadował do wielkiego gara ciała zwierząt, przede
wszystkim krew (płyn życia, w którym musiała wszak drzemać
witalność), mięso i kości. Do reaktora trafiły najróżniejsze
zwierzaki, w tym węgorze (dodatek prądu dobrze robi na
pobudzenie). Traktując szczątki zwierząt (kto wie, czy tylko
zwierząt) wysoką temperaturą i jakimiś niesprecyzowanymi
chemikaliami, otrzymał brunatną, gęstą ciecz, która została
nazwana Olejem Dippela lub Olejem Kostnym.
Oczywiście wyglądała ohydnie i potwornie śmierdziała,
co skłoniło medyków do wykorzystywania jej jako lekarstwa. Pić się tego raczej nie dało, wiec stosowano ciecz
głównie jako lek na artretyzm, prawdopodobnie nacierając
nią bolące miejsca.
Czy prócz smrodu, który ciągnął się za pacjentem, coś to
dawało, trudno powiedzieć.
Lek furory raczej nie zrobił i szybko trafił do lamusa.
Dopiero w czasie pierwszej wojny światowej pragmatyczny naród niemiecki przypomniał sobie o odkryciu swego
naukowca i wznowił produkcję Oleju Kostnego. Ciecz jako
broń chemiczna okazała się za mało trująca, ale była na tyle
ohydna i śmierdząca, że używano jej do zatruwania studni
i akwenów wodnych.
Przewrotność losu – doktor Frankenstein chciał zrobić
eliksir młodości, przedłużający ludzkie życie, a otrzymał
tylko trochę smrodliwej obrzydliwości. Na szczęście, był to
naukowiec, który nie zrażał się niepowodzeniami i w najlepsze prowadził eksperymenty dalej.
Pewnego razu odwiedził go malarz, pan Dieslach, by
wspólnie rozwiązać problem otrzymywania zielonej farby. W pewnym momencie na warsztat trafił wspomniany
Olej Kostny, który panowie potraktowali węglanem potasu.
I oto wydarzył się cud – brązowa breja nabrała pięknego,
błękitnego koloru. Co prawda nie zielonego, jak oczekiwano,
ale nasycenie otrzymanej barwy w pełni zrekompensowało
tę rozbieżność. W kolejnych eksperymentach Dippel
wyizolował z mieszaniny kryształy barwnika i – tak oto –
powstał najpopularniejszy żelazicyjanian, zwany Błękitem
Pruskim.
Olej Kostny stanowił mieszaninę wielu substancji, przede wszystkim nitrylowych pochodnych węglowodorów,
czyli organicznych cyjanopochodnych. Do tego trochę
śmierdzących amin (dających zapach zgniłego mięsa i moczu), pirydyn (zapach wymiotów), fenoli, chinoliny i naftalenu (apteczna nutka drażniących chemikaliów). Część
materiału musiała stanowić rozłożona krew, czyli także hemoglobina, będąca organicznym kompleksem żelaza. Po potraktowaniu tej mikstury zasadą, w postaci węglanu potasu,
nastąpiło wytworzenie kompleksu żelazocyjankowego
i powstał jeden z najmilszych dla oka sztucznych barwników.
Błękit Pruski swoją nazwę zawdzięcza pruskiej armii,
która używała barwnika do farbowania mundurów. Od
czasów Żelaznego Kanclerza, którego jegrzy maszerowali
przez Europę w niebieskich mundurach, barwnik popadł
w zapomnienie. Doktora Frankensteina znów dotknęła
przewrotność losu, chciał przecież odkryć lek dający nieśmiertelność, a nie barwnik do farbowania wojskowych gaci.
Substancja okazała się przydatnym materiałem dopiero
współcześnie, ze względu na ciekawą chemicznie budowę
kompleksu, w którym spotykają się atomy żelaza na różnym
stopniu utlenienia. Elektron skacze między nimi, co czyni
z Błękitu Pruskiego substancję elektroaktywną. Z tego powodu, między innymi, używa się go od lat w produkcji szkieł
chromoforowych, czyli ciemniejących wraz z intensywnością
padającego na nie światła.
Historia jednak powoli zatacza koło i oto substancja odkryta przez doktora Frankensteina znów zaczyna być
używana w medycynie. Grupa amerykańskich naukowców
opublikowała w kwietniu 2012 roku pracę, w której opisuje
badania nad elektronanoterapią, mającą niszczyć guzy nowotworowe. Dzięki zabiegowi, w nowotworze gromadzi się
żelazo, niszcząc rakowe komórki, a te z kolei wcześniej znakuje się Błękitem Pruskim. Substancja nie jest więc lekiem,
ale służy do wizualizacji działania leku. Za to bezpośrednio
jako medium medycznego użyli Błękitu Pruskiego naukowcy z Kent State University, o czym piszą w zgłoszeniu patentowym ze stycznia 2012 roku. Tym razem nasz związek
służyć ma jako doskonały kontrast w obrazowaniu wnętrza
organizmu metodą rezonansu jądrowego (MRI).
Kolejny chichot losu. Jedno odkrycie doktora Frankensteina w przeciągu dwustu lat zdążyło być niewydarzonym
lekiem, bronią chemiczną, barwnikiem, aż wreszcie zostanie
użyte w diagnostyce medycznej i w badaniach nad lekiem na
raka. Nie jest to może eliksir młodości, ale Dippel w pewnym
sensie dopiął swego – odkrył coś, co może wydłużyć ludzkie
życie. Kto wie, może pozwoli żyć nawet 135 lat?
Andrzej W. Sawicki
Chemik organik, autor dwóch powieści fantastycznych
i kilkunastu opowiadań. Prócz fantastyki lubi Jacka Danielsa
(z odrobiną wody, wymieszane, nie wstrząsane) i historię,
w szczególności nauki o wojskowości. Jest współtwórcą kilku
wynalazków z dziedziny chemii, w tym współautorem patentów udzielonych przez Amerykański i Europejski Urząd
Patentowy. Ostatnio wzięło go na próby publicystyczne,
w których chciałby w przystępny sposób popularyzować naukę.
Wynalazek doktora Frankensteina
15
15
opowiadania
Mikołaj Juliusz Wachowicz
Głowa Helwidiusza Priska
Alicji Asendrych
Agnieszce Dąbrowskiej
Agacie Hołody
Ariadnie Masłowskiej-Nowak
w podzięce za rozmaite konsultacje.
„(…) Z drugiej strony ci ostatni zachowywali się niekiedy
wręcz wyzywająco, za co ich przywódca, senator Helwidiusz
Priskus, zapłacił głową (…)”.
A. Krawczuk, Poczet cesarzy rzymskich: Wespazjan
„(…) – Widzi pan, to jest inny fason cudu. Cywilny,
skromny, ostrożny, z odcieniem niedowiarstwa (…)”.
J. Parandowski, Niebo w płomieniach, rozdz. VIII
Wespazjana obudził własny krzyk.
Leży poniżej swego lectus i doskonale wie, że zrzuciła go
stamtąd jakaś zimna ręka. Ręka, przeniknąwszy ciepłe nakrycie i grubą tunikę, zanurzyła się w ciele i sięgnęła duszy.
A więc stało się!
Czuje wzrok NIEZNANEGO i nie śmie podnieść oczu.
NIEZNANE nie jest mu obce: spotkał je w Brytanii, a potem
na Wschodzie. Teraz ono odwzajemnia wizytę.
Dalekie głosy straży na chwilę uspokajają Wespazjana.
Wtem jednak coś chrzęści niemal nad jego uchem. Martwieje. Serce bije gwałtowniej, krew uderza do głowy: zaraz jakiś
demon runie mu na pierś i wgniecie przez posadzkę wprost
do Hadesu. Wrośnięty w podłogę, ogarnięty niespodziewaną
niemocą, starzec nie jest zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Słyszy odgłos leniwych kroków. „Już po mnie!”
– myśli. I wtedy przypomina sobie o piastowanej godności.
Wspiera się na drżących rękach, gwałtownie rozwiera oczy.
W niewyraźnym świetle, padającym od strony drzwi,
widzi pretorianina. Nie, nie pretorianina – legionistę… albo
raczej wojownika w staroitalskiej zbroi. Żołnierza bez twarzy!
Pod hełmem zieje pustka. Widziadło powoli rozpływa się
w prześwicie i naraz jakby ponownie materializuje w osobie
realnego gwardzisty.
– Wzywałeś pomocy, cezarze – stwierdza raczej, aniżeli
pyta oficer.
– A pewnie. W moim wieku upadki z łóżka nie zawsze
pomyślnie się kończą… – Wespazjan odzyskuje humor.
Głowa Helwidiusza Priska
Oficer pomaga mu wstać. „Widziałeś kogoś?” – chce
zapytać władca, ale się wstrzymuje i poleca zawołać sługę.
Żołnierz wychodzi. Starzec ogląda pościel: prześcieradło nie
nosi jakichkolwiek śladów po rynsztunku. Przywidzenie?
Halucynacja halucynacją, ale lepiej zadbać o asystę w sypialni.
– Prześciel łoże i przygotuj sobie posłanie obok – poleca
przybyłemu niewolnikowi. – I bądź tu po dwukrotnym obróceniu klepsydry. Idę do gabinetu.
Z trudem zbiera myśli. Coś tutaj nie pasuje. Siedem
dni temu, gdy doniesiono mu o spisku, uległ namowom
i postanowił zlikwidować Helwidiusza. Zwlekał jeszcze, lecz wysłał w końcu siepaczy pod wodzą Klemensa. Ale następnego ranka wyrzuty sumienia sprawiły, że
wyekspediował ludzi w celu odwołania morderców. Umyślni
powinni jednak najdalej wczoraj wieczorem dopędzić siepaczy i – zgodnie z zaleceniami – przekazać sygnałem
świetlnym wiadomość. Dobrą albo złą. Najwyraźniej gdzieś
przepadli… Skoro zawiedli, to czyżby zaświaty objawiły
oczekiwaną wieść?
W okiennicę uderza gwałtowny podmuch zimowego
wiatru, w kaganku faluje płomień. Na trzy głosy wyje pies…
A jeżeli właśnie ta zwłoka kosztowała Helwidiusza życie?
Jasne! Ludzie Tytusa sprzątnęli kontestatora niedługo po wydaniu wstępnych instrukcji. To dlatego Tytus specjalnie nie
ponaglał ojca, nie nastawał na podpisy. Choć… przezornie
wezwał na świadków rozmowy Mucjana i Wibiusza Kryspa. Nie
było też żadnego spisku. To tamci wszystko ukartowali. Niedobrze, Wespazjanie, niedobrze. Władza wymyka ci się z rąk!
Gdzieś daleko zapiał kogut, gdy starzec powrócił wreszcie do sypialni. Pomieszczenie znów wydawało się przyjazne,
a pokojowiec wpadł w objęcia Morfeusza.
***
Skończywszy gimnastykę, władca polecił przynieść
świeżą bieliznę. Po krótkiej toalecie z pomocą cubiculariusa
ułożył togę i – poprzedzany przezeń – udał się do gabinetu.
Czekali tam zniecierpliwieni sekretarze oraz inni magistri z listami i sprawozdaniami. Zbył milczeniem pytania
o zdrowie, usiadł przy stole i przejrzał stos dokumentów.
Kilka podpisał, kilka opatrzył adnotacją, niektóre polecił
przekazać Tytusowi, dwa skomentował dowcipem, resztę
zostawił na później… Żadne pismo nie wzmiankowało
o wyniku wiadomej sprawy, gdyż operacja miała ściśle tajny
przebieg. W końcu odprawił wszystkich i zakazał wpuszczać
kogokolwiek. Został sam.
Czuł się fatalnie, bo w istocie nadal nic nie wiedział, a co
gorsza nie był panem sytuacji. Od wczoraj zresztą nikt nic
17
opowiadania
nie wiedział albo przynajmniej udawał, że nie wie. Cóż, trzeba zaczekać na Klemensa. Potem sprowadzić wdowę i oświadczyć, że mąż zmarł na serce albo na skutek apopleksji.
W uznaniu zasług zatroszczyć się – ha! ha! ha! – o pogrzeb
i pochować zmarłego na koszt państwa. W miejscu zgonu
albo w rodzinnych stronach. Nie pożałować na lucar Libitinae, a z senatu zaprosić całą delegację. I w żadnym wypadku
nie pokazywać ciała przed podpaleniem stosu!
Wzdrygnął się: mimowolnie przejmował cyniczny, czarny humor Tytusa. Zadzwonił na służącego i kazał podać
owoce. Na nic więcej nie miał ochoty. Zupełnie stracił apetyt,
choć na obowiązkową comiesięczną głodówkę czas jeszcze
nie nadszedł.
***
Otulony pledem Wespazjan dumał w cieniu prastarego dębu, z dawien dawna poświęconego Marsowi. Drzewo
pamiętało chyba jeszcze czasy królów. W każdym razie
wydawało się wiekowe, kiedy dziadek cesarza kupił na licytacji tę dziwną posiadłość. Kiedyż to było? Za późnego Cezara? A może już za młodego Oktawiana? W każdym razie
przed narodzinami ojca, który dziś liczyłby sobie trochę ponad setkę.
Wespazjan nie lubił tego domu. Kojarzył mu się nieodparcie ze śmiercią zmarłej w niemowlęctwie starszej siostry,
a także z cieniami brata. Właściwie nawet nie dom, a ten
dąb. Ilekroć bowiem matka wydawała na świat potomstwo,
dąb wypuszczał z pnia po jednej gałęzi. Pierwsza okazała
się wątła i szybko uschła. Druga rozkwitła bardzo bujnie.
Trzecia wyrosła na kształt drzewa, po czym sama wypuściła
trzy gałązki, choć żadna z nich nie zwiędła, kiedy dekadę
temu zmarła przy porodzie córka Wespazjana – Domicylla.
18
Zostawiła na pocieszenie Domicyllę Młodszą, która teraz
bawi się w domu piłką.
Tętent kopyt rozległ się tak nagle, że władca drgnął. Natychmiast oprzytomniał, wstał i przygładził przerzedzone
włosy. Płowego, szczeciniastego zarostu nie golił od paru
dni…
Przez bramę wkraczał postawny wiceprefekt pretorianów
Marek Arrecynus Klemens. Za nim kuśtykał krępy gwardzista z jakimś tobołem. Wespazjan dał znak pokojowcowi, by
przypilnował wnuczkę.
– Ave, Caesar! – pozdrowił władcę prefekt.
– Morituri te salutant – zażartował cesarz.
– To raczej nie moriturus, ale mortuus – poważnie odrzekł
Klemens.
– A więc jednak! Pokażcie ją prędko i jeszcze szybciej zakryjcie! – rozkazał Wespazjan.
Zaciekawieni żołnierze i domownicy otoczyli obu
mężczyzn półkolem. Starszy spojrzał w niebo: groźna, granatowa chmura zakryła słońce niczym zagniewaną twarz Jowisza. Kulawy pretorianin odchylił wreszcie ostatnią chustę
i oto zgromadzonym ukazała się… głowa Gajusza Helwidiusza Priska!
Zaiste, więcej miała teraz w sobie mocy niż za życia.
Obrośnięta ciemną brodą, okolona zmierzwioną czupryną,
z rozwartymi szaleństwem oczami, powleczona bladawą
skórą, porażała jakąś dzikością i barbarzyństwem. Co dziwniejsze, ktoś wyprowadził cios na tyle zręcznie, że odrąbał
głowę razem z karkiem, tnąc na styku kręgów szyjnych i piersiowych ku obojczykom, bez uszkadzania krtani.
– To głowa Plutona! – wyszeptał cubicularius.
– Raczej jedna z głów Cerbera – rzucił najmłodszy
z gwardzistów, który podobał się Domicylli.
– Wcale nie brzydsza niż moja – dodał garbaty starzec o szpa-
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
kowatej brodzie. Był to Serwiusz Serwiliusz, nieślubny syn
konsula z roku DCCLVI ab Urbe condita, legitymizowany
przezeń na łożu śmierci. Zdegenerowana latorośl sławnego
niegdyś rodu. Powiadano, że urodził się z owłosioną niczym
satyr twarzą i – wbrew praktykowanemu od II wojny punickiej zwyczajowi – ani razu jej nie ogolił.
Wespazjan zasłaniał oczy. Nie mógł znieść tego widoku,
a poza tym… płakał. Ktoś podał mu pucharek wina. Wychylił
duszkiem.
– Zabierzcie to! No, co tak się gapicie? To też był człowiek!
Gdyby tak wasze głowy…
– Co mamy… z tym zrobić? – Klemens był wyraźnie
skonsternowany.
– Przekazać rodzinie. Niech wyprawią pogrzeb.
– Przecież… miało być… bez rozgłosu…
– Przyznamy się. Powiemy, że to był błąd – Wespazjan
niemal chwiał się na nogach. Nagle spojrzał bystro na prefekta. – Która grupa zlikwidowała Priska?
– Była tylko jedna… moja – Klemens wyraźnie osłupiał.
Wespazjan dał znak, by reszta się oddaliła, i podprowadził
dowódcę ku figowemu sadowi. Sad na nowo rozświetliły
słoneczne promienie, gdy tylko groźna chmura odpłynęła ku
Górom Albańskim.
– Posłałem umyślnych, żeby odwołali rozkazy. Zapewne
nie zdążyli… – zwierzył się półgłosem.
– Nikt do mnie nie dotarł – zapewnił prefekt.
– Jak to: „nie dotarł”? Ruszyli, co prawda, dobę po waszej odprawie, lecz powinniście przynajmniej spotkać się
w drodze powrotnej.
– Przysięgam na Jowisza, cezarze, i na pamięć mych
przodków, że nikogo nie spotkałem! – sumitował się Klemens.
– Zdaj więc relację – krótko rozkazał Wespazjan.
– Wyruszyłem cztery dni temu o świcie z dwiema
dekuriami. Helwidiusza zaskoczyliśmy nocą. Dobrze
się zabarykadował. Kiedy Kwintus wyważał okiennice,
skoczył nań olbrzymi moloss i rozerwał mu łydkę. No, bo
oczywiście nie miał nagolennika ani żadnej zbroi, tylko
zwykłe łachmany dla niepoznaki. Na szczęście Gnejusz trafił
bestię włócznią prosto w zadek i nadział jak na rożen. Ale
hałas obudził Helwidiusza i wraz z niewolnikiem stawili
opór. Oczywiście wyłamaliśmy drzwi. Niestety, niewolnik
pierwszego z naszych rąbnął deską w twarz i wyrwał mu
miecz. Ranił drugiego, podczas gdy Helwidiusz bronił okna,
rażąc ludzi różnymi przedmiotami. Inni wdarli się więc górą,
plasnęli Priska przez brzuch, obezwładnili i odcięli mu łeb.
Wciąż walczącego niewolnika rozsiekli na miejscu.
– Zatem nie umarł ze stoickim spokojem… – zamruczał
Wespazjan. – Rzecz jasna, Helwidiusz. A niewolnik zresztą
też… Co z ciałem Priska?
– Jedzie za nami.
– Wyślij zatem ludzi, aby dostarczyli je, ale nocą, blisko
domu Fannii. Niech go dobrze strzegą!
– Jadą wolno wozem, więc będzie to możliwe dopiero jutro wieczorem.
– Ja też nie zamierzam działać wcześniej, to znaczy, musimy działać od zaraz, ale powoli i z rozsądkiem. Oczekuj
wkrótce dalszych instrukcji.
Wespazjan kazał podać przybyłym posiłek i natychmiast
zamknął się w gabinecie na piętrze. Stało tu naczynie z winem oraz taca pełna suszonych owoców i ciast. Nie mogąc
Głowa Helwidiusza Priska
znaleźć pucharu, cesarz sięgnął po mały, srebrny kubek –
pamiątkę po babci. Nigdy się z nim nie rozstawał, choć pijał
zeń tylko w czasie szczególnych uroczystości.
„Przysporzyłem republikanom męczennika – myślał,
zwilżając gardło. – Pierwszego od zakończenia wojny domowej. Co gorsza, to już trzeci w kolejnym pokoleniu w tej samej
rodzinie! Wkrótce przyrównają mnie do Nerona czy Kaliguli.
Lecz ponury, cnotliwy Helwidiusz, gdyby tylko – uchowaj Jowiszu! – otrzymał władzę życia i śmierci, czyż byłby
wspaniałomyślny? Strąciłby głowy nikczemnych i niewinnych, bredząc o oczyszczaniu orbis terrarum. O oczyszczaniu
tego pięknego świata, który oszpecił swoją osobą i do którego wielu starał się zniechęcić, wmawiając im, iż jest gorzej
niż było naprawdę. Dlaczego więc sam się nie zniechęcił? Bo
lubił widowiska ten histrio i przewodnik chóru dostojnych
reliktów republiki. Helwidiusza nie dało się nawet ośmieszyć,
wykpić, bo ów w żadnym wypadku nie mógł być zabawny.
«Helwidiusza – przekonywał Tytus – należy niezwłocznie
usunąć, żeby to on nie usunął nas». «Niezwłocznie» przeciągnęło się w lata, a «usunięcie» oznaczało jedynie wygnanie.
«Musisz go zabić! To fanatyk! Nigdy nie daruje ci
zażyłości z Epriuszem Marcellem!» Twarde słowa Mucjana
grzmiały raz po raz w głowie, jakby próbując usprawiedliwić
pochopną decyzję. «Potrzebuje Nerona! Neo-Nerona! I gotów go zrobić z ciebie, ojcze. Potrzebuje Nerona dla siebie!»
– wtórował Mucjanowi Tytus.
Epriusz… Oto klucz! Epriusz skutecznie oskarżył
Trazeę. Uzyskał nań wyrok śmierci, a dla zięcia – wygnanie.
Ułaskawiony przez nową władzę Helwidiusz ścigał zawzięcie
«biednego» Epriusza, aż senatorowie, bojąc się ujawnienia
przy okazji i własnych występków, wyperswadowali mu to. Na
pozór skutecznie. Później znowu pokłócił się z Marcellem co
do sposobu wyboru urzędników. Optował za głosowaniem
imiennym, aby sprawiedliwi, a nie wylosowani, osądzili
wreszcie donosicieli. Przegrał. Wciąż przegrywał. Nawet nie
przeforsował odbudowy Kapitolu na koszt państwa.
Ale teraz wygrał. Osiągnął cel. Udowodnił, że bonus
princeps w istocie jest tyranem”.
– To JA zabiłem Helwidiusza… stałem się jego Neronem!
Wsparł głowę na silnych dłoniach.
Więc… albo Klemens kłamał i Helwidiusza zabito znacznie wcześniej – przemawiałby za tym kolor skóry nieboszczyka, albo Tytus przechwycił umyślnych. Będzie pilniej
uważał na syna, lecz przecież go nie ukarze. Nikogo nie
ukarze. Mógłby co najwyżej ukarać siebie. I już to zrobił,
bo zgryzota zatruje te pięć czy dziesięć lat życia, jakie mu
jeszcze pozostały. Och, abdykować! Zaszyć się gdzieś na
wsi i poświęcić pielęgnacji drzewek owocowych, wychowywaniu wnuków, pisaniu wspomnień. Czasem jakaś młoda
nałożnica, a właściwie… wystarczyłaby Cenida. Wyrzekłby
się tych wszystkich kobiet za młodość Cenidy i powrót do
prywatności! Ale tego nie zrobi. Któż inny odbudowałby
państwo? Tytus? Jest zdolny, lecz niebezpieczny. Nie, nie
wolno rezygnować. Zbyt wielu wystawiłoby wówczas rachunek. Z Fannią i jej rodziną na czele. Jak im spojrzeć w oczy?
Fannia z własnej woli dzieliła trudy wygnania z mężem,
toteż Wespazjan bardzo się ucieszył, kiedy niedawno Tytus
zaproponował, by ją sprowadzić do Rzymu.
Niech przygotuje dom na powitanie męża, którego rychło
ułaskawimy. Jowiszu, Saturnie, Plutonie! Junono, Minerwo! Jakie połączenie perfidii i subtelności! Tytus już wtedy
19
opowiadania
zaplanował mord… Otoczymy ich troskliwą opieką. Nikogo
więcej nie zamordujemy! Nikogo!!!
Aż trzasnął pięścią. Spostrzegł, iż wyjadł całe ciasto.
Dolał wina. Wychylił pół kubka. Zapadał zmierzch, gdy stary
człowiek zrzucił wierzchnie szaty i udał się do łaźni.
***
Rozkawałkowane ciało wniesiono do atrium. Nie, nie
byli zaskoczeni. Ktoś ich uprzedził. Przygotowali się. Ozdobili front domu gałązkami cyprysu i sosny, a dla zmarłego
przeznaczyli łoże otoczone oliwnymi lampkami. W rogach
stali niewolnicy dzierżący pochodnie, a bliżej – przyjaciele
familii w ciemnych strojach. Dostojne damy miały rozpuszczone włosy.
Wespazjan zadbał, by pollinctores obmyli i namaścili
ciało. Ranę na brzuchu zaszyto, ponieważ wydobywał się
z niej obrzydliwy fetor, natomiast głowę przytwierdzono drutami. Włosów nie przycięto, a tylko przyozdobiono wieńcem.
Twarzy nie ogolono (Helwidiusz zawsze prowokacyjnie nosił
kilkudniowy zarost, a podczas pierwszego wygnania na stałe
zapuścił brodę), lecz jedynie rozjaśniono trochę barwidłami.
Powieki udało się zawrzeć dopiero wtedy, gdy położono na
nie najcięższe monety. Jak przystało na senatora, zmarłego
owinięto togą z purpurowym szlakiem.
Pretorianie w paradnych zbrojach umieścili nosze ze
zwłokami na łożu, a dwunastu z nich, mierzących po sześć
stóp wzrostu, natychmiast objęło wartę.
A za druhami szedł boski Achilles, głowę Patrokla
Sam podtrzymując, bo przyjaciela onego bez skazy
Odprowadzał na drogę w zaświaty, w krainę Hadesa.
– wyrecytował dźwięcznie Wespazjan. Żadnej reakcji…
– Nobilissimus Caius Helvidius Priscus, senator, trybun
ludowy i były pretor, zostanie pochowany na koszt państwa,
ponadto wdowie i dzieciom będzie wypłacana dożywotnio
kwota w wysokości…
– Posłuchaj, cezarze – przerwała niespodziewanie Fannia
– żebrakami nie jesteśmy! Świetny pogrzeb naszemu mężowi
i ojcu wyprawimy bez udziału jego katów. Zabierz swoich
żołdaków, którzy chyba po to zamordowali mojego Gaja, by
teraz prężyć się na baczność przed jego zwłokami.
– Proś, domina, o co zechcesz! – odrzekł Wespazjan,
zagłuszając zmieszane pomruki podziwu i oburzenia.
– Proszę, żebyś odszedł i nie zaszczycał nas więcej
obecnością swoją ani któregokolwiek spośród twoich popleczników – głos niewiasty był spokojny, pozornie pozbawiony
emocji, ale w istocie przepojony bólem i wyrzutem.
– Życzeniu twemu stanie się zadość… Pamiętaj jednak, iż
nadal mogę i gotów jestem zrobić dla was o wiele więcej, niż
sobie wyobrażacie.
Kwestię tę wypowiedział nie w porę. Wdowa spojrzała
nań przenikliwie i powoli wycedziła:
– Spróbuj więc, cezarze, zrobić to tylko, co możemy sobie jeszcze wyobrazić… – odczekała moment. – Wskrześ mego małżonka!
Tego się nie spodziewał. Daremnie próbował przypomnieć
sobie jakiś grecki urywek, by rozładować sytuację…
– Gdybyś był istotnie wszechwładnym imperatorem,
przywróciłbyś życie mojemu ojcu! – wykrzyknęła niespodziewanie młodsza córka zmarłego.
20
Wespazjan zadrżał. Dziewczynka była podobna do Julii,
córki Tytusa. W ułamku sekundy ujrzał Tytusa na marach…
– Dlaczego by nie? – Usłyszał złośliwy szept Serwiliusza,
który wślizgnął się nieproszony. – A nuż się uda.
– Uda się, uda! – podchwyciło parę głosów z różnych
stron, tworząc zgodny chór. – W Aleksandrii ślepcowi wzrok
przywrócił, a kalece władzę w ręce. Teraz wskrzesi Helwidiusza!
To już był szczyt bezczelności! Czyż po to ogłosił wszem
i wobec wolność słowa, by eksperymentowali, jak daleko
mogą się posunąć? Kilku pretorianów położyło dłonie na
głowicach mieczy, kilku republikanów, przed chwilą jeszcze
gardłujących, usiłowało wtopić się w ścianę.
– Jedynie TO możesz dla nas zrobić, cezarze! – Fannia
spojrzała nań wręcz demonicznie. – Czyżby łatwiej było ci
wyrzec słowo „umrzyj!” aniżeli „żyj!”?
– Ależ macie pomysły! No, dobrze, dobrze. Znajdę
jakiegoś cudotwórcę. Tymczasem: oddział, odmaszerować! –
Wespazjan z przyklejonym uśmiechem sam wydał komendę,
nie czekając na Klemensa. Pretorianie sformowali dwuszereg
i równym krokiem opuścili atrium.
***
Na consilium krewni i przyjaciele władcy przybyli niemal w komplecie. Jedynie Epriusz Marcellus wymówił się
niedyspozycją.
– Nie widzę żadnego problemu – rzekł Marek Licyniusz
Mucjan po krótkim wstępie cesarza. – Helwidiusz zginął
wprawdzie bez formalnego wyroku senatu, lecz istnieją –
przynajmniej na papirusie – dowody, że przygotowywał spisek. Mniejsza o wiarygodność tych dowodów i o to, kto je
przedłożył. Nam to akurat potrzebne nie jest. Poza tym jego
działalność zawsze można zakwalifikować jako zbrodnię obrazy majestatu, co ex definitione podpada pod karę główną,
a na jej wykonanie zgody senatu w tym przypadku nie trzeba.
– Nie chciałbym nigdy stosować tego przepisu. Poleciłem
go zawiesić ze względów, o których sami dobrze wiecie –
przerwał podrażniony Wespazjan.
– Posłuchaj, Helwidiusz jako jedyny przekroczył wszelkie
dopuszczalne granice. Przypomnieć ci? Po twoim powrocie
z Syrii pozdrowił cię tylko prywatnym imieniem…
– Obróciłem to w żart…
– A nie należało! Dalej: jako pretor pomijał w dokumentach zarówno twoją tytulaturę, jak i osobę. Pozwalałeś
się lekceważyć, nie bacząc na publikę. Załatwiliśmy zatem,
by Helwidiusz po upływie kadencji żadnej już nie piastował
funkcji. Epriusz otrzymał namiestnictwo Azji, a ty, Wibiuszu, dostałeś prokonsulat Afryki. Tak rozdzieliliśmy antagonistów. A wtedy ten fanatyk stwierdził, że jednak istniejesz,
cezarze. I coraz zuchwalej docinał ci w senacie oraz na forum, coraz bardziej ubliżał. Radziłem usunąć go z senatu na
mocy nota censoria. Ostrzegałem, że jeśli zrazu nie zastosujesz środków łagodnych, z czasem skuteczne okażą się tylko
jak najbardziej surowe. Nie posłuchałeś… Nie przerywaj mi!
Wiem, co chcesz powiedzieć: potrzebny ci był koncesjonowany przeciwnik. Podobnie, jak Cezarowi Katon, a Neronowi Trazea. Pozory opozycji wobec…
– Monarchii! – wypalił bratanek. Spiorunowali go wzrokiem.
– Diarchii – sprostował Wespazjan. – A właściwie… poliarchii – zatoczył ręką półkole.
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
Zapadło kłopotliwe milczenie.
– Zakwestionował nawet prawo twych synów do sukcesji
– podjął Mucjan. – I co wówczas zrobiłeś? Wysłałeś go na
wypoczynek. Nawet nie na krańce świata czy choćby do Illirii. Co więcej, pozwoliłeś mu zabrać tę jego Fannię!…
– Sam mi podpowiedział, że chce zostać wygnany…
– Jeśli teraz nie oskarżysz go o crimen laesae maiestatis,
następni posuną się jeszcze dalej! A wtedy zostaną jedynie
naprawdę radykalne metody… Musisz przynajmniej oficjalnie ogłosić, iż przygotowywał zamach stanu albo morderstwo. Za nic nie przyznawaj się do błędu!
– Jeśli nie przyznam się do błędu, nie będzie podstaw, by
wypłacić Fannii i jej dzieciom rekompensatę.
– Tak, wiem, że to obiecałeś. Wobec tego wypłać im jednorazowo i symbolicznie tysiąc sesterców. To przecież zgodne z twoim charakterem i twoją polityką.
– I nie zapomnij ściągnąć podatku od tego świadczenia –
wtrącił złośliwie Kryspus.
– Nie refinansuj pogrzebu, ponieważ Fannia i tak go nie
chce. Poczekaj, aż sami spalą te obrzydłe zwłoki. I nie zajmuj
się nimi więcej.
– Zwłokami czy rodziną Priska?
– Jednym i drugim. Zapomnij!… Tak w każdym razie
ja bym postąpił, gdybym został cezarem. A że nim zostać
mogłem, to przecież wiesz.
Flawiusze spojrzeli wściekle na Mucjana, który często
lubił podkreślać, jakoby sprawił Wespazjanowi podarunek
w postaci władzy.
– Byłeś na to za leniwy – odciął się cesarz. – A teraz leniwie mi doradzasz, bo nie chcesz wymyślić subtelniejszego
rozwiązania. Tak się składa, że ja wolę więcej władzy, a mniej
kobiet, ty zaś odwrotnie.
Mucjan odwzajemnił spojrzenie.
– Kto ma inne zdanie?... W kwestii merytorycznej
oczywiście.
– Wszyscy, stryju – rzucił bratanek.
– Niezupełnie – wtrącił poważnie Tytus. – Owszem,
Głowa Helwidiusza Priska
należy rozgłosić zbrodnię Helwidiusza, lecz dodać, że cezar
w swej łaskawości postanowił go mimo wszystko ocalić, ale
ponieważ jego ludzie działają perfekcyjnie, akcji nie udało
się cofnąć. Napiszę zresztą stosowny raport i sformułuję go
tak, by dla innych stanowił ostrzeżenie. Ponadto możemy
rozpuścić pogłoskę, jakoby umyślnych zatrzymał jeden ze
współspiskowców, przekazując, niby to dla ratowania przywódcy, wieść o jego rzekomej śmierci.
– To już bardziej mi się podoba. Co proponujesz zrobić
z wypłatą dla Fannii? – zapytał Wespazjan.
Był to znakomity moment, by wobec świadków spytać
wreszcie syna o los umyślnych. Cesarz jednak zmilczał,
pomyślawszy: „Nie teraz, kiedy współrządca ratuje prestiż
władzy”.
– Skoroś w swej łaskawości nie zdołał go ocalić, to w zamian zaczniesz wypłacać teściowej, wdowie i dzieciom niewielkie sumy – Tytus położył akcent na „niewielkie”.
– Ile?
– Równowartość trzech posiłków dziennie razy pięć.
Otrzymają ją Arria, której nie zwrócono skonfiskowanego
majątku męża, Fannia, syn i młodsza córka oraz niewolnik.
O starszą zadba jej małżonek. Zresztą, z tego co wiem, on
i tak wspiera całą rodzinę teścia.
– Dodałbym jeszcze po sto sesterców na osobę.
– Czyli sześć tysięcy rocznie. A zakładając, że każda
z nich przeżyje średnio jeszcze ze trzydzieści lat (Arria na
pewno mniej, ale młody Helwidiusz z pewnością więcej),
wpakujesz w rodzinę zdrajcy dodatkowo sto osiemdziesiąt
tysięcy sesterców!
– O, jesteś zbytnim pesymistą, Tytusie! – zakpił, poważny
zwykle, Lucjusz Werginiusz Rufus. – Znając ich upodobanie
do umierania heroiczną śmiercią w każdej generacji, zabiorą
się stąd znacznie wcześniej. Pewnie zresztą sam o to zadbasz,
kiedy przejmiesz pełnię władzy, a twój następca skończy
z republikanami raz na zawsze!
– Biada mi! Hoduję nowe pokolenie tyranów – zaśmiał
się smutno Wespazjan. – Więc dobrze. Zdrada: tak. Po-
21
opowiadania
moc finansowa: też; bez tych stu sesterców. Pogrzeb: nie.
Pozostaje jeszcze fanaberia wdowy. Czy ktoś zechce ze mną
pożartować? Podstawmy sobowtóra, który zacznie odgrywać
rolę Helwidiusza w senacie i w domu.
– Zwłaszcza w domu – uśmiechnął się inżynier Sekstus
Juliusz Frontyn.
– Proponuję Parysa – rzucił Kryspus. – On potrafi niejednej dogodzić!
– Nie tak, jak ongiś Mnester Messalinie!
– O, to były czasy! Byliśmy o ponad ćwierć wieku młodsi!
– Ale i teraz niejeden z nas potrafi dogodzić! – Wespazjan po kilku ponurych dniach odzyskał właściwy dla siebie
krotochwilny humor. – Ja Cenidzie, Mucjan to trudno nawet
wyliczyć ilu, Tytus Berenice i nie tylko…
Domicjan spłonął rumieńcem, gdyż powszechnie było wiadome, że brat nader swobodnie poprzestaje z jego Longiną.
Toteż Mucjan zaraz wspomniał o korynckiej prostytutce,
którą niezadługo sprowadzi sobie do podmiejskiej willi.
– Mam już jej posąg – dodał. – Pokolorowany jak trzeba.
Nawet puch na ogolonej głowie artysta oddał wiernie. Jak się
nią znudzę, wy sobie dogodzicie!
– Pijmy tedy za dogadzanie i za Helwidiusza, któremu
teraz dogadzają w Tartarze!
Starsi panowie licytowali się wzajemnie w sprośnych powiedzonkach. Młodsi zachowali milczenie.
– To raczej on dogadza tam wszystkim swoim ponuractwem.
Jeszcze go wypuszczą, bo ich cierpliwość też przecież ma granice!
– Sądzę jednak, że powinieneś go wskrzesić, cezarze.
Tak tylko na próbę, dla żartu – rzucił Serwiliusz, który już
wyszedł zza kotary i przyłączył się do pijących.
– Każ go oćwiczyć – doradził Kryspus.
– Kogo? Helwidiusza? I tak dostał solidne cięgi od ludzi Klemensa!
– Tego garbusa. Za podsłuchiwanie.
– Jak dziś powiedziano: cezar jest łaskawy.
Wespazjan wcale nie przejmował się cudakiem, który
wszelkie plotki dworskie roznosił po całym Urbs, lecz w zamian taką samą liczbą nowin zasilał pałac.
22
– Wezwę Józefa – ośmielił się Serwiliusz. – On Żyd uczony, z pewnością czytał o wskrzeszaniu zmarłych.
– A wezwij go sobie, do ciężkiej choroby!
– Zawsze do usług, mój panie i władco! Obyś żył wiecznie
– oświadczył z obrzydliwym serwilizmem Serwiusz Serwiliusz.
***
To, co później nastąpiło, podawano w różnych wersjach.
Według jednych, Tytus – zamroczony winem – rozkazał
Klemensowi porwać niezwłocznie ciało Helwidiusza Priska
i przywieźć natychmiast do pałacu. Inni utrzymywali, że to
Serwiliusz wynajął jakowych rzezimieszków z Suburry, którzy za drobną opłatą wykradli trupa już w nocy. Twierdzono
wreszcie, iż inicjatywa wyszła z domu zmarłego. Jakkolwiek
było, Wespazjan, idąc przez pogrążony w półmroku dziedziniec, ujrzał nagle umarlaka na podwyższeniu. Początkowo
uznał to za pijackie przywidzenie, więc na wszelki wypadek
uszczypnął go… w nos. Wtedy głowa zsunęła się nieomal
z drutów, a powieki rozwarły…
Kiedy oprzytomniał, blisko połowa dworu zgromadziła
się wokół truchła.
– Co to ma znaczyć? – wyjąkał cesarz.
– Ktoś z nas kazał go sprowadzić – dyplomatycznie
wyjaśnił Tytus.
– Ale… kto?
– Ten, kto miał władzę. Przecież nie Serwiliusz. Pragnę cię
poinformować, że za murem stoi Fannia i oczekuje audiencji.
– A co ona tu robi?
– Oczekuje, że dotrzymasz słowa.
– Słowa?!… No, tak! Wypłać jej pierwszą ratę.
– Oczekuje, że poważnie zabierzesz się za przywracanie
do życia jej małżonka.
– O, bogowie! Czyż po to dzierżę władzę nad światem, by
wszystek czas zajmował mi jakiś nieboszczyk? – Wespazjan
nagle zdał sobie sprawę, że obserwuje go coraz więcej ludzi
wszelakiej kondycji. Bynajmniej nie z drwiną, lecz w skupieniu.
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
– Czego oni chcą?
– Oczekują – Tytus nieustannie powtarzał to słowo – cudu.
– Czy macie więc – cesarz zniżył głos do szeptu – jakieś
środki, by zainscenizować przedstawienie?
– Spokojnie, ojcze. Zaufaj nam. Kiedy straciłeś
przytomność…
– Straciłem przytomność? Ja?! – zdumiał się Wespazjan.
„Wino było co prawda mocne i nierozcieńczone, niemniej
czegoś musiano doń dosypać, skoro pięć godzin przepadło,
nie wiadomo kiedy” – pomyślał.
– Kiedy straciłeś przytomność – kontynuował Tytus –
pogadaliśmy z Parysem i on dobrze przygotował się już do
odegrania roli Helwidiusza.
– Zaraz… musimy zyskać na czasie… Populus chce widowiska, to je dostanie! Nie tylko dwór. Także całe Miasto!
– Czekam na rozkazy.
– Zatem ogłoś, iż jutro… albo nie: pojutrze na szczytach
Apeninów odbędzie się wskrzeszanie Helwidiusza Priska.
Kto ma sprawne nogi, niechaj podąży.
– Dlaczego tam?
– Będzie bardziej niesamowicie i zapewnimy sobie
mniejszą widownię.
– Obyś się nie przeliczył, ojcze!
***
Potężna procesja zmierzała ku Górze Albańskiej, pnącej się
ku zachmurzonemu niebu na ponad trzy tysiące stóp. Naprzód kilkaset wysokich przeważnie postaci w czarnych płaszczach; nikt by nie zgadł, że to doborowa kohorta pretorianów
pod wodzą Klemensa. Następnie praefectus urbi w asyście
urzędników i straży, dalej dostojni senatorowie w lamowanych togach. Ich niewolnicy nieśli ponad głowami mary
z wyperfumowanym i okadzonym ciałem Helwidiusza Priska.
Tuż za senatorami postępowała rodzina zmarłego, a dopiero
w pewnej odległości pontifex maximus Vespasianus w asyście
krewnych i przyjaciół, tudzież Jowiszowego kapłana w spiczastej czapce i jego liktora. Otaczała ich luźno następna
kohorta z Tytusem na czele. Jakieś pięćdziesiąt kroków za
nimi szły nieprzeliczone tłumy mieszkańców Rzymu oraz
pobliskich miasteczek, albowiem do orszaku dołączał, kto
chciał. Jednostajny, wesoły szum ludu nie zdołał zagłuszyć
ponurych pieśni starolatyńskich, intonowanych potężnymi
basami i barytonami w takt powolnego łomotu tarcz.
Procesja minęła kraterowe jezioro otoczone pięknymi
willami i przesunęła się zboczem pośród tajemniczych ruin
Alba Longa. Wstąpiła na ocienioną bezlistnymi jeszcze
dębami i kasztanowcami Drogę Świętą. Do lesistego szczytu wciąż było daleko, toteż stopniowo tłum topniał. Zaczął
siąpić drobny deszcz i – co zdumiewające o tej porze roku
– zanosiło się na burzę. Sceneria niewątpliwie sprzyjała widowisku.
Minęło sporo czasu i wiele spadło kropel, nim pochód
stanął przed świątynią Jowisza Latialisa. Na wysokim postumencie złożono z namaszczeniem ciało Helwidiusza. Niewielu wiedziało, że postument ma obrotową pokrywę, pod
którą czeka aktor Parys ucharakteryzowany na zmarłego.
Flamen Dialis, pełen wątpliwości, czy widowisko nie zakrawa jednak na bluźnierstwo, oddalił się ku przybytkowi
i rozpoczął ciche modły. W dali zagrzmiało. Mrok zwolna
zasnuwał świat.
Głowa Helwidiusza Priska
Do podwyższenia dopuszczono tylko zaufanych ludzi. Rodzina Helwidiusza stała w oddaleniu, a krąg kohort skutecznie oddzielał żądny sensacji motłoch. Wespazjan, doskonale
widoczny ze wzniesienia, odkrył głowę i nabożnie poprosił
Jowisza o pomoc. Czuł absurdalność sytuacji, a zarazem niepokój, że przekracza jakąś zakazaną granicę.
– Wybaw mnie, Największy, Najlepszy, z tego kłopotu!
Spraw, by każdy uczestnik ceremonii odszedł zadowolony! – nie umiał się zdobyć na wznioślejsze słowa. – Many
dostojnego Helwidiusza – szeptał bez przekonania tekst
ułożony naprędce przez jednego z bibliotekarzy – raczcie
opuścić rzekę podziemną i wejść z powrotem w to ciało, co
nie może już ani odzywać się, ani rozprawiać, ani wstać, ani
oddychać, aby znowu mogło wstać i oddychać, odzywać się
i rozprawiać, i posiąść żonę swoją…
Ciemności już całkiem pokryły ziemię. Rozbłysły
pochodnie. Krąg ludzi przemienił się w krąg cieni. Wespazjan nawet nie spostrzegł, jak jego szept przeszedł w stentorowy pomruk – to Frontyn podsunął mu tubę.
– Wypuść go ze swych objęć, Milcząca Bogini Podziemia
i Bogini Niema, pozwól mu przemówić…
Rozległ się grzmot, i to całkiem blisko! Lunął rzęsisty deszcz,
gasząc nieosłonięte pochodnie.
– …i niech powstanie! Niech nogi, ręce, zmysły i rozum
odzyskają władzę!!! – pontifex rzucił za siebie garść bobu. –
Many Helwidiusza, pożywcie się i wejdźcie w jego ciało!…
Helwidiuszu, wstań!!!
Niebo przecięła potworna błyskawica. Frontyn obalił
cesarza w tył, nim piorun dosięgnął postumentu. Usłyszano
przeraźliwy jęk: odrzucona tuba okazała się dla kogoś
śmiertelnym magnesem.
– Cezar nie żyje! – Do uszu Wespazjana dotarł wrzask
tłumów otaczających kohortę. Chciał powstać i zaprzeczyć,
ale czyjeś silne ręce przyciskały go do ziemi. Pioruny biły jak
oszalałe, co chwilę rozlegał się okrzyk rozpaczy.
– Nie odwracaj wzroku! Nie patrz tam! To niemożliwe…
– zduszony bas ryczał mu tuż nad uchem. – To straszne! To
nie powinno się wydarzyć!
Czuł swąd przypalonego mięsa, szaty miał całkiem przemoczone i nadaremnie próbował odwrócić głowę.
– Wstrzymaj się! Nie zniesiesz tego widoku! Stracisz
zmysły, zwariujesz… – Ktoś usiłował zakryć mu twarz
kawałkiem materii.
– Puść mnie! Co się dzieje?!
– Tłumy gnają na oślep w dół. Wokół pełno trupów…
– Mów prawdę! – Wespazjan grzmotnął wreszcie swego
dobroczyńcę i zerwał chustę z głowy. Spojrzał na strzaskany postument, spod którego rozpaczliwie usiłował wydostać się Parys.
Cztery łokcie wyżej chwiał się na przekrzywionych nogach nagi, bezgłowy trup. U jego stóp drgała ludzka głowa,
trzepocząc powiekami i szczękami. Stwór trzęsącymi się
łapskami sięgnął między obojczyki i gwałtownym ruchem
wyszarpnął stopione częściowo druty. Odrzuciwszy je,
zeskoczył z postumentu i już zręcznymi susami przeleciał
niemal nad skuloną w przerażeniu grupą.
– Trzymać go! Brać go! – Tytus i Klemens pierwsi rzucili
się w pościg za goniącym w kierunku Tuskulum bezgłowym
potworem. Ale nikt do nich nie dołączył. Wespazjan także
nie stracił zimnej krwi.
– Wszyscy powstań i drogą w dół, nad jezioro! Kto nie
może, do świątyni! Chronić się w budynkach…
23
opowiadania
Przyjaciele przemocą wciągnęli go do przybytku, gdzie
przycupnęło kilkadziesiąt osób. Nieszczęsny flamen Dialis
został nieomal stratowany.
Wyładowania nie ustawały. Dołączył do nich wściekły wiatr.
Jakby Jowisz, rozsierdzony profanacją, postanowił znieść ze
szczętem mury własnej świątyni. Wespazjan spojrzał ku celli
na posąg boga: wydawało się, że brodaty olbrzym marszczy
oblicze i za chwilę powstanie z tronu, aby ukarać bluźnierców.
***
Rankiem wiatr ustał. Ubłocony i zziębnięty cesarz kazał
rozewrzeć wrota. Chciał jak najszybciej oszacować straty.
W istocie, teren wyglądał niczym pobojowisko. Kilka drewnianych budynków poszło w rozsypkę, a wśród rozrzuconych
ubrań i butów leżało z piętnaście martwych ciał.
– Uprzątnijcie je! – rzucił cierpko mężczyźnie, w którym
rozpoznał trybuna kohorty. – Wykorzystajcie deski jako nosze. Trupy wystawcie do identyfikacji.
– Tak jest!
Prastara świątynia nie ucierpiała specjalnie, jeśli nie
liczyć pękniętego zawiasu wrót. Kręcące się tu i tam grupki
dygnitarzy, przemieszane z pospólstwem, utrudniały akcję.
Oficer zdołał w końcu zebrać kilkudziesięciu pretorianów.
Pierwszy oddział zajął się zwłokami, drugi ewakuował zszokowanych ludzi nad jezioro. Wiał chłodny wiatr, ale chmury
powoli ustępowały i zapowiadał się przecudny dzień.
– Ty przeklęty… – wrzeszczał histerycznie jakiś senator.
– Te twoje pomysły! Tak samo uzdrawiasz państwo, jak
wskrzeszasz Helwidiusza!
Od strony lasu wyłonił się Klemens.
– Gdzie twoi ludzie? Gdzie Tytus?! – Wespazjan pod
maską gniewu w istocie ukrywał wstyd.
– Nie wiem… Straciłem go z oczu po dwustu krokach…
– Gdzie mój syn?! Gdzie mój kochany syn, do ciężkiej
choroby?! Potrzebuję mojego syna!
– Spokojnie, ojcze – rozległ się z tyłu stateczny głos. – Jesteś
wymęczony, a lektyka już czeka. Przygotowałem willę nad jeziorem. Wykąpiesz się, zjesz śniadanie, wypoczniesz, wyśpisz…
– Będę osobiście tutaj dowodził!
– Zostaw to mnie. Klemensie, obejmij komendę nad…
Od strony rozwalonego postumentu usłyszano okrzyk
zgrozy. Pracujący tam człowiek runął sztywno na ziemię. Tytus już pędził z obnażoną bronią, za nim Wespazjan, Frontyn
i – jak zwykle wyrosły spod ziemi – Serwiliusz. Wśród stosu
nadpalonych desek ruszał się kawałek ludzkiego ciała. Nieustraszony Tytus wygrzebał go mieczem z popiołu.
– No, co tak dziwnie patrzycie! Zanieście mnie do łaźni,
przyodziejcie, a potem – do senatu… – wyszeptała cichutko
głowa Helwidiusza Priska.
***
Zginął jeden senator, jeden ekwita, członek straży prefekta Miasta, siedmiu pretorianów oraz dwudziestu innych ludzi
– od piorunów albo stratowania przez tłum. Paru zmarło zapewne na skutek szoku, gdyż nie stwierdzono u nich żadnych
obrażeń. Doliczono się ponad setki rannych, a kilku osób
nie doliczono się w ogóle. Wśród nich uczestnika niedawnej akcji skrytobójczej. Cesarz kazał pochować wszystkich
na koszt państwa, co zaskoczyło zarówno sympatyków, jak
24
i przeciwników. Rychło zresztą zapomniano o masakrze na
Górze Albańskiej, albowiem rozniosła się wieść, że popularny przywódca opozycji, senator Gajusz Helwidiusz Priskus…
żyje! Co prawda w postaci mocno okrojonej…
Wespazjan, zamknięty w czterech ścianach pałacu, wciąż
odreagowywał, gdy tymczasem dom Helwidiusza zamienił się
nieomal w filię senatu. Dostojni mężowie, nawet ci sceptycznie nastawieni do pomysłu wskrzeszenia republiki, składali
wizyty równie dostojnej głowie. Pytali, jak było w zaświatach
i jakie głowa ma plany na przyszłość. Innymi kierowała po
prostu ciekawość. Przybywali całymi rodzinami i przesiadywali nieraz po nocach. Głowa przyjmowała ich w tablinum,
umocowana wygodnie na odwróconym leju, którego szerszą
część obito miękkim materiałem. Pozbawiona płuc i przepony, mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, ale tak samo dużo
albo nawet jeszcze więcej niż w czasach zespolenia z ciałem.
Republikanie poczuli się raźniej. Helwidiusz znów jest
z nami! Jeszcze nie wszystko stracone! Co więcej, listownie
poprosili cudotwórcę, by raczył przybyć do kurii i przyjąć
niezwykły tytuł Resuscitatora, to znaczy „Wskrzesiciela”. Rzecz
jasna, nie wspomnieli o niczym głowie.
Ponura głowa próbowała hamować ich zapał. Przypomniała o obowiązku zachowania żałoby po zmarłym tragicznie na stokach góry koledze. Jednak, jako że ów nosił
nazwisko Fikcjusz, niektórzy powątpiewali, czy w ogóle kiedykolwiek istniał.
Tyle doniósł Serwiliusz, skryty bywalec domu Helwidiusza.
– Głowa wie o twoich wizytach? – zapytał Wespazjan.
– Raczej nie… A może bierze mnie po prostu za sobie
podobne straszydło.
– Tedy ujawnij się i pokaż jej pismo od senatu.
Serwiliusz bezbłędnie wykonał misję, w dodatku przez
pośrednika. Wkrótce przyniósł dalsze wieści:
– Głowa zawrzała gniewem. Dosłownie, bo ktoś
przytwierdził do leja coś na kształt miecha kowalskiego i jakieś
struny, dzięki czemu krzyczy nawet głośniej niż za życia.
– Podejrzewam robotę Frontyna. A raczej któregoś z jego
uczniów. Mistrz zbyt chętnie ujawnia współpracownikom
nowe odkrycia.
– Właśnie. Helwidiusz wyzwał senatorów od głupców:
„Komu zamierzacie gratulować?! – krzyczał – „Człowiekowi,
który stał się teraz prawdziwie niebezpieczny? Wszak Wespazjan obecnie władzą życia i śmierci dysponuje. I to w obydwie strony! Jeśli zechce, wskrzesi nawet Nerona i Tygellina
albo Juliusza Cezara razem z Wercyngetoryksem…!”.
– No, to przesadził. Prochy tamtych dawno rozwiał wiatr.
– Dodał, że lepiej byłoby, gdyby cezar pozostawił go
w otchłani. A teraz ma moc większą niż jakikolwiek z panów
świata! „Już za życia divus Vespasianus!” – rzucił nawet szyderczo. Toteż senatorowie się podzielili…
– O to właśnie chodziło!
– …i nie wszyscy pojutrze powitają cię, o nieśmiertelny,
w kurii. Nastaw się jednak, Wspaniały, że ktoś przytaszczy ze
sobą głowę.
– Nie wolno do tego dopuścić! – stanowczo rzucił Wespazjan.
***
A jednak wkrótce całkowicie zmienił zdanie.
Jeszcze tego samego popołudnia zameldowano, że podczas przeczesywania Góry Albańskiej, daleko w lesie, znale-
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
ziono jednego z siepaczy nasłanych na Helwidiusza. Podbródek pretorianina ściśle przylegał do jego pleców. Wieczorem
nadszedł dramatyczny list od prefekta Arycji: w okolicach
pojawił się Bezgłowy, który utłukł jakiegoś pastucha i udusił
dziecko, a potem ukrył się w grocie Egerii. Najpierw podejrzewano, że był to dewiant-przebieraniec, toteż prefekt
posłał straż i ochotników do świętego gaju. Zlustrowali teren
i… znaleźli wpół przytomnego kapłana Diany. Ten zalecił
zablokować wejście do groty. Monstrum jednak wymknęło
się inną drogą, wlokąc za sobą zrabowany w świątyni rynsztunek. Załączone do listu opisy i zeznania świadków nie
pozostawiały wątpliwości: było to… zdekapitowane ciało
Helwidiusza Priska! Lecz najpotworniejsza wieść nadeszła
kolejnego popołudnia.
***
Licyniusz Mucjan spożył południowy posiłek i wolnym krokiem udał się do sypialni, gdzie już czekała nań
przybyła przedwczoraj córa Koryntu. Mimo ukończonych
sześćdziesięciu lat nigdy jeszcze nie zaznał rozkoszy z kobietą
ogoloną na łyso. Ta pokusa od pewnego czasu nie dawała
mu spokoju. Oczywiście, mógł oszpecić którąś z niewolnic,
byłoby to jednak niezbyt oryginalne. Korynckie prostytutki świątynne dobrowolnie usuwały owłosienie z głowy i to
właśnie dogadzało podstarzałemu rozpustnikowi. Wysłał
ludzi, hojnie obdarował przybytek, a nawet wynajął statek
i zapewnił eskortę. Już za chwilę, niech tylko minie korytarz,
jego wielotygodniowe oczekiwanie zostanie nagrodzone.
U wejścia do sypialni stała rzeźba wybranki.
– Co to ma znaczyć? – zdumiał się Mucjan, spostrzegłszy,
że posągowi utrącono głowę. – A niech tam, za progiem
przecież znajdę oryginał.
Rozpalony żądzą wnet zapomniał o gniewie. Odsunął
ciężką kotarę. Dziewczyna spoczywała w półmroku. Głowę
miała całkowicie zakrytą, co jeszcze bardziej pobudziło ciekawość Mucjana. W istocie, nigdy jej nie widział. Dopiero przed
południem przyjechał do willi. O wszystko zadbała służba.
– Zbliż się! – nakazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
W odpowiedzi usłyszał pomruk. Trochę koci, tylko
głębszy, jakby wydobywający się z jakiegoś otworu.
– Aha, tak grasz ze mną, mała dziwko?!
Sądząc z ułożenia nóg, tajemnicza kurtyzana
przewyższała go znacznie wzrostem. Licyniusz gwałtownym
ruchem zerwał tunikę i przepaskę z bioder. Błyskawicznie
skręcił je w węzeł i uderzył. Atoli niewieścia ręka zręcznie
uchwyciła prowizoryczny bicz, szarpnęła i wykorzystując
energię ciosu, powaliła mężczyznę na łoże.
– Dobre! – zawołał, przekręcając się na bok. – To mi się
nawet podoba!
Za oknem, w ogrodzie, rozległ się tajemniczy dźwięk
fletu: upojnemu seansowi towarzyszyła odpowiednia oprawa. Mucjan zamknął oczy. Poczuł, jak ladacznica sadowi
się na jego brzuchu. Była zdumiewająco ciężka. Wyciągnął
rękę ku jej głowie. Zsunął chustę. Nie stawiała oporu. Flet
nagle zmienił ton. Licyniusz wyczuł marmur pod palcami
i raptownie rozwarł oczy. Oto zamiast powabnej twarzyczki
ujrzał utrąconą głowę posągu! Owładnął nim paraliżujący
dreszcz. Co to jest?! Co dostało się do jego domu?! Był jednak żołnierzem. Mimo unieruchomionych nóg usiłował
szarpnąć się na bok w nadziei zrzucenia nieznanego przeciw-
Głowa Helwidiusza Priska
nika. Nadaremnie! Już potężne, brudne łapska sięgały jego
szyi… Złapał je za nadgarstki na krzyż i próbował rozsunąć. Nie
pomogło! Chwycił więc małe palce i wykręcił. Istota, najwyraźniej
odporna na wszelki ból, nawet nie poluzowała uścisku.
– Pomo… – tyle zdołał wykrzyknąć Licyniusz, nim
straszydło zmiażdżyło mu krtań. Głowa posągu trzasnęła go
ze straszną mocą w twarz, krusząc szczękę i wybijając przednie zęby. A potem uderzyła raz jeszcze – czołem o czoło.
***
– Wszystko jasne! – podsumował Wespazjan. – Helwidiusz eliminuje ludzi, którzy przywiedli go do zguby. Teraz
pewnie załatwi Klemensa i resztę siepaczy, a później weźmie
się za mnie…
– Nie panikuj, ojcze – spokojnym tonem odezwał się Tytus. – Nie mamy wcale bezpośrednich dowodów, że działa
tu jakiś duch czy bóstwo. Moim zdaniem to tylko grupa
wrogów państwa wysyła przebierańca na postrach, a potem
sama dokonuje odrażających zbrodni. Zauważ, że dwie ofiary były całkiem przypadkowe.
– Brednie! Sam widziałeś podskakujący zewłok owej
nocy na górze, a ponadto puściłeś się za nim w pogoń.
– Doprawdy? – Tytus uśmiechnął się szyderczo.
– Jesteś lekkomyślny, a przecież kolejną ofiarą możesz
być właśnie ty!
– Wątpię. Otaczam się lepszą strażą niż Mucjan.
Zresztą… chyba nie zmartwił cię specjalnie jego los? Dla
senatorów to kolejna dobra wiadomość. Wszak nieboszczyk
Mucjan przyczynił się do śmierci wielu „zacnych” mężów…
– Ale Mucjan jeszcze nie umarł…
– Sam się temu dziwię. Zmiażdżona twarz i czaszka,
zwichnięty kark, pogruchotane żebra… No, ale to już prawie
trup. Przytomności raczej nie odzyska.
Wespazjan demonstracyjnie otarł łzę.
25
opowiadania
– Wiesz, co? – Spojrzał z wyrzutem na syna. – Czasami
myślę, że to ty wszystko inscenizujesz! Najpierw sprzątnąłeś
Helwidiusza, potem usunąłeś ludzi, którzy mieli odwołać
siepaczy, a teraz likwidujesz świadków!!! W dodatku masz
doskonałe alibi w postaci bezgłowego zewłoka, grasującego
rzekomo samopas po Lacjum! Rychło powiążesz z tym
wydarzeniem grupę niewygodnych ci senatorów i…
– Oj, ojczulku, jesteś niekonsekwentny: przed chwilą
kazałeś mi wierzyć w bajkę o bezgłowym demonie, a teraz
wmawiasz, że to bzdura.
– Osobiście przepytam jutro Helwidiusza w kurii!
– Ciekawe, co ci odpowie. Zresztą nie dopuszczę do tego.
Jeszcze dziś w nocy zapakujemy tę gadatliwą głowę do wora
i utopimy w Tybrze!
– Zabraniam ci! Nie pomnażaj zła! Policzyłeś, ile istnień
pochłonęła już ta afera?
– I to mówi żołnierz, władca, imperator… Pamiętam czasy, kiedy hojnie szafowałeś ludzkim życiem.
– Ale mogłem się zmienić! Nigdy nikogo nie narażałem
bezmyślnie na niebezpieczeństwo. Nie cieszyły mnie nawet
sprawiedliwe egzekucje.
– To ty, ojcze, wydałeś rozkaz zgładzenia Priska!
– I wnet pożałowałem. A obecnie płacę za moją dobroć.
Zejdź mi z oczu, niegodziwcze!
– Nie ma sprawy. Przyślę Klemensa, by zapewnił ci bezpieczeństwo. A w kwestii powrotu Cenidy nie kiwnę palcem.
Wespazjan ożywił się.
– Kiedy Cenida wraca z uzdrowiska?
– Wyruszyła dzisiaj, może więc jutro…
– Zadbaj, proszę, by nic jej się nie stało.
– Dobrze, wyprawię nawet całą centurię w kierunku Sinuessy, chociaż nie sądzę, by ciało Helwidiusza żywiło ku
Cenidzie jakąś nienawiść.
26
– Żywi ją do nas, więc wkrótce uderzy w naszych
najbliższych –
…jak orzeł, który tuczną
Gęś sobie porwał z domostwa, spadając z gór, gdzie się gnieździ
I gdzie orlęta się lęgną – tak samo Helwidiusz niebawem
Wróci do swego domostwa, po wielu mękach, tułaczkach –
I weźmie sobie odemstę!
***
Budynek kurii wydaje się przestronniejszy niż zwykle,
może dlatego, że jest kompletnie pusty. Nie, nie jest pusty.
Pośród wykruszonych ław i schodów zieje pieczara. Na jej
końcu czernieje otoczony płomieniami archaiczny posąg.
Wespazjan mimowolnie idzie ku bryle. Zatrzymuje się.
Wyciąga rękę. Kamienna, lodowata dłoń odwzajemnia
uścisk. Topornie wyciosane oblicze rozpływa się, jakby było
z gliny, ukazując wyszczerzoną w okrutnym uśmiechu twarz
Helwidiusza Priska.
– Co ty tutaj robisz? – szepcze Wespazjan. – Natychmiast odejdź…
– Władny jesteś wypędzić mnie z senatu, lecz dopóki jestem jego członkiem, mogę wchodzić do budynku.
– Dobrze, wchodź tam, ale zachowaj spokój!
– Nie pytaj mnie o opinię, a będę milczał.
– Przecież muszę cię zapytać, skoro jesteś obecny.
– Wtedy zmusisz mnie, bym powiedział ci to, co uważam
za słuszne.
– Lecz jeśli to zrobisz, umrzesz.
– Czy kiedykolwiek twierdziłem, że jestem nieśmiertelny?
Ty robisz swoje i ja robię swoje. Twoją sprawą zabić mnie,
moją – umrzeć bez strachu. Twoją wygnać mnie, moją –
odejść bez żalu.
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
Coś z tyłu podcina Wespazjanowi nogi: pada na rozpiętą
płachtę, rozpoznając w niej własną togę. Krawędzie materiału
trzymają Trazea, Neron, okropnie zmasakrowany Mucjan
i… bezgłowy tułów. Rytmicznie podrzucają go w górę. Coraz wyżej i wyżej.
– Ha! Ha! Ha! Ha! Czy kiedykolwiek twierdziłem, że jestem nieśmiertelny?! Ha! Ha! Ha! – dudni szyderczy śmiech.
Wyżej i wyżej. Aż do sufitu. Najgorsze jest spadanie. I jeszcze wyżej.
– Ha! Ha! Ha!… twierdziłem, że jestem nieśmiertelny?
Aż do sufitu. I ponad dach. I ponad miasto.
– He! He! He! … jestem nieśmiertelny?
Ponad miasto. Ku szczytom gór. Aż pod niebiosa…
Naraz władca boleśnie uderza o coś plecami. I wtedy zdaje sobie sprawę, że leży obok łóżka.
***
Nazajutrz panował w Rzymie świąteczny nastrój. Przystrojono domy, na ulicach i w zaułkach pobrzmiewała muzyka.
Tu i ówdzie popisywali się akrobaci i cyrkowcy o egzotycznych twarzach, przebrani w dziwaczne stroje.
„Kto wie, czy nie ukrył się pośród nich?” – podsumował
cesarz, dyskretnie popatrując zza zasłony lektyki. Przeczuwał
konfrontację, w czym utwierdził go senny koszmar. Każde
spotkanie z Helwidiuszem kończyła potyczka słowna.
Wysiadł przed kurią. Delegacja najstarszych senatorów
powitała dostojnego imperatora. Ująwszy pod ramiona,
poprowadzili go do wnętrza i dalej, poprzez szpaler rąk
wyciągniętych w szczerym lub obłudnym pozdrowieniu, aż
ku sella curulis.
– Oby obrady nasze, senatorowie, przyniosły dobro,
pomyślność i szczęście ludowi rzymskiemu – zabrzmiał głos
przewodniczącego. – Witam pośród nas z dawna oczekiwanego imperatora cezara Wespazjana Augusta, pięciokrotnego,
a urzędującego obecnie konsula, cenzora, niepokonanego
zwycięzcę Judei…
„Dobra, dobra – obłudnicy! Kończcie wreszcie z pochlebstwami”.
– …Wielki to dla nas zaszczyt, cezarze, że raczyłeś
przybyć na nasze obrady. Ufamy, że nie zawiedziesz nadziei
senatu, wdzięcznego ci za niezwykły czyn przywrócenia
życiu i ludowi rzymskiemu naszego drogiego kolegi, szlachetnego Gajusza Helwidiusza Priska, i przyjmiesz należny
z powodu wieku, zasług i licznego potomstwa zaszczytny
tytuł Wskrzesiciela.
„Przyjmę, przyjmę… Dla świętego spokoju”.
– A więc pytam cię, cezarze, czy przyjmujesz tytuł Resuscitatora, zgodnie przez nas przyznany po dokonaniu dzieła,
na które nie ważył się dotąd ani żaden z princepsów, ani chyba nawet żaden ze śmiertelników?
Zapadło chwilowe milczenie. Wespazjan wstał. Wyprostował się, odrzucając fałdę togi. Powiódł wzrokiem po sali.
Brakowało części zgromadzenia, było za to kilku przyjaciół,
wśród nich Wibiusz i Werginiusz, oraz sporo dokooptowanych niedawno przedstawicieli arystokracji prowincjonalnej. O Epriuszu Marcellu nikt nie słyszał od paru dni.
– Przyjmuję ten zaszczytny tytuł – odpowiedział mocnym głosem. – Chociaż większa to zasługa bóstwa niż moja,
że obecny tutaj – spojrzał ku głowie, trzymanej na kolanach
przez kogoś zasiadającego w pierwszym rzędzie, i zrobiło mu
Głowa Helwidiusza Priska
się wielce nieswojo – Gajusz Helwidiusz Priskus ponownie
jest z nami!
Usiadł. Znowu zapadła cisza. A potem nagle kilkadziesiąt
głosów wykrzyknęło chórem:
– Vivat, Vespasianus Augustus Resuscitator! Po trzykroć
vivat! Żyj wiecznie, szczęśliwy Wespazjanie! Ty, którego
życzenia spełniają nawet bogowie!
„Szczęśliwy Wespazjan” uciszył ich podniesieniem ręki.
– A teraz proszę, zacni mężowie, byście pozwolili zabrać
głos temu, kto ma dziś niewątpliwie najwięcej do powiedzenia i kto, być może, chciałby zadać kilka pytań. Gajuszu
Helwidiuszu Prisku, przemów!
Opiekun głowy wstał i zaniósł ją z namaszczeniem na
mównicę. Woźny tymczasem przytwierdził do metalowego
stojaka lej wyposażony w przyrządy wzmacniające głos, po
czym połączył z nimi szyję ściętego senatora. Głuchy niewolnik zaczął tłoczyć powietrze.
Cesarz patrzył ze zgrozą. To, co jego napawało obrzydzeniem, dla innych stanowiło przedmiot czci. Odnosił
wrażenie, że oczy Helwidiusza śledzą go bezustannie, a zaraz nastąpi najgorsze. Wprawdzie oblicze – blade, z przystrzyżoną brodą i włosami, nawet porażone, zdawałoby się,
niemocą – nie budziło już takiego lęku, jak wcześniej, jednak
przemawiająca na forum senatu ścięta głowa była przecież
zjawiskiem całkowicie przeciwnym naturze.
– Senatorowie! – zagrzmiała głuchym barytonem głowa.
– Tytusie Flawiuszu Wespazjanie! Szczerze będę mówił, gdyż
dla istoty, która już raz znalazła się po tamtej stronie, nic strasznego na ziemi być nie może. Ani moc imperatora, ani groźba
surowych kar, ani nic, co wyobrażalne i niewyobrażalne,
przerazić jej nie zdoła.
W kurii panował półmrok i chłód, ale teraz zrobiło się
znacznie zimniej.
– Nie zaszczycę was, zwłaszcza ciebie, Wespazjanie,
i obecnych tu twoich przyjaciół, w tym nikczemnego Wibiusza Kryspa, relacją z tamtego świata, chociaż podłemu donosicielowi Marcellowi przydałoby się usłyszeć, co go niebawem czeka.
– Przestań! – nie zdzierżył Wespazjan. – Czyżbyś znał
przyszłość? Czy bogowie powiedzieli ci, jaki los każdemu
z nas przeznaczono w Hadesie lub Elizjum?
– Ha! Słusznie pytasz, Flawiuszu Wespazjanie – głos
potężniał z sekundy na sekundę. – Lecz i tego, niegodny, nie
usłyszysz! Nie dowiesz się, czy zagłada spotka ciebie, czy cały
twój ród, którego kres oglądał będziesz!
– Uciszcie maszkarę! – rzucił młody Marek Anniusz
Werus. – To miał być dzień pojednania. Helwidiuszu, jesteś
niewdzięczny!
– A za co mam być wdzięczny?! – pomruk fal przeszedł
w ryk smoka z głębi pieczary. – Myślę, mówię, ale jestem
zależny. Nie mogę się poruszać, nie mogę jeść; cały czas
przepływa przeze mnie zimny świst powietrza!
– To sobie umrzyj! – odparował Kryspus. – Przegryź
gardło albo skocz do rzeki.
– Nie mogę nawet objąć mojej żony!
Kurią wstrząsnął płaczliwy ryk.
– Wkrótce ją obejmiesz! – ripostował Kryspus, nie
podejrzewając, że słowa sprawdzą się niebawem.
Wespazjan z Tytusem podbiegli do mównicy. Głowa
spojrzała na nich wściekle, nie bez powodu przypuszczając,
że młodszy Flawiusz zamierza roztrzaskać ją o kamienną
27
opowiadania
posadzkę. Cesarz jednak odepchnął syna i niemal błagalnie
zwrócił się do Helwidiusza:
– Przyjacielu, powiedz szczerze, dlaczego nie wykorzystujesz ramion do objęcia swej małżonki, utłukłeś nimi natomiast Licyniusza Mucjana i tyle niewinnych osób?
Salą wstrząsnął potworny śmiech.
– To, co weszło w moje ścięte ciało, nie jest przecież
mną! Ja sam nawet nie wiem, jaki demon tam zamieszkał.
To ty, wszechwładny imperatorze, nam tę sprawę wyjaśnić
winieneś, bo tyś wówczas prośby do bóstwa zanosił!
– Tekst jest ogólnie dostępny – wtrącił Tytus. – I wielu
świadków go słyszało.
– Ale co myślał wtedy Wespazjan, jakie bluźnierstwa
w mózgu mu się roiły, on jeden wie! – Głowa zmroziła spojrzeniem Tytusa. – A teraz powiedz swemu tatusiowi i tu
obecnym, ohydny tyranie, jak go oszukałeś! Bo inaczej ja sam
o tym opowiem! – każda ostatnia sylaba roznosiła się niczym
echo w jakimś strasznym wąwozie.
– Rzeknij prawdę, synu. Jak było z umyślnymi? – Wespazjan był na granicy wytrzymałości.
– No, cóż. Potwierdziłem twoje słowa: „Idźcie, odwołajcie
siepaczy”, ale… nie przywiązujcie specjalnej wagi do tego
rozkazu – Tytus nadal uśmiechał się cynicznie, nie zwracając
uwagi na pomruki oburzenia z głębi sali.
– Potworze! – zaryczała głowa. – Wmawiasz ojcu, że on
to zlecił!
– Chwileczkę – zaoponował Kryspus, zbliżając się do
mównicy. – Słowa Tytusa są wieloznaczne. Ale ja zrozumiałem
je tak: Tytus potwierdził nie sugestię zlekceważenia rozkazu,
lecz właśnie rozkaz odwołania siepaczy. Po czym z własnej
woli wprowadził korektę…
– Nikczemniku! – zawołał Helwidiusz. – Broniąc ojca,
pogrążasz syna. Co masz, Wespazjanie, na usprawiedliwienie, że zaliczasz tego donosiciela do swoich przyjaciół? Ty,
który równie jak ja nienawidziłeś Nerona i który też mogłeś
przez niego zginąć! W imię twoich przodków wzywam cię do
odpowiedzi!
– Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nikogo nie nienawidzę
– odrzekł spokojnie Wespazjan, a słowa te zaskoczyły zarówno szemrzących gniewnie senatorów, jak i głowę opozycji. –
Czyż cezar nie może dać szansy poprawy wykształconemu,
zdolnemu, utalentowanemu mówcy, który zaniechał już
niechlubnego procederu?… Marcellus i Kryspus są lojalni. Przyjaźń ze mną nie stanowi dla nich ciężaru. Wszystkich nas łączy poczucie humoru, podczas gdy ty nie masz
go za asa. I jeszcze jedno: mieliśmy tyle sprytu, by przetrwać
najtrudniejsze czasy i ochronić bliskich, ty natomiast swoją
rodzinę nieustannie narażałeś i wpędziłeś w nędzę!
– Wy podli homines novi!
– A ile urzędów sprawował twój ojciec, dziki samnicki
setnik? – Kryspus wciąż wspierał Flawiuszy ciętymi odpowiedziami.
– Wcale nie był dziki!
– Za to spłodził dziką i bredzącą głowę, która chce
poróżnić wszystkich dla samego poróżnienia. Nadto, wbrew
stoickim przekonaniom, szlachectwo za rzecz dobrą, a nawet
pożądaną zaczęła w końcu uważać.
Głowa kłapnęła zębami, jakby chciała ugryźć Wibiusza
w rękę. Wstrząśnięty lej zachwiał się i relikt Helwidiusza
niewątpliwie poniósłby ciężki uszczerbek, gdyby Wespazjan
nie złapał go za włosy.
28
– Puszczaj, ty synu lupy! – wrzasnęła niewdzięczna głowa.
Cesarz odłączył ją od rury miechowej i podał jednemu z senatorów.
– Nie obrażaj matki cezara! – rzucił na odchodnym Kryspus. – Każdy na tej sali chciałby wykazać się tak starożytnym
pochodzeniem…
– Wibiuszu, przestań. Nawet ty mnie wywyższasz.
– To jasne, skoro dziś tak cię poniżono.
Zgromadzonym, nawet republikanom, było naprawdę
przykro, że pojednawcza uroczystość zakończyła się taką
awanturą. Princeps senatus wrócił na miejsce. Był niewysokim, starszym człowiekiem o szczerej twarzy.
– Przepraszam za ten incydent – rzekł usprawiedliwiająco.
– Drobiazg. Przecież sam go wywołałem do głosu i poniosłem
zasłużoną karę, jak Odys, który znowu dzikiego męża rozsierdził.
– Gdybyś jednak zechciał pozostać, cezarze. W porządku
obrad mamy jeszcze kilka spraw, w tym powtórne poświęcenie
przybytku Jowisza Latialisa oraz uchwalenie podatku na
odbudowę okręgu tej świątyni.
– Złóżcie wniosek o dofinansowanie ze skarbu państwa
– odrzekł cesarz.
Wpadł właśnie na pomysł, by wyznaczyć kuratora
majątku Mucjana i czerpać z niego w nagłych potrzebach.
Gestem pożegnał zebranych i śpiesznym krokiem opuścił
kurię. Na zewnątrz czekał oficer gwardii.
– Ave, caesar – pozdrowił władcę. – Mam… niepomyślną
wiadomość… Cenida umarła…
***
– Co on jej zrobił?! Czy bardzo cierpiała?
– Skądże znowu. Eskortowaliśmy ją Drogą Appijską, kiedy zza jednego z grobów wynurzył się bezgłowy tułów. Był
doskonale widoczny, bo chyba urósł przez te kilka dni. Domina Cenida spojrzała w tamtym kierunku…
– Nie takie rzeczy oglądała.
– Ale… tylko krzyknęła… dotknęła serca i… padła martwa w ramiona przyjaciółki.
– A wy co zrobiliście?
– Lekarz próbował ją ratować. A nasi konno pognali za
Bezgłowym. Ów zniknął jednak wśród krzewów…
Wespazjan głucho jęknął: Gorze, mój synu, ze wszystkich
najnieszczęśliwszy na świecie! Ale zaraz się opamiętał.
– Trzeba wreszcie z tym skończyć! Ogłaszam stan
wzmożonego pogotowia. Monstrum ante portas! Zmobilizujcie wszystkie służby: pretorianów, kohorty miejskie, wigilów,
strażaków i tajnych agentów. Niech nieustannie patrolują ulice, niech dostaną się na dachy świątyń, term, koszar i wszelkich ważnych gmachów publicznych. Każdy niech wychodzi
z domu uzbrojony, choćby w nóż, rylec czy rzeźnicki topór.
Za schwytanie lub unieszkodliwienie Bezgłowego wyznaczam nagrody: niewolnik otrzyma wolność, cudzoziemiec
lub mieszkaniec prowincji – obywatelstwo, wyzwoleniec albo
przedstawiciel klasy niższej – status ekwity, ekwita – rangę
senatora, senator lub ktokolwiek z jego rodziny – bez losowania dostanie wymarzoną prowincję albo cokolwiek zechce.
Członkowie wszelkich formacji awansują…
– Spokojnie, ojcze. Nie szafuj tak hojnie. Tu potrzeba całej centurii, jeśli nie kohorty. Nie wypłacisz się do końca panowania…
– …który nastąpi może jutro! Chcę widzieć gotowe
zarządzenie w dziesięciu, nie – w stu egzemplarzach! Roz-
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
lepcie je po całym Mieście i w okolicach. Kwaterę główną
wyznaczam w naszym domu na Kwirynale. Jest mniejszy,
więc łatwiej go obronić. W każdym pomieszczeniu ma jednak
przebywać trzech zbrojnych, a wokół przynajmniej półtorej centurii. Chcę na bieżąco dostawać meldunki z Miasta. Przygotujcie
pancerze dla mnie i wszystkich mężczyzn z naszej rodziny.
Tytus pilnie notował rozkazy na tabliczce.
– Całą rodzinę sprowadźcie na Kwirynał! Niech Klemens pozostawi załogę w koszarach. Umocnijcie również
Palatyn i przenieście tam moich przyjaciół, chyba że wolą
pozostać w domach. Dla gwardii na Palatynie hasło „Flawia”,
dla Kwirynału „Domicylla”, dla koszar „Julia”, dla zbrojnych
na ulicach – „Monstrum”. Dobrze, że przynajmniej wróg nie
może mówić.
***
Zamienienie milionowego miasta w karny obóz wojskowy nie jest wcale takie proste. Mało kto przejął się rozprowadzonym naprędce zarządzeniem i nawoływaniami służb.
Niesubordynację wykazał nawet Domicjan, pozostając na
Palatynie wraz z żoną i dziećmi. Bezpieczeństwo najbliższych
zamierzał powierzyć Klemensowi, który wszakże pozostał
w koszarach, przeczuwając, że on pierwszy padnie ofiarą ataku.
Nieprzyjaciela dostrzeżono późnym popołudniem.
Wbrew oczekiwaniom był całkiem nagi i nieuzbrojony.
Mimo braku głowy i szyi wzrostem przerastał przeciętnego
mężczyznę. Najwyższy krąg piersiowy charakterystycznie wystawał ponad barki. Pomiędzy nogami Bezgłowego
kołysał się bezwstydnie napięty do granic możliwości fallus.
U zbiegu via Appia i via Latina łucznicy przecięli mu drogę.
Zrezygnował z konfrontacji. Wystrzelono w jego kierunku
strzały, lecz wszystkie chybiły.
Z kolei zameldowano o pojawieniu się wroga koło Castra
Peregrina. Unikał zręcznie patroli, a niewykluczone, że korzystał
z dachów budowli i wierzchołków drzew. Trawersując wzgórze Celius, pohuśtał się z małpią zręcznością na drewnianych
rusztowaniach opasujących świątynię boskiego Klaudiusza, po
czym obalił je całkowicie z jednej strony, odrywając przy okazji masywną metalową rurkę. Rozgonił patrol wigilów, raniąc
dotkliwie dowódcę. Tak dotarł do wznoszonego od dwóch lat
amfiteatru, którego pierwszy poziom był już na ukończeniu.
Pracujących jeńców judejskich zdołano ewakuować. Nie
znalazłszy żadnej ofiary, Bezgłowy począł ze straszliwą siłą
uderzać w trawertynowe bloki. Kiedy otoczyła go grupa
zbrojnych, wspiął się na górę i… zniknął.
Ciszę przerwał jakiś rwetes. Wstał. Usłyszał kroki.
– Sprawdź, co się dzieje – polecił adiutantowi.
Ten po chwili wrócił w towarzystwie… Fanni. Włosy
miała w straszliwym nieładzie, była umorusana, jej twarz
nosiła ślady brutalnych uderzeń. Oddychała bardzo ciężko.
– Witaj, domina – Uśmiechnął się ciepło starzec. – Co
tutaj robisz wśród nocy ambrozyjskiej?
Fannia otworzyła usta i straciła równowagę. Tytus
pochwycił ją w ostatniej chwili.
– Ma coś ważnego do powiedzenia! – krzyknął imperator. – Ocućcie ją jak najszybciej!
Pół godziny później usłyszał historię przewyższającą
wszystkie dotychczasowe potworności. Fannia, jak co wieczór, z bezgranicznym pietyzmem myła, szczotkowała i namaszczała ściętą głowę męża. Ułożywszy ją na tapczanie,
przykryła do wysokości szyi i poszła zażyć kąpieli. Po powrocie wsunęła się pod nakrycie. Było ciemno. Ujęła szyję, chcąc
przysunąć głowę ku swoim wargom, a wtedy poniżej karku
wymacała… tułów! Tułów wyskoczył spod nakrycia, zatkał
jej usta, uderzył i… bezbłędnie posiadł kobietę. Po dokonaniu odrażającego aktu potwór ulotnił się. Fannia, odzyskawszy przytomność, stwierdziła brak głowy męża.
– Nie mogę tam wrócić… Nie mogę! To siedzi we mnie.
Czuję go cały czas! – szeptała.
– Mówiłem, że głowa jest w zmowie z ciałem! – warknął
Tytus. – Jej zachowanie w kurii na to zresztą wskazuje.
Należało ją profilaktycznie wrzucić do Tybru…
– Nie! Tutaj chodzi o coś innego: tułów ma jakiś zamiar
i potrzebuje głowy do realizacji planu.
Wespazjan wyjrzał przez okratowane okno. Rzym
spowijał mrok, choć tu i ówdzie błyskały pochodnie patroli.
Wokół domu rozpalono ogniska. Wspaniałe miasto stało się
teraz gigantyczną pułapką, labiryntem, w którym pojedynczy i nieobliczalny wróg kryje się wszędzie i nigdzie.
***
Flawiusze w napięciu czekali na Kwirynale. Zbliżała
się północ, a znikąd nie nadchodziły dalsze meldunki.
W końcu potwora widziano ostatnio o dwie i pół mili stąd.
Ulice wyludniły się, gdyż przesadzone wieści o poczynaniach Bezgłowego skuteczniej niż cesarskie nakazy skłoniły
mieszkańców do ukrycia się w domach.
Wespazjan miał dużo czasu, by przetrawić ostatni cios.
Nie okazywał jednak emocji. Zakuty w zbroję, w purpurowym płaszczu, z odsłoniętą głową i ściągniętym obliczem, wyższy dzięki wojskowym butom, nie przypominał
już zmęczonego życiem starca, lecz groźnego wodza, który
oczekuje rozstrzygającej bitwy, być może śmiertelnej.
Głowa Helwidiusza Priska
29
opowiadania
***
Centurion Aulus Parweniusz Ignotus odznaczał się wzrostem nieomal nadludzkim. Mierzył bowiem sześć stóp i pięć
cali. To właśnie on obezwładnił Helwidiusza podczas akcji.
Teraz roił sobie, że pochwyci Bezgłowego, zgruchocze mu
stos pacierzowy i przyniesie unieszkodliwionego przeciwnika przed oblicze władcy. Priskus był co prawda bardzo wysoki, ale raczej żylasty niż atletyczny. A teraz biega skrócony
o głowę. Jeśli nawet to prawda, jakoby rozciągnął się wzwyż,
przecież nie jest gigantem. Tchórze uciekają na sam widok,
drżą im ręce, kiedy szyją z łuków. Toteż nic dziwnego, że nikt
sobie jeszcze nie poradził. Ale Parweniusz pokona potwora
i dostanie awans na trybuna kohorty.
Tak sobie rozmyślając, powrócił do rzeczywistości. Krępy
Kwintus, ofiara Helwidiuszowego psa, zbyt długo okupuje latrynę.
Inna sprawa, że co drugiemu dzisiaj puszczają nerwy i kible zajęte
są nieustannie. Tylko on, Aulus Parweniusz Ignotus, weteran
spod Bedriakum, traktuje sytuację niczym kolejne wyzwanie.
– Kwintusie! – wrzasnął w końcu. – Wyłaź wreszcie!
Dokończymy partyjkę kości…
Zniecierpliwiony wykopał drzwi. Kwintus tkwił w otworze
zgięty w pół. Jaka siła zdołała go wbić w głąb ciasnej dziury
na dwie stopy?!
– Kwintusie, odezwij się!
***
Arrecynus Klemens także postanowił skorzystać z toalety. W wąskim korytarzu ujrzał Aulusa Parweniusza.
– Hasło?! – rzucił podwładnemu.
– „Julia”! – głos centuriona zdawał się niższy niż zazwyczaj i jakby trochę bulgoczący.
Klemens przyjrzał się uważniej sylwetce: Parweniusz chyba urósł, ale przy okazji schudł. Ledwie uchylił się przed ostrzem wypuszczonej włóczni.
– Zwariowałeś?! – krzyknął.
Od razu jednak spostrzegł, że twarz napastnika nie przypomina wcale tępej gęby osiłka Aulusa. Szczęknęły dwa mie-
30
cze. Klemens odparował pierwszy i drugi cios na wysokości
brzucha, po czym przeszedł do kontrataku. Krótki gladius
służył bardziej do kłucia niż do cięcia, ale prefekt wybornie
potrafił posługiwać się nim na wszystkie sposoby. Przeciwnik, którego głowa chwiała się przy każdym gwałtowniejszym
ruchu, cofał się powoli w mrok korytarza. Kiedy niemal
przestał być widoczny, zaatakował z furią, próbując zepchnąć
Klemensa na ścianę. Lewa ręka, uzbrojona w jakiś pręt
czy rurkę, bez przerwy zawadzała o sufit. Prefekt starał się
przemieścić z powrotem ku oświetlonej części korytarza.
Uchylał się i odskakiwał, gdy rurka śmigała ku hełmowi. Nie
patrzył na twarz olbrzyma, śledząc ruchy jego kończyn. Nie
wzywał pomocy, gdyż starcie zaczęło mu sprawiać dziwną
przyjemność. Co prawda siła uderzeń giganta zdolna byłaby
powalić byka, ale dzielny dowódca nadrabiał zwinnością.
Kilkakrotnie, gdy owe uderzenia chybiały, próbował wykłuć
przeciwnikowi oko.
Napastnik wyrzucił niespodziewanie nogę ku jego kroczu, lecz Klemens zasłonił się udem. W tym momencie rurka
ude-rzyła w hełm. Zadźwięczało mu w uszach. Ostrze wrogiego miecza już miało dosięgnąć szyi, lecz ześlizgnęło się
nagle z napierśnika. Prefekt chwycił oburącz gladius i pchnął olbrzyma w twarz. Rozległ się jęk i głowa pretorianina zjechała
w tył pod nienaturalnym kątem. Klemens celnie kopnął
przeciwnika w krocze. Olbrzym zachwiał się, lecz nie pod
wpływem bólu. I nagle wyrzucił do przodu obydwa ramiona,
rozsuwając ręce prefekta na boki. Chwycił go za przegub i wykonując półobrót, śmignął ręką pod pachę. Prefekt poczuł
tylko, jak leci z niewiarygodną szybkością przez plecy napastnika; gladius z brzękiem upadł gdzieś daleko. Padł na wznak.
Dostrzegł błyskawicę rurki. Szarpnął głową i przyjął cios na
lewe ramię. Przenikliwy ból sparaliżował go na moment…
– Pomocy! – krzyknął wreszcie. – Do broni! Monstrum
w koszarach!
Drugie uderzenie chybiło, a rurka wygięła się na kamiennej posadzce. Olbrzym przez chwilę łapał równowagę, więc
Klemens zakleszczył mu stopę butami i pchnął podeszwą.
Cielsko runęło. Między szyją a obojczykami ziała wyrwa.
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
Dzielny dowódca zerwał się, nim dosięgły go łapy trupa. Biegł
ku najbliższemu rozwidleniu korytarzy. Słyszał dalekie głosy
gwardzistów, a za sobą bulgoczący oddech. Lewe ramię miał
całkiem odrętwiałe. Dopadł głównego przedsionka, gdzie
czekało kilku ludzi. Topór ze stojaka prawie sam wpadł mu
w dłoń. Ciął z obrotu. Wróg nie zdążył cofnąć nieosłoniętego
łokcia i dzierżące pochodnię przedramię odpadło natychmiast. Buchnęły fontanny krwi. Klemens ciął powtórnie,
ale tym razem trafił w miecz, który rozprysnął się z trzaskiem. Osłabiony potwór zrobił trzy kroki w tył, obrócił się
i wyrwawszy zza pasa sztylet, ruszył na otaczający go kordon
pretorianów. Za nim pobiegła na palcach ręka. Gwardziści
rozstąpili się z przerażeniem, tylko jeden podstawił włócznię.
Ścięte z nóg monstrum przekoziołkowało w przód, gubiąc
przy okazji głowę wraz z hełmem.
– Nec Hercules… – wrzasnął Klemens.
– …contra plures! – podchwycili żołnierze i zarzucili na
tułów sieć, lecz on przemógł ich i porwał sieć ze sobą.
Nim wybiegł na dziedziniec, w jego nogach utkwiło
kilkanaście strzał. Mimo wszystko dopadł muru, po którym
jakoś zdołał się wspiąć, zaczepiając plecionką o występ. Ręka
posłusznie podążała jego śladem. Rozległ się chóralny
okrzyk zawodu. Ktoś rozpaczliwie napiął kuszę, wycelował
i trafił potwora w udo. Pozostali pastwili się tymczasem nad
głową Helwidiusza Priska, nieczuli na jej błagalne szepty.
Uszkodzili oko, wybili zęby, obcięli ucho… Prefekt ledwie
powstrzymał rozjuszonych żołnierzy.
***
Longinę i małą Flawię zmorzył w końcu sen, toteż piastunka
twardo postanowiła nie zmrużyć oka. Szarpnęła gwardzistę
drzemiącego pod ścianą, a ten odruchowo sięgnął po broń.
Niechętnie wstał, ujął kaganek, po raz nie wiadomo który
zajrzał we wszystkie kąty sypialni. Kraty tkwiły mocno w oknach, okiennice były głucho zamknięte, podobnie jak drzwi.
Do świtu pozostały jeszcze ze dwie godziny.
– Chce mi się – oznajmił mężczyzna.
– Nie pójdziesz! – Choć była niewolnicą, często objawiała
stanowczość. – Wiesz, co cię czeka, jeśli nawalisz.
– Zawołam kolegę z korytarza.
– Zawołaj.
Zazgrzytał zamek. Longina niespokojnie poruszyła się
przez sen, dziecko zapłakało. Drzwi zaskrzypiały w zawiasach, a zimny podmuch wiatru wypełnił komnatę, gasząc
lampki i kaganki.
– Psia mać! – zaklął gwardzista, potykając się o próg. –
Decymie, zastąp mnie…
Piastunka tymczasem próbowała znaleźć hubkę. Na
szczęście z korytarza dochodziła słaba poświata. Skrzesała
iskrę. Decymus wszedł w końcu do sypialni i zatrzasnął
drzwi. Powiew znów zgasił terakotową lampkę.
– Mógłbyś uważać!
– Na Jowisza, tu są węże! – wrzasnął Decymus, czując,
jak łydkę oplata mu jakiś zimny skręt. Nagle wyrzuciło go
z potworną energią aż pod wysoki sufit. Rąbnął weń głową.
Rozległ się wrzask obudzonej Longiny.
– Drzwi! – krzyknęła piastunka. – Otwórzcie drzwi!
Rzuciła się ku dziecku, lecz czyjaś pięść brutalnie
uderzyła ją w splot słoneczny. Kobieta upadła, ale już za
chwilę czołgała się po omacku w głąb pokoju.
Głowa Helwidiusza Priska
– Co się dzieje? Gdzie Flawia? Domicjanie! – Longina
zupełnie nie orientowała się w sytuacji.
Niedający się usunąć ciężar przygniatał jej nogi. Ktoś
bezskutecznie szarpał drzwi pomieszczenia obok. Ludzie
z korytarza również nie potrafili odblokować wejścia. Niewolnica nigdzie nie mogła znaleźć podopiecznej, a pani histerycznie krzyczała. W końcu drzwi wyważono. Rozbłysły
pochodnie. Ogłuszony Decymus przygniatał Longinę, która
wybałuszyła oczy, nie będąc pewna, czy przypadkiem nie
śni. Jej piękny orli profil zniekształcił okropny grymas. Dalej
klęczała piastunka, wznosząc ręce w bezsilnej rozpaczy. Pod
ścianą spoczywało skręcone w kształt świdra ciałko Flawii,
a pełznąca ręka znikała w przewodzie wentylacyjnym.
***
Wespazjan mocno przytulił obydwie wnuczki.
– Nie dam was! Nie dam! – przyrzekał. – Nic wam się nie stanie. Obronię was. Sam prędzej padnę, niż pozwolę skrzywdzić.
Domicylla i Julia zniknęły niemal w purpurowym
płaszczu dziadka. Dziadek był dla nich wszystkim: najbliższą
osobą, a zarazem potężnym magiem, potrafiącym sprawiać
cuda. One jedne jeszcze wierzyły w jego moc. Teraz też znajdzie i ukarze zbrodniczą rękę, która uśmierciła ich kuzynkę.
Wespazjan zaś, choć siedem dni temu wskrzesił Helwidiusza Priska, czuł się zupełnie bezradny i nie wierzył w siebie.
Ocalił rodzinę, kiedy był podwładnym tyrana, a teraz jako
imperator i pan świata nie potrafił zapewnić bezpieczeństwa
nikomu. Bał się zwrócić do Jowisza, by jeszcze bardziej
nie rozdrażnić zagniewanego boga. Nie pocieszały go
spostrzeżenia Tytusa, że przecież udało się wyprzeć wroga
z koszar, a nawet dotkliwie go poturbować. Także Kryspus
przybiegł z dobrą wieścią: zbrojny tułów sforsował wprawdzie drzwi jego domu, lecz ujrzawszy w progu straszliwie
wykrzywioną twarz Serwiliusza, czym prędzej uciekł. Śliczna
historyjka, wymyślona ad hoc. Dla odmiany, zrozpaczony
Domicjan zdemolował kompletnie trzy pałacowe komnaty,
a rozhisteryzowanej Longiny nikt nie potrafił uspokoić; oboje odizolowano. Klemens był w złym humorze, i bynajmniej
nie z powodu przetrąconego obojczyka.
Jeszcze przed południem kilku podejrzanych typków
zażądało audiencji. Każdy z nich dostarczył zdekapitowane
ciało Helwidiusza Priska. Oczywiście we wszystkich przypadkach obie ręce tkwiły na swoim miejscu, a na palcu jednej sterczał nawet senatorski pierścień. Łotrzyków zatrzymano i wdrożono śledztwo w celu zidentyfikowania zwłok
oraz ustalenia okoliczności śmierci owych ludzi. Kryspus
radził spalić ciała i nie szukać na siłę głów, skoro ostatnie wypadki
dowiodły, że tułowia są znacznie niebezpieczniejsze aniżeli głowy.
Tytus na prośbę zbolałego ojca ogłosił dziewięciodniową
żałobę. Jednocześnie zakazano komukolwiek – z wyjątkiem
najbliższych – wstępu do cesarza.
***
Wespazjan przez cały dzień nie przyjął żadnego posiłku.
Nie wziął kąpieli. Nie ogolił się. Nie rozpatrzył żadnej sprawy.
Nie wrócił na Palatyn. Więcej, poprzysiągł sobie, że już nigdy nie spędzi żadnej nocy w tym okropnym pałacu. Zrzucił
w końcu zbroję i legł na łożu w półleżącej pozycji. Długo
patrzył w okno, a potem zapadł w jakieś dziwne odrętwienie.
31
opowiadania
Naraz podpełznął doń wielki, trójgłowy pies. Pierwszy łeb
podsunął wprost pod zwisającą dłoń cesarza. Ten odruchowo pogłaskał go i… poczuł kosmatą brodę Helwidiusza.
Coś polizało mu łydkę – był to język wystający z potwornie
zniekształconej twarzy Mucjana. Trzecia głowa zbliżyła się
powoli i ucałowała cesarza – to była jego martwa wnuczka!
Wespazjan gwałtownie otworzył oczy. Potoki zachodzącego słońca zalewały pokój. W oddali, poprzez drzewa,
majaczyły ciemno budynki wschodniej części miasta, a hen,
na horyzoncie – wierzchołki Gór Albańskich. W komnacie
stało dwóch zupełnie obcych ludzi. Zaskoczony, przyjrzał się
im uważnie. Przez chwilę mniemał, że to Kastor i Polluks. Ale
czy bogowie stroją się w szaty pospólstwa, kiedy przybywają
odwiedzić cezara?
Pierwszy był niski, trochę przy kości, długobrody i na
pewno nieco starszy od cesarza. Jego sylwetka i zagadkowy
uśmiech dziwnie przypominały rzeźby z etruskich sarkofagów. Drugi przerastał Wespazjana przynajmniej o pół głowy.
Miał około sześćdziesięciu lat, niezwykle długi, wąski, garbaty nos i – co najbardziej zaskakujące – ciemne wąsy, spotykane raczej u Galów aniżeli w Italii. Cesarz odniósł wrażenie,
że widział go raz w życiu. We wczesnym dzieciństwie? To
niemożliwe!
– Kim jesteście i kto was tu wpuścił? – spytał słabym
głosem.
– Jestem Linus z Wolterry, syn Herkulana – odpowiedział
niższy. – A przywiodła mnie twa bratanica, pobożna Sabina.
– A ja jestem bezimiennym fossorem i nieliczne bramy są
dla mnie niedostępne – tajemniczo wyrzekł drugi głębokim,
trochę głuchym barytonem.
– Z czym przychodzicie?
– Potrzebujesz pomocy – odparli obaj mentorskim tonem. – Bo nawet nie wiesz, jakie wyzwoliłeś siły przez własną
lekkomyślność.
– Jakie? – Wespazjan już nie wypytywał przybyłych o inne
szczegóły. Zrozumiał, że sami bogowie zesłali mu ratunek.
– W ciało Helwidiusza wszedł Alastor – posępnie wyjaśnił
przedstawiciel bractwa pogrzebowego.
– Alastor, Alastor… Ten demon zemsty?! Coś wspominali
o nim greccy tragicy, lecz nie pamiętam żadnego mitu.
– Ponieważ mit właśnie się tworzy – kontynuował fossor.
– Ten demon to po prostu sługa szatana – wyraził nieco
inne zdanie Linus.
– Jesteś Żydem? – zapytał bystro Wespazjan.
– Jestem sługą Chrystusa.
– Twój kolega chyba nim nie jest.
– Nie jest moim kolegą. Jest poganinem tak jak ty. Ale
zdarza się nam współpracować.
– Będziecie działać wspólnie?
– Obawiamy się, że nasze sposoby zwalczenia zła będą
zgoła różne.
– Cóż więc radzicie? Niech najpierw przemówi starszy.
– Kogo z nas uważasz za starszego? – Pierwszy raz ponurą
twarz fossora rozjaśnił uśmiech.
– Brodacza.
– Dobrze. Będę mówił. Zgadzamy się co do jednego:
bezgłowe ciało trzeba zwabić i schwytać. Ja postaram się
wypędzić zeń złego ducha. Następnie zrobisz z nim, co zechcesz. Ale najlepiej je zwyczajnie pochować. Samo ciało nie
jest przecież grzeszne. To tylko Nieprzyjaciel posłużył się
nim, by zgubić twoich najbliższych.
32
– Posłużył się nim w celu pomszczenia Helwidiusza Priska – sprecyzował poganin. – Kazałeś przecież zabić człowieka,
który w żadnym wypadku na to nie zasłużył.
– Czy będzie mścił się dalej?
– Nie sądzę – zaprzeczył fossor. – Dokonał rzeczy nieodwracalnych. Uruchomił bieg zdarzeń, które przyniosą negatywne albo wręcz tragiczne skutki dopiero za ileś lat. Pomyśl.
Tracisz zaufanie do syna. Będziesz żył, ale przestaniesz już
całkowicie na nim polegać. Jeśli postawisz na Klemensa, wzbudzisz zazdrość Tytusa. Klemens i tak jest zresztą
skończony: zabrakło go w kluczowej chwili przy Domicjanie. Jeśli Tytus nie doczeka się syna, rządy w końcu przejmie Domicjan. Cóż z niego jednak będzie za władca? Już
wcześniej był dziwny, a teraz w krótkim czasie stracił dwoje dzieci, trzecie zaś jest chorowite. Odbije sobie na innych.
Twoi bratankowie władzy nie chcą. Ciebie Alastor nigdy
zabić nie zamierzał: chciał, byś tak samo cierpiał po śmierci
najbliższych, jak Fannia po Helwidiuszu. Zostawił w spokoju Epriusza, ponieważ liczy, że znienawidzisz go za sam fakt
przeżycia. Demon nie musi już nikogo uśmiercać. Może jeszcze weźmie się za umyślnych, którzy nie odwołali siepaczy…
– To oni żyją?!
– Tak. Ukryto ich w Tarkwinii.
– O, nie trać nadziei, Wespazjanie – wtrącił Linus. –
Wejdź na drogę Prawdy, a przekleństwo odwróci się od ciebie
i twojej rodziny.
– Chcesz, abym został wyznawcą Chrystusa?!
– Dlaczego nie? Masz wiele cech, które powinny charakteryzować chrześcijanina: kochasz najbliższych, ochraniasz przyjaciół, dajesz grzesznikom szansę poprawy (i to nawet tak wielkim, jak Marcellus czy Kryspus), nie cieszysz się
z niczyjej śmierci, nie oddajesz się miłości przeciwnej naturze
jak poprzednicy. Jesteś prawy i sprawiedliwy, nie wynosisz
się z powodu statusu i sprawowanej funkcji. Bóg czuwał nad
tobą, gdyż dał ci panowanie i twoimi rękami ukarał niewiernych Żydów. Dwa cuda, które dzięki Jego łasce zdziałałeś,
dowodzą, iż jesteś wybrańcem. Nawet twój czyn na Górze
Albańskiej podyktowany był chęcią zadośćuczynienia, tylko
że twoim powołaniem nie jest wskrzeszanie zmarłych! I nie
próbuj więcej tego czynić!
– Ale chyba w końcu wskrzesiłem Helwidiusza, choć
niedokładnie?
– Oczywiście, że nie. Wolą Boga było, by dusza senatora powróciła do głowy. Ciało natomiast opętał diabeł.
Sprowokowałeś tylko działanie sił, nad którymi nie posiadasz
żadnej władzy.
Poganin tym razem mniej więcej zgodził się z towarzyszem.
– Mamy niewiele czasu – dodał. – Przystąpmy zatem do
rzeczy. Potwora widziano ostatnio na via Aurelia, z czego
wniosek, że zmierza do Tarkwinii. A tam mamy dwa elementy: twoi wysłannicy i nekropolia etruska. Trupa ciągnie do
grobu, więc zasadzimy się właśnie na cmentarzu.
– Ilu mam zaangażować pretorianów?
– Żadnego. Dysponuję ludźmi obytymi ze zjawiskami nie
z tego świata.
– Dostarczę wam koni.
– Zabrzmi to dziwnie, ale są przygotowane. Utrzymasz
się wiele godzin na grzbiecie?
– Myślę, że dam radę.
– Jedź zatem z nami!
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
***
Pędzili w kilkunastu. Wespazjan nawet nie bardzo
odczuwał zmęczenie i głód. Podróż przypominała senne
urojenie: orszak widm w ciemnych płaszczach przepływał
pośród wzgórz, wiosek i miasteczek, złowróżbnie stukając
kopytami o kamienie via Aurelia. Dął złowrogi wicher,
a może to umarli jęczeli pośród grobowców flankujących
drogę? Cesarz zaufał tym dziwnym ludziom i nie żywił
względem nich obaw, choć zastanawiało go, skąd znają tyle
szczegółów z pałacowego życia (no, tak: Serwiliusz, Sabina).
Ale wątpił w powodzenie akcji. Pierwszy raz od dawna działał
bez wiedzy syna. Zmierzał ku strasznemu finałowi historii,
którą mimowolnie rozpętał. Nie bał się śmierci. Martwiły
go raczej niezałatwione sprawy, niedokończone pamiętniki,
wszak epizod z Helwidiuszem ledwie naszkicował. Jeśli nawet przeżyje, nic już nie będzie jak dawniej.
– A ty, co sądzisz o postępowaniu Helwidiusza? – zagadnął
Linusa podczas zmiany koni w Caere. Episkopos uśmiechnął się.
– Nasz Pan powiada: „Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb
przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach,
aby ich ludzie chwalili. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni
jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać
ludziom, że poszczą”.
– „A ma on swoich zwolenników, którzy jego postawę
i wyraz twarzy naśladują, sztywni i posępni. Aby obalić
rządy cesarskie, niosą wolność na pokaz – skoro je obalą, na
samą wolność się targną”. To o teściu Helwidiusza z mowy
oskarżyciela, który sam był, co prawda, nikczemnikiem.
– Zdumiewająco zgodne. No widzisz. Nawet przez usta –
jak go nazywasz – „nikczemnika” potrafi czasem przemówić
Mądrość. Nikt nie jest bowiem do końca zły.
– Bardzo wątpię – wtrącił dwuznacznie fossor.
***
Pretora obudził łomot. Liktorzy nie zdołali zatrzymać
grupy wdzierającej się hurmem do domu. Poczuwszy ostrze
miecza na grdyce, urzędnik otworzył oczy.
– Mów, tłusty śpiochu, gdzie są agenci: Prymus, Sekundus i Tercjusz! – rozkazał starzec o twarzy pokrytej rudym,
Głowa Helwidiusza Priska
szczeciniastym zarostem. Dłoń zaciśniętą na mieczu zdobił
cesarski pierścień.
– Oj… byli tu… ale tylko przelotnie. Kazano im
przeczekać i odjechać.
– Pewnie istotnie kazano, ale Tarkwinii nie opuścili –
wycedził dobitnie napastnik z galijskim wąsem.
– Odjechali. Przysięgam, cezarze!
– Łżesz! – krzyknął Wespazjan, niebezpiecznie wsuwając
ostrze w dołek nad grdyką.
– Chwileczkę – powstrzymał go Linus. – On cały czas
mówi część prawdy: kazano przeczekać – przeczekali, kazano
odjechać – odjechali, tylko że nie wszyscy. Czyż nie tak? – Wzrok
świętego męża do reszty zmieszał pretora. – Kto kazał?
– Tak. Tak było, w istocie. Ale Tytus zabronił cokolwiek
rozpowiadać. Zamknąłem ich w areszcie.
– Człowieku! Oni mogą tam zginąć. Ich morderca przenika przez mury!
– Morderca? A tak! Był taki jeden, aleśmy go wypędzili.
– Wypędziliście tułów ludzki, który grasuje od nundiny
po Lacjum?!
– Nie, inny. Zaopatrzony w głowę. A o tamtym to nawet
krąży wierszyk:
Helwidiusza Priska ciało
po Appijskiej Drodze
samopas z kijem biegało,
przerażając srodze.
– Żenująca rymowanka! Wstawaj, niegodny miana pretora Etrurii! Idziemy ich uwolnić!
**
*
Agenci byli cali i zdrowi, aczkolwiek brudni, zarośnięci
i wygłodzeni, skoro spędzili w areszcie niemal pół miesiąca.
Doprowadzeni do lepszego stanu w domu pretora, który cesarz zamienił w centrum dowodzenia, bez wahania ujawnili
prawdę o wyniku misji.
Tytus istotnie zalecił „nie przywiązywać wagi do rozkazu imperatora”. Oni jednak uparli się dopędzić siepaczy.
I dopędzili. Tyle że Klemens im nie uwierzył. Okazali tab-
33
opowiadania
liczki, lecz nie przekonali dowódcy, który uznał dokument
za podrobiony. Klemens wahał się i czekał, gdy tymczasem
nadjechała kolejna grupa z potwierdzeniem pierwotnej wersji rozkazu. Także opatrzonym cesarską pieczęcią! Prefekt –
sam już nie wiedząc, komu zawierzyć – postanowił jednak
wykonać wyrok, zaś wysłańców Wespazjana przejęła trzecia
grupa i odstawiła do Tarkwinii. Zatem Helwidiusz wcale nie
zginął wcześniej, jak przypuszczał cesarz, lecz Klemens, pewnie zastraszony przez Tytusa, zręcznie skłamał. Pojawił się
zresztą nowy intrygujący element: oto do siepaczy dołączył
niejaki Gathaspar – zawodowy morderca przysłany Rzymianom w sojuszniczym kontyngencie partyjskim podczas
wojny w Judei. Tytus szczególnie cenił jego usługi, jako że ten
zabijał, wykorzystując przedmioty codziennego użytku.
– Zapewne właśnie Gathaspar zadał Helwidiuszowi
śmiertelny cios – zawyrokował fossor.
– Gathaspar – wyznał pretor – dotarł do Tarkwinii kilka
dni po agentach. Ranny w udo i plecy, co dziwniejsze miał na
sobie źle dopasowaną pretoriańską zbroję. Zażądał gościny,
pokazując jakieś diplomata niby od Tytusa. Nocą włamał się
do budynku pretury, zapewne w celu zgładzenia więźniów.
Obezwładnił strażnika, ale narobił sporo hałasu, forsując
kraty lochu. Otoczony w podziemiach, zniknął jednak w niewiadomy sposób.
Pretor polecił ściślej strzec więźniów, lecz morderca nie powrócił.
– Ten Gathaspar jest jak duch – podsumował Wespazjan.
– Gdybym nie znał prawdy o Alastorze, pomyślałbym, że to
on stoi za śmiercią moich krewnych i przyjaciół.
– A nie dziwią cię rany, które odniósł ów zabójca? – spytał Linus.
– Może to sam Helwidiusz tak go urządził? Przecież
stawiał opór.
– Wątpię – wtrącił fossor. – Komuś pewnie zlecono usunięcie
Parta po wykonanej robocie, ale nie bardzo mu to wyszło.
– Jasne. Tylko dlaczego zleceniodawca nie kazał wprzód
usunąć wysłanników? Przecież, aby zatrzeć ślady zbrodni,
trzeba było wpierw sprzątnąć agentów, a dopiero potem tego
Persa czy Parta.
34
– Zapewne więc kto inny chciał się pozbyć Gathaspara,
a kto inny agentów.
– Sugerujesz, że na Parta zamierzył się sam Alastor?
Przecież nastąpiło to jeszcze przed wskrzeszeniem Priska.
– Ale demon zemsty mógł działać już wcześniej. I nie wykluczam, że pierwotnie chciał ukarać jedynie bezpośredniego
sprawcę, lecz wydarzenia na Górze Albańskiej dodały mu mocy…
Wespazjan zachwiał się gwałtownie. Podtrzymali go i podprowadzili do sofy. Ktoś podsunął wodę i wino.
– Nic to… już mi lepiej… za rzadko jeżdżę wierzchem…
– Twoja kondycja, cezarze, jest i tak godna podziwu – fossor spojrzał z uznaniem. – Pokonałeś prawie sześćdziesiąt mil
konno i niewiele spałeś w ciągu dwóch dni i nocy. Mimo to
zdrzemnij się kilka godzin. I ty Linusie także.
– Wystaw straż, a spokojnie zasnę.
– Rozkaz, cezarze!
***
Przed zmierzchem ponownie siedli na koń, opuścili miasto i pokłusowali przez strumień ku nekropolii. Stary, etruski
cmentarz znajdował się na półnagim wzniesieniu. Widzieli
go już o świcie: dumne tumulusy, kryjące przedsionki i korytarze grobowe, sprawiały przygnębiające wrażenie. Miejsce
uchodziło za nawiedzone i nawet rdzenni mieszkańcy rzadko
tu się zapuszczali.
Prymusa, Sekunda i Tercjusza umieszczono w pobliżu
samotnego grobu – jakieś siedemdziesiąt kroków na lewo
od ścieżki cmentarnej. Przydano im sztylety i zakrwawione
strzępy tuniki Gathaspara. W pobliżu zaczaili się fossorzy
oraz cesarz i episkopos. Ludzie pretora mieli czuwać wśród nielicznych krzaków na krawędziach wzgórza i włączyć się do akcji
jedynie w ostateczności. Wszystkich ostrzeżono przed potworną
ręką, mogącą wypełznąć niespodziewanie skądkolwiek.
Oczekiwanie przedłużało się w nieskończoność. Wespazjan raz po raz nerwowo zrywał się z miejsca, przemagając
ból pachwin i ud. Najczęściej widział wówczas przemykające
Mikołaj Juliusz Wachowicz
opowiadania
chyłkiem cienie liktorów, którzy wbrew rozkazom opuszczali stanowiska, aby uczynić zadość naturalnym potrzebom.
Agenci szczękali zębami. Episkopos, nieludzko zmęczony,
lecz przemagający słabość ciała siłą wiary, i ospały pretor
szeptali modlitwy – każdy do swego boga. Jedynie fossorzy
zachowywali zupełny spokój. Księżyc oświetlał wyraźnie
cmentarz, toteż nikt nie korzystał z pochodni.
I w końcu coś zachrzęściło od strony groty na krawędzi
wzgórza. Powoli, powoli z mroku wyłonił się kształt.
Minął o kilka stóp zmartwiałego liktora i leniwym krokiem
skierował się ku tumulusowi.
Wespazjan rozpoznał go: był to ten sam wojownik w antycznej zbroi, który nawiedził Palatyn w noc śmierci Priska.
Pozbawiony ręki, utykał ciężko na prawą nogę, wspierając się
na włóczni. Przez szczelinę hełmu wyrzucał z wnętrzności
najobrzydliwsze substancje, które śmierdziały niczym padlina pomieszana z odchodami.
– Już mnie tu nie ma! – wrzasnął Sekundus i – nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać – rzucił się ku ścieżce. Pozostali agenci dobyli sztyletów. Bezgłowy zmierzał wyraźnie
ku kopcowi; dzieliło go odeń dziesięć kroków.
„Teraz!” – chciał krzyknąć Wespazjan, lecz jakaś ręka
gwałtownie zatkała mu usta. Na szczęście należała do Linusa.
– Teraz! – rozkazał przywódca bractwa.
Włócznia Bezgłowego zdążyła jednak przybić Tercjusza do ziemi. Monstrum zachwiało się, nim opadła nań
sieć. Bosaki powaliły zakute w metal cielsko, które jęło się
wić i szamotać. Wyrwanym zza pasa mieczem usiłowało
przeciąć krępujące sznury. Fossorzy jednak trzymali zewłok
na odległość kija i zręcznie manipulując hakami, skrępowali
w końcu ofiarę; przykry zapach pokonali kadzidłem. Wespazjan zrozumiał, że nie robili tego pierwszy raz. Przywódca rozgrzewał tymczasem kocioł ze smołą, którą zamierzał
wlać w płuca potwora. Prymus wyrwał włócznię z nogi kolegi i przeniósł rannego w bezpieczniejsze miejsce. Episkopos
wyszedł z cienia i rozpoczął egzorcyzmy.
Gdzieś daleko – chyba od strony Tarkwinii – zabrzmiały
nagle okrzyki i odgłosy jakby walki.
– Sprawdź, co się dzieje – polecił cesarz najbliższemu liktorowi.
– Sam?
– Z kolegami. Pretorze! Obstaw drogę. To rozkaz!
W tym momencie tumulus zatrząsł się raptownie, a kamienne głazy zamykające wejście wystrzeliły niczym z wulkanu. Nie wszyscy zdążyli paść na ziemię: Linusa i Wespazjana pociski ominęły zaledwie o dwa palce, by roztrzaskać
czaszkę liktora. Bezgłowy zabulgotał i z nową energią przeskoczył ponad kręgiem klęczących mężczyzn, kierując się ku
wnętrzu grobu. Coraz wyraźniej słyszano tupot nóg i stłumione okrzyki.
– Brać go! – krzyknął Wespazjan i sam rzucił się ku czeluści
grobowca. Ale żelazna ręka natychmiast odepchnęła go w bok.
– Szaleńcze! – gromił władcę wąsaty fossor, wydzierając
mu miecz. – Za chwilę z wnętrza wyjdą demony…
– Nie zdzierżysz tego widoku! – cesarz rozpoznał bas
z Góry Albańskiej. – Uciekaj!
Od strony drogi nadbiegało kilkadziesiąt uzbrojonych postaci.
– Gdzie cezar?! – ryczał groźnie dowódca. – Gdzie mój ojciec?!
Fossorzy, którzy już odciągnęli Linusa na bezpieczną
odległość, a teraz wznosząc jakieś zaklęcia w archaicznej
łacinie, ciasno skupili się przy ziejącym otworze tumulusa, jak
na komendę skierowali bosaki ku gwardzistom. Najbliższy
Głowa Helwidiusza Priska
zręcznym ruchem wytrącił gladius Tytusowi. Ten natarł
tarczą, a za jego przykładem poszli pretorianie. Rozpoczęła
się krótka, bezładna i nierówna walka w ciemnościach. Kiepsko uzbrojeni obrońcy starali się jedynie powstrzymać pretorianów, toteż kilka mieczy, tarcz i włóczni poleciało w nicość,
kilkanaście nóg podcięto, zdarto parę hełmów. Ktoś, niestety,
stracił oko, kto inny ucho. Przypadkowo popchnięty centurion runął z krzykiem w czeluść grobowca. Tymczasem inni
otoczyli starszych mężczyzn. Optio zerwał Wespazjanowi hełm
i szarpnął go za włosy. Cesarz roztrzaskał mu twarz prawym
skośnym ciosem, miażdżąc nawet żelazną osłonę pod brodą.
– Pierścień cezara! – wrzasnął przytomniejszy żołnierz,
a kolega wyhamował śmiertelne pchnięcie.
Wówczas tumulus zatrząsł się powtórnie, czeluść rozbłysła i wśród kanonady wystrzeliły z wnętrza dwa skulone ciała. Nie przerwano walki, dopóki z otworu nie buchnął
śmierdzący siarką obłok. Wtedy, kto mógł, cofnął się jak najdalej.
– Stać, tchórze! – komenderował Tytus. – To tylko sztuczka tych łajdaków, którzy uprowadzili mego ojca.
– Synu! Tu jestem! Zaprzestać walki… To nasi przyjaciele…
Obłok formuje się najpierw w kształt kolorowego fresku,
a potem przybiera postać monstrualnej, uskrzydlonej kobiety. Spod pasków przytrzymujących kusą suknię bezwstydnie
wychylają się obfite piersi. Zjawa w ręku dzierży pochodnię.
– Charon!!! – straszliwy baryton zjawy odbija się
ośmiokrotnie echem, zapewne od ścian Hadesu.
– Vanth!!! – żadna skala nie objęłaby pomruku z głębi
grobowca. Czeluść warczy, wyje na trzy głosy i oto wyskakuje
z niej trójgłowy pies rozmiarów lwa.
– Mehercule! Wywołałem… – szepcze młody gwardzista,
który podobał się Domicylli.
– Panie, miej nas w swojej opiece: zarówno chrześcijan,
jak i pogan. Od sideł szatańskich wybaw nas, Panie! – nawet
Linusa przerasta to, co widzi.
Cerber kolejno obwąchuje rannych, a ci tracą zmysły, kiedy nagle z grobowca wypływa ciemny dym, który najpierw
przybiera kształt uskrzydlonego Neronowego kolosa, a potem zaczyna się rozjaśniać. Na koniec wyłania się zeń ohydny starzec z wielkim na pół twarzy, zakrzywionym nosem.
Iskrzące się oczy, jakby puszczyka, wodzą po zebranych.
Niektórzy, zesztywniali, padają na miejscu. Jedynie Linus wytrzymuje to spojrzenie, aż Charon gwałtownie odwraca głowę. Teraz uwagę demona przykuwa czołgający się
w prochu zewłok. Cerber podbiega do ciała i wyszarpuje
zębami bełt tkwiący w tętnicy uda. Chlupie potężnie. Charon spogląda pytająco na Vanth. Ta obejmuje dłonią czoło
w żałobnym geście.
Potężna siekiera rozrywa plecy Gajusza Helwidiusza
Priska; ostrze wychodzi piersią. Ze szczeliny hełmu wylatuje
z sykiem kilka iskier i frunie w przestworza. Przewoźnik dusz
porywa bezwładny tułów i lekkim ruchem ciska w otchłań
grobowca. Grozi jeszcze dwusieczną labris i nagle przybiera znowu postać cienia, by rychło przemienić się w gryzący
dym i zniknąć wraz z trójgłowym pupilem.
Vanth kolejno dotyka pochodnią rannych – natychmiast
zaczynają dawać oznaki życia. Jej twarz nie jest nawet taka
straszna. Księżyc przesłaniają chmury.
Nim światło rozbłysło ponownie, demon znikł, zaś
dostępu do tumulusa znów strzegły kamienne głazy.
35
opowiadania
***
Dwie nundiny później Sekstus Juliusz Frontyn odebrał
nominację na namiestnika Brytanii. Funkcję tę miał co prawda objąć
dopiero w roku następnym, lecz ze względu na gwałtowne
pogorszenie się stanu zdrowia obecnego zarządcy, rozkazano
mu wyruszyć niezwłocznie. W skrzynce o podwójnym dnie
wiózł przesyłkę specjalną: gadatliwą głowę Gajusza Helwidiusza Priska, z którą nie mogli wytrzymać już nawet najbliżsi.
Epriusz Marcellus opuścił schronienie. Podobno tak
niedostępne, iż miał trudności z odnalezieniem wyjścia…
Z nie całkiem wiarygodnych relacji wynikało, że Gathaspar
śpiesznie przedostał się na Wschód, a nawet przekroczył Eufrat.
Zapewne jego śladem podążyła obcięta ręka. To by wyjaśniało,
dlaczego Bezgłowy stawiał tak słaby opór na wzgórzu cmentarnym: rozproszył moc, z której większa część zasiliła ramię.
Centurie gwardii pretoriańskiej, zamieszane w różne
aspekty sprawy Priska, rozwiązano, a żołnierzy zwolniono
wcześniej ze służby, bowiem wielu z nich zdradzało objawy
obłąkania. Z wolnych miejsc skorzystali tarkwińscy liktorzy
tudzież nowy zaciąg z Norikum. Wąsatemu fossorowi chciał
Wespazjan powierzyć preturę Etrurii, ale ten odmówił.
– Sprawowałem już znacznie wyższe urzędy – dodał tajemniczo.
– Kim jesteś?
– Zapytaj inaczej i sam sobie odpowiedz – odrzekł fossor.
– A więc: kim byłeś?
– Byłem kimś innym.
– Gdzie cię szukać, gdybym znów potrzebował pomocy?
– Sam się wówczas zjawię.
Wkrótce potem fossor zniknął, a wraz z nim cała jego ekipa.
Fundusz nagrody za schwytanie tułowia pozostał nieuszczuplony.
Natomiast Linus zaczął coraz częściej gościć w domu
Flawiuszy. Szczególny wpływ wywierał na małą Domicyllę.
Towarzyszył nawet rodzinie cesarskiej podczas wypoczynku
w Falakrynach.
– Wiesz, Linusie – rzekł któregoś dnia Wespazjan – jestem świadom, że niedługo już przewiozą mnie przez Acheront, lecz nie chciałbym powtórnie spotkać Charona.
– Nie musisz go spotykać – odrzekł pogodnie Linus. – Już
pół twojej rodziny uwierzyło Chrystusowi. Ufam, iż wkrótce
do nich dołączysz.
– No, nie mogę tak oficjalnie. Pracuj na razie wśród senatorów, bym miał jakieś zaplecze.
Tytus, choć Linusa ignorował zupełnie, po wydarzeniach
tarkwińskich stał się jednak bardziej wyciszony, a ojcu znowu
zaczął okazywać szacunek.
– Wyjaśnij, synu – zapytał kiedyś starzec podczas wspólnej kąpieli – kto (wybacz, że poruszam teraz ten temat)
polecił sprzątnąć Prymusa i jego kompanów?
– Och, ojcze, jeśli powiem: ja, poczujesz odrazę do syna;
jeśli rzeknę: Klemens, zmienisz zdanie o odważnym człowieku
i naszym powinowatym, który nieraz wykazał lojalność wobec Flawijskiego Domu. („I wybornym kłamcy” – chciał
dodać Wespazjan, ale nie dodał). Po cóż ci to wiedzieć, skoro
i tak wszyscy trzej agenci mają się wyśmienicie?
– Ale interesuje mnie, kto pokiereszował Gathaspara?
Skoro Part miał zabić tamtych, zleceniodawca nie powinien
wcześniej nasyłać nań skrytobójców.
– Cóż, ojcze, trzeba by sprawdzić rejestry żołdu kohort
pretoriańskich, listy obecności w koszarach. Być może któryś z ludzi Klemensa nie powrócił z akcji przeciw Helwidiuszowi. Zginął,
bo nieroztropnie zamierzył się na Gathaspara. Ale po ostatnich
ubytkach i zamieszaniu powstał taki bałagan w dokumentach…
– Na wszystko masz odpowiedź. To logiczne, dlaczego nie
wskazujesz na Klemensa. Owa historia zdaje się jednak nie
mieć końca.
– Wiesz, ojcze, bardzo się wtedy zaniepokoiłem twoim
zniknięciem.
– A ja bardzo wzruszyłem, że przybyłeś mi z odsieczą.
Teraz muszę ci coś wreszcie wyznać: w chwili słabości
straciłem do ciebie zaufanie. Nie miej żalu do starego ojca,
który w sumie nie lubi rozstań z tobą. Musimy dobrze
wykorzystać ostatnie lata mojego życia.
– Wybacz, ojcze, ale pojutrze wracam do Rzymu, bo Berenika z Judei przyśpieszyła przyjazd.
– Dobrze mówiłem: pewne historie nigdy nie będą miały finału.
Jesienią Fannia urodziła zdrową, wyjątkowo dorodną córeczkę.
1996, 1999, 7 lutego 2004–19 marca 2006
(z licznymi późniejszymi poprawkami, jak to zazwyczaj bywa).
Wykorzystano lub sparafrazowano fragmenty:
1. Homer, Iliada, przekład I. Wieniewskiego (cyt. [za:] L. Winniczuk, Ludzie, zwyczaje, obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu, cz. II, Warszawa: PWN,
1985).
2. Homer. Odyseja, przekład J. Wittlina, Warszawa–Kraków: Wydawnictwo
Mortkowicza, 1931.
3. A. Krawczuk, Poczet cesarzy rzymskich, Warszawa: Iskry, 1986.
4. J. Parandowski, Niebo w płomieniach, [w:] tenże, Dzieła wybrane,
t. 1, Warszawa: Czytelnik, 1957.
5. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, Poznań–Warszawa: Wydawnictwo Pallotinum, 1971.
6. Tacyt, Roczniki, przekład S. Hammer, Warszawa: Czytelnik, 1957.
Mikołaj Juliusz Wachowicz
Urodzony 41 lat temu w Sierpcu, potomek kresowej linii
Wachowiczów. Politolog i polonista z wykształcenia, zawodowo dziennikarz i genealog. Opublikował dwa opowiadania w „SFFiH”, kilkanaście szortów na Szortalu i w antologii
„Bez bohatera” (2005) oraz jakieś makabryczne wierszydła.
Fan kobiet o garbatych nosach, historii, czerwonego wina i podróży – małych i dużych; zwolennik monarchii konstytucyjnej. Listopadowy Skorpion, mąż i zięć listopadowych
Skorpionic, ojciec listopadowego Skorpionka. Szkicuje
powieściową kontynuację powyższego opowiadania.
36
Mikołaj Juliusz Wachowicz
Zabierz na wakacje nowe kryminały z CZARNEJ SERII!
Sofie SARENBRANT
36 tydzień
Nowa rewelacyjna
autorka kryminałów,
godna konkurentka
L. Marklund i C. Läckberg.
Megahit w Skandynawii!
Åke EDWARDSON
Kamienny żagiel
Michael HJORTH
Hans ROSENFELDT
Uczeń
Jens HØVSGAARD
Martwe księżniczki nie śnią,
Siódmy dzień
Wszystkie książki dostępne także jako ebooki. Więcej na www.czarnaowca.pl
opowiadania
Grzegorz Gajek
Lwica
ilustracje: Magdalena Mińko
Maria dość swobodnie przepłynęła od wieczoru
spędzonego na wakacyjnym seksie, przez gorącą turecką
noc pełną romantycznych (i nadal trochę erotycznych)
fantasmagorii na temat podróży poślubnej, którą odbyli z Andrzejem siedem lat wcześniej, aż po rześki poranek,
dźwięczący śpiewem ptaków i powodziami słonecznego
blasku, wdzierający się przez okno do sypialni. Tak, to jest
coś, czego każde małżeństwo od czasu do czasu potrzebuje,
jak okresowy przegląd w samochodzie. Trzeba sprawdzić,
czy wszystko jest na swoim miejscu.
Przede wszystkim serce, choć i o innych częściach ciała
nie należy zapominać. Każdy zabiera się za to inaczej, ale dla
młodych (jeszcze) państwa Kosockich, powtórka z miesiąca
miodowego w Turcji zdawała się strzałem w dziesiątkę.
A przegląd zdecydowanie był im potrzebny. Nad ostatnimi kilkoma miesiącami wisiał jakiś cień, choć Maria nie
mogła sobie przypomnieć, czy coś niedobrego właściwie
się działo. Zresztą teraz wszystko to wydawało się nierealne i dalekie jak koszmar, o którym zapomina się, gdy tylko
wstanie słońce. Gdzieś w tej części jej mózgu, którą zwykła
zwać „piwnicą” kryły się co prawda jakieś wspomnienia.
Wyglądały prawdopodobnie jak wielka kula smarków,
składająca się z szaleństwa pracy i ciągłego stresu. Gdyby chciała, mogłaby z tej kuli coś wydobyć: jakieś migawki
płaczu, fragmenty rozmów z mamą, groźnie pozgrzytujące
imię Katarzyna… Ale nie chciała.
Była siódma rano, przez otwarte na oścież okno wpływało
pachnące wakacjami powietrze, a Maria była szczęśliwa. Andrzej jak zwykle zerwał się o szóstej, napachnił cały dom
kawą i teraz siedział w sąsiednim pokoju, zapamiętale waląc
w klawisze starej maszyny do pisania, którą odziedziczył
po dziadku. Innymi słowy – też był szczęśliwy. Szczęście
Andrzeja objawiało się tym, że wracał do pisania powieści,
którą zaczął jeszcze na studiach ‒ koniecznie używając do
tego celu totemicznego zabytku z czasów PRL-u.
Maria przeciągnęła się leniwie, rozkoszując się zapachem swojego mężczyzny, którym była przesiąknięta ich
wymięta pościel. W nagłym przebłysku czegoś, co psychologowie nazywają osobowością narracyjną, postanowiła
nawet zamruczeć z zadowolenia jak kotka – koniecznie jak
kotka, bo tak właśnie czynią zadowolone z życia kobiety
w książkach.
Potem uniosła się i…
…zamarła.
Niewielki piętrowy domek, który państwo Kosoccy
postanowili wynająć na wakacje, był malowniczo położony
na zboczu porośniętego drzewami wzgórza. Otaczały go
głównie pinie i trochę innych iglaków o fantazyjnie poprzeginanych pniach i rozłożystych konarach. Z daleka wyglądały
38
jakby chciały się przytulić do stoku. Człowiek, od którego
wynajęli domek – Musad, Musfad, Mufhad, czy jakoś tak –
powiedział, że to wiatr je tak uformował. „Jesienią zaczyna tu
wiać, jakby wszystkie szejtany kogoś gnały”.
Jedno z tych drzew, wyjątkowo stare i rozrośnięte, sięgało
gałęziami aż do okien na piętrze domu. Jego rozpłaszczone,
rozłożyste konary utworzyły coś na kształt naturalnego
ganku, choć oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie
próbowałby na nim stawiać foteli. Siadały na nim tylko ptaki
i być może to one właśnie zwabiły patrzącą teraz na Marię…
… kotkę.
Bardzo dużą kotkę o płowej sierści i okrągłych, żółtych
ślepiach. Właściwie…, właściwie… I Maria uświadamiała to
sobie bardzo powoli… To nie była kotka. To była lwica.
W pierwszej chwili Maria nie poczuła strachu, tylko
fascynację, jakby była w zoo. Podziwiała lśniącą sierść wielkiej kocicy, jej umięśnione łapy i kształtną głowę. Dopiero
po kilku sekundach zdała sobie sprawę, jak niewiele je dzieli
– tylko otwarte okno. Żadnych krat ani szyb. Ta obserwacja
sprawiła, że w umyśle Marii też otworzyło się jakieś okienko,
przez które zaczęły napływać obrazy z telewizji i kolorowych
gazet. Widać było na nich lwy atakujące gazele, gnu, zebry,
a także – ludzi. Z tymi obrazami nieuchronnie wlała się fala
paniki.
Maria usiadła gwałtownie na łóżku. Chciała krzyknąć,
ale z jej ust wydobył się tylko krótki, urwany odgłos, jak
szczeknięcie albo czknięcie. Lwica niespokojnie powiodła
za nią wzrokiem. Jej nozdrza rozdęły się. Mięśnie grzbietu
zadrgały, wprawiając płową sierść w falowanie.
– „Zawołaj Andrzeja!” – krzyknął jakiś głos w głowie Marii.
Bardzo chciała go posłuchać, ale tymczasem troll zdrowego rozsądku zaczął już wpychać trolla paniki z powrotem
do piwnicy. Jeśli zacznie się drzeć, to może sprowokować
lwicę do ataku. A nawet jeśli nie, to co zrobi Andrzej, kiedy
wparuje tutaj, zwabiony jej krzykiem? Zatłucze lwa gołymi
pięściami? E-e.
– „Poczekaj, aż coś odwróci jej uwagę i wtedy bardzo
spokojnie podejdź do okna i je zamknij” – powiedział troll
zdrowego rozsądku.
– „A jeśli ona rzuci się na mnie?” – odparła w myślach
Maria.
– „Weź swoją pościel i rzuć jej na głowę. Na jakiś czas się
zaplącze. Widziałem to kiedyś na filmie. A ty wtedy zwiewaj
i zamknij ją w pokoju.”
Maria pokiwała głową i powoli zaczęła ściągać do siebie
pościel. Lwica przez chwilę przyglądała jej się z zainteresowaniem, ale potem ziewnęła i odwróciła głowę na bok.
Maria poczuła, że to jej szansa. Poderwała się z łóżka
i skoczyła do okna, co oczywiście było durnym pomysłem.
Grzegorz Gajek
opowiadania
Lwica, zaalarmowana hałasem, uniosła się i prychnęła
gniewnie, osadzając Marię na miejscu. Ich oczy spotkały się.
– „No chodź kochanie, chodź, spróbuj tylko, złociutka”
– zdawało się mówić spojrzenie lwicy. To było złe spojrzenie
– hipnotyzujące. Przyciągające i przerażające zarazem.
Maria chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, bo nagle
zrodziło się w niej irracjonalne przekonanie, że jeśli to zrobi,
zginie.
– „Spokojnie” – powiedział troll zdrowego rozsądku. –
„Miało być spokojnie.”
Lwica położyła się z powrotem na konarze, wciąż patrząc
Marii prosto w oczy.
–„Zbiera się do skoku” – pomyślała Maria.
– „Nie, nie, nic z tych rzeczy.” – Zaczął ją uspokajać jej
troll. – „Ma łapy na bok.
Gdyby szykowała się do skoku, to podwinęłaby je pod
siebie. A teraz… Idź spokojnie w jej stronę. Nie spuszczaj
z niej oka. Trzymaj pościel w pogotowiu. I spróbuj zamknąć
to pieprzone okno.”
– Okej – szepnęła Maria i powoli posuwając stopy po
posadzce ruszyła przed siebie.
Wydawało jej się, że zajęło to całe wieki, ale w końcu
zbliżyła się do okna na tyle,
że mogła je zamknąć. Lwica znajdowała się teraz może
metr od niej. Maria wyraźnie czuła zapach futra i zwierzęcego
potu albo może moczu. Wydał jej się obcy, w jakiś sposób
nieprzystający do świata, w którym pani Kosocka żyła, jadła
i oglądała telewizję.
Sięgnęła do klamki okna.
– „Tylko spokojnie!” – krzyknął troll, ale było już za
późno.
Maria gwałtownie pchnęła okno do framugi.
Lwica poderwała się z miejsca. Skoczyła. Głucho rąbnęła o
szkło. Maria instynktownie rzuciła się całym swym ciężarem
naprzód, żeby tylko nie pozwolić jej wedrzeć się do środka.
Wielka kocica straciła równowagę, zakręciła się,
przeszorowała pazurami po ścianie i o mały włos nie
runęła na ziemię. Udało jej się jednak jakoś tak wywinąć, że
utrzymała się na gałęzi.
Maria wykorzystała swoją szansę i z hukiem zatrzasnęła okno.
– Ty dziwko! – wrzasnęła. – Ty pieprzona, pieprzona dziwko!
I zaczęła płakać.
Lwica tymczasem prychnęła gniewnie i ruszyła wzdłuż
konaru – poza jej pole widzenia.
W pokoju obok rozległo się niespokojne szuranie.
– Iśka?! – zawołał Andrzej. – Co tam się na litość Boską dzieje?
Maria usłyszała, jak rusza w stronę drzwi.
– „Teraz już wszystko będzie dobrze” – pomyślała. – „Andrzej tu przyjdzie i wszystko będzie dobrze…”
Ale wiedziała, że to nieprawda. Po prostu potrzebowała
chwili, żeby to sobie uświadomić.
– Nie wychodź! – wrzasnęła i zgodnie z jakąś przedwieczną,
ponadczasową logiką kosmosu sama pobiegła do drzwi.
Między sypialnią a pokojem, który Andrzej ochrzcił dumnym mianem „studium”, biegł korytarz, kończący się z jednej strony schodami, a z drugiej – oknem. To okno znalazło
się tam głównie dlatego, że architektowi, który projektował
dom, bardzo podobała się wizja trzech lukarn wyrastających
z dachu niczym wieże zamku, ale niestety zabrakło mu pokoi, do których mógłby je wcisnąć. Odległość między tą
konkretną lukarną a wejściem do sypialni wynosiła około
Lwica
półtora metra, co pokrywa się z grubsza z długością ciała
przeciętnej lwicy.
Maria przekonała się o tym, gdy coś ciężkiego i rozpędzonego uderzyło w drzwi, które próbowała otworzyć, wtłaczając
ją z powrotem do pokoju.
– Nie wychodź! – wrzasnęła ponownie.
Odpowiedział jej odgłos otwieranych drzwi. Potem
rozległo się głuche uderzenie i krótki krzyk Andrzeja.
– Andrzej!
– Chryste tam jest pieprzony lew!
– Andrzej! Andrzej! Nic ci nie jest?! Powiedz, że nic ci
nie jest! Powiedz, że nic ci nie jest! Powiedz, że nic ci nie jest!
Teraz Maria rozryczała się już na dobre i nawet nie
słyszała, kiedy Andrzej próbował ją uspokajać.
– Iśka, nic mi nie jest, spokojnie, nic mi nie jest…
Dopiero jego krzyk zwrócił jej uwagę.
– Maria!
Przeszedł ją gwałtowny dreszcz.
– Posłuchaj mnie – powiedział Andrzej. – Musimy
wezwać pomoc. Jakichś gliniarzy, ludzi z zoo, kogokolwiek.
Tam u ciebie powinny być nasze komórki. Znajdź je, w porządku?
W porządku? Słyszysz mnie, kochanie?
–Tak… tak…
– Okej. Znajdziesz komórkę?
– Tak.
Maria dopiero teraz zdała sobie sprawę, że leży na
podłodze pod drzwiami, do połowy zawinięta w pościel,
która miała być jej bronią przeciw lwicy. Na oślep wymacała
nad swoją głową klamkę do drzwi. Pod nią sterczał klucz.
Przekręciła go.
Teraz mogła się podnieść. Kopnięciem odsunęła od siebie prześcieradła i poprawiła koszulę nocną, która zdążyła
jej się zsunąć, odsłaniając jedną pierś. Odetchnęła głęboko.
I w tym momencie zdała sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Z korytarza dochodził rytmiczny dźwięk, jakby ktoś
uderzał gąbkową piłką w bęben. Tomp, tomp, tomp, tomp.
Raz trochę dalej, raz trochę bliżej. Tomp, tomp, tomp, tomp.
Bez przerwy.
Na nowo zaczęła ją ogarniać panika, ale głos Andrzeja
pomógł jej się opanować.
– I jak, masz ją?
– Już szukam – odparła.
– Spokojnie, Isiu, wszystko będzie dobrze. Znajdź tylko
komórkę, to zadzwonimy po pomoc. Póki siedzimy w pokojach, nic nam nie może zrobić.
Maria pokiwała głową, otarła nos i zaczęła się rozglądać
po pokoju. Najpierw sprawdziła na stoliku nocnym, potem
w swoich dżinsach, potem w dżinsach Andrzeja, a w końcu
w małym plecaczku, który nosili ze sobą, kiedy chodzili na
wycieczki. Nigdzie tam nie było żadnego z ich telefonów.
Wykonawszy nerwowe kółko po pokoju, wróciła do stolika
nocnego. Przecież tu zawsze kładła swój telefon, bo… Bo
niedaleko było gniazdko i mogła go podłączyć do ładowania,
tylko… Gwałtownym ruchem odsunęła na bok stolik…
…tylko gniazdko się spaliło. Andrzej miał zadzwonić
do faceta, od którego wynajęli dom, żeby ktoś przyjechał i je
naprawił, ale jeszcze tego nie zrobił. Więc podłączyli telefony
w kuchni… Na dole.
Maria poczuła się tak, jakby ktoś spuścił z niej całe powietrze. Podeszła do drzwi i oparła się o nie.
39
opowiadania
– Andrzej – odezwała się.
– Tak, kochanie?
– Zostawiłam telefon na dole…
– Jak to… Chryste! Ja… Na dole?
– Tak.
– Jezu, kurwa, Jezu święty! Gdzie na dole?
– W kuchni.
Zapadła cisza. Ustał nawet miarowy odgłos kroków na
korytarzu. Maria wyobraziła sobie, że lwica usiadła pod jej
drzwiami i słucha, słucha uważnie. Przeszedł ją dreszcz.
– W porządku – powiedział w końcu Andrzej. – W porządku. Okej, wiem… wiem, co zrobimy. Musisz…
– Andrzej! – przerwała mu.
– Co? Co jest?
Zawahała się. No właśnie, co? Lwica słucha? Usłyszy wasz
plan? Nie bądź kretynką!
– Nic, nic… Co mam zrobić?
– Musisz jakoś odwrócić jej uwagę. Zacznij trzaskać
drzwiami, czy coś takiego.
Tylko uważaj, żeby jej nie wpuścić do pokoju. To tylko
zwierzę, jak kot. Kiedy zacznie atakować drzwi, nie będzie
się rozglądać. Wtedy spróbuję się za nią przemknąć i zejść
do kuchni.
– A jeśli…?
– Nie bój się. Zamknę się tam i wezwę pomoc. W porządku?
– Tak.
– Jesteś gotowa?
– Tak.
– Okej… Okej… Jak powiem już, to zacznij trzaskać… Już!
40
Maria posłusznie przekręciła klucz, otworzyła drzwi
i już miała nimi trzasnąć, kiedy coś uderzyło w nie z dużą
siłą od zewnątrz. Maria krzyknęła, ale spróbowała ponownie
odepchnąć drzwi. Lwica znowu je zaatakowała. Tym razem
dało się słyszeć jej pazury, żłobiące głębokie bruzdy w drewnie.
Marię nagle ogarnęła złość. Poczuła, że nie chce już tylko odwrócić uwagi lwicy, chce ją skrzywdzić, zanim ona
skrzywdzi ją lub jej mężczyznę. Z całej siły kopnęła drzwi
i ku swojej satysfakcji usłyszała, że po ich drugiej stronie coś
chrupnęło nieprzyjemnie. Kopnęła jeszcze raz, ale tym razem lwica była gotowa. Odbiła drzwi tak, że uderzyły Marię,
przewracając ją na podłogę.
Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Na korytarzu coś się zakotłowało.
Maria usłyszała krótki krzyk, a następnie głuche uderzenie ciała walącego się po schodach.
I zapadła cisza.
– Andrzej? – jęknęła Maria. – Andrzej?!
Cisza.
– Andrzej… An…
Zachłysnęła się powietrzem. Umilkła. Coś zaczęło
szemrać w jej głowie, jakby tysiąc głosów, szepczących naraz.
Ale nie słuchała żadnego z nich.
– Ty dziwko! – warknęła. Trudno powiedzieć, do kogo
właściwie się zwracała.
– Ty dziwko!
– Ty kretynko! – powiedział troll zdrowego rozsądku. Jego
głos już nie rozbrzmiewał w jej głowie. Nie widziała go, ale
była pewna, że stoi dwa kroki za nią. – Dlaczego pozwoliłaś
mu tam pójść? Jesteś pieprzonym tchórzem i kretynką! Dlaczego nigdy nie myślisz?
Okno, kretynko, mogłaś wyjść oknem i po drzewie na
dół! A potem znowu przez okno do kuchni! Teraz on nie żyje,
mężczyzna, który cię kochał, mężczyzna, który dla ciebie był
gotów… No tak, bardzo pięknie, pójść prosto w paszczę lwa!
Przez ciebie nie żyje, przez ciebie, ty tępa dziwko!
– Nie – odparła głucho Maria. – Może nie… może wcale nie…
– Co? Sądzisz, że spadł i jest tylko nieprzytomny, tak?
„Może wcale nie…” co?
Nie zginął? Może lew zmienił się nagle w weganina
i wcale nie odgryza teraz kawałków jego twarzy, nie próbuje
wyrwać mu flaków z brzucha, nie zmienia twojego ukochanego męża w krwawą pulpę? Wiesz, czym jest teraz twój
mąż? Jest ciałem! Jest pieprzonymi zwłokami! Właściwie jest
kawałkiem mięsa gotowym do oprawienia!
– Zamknij się! Zamknij się!
Maria obróciła się gwałtownie, gotowa uderzyć trolla,
ale jego oczywiście tam nie było. Za to dokładnie na wprost
siebie ujrzała okno, a za nim – powykrzywiane konary
rosnącego pod domem drzewa.
Bez dłuższego namysłu podbiegła do okna, otworzyła
je i zaczęła się gramolić na drugą stronę. Zejście po grubych, splątanych gałęziach jak na ironię okazało się dziecinnie proste i po minucie, może dwóch stanęła bezpiecznie na ziemi.
I co teraz?
Troll paniki zaczął znowu wyrywać się z piwnicy,
wrzeszcząc:
– Do samochodu! Do samochodu!
Jednak troll zdrowego rozsądku szybko go uciszył
i zepchnął z powrotem na dół.
Grzegorz Gajek
opowiadania
– Nie masz kluczyków. Zostały w torebce, w przedpokoju. Albo wejdź głównymi drzwiami, zabierz je, a potem
zwiewaj, albo zakradnij się przez okno do kuchni i wezwij
pomoc, jak planowaliście.
– Jeśli wezwę szybko pomoc, to jest szansa, że Andrzej…
– On nie…! – zaczął gniewnie troll, ale Coś mu przerwało.
To Coś ociężale wypełzło z piwnicy, przyduszając wszystkie inne, kryjące się tam stworzenia. Kiedy szło, wokół niego rozlewała się gęsta jak śluz ciemność, która spływała po
jego niezliczonych mackach. Coś miało tysiąc niewidzących
oczu i tysiąc ust, które znały tylko jedno słowo:
– Zabij!
Przerażona Maria czym prędzej zepchnęła Coś do piwnicy.
– Co to było? – jęknęła.
– Nie wiem – odparł troll zdrowego rozsądku. Jego głos
wyraźnie drżał. – Ale lepiej nie pozwólmy, żeby wróciło.
– Nie. Lepiej nie – zgodziła się Maria. – Jeśli jest choć cień
szansy, że Andrzej nadal żyje, to nie mogę go tam zostawić.
Muszę dostać się do tej kuchni. Pomożesz mi?
– Tak.
– No to ruszajmy.
Maria pospiesznie okrążyła dom i podeszła pod kuchenne okno. Było zamknięte.
– Niech to cholera – jęknęła. – I tak będziemy musieli
wejść drzwiami.
– Czekaj, czekaj. Zajrzyj do środka.
– Po co? Nic tam nie ma. Garnki, noże, krzesła, zwykła
kuchnia.
– A drzwi? Są zamknięte?
– Drzwi wejściowe?
– Nie, drzwi do kuchni.
– Tak. Ale nie na klucz. Chodźmy już!
– Czekaj!
– Nie ma czasu! – powiedziała niecierpliwie Maria.
– Wiem – odparł troll. – Dlatego wybij okno.
Maria osłupiała na chwilę. Potem podniosła największy
kamień, jaki udało jej się znaleźć i z całej siły rąbnęła nim
w okno. Szybka pokryła się pajęczyną pęknięć, ale nie
wypadła.
Gdzieś w głębi domu rozległo się głośne szurnięcie.
– Jeszcze raz!
Maria uderzyła ponownie. I jeszcze raz, i jeszcze…
W końcu udało jej się wybić sporą dziurę, przez którą
przełożyła rękę i otworzyła okno od środka. Gdy tylko
weszła do kuchni, zamknęła je za sobą.
W głębi domu znowu rozległo się szurnięcie, po którym
nastąpił trzask jakiegoś upadającego mebla i dudnienie kocich łap o podłogę.
– Zamknij drzwi! – krzyknął troll.
Maria rzuciła się, aby wykonać polecenie, ale nie znalazła
klucza. Jedyne, co przyszło jej do głowy to zaprzeć się i z całej
siły przytrzymać klamkę.
Ułamek sekundy później rozpędzona lwica gruchnęła
o drzwi. Marii ledwo udało się ustać na miejscu i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że te drzwi, w odróżnieniu od
tych na piętrze, otwierają się do środka.
– Trzymaj! – Troll podał jej krzesło. – Podeprzyj tym
klamkę. Właśnie tak!
Lwica ponownie uderzyła w drzwi. Prowizoryczna blokada drgnęła, ale wytrzymała. Rozległ się protestacyjny jęk
drewna.
Lwica
Trzeci atak na szczęście nie nastąpił. Zniechęcona kocica
odeszła. Tomp, tomp, tomp, tomp.
Maria westchnęła ciężko i zaczęła rozglądać się za telefonem. Jej komórka leżała grzecznie na półce z filiżankami,
podłączona do ładowania, więc podeszła do niej i wzięła ją
do ręki. Spojrzała na wyświetlacz.
USŁUGA NIEDOSTĘPNA.
Z niedowierzaniem pokręciła głową. Takie rzeczy zdarzają
się tylko w amerykańskich horrorach klasy B. Przecież
wykupiła roaming, jeszcze wczoraj dzwoniła do swojej mamy.
W dwudziestym pierwszym wieku, żeby stracić zasięg trzeba wyjechać do cholernej dżungli amazońskiej. Albo chociaż
w Bieszczady. W regionach turystycznych zasięg jest zawsze.
Zawsze i…
Maria mrugnęła. Napis „usługa niedostępna” nagle
zniknął, a przy ikonie antenki pojawiły się trzy kreski.
Nie tracąc więcej czasu, zaczęła wklepywać dziewięćdziewięć-dziewięć. A potem uświadomiła sobie, że nie dość,
że to numer na pogotowie, to jeszcze w dodatku na polskie
pogotowie. Zamarła. Jaki na litość boską może być numer na
turecką policję? Przecież żaden turysta nigdy tego nie sprawdza.
– Spróbuj sto dwanaście – poradził troll. – To podobno
wszędzie działa.
Wykręciła podany numer i chwilę później jej serce
podskoczyło z radości. W słuchawce odezwał się miły, kobiecy głos, który nawijał coś po turecku.
– Hello, hello! – przerwała mu Maria. – I need help! I am
polish turist, I need help please!
Jednak głos nie umilkł. Tym samym ciepłym, monotonnym tonem nadawał swój przekaz.
– Hello… ‒ spróbowała jeszcze raz Maria.
– To nagranie – wtrącił się troll. – Pewnie mówi ci, że nie
ma takiego numeru.
Albo poucza o wszechogarniającej miłości Allacha. Allach jest zawsze przy tobie.
Marii na chwilę opadły ręce, ale wtedy przypomniała sobie, do kogo może zadzwonić.
Pospiesznie wyszukała numer do faceta, od którego
wynajęli dom i wcisnęła zieloną słuchawkę.
Turek odebrał po zaledwie trzech sygnałach. Rzucił
coś, co brzmiało jak „Allach”, a znaczyło zapewne
„Słucham” (dla Marii wszystkie tureckie słowa brzmiały
jak Allach, a przeciętne tureckie zdanie wyglądało dla niej
mniej więcej tak: „Allach, lach, lach, lach-Allach.”)
– Maria Kosocka z tej strony. Panie Musfah…!
– Ach, pani Hosocka – odparł Turek zadziwiająco
poprawną, choć nieco skażoną obcym akcentem,
polszczyzną. – Jah sie pani ma? Jah dom, szysko w porządku?
– Panie Musfah, niech pan posłucha! – przerwała mu
Maria. – W moim domu jest lwica! Musi pan wezwać
policję!
– Lwica? – zdziwił się tamten. – Pani Hosocka, w Turcji
nie żyją lwice.
– Co mnie to obchodzi! Może uciekła z zoo! Ale jest teraz
w moim domu!
– Z zoo? Niemożliwe, pani Hosocka, niemożliwe. Do
najblisze zoo jest ze szysta hilometrów.
– Posłuchaj mnie ty zasrany arabie! W moim domu jest
pieprzona lwica, zabiła mojego męża! Więc nie tłumacz mi,
że to niemożliwe, tylko wezwij policję!
W słuchawce na chwilę zapadła cisza.
41
opowiadania
– Dobrze, pani Hosocka, zadzwonię, dzie tszeba –
powiedział w końcu Turek, a po krótkim wahaniu dodał jeszcze: ‒ Czy… czy ta… lwica… wyrządziła duże szody w domu?
Maria nie odpowiedziała, tylko z krzykiem cisnęła telefonem o ścianę. Potem usiadła na podłodze i zaczęła płakać.
– Isiu…
Czyjaś dłoń musnęła jej kark. Podniosła pospiesznie
głowę, ale w kuchni nie było nikogo poza nią i trollem, który
przysiadł w cieniu między kuchenką a zlewozmywakiem.
– Co teraz robimy? – zapytała trolla.
– Czekamy aż przybędzie kawaleria.
(Coś drgnęło w piwnicy i otworzyło jedno z tysiąca oczu.)
– Świetnie… świetny plan – zaczęła Maria, ale nagle
przerwał jej czyjś głos.
– Isiu…
– Słyszałeś to? – spytała trolla.
– Tak – odparł tamten. – Jakby ze zlewu?
Maria poderwała się z ziemi, podbiegła do zlewu i zaczęła
nasłuchiwać.
– Iśka, kochanie, jestem tu…
– Andrzej? –Marią wstrząsnął dreszcz, niewiele brakowało,
żeby upadła. Przycisnęła ucho ściany. – Andrzej… Nic ci nie jest?
– Tego bym nie powiedział… ale żyję. Chyba straciłem
na chwilę przytomność. Czuję się gorzej niż po księżycówce
Wojtka, więc to musi być wstrząs mózgu. Pieprzone schody!
– Andrzej roześmiał się histerycznie.
– Jesteś bezpieczny? Zamknąłeś się w pokoju?
– Tak, wszystko w porządku.
– Dobrze, poczekaj, zaraz do ciebie przyjdę. Lwica gdzieś
polazła, zdążę się prześliznąć. Pomoc już jest w drodze.
I nie namyślając się więcej, rzuciła się do drzwi. Jednak
troll zdrowego rozsądku wyskoczył ze swojego kąta i chwycił
ją za ramię.
– Co robisz?! – krzyknął. – Siedź na dupie, zaraz tu będzie policja!
– Odpieprz się! – Maria spróbowała oswobodzić ramię,
ale troll miał silne palce.
– Przynajmniej weź ze sobą jakąś broń. Tu jest mnóstwo noży.
(Coś poruszyło się gniewnie w piwnicy; odrobina śluzu
pociekła po jego mackach.)
Maria odepchnęła od siebie trolla, ale wzięła nóż –
największy, jaki udało jej się znaleźć. Tak uzbrojona odsunęła
krzesło spod drzwi i ostrożnie wyjrzała na korytarz. Po lwicy
nie było ani śladu, więc powoli wyszła z kuchni. Drzwi do salonu, w którym zamknął się Andrzej, znajdowały się zaledwie
o kilka kroków od niej, ale musiała przejść przed schodami.
Lwica mogła się tam na nią zaczaić.
Odetchnęła głęboko i powoli ruszyła przed siebie. Kiedy znalazła się niedaleko schodów, przystanęła i zaczęła
nasłuchiwać, licząc na to, że w razie czego może usłyszy
oddech dyszącego zwierzęcia. Wydawało się jednak, że jedynym dźwiękiem, jaki można usłyszeć w całym domu jest
rozpaczliwe dudnienie jej własnego serca.
Wyjrzała za róg.
Na schodach nikogo nie było, więc odwróciła się w stronę
drzwi do salonu.
(Coś poruszyło się ponownie.)
Drzwi były otwarte.
– Isia? – odezwał się głos Andrzeja.
Maria weszła do salonu, ale nie ujrzała swojego męża.
(Przebudzenie Czegoś było bardzo gwałtowne.
Nagły skurcz mięśni uniósł całe jego ciało, śluz w jego
42
wewnętrznych naczyniach wzburzył się. Potężne zwały mięsa
nabrzmiały, wypełniając całą piwnicę. Tysiąc oczu otworzyło
się naraz, obracając się opętańczo, gdyż niczego nie mogły
zobaczyć. Tysiąc ust ryknęło zgodnie nieludzkim głosem.
Coś rozsadziło drzwi do piwnicy i zaczęło wypełzać, siejąc
dookoła ciemność.)
Stworzenie, które na nią czekało, nie było człowiekiem.
Trudno też powiedzieć, żeby było zwierzęciem. Miało korpus
lwa zwieńczony dziwną, złożoną z delikatnej, połyskującej
tkanki naroślą, w którą wtopiony był fragment ludzkiej
twarzy z jednym okiem, nosem i otwartymi w bezzębnym
uśmiechu ustami.
– Chodź do mnie Isiu, chodź do mnie kochanie –
powiedziała twarz Andrzeja głosem Andrzeja. Miękka tkanka, w której była osadzona, zafalowała.
(Coś wydostało się wreszcie z piwnicy, a jego macki
wystrzeliły na wszystkie strony, oplatając ciało Marii od
wewnątrz.)
Maria bez słowa ani krzyku rzuciła się przed siebie, zamachując się nożem. Ostrze trafiło w różowawą
tkankę i rozcięło ją bez problemu. Niby-głowa stoczyła się
na ziemię, ale spod niej wyrósł nagle łeb lwicy. Zwierzę
zaatakowało z rykiem.
Maria spróbowała unieść nóż na wysokość twarzy,
żeby wbić go w gardło lwicy, ale nie starczyło jej czasu.
Rozpędzone cielsko uderzyło w nią, wybijając jej powietrze
z płuc i broń z ręki. Przetoczyły się po podłodze i z hukiem
wpadły na stolik telewizyjny. Ciężki, kineskopowy telewizor
zwalił się na ziemię.
Lwicę, która przyjęła większą część uderzenia, na chwilę
zamroczyło. Maria spróbowała poderwać się z ziemi, jednak
nie była w stanie utrzymać równowagi. Zataczając się rozpaczliwie, wpadła na kanapę i przekoziołkowała przez nią pod
szafę ścienną. Jedyne, co mogła zrobić, to wpełznąć do środka
i zamknąć się tam, a i to udało jej się w ostatniej chwili. Lwica
pozbierała się z ziemi i skoczyła za nią. Jej pazury uderzyły
w drzwi, które zatrzęsły się i wyraźnie wgięły.
Maria poderwała się pospiesznie na nogi. Na jej głowę
posypały się wieszaki. Barkiem boleśnie przysunęła w poprzeczkę, na której wisiały.
Lwica wzięła rozpęd i skoczyła ponownie. Rozległ się
głuchy trzask. Drzwi wgięły się jeszcze bardziej.
– I co teraz?! – wrzasnęła Maria, licząc na to, że trollowi zdrowego rozsądku uda się ją usłyszeć. To jednak było
niemożliwe.
Rozległ się głośny tupot kocich łap. Tomptomptomptomp.
I zaraz drzwi jęknęły protestacyjnie. Na ich powierzchni
pojawiła się szpara, przez którą wpadła odrobina światła.
– Co teraz?!
– Zabij – odpowiedziało spokojnie Coś.
– Jak?! Na litość boską, jak?!
Coś nie odpowiedziało. Nic więcej nie umiało powiedzieć.
Lwica znowu rąbnęła w drzwi, a Maria zaczęła się
rozglądać po wnętrzu szafy. Jej nóż został na zewnątrz,
wieszakami mogła najwyżej podłubać w zębach. Czym
ma zabić tą pieprzoną bestię? Przecież nie wbije jej
swoich szpilek w oczy!
Wtem jednak przypomniała sobie o poprzeczce, w którą
uderzyła. Dotknęła jej dłonią (lwica zaatakowała ponownie). Była to zwykła metalowa rura, długa na jakieś
półtora metra, zrobiona zapewne z jakiegoś aluminium.
Grzegorz Gajek
opowiadania
Lwica
43
opowiadania
Maria pociągnęła na próbę i rura wygięła się nieznacznie.
Szarpnęła mocniej, potem uwiesiła się na niej całym swoim
ciężarem i zaczęła kołysać.
Nagle drzwi szafy pękły z trzaskiem. Przez powstałą
dziurę dostała się łapa. Lwica na oślep szukała swojej ofiary.
Maria cofnęła się w kąt, żeby uniknąć pazurów i pociągnęła z całych sił. Rura ułamała się mniej więcej w dwóch
trzecich swojej długości. Jej koniec wypadł z zaczepu na
ścianie. I oto Maria miała w swych dłoniach włócznię. Niezbyt ostrą (w miejscu złamania wieńczył ją nierówny występ)
i zrobioną z aluminium, ale jednak włócznię.
Lwica wyciągnęła łapę i odsunęła się, by wziąć rozpęd
do ostatecznego ataku.
– Zabij – powiedziało Coś.
Maria odczekała trzy uderzenia serca, a potem otworzyła
drzwi szafy i wystawiła przed siebie swoją włócznię. Lwica nie zdążyła już wyhamować. Ostry zadzior wbił
się prosto w jej podbrzusze, przebił mięśnie i ugrzązł
we wnętrznościach. Ranione zwierzę padło na ziemię.
Skowycząc, zaczęło się wić.
(Coś wydało nieartykułowany, radosny odgłos.)
Maria oparła się całym ciężarem na „drzewcu”, wbijając
włócznię głębiej w ciało lwicy. Prowizoryczne ostrze
zatrzymało się dopiero na kręgosłupie.
Następnie skoczyła po nóż, który przyniosła z kuchni. Lwica spróbowała się podnieść i jeszcze ją zaatakować,
ale Maria była szybsza. Wbiła szerokie ostrze w gardło
zwierzęcia, a potem odpełzła pod ścianę, z dala od
trzepoczących wściekle, słabnących łap.
Dopiero, kiedy lwica ostatecznie znieruchomiała,
odważyła się podnieść i podejść, by popatrzeć na ciało.
Zrobiła kilka kroków na miękkich nogach, a potem zgięła
się nagle wpół i zwymiotowała.
(Coś wreszcie wydostało się z ciała Marii, by ucztować
na świeżej krwi.)
Być może przewróciłaby się we własne rzygowiny, gdyby
ktoś jej nie podtrzymał. Poznała silne palce trolla zdrowego
rozsądku.
– Jeszcze tylko muszę znaleźć Andrzeja – wysapała. –
Jeszcze tylko to…
– Posłuchaj… ‒ zaczął troll, ale nie dała mu skończyć.
– Wiem, wiem… Chociaż jego ciało, proszę…
– Isiu. – Troll objął ją delikatnie. – Jego tutaj nie ma. Idź
do samochodu. Zostawiłaś portfel w schowku. Jak zwykle,
kiedy jesteś zdenerwowana, a ostatnio… Ostatnio nie byłaś
sobą. Tam zdaje się zostawiłaś wizytówkę tej kobiety.
– Jakiej kobiety, o czym ty mówisz?
– Idź do samochodu, proszę.
Maria jak w transie wyszła z salonu. W przedpokoju wygrzebała kluczyki z torebki. Pobiegła na podjazd,
gdzie stał wynajęty ford focus. Jej dłonie się trzęsły, kiedy
otwierała drzwi i wygrzebywała portfel ze schowka. W jednej z przegródek portfela znalazła zdjęcia Andrzeja, które
zawsze nosiła przy sobie. Spod niego wystawał róg wizytówki. Wyciągnęła ją i przeczytała:
KATARZYNA HELLER
Psychiatra
Obróciła kartkę na drugą stronę. Ktoś napisał tam
odręcznie: PRZYMIERZE PORZUCONYCH. GRUPA
WSPARCIA DLA RODZIN DOTKNIĘTYCH RAKIEM
226231111.
(Coś nażarło się krwi, a teraz w zadowoleniu konało.)
Wiedziona nagłym impulsem pobiegła z powrotem do
domu, do kuchni. Podniosła telefon i przejrzała pospiesznie listę połączeń. Na szczycie widniał numer właściciela
domu, a pod nim numer 112. Potem następował długi ciąg
połączeń z numerem nazwanym MAMA, przerwany zaledwie kilkakrotnie kontaktami nazwanymi TUREK, NIKA,
DOKTOR HELLER, PP. Ani razu nie pojawiał się ANDRZEJ.
Maria wyszła z powrotem przed dom. Wewnątrz nie
czuła się dobrze.
Usiadła w samochodzie. W oddali dał się słyszeć warkot
silnika i krótki sygnał syreny policyjnej.
Grzegorz Gajek
Urodzony w 1987 roku, absolwent Kulturoznawstwa na
UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym, SFFiH i Esensji. Na ostatni kwartał
br. przewidywana jest premiera jego debiutanckiej powieści
„Szaleństwo przychodzi nocą“. Więcej informacji na
gajekgreg.pl
44
Grzegorz Gajek
opowiadania
Magdalena Kałużyńska
RPG
ilustracje: Konstanty Wolny
„Dzieci są przyszłością narodu.
A konkretnie te dzieci, które przeżyły masakrę i z którymi
to dziećmi mamy kontakt, na przykład mailowy”.
Fragment wypowiedzi dowódcy wojsk lądowych na
zebraniu sztabu kryzysowego.
„Gra i trąbi horda zombie”.
Fragment dziecięcej wyliczanki
Zapis w Księdze Zgromadzenia
W niezwykle upalne lipcowe przedpołudnie dwaj bracia
chowali się w kępie krzaków rosnących przy parkowej alejce.
Mimo że jeden z nich był nastolatkiem, a drugi pięcioletnim
dzieckiem, chłopcy wyglądali identycznie. Byli do siebie
łudząco podobni. Obaj mieli jasne, prawie białe, krótkie
włosy i tak niebieskie oczy, że raczej przesadnie błękitne…
aż nienaturalnie. Obaj mieli perkate nosy upstrzone piegami,
lekko odstające uszy, taką samą szczerbę między górnymi jedynkami. A poza tym byli identycznie ubrani – w niebieskie
dżinsowe spodnie na szelki, niby ogrodniczki, ale sięgające
lekko przed kolana, oraz białe podkoszulki, czarne trampki
i skórzane czarne paski. Z tym, że starszy chłopiec miał do paska
z jednej strony przypiętą krótkofalówkę, a z drugiej długi nóż,
podobny do maczety. Chłopczyk trzymał w dłoni procę.
– Pewnie go nie trafisz – szeptem powiedział starszy brat.
W dłoni trzymał pistolet do wbijania gwoździ. Nie spuszczał
wzroku z parkowej ścieżki. – Możemy się nawet założyć, że
go nie trafisz. Chcesz się założyć?
– E, e – usłyszał w odpowiedzi.
– Peniasz się zakładać, bo wiesz, że przegrasz, młody.
– Wcale się nie peniam.
Starszy brat miał na imię Janek. Młodszy Dawid.
– Mhm. W takim razie powiedz, mały, co tam skitrałeś
w kieszeniach?
– Kapsle. – Dziecko wystawiło wolną rączkę i rozczapierzyło palce. – O tyle.
– Aż pięć kapsli, coś takiego! – Brat udał zdziwienie i
zachwyt. – Mów dalej, co tam masz.
– Sznurek… kulkę... gumę. – Dziecko wyliczało na palcach. – ...Tempe… tempe… tem... pe…
– …rówkę – dokończył starszy brat – temperówkę.
W takim razie może załóżmy się o sznurek.
– Nie! – krzyknął chłopczyk, ale zaraz się skulił, widząc,
że brat spogląda na niego groźnie.
– Sorry, mały. Sorry – krygował się Janek – nie bój nic.
Ale wiesz, że musimy być cicho.
– Wiem.
– I już się nie boisz?
– Nie boję.
46
– Na pewno? Nie kłamiesz mi teraz?
– Na pewno. Nie kłamię.
– Okej, skoro sznurek nie – szeptał nastolatek – to nie.
W takim razie załóżmy się o kulkę.
– O kulkę. Dobra.
– Jaką masz?
– Niebieską.
– Ja mam białą. Wygram, będę miał dwie.
– Ja wygram!
– Cicho. – Janek przyłożył palec do ust. – Idzie.
Rzeczywiście, parkową ścieżką ktoś szedł. Bardzo gruby
mężczyzna. „Szedł” to za mocno powiedziane. Utykał na
jedną nogę, kiwał się.
– Nareszcie – pomyślał Janek. – Dobrze, młody –
powiedział do braciszka. – Kiedy ten pan podejdzie blisko…
znaczy kiedy będzie tam, gdzie badyl... widzisz badyl przy
ławce? – Rozchylił delikatnie gałęzie krzaków.
Chłopczyk kiwnął głową.
– Wtedy policzę, wyskakujesz i robisz, jak cię uczyłem, dobrze?
Dziecko przytaknęło ponownie. Starszy brat szeptem
zaczął odliczać, cały czas patrząc na śmiesznie idącego grubego człowieka.
– Siedem… sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Teraz!
Dawid spiął się w sobie i wyskoczył z krzaków na
ścieżkę niczym rączy źrebak, potem ukląkł na jedno kolano, załadował procę, napiął, wycelował i… strzelił do
nadchodzącego mężczyzny. Malutki biały kamień trafił niczego niespodziewającego się przechodnia prosto w lewe
oko. Grubas syknął z bólu.
– Ty gówniarzu jeden! – krzyknął, wymachując pięścią.
Drugą dłonią zasłaniał oko. – Ty wstrętny bachorze! Zaraz
cię złapię! Złapię i z dupy nogi powyrywam! Z dupy nogi!
Albo powiem twojej matce! Twojej matce powiem!
Chłopiec nie przestawał. Załadowywał procę, naciągał
i strzelał. Raz za razem. Załadowywał, naciągał, strzelał.
Załadowywał, naciągał, strzelał. Kamyki świszczały. Trafiały
wrzeszczącego przechodnia a to w czoło, a to w dłoń, którą
zakrywał oko. Pac! Pac! Pac! Niektóre tylko się odbijały,
zostawiały czerwone ślady na skórze, inne raniły grubasa
aż do krwi. W pewnym momencie Janek chwycił braciszka
za rękę i obaj rzucili się do ucieczki. Mężczyzna coś jeszcze
wrzeszczał, ale chłopcy już go nie słyszeli.
Uciekali ile sił w nogach.
Już nie widzieli, że zza drzewa, rosnącego najbliżej alejki,
wyszedł, a raczej wyskoczył, wysoki, chudy, ostrzyżony prawie na łyso młodzieniec. Trzymał w dłoni ogromną siekierę.
W mgnieniu oka znalazł się przy przechodniu, chwycił
drzewce narzędzia w obie dłonie, wziął potężny zamach
Magdalena Kałużyńska
opowiadania
i z całej siły wbił ostrze dokładnie w czubek głowy wciąż
klęczącego człowieka.
Grubas nie miał czasu nawet wydać z siebie najcichszego
dźwięku.
Siła uderzenia była ogromna. Kości czaszki rozchyliły
się zupełnie niczym jajko ugotowane na miękko, które
ktoś przekroił ostrym nożem, razem ze skorupką. Z głowy
na wszystkie strony trysnęła krew. Grubas wyzionął ducha
w ułamku sekundy. Ciało ogarnął przerażający paroksyzm
drgawek. Ręce, nogi, krwawiąca, pęknięta głowa – wszystko dygotało, każde swoim rytmem. Krew chlustała z niesłabnącą siłą. Trup runął na piach. Młodzieniec zaparł się
nogą o ramię mężczyzny, pewniej chwycił drzewce siekiery,
wyjął narzędzie, zamachnął się i zaczął rąbać.
Tak, jak się rąbie drzewo.
Wbijał siekierę w szyję, raz za razem, rytmicznie,
każdorazowo biorąc potężny zamach. Aż w końcu głowę
odciął. Tylko że to już nie była głowa, a krwawa, nieokreślona
miazga. Poszarpany kikut szyi broczył obficie. Chlapał krwią.
Strasznie jej dużo wypływało. Młodzieniec coś mruknął pod
nosem, splunął i stanął okrakiem nad trupem. Zamachnął
się, ale tym razem wbił siekierę w plecy truchła, wzdłuż
kręgosłupa. Już nie rąbał. Zostawił wbite narzędzie i zrobił
kilka kroków w tył. Obejrzał okolicę.
W parku nie było żywego ducha. Nie śpiewały ptaki, alejkami nie chodzili ludzie, nikt nie siedział na ławkach, nigdzie nie było zwierząt, na przykład bawiących się psów. Za
to było coś innego. Cisza… Korony drzew stały nieruchomo,
sztywno. Duchota i spotęgowane nią gorąco wydawały się
być nie do zniesienia.
– A ja na to, jak na lato – zanucił – a na lato wy-je-ba-ne mam!
Splunął, otarł zakrwawione ręce w spodnie, wyjął z kieszeni napoczętą paczkę papierosów, zapalniczkę. Zapalił
papierosa, zaciągnął się głęboko. Zrobił nawet kilka kółek z wydychanego dymu. Patrzył z lubością na swoje ulotne papierosowe dzieło, po czym kiwnął dłonią. Zaraz potem zza krzaków
wysypała się czereda dzieci, co najwyżej sześcioletnich. Chłopców,
dziewczynek. Wszyscy byli tak samo ubrani. W białe podkoszulki i krótkie spodenki. Każdy z maluchów miał krótko obcięte
włosy. Prawie na łyso… Zaroiły się wokół ciała niczym mrówki
albo stado muszek owocówek, skuszonych zgniłym owocem.
Podczas gdy chłopak palił papierosa, maluchy pracowały.
W skupieniu, ciszy. Krzątały się zupełnie jak maszyny, roboty, z których każdy zna swoje zadanie, z których każdy jest
zaprogramowany, którego każdy ruch jest po coś… Dzieci
sprzątały krwawe dzieło chudego egzekutora.
Chłopak stał, nucił jakąś melodię.
Maluchy pracowały.
Podzieliły się na dwie grupy. Jedna z nich zawlokła
ciało zaszlachtowanego grubasa w okoliczne krzaki. Druga
zacierała ślady masakry. Miazgę po rozwalonej głowie oraz
piasek zmieszany z krwią, odpryskami czaszki i mózgu małe,
dziecięce rączki szybko nabierały kolorowymi plastikowymi
łopatkami do kolorowych plastikowych wiaderek.
Inne małe dłonie zakopywały nierówności alejki.
Po kilkunastu minutach wytężonej pracy parkowa dróżka
wróciła do swojego dawnego wyglądu.
Nie było śladu po grubasie.
Nie było śladu po dzieciach ani po chudym młodzieńcu
z siekierą.
Nie było śladu po krwawym zdarzeniu.
RPG
Tylko z krzaków, do których dzieci zawlokły zmasakrowane ciało przechodnia, zaczęły się wydobywać cienkie
smużki szarego dymu.
Dziesięcioletnia dziewczynka, Marysia, siedziała na ławce
pod blokiem, rozglądała się, żuła gumę, machała nogami.
Była rodzoną siostrą Janka i Dawida, jednak wcale do swoich
braci niepodobną. Wcale a wcale. Różniła się od nich praktycznie wszystkim. Nie miała krótkich blond włosów, tylko
krótkie rude. Jej nosa nie zdobiły piegi. Nie miała również
odstających uszu, tylko zgrabnie przylegające do głowy.
Patrzyła na świat ciemnobrązowymi oczami, jej górnych jedynek nie rozdzielała żadna przerwa. Coś ją jednak z braćmi
łączyło. Ubranie. Tego dnia, tak samo jak Dawid i Janek,
miała na sobie białą podkoszulkę, spodnie na szelki, niby ogrodniczki, ale sięgające lekko przed kolana, czarne trampki,
skórzany czarny pasek z przypiętą harcerską finką z jednej
strony, krótkofalówką z drugiej i małym, pomarańczowym
pistoletem do wbijania gwoździ z tyłu. Przypomniała sobie
pierwszą rozmowę ze sztabem.
– My nosimy mundury – grzmiały jej w głowie słowa
żołnierza – wyglądamy identycznie, wy też musicie.
– Wszyscy? – spytała wtedy.
– Dobre pytanie, młoda damo.
Młoda damo… Nie dziecko, nie mała, nie dziewczynko.
Młoda damo.
– Takie same ubrania, w ramach każdego oddziału takie
same. I macie się meldować najczęściej, jak się da…
Zerknęła na butelkę wody stojącą obok niej, następnie
na cyfrowy zegar, zdobiący ścianę wieżowca nieopodal, na
siekierę leżącą na ławce. Czujnie obserwowała teren. Między
blokami pojawiały się jakieś sylwetki. Były to głównie małe
postacie, dziecięce. Grupki dzieci. Zawsze w grupach, nigdy
samotnie. Taka była zasada poruszania się po mieście.
– Jeżeli się oddalicie, utrzymujcie kontakt wzrokowy
i koniecznie przez krótkofalówkę. Zrozumiano?
– Zrozumiano!
– Zastosować!
– Tak jest!
Dziewczynka pomachała do obserwowanych dzieci.
Natychmiast jej odpowiedziały, również machając. Potem
przesunęła dłonią po głowie. Do wczoraj miała długie włosy,
sięgające prawie do pasa. Wieczorem poszła do łazienki i ze
łzami w oczach obcięła kasztanowe sploty prawie na jeża.
– O Matko Boska! – zakrzyknął Janek, kiedy zobaczył
Marysię w nowej fryzurze – wyglądasz jak po tyfusie!
– Skąd ty możesz wiedzieć, jak wygląda ktoś po tyfusie.
Z filmów. Z książek. Z jakichś zasłyszanych gdzieś
opowieści.
– Sam wyglądasz, jakbyś miał spotkanie z kosiarką.
Krótkie włosy zapewniały jako takie zabezpieczenie,
ograniczając pole manewru napastnika.
– Myślisz, młoda damo, że dlaczego żołnierze mają takie
krótkie włosy albo nawet są ogoleni na łyso?
– Żeby wróg nie mógł ich za te włosy złapać.
– Dobra odpowiedź.
W pewnym sensie Marysia lubiła rozmowy przez komunikator internetowy. Trudno, żeby nie lubiła czegoś,
co od trzech tygodni stanowiło nie tylko jej, ale braci, jak
również pozostałych ocalałych w mieście, główny kontakt ze
światem. Od trzech tygodni miasto było odcięte od świata
47
opowiadania
zewnętrznego. Mieli jeszcze telefony komórkowe, w domach
telefony stacjonarne, krótkofalówki do kontaktów lokalnych.
– Tygodnie stanu najwyższej gotowości. Trzy tygodnie wojny.
– Tak, młoda damo, to jest wojna. A wy jesteście
żołnierzami, teraz.
– Bez broni.
– Palnej nie możemy podesłać.
Cokolwiek przeszło przez granicę, maszyna, przedmioty, ogólnie rzecz biorąc, materia nieożywiona, cokolwiek przedostało się na teren miasta, ulegało albo korozji, albo rozpadowi. Prędzej czy później… ale raczej
prędzej.
Ludzie nie mogli z miasta wyjść. Ani do miasta się dostać.
– Skoro jesteśmy żołnierzami, to potrzebujemy broni –
stwierdziła kiedyś dziewczynka. – Sztab nic nie podeśle, bo
nie mają jak… pozostaje znaleźć coś w mieście.
– Nie, Mery. Myszkować po wszystkich mieszkaniach czy
opuszczonych domach? Nie ma na to czasu. Musimy sobie
radzić inaczej.
Musieli. Nie mieli innego wyjścia. Ba, dosłownie nie mieli
wyjścia. Skoro sami nie mogli się wydostać z miasta.
– Pistolet automatyczny do wbijania gwoździ – stwierdził
rówieśnik Janka, demonstrując swoje najnowsze odkrycie. –
Chłopie, jesteśmy w domu…
– Raczej w czarnej dupie, kurwa.
– Widzisz, bracie, tu się mylisz… Pistolet do wbijania
gwoździ… proste, acz genialne. Amunicji pod dostatkiem,
łatwo się obsługuje. Lodzio miodzio.
– Używałeś?
– A i owszem. – Kolega uśmiechnął się od ucha do ucha,
a jego oczy pojaśniały. – Opowiedzieć?
– Dajesz.
– Wchodzi w ciało, wbija się w głowę niczym w masło!
Rozumiesz, nic mu nie brakuje. Celujesz, strzelasz! Trach!
Trach! Trach! Tylko żeby wiesz, rąsia ci nie zadrżała. I trach!
48
Trach! Trach! – Kolega wymachiwał ręką. – W oko, w czoło,
w ucho… gdzie sobie tam chcesz… ile sobie tam chcesz!
Trach! Trach! Trach!
– Trach, trach…
– I po delikwencie. Nie ma siły, żeby nie upadł.
– Ale baniak trzeba skosić, nie?
– Dla świętego spokoju, czy tam tego, zasady, wiadomo,
możesz skosić – odparł kolega, wkładając gwoździe do podajnika urządzenia. – Ja pistolet mam. Oddziały na moim
rewirze też. Biegnijcie lepiej do centrum handlowego. Zanim
się ściemni. W dziale technicznym, czy dom i ogród, nie
pamiętam. Pełno tego. Nawet dla lasek, żeby nie marudziły.
Są kolorowe pistolety. Czerwony, pomarańczowy…
– A są pomarańczowe gwoździe?
Mery wtedy zażartowała. Ale tak po prawdzie umierała
ze strachu.
– Tylko głupek się nie boi – pomyślała. – W takim razie ja
muszę być bardzo mądra…
Wystawiła lekko język, żeby zacząć nadmuchiwać gumę
balonówę, ale nie nadmuchała. Widząc nadbiegających
chłopców, zeskoczyła z ławki, wyjęła gumę z ust, zawinęła
w srebrny papierek i schowała do przedniej kieszeni spodni. Po Dawidzie prawie nie było widać, że właśnie przybiegł
z parku oddalonego kilkaset metrów od osiedla. Tylko lekki rumieniec oblał dziecięce policzki. Za to starszy brat
był wykończony. Schylił się, dłuższą chwilę głośno dyszał.
Charknął obficie śliną na biały żwirek ścieżki oblekającej
skwerek oraz trawnik i z hukiem klapnął na ławkę. Położył
siekierę na ziemi. Sam się rozparł na ławce niczym basza. Na
wpół leżąco.
– Co się dzieje? – spytała siostra.
– Nic – odpowiedział Janek, wciąż dysząc. – Wygrałeś. –
Wyjął z kieszeni białą kulkę i podał chłopcu. Dziecko bardzo
ostrożnie ujęło nagrodę w dwa palce i uniosło, podziwiając refleksy światła odbijające się od gładkiej, szklanej powierzchni.
– Nic? – fuknęła niezadowolona dziewczynka. – Jakoś ci
nie wierzę!
– Upał mi dokucza.
– Nie tylko tobie!
– W tym ubraniu wyglądam jak debil.
– Nie jak debil, tylko jak dziecko. A dokładniej jak Dawid.
To dla niego to przebranie.
– Wiem…
– To o co chodzi?
– Nie mam już siły. Jestem dosłownie półżywy. Co…?
– spytał, widząc groźne spojrzenie siostry – nie mogę sobie
ponarzekać?
– Półżywy…
– Tak. Ale bez obaw, siostra, co ty. Jest okej. Jarzębiniarni
nie odstawiam.
– Jakie okej? Jakie okej? Gadasz, że jesteś półżywy. Rozumiem, że jesteś zmęczony i masz dosyć. Ale ty rzeczywiście
wyglądasz strasznie! Zupełnie jak oni!
– Uuuu. – Brat wystawił sztywno ręce przed siebie. – Zaraz cię złapię i ugryzę!
– Przestań tak żartować!
– Oj tam, oj tam.
– Nie oj tam, tylko niedługo będziesz pełnoletni!
– To o niczym nie świadczy! – Janek również podniósł głos.
– Jak to o niczym?! Skoro anomalia dotyczy dorosłych!
– Nie dorosłych, tylko raczej, jak to powiedział generał,
Magdalena Kałużyńska
opowiadania
organizmów w pełni dojrzałych, czy… jak to było…
rozwiniętych.
Dziewczynka wydęła usta.
– Mery… spokojnie. Zmęczony jestem, po prostu.
– Zmęczony?! I dlatego gadasz takie bzdury?!
– Naprawdę. Jestem zmęczony. I mam naprawdę dosyć
tych treningów, biegania. To cholernie ciężka robota. Upał
cholernie dokucza. Dawno nie padało. W ogóle syf. –
Próbował jakoś załagodzić wściekłość siostrzyczki. Gadał
jak nakręcony. Przyznał w duchu, że gadał nie tyle bzdury,
co mega wielkie głupoty. Po co ja w ogóle gębę otwierałem…
– Co ty nie powiesz! Przecież wiem. Ja to wszystko wiem!
Nie padało, jest gorąco, ja również mam dosyć.
– Sama widzisz – paplał brat. – Ten upał wykańcza wszystkich. Dobrze, że nie musiałem dzisiaj niczym wymachiwać.
Nie dałbym chyba rady unieść siekiery. Bartek mnie zastąpił.
Jego ten piekarnik, czy sauna, nie rusza.
– Okej, już jestem spokojna.
– Mhm. Jasne.
– Już jestem spokojna, niech cię o to głowa nie boli –
powtórzyła siostra.
– Głowa… Jeżeli bardzo chcesz, możesz mi głowę obciąć
w każdym momencie – ponownie zażartował – skoro się
boisz, że się nagle zmienię, tak jak się zmienili wszyscy
dorośli, i będę chciał ciebie oraz młodego dopaść. Uuuu… –
Ponownie wystawił ręce przed siebie. – Idę po ciebie, Barbaro.
– Zamknij się!
No nieźle – pomyślał brat – film o żywych trupach nie
jest dla dzieci, ale to właśnie te dzieci teraz muszą…
– Dobra, przepraszam – powiedział. – Nie powinienem
robić sobie jaj.
– Łatwo ci mówić.
– Z czym?
– Z obcięciem ci głowy…
– A, no pewnie, że łatwo. Stosuję rozkazy.
– Są jakieś nowe?
– Nie. Nie ma. Ale generał powiedział, że żołnierz musi
być przygotowany na każdą okoliczność.
– Rzeczywiście, tak powiedział.
– I dlatego naostrzyłem noże, tasak oraz mam nową siekierę.
Przezorny zawsze ubezpieczony, tak? – Albo pierdolnięty
zawsze uśmiechnięty – pomyślał. Tego już nie powiedział
siostrze. Już i tak pozwolił sobie na niewybredne żarty. Za mocne jak na zaistniałe okoliczności. Za mocne jak dla dziewczynki
w jej wieku? Nie, Janek nie obawiał się, że swoimi niewybrednymi żartami czy zachowaniem Marysię przestraszy.
Widziała wiele.
– Odważną mam siostrę, nie ma to tamto… – myślał.
– I do tego gada jak stara. Zupełnie nie jak dziesięciolatka.
– Rozejrzał się. – W tym mieście mieszkają same odważne
dzieci… mądre. Cholera, bez nich nie dalibyśmy sobie rady.
Ja to bym zginął z dziesięć razy.
Dziewczynka patrzyła na brata spode łba. Marszczyła
czoło. Zawsze tak wyglądała, kiedy się nad czymś mocno
zastanawiała. Zagryzała również wtedy usta. Niekiedy tak
mocno wbijała zęby w skórę, że aż do krwi. Brat musiał
interweniować, żeby dziewczynka nie zrobiła sobie krzywdy.
Mówił, żeby się nie gryzła. W przenośni i dosłownie.
– Nie gryź się, Mery.
– Wolę się gryźć, niż żeby miał ktoś ugryźć mnie –
odpowiadała wtedy.
RPG
Od początku dziwnych zdarzeń, które miały miejsce w mieście, Janek zwracał się do siostry w ten sposób.
Mery. Nie Marysiu, Maryniu ani tym bardziej Mario. Mery.
Zawsze. Było w tej wersji imienia coś, co sprawiało, że siostra
go słuchała. Teraz też posłuchała.
Przestała przygryzać wargi.
– Wiem, co mówi generał. A ty sobie żartuj, żartuj. Może
nawet się zastosuję do rady. Najpierw obetnę ci głowę. Najlepiej podczas snu, wtedy nie będzie trzeba robić na ciebie
zasadzki ani angażować młodego do strzelenia ci w oko.
Obetnę ci głowę, twoje ciało spalimy, następnie pójdę, jak
gdyby nigdy nic, z młodym na huśtawki albo na lody… o ile
jakaś lodziarnia jeszcze działa.
Brat słuchał siostry jak zaczarowany.
– Działają lodziarnie, znaczy lodówki – powiedział, lekko
się uśmiechając. – Wszystko działa. Jest prąd, telewizja, woda…
– O właśnie, woda. Chcesz pić? – krzyknęła do Dawida.
Nie chciał.
– W takim razie nazbieraj kamyczków! Jutro następny
trening celności!
Rodzeństwo przez kolejnych kilka minut obserwowało
chłopczyka. Chodził po żwirowej dróżce i rzeczywiście
zbierał kamyczki. Ale nie brał wszystkich jak popadnie.
Wybierał te najbardziej kanciaste. A najlepiej, żeby miały
ostre krawędzie…
Marysia stanęła naprzeciwko brata. Spojrzała mu w oczy.
– Myślisz, że on już się czegoś domyśla?
– Ale czego? Że to nie jest żadna gra? – Janek zmarszczył czoło.
– Fajnie by było, gdyby to była gra.
– Ale nie jest. To bolesna rzeczywistość. Masakra jakaś,
a jednak rzeczywistość. Młody się może i domyśla, a może
nie. Nie wiem. Dopóki się nie pojawią, miasto wygląda, jakby wszyscy dorośli wyjechali na wakacje…
– Jeżeli by wyjechali, to by kiedyś wrócili. Oni nie wrócą.
– Mam nadzieję, że jednak nie wrócą.
– Ja też mam taką nadzieję…
– Oni nie wrócą. My nie możemy wyjść z miasta. Beznadzieja.
– Tak, granica nie przepuszcza nikogo.
– Próbowaliśmy granicę rozwalić. Waliłem w nią jak
jakiś przypał, tak długo, aż pękła mi siekiera. Marek wjechał
czołowo ciężarówką. Anka rzucała cegłami. Cegły odbijały
się zupełnie jak tenisowe piłki. To nadal wygląda jak mgła,
ale jesteśmy otoczeni litym murem.
– Nie ma wiatru. Nie ma przeciągu… Może dlatego tak
strasznie tu śmierdzi.
W powietrzu unosił się swąd spalenizny. Zupełnie jakby
ogromny kawał mięsa był właśnie opiekany na przeogromnym grillu. Nie, nad ogniskiem. Ogromny kawał mięsa nad
przeogromnym ogniskiem.
I ten wielki kotlet, czy stek, się właśnie przypalił.
– Już się zaczynam przyzwyczajać do tego zapachu.
– Zapach… ale ładnie… ty to jak coś powiesz. – Janek
splunął. – Od Bartka i maluchów dzisiaj doszło jedno ognisko. Nie wiem, ile stosów rozpalili pozostali.
– Pewnie sporo. Dostaniemy informację ze sztabu. Teraz
ty lepiej mi powiedz, jak było w parku. – Marysia wykrzywiła
usta i z trudem przełknęła ślinę.
Strasznie śmierdziało.
– Normalnie, jak zwykle było. Czekaliśmy w krzakach,
aż ktoś przyjdzie, a kiedy ktoś przyszedł, młody wyskoczył,
strzelił.
49
opowiadania
– Trafił?
– Pewnie. Myślisz, że co, jego imię zobowiązuje. On
zawsze trafia. I tym razem trafił, niczym jego sławny biblijny
imiennik.
– Ale kogo trafił?!
– Grubego faceta.
– Czy on…
– Wyglądał w miarę jak normalny człowiek. Nawet
krzyczał, że matce się poskarży.
– Matce… – szepnęła Marysia. – Proszę, znaczy jeszcze
coś kojarzył.
– Tak.
– Gdzie on się uchował przez ten cały czas taki niezmieniony?
– Nie wiem. Może spał albo był chory?
– Bez sensu. Ale na pewno spotkaliście zdrowego?
– Już się zaczynał kiwać.
– Czyli w ostatnim momencie młody go trafił.
– Na to wygląda.
– Jak długo czekaliście?
– Cholernie długo, Mery. Cały zdrętwiałem od kucania.
Takie chowanie było dobre może na początku. A teraz?
– Widzisz. O to mi chodzi.
– Co widzę?! – syknął chłopak. – O co ci chodzi?
– O to chowanie, dobre na początku, że wtedy się
chowaliście krócej. Krócej czekaliście. O czym to świadczy?
– Mery! – krzyknął Janek. – Nie przepytuj mnie jak baba
od geografii albo moja polonistka!
– Która nie żyje! – syknęła dziewczynka, zaciskając zęby. –
Obie nie żyją. Nie muszę ci chyba przypominać, dlaczego zginęły.
– Nie musisz. Moja nauczycielka chciała mnie pożreć.
Dosłownie. A że czas oczekiwania w krzakach się przedłużył,
świadczy tylko o tym, że jest ich coraz mniej… tych… ludzi. Coraz mniej… Niedługo Dawid nie będzie miał na kim trenować.
– Dawid nie będzie miał na kim trenować, reszta maluchów
też. Kiedy się okaże, że nie ma na kim trenować, to będzie
znaczyło, że… – Marysia pomachała dłonią do braciszka.
– …że już nam nic nie zagraża – brat dokończył zdanie. –
Że wszystko wróci do normy.
– Nie wszystko – stwierdziła dziewczynka smutno. –
Obawiam się, że już nigdy nic nie będzie takie, jak przedtem.
My nie będziemy tacy sami.
Janek nic nie powiedział. Zadrżał. Kropla potu spłynęła
mu z czoła po policzku. Ale wyjątkowo zimna kropla potu.
Lodowata. Odniósł wrażenie, jakby ktoś przesuwał mu po
rozpalonej twarzy przeraźliwie zimny kawałek metalu. Czuł
dreszcze. Na całym ciele. Nie z zimna. Ze strachu. Bał się cały
czas. Ale dopiero teraz uświadomił sobie jak bardzo.
Nic nie będzie takie jak przedtem. Oni też nie będą tacy
jak przedtem. Jego młodsza siostra miała rację. Jego nad wyraz mądra jak na swój wiek, niezwykle wygadana oraz bardzo
inteligentna dziesięcioletnia siostra Marysia miała rację.
To było w tym wszystkim chyba najgorsze.
– Jest kolejna ekspertyza, panie generale.
Wysoki, zwalisty mężczyzna stał przy oknie, na korytarzu, i palił papierosa. Na dźwięk słów o ekspertyzie odwrócił
głowę. Umundurowany żołnierz, wyprężony jak struna,
trzymał w dłoniach dużą kopertę. Szarą, do granic możliwości
wypchaną. Na widok koperty mężczyzna uśmiechnął się
kwaśno. Bardzo kwaśno. Wyciągnął rękę. Żołnierz oddał mu
przesyłkę, zasalutował.
50
– Co wyszło tym razem?
– Kilkustopniowy wzrost temperatury, panie generale.
Poza tym bez zmian. Wszystko jest na pendrajwie, płycie.
Plus oczywiście wydruki.
– Dziękuję, odmaszerować!
Mundurowy zasalutował. Odwrócił się i odszedł
sprężystym krokiem, głośno tupiąc.
– Kilkustopniowy wzrost temperatury. Że niby co się miało
zmienić od wczoraj? Czego ja się, kurwa, spodziewałem? Że
się ta blać zmieni w waniliowy budyń i że nakarmimy nim
przedszkolaki? – Generał dopalił papierosa, zdusił peta
i wolno poszedł w kierunku uchylonych drzwi, za którymi,
w ogromnej sali, władze tego kraju trzy tygodnie wcześniej
urządziły siedzibę wojskowego sztabu kryzysowego.
– Nie, nie w budyń. Co ja gadam? Przedszkolaki przecież
nie lubią budyniu… – mruknął generał, wchodząc do pomieszczenia.
– O trzynastej piętnaście trzeba będzie się zameldować.
– Janek otarł czoło, zerkając na ogromny zegar. – Może są
jakieś nowiny.
– W takim razie wracamy do domu. – Marysia kiwnęła
na braciszka. – Jeszcze się trzeba umyć, przebrać w cywilne
ciuchy. Bo dzisiaj już nie wychodzimy. I trzeba coś zjeść.
Dawid zażyczył sobie frytki.
W klimatyzowanej sali panował półmrok, rozjaśniony
blaskiem bijącym od ekranów komputerowych oraz multimedialnych rzutników. Wszystkie okna zasłonięto
zaciemniającymi roletami. Pomieszczenie było ogromne,
pełne sprzętu audiowizualnego, niewyobrażalnej liczby komputerów, monitorów, laptopów. Przy drzwiach stały rzędy
maszyn z gorącymi i zimnymi napojami, stoły z talerzami
i suchym prowiantem, automaty z wodą.
– Wszyscy obecni?
– Tak jest! – odpowiedział generałowi mężczyzna stojący
przy kserokopiarce.
Sala była pełna ludzi. Co chwila rozlegały się dźwięki
dzwonków, a to telefonów stacjonarnych, a to komórkowych.
Prawie każdy człowiek tu obecny miał na głowie słuchawki
albo słuchawkę bezprzewodową. W centralnej części sali
stało kilka stolików z pracującymi rzutnikami multimedialnymi. Wyświetlały jakieś kolorowe obrazy na trzy ściany. Na
stołach gęsto ustawionych po lewej stronie sali stały same
monitory komputerowe, ściśle, jeden obok drugiego.
Każdy ekran pokazywał jednak co innego.
Generał oddał kopertę zagadniętemu człowiekowi.
– Natychmiast prześlij to prezydentowi – mruknął. – Potem wyślij do tej dziewczyny z telewizji. Do gazet na końcu…
o ile będą chcieli. Będą chcieli. Hieny, kurwa. Ale pamiętaj,
nie dawaj im żadnych nagrań. Ani z rozmów, ani z miasta!
Zrozumiano?!
– Tak jest! – Żołnierz delikatnie ujął kopertę i oddalił się.
Dowódca szedł wolno wzdłuż ściany z szeregiem monitorów.
Marszczył czoło, zaciskał usta.
Skrzyżowanie, stojące samochody, kolejne skrzyżowanie,
puste, asfaltowa droga, autobus, drugi autobus, pas zieleni
z ławkami, pas zieleni, trawniki, restauracyjne ogródki, kolejna droga asfaltowa, fragmenty zabudowań po obu jej stronach, osiedle domów jednorodzinnych, blokowisko, kilka jakichś
niskich budynków, rondo, kolejne skrzyżowanie, kolejne rondo,
Magdalena Kałużyńska
opowiadania
wiadukt, przejazd kolejowy, drzewa, kolejowy most…
Na chwilę zatrzymał się przy ekranie wyświetlającym
wrak samolotu. Wrak nie wyglądał jak duma tego kraju –
wojskowy myśliwiec. Generał chyba ze sto razy widział już
tę kupę powyginanego żelaza, jakieś brudne śmiecie naokoło
maszyny, zorany asfalt, w głębi połamane drzewa…
– Boże kochany.
Monitor stojący obok pokazywał coś innego. Parking
przed centrum handlowym. Ogromny betonowy plac z samochodami. Dowódca cmoknął z niezadowoleniem. Obraz
wyglądał jak zdjęcie z placu zabaw dla dzieci. Pełnego modeli samochodzików porozrzucanych przez niegdyś bawiących
się tu milusińskich. Tylko że to nie były wcale modele zabawkowe, a samochody prawdziwe. Na parkingu panował
straszny bałagan.
– Jak po trzęsieniu ziemi.
Niektóre auta miały otwarte drzwi, zapalone światła, wybite szyby, wgniecioną karoserię, niektóre stały w poprzek,
inne były przewrócone na bok, inne na dach. Jeszcze inne
dymiły. Majaczący w oddali budynek centrum handlowego
wyglądał, jakby w środku wybuchła bomba. Wybite szyby,
osmolone ściany. Kolejny monitor pokazywał kolejną drogę.
Pustą. Nic nią nie jechało. W ogóle na żadnym z ekranów
nic się nie poruszało. Nie było żadnych spacerujących ludzi,
przemieszczających się pojazdów, chociażby rowerzystów...
Obrazy z kamer monitoringu miejskiego wyglądały jak
zdjęcia, a nie przekaz w czasie rzeczywistym. Nie, poprawka.
Coś się ruszało. Od czasu do czasu jakaś gałąź albo krzaczek.
Albo, gdzieś w oddali, w tle, przebiegła grupka dzieci.
– Są jak duchy…
Całe miasto sprawiało wrażenie wymarłego. Poza tym
wszędzie, co krok, panował tam przeraźliwy wręcz bałagan.
Oprócz porzuconych samochodów, autobusów, tramwajów,
składów pociągów stojących na peronach, wagon przy wagonie, a nawet… helikopterów, czy doszczętnie strzaskanych…
samolotów pasażerskich… wszędzie, gdzie okiem kamery
można było sięgnąć, walały się również jakieś śmiecie, kartki
papieru, fragmenty ubrań, nawet buty, kartonowe pudła. Na
jednym ze skrzyżowań stał tir, a raczej leżał. Z pękniętego
kontenera wysypało się na asfalt, trawnik oraz chodnik morze pomarańczy… Na kolejnej ulicy stał przewrócony traktor,
gdzieś widać było samochód wbity w sklepową witrynę…
– Dzięki Bogu i temu pojebowi burmistrzowi za zamontowanie monitoringu miejskiego – szepnął generał.
I gdyby ktoś nie wiedział, gdzie się patrzeć, na co zwracać
uwagę, na pewno by tego nie dostrzegł. Nawet wprawne oko
dopiero po kilku sekundach uważnego oglądania obrazów
na monitorach dało radę wyłowić charakterystyczne kształty
ciał. Trupów. Były albo przykryte śmieciami, albo owinięte
w materiał, niczym mumie. Prawie wszystkie znajdowały się
w jakiś krzakach, mniejszych lub większych, niektóre były
przykryte kawałkami drewna, kartonami tekturowymi. Tu
wystawała jakaś noga, tam ręka… gdzieniegdzie widać było
ciemną plamę krwi…
– Sierżancie, jest obraz z granicy?! – krzyknął w stronę
człowieka, który stał przy jednym z rzutników. Żołnierz
wskazał palcem ścianę powyżej monitorów. Dowódca uniósł
wzrok.
– Która kamera?!
– Na moście!
Na moście, podobnie jak na parkingu przed centrum
RPG
handlowym, roiło się od porzuconych, rozwalonych, zdewastowanych pojazdów. Samochodów, motocykli, skuterów.
A nawet… widząc to generał pokręcił głową… stał tam znany mu czołg, pojazd opancerzony oraz wojskowa ciężarówka.
Nie, kilka wojskowych ciężarówek. To, co rzucało się w oczy,
to postępująca korozja metalowych części pojazdów i mostu.
Zupełnie jakby leżały tam przez długie lata, dziesięciolecia.
Tak nie było. Leżały tam od niedawna. Tu też było pełno ciał.
Most od mniej więcej połowy swojej długości tonął
w rażąco białej, gęstej mgle.
– Daj mi satelitę!
Obok obrazu mostu pojawił się inny.
– Od kogo?
– Od Amerykanów! – odkrzyknął żołnierz. – Odebrałem
pięć minut temu! Są świeże!
– Bardzo?!
– Bardzo. Mają najwyżej pół godziny!
– Ile ich jest?
– Sześćdziesiąt! Strzelali co sekundę!
– Najlepsze dawaj!
Na ścianę wpłynęło zdjęcie o największej rozdzielczości.
– Wiszę Addamsowi i ekipie skrzynkę zmrożonej wódki.
Albo od razu dziesięć skrzynek. Dla każdego po jednej. Dla
każdego po jednej skrzynce… – szeptał generał, patrząc na
ścianę. – Wódka taka zimna będzie, że aż oszroniona, a kac
po niej… kurwa, kosmiczny.
Zdjęcie satelitarne miasta. Tego samego, które generał
obserwował dzięki kamerom monitoringu. Rzut z góry
prezentował się prawie tak samo, jak inne zdjęcia satelitarne innych miast. Ot, kolorowe dachy zabudowań, plątanina
szerszych lub cieńszych szaro-białych asfaltowych dróg, niebieskawa wijąca się między obszernymi połaciami zieleni
szeroka wstęga rzeki, przecięta w poprzek kilkoma mostami… Jednak w tym zdjęciu było coś, co przykuło wzrok.
– Granica...
Szeroki pas bieli okalający rogatki miasta. Doskonale widoczna z kosmosu mgła.
– O ile urosła?!
– Od ostatniego odczytu trzy metry! – odkrzyknął sierżant.
– Tylko? Znaczy co? Zwalnia? A gęstość?!
– Bez zmian!
Dowódca dostrzegł również zadymione punkty,
połyskujące ogniem.
– Ile jest tych stosów?!
– Trzysta dwanaście – usłyszał odpowiedź – nowych, bo
wygasłych nie liczymy!
– Powinno być więcej ognisk! Trupy nie mogą leżakować!
Co to, kurwa, plaża?! Który to rewir?!
– Centralny!
– Meldowali się?!
– Jeszcze nie!
– Kto tam jest teraz?! Jakie oddziały? – spytał żołnierza
siedzącego przy komputerze najbliżej.
– Wielkie głupie ptaki, gejowscy łapacze pokemonów –
czytał mundurowy z ekranu – suche majtki na dnie morza,
troskliwe misie, porno dla ubogich, nie mów do mnie bejbe,
to idą łysi!
– Tylko siedem oddziałów w centrum?!
– Więcej nie widzę.
– Dzwonić do nich! Natychmiast! Niech podpalają!
Przy mężczyźnie stanęła jakaś kobieta. Ubrana po cywil-
51
opowiadania
nemu. Niska, bardzo drobnej budowy, brunetka. Z twarzy
wyglądała na góra trzydzieści lat. Nic nie powiedziała.
– Już zapalają! – krzyknął sierżant.
Dopiero wtedy generał odetchnął z ulgą. Kiedy zobaczył
na ekranach monitorów grupki dzieciaków podpalających
trupy, te przykryte śmieciami, kawałkami drewna.
– No dobra – westchnął, ocierając czoło. – Jak to pani
znosi, pani doktor?
– Jak to znoszę? A dlaczego pan się o to mnie pyta? –
warknęła. Wyglądała źle. Miała podkrążone, przekrwione
oczy, była blada i wyraźnie zdenerwowana.
– Proszę iść się przespać. Ja potrzebuję wypoczętych
współpracowników, tak? Jeszcze pani błąd jakiś popełni i co wtedy?
– Czy pan oszalał?! Jak ja bym mogła spać teraz?! Jasne
– wydarła się, aż kilka osób spojrzało w jej stronę – ja sobie
pójdę spać, a tam po mieście grasują stada wygłodniałych…
stada wygłodniałych… żarłocznych…
– Proszę ich nazwać, pani doktor! – podjudzał ją generał
– proszę ich nazwać!
– Stada wygłodniałych, oszalałych ludzi!
– To nie są ludzie! – Wojskowy poczerwieniał na twarzy.
– To już nie są ludzie!
– A jak mam ich nazwać?!
Zombie. Ani generałowi, ani kobiecie, ani nikomu obecnemu na
sali to słowo nie przechodziło przez gardło. Mimo wszystko i mimo
wydarzeń, jakich byli świadkami, nie byli w stanie uwierzyć…
– W głowie mi się to nie mieści! – kwęknęła kobieta,
ocierając łzę z policzka.
– Kurwa jego mać! Mi się tu nie rozklejaj, babo! –
pomyślał generał. – Proszę się uspokoić – powiedział głośno
– za niedługo meldunek. Nie można pozwolić, żeby dziecia-
52
ki zobaczyły oznaki słabości na pani twarzy albo ślady łez.
Proszę się doprowadzić do porządku, wziąć się w garść albo
zastąpię panią kimś innym!
Solennie obiecała poprawę.
– Pani doktor, jestem człowiekiem, nie maszyną, wiem,
że każdy ma chwile słabości… Pani i inni przyczyniliście się
do tego… do sukcesu – dodał już spokojniej. – Jeżeli mogę
tak powiedzieć. Sukcesu. Młodzież i starsze dzieci się jako
tako trzymają, a młodsze chyba już na dobre uwierzyły, że ten
koszmar… że to, co się dzieje za oknami i co muszą robić, to
element gry… takiej realnej zabawy w wojnę.
– Wojnę z potworami.
– Które to potwory do niedawna, do momentu pojawienia się tej białej sztywnej kurwy, byli normalnymi ludźmi,
sąsiadami tych dzieci albo co gorsza… rodziną.
– Widzi pan, generale… – odezwała się kobieta cicho – ja
tylko mam nadzieję, że udało mi się dodać im trochę odwagi.
Nie musiałam im mówić, jak postępować. Młodzież, starsze
dzieci, wiedziały, co mają robić. Doskonale wiedziały i prawie od razu dotarła do nich powaga sytuacji. Tylko maluchy
należało trochę przekonać, że to taka terenowa gra… ale tylko trochę przekonać. Wiadomo, argumentacja.
Dzieci wiedziały, co robić. Nie na darmo oglądały zakazane przecież horrory, nawet tylko jednym okiem i drżąc ze
strachu… albo nie na darmo grały w komputerowe gry, strzelanki, w których należało wyeliminować zombie, krwiożercze
potwory, czy inne tego rodzaju nierealne niebezpieczeństwo.
Wyeliminować, inaczej koniec gry. Paradoks polegał na tym,
że wcześniej te filmy oraz godziny spędzone przed ekranem
komputera były powodem ogólnego niezrozumienia tych
dzieci i młodzieży przez ich rodziców.
– Dlaczego bez przerwy grasz w te brutalne, krwawe
i pozbawione sensu głupoty?
Teraz te niegdysiejsze brutalne, krwawe i pozbawione
sensu głupoty stanowiły teoretyczną zaprawę ocalałych do
realnej walki.
Walki z niebezpieczeństwem realnym.
– Albo wizja apokalipsy żywych trupów. Wie pani, ja bym
nie wpadł, że należy obciąć głowę. Albo że trzeba ciało takiego pokraki spalić, bo inaczej wstanie. I będzie jeszcze bardziej głodny, żarłoczny… a nawet silniejszy. Jak również nie
wiedziałem, że w Ameryce pojawiły się drukowane poradniki poważnych wydawnictw dotyczące porad, jak przeżyć
zmasowany atak nieumarłych, jak się bronić… z tego, co
przeczytałem w którymś mailu, istnieją granaty czy odpowiedni kaliber amunicji, specjalnie na zombie. Albo nawet
samochody przystosowane do sytuacji rodem z filmów.
Kobieta, z którą rozmawiał generał, była lekarzem
psychiatrą. Co robiła w sztabie kryzysowym?
Kiedy prezydent kraju w związku z dramatycznymi
wydarzeniami w tamtym mieście oraz porażką ewakuacji
ocalałych ogłosił mobilizację sił zbrojnych, wszelkich służb
mundurowych oraz zaapelował o pomoc każdego zdolnego
do pomocy mieszkańca kraju i zwołał wojskowy sztab kryzysowy pod dowództwem generała, kobieta sama zgłosiła się do
pomocy. Sztab kryzysowy jednak nie przypominał standardowego sztabu zwoływanego w przypadku niebezpieczeństwa,
katastrofy albo klęski żywiołowej. Oprócz ratowników medycznych, lekarzy, wojska oraz straży pożarnej czy cywilów
do pomocy administracyjnej potrzebowano psychiatrów,
psychologów, również wychowawców szkolnych oraz prze-
Magdalena Kałużyńska
opowiadania
dszkolnych… Sztab miał działać do odwołania. W tajniki
pracy panią doktor wprowadzał młody żołnierz. Ku jej zdziwieniu mundurowy miał jakieś naście lat. Chyba piętnaście.
– Proszę się nie dziwić, że dałem mundur młodzieży –
stwierdził generał. – Młody wszystko pani wyjaśni. Jest rezolutny i bardzo mądry.
– Trzeba z nimi rozmawiać… z ocalałymi… – Młody
żołnierz posadził kobietę przy komputerze. – Czekamy na
połączenie internetowe. Odbierze pani raport. Umie pani
rozmawiać z młodzieżą, dziećmi? Bo ocalałymi są głównie
dzieci i młodzież.
– Ocalałymi?
– Tak, z masakry – odparł młodzik beznamiętnie. –
Mamy z nimi kontakt przez komunikatory internetowe, kamerki, telefony komórkowe.
Kobiecie serce waliło jak młotem.
– Nie ukrywam, proszę pani, że sytuacja w tym mieście
jest, delikatnie mówiąc, tragiczna.
Było nawet gorzej, tylko tego nikt w sztabie nie mówił.
– To jest tak. Podzieliliśmy wszystkie dzieci i młodzież
na oddziały, miasto na rewiry. Każdy oddział ma swojego
dowódcę, zastępcę… składają meldunki, niektórzy co godzina, niektórzy co dwie albo kiedy coś się wydarzy…
Z najmłodszymi należy mieć kontakt praktycznie bez
przerwy. Ale to małe dzieci, wie pani… straciły rodziców.
– Rany boskie – westchnęła.
– Te dzieci były w środku horroru. Nie, poprawka,
one tam wciąż przecież są. Tylko ten horror już im chyba
spowszedniał. Uodporniły się. Dzielne maluchy.
Maluchy? Dzieci? Chłopcze, przecież ty jesteś niewiele
starszy od nich – myślała, patrząc, jak młodzieniec coś pisze
na klawiaturze.
– Może mi pan… możesz mi przybliżyć szczegóły?
– A ile mamy czasu do meldunku? – spytał, patrząc na
zegarek. – Dziesięć minut. Okej, zdążę.
W sztabie na jednej ze ścian wisiała ogromna mapa.
– Mgła pojawiła się na granicach – żołnierz obrysował
wskaźnikiem kontur miasta – tydzień temu, nad ranem. Jest
bardzo gruba jak na zwykły opar.
– Jak bardzo?
– Analitycy z centrum meteorologicznego oszacowali jej
grubość na sześćset sześćdziesiąt metrów.
– O kurwa! – stęknęła kobieta.
– Spokojnie, każdy tak reaguje. Moim zdaniem sześciu
metrów brakuje, żeby można było kogoś za tę mgłę i wydarzenia w mieście winić, prawda?
Kiwnęła głową. Ale jakoś bez przekonania.
– Jest również swobodnie widoczna z kosmosu, zdjęcia
satelitarne pokazują mgłę bardzo wyraźnie. Na początku nie
była aż tak wysoka, a teraz sięga… nie pamiętam dokładnie
ile, ale jakieś kilkanaście tysięcy metrów.
– Ale co to jest? Co to jest?!
– Już pani mówię… – Spojrzał na zegarek. – Zdążę,
mamy dużo czasu.
Pojawiła się nad ranem. Tydzień temu. O godzinie trzeciej albo trzeciej trzydzieści. Nie to było najważniejsze.
Pojawiła się nie tylko nad rzeką, nie tylko w parku, czy
w okolicach oczek wodnych. Zmaterializowała się w miejscach, w których tego rodzaju zjawisko nigdy nie miało prawa
wystąpić. Tam, gdzie nie było ani kropli wilgoci, ani kropli
wody, nie było żadnej trawy ze wschodzącą rosą… Pojawiła
RPG
się jednocześnie z każdej strony miasta, wlała między bloki,
na podwórka, zakryła ulice…
– Ulotna, delikatna… niby zwykła mgła.
Która nie znikła po wschodzie słońca, z pierwszymi promieniami dnia. Nie rozpłynęła się w nagrzanym powietrzu
wyjątkowo ciepłego południa. Wręcz przeciwnie. Z dnia na
dzień pięła się, gęstniała. Grubą warstwą nieprzezroczystej
bieli obrysowała kontury miasta, znaczyła jego granice.
– Wie pani, tak jak się rysuje kredą albo białą farbą.
Jak się znaczy coś. Tylko że to nie była ani kreda, ani farba. A szkoda, że nie była.
Zjawisko? Jak podejść do czegoś, czego – co pokazały
późniejsze zdarzenia – praktycznie nie można było niczym
zniszczyć, nijak się pozbyć. Zjawisko? To jest bardzo miłe
słowo. Mgła nie była miła. Niby ulotna, a jednak trwalsza
niż beton czy stal. Tak? Zgadza się pani ze mną? Co można
zrobić? Stać i patrzeć na wydarzenia rozgrywające się
w obrębie mglistego kręgu? Rozgonić to coś wachlarzem?
Głupoty jakieś… głupoty. Tak, kiedyś czytałem swoim braciom japońską bajkę, z morałem, oczywiście. Jakżeby inaczej.
Bajka nosiła tytuł adekwatny do sytuacji… „Mgły wachlarzem nie rozpędzisz”… Mgły wachlarzem nie rozpędzisz.
– Ale jak to?
– Nic nie można z tą mgłą zrobić. Ludzie przez nią zwariowali, naprawdę. Ale nie wiadomo dlaczego. Ani nie wiadomo, dlaczego się pojawiła. Masakra, proszę pani. Dosłownie.
– Cholera.
– Co innego wirus, gdyby to był wirus… epidemia, pandemia, może, jak to mówił profesor, substancja psychoaktywna albo ta… neurotoksyna. Ale skąd? Skąd takie coś we
mgle? Ba, w całym mieście… jakby ona parowała na całe
miasto albo nie wiem… Mimo wszystko trzeba było miasto
odizolować.
– Miasto jest odizolowane, przecież.
– Teraz, dopiero teraz nikt się do mgły nie zbliża…
Ani z lądu, ani z powietrza. Ani z miasta, ani tym bardziej z zewnątrz. Do miasta nie można było się nijak dostać.
Z góry?
– Z góry też nie można się dostać.
W ogóle każda próba ewakuacji ocalałych kończyła się
porażką…
– Coś się działo złego.
Mieszkańców miasta ogarnął szał. Jakby się wściekli. Ale
tylko dorośli. Wie pani, nic się nie ukryje, są kamery. Ktoś poza
miastem miał dostęp do monitoringu… a mało to hakerów? No
i ten ktoś wyczaił, że jakaś miazga tam się dzieje. Zadzwonił pod
numer alarmowy. Tak informacja o zagrożeniu wyciekła.
Jakimś dziwnym trafem nikt miasta nie opuszczał. Nie
wiem, jakby nie mogli albo nie chcieli wchodzić w granicę.
Jako że mgła utrzymywała się na granicy miasta, to ją
nazwaliśmy, tak? Granica. Najpierw na ratunek wysłano
wojsko, ekipy ratownicze, policję, karetki pogotowia, ciężki
sprzęt zmechanizowany. Każdy z ratujących był w kombinezonie dostosowanym do eksploracji terenów objętych
kontaminacją, czy to chemiczną, biologiczną, czy to promieniowaniem radioaktywnym…
– I oni wszyscy, ci z odsieczy, zginęli tam.
Potem na ratunek ocalałym wysłano helikoptery. Musiały
przelecieć przez mgłę, pięła się wyżej niż pułap dozwolony
dla tego rodzaju maszyn. Przeleciały przez mgłę i… spadły.
Myśliwiec? Wzniósł się ponad górną jej granicę, minął ścianę
53
opowiadania
bieli, spadł. Co się stało? Awaria? Kilka awarii po kolei? Epidemia awarii? A może teoria o bermudzkim trójkącie? Kosmiczne oddziaływanie? Zmiana biegunowości Ziemi? Bzdura!
– Piloci i załoga wpadli w szał.
– Jezu kochany.
Po przekroczeniu mgły kontrola lotów zarejestrowała
nagłe agresywne zachowanie pilotów, krzyki, odgłosy
uderzeń, półsłówka bez sensu, również przeciągły dźwięk
alarmowy urządzeń pomiarowych, kiedy maszyny zaczęły
nagle tracić wysokość.
A kiedy spadły, uległy prawie natychmiastowej korozji.
– Czy chce pan mi powiedzieć… czy chcesz mi
powiedzieć, że jesteśmy bezradni?
– Nie, pani doktor – odparł młodzieniec, ponownie
patrząc na zegarek – nie jesteśmy bezradni. Mamy tam wspaniale wyszkolone, uzbrojone po zęby, kolorowe i głupio się
nazywające oddziały milusińskich czyścicieli.
Stwierdzenie młodzieńca nie wywołało śmiechu, tylko
ciarki. I gęsią skórkę.
– Mimo że to są dzieci, to nie pasuje do nich to powiedzenie o błądzeniu we mgle, prawda?
Nie pasowało.
– Tylko niech pani podczas rozmowy nie płacze ani nie
krzyczy, nie mówi, że już do nich jedzie albo nie pyta, jak się
czują… Żadnych wstawek emocjonalnych. Suche fakty.
– Suche fakty?
– Tak. Jesteśmy w wojsku, a nie w przedszkolu… I jeszcze jedno. Jeżeli na ekranie pojawi się małolat… albo brzdąc… nie wiem,
trzy lata, pięć lat, siedem… to proszę pamiętać: maluchy mają
wierzyć, że pani jest również częścią tego, co się w mieście dzieje.
– To znaczy?
– RPG. Role play game – dodał, widząc pytające spojrzenie kobiety. Mówił szybko, coraz sprawdzając, która jest godzina. – Gramy w wojnę. Albo ogólnokrajową grę terenową
w zabijanie. Pif, paf, trach, trach, zombiak w piach. To tak do
rymu, bo naprawę to pif, paf, zombiak w ogień.
– Matko…
– Niech pani nie wymięka. To jest sztab wojskowy, tak?
Wszyscy jesteśmy w wojsku, tak? – Dotknął klapy munduru.
– Myśli pani, że skąd to przebranie? Wszyscy w to gramy.
Bez wyjątku. Nawet pan prezydent i jego pies. I jeżeli któreś
dziecko się spyta, gdzie jest pani mundur, proszę powiedzieć,
że oddała pani do pralni, bo był cały we krwi. Obcięłam
głowę pokrace i chlapnęło. Zapamięta pani?
– Cały we krwi…
– Tak, bo obcięła pani głowę zombiakowi i jest pani
z siebie bardzo zadowolona. Jeden zero dla pani, jaki jest wynik waszego oddziału. Tak się należy pytać. O wynik. Proszę
teraz założyć słuchawki, bo za chwilę będzie połączenie.
Zdrętwiała z przerażenia kobieta bez słowa wykonała polecenie.
– Która godzina? – spytała Marysia, biorąc braciszka za rękę.
– Trzynasta. – Janek zrobił daszek z dłoni, zakrywając
oczy przed słońcem. – Idziemy, idziemy.
Blok, w którym mieszkało rodzeństwo, znajdował się po
drugiej stronie ulicy. Niegdyś ruchliwej, pełnej samochodów, autobusów, rowerów i spacerujących chodnikami
przechodniów, a teraz opustoszałej. Ulica była pełna, owszem, ale różnego typu pojazdów. Porzuconych. Brat, mimo
zmęczenia, wziął Dawida na barana. Chłopiec aż zapiszczał
z uciechy. Mery szła obok.
54
Niestety, nie było im dane dotrzeć do domu. Nie było im
dane przejść przez ulicę.
Doszli do krawężnika. Janek przeklął siarczyście i stanął
jak wryty. Krzyknął do siostry, że muszą uciekać.
Marysia jęknęła. Najpierw odruchowo zacisnęła dłonie
na trzonku siekiery i stanęła w lekkim rozkroku, szykując się
do ataku. Ale po chwili siekierę po prostu przytuliła do piersi.
Dawid błyskawicznie, niczym kociak, czepiając się ubrania brata, zsunął się z jego ramion, po plecach, od razu ukląkł
na jedno kolano, wyjął procę z kieszeni, raz po raz ładował
kamyczki i strzelał.
Do milczącego tłumu pokracznie biegnących w ich stronę
mieszkańców miasta…
– Skąd oni wyleźli?!
Janek chwycił Marysię za ramię, dopadł braciszka, ujął w pasie
i podniósł. Mały był lekki, brat bez trudu trzymał go pod pachą.
Wszyscy troje rzucili się do ucieczki. W drugą stronę.
Pani doktor stała przy maszynie z gorącymi napojami.
Wrzucała monety, nie pamiętała już ile, na pewno za dużo…
Miała to w dupie. Nacisnęła guzik. Musiała się napić kawy.
Najlepiej, jakby sobie kofeinę podała dożylnie.
– Biała sztywna kurwa – szepnęła – nie znam lepszego określenia.
Generał tak mówił na mgłę. Tak ją określał. Biała sztywna
kurwa otoczyła miasto trzy tygodnie temu. Nad ranem.
A potem było już tylko gorzej…
Jak mówił młody człowiek w przebraniu żołnierza, dorośli
mieszkańcy miasta wpadli w szał. Najpierw ci, których domy
albo mieszkania otaczała mglista zasłona. Przebywające tam
dzieci, małoletnie albo dorastające, zostały pogryzione, rozszarpane na kawałki, pożarte. Najczęściej ginęły podczas
snu. Z zaskoczenia. Tam, gdzie nie było dzieci ani młodzieży,
ludzie zagryzali i zjadali się nawzajem. Ci, u których atak
nie wystąpił od razu, ci, którzy pozostali umysłowo przytomni i nie wpadali od razu w odmęty panicznego szału,
mając nadzieję na ucieczkę, wybiegali z domów i mieszkań
tak, jak stali. I dopadało ich na ulicach. Albo sami zaczynali
mordować, albo zostawali zagryzieni.
Na ulicach rozpętały się dantejskie sceny. Mieszkańcy biegali, krzyczeli, samochody zatrzymywały się z piskiem opon
albo wjeżdżały w witryny sklepowe, rozbijały się o mury,
spadały z mostu do rzeki. Wszędzie była krew. Tryskała na
prawo i lewo. Właśnie to zarejestrowały kamery monitoringu.
Ale jakieś ocalałe dziecko, zachowując przytomność
umysłu, zadzwoniło pod numer alarmowy. Przytulając misia
oraz telefon komórkowy zabarykadowało się na strychu. Inne
dzieci uciekały. Do piwnic. Jeszcze inne, korzystając z ogólnie
panującego amoku i krwawej histerii, powłaziły do szaf, pod
łóżka, nawet do kosza na brudną bieliznę w łazience, jakiś maluch schował się w pralce. Żeby tylko pozostać niezauważonym.
Któreś kolejne dziecko zadzwoniło pod numer alarmowy…
– Zygmunt nie żyje – usłyszała dyspozytorka – odpadła
mu głowa.
– Co? Kto nie żyje?!
– Mój chomik.
W słuchawce słychać było westchnienie ulgi.
– Możesz dać do telefonu mamusię?
– Nie, ona śpi w krzakach.
– Gdzie śpi?!
– W krzakach.
Magdalena Kałużyńska
opowiadania
– To może daj do telefonu tatusia.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Już nie kocham tatusia. Chciał mnie ugryźć.
– Jak to?!
– Teraz płacze. Krew mu leci z nosa. Siedzi na dole
i płacze. Na czerwono…
– Jak to na dole? A gdzie ty jesteś, kochanie?
– Na dachu. Uciekłam tu.
Odpadła głowa chomikowi. Wszystkie zwierzęta w mieście
zdechły. Ptaki padały w locie albo spadały z drzew. Psy, koty,
policyjne konie, ryby, zwierzęta w ogrodzie zoologicznym,
szczury, myszy, karaluchy, mrówki, domowe ptaki w klatkach.
Wszystkie stworzenia nie będące ludźmi padły prawie
jednocześnie.
Wszyscy ludzie, nie będący dziećmi ani młodzieżą, stawali się potworami.
Dodatkowo opar blokował dopływ świeżego powietrza.
W mieście momentalnie dało się odczuć wzrost temperatury. Jakby ktoś podkręcił temperaturę w szklarni. Poza
tym słońce cały czas stało wysoko, jakby w jednym miejscu. Osiągnęło zenit, zaczęło świecić niemiłosiernie, jakby
bezlitośnie, na niebo nie napływały żadne, nawet najmniejsze chmury… Upał wydawał się rosnąć w nieskończoność,
duchota również. To przyspieszyło proces. Ludzie odchodzili od zmysłów, stawali się agresywni, zaczynali zagryzać
i pożerać swoje ofiary.
– To jakaś paranoja, kurwa! – ryczał generał do słuchawki.
– Dajcie mi tu tych ludzi!
Do rozwikłania zagadki włączyli się naukowcy oraz przedstawiciele armii innych krajów. Zrobiono tysiące zdjęć satelitarnych miasta. Wysłano setki balonów meteorologicznych,
setki małych czujników atmosferycznych, takich jak przy
badaniu tornad.
– No to dzwońcie po supermana! – wydzierał się generał
do słuchawki.
Tak, sytuacja wydawała się patowa.
Pierwsza, robocza analiza warunków atmosferycznych
w mieście oraz składu chemicznego samej mgły przyniosła
zaskakujące wnioski. Zaskakujące dla wszystkich. Na
początku podejrzewano, że mgła posiada jakieś specyficzne
właściwości. Może coś wydziela? Może coś jest w jej obrębie?
Nie. Skład chemiczny mgły nie odbiegał od normy. Ot, para
wodna i jakieś śladowe związki chemiczne, głównie tak zwane zanieczyszczenia cywilizacyjne.
– To co się dzieje? Czy ktoś mi odpowie?
Kilkunastoosobowa ekipa naukowców, biologów, toksykologów, nawet parazytologów, spora grupa meteorologów,
pracowała dzień i noc. Generał stwierdził, że nie pójdą spać,
dopóki czegoś nie wymyślą.
– Panowie! Tylko żeby było skuteczne! Może być jakakolwiek
teoria, nawet najbardziej szalona. Tylko żeby była skuteczna!
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dowódca to wiedział. Ale
był na granicy wytrzymałości. Nie wiem – myślał – powiedzcie,
że to jest wynik nieudanego eksperymentu naukowego. Przyjmę
nawet teorię o ingerencji obcych cywilizacji. Kosmitów. Niech
ktoś mi powie, że ta mgła jest pochodzenia pozaziemskiego!
– Zginęło tylu ludzi… w mieście… podczas prób ewakuacji… straciłem tylu żołnierzy.
Generał nie dopuszczał do siebie faktu, że ta mgła była –
mimo wszystko – zjawiskiem naturalnym.
RPG
– Ta mgła jest zjawiskiem naturalnym – odpadł siwy, wysoki, szczupły mężczyzna. Profesor biologii. Do sztabu został
ściągnięty aż z Nowej Zelandii, gdzie przebywał na placówce.
Dowódcy zrobiło się niedobrze.
– To koniec – odparł zrezygnowany.
– Nie, koniec będzie w dwóch przypadkach, panie generale. Kiedy w mieście nie zostanie ani jedna osoba nieletnia
albo kiedy spadnie głowa ostatniego dorosłego człowieka
ogarniętego morderczą gorączką. Wtedy mgła ustąpi.
– Skąd pan to wie?! I czym ogarniętego?!
– Morderczą gorączką. Tak to roboczo nazwaliśmy.
Bo to chyba jest najlepsze, o ile można tak powiedzieć,
wytłumaczenie zaistniałej sytuacji.
– Poproszę o szczegóły.
Profesor wziął czarny bardzo gruby flamaster i podszedł
do białej tablicy rozstawionej przy stole.
– Doszliśmy z kolegami do wniosku, że całe miasto i to,
co się w nim dzieje, wszystkie zachodzące tam procesy,
bardzo oczywiście ogólnie, ale mogą przypominać działanie
systemu immunologicznego, inaczej zwanego układem
odpornościowym. – Narysował ogromny okrąg. – To tylko
model, wiadomo, ale proszę sobie wyobrazić, że to jest organizm żywy. – Narysował kilkanaście wielkich, postrzępionych
kropek oraz kilkanaście mniejszych, niepostrzępionych. –
Proszę mi teraz powiedzieć, co się dzieje, kiedy wirus atakuje
ten organizm? – Wskazał na te postrzępione czarne ślady.
– Wzrasta temperatura.
– Występuje gorączka.
To by się zgadzało – pomyślał generał – w mieście
wzrosła temperatura.
– Gorączka oznacza ni mniej, ni więcej to tylko, że organizm uruchomił, co mianowicie? – Profesor końcówką markera wskazał mniejsze kropki.
– Przeciwciała.
– Dokładnie. I że się organizm, mówiąc w uproszczeniu,
broni. Mieszkańcy zostali potraktowani jak wirusy, dzieci oraz
młodzież jako przeciwciała, dodam, że szybko uczące się, które mają za zadanie eliminować zagrożenie, inaczej same zginą.
– Przez kogo zostali… potraktowani?
– Przez naturę. – Profesor wrócił na swoje miejsce.
– Kogo?
– Matkę naturę.
– Panie profesorze, można jaśniej?
– To cyklicznie dzieje się na ziemi. Przynajmniej dziać się
powinno… – ciągnął profesor. – Oczywiście nie tak spektakularnie, jak w tym mieście. Ale się dzieje. Chociażby dla
zachowania równowagi ekosystemów, choćby częściowej
redukcji przeludnienia, wytypowania osobników najsilniejszych, najbardziej predysponowanych do przekazania genów,
osobników odpornych. Czytał pan pewnie o epidemiach czy
pandemiach, które niegdyś wytrzebiły całe miasta?
– Słyszałem…
– Właśnie. Poza tym jest pan żołnierzem. Z czym się
panu kojarzy słowo wojna?
– Ze śmiercią.
– Otóż to. Wie pan również, że są różne wojny. Nie mam
teraz na myśli tych z czołgami, pociskami. Niektóre wojny
toczą się na poziomie mikroskopowym. Ogólna zasada jest
taka, że jedne starcia trwają latami, inne są błyskawiczne.
Ziemia jest przeludniona. Natura przeciążona. I usilnie stara
się temu jakoś zaradzić. Każdy powód jest dobry, żeby sobie
55
opowiadania
ulżyć. Dżuma, grypa, ospa, wirus ebola, HIV. Wirusy mutują
na potęgę. Czy mam wyliczać dalej?
– Naturalna eliminacja…
– Dokładnie.
– A mgła?
– Cóż, ta mgła, czy jak pan ją miał okazję ładnie nazwać,
biała sztywna kurwa… ona wygląda jak wyznacznik obszaru przeznaczonego do wyczyszczenia z osobników uznanych
za… – siwy jegomość zamilkł, poszukując odpowiedniego
słowa – …za balast. Nie trzeba dodawać, że balast zbędny.
– Skąd oni wyleźli?!
Milczący tłum ciągnął ulicą. Ci… ludzie… Nie, to nie byli
ludzie. Już nie. Ulicą ciągnął tłum zombie. Niegdysiejsi ludzie
wyglądali, jakby właśnie wyszli spod ziemi. Brudni, odziani
w strzępy ubrań albo nawet nadzy. Kobiety, mężczyźni. Ich
twarze pokrywał jakiś szary osad albo skrzepła krew. Niektórzy byli cali zakrwawieni, niektórym coś czarnego wyciekało
z rozchylonych ust. Powłóczyli czym mogli, nogami ci, którzy mieli nogi. Zwiesili ręce wzdłuż ciała. Niektórzy nie mieli
rąk, tylko ślimaczące się jakąś ciemną, gęstą wydzieliną kikuty. Jeszcze inni nie mieli nóg, obu albo jednej, niektórzy nie
mieli stóp, obu albo jednej. Mimo tego szli, zostawiając za
sobą mokre ślady. Byli też… przepołowieni… ci się czołgali.
Wbijali palce w szpary w betonie, wolno przesuwali cieknący
korpus albo usilnie starali się czołgać, trąc poranionymi dłońmi
asfalt, zdzierając skórę z opuszków, nienaturalnie wykrzywiając
palce, czy też zostawiając paznokcie w szczelinach.
Marysia biegła obok Janka. Dyszała. Janek trzymał braciszka pod pachą, obejmował go ramieniem w pasie tak mocno, że
malec aż kwęknął z bólu. Dziewczynka kątem oka zauważyła
ruch między mijanymi blokami. Te brudne, pokrwawione,
cieknące czymś pokraki wychodziły z każdej strony!
– Boże, proszę, spraw, żeby się maluchy pochowały
w bezpieczne miejsca. Proszę cię, Boże. Jeżeli mnie słyszysz –
myślała. – Proszę cię, Boże, niech się schowają.
W pewnym momencie zadzwonił telefon komórkowy, który
Janek miał w przedniej kieszeni spodni. Chłopak z trudem odebrał.
– Gonią nas! – ryknął do słuchawki.
Sierżant w sztabie natychmiast przełączył rozmowę na głośniki.
– Pomocy! – rozległ się chrapliwy głos Janka. – Zróbcie coś!
Generał i kilkanaście osób w mgnieniu oka rzuciło się do
szeregu monitorów wyświetlających obrazy z kamer w mieście.
– Gdzie jesteście?!
– Na Szerokiej! – krzyknął chłopak, dysząc. – Już nie daję rady!
Dowódca ze ściśniętym gardłem dopadł konkretnego ekranu. Wiedział, gdzie spojrzeć.
Kolejna droga asfaltowa, fragmenty zabudowań po obu jej
stronach… Tylko że poprzednio obraz z tej kamery był statyczny.
Teraz coś tam się działo.
Dzieci uciekały, ale poruszały się zupełnie jak muchy w smole… Nie wiadomo dlaczego odległość między
milczącym tłumem a nimi wydawała się sukcesywnie maleć.
– Nie mają szans… one nie mają szans… – mamrotał
generał. – Jezu, one nie mają żadnych szans.
– Co robić?! – ryknął Janek. – Co robić?!
Mieszkańcy miasta byli wszędzie. Za nimi, na ulicy, po
bokach, między blokami… Wszędzie. Wyłazili z każdego
kąta. Chwała Bogu nie odcięli dzieciom drogi ucieczki. Nie
było innego wyjścia. Rodzeństwo miało tylko jedną opcję.
Musiało biec przed siebie.
56
– Do granicy! – krzyknął nagle dowódca. – Uciekajcie do granicy!
– Co?! – W głośnikach aż zatrzeszczało. – Czy… pan…
chce… nas… zabić…?
Generał zbladł.
– Chcesz… nas… zabić?! – spytał chłopak ponownie.
– Nie! – krzyknął generał. – Nie, Janek! Dzieci! Nie chcę was
zabić! Biegnijcie przed siebie! Do granicy! Wiem, co mówię!
W słuchawce rozległ się szloch. Janek płakał. Spazmatycznie, zachłystywał się powietrzem, śliną. Kasłał.
– Sierżancie! Dajcie mi helikopter! Ja tam muszę polecieć! Muszę!
– Nie! – stanowczo zaoponował sierżant, zastępując
dowódcy drogę. – Ginąc, nie pomoże pan tym dzieciakom!
A zginie pan! Na pewno! Tak jak zginęli wszyscy dorośli!
– Do granicy! – wydarł się dowódca. – Biegnijcie prosto
przed siebie! Tam się schowacie! Dacie radę! Jeszcze trochę!
Dacie radę! I to jest, kurwa, rozkaz! Nie wyłączaj telefonu!
Ludzie w sztabie widzieli, że rodzeństwo jakimś cudem przyspieszyło. Odległość między nimi a sunącymi
mieszkańcami miasta zwiększyła się. Uciekające dzieci na
moment znikły z monitorów.
– Skąd oni, kurwa, wyleźli?! – warknął generał do profesora. – Ma pan na to jakąś kolejną rewolucyjną teorię?!
– Moim zdaniem oni wyleźli z mgły – stwierdziła do tej
pory milcząca pani doktor.
– Ale jak to?!
– Wypuściła ich, ponieważ są już gotowi. – Kobieta była
bardzo blada. I kręciło jej się w głowie. Od kilku dni żyła tylko kawą, papierosami. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz coś
jadła. Guma do żucia, miętowa pastylka czy kawałek batonika czekoladowego – który to kawałek zresztą wypluła – to
nie posiłek. Żeby nie upaść, musiała się przytrzymać stołu.
Generał zauważył, że jej ciemne włosy jakby pojaśniały.
Pani doktor po prostu osiwiała.
Z nerwów.
W pierwszym momencie dowódca pomyślał, że ta kobieta mamrocze.
– Gotowi? Na co?
– Teoria profesora mówi o systemie immunologicznym… – mówiła wolno – o dorosłych mieszkańcach miasta
jako o wirusach. Moim zdaniem profesor ma rację. Wychodzi na to, że to są ci ludzie, którzy znikli we mgle trzy tygodnie
temu, kiedy się pojawiła. Teraz wrócili, niby martwi, ale jednak… Odmienieni. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie.
Ale wszystko, co tam się dzieje, jest nieprawdopodobne.
– Mgła jest anomalią, wirusy w niej zmutowały. To by się
nawet zgadzało…
– Ebola, tak?! HIV, tak?! Naturalna eliminacja, tak?! Kurwa jego mać! – Generał kipiał ze złości. – Co by się zgadzało?!
Co ja mam zrobić?! Co ja mam teraz, kurwa, zrobić?! To jest
anomalia, a nie jakaś pojebana mgła! Anomalią jest, że ja nie
wiem, nie wiem, co mam teraz robić!
Był bezradny. Zresztą nie tylko on. Wszyscy obecni w sztabie kryzysowym byli bezradni.
Łudzili się, oczywiście, że mogli coś zrobić, w jakiś sposób
ocalić miasto albo chociażby sprawić, żeby te dzieci czuły się
bezpieczniej. Żeby miały nadzieję na ratunek.
Ale to było niemożliwe.
Ocalone młode istoty, przymusowo rezydujące w mieście
odciętym od świata, były zdane wyłącznie na siebie.
Od początku.
Odkąd to wszystko się zaczęło.
Magdalena Kałużyńska
opowiadania
Kiedy Janek, wciąż trzymający Dawida pod pachą, oraz Marysia, przytulająca siekierę do piersi, pojawili się na monitorze,
wszyscy odetchnęli z ulgą. Ale odetchnęli tylko na chwilę.
– Nie widziałem wcześniej, że blać zakryła wejście…
Sekundę temu było tam czysto! Kiedy ona zasłoniła wejście?!
O co chodzi!?
Kamera pokazywała stację benzynową. Czarnożółty dach, ogromny symbol graficzny, kanciaste filary.
Dzieci wbiegły między wściekle kolorowe dystrybutory
paliwa i stanęły jak wryte. Drzwi do stacji zakrywała cienka
warstwa mgły.
– Nie schowamy się… – boleśnie jęknął Janek, uderzając
we mgłę pięścią. Poczuł, jakby walnął w szklany mur. Dawid
wyplątał się z uścisku brata. Marysia dyszała ciężko. Jej twarz
błyszczała od potu.
Milczący tłum zamajaczył w oddali.
– Jezu, nie damy sobie rady z nimi wszystkimi. – Po
twarzy dziewczynki spłynęło kilka łez. – Nie taki miał być
koniec gry – chlipała.
– Jaki koniec, kurwa… jaki koniec – mamrotał Janek,
kolejno zdejmując z widełek nalewaki. Położył je na ziemi
i zablokował tak, żeby benzyna swobodnie wypływała.
Parujące, śmierdzące kałuże powiększały się szybko
w jedną stronę.
W stronę zbliżających się do stacji wygłodniałych zombie.
– Miał się nie rozłączać! – krzyknął generał, patrząc na
poczynania Janka.
– A co by to zmieniło? – spytała pani doktor. – Co by pan
im doradził?
– Nie mają zapałek!
– Myślę, że to nie jest teraz największy jego problem.
– Na co on czeka, cholera jasna, na co on czeka!
– Aż oni… aż ci wszyscy podejdą odpowiednio blisko –
powiedział smutno profesor.
Janek wziął od siostry siekierę. Dawid klęczał po prawej stronie i strzelał kamyczkami do zbliżających się brudnych, okrwawionych postaci. Raz po raz trafiał. A to w oko,
a to w czoło, a to w nos. Jedne kamyczki odbijały się od
głowy zombie, inne robiły dziurę w czaszce i wpadały przez
dziurę do środka głowy pokraki. Marysia stanęła po lewej
stronie brata i strzelała do milczącego tłumu z pistoletu na
gwoździe. Stała w rozkroku. Wyglądała jak snajper – jak zawodowiec – z dumą pomyślał starszy brat – a młody trafia…
tak, przecież młody zawsze trafia… i rzeczywiście ma sporo
amunicji, dużo nazbierał, zdolniacha. Że też mu się kamyki
nie wysypały, kiedy wisiał głową do dołu pod moją pachą…
– Nie taki miał być koniec tej gry. I nie będzie taki.
Stanął okrakiem nad jedną z kałuż, zamachnął się i z całej
siły uderzył w beton. Siła uderzenia wytworzyła kilka iskier.
Posypały się w powietrzu, potem zgasły.
Janek zamachnął się jeszcze raz.
I walił w ziemię tak długo, aż odpowiednia ilość iskier
przeskoczyła na benzynową kałużę.
Patrzył, jak bucha płomień, jak pełznie po ziemi i rozlanej benzynie, jak dosięga pierwszych zombie, będących już
tuż-tuż, dosłownie krok za dystrybutorami.
Zgodnie z przewidywaniami płomień od wytworzonych
iskier poszedł również w drugą stronę, po pistolecie nalewaka, przewodzie, aż do wkopanych kilkanaście metrów dalej
pojemników z paliwem.
Wybuch był niezwykle silny.
RPG
W związku z dziwną, nieprzepuszczającą powietrza
ścianą mgły za stacją benzynową ognisty podmuch mógł
się roznieść w jedną stronę. Tylko za dystrybutory. W kierunku, z którego przybiegły dzieci i z którego nadchodziła
horda zmasakrowanych, zmienionych mieszkańców miasta.
Gdyby ktoś obserwował z góry ten ogień, rozlewający się na
tłum zombie, określiłby sytuację jak spektakularnie błyszczące
zobrazowanie modelu reakcji łańcuchowej, w której zamiast
kolejno i coraz większej liczby żaróweczek zapalanych na
pilśniowej tablicy zapalały się kolejno i w coraz większej liczbie zgniłe ciała… Zombie padały jak płonące kostki domina
albo ulegały sile wybuchu niczym szmaciane lalki, unosząc
się na kilkanaście metrów, po czym spadały z głuchym
pacnięciem, tracąc resztki rozkładającego się ciała… Inne nie
wytrzymywały naporu fali uderzeniowej parzącego powietrza,
które rozpędzone, owiewając kulejące pokraki, sprawiało, że
rozpadały się na kawałki niczym spróchniałe drewno.
Ostatnim widokiem, jaki zobaczył Janek, był jego braciszek.
Dawid wolno, bardzo wolno unosił się w powietrze. Był
coraz wyżej i wyżej…
Przesuwał się idealnie pionowo, zupełnie jakby ktoś go
unosił albo jakby się po czymś wspinał.
Potem przed oczami starszego brata zapadła ciemność.
Po wybuchu na stacji benzynowej w sztabie zapadła
martwa cisza. Nikt nic nie mówił. Nic nie dzwoniło. Monitor przekazujący obraz kamery zamontowanej na stacji paliw
zgasł chwilę po tym, jak Janek zapalił wyciekającą benzynę.
Generał podszedł do monitora pokazującego obraz z granicy. Przygryzł wargę. Aż do krwi. Potem poczuł, że nogi mu
miękną. Musiał usiąść. Klapnął ciężko na krzesło, spojrzał
na obraz z monitora i zapłakał. Trzęsły mu się ręce, czuł
ból każdego, nawet najsłabszego mięśnia ciała. Po twarzy
generała pociekły łzy.
Nie. Dowódca sił zbrojnych tego kraju rozpłakał się jak
dziecko. Chciało mu się krzyczeć, wyć, rwać włosy z głowy.
57
opowiadania
Chciał wstać, wziąć kij i rozwalić wszystko, co było w tej sali.
Wyrzucić przez okno ten cały sprzęt, komputery, laptopy, nawet to cholerne ksero, nawet te głupie maszyny z napojami.
Tak bardzo chciał coś rozwalić.
W tamtym momencie jednak najchętniej wyrzuciłby
przez okno monitor pokazujący obraz z granicy. Ale to, co
zobaczył, sprawiło, że mimo chęci, naprawdę mimo szczerych chęci rozwałki, nie miał siły ruszyć ręką.
Otarł łzy z twarzy i spojrzał ponownie na ekran. Nie
zobaczył jednak żadnej białej granicy. Żadnej mglistej
zasłony otulającej most od połowy jego długości.
Miasto było wolne.
Biała sztywna kurwa znikła.
Potem w sztabie nieśmiało zabrzęczał dzwonek telefonu
komórkowego. Jakieś dziecko pytało się konspiracyjnym szeptem,
czy reszta się meldowała, a jeżeli nie, to czy oddział dyskotekowych
robaczków w trykotach z cekinami już może opuścić kryjówkę…
Kolejne telefony brzęczały już śmielej i coraz natrętniej.
Potem jakimś cudem zaczęła działać kamera zamontowana na stacji benzynowej. Generał nie mógł uwierzyć w to, co
zobaczył. Aż przetarł oczy.
Na dachu stacji, a dokładniej na części niedawno zakrytej przez mgłę, z kolanami podkulonymi pod brodę, siedział
jasnowłosy chłopiec. Ubrany w niebieskie dżinsowe spodnie
na szelki, niby ogrodniczki, ale sięgające lekko przed kolana,
biały – teraz lekko sfatygowany i przybrudzony – podkoszulek oraz czarne trampki…
Na dachu stacji benzynowej siedział Dawid.
Dwadzieścia lat później
– Czołem, żołnierze!
– Czołem, panie generale!
Okrzyk rozległ się z setek gardeł młodych ludzi. Generał z dumą
przechadzał się wzdłuż szeregów umundurowanych żołnierzy.
– No, kochani, dzisiaj i jutro macie święto – stwierdził
z uśmiechem – z tym że ja bym nie szalał zbytnio. Żołnierz
musi być zawsze w gotowości, tak?
– Tak jest! – Usłyszał gromką, chóralną odpowiedź.
– Poza tym kac to nie choroba i widzimy się na strzelnicy pojutrze rano. – Dowódca stanął naprzeciwko wysokiego,
szczupłego żołnierza.
– Tak jest!
Mundurowy spojrzał generałowi prosto w twarz. Spojrzał
odważnie, nawet z lekką dozą bezczelności, bez najmniejszych oznak strachu. Nawet przez ułamek sekundy generał
miał wrażenie, że młody żołnierz się uśmiechnął. Tak trochę
podniósł kąciki ust. Poza tym bezsprzecznie śmiały mu się
oczy. A ten chłopak miał tak niebieskie oczy, że aż nienaturalnie… i jasne, prawie białe, krótkie włosy, perkaty nos
upstrzony piegami, lekko odstające uszy.
– I nie chcę słyszeć, chłopcze, że nie trafiasz w dziesiątkę,
czy w ogóle w tarczę, ponieważ masz mroczki przed oczami,
boś przepity albo nie trafiasz, bo widzisz podwójnie lub masz
problem z celnością z powodu głowy bolenia! Rozumiemy się?!
– Tak jest! – Młodzieniec wyprężył ciało jak strunę.
– Spocznij! Odmaszerować!
Żołnierze zrobili tył zwrot i odeszli. Na placu został tylko
jeden. Ten odważny, który patrzył generałowi prosto w oczy.
– Coś jeszcze, młody człowieku? – spytał dowódca.
– Jedna sprawa… – odparł tamten cicho – à propos tej
strzelnicy.
– Słucham.
– Myślisz, że co, moje imię zobowiązuje. Ja zawsze trafiam, niczym mój sławny, biblijny imiennik.
– Co ty najlepszego nie powiesz, młody! Znaczy, że trafisz, będąc nawet na kosmicznym kacu?
– Tak! – Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu. Miał
szczerbę między górnymi jedynkami. – Przeszedłem najlepszy trening celności, grając z Jankiem i Mery w pewną
wojskową grę RPG, kiedyś, kiedyś. I to właśnie sprawiło, że ja
teraz zawsze trafiam… naprawdę… wujku.
KONIEC
Magdalena Kałużyńska
Urodzona w roku 1972 w Warszawie. Znak zodiaku – Strzelec. Miłośniczka prozy Stephena Kinga, psów,
tatuaży, horrorów filmowych, motocykli cruiserów, muzyki. Autorka powieści grozy pt. „Ymar” uhonorowanej przez
Czytelników magazynu „Grabarz Polski” tytułem „Horror
roku 2010” w kategorii książka polska. Zadebiutowała
w 2005 roku na łamach „SFFiH” opowiadaniem „Alda”.
W bieżącym roku, w pierwszym kwartale a następnie na
Halloween powinny ukazać się dwie antologie opowiadań
grozy, w których to projektach autorka brała udział. Obecnie Magdalena Kałużyńska pracuje nad kolejną książką,
horrorem, który planuje skończyć najpóźniej w połowie
2012 roku. Jak sama mówi, będzie to „trochę nietypowy
slasher, na pewno mroczniejszy niż «Ymar», ale prościej
napisany”. Pisuje felietony do „Qfantu”, a także wraz ze znakomitymi kolegami aktualnie uczestniczy jako juror w „Secretum Caligo” – organizowanym przez portal Secretum.pl
przedsięwzięciu literackim dla twórców przed debiutem.
58
Magdalena Kałużyńska
Galeria
Iga Tsubomi
Amigurumi
Iga Tsubomi
Iga Tsubomi (taki sprytny pseudonim se wybrała)
lubi szydełkować. Nie lubi za to mówić o sobie (nieśmiała
taka), więc jest krótko. Ale korzysta z możliwości reklamy
i zaprasza na swoją stronę, gdzie można pooglądać słitaśne
szydełkowane kotki, króliczki, ośmiorniczki i inne: http://
takosan.pl/
Amigurumi to japońska sztuka dziergania małych
maskotek, które najczęściej są odpowiednio „zdeformowanymi“ (zob. chibi) zwierzętami, postaciami z mang i anime, książek i filmów czy nawet zwykłymi przedmiotami
- chodzi o to, żeby uwypuklić ich charakterystyczne cechy
i zaprezentować jako urocze stworki. Bardzo ważnym elementem jest ich mimika, która może przedstawiać wszystkie emocje, oczywiście w japońskim stylu. Amigurumi
przeznaczone są do kolekcjonowania bądź używania jako
dekoracji, choć można spotkać bardziej praktyczne maskotki jak chociażby zakładki do książek, poduszki na igły
itp. Moda na tę sztukę pojawiła się w 2003 roku i od tamtej
pory podbija serca coraz większej ilości osób.
60
Iga Tsubomi
galeria
Amigurumi
61
galeria
62
Iga Tsubomi
galeria
Amigurumi
63
galeria
64
Iga Tsubomi
galeria
Amigurumi
65
galeria
66
Iga Tsubomi
kącik wUjka zło
Kącik Wujka Zło
Oskar Jach
WUJEK ZŁO aka Oskar Jach.
Urodzony w latach osiemdziesiątych i mie-szkający od
zawsze w Krakowie, optymistycznie nastawiony do życia
pożeracz literatury.
Uzależniony do granic wytrzymałości od ko-feiny, nikotyny i filmów porno, miłośnik horrorów (szczególnie z
lat 80. i 90.). Meloman ze słabością do ciężkich brzmień
i Franka Sinatry. Lubi czekoladę (dawkowanie wskazane: dwie tabliczki naraz) i placki ziemniaczane z sosem
myśliwskim. Za te ostatnie przehandlował
w 1998
roku kolekcję alabastrowych piesków
i ćwiartkę duszy.
Czy wiesz, że...?
Czy wiesz, że za pierwszy horror w historii kina uznaje
się film pod tytułem REZYDENCJA DIABŁA z 1896 roku?
Czy wiesz, że trylogia RING w oryginale to tak naprawdę
filmy pod tytułem KRĄG, SPIRALA i PĘTLA?
Czy wiesz, że w filmie WROTA DO PIEKIEŁ z 2009
roku wykorzystano do pokazania rezydencji państwa Trudy dom wykorzystany już wcześniej w filmie SPOSÓB NA
TEŚCIOWĄ?
Czy wiesz, że Jacek Piekara poza pisarstwem był również
prowadzącym radiowy program autorski w radiu WAWA?
Ponieważ nie samym horrorem człowiek żyje,
to dziś – dla odmiany – polecam Wam dramat.
Żeby nie było, że całkiem odszedłem od horror tematyki, jest to dramat z elementami nadnaturalnymi.
Warto
przeczytać!
Joe Connelly
„Ciemna strona
miasta”
Tłumaczenie: Paweł Korombel
Tytuł oryginału: Bring out the dead
Wydawnictwo: Libros
Data wydania: 2000 (data przybliżona)
ISBN: 83-7227-709-5
Liczba stron: 287
Język: polski
Typ: papier
68
Autor książki to Joe Connelly, tytuł natomiast:
„Ciemna strona miasta”. Jest to opowieść o kierowcy karetki, który zmaga się z bezsennością i halucynacjami. Stan ten trwa u bohatera odkąd nie
udało mu się uratować dziewczyny o wdzięcznym
imieniu, Mary. Teraz Mary towarzyszy bohaterowi na każdym kroku, sprawiając, że jego życie staje się coraz bardziej rozbite na drobne elementy.
Czy bohater odnajdzie w końcu spokój? A może duch Mary doprowadzi go do
samozagłady? O tym musicie przekonać się
już sami po lekturze książki. Jako ciekawostkę
dodam, że została ona zekranizowana w 1999
roku. W rolę głównego bohatera wcielił się
w tym filmie Nicolas Cage. Polecam zarówno książkę, jak i film!
Oskar Jach
KĄCIK WUJKA ZŁO
Z książki na ekran #4
STANISŁAW LEM „ŚLEDZTWO”
vs
MAREK PIESTRAK „ŚLEDZTWO”
Ach, stary dobry Stanisław Lem. Zmora dzieciaków
w podstawówce i pisarz mający na koncie naprawdę wiele książek, powieści i felietonów. W dzisiejszym odcinku
zajmiemy się porównaniem jednego z jego opowiadań
(niektórzy nazywają je powieścią) oraz naturalnie – jego
ekranizacji. Będzie to o tyle przyjemne zadanie, że rzadko kiedy mam okazję pisać o horrorze jakiegoś polskiego
autora. Niestety, nasz rodzimy rynek horroru wygląda jak
wygląda, czyli w zasadzie nie istnieje. Ale nie przedłużając
– przejdźmy do opowiadania.
„Śledztwo” to historia policjanta o imieniu Gregory,
który musi zmierzyć się z niesamowicie dziwną sprawą.
Miejsce akcji to Anglia, a na tapecie – żywe trupy. No,
przynajmniej tak to może z pozoru wyglądać. Otóż na
całkiem sporym terenie, z wiejskich kostnic zaczynają
znikać zwłoki. Dzieje się to w sposób wskazujący z dużym
prawdopodobieństwem, że trupy wstają i uciekają z budynków o własnych siłach. Jedno z ciał na golasa, inne
owinięte zasłonką, a jeszcze inne – odziane w spodnie i
koszulę. Brak jest świadków tych zajść, a by jeszcze bardziej zakręcić sprawą – na miejscu zdarzeń znajdowane są
zwłoki młodych kotów. Przy tym wszystkim, śledzimy
również zmagania głównego bohatera z dziwnymi nocnymi zdarzeniami, których nie potrafi wyjaśnić, a które zdarzają się nocą w jego własnym mieszkaniu! Brzmi
zachęcająco i intrygująco? I bardzo dobrze! Bowiem
naprawdę warto przeczytać to – niespełna stustronicowe
– opowiadanie. Nie znajdziemy w nim, co prawda, klimatu gore czy typowego horroru rzuconego prosto w twarz,
jednak wyobraźnia potrafi zrobić swoje. Widząc w głowie
postać żywego trupa, maszerującego po zaśnieżonej
drodze w takt wycia wiatru i śniegu wiejącego w oczy,
ciarki chodzą po plecach. Lemowi udało się to opowiadanie. Połączył w nim umiejętnie klimat grozy i bardzo
dobrego kryminału.
Nie ma tutaj nadmiernej ilości miejsc, postaci czy
zdarzeń a te, które śledzimy składają się finalnie
w zgrabną całość. Czyta się bardzo przyjemnie i z zaciekawieniem.
Jak zatem ma się do oryginału ekranizacja? No cóż,
dość nierówno. Zacznę może od bezczelnego wskazania
palcem na rzeczy, które absolutnie nie sprawdzają się
w filmie (naturalnie to jedynie moja prywatna opinia)
a także od wskazania głównych różnic. Pierwszą, która
towarzyszy nam od pierwszej minuty projekcji a irytuje
na maksa jest muzyka! Kakofonia jazzowych dźwięków
brzmi całkiem nieźle przy winie i kominku wieczorem
z sympatyczną koleżanką, ale nie jako udźwiękowienie
filmu.
Kącik Wujka Zło
Dodatkowo, nagrana jest głośniej niż dialogi czy
dźwięki tła, więc oglądając film w nocy, podskakujemy
nie ze strachu, ale w momentach, w których – ni stąd, ni
zowąd – zaczyna się pokręcony głos trąbki. Tak więc muzyka moim zdaniem jest dobrana źle. Drugim rażącym
aspektem – już trochę mniej, ale jednak – jest dobór
aktorów. Nie chodzi mi bynajmniej o osoby, które wcielają
się w rolę, bardziej mam na myśli fakt, że dziwnie ogląda
się mówiących po polsku Brytyjczyków(!). W dodatku
niektórzy mają kłopot z po-prawnym zaakcentowaniem
angielskich imion, więc brzmi to niekiedy komicznie. Aktorzy jednak starają się jak mogą i muszę przyznać, że po
chwili przyzwyczajamy się, że są „Anglikami”. Do warstwy
aktorskiej nie mam zarzutów, Inspektor Gregory, chociaż
w niektórych ujęciach wygląda jak młody Lech Wałęsa ze
swoim wydatnym wąsem to odgrywa swoją rolę z pasją
i ogląda się jego kreację przyjemnie. Tyle zastrzeżeń.
Jakież zatem znajdziemy różnice w stosunku do
oryginału? Przede wszystkim pora roku!
W oryginale akcja toczy się w zimie. No wiecie,
zaśnieżone drogi, mgła, nie wiem... śnieg!
W filmie natomiast ptaszki beztrosko śpiewają a przyroda kwitnie. Jest to o tyle istotna kwestia, że pora roku
w opowiadaniu odgrywa bardzo dużą rolę! Kolejną rzeczą
jest wątek tajemniczych wydarzeń w domu inspektora.
W filmie w ogóle nie istnieje. I tutaj dochodzimy do –
moim zdaniem – sedna problemu z tą ekranizacją. Jest
zwyczajnie za krótka! Nie sposób przedstawić w zaledwie
50 minutach całej mnogości zdarzeń z opowiadania.
Zapewne dlatego zdecydowano się na wycięcie niektórych wątków albo spłycenie innych. Jest to do wybaczenia. Natomiast niewybaczalna jest realizacja drugiej
połowy produkcji. Film zaczyna gnać za szybko. Sceny
skaczą z jednej do drugiej bez poprawnego rozwinięcia,
akcja zaczyna się mocno gmatwać i pojawiają się niedopowiedzenia. To wszystko okraszone pojawiającymi się
gdzieniegdzie błędami (jeśli akcja dzieje się w Anglii to
dlaczego co najmniej dwukrotnie kierowca wsiada do
samochodu z lewej strony?!) oraz kompletnie wywróconym do góry nogami zakończeniem, które nijak ma się
do książki i sprawia, że po obejrzeniu pozostaje niesmak.
Podlany w dodatku kolejną porcją kakofonii podczas napisów końcowych.
NO WIĘC? KSIĄŻKA CZY FILM?
Podchodząc do ekranizacji, miałem spore oczekiwania. Książką naprawdę przypadła mi do gustu, więc
miałem nadzieję na dobre kino. Niestety, przeliczyłem
się. O ile pierwsza połowa filmu jest klimatyczna i sprawnie zrobiona to owe dobre wrażenie psuje druga połowa
a także beznadziejne zakończenie. Dlatego też zdecydowanie bardziej polecam papierowy oryginał, a ekranizację
traktuję jako taką ciekawostkę. Na poprawę humoru po
słabej polskiej produkcji o żywych trupach polecam
zapomnieć o ekranizacji wsłuchując się w kawałek „Living dead girl” Rob’a Zombie.
69
qfun
Wiosna zaczyna dobiegać końca, zaś na dworze robi się
coraz cieplej. W końcu nadchodzi upragnione lato, a wraz
z nim czas odpoczynku. Nie zapomnijcie jednak o koniecznej dawce codziennego humoru, bo w końcu śmiech to
zdrowie. Wszystkim życzymy miłych wakacji :)
70
Złota Myśl
„Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy
traci ochotę do śmiechu.”
Ken Kesey
qfun
qfun
Autentyki, czyli i tak pomyślisz, że ktoś to wymyślił
:)
Rzecz się dzieje w dyskotece, siedzę z kumplem przy barze,
podchodzi do nas ładna dziewczyna i pyta się mojego znajomego:
- Masz dziewczynę?
- Nie.
- To już masz.
Od tamtej pory są razem 1,5 roku
Dzisiaj na uczelni spotykam kumpla z mocno zakrapianej
imprezy:
- Cześć Sławek, jak impreza się udała?
- Nie wiem jeszcze nie opowiadali.
Pytam mojego lubego:
- Czemu ty ze mną jesteś, przecież brzydka jestem?
On:
- To nic, po ciemku nie widać.
Mój były kiedyś do mnie z tekstem:
- Wiesz dlaczego do ciebie przychodzę?
-?
- Bo masz coś, czego ja nie mam u siebie.
- To znaczy?
- Toster.
Jestem katechetką w podstawowce. Podchodze do Krzysia,
szkolnego urwisa.
Ja: Krzychu, wierzysz w diabła?
Krzysiek: Eee..To lipa i tyle. Moge zalozyc się, że to jak z Mikolajem... Okaże się, że to moj ojciec.
Pewnego razu w Dużych Dzieciach:
- Czy wiecie dzieci dlaczego cyrk jest okrągły?
Jedno dziecko mówi:
- Bo okrągłe budynki są śmieszne...
I pokazali budynek Sejmu…
Zasłyszane. Podobno autentyk.
Pewien aktor miał w jednej ze scen przeczytać dość długi list.
Ponieważ list był faktycznie długi, więc na kartce miał całą
treść. Jednak koledzy aktorzy postanowili go „ugotować“.
W scenie z listem służący podał mu... pustą kartkę. Ten rzucił
okiem, oddał służącemu i powiedział „Masz, ty czytaj....“
qfun
71
qfun
Bo grunt to dialog
<darkblindr> Bóg nas zbawi,
<darkblindr> tak pisze w Biblii.
<Mrx> Windows się nie wiesza,
<Mrx> tak pisze na stronie Microsoftu...
<potr> ja mam bombowce
<potr> i niszczyciele
<potr> a wy ?
<xardas> rodzine, znajomych
<tacin> dostałem podwyzke
<tacin> teraz zarabiam srednia krajowa
<herm> ooo, grtulacje ^^
<tacin> nie wiem tylko jakiego kraju...
<mama> Jak się nazywał ten niebieski kamień?
<ja> Hmm, szafir.
<mama> O właśnie, a żółty?
<ja> Topaz?
<mama> Dzięki, ale skąd Ty takie rzeczy wiesz? Przecież
chłopakiem jesteś.
<ja> Z Diablo 2...
<DIRlee> jeździsz na biletach, czy na karcie?
<szymek> na farcie...
<kowal> i jak tam? powtarzasz coś na maturę?
<mlody> lol cały czas sobie powtarzam...
<kowal> wiedziałem że kujon z ciebie :P
<mlody> cały czas powtarzam „będzie dobrze... będzie dobrze...“
72
<John> robisz z igły widły!!
<Macgyver> <- zobacz nick :D
<on> Podjadę po ciebie na dworzec
<ona> O! A jakim samochodem ? ^^
<on> Jelcz, numer 75
qfun
qfun
Źródła:
www.garfield.o
rg.pl
www.kretyn.co
www.demotyw
m
uje.pl www.k
wejk.pl
www.autentyki.
pl
qfun
73
RECENZJE
Recenzje
Douglas Hulick
„Honor złodzieja”
Data wydania: marzec 2012
Wydawnictwo: Literackie
Seria: Opowieść o Kamratach
Tytuł oryginalny: Among Thieves
Przekład: Łukasz Małecki
Liczba stron: 485
ISBN: 978-83-08-04860-3
Drothe posiada cechy, które powinny widnieć w CV
każdego szanującego się kryminalisty. Jest dyskretny,
pomysłowy i skuteczny. Potrafi znakomicie gromadzić informacje i robić z nich należyty użytek. Nie cofa się także
przed odrobinką kreatywnej przemocy, by zrealizować swoje cele. Cechy te są szczególnie cenne na ulicach Ildrecci,
gdzie wiedza nierzadko decyduje o życiu lub śmierci. Gdy
jednak bohater wpada na trop tajemniczej księgi, jego na
ogół uporządkowane życie wywraca się do góry nogami.
Przedmiot ten jest bowiem obiektem zainteresowania elit
władzy – zarówno tej legalnej, jak i reprezentującej kryminalny półświatek Kamratów. Drothe musi wznieść się na wyżyny
swych umiejętności, aby chociaż spróbować przetrwać
w morderczej grze, której mimowolnie stał się częścią.
RECENZJE
Tak oto, w fotograficznym skrócie, przestawić można
fabułę debiutanckiej książki Douglasa Hulicka „Honor
złodzieja”. Wielu z nas zapewne zapyta, kim właściwie jest
ten pisarz? Anonimowe nazwiska rzadko wzbudzają zaufanie czytelnika, zwłaszcza w czasach ciągłego napływu literatury fantasy o jakości porównywalnej do polskich autostrad.
Jego twórczością postanowili zainteresować się jednak
przedstawiciele Wydawnictwa Literackiego, co świadczy
tylko o ich dobrej znajomości światowego rynku. Dzieło
Hulicka szarżuje listy bestsellerów z siłą rozjuszonego byka,
zbierając pozytywne recenzje i liczne rzesze wiernych fanów.
Mocną stroną „Honoru złodzieja” są przedstawione w nim postacie. Wymykają się one schematycznemu
podziałowi na czcigodnych i nikczemnych. Wśród kryminalnej braci Kamratów dominują raczej wszelkie odcienie
szarości. Ich nawet najbardziej ohydne działania często
usprawiedliwiane są troską o wyższe (najczęściej własne)
dobro. Spotykani w książce bohaterowie uwikłani są w sieć
złożonych zależności, które mają ogromny wpływ na ich zachowanie. Paradoksalnie w świecie złodziei i morderców tylko przestrzeganie określonych reguł daje szansę na przeżycie.
Wyrazy uznania należą się autorowi także za wykreowanie
ciekawego, złożonego i nieszablonowego świata o wyjątkowo
bogatej historii. Świata, w którym każdy element ma swoje
miejsce, tworząc sprawnie funkcjonujący i logiczny mechanizm.
Dynamika wydarzeń w książce popędza czytelnika
niczym surowy instruktor fitness, rzadko pozwalając na
zaczerpnięcie głębszego oddechu. Liczne zwroty akcji, umiejscowione w strategicznie istotnych miejscach, skutecznie
uniemożliwiają oderwanie się od treści. Pomyliłby się także
ten, kto uznałby „Honor złodzieja” za zwykłą, pozbawioną
głębszego dna opowiastkę. Bohaterowie książki przeżywają
liczne dylematy, które towarzyszą także nam w codziennym życiu. Czy egoistyczna troska o własne dobro warta jest poświecenia swych przyjaciół i ideałów? Czy dobro
ogółu ważniejsze jest od szczęścia pojedynczej osoby? Jak
można zachować wierność wszystkim złożonym obietnicom
w świecie, który nierzadko narzuca nam sprzeczne wobec
siebie role? Wszystkie te dylematy Hulick delikatnie porusza,
przedstawiając je w lekki i wyjątkowo humorystyczny sposób.
Istnieją książki przez wielkie „K”, które nieodwracalnie
zmieniają życie czytelników. „Honor złodzieja” raczej nie należy
do tej kategorii. Książka stanowi jednak spokojną wyspę na
wzburzonym oceanie literackiej tandety. Pozwala czytelnikowi
na odrobinę refleksji, zapewniając jednocześnie mnóstwo dobrej zabawy. Douglas Hulick zaliczył doprawdy znakomity debiut i na kolejne jego dzieła będę oczekiwał z niecierpliwością.
Krzysztof Dworakowski
75
RECENZJE
Joe Abercrombie
„Bohaterowie”
Data wydania: kwiecień 2012
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Robert Waliś
ISBN: 978-83-7480-248-2
Liczba stron: 741
Literatura z gatunku magii i miecza posiada tylko dwa
poziomy jakości – może być bardzo dobra albo bardzo słaba.
Problem pojawia się wtedy, gdy w nasze ręce trafia książka
pozbawiona połowy tytularnych składników swej kategorii.
W „Bohaterach” Joe Abercrombiego magia występuje
w szczątkowych ilościach, oferując dostatek mieczy, szpad,
toporów i innego żelastwa. Czy to dobrze? –¬ zapytacie przed
sięgnięciem po książkę. Nie tyle dobrze, co wręcz doskonale.
Bohaterowie to niewielkie wzgórze położone na północy
Styrii. Swą nazwę zawdzięcza umieszczonym na nim
posągom bezimiennych herosów upamiętnionych przez
mieszkańców tych terenów, którzy toczą długą i obustronnie bezowocną kampanię z wojskami Unii. W ciągu zaledwie
trzech dni nieistotny pagórek przemieni się w pole walki.
Rozstrzygną się na nim losy wojny i jej tak zwanych bohaterów, czego zapisem będzie sama powieść.
Najnowsze dzieło Abercrombiego rozgrywa się w tej
samej rzeczywistości, co poprzednie, jednak wątek Monzy
Murcatto i dokonanej przez niej zemsty nie ma praktycznie żadnego związku z przedstawianymi tu wydarzeniami.
Zarówno z tego powodu, jak i dzięki zręcznemu poprowadzeniu wszystkich historii, osoby stykające się z tym pisarzem po raz pierwszy nie powinny mieć żadnych obaw, czy
zrozumieją przedstawiany im świat i postacie.
Przyznam otwarcie – ku swemu ogromnemu zaskoczeniu
„ochów i „achów” pod adresem autora mam tyle, że sam nie
wiem, od czego zacząć litanię. „Bohaterowie” to bezbłędna
powieść akcji, do bólu realistycznie ukazująca prawidła
wojennego rzemiosła w stylu, którego nie powstydziłby się
George R. R. Martin. Abercrombie wyśmienicie przedstawia
wszystkie „demony” wojny: problemy logistyczne, konsekwencje braku komunikacji, skutki nadmiernych ambicji
i wewnętrznych konfliktów. Udaje mu się to w głównej mierze dzięki bardzo oryginalnemu zabiegowi, jakim jest przenoszenie narracji na kolejne szczeble dowodzenia i skrajnie
76
odmienne postacie po obu stronach konfliktu, co niezwykle
poszerza perspektywę, w którą ujęto akcję.
Możemy zobaczyć wojnę oczami wrogich sobie dowódców (których sylwetki same w sobie są materiałem na
oddzielną opowieść), wykonujących ich rozkazy najemników, pułkowników, szeregowych żołnierzy, młodocianych
chłopców z poboru czy też „postronnych” obserwatorów, jak
chociażby ambitna żona młodego oficera. Takie prowadzenie fabuły niezwykle dynamizuje akcję, dzięki czemu podczas lektury czujemy się jak przy oglądaniu filmu z szybką
zmianą kadrów i planów. Co więcej, dzięki temu uwydatnia
się największy atut powieści, jakim – wbrew wszelkim pozorom – jest wielowątkowość i sama akcja.
Z jednej strony Czarny Dow, bezwzględny morderca,
obrońca Północy (lub jej oprawca, zależy kogo zapytać), z
drugiej – królewscy generałowie i marszałkowie: Kroy, Mitterick, Jalenhorm: stratedzy, głupcy, uczciwi partacze i niekompetetni bufoni. Dalej, niejako w drugim szeregu, stoi
drużyna najemników pod dowództwem Curndena Gnata,
starego wojownika, który choć walczył w niemal wszystkich możliwych bitwach, jest jednym z ostatnich ludzi
przestrzegających jakichkolwiek zasad. Kolejne miejsca
zajmują pogardzani tchórze, budzący podziw herosi,
a także postacie łączące w sobie cechy jednych i drugich.
W rzeczywistości jednak owa „kolejność” ulega odwróceniu. Pojedyncze działania oraz charaktery pozornie najmniej
znaczących, „szeregowych” postaci, okazują się decydujące.
Dla każdego z nich wojna jest czymś innym – życiem, które chcą porzucić, okazją do okrycia się chwałą lub zmycia
hańby, dojmującą nudą połączoną z oczekiwaniem przerywanym epizodami okrucieństwa i masakry. Mało kto jednak uważa ją za coś wzniosłego, a jej uczestników za bohaterów. Właśnie to słowo, stanowiące tytuł powieści, czyni go
prześmiewczą antytezą opatrzonej nim historii.
Jakie jeszcze zalety dzieła Abercrombiego powinny
skłonić Was do natychmiastowego zagłębienia się w lekturę?
Chociażby czarniejszy od atramentu humor, wyciekający
z niemal każdej z 741 stron, nadający opisywanym wydarzeniom gorzkiego posmaku sarkazmu. Sam styl narracji oraz
język, którym posługują się poszczególni „bohaterowie”,
wyśmienicie oddaje ich osobowość, co w równej mierze jak
autorowi zawdzięczać trzeba świetnemu przekładowi Roberta Walisia. Jest więc dowcipnie, ostro, twardo, wulgarnie,
a tak zwane punchline’y sypią się jak z rękawa. Wszystko jednak bez przesady, z wyczuciem i realizmem, który podkreśla
nastrój i na każdym kroku piętnuje jakikolwiek patos.
Nie mogę chyba powiedzieć więcej dobrego na temat recenzowanej książki. W „Bohaterach” znajdziemy wszystko, co
powinno charakteryzować każdą powieść wojenną, nie tylko spod znaku magii i miecza. Jest tu thriller i oczekiwanie,
wewnętrzne dramaty pozornych bohaterów, niepotrzebny heroizm, bezmyślne okrucieństwo, polityka, która przeszkadza
wszystkim, i sama wojna, której w rzeczywistości nikt nie chce.
Zmyślony świat, wyimaginowany konflikt, ofiary i zwycięzcy istniejący jedynie na papierze. A jednak Abercrombie,
dostarczając nam wciągającej rozrywki na bardzo wysokim
poziomie, zdołał pokazać to, czym – wbrew wszelkim literackim schematom i etosom – wojna być nie może, i jak
bardzo niewiele wspólnego ma z bohaterami.
Wiktor Werner
RECENZJE
RECENZJE
Zoran Drvenkar
„Ty” #1
Data wydania: 3 października 2011
Wydawnictwo: TELBIT
Tytuł oryginalny: Du
Przekład: Bartłomiej Szymkowski
ISBN 978-83-62252-45-9
Liczba stron: 576
Podobno w każdej otchłani mieszka demon, który
karmi się ludzkimi duszami, a ponieważ nie posiada
własnej – nie odczuwa ani żalu, ani gniewu.
Podobno w każdej ciemności mieszka upiór, który
pożera ludzkie serca – nie potrafi jednak zaspokoić
żądzy, dlatego jest wiecznie nienasycony.
Upiór szuka demona, demon szuka upiora.
Są sobie potrzebni.
Tylko razem stanowią całość.
Ta całość to Ty.
To była twoja ulubiona bajka. Co się stanie, gdy drogi demona i upiora wreszcie się skrzyżują? – pytałeś, ale babka nie
znała odpowiedzi i zawsze urywała opowieść w tym samym
momencie: na niekończących się poszukiwaniach. Była wobec ciebie uczciwa, nie chciała kłamać. Gdy trochę podrosłeś,
postanowiłeś dopisać swoje własne zakończenie, odnaleźć
prywatną drogę ku otchłani. Teraz jesteś Podróżnikiem i zabijasz ludzi. Przekroczyłeś wszystkie granice, społeczne i moralne, i nie spotkała cię za to żadna kara, dlatego niczego się
już nie boisz. Śledzę każdy twój ruch i zastanawiam się, jakie
motywy ci przyświecają, bo przecież jakieś muszą – bardzo
chciałabym się dowiedzieć, kim naprawdę jesteś i do jakiego
celu dążysz.
Ciebie natomiast, drogi panie, nazywają Logistykiem,
bo potrafisz przemycić i ukryć dowolną rzecz, niezależnie
od jej wartości. Jesteś zimny jak lód i twardy jak kamień –
kiedyś zabiłeś swojego ojca, więc, żeby równowaga została
zachowana, być może w przyszłości twój syn zabije ciebie.
Albo i nie zabije, któż to może wiedzieć. Swoją działalność
RECENZJE
określasz jako „interesy”, kierujesz nawet „firmą” i jeździsz
na „biznesowe spotkania”, ale mnie nie zwiedziesz, bo dobrze wiem, czym naprawdę się zajmujesz. Padre. Gdy o tobie myślę, przypominają mi się kadry z „Ojca chrzestnego”
i pewnie dlatego tak mnie fascynujesz. Chociaż, prawdę
powiedziawszy, autor mógł ci oszczędzisz sentymentalnych
epizodów z przeszłości, jakby żywcem wziętych z innej konwencji; przywodzących na myśl historie Nory Roberts albo
jakiś filmowy melodramat. Cóż jednak zrobić, skoro Zoran
Drvenkar uwielbia bawić się konwencjami…
Jedna nastolatka to problem, pięć nastolatek to już
praw-dziwa katastrofa. Capa, Papla, Nessi, Rute i Taja,
przyjaciółki ze szkolnej ławy, wplątują się w narkotykową
aferę, która szybko wymyka się spod kontroli – dziewczynom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. To wy stajecie na
ich drodze: panie Podróżniku, panie Logistyku, albo, inaczej rzecz ujmując, to one stają na waszej, siejąc przy okazji
chaos i zniszczenie. Oto akcja rodem z filmów Tarantino!
Znikają narkotyki, giną ludzie, twardzi gangsterzy muszą
się zmierzyć z własną przeszłością, a słodkie dziewczątka
zmieniają się w harpie z piekła rodem. Trochę tu pastiszu, trochę psychologicznego zacięcia – kicz (dozowany
z rozmysłem) graniczy z kawałkami naprawdę malowniczej
prozy. Tak jak w „Sorry”, poprzedniej powieści niemieckiego pisarza, tak i w „Ty” znajdziemy wielu zapadających
w pamięć bohaterów, zarówno tych pierwszoplanowych,
jak i epizodycznych, którzy znikają z kart powieści niczym
sen złoty. O ile sen, w dodatku złoty, ma coś wspólnego
z pistoletem Five-seveN „Tactical”...
Powieść Drvenkara to miks konwencji (witamy w krainie pulp fiction!), narracji, nastrojów i estetyk, który uderza
do głowy lepiej niż promile i w dodatku doładowuje energią.
Można się pośmiać, wystraszyć, zamyślić, zirytować a nawet
łezkę uronić, bo los niektórych postaci nie należy do godnych pozazdroszczenia. Na okładce zaznaczono wprawdzie,
że utwór jest thrillerem (thrillerowo wygląda też szata graficzna, która w moim odczuciu niezbyt pasuje do zawartości
książki), ale nie brałabym tego „określnika” gatunkowego
całkiem serio. Jasne, mikstura literacka Drvenkara zawiera
także elementy thrillera, ale to tylko jeden z wielu składników,
poza tym mam wrażenie, że autor traktuje swoje dzieło z lekkim przymrużeniem oka. „Ty” to przede wszystkim rozrywka – w o wiele większym stopniu, niż powieść „Sorry”, która
przytłaczała małym realizmem – i jako literaturę rozrywkową
należy ten utwór traktować. Tutaj realizm przegrywa niekiedy z literacką umownością, zasady zostają zawieszone, a autor
wprowadza swoje własne, pozwalając, na przykład, nastolatce pokonać zawodowego kilera. Prawdę powiedziawszy,
cała intryga wydaje się mocno naciągana, nieraz podchodzi
niemal pod surrealizm, ale czytelnikowi to nie przeszkadza,
czytelnik bardzo szybko wczuwa się w konwencję i dobrze
się bawi. Przede wszystkim dlatego, że autor doskonale wie,
co robi – i, choć bez przerwy muska granicę kiczu, nigdy jej
nie przekracza.
Co się stanie, gdy skrzyżują się drogi demona i upiora, a szesnastolatki ukradną gangsterowi kilka kilogramów
czystej heroiny?
O, tak.
Rozpęta się piekło.
Natalia Bilska
77
RECENZJE
Conor Kostick
„Epic. I część trylogii Kroniki Awatarów”
Data wydania: 2011
Wydawnictwo: TELBIT
Tłumaczenie: Dariusz Kopciński
ISBN: 978-83-62252-52-7
Liczba stron: 358
Format: 144x208 mm
Cena: 37 zł
Do sięgnięcia po daną pozycję literacką skłaniają nas
różne rzeczy. Czasami jest to wyjątkowo przyjemna dla oka
okładka, miło kojarzący się tytuł, znane nazwisko twórcy czy
logo patrona. A choć bez trudu wymieniłam już kilka powodów, wśród pierwszej dziesiątki z pewnością nie znalazłby
się ten, przez który przeczytałam „Epica”.
Otóż, jak dowiedziałam się z informacji na odwrocie
okładki, Conor Kostick jest pomysłodawcą LARP-ów (czyli tzw. gier fabularnych na żywo). Czy jako osoba, która
wychowała się na erpegowych sesjach, mogłam przejść obok
jego twórczości obojętnie? Oczywiście nie. Podzielę się zatem moimi przemyśleniami po lekturze.
Tytułowy „Epic” to nic innego jak zaawansowana i skomplikowana gra sieciowa z przyszłości. W obecnych czasach raczej
nie trzeba nikomu tłumaczyć, czym jest mmorpg, pominę więc
rozbudowany opis. Ważne są podstawowe założenia: kreowanie
komputerowego alter ego w środowisku NPC-ów i innych graczy. Mamy więc nastoletnich bohaterów, którzy obok zwykłego
życia na farmie, zostali zmuszeni przez system do szkolenia
i rozwijania swoich awatarów. To właśnie od sukcesów ich wirtualnych postaci w grze zależy powodzenie w świecie realnym:
czy danemu okręgowi zostanie przyznany dodatkowy traktor,
do jakiej uczelni wybiorą się dzieci, wreszcie rozgrywki na arenie
decydują o wynikach rozpraw sądowych. Słowem, im lepiej radzisz sobie w „Epicu”, tym większa czeka cię sława czy bogactwo.
Można by teraz zapytać, ale po co to wszystko? Dlaczego ludzie
mieliby się przejmować „jakąś tam grą”? Ano po to, aby uniknąć
przemocy w świecie realnym. Chcesz wyładować agresję? Loguj
się do „Epica” i zabijaj tyle potworków, ile chcesz – oto podstawowe prawo, które obowiązuje protagonistów powieści.
I wszystko układałoby się świetnie, gdyby nie nawarstwiające
się problemy. Niesprawiedliwe traktowanie niektórych okręgów,
nierówne szanse farmerskich dzieci z innymi graczami, wreszcie używanie nielegalnych kodów przez władzę, aby utrzymywać
społeczeństwo w ryzach. Taka ilość nieprawości musiała w końcu
zaowocować i w świecie „Epica” pojawił się obrońca. A właściwie
obrończyni, awanturnica Cindella, sterowana przez nastoletniego
Erika. Zdegustowany wcześniejszymi porażkami, nastoletni chłopiec
postanawia wypróbować nowe podejście do gry i wszystkie punkty
RECENZJE
umiejętności podczas tworzenia awatara przeznacza na „urodę”. Nie
wie jeszcze, iż ta decyzja okaże się kluczowa i będzie miała ogromny wpływ na szanse powodzenia innej misji: uratowania ojca Erika
w świecie realnym. Sam „Epic” zaś z czasem okaże się czymś więcej
aniżeli tylko grą ku zaskoczeniu ludzi.
Saga Conora Kosticka to zdecydowanie powieść młodzieżowa.
Nie ma ani skomplikowanej fabuły i opisów, ani głębokich bohaterów. Biali są biali, czarni pozostają czarni, a wszystko napisane jest
w sposób klarowny, by nie było wątpliwości kto kogo kocha,
a kto z kim rywalizuje. Jest jednak coś, co wyróżnia ją na tle innych powieści z tego nurtu. Na każdej bowiem stronie da się poczuć
głęboką miłość autora do gier. I tu w zasadzie zaczyna się zabawa, gdyż
każdy kto miał styk z mmorpg-ami poczuje się jak ryba w wodzie.
Przyznawanie punktów, rozwijanie ekwipunku, planowanie walki z bossem…
Ogromna wiedza, doskonała znajomość środowiska
i, przede wszystkim, fascynacja to coś, czego „Epicowi” z pewnością nie brakuje. W zasadzie ciężko wyobrazić
mi sobie odbiór tej powieści przez przedstawicieli starszego pokolenia albo ludzi, którzy za parę lat wyprzedzą nas
rozwojem technologicznym. Dlaczego? A dlatego, że niby
opisana historia należy do science fiction, ale jest tak głęboko
osadzona w naszej rzeczywistości, że kiedyś zyska nowe znaczenie, gdy mmorpg-i pójdą już w zapomnienie wyparte
przez bardziej zaawansowane rozrywki. Kto wie, czy za te 30
lat „Epic” nie stanie się źródłem wspomnień? Zobaczymy…
Tymczasem śmiesznie było pokombinować trochę z bohaterami, którzy szukali słabych stron skryptu w ataku potwora.
I moja jedyna pretensja dotyczyłaby nie fabuły jako takiej, ale
sposobu przedstawienia awatarów w grze. Bowiem, niestety,
okazuje się, że nawet twórca LARP-a nie widzi potrzeby promowania odgrywania postaci w mmorpg-ach, przedstawiając
jedynie proces nabijania poziomów. Erik co prawda lubi
swoją awanturnicę, ale traktuje ją przedmiotowo nie jak rolę
do „wcielenia się”, ale narzędzie do zdobywania punktów,
doświadczenia i skarbów. A szkoda, bo może poprzez powieść
udałoby się Kostickowi nakłonić czytelników do spróbowania
czegoś nowego. Mniej „munchkinowego” podejścia.
Paradoksalnie, ta nieskomplikowana powieść dotyka zagadnienia bardzo ważnego. Poruszany temat przemocy jest
czymś, co rzadko spotyka się w publikacjach skierowanych
do młodzieży i myślę, że opłaca się nad nim zastanowić.
Autor stawia trudne pytania: czy agresja jest nieunikniona? Zdrowa? Potrzebna? Jak sobie z nią radzić? Czy cokolwiek ją usprawiedliwia? Bohaterowie zaś niejako pośrednio
odpowiadają na te pytania – mamy więc dialog z czytelnikiem.
Zmierzając do podsumowania, należy jak zawsze określić
dla kogo jest to powieść. Graczy? Oczywiście, jeśli nie
obowiązkowo. Ciężko bowiem o drugi taki przykład literacki. Młodzieży? Również. Jeśli szukacie powieści z pogranicza
fantastyki, ale wolicie akcję od opisów, to będziecie usatysfakcjonowani. Brak dłużyzn, prostota i skoncentrowanie na
tempie to zalety „Epica”. Wreszcie, zdecydowanie zalecam
zastanowić się nad zakupem osobom, które o mmorpg-ach
nie mają bladego pojęcia. Z prostej przyczyny: możecie nie
połapać się o co w tym wszystkim chodzi albo też niepotrzebnie zrazić do tematu. Nie jest bowiem ani tak źle, ani
kolorowo, jak mogłoby wynikać z „Epica”. Tytuł warty chwili
refleksji.
Lucyna Markowska
79
RECENZJE
Gail Carriger
„Bezwzględna”
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tytuł oryginalny: Heartless
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
ISBN: 978-83-7839-070-1
Liczba stron: 363
W życiu lady Maccon chwila bez walki na śmierć
i życie z jakimś nieśmiertelnym jest chwilą straconą. I nie
przeszka-dza fakt, że pomiędzy waleczną Alexią a jej przeciwnikiem stoi pokaźny brzuch z małym Macconiątkiem
w środku. Mujah nie byłaby sobą, gdyby pozwoliła takiemu drobiazgowi odciągnąć się od świetnej zabawy. Dlatego
na czytelników czekają dzikie pogonie w świetle księżyca,
pojedynki na parasolki, wybuchające dzielnice Londynu
oraz nieumarłe jeżozwierze. Jeżozwierze całymi stadami.
A dziecko? Cóż, nie będzie miało innego wyjścia, jak tylko
się przyzwyczaić. W końcu na życie potomka bezdusznej
i wilkołaka czyha ul przerażonych wampirów, którym po
nocach śnią się koszmary z małym pożeraczem dusz w roli
głównej.
Nie wiecie, o czym mówię? Poważny błąd. Powinniście
natychmiast nadrobić zaległości, udając się do księgarni
po całą serię książek Gail Carriger. Ponieważ jednak
kliknęliście w link prowadzący do tej recenzji, mam pra-
80
wo przypuszczać, że wiecie już co nieco o „zwampirzonym”
Londynie, rządzonym silną ręką królowej Wiktorii. Ręką
wspomaganą dodatkowo wilkołaczą łapą i wampirzym
szponem, a także jedną niezbyt delikatną, acz zdecydowaną
dłonią bezdusznej Alexii Maccon.
Po przeczytaniu wstępu możecie spróbować sobie
wyobrazić, ile dzieje się w ścianach domostwa lordostwa
Maccon. Tempa nabiera jednak nie tylko życie prywatne
Alexii. Napływające informacje o przeszłości jej ojca, cierpliwie wyszukiwane w starych pamiętnikach oraz tropione
drogą dedukcji, stawiają na głowie całą watahę Woosley. Jak
to możliwe? Nie ma innego wyjścia, jak tylko przeczytać
książkę od deski do deski. Nadmienię tylko, że fani profesora Lyalla przestaną wreszcie narzekać na małą ilość „czasu
ekranowego”, jaką poświęcono ich ulubieńcowi. Poznamy
sekrety jego przeszłości, która (wbrew łagodnemu usposobieniu bohatera) okaże się awanturnicza i zaskakująca.
Wilkołaki nie są jedynymi, które nie mogą narzekać
na nudę. Oprócz wspomnianych kłopotów z dzieckiem
państwa Maccon (jeszcze się nie urodziło, a już sprawia
problemy, wykapana mamusia!), wampiry westminsterskie
muszą zmierzyć się z… przeprowadzką. Przeprowadzką
nagłą i niezaplanowaną, a do tego okraszoną odrobiną
dramatyzmu w postaci gigantycznego robota, pragnącego
powybijać biednych krwiopijców co do nogi. Nie ma co
marzyć o doskonałym zorganizowaniu i elegancji Operacji Mebel Rzuć, nadzorowanej przez Alexię w jej nowym
domu. Kto i dlaczego siedzi za sterami przerażającej maszyny? Znacie moją odpowiedź. Do księgarni marsz, moi
drodzy.
Poświęciłam już trzy akapity na zarysowanie problemów,
z jakimi muszą się zmierzyć bohaterowie „Bezwzględnej”.
I wiecie co? To za mało. Mogłabym opowiadać jeszcze przez
drugie tyle, a książka i tak by Was zaskoczyła i wciągnęła.
Tytuł nowego tomu może równie dobrze opisywać jego
autorkę: Carriger bezwzględnie gra na uczuciach swoich
czytelników i ich poczuciu humoru. Nie ma żadnych
skrupułów, wykorzystując motywy romansów, powieści
o nieśmiertelnych i komedii obyczajowych. Wydaje się być
bez serca, urywając akcję w momencie, gdy czytelnik zdaje
sobie sprawę, że nie wszystkie zagadki zostały wyjaśnione.
Tak naprawdę chwalenie tej książki jest rzeczą ciężką.
W końcu czytelnicy, którzy już znają i kochają Alexię,
wiedzą, czego się spodziewać. „Bezwzględna” posiada
wszystkie zalety prozy Gail Carriger: jest bardzo zabawna i bardzo ironiczna, przygodowa i zabawna, błyskotliwa
i (czy wspominałam już?) zabawna. Od przygód pozbawionej duszy głównej bo-haterki nie sposób się oderwać.
Nie ma innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z zarwaną
nocą albo po prostu wziąć dzień urlopu, żeby przeczytać
powieść za jednym razem i mieć już z tym spokój. Chociaż,
zaraz, nie mówię prawdy: od Alexii nigdy nie ma się spokoju! Można do niej wracać tyle razy, ile tylko ma się ochotę
i zawsze spotkanie z bezduszną wywoła na twarzy ten sam
uśmiech. Tylko zakończenia mają zawsze tę samą wadę:
urywają akcję w połowie i nie ma innego wyjścia, jak tylko
założyć obozowisko w księgarni, czekając na kolejną część.
Maryla Kowalska
RECENZJE
RECENZJE
Cherie Priest
„Kościotrzep”
Data wydania: luty 2012
Wydawnictwo: Książnica
Tłumaczenie: Robert J. Szmidt
Steampunk w Polsce to stosunkowo świeża rzecz. Z tego
też względu każda powieść utrzymana w tym specyficznym klimacie cieszy. Nie ma miejsca na wybrzydzanie,
kapr yszenie i kręcenie nosem. Bierzemy to, co jest
i mamy frajdę jak za smarkacza, kiedy rzucili do sklepów pepsi-colę.
Tym, którzy z jakichś względów nie wiedzą, co siedzi
w pudle opisanym „Steampunk”, spieszę z wyjaśnieniami.
Otóż dostajemy w łapska wytwory epoki wiktoriańskiej
wzbogacone o naszą wiedzę technologiczną, co daje machiny pokroju promu kosmicznego na parę i komputera
zasilanego węglem. Jak łatwo odgadnąć, sprzężone jest to
często z historią alternatywną. Tyle, jeśli idzie o teorię
w pigułce.
Co dostajemy w „Kościotrzepie”? Na wstępie uspokajam i informuję, że autorka nie poszła tropem koleżanek
po piórze – nie władowała do fabuły żadnej „love story”
rodem z poczytnego niegdyś Bravo.
Przyznam się bez bicia, że trochę obawiałem się takiego elementu, ale szczęśliwie w miejscu nieszczęśliwej
miłości bliźniaczek syjamskich rozdzielonych za
młodu i zakochanych w tym samym księdzu, dostajemy
klekoczące zeppeliny, toksyczne opary, hordy zombia-
RECENZJE
ków, Seattle otoczone imponujących rozmiarów murem
i przeciągającą się Wojnę Secesyjną gdzieś w tle.
Pomysł na fabułę jest dobry. To tak naprawdę pakowny
worek, do którego spokojnie można wrzucić wszystko, co
przyjdzie do głowy, a i tak efekt końcowy, mimo oczywistej pstrokacizny, będzie satysfakcjonujący.
Mówiąc krótko, w wyniku działań pewnego wynalazcy, połowa miasta zapada się pod ziemię, na powierzchnię
wydobywają się trujące opary, a całe miasto zostaje otoczone szczelnym murem, by zapobiec rozprzestrzenianiu się toksyny. Dodać trzeba, że gaz ma tą ciekawą
właściwość, że nie zabija każdego, kto zdecyduje się na
kilka głębszych wdechów. Nie. Zguba – bo tak ochrzczono
śmiercionośne opary – zamienia ludzi w szwendające się
ulicami i mamroczące pod zgniłymi nochalami zombiaki.
By dodać tematowi kolorytu, okazuje się, że Zguba po odpowiednim przefiltrowaniu i obróbce doskonale sprawdza się w roli narkotyku. Nie trzeba nikomu tłumaczyć,
że ten fakt odbija się dość mocno na lokalnej gospodarce i nasyceniu rynku pracy ludźmi parającymi się
dystrybucją oraz produkcją „soku”.
Główny bohater, nastoletni Ezekiel, powodowany
ciekawością świata, młodzieńczym animuszem i głupotą
okresu buntu, postanawia wybrać się na wycieczkę za mur,
do dawnego domu rodzinnego, by poznać nieco historię
szacownej familii, a zwłaszcza dziadka i ojca. Dodam tylko, że to poczciwy tatuś puścił z dymem połowę miasta
i uwolnił trujące opary... Jest też mama, Briar – twarda
babka, jawiąca się na kartach powieści jako kobieta silna,
charakterna i uparta.
Sposób odmalowania bohaterów pierwszego i dalszych
planów przypadł mi do gustu. Są kolorowi i nie płascy jak
blat stołu. W połączeniu ze sprawnie prowadzoną fabułą,
pozwala to cieszyć się czasem z książką, bez poczucia żalu
oddać akcji i skupić na partii szachów z diabolicznym
doktorem, który przejął kontrolę nad miastem umarłych.
Owszem, powyżej zachwalałem pomysł, fabułę i narrację. Niestety są też pewne minusy, o których, z kronikarskiego obowiązku, trzeba powiedzieć. Muszę jednak
stwierdzić, że miejscami konstrukcja książki jest mocno
infantylna i boleśnie naiwna. Nie są to poważne zgrzyty,
jednak potrafią zirytować. Drugi element, który mocno
mnie drażnił w trakcie lektury, to warsztat – i nie wiem
czyj: autorki czy tłumacza. Momentami narracja jest
niesprawna, bełkotliwa i błędna. Nie mam pojęcia, kto
za to odpowiada, niemniej sięgając po „Kościotrzepa”,
miejcie świadomość natrafienia na babola językowego.
Podkreślam jednocześnie, że nie są to poważne błędy,
psujące zabawę, ot potknięcia, nad który-mi przy odrobinie dobrej woli i dystansu można spokojnie przejść dalej.
Podsumowując „Kościotrzep” to kawałek dobrej
prozy i przygodowej fabuły. Bez rozbuchanych ambicji
literackich, za to z zombiakami, zeppelinami i całym dobrodziejstwem steampunkowego inwentarza. Jeśli macie
trochę wolnego czasu, śmiało sięgnijcie po tę książkę,
nie powinniście mieć poczucia zmarnowanego dnia czy
dwóch. Uczciwie zarobione 4/5.
Maciej Lewandowski
81
RECENZJE
Stanisław Lem
„Solaris”
Data wydania: marzec 2012
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Pozostałe dane: ISBN 978-83-08-04905-1
Stron 240
Pisanie recenzji o literaturze, która uznana została
za klasykę i ma już swoje lata, jest po prostu śmieszne.
Napisałam recenzję „Lalki” Prusa! — brzmi absurdalnie, prawda? I nie wiadomo, czy zarechotać wariackim
śmiechem, czy popatrzeć na nadawcę takiego komunikatu
jak na człowieka z IQ pantofelka. O klasyce pisze się eseje, jakieś analizy, artykuły publicystyczne, ale nie recenzje,
mamy wszak do czynienia z literaturą, która nie podlega już
niektórym zasadom, obowiązującym książki aktualnie wydawane i krytykowane.
Takie jest moje zdanie na ten temat i zgodnie z nim o „Solaris” Lema powinnam stworzyć esejopodobną wypowiedź
pełną trudnych, co najmniej czterosylabowych słów, górnolotnych przemyśleń, błyskotliwych interpretacji. Zapewne
po to, żeby człowiek, który nigdy z Lemem nie miał do czynienia, wpadł w przerażenie i nie chciał opisywanej książki
nawet kijem tknąć. Tak nie będzie. Z perspektywy literaturoznawców popełnię herezję, no i złamię swoje własne zasady, ale poniższy tekst będzie właśnie recenzją, takim samym
gatunkiem wypowiedzi, który uprawiam, pisząc o romansie z
wampirami i wilkołakami w rolach głównych lub o kryminale z policjantem-alkoholikiem tropiącym seryjnych morderców.
82
Dlaczego? Ponieważ Lema trzeba promować językiem
prostym, zachęcać do niego swobodnymi wypowiedziami, a nie
tekstami, których autora można podejrzewać o połknięcie kija
od szczotki; ponieważ sama przez większość swego życia
miałam o Lemie błędne wyobrażenia, wywołane niechęcią
do „Bajek robotów”, które omawiane były w szkole w złym
czasie, gdy byłam zbyt młoda, by coś z nich wyciągnąć;
ponieważ kiedy dojrzałam do chęci spróbowania, co to takiego ta twórczość Lema, to trafiałam na „recenzje” najeżone
pretensjonalnymi frazesami i napompowanymi słowami
prosto ze słownika wyrazów trudnych i obcych, które miały
efekt odwrotny od zamierzonego, bo bardziej odstraszały niż
zachęcały do lektury.
Jest więc „Solaris”, powieść naszego rodaka znana na
całym świecie, każdy o niej słyszał, ale nie każdy wie, o czym
dokładnie jest. No, skoro Lem, to pewnie jakieś science-fiction, roboty, statki kosmiczne i takie tam. A wcale że nie!
Racja, otoczka całej historii jest bardzo fantastyczno-naukowa, ale nie na niej się „Solaris” skupia, elementy te są raczej
tylko scenografią. Zatem jeżeli łatka SF powstrzymuje cię
przed sięgnięciem po tę powieść, to w tym momencie powinna przestać.
Tytułowa Solaris to planeta. Ludzkość jest już na tyle
zaawansowana technologicznie, że udaje jej się wędrować
w dalekie obszary kosmosu i dzięki temu odkryto to bardzo nietypowe ciało niebieskie. Ha, żeby tylko chodziło
o dwa słońca, które są przez nie okrążane. Zjawisko
trwającego prawie całą dobę dnia to pikuś wobec faktu, że Solaris pokryta jest w całości oceanem, który nie
jest tym, co znamy z Ziemi — ogromnym obszarem wód
oblewających stałe lądy. Chyba jest... istotą. Możliwe, że
myślącą. Żyjącą?
Solaris od momentu odkrycia jest jednym z najbardziej
intrygujących tematów zarówno dla naukowców, jak i dla
zwykłych zjadaczy chleba. Jej niezwykłość i tajemniczość
przyczyniła się do powstania nowej gałęzi kosmonautyki —
solarystyki. Jeden z solarystów, Kris Kelvin, właśnie ląduje
na stacji badawczej zainstalowanej nad powierzchnią Solaris,
by wesprzeć przebywających tam naukowców: Snauta, Sartoriusa i Gibariana. Tyle że okazuje się, że ten ostatni chyba nie
żyje. Dlaczego „chyba”? Pozostali badacze nie są zbyt skorzy
do rozmowy. Zachowują się dziwnie, nie można wyciągnąć
z nich żadnych informacji. Kelvin nie wie, co się działo na
Stacji, ale próbuje dotrzeć do prawdy. Jednego dnia spotyka
swoją zmarłą przed 10 laty ukochaną, Harey. Co się dzieje?
Śni czy zwariował jak reszta załogi?
Tak jak wspomniałam, science fiction jest tylko tłem
powieści. Tu i ówdzie pojawiają się skomplikowane terminy
naukowe, ale nie grają większej roli w historii. Najważniejsze
pytania to te dotyczące istoty oceanu oraz tego, co dzieje się
z postrzeganiem mężczyzn przebywających na Stacji. Przez
lata badań powstało wiele teorii na temat bytu pokrywającego
Solaris. Stwierdzono, iż jest ona zamieszkana przez jeden
rozległy organizm, ale niektórzy wysnuwali tezy, jakoby ocean był na przykład „upostaciowioną wszechwiedzą” albo,
wręcz przeciwnie, „oceanem-debilem”, który nie potrafi się
porozumieć z ludzkością. W tym miejscu należy wspomnieć
o ogromnej pracy, jaką Lem włożył w zbudowanie całych
dziejów solarystyki, które przedstawia w kilku rozdziałach,
kiedy Kelvin poszukuje w bibliotece informacji o planecie.
Niektórych te fragmenty mogą nużyć, mnie zachwyciły
RECENZJE
RECENZJE
i sprawiły, że jeszcze bardziej podziwiam Lema. Ach, mieć
taką potężną wyobraźnię. Porównanie z Tolkieniem, który
zbudował świat „Władcy Pierścieni”, wcale nie uważam za
przesadę.
Oczywiście wymienione przeze mnie dwa pytania,
odgrywające najważniejszą rolę w powieści, to kropla
w morzu (ha, w oceanie!). „Solaris” jest dziełem, które
ma niezliczoną ilość warstw do zgłębienia. Stąd te wszystkie pełne filozoficznych przemyśleń eseje i recenzjopodobne wypowiedzi. Najsłynniejsza powieść Lema nie
jest łatwą lekturą, ale też nie ma potrzeby się jej bać.
W dzisiejszych czasach, kiedy z każdej strony jesteśmy
bombardowani lekkostrawną ogłupiającą papką, przeczytanie „Solaris”, literatury przez wielkie L, może nam
tylko wyjść na dobre.
Co ja mogę, polecam. Czy lubisz science-fiction czy nie
– nieważne. „Solaris” jest dla wszystkich poszukujących
porządnego kawałka ambitnej literatury.
Graham Masterton
„Szary diabeł”
sem wydać z siebie całą pieśń, pełną głośnych jęków rozczarowania. Z radością jednak mogę oznajmić: nie tym razem.
W „Szarym diable”, z jego premierą w 2003 roku, pisarz powraca do owej drapieżności, do niepowtarzalnego
stylu sprzed lat, kiedy to tworzył, moim zdaniem, najlepsze dzieła. Powieść nie ma w sobie praktycznie nic z tego
niewytłumaczalnego pośpiechu i powierzchowności, którymi raczyły nas ostatnie książki Mastertona, historia jest doskonale dopracowana i poprowadzona z wyczuciem. A także
– co cieszy najbardziej – zdecydowanie posiada pazur.
Po kartach „Szarego diabła” grasuje morderca,
masakrując – wydawać by się mogło – zupełnie przypadkowe ofiary. Detektyw McKenna wraz z partnerem usiłują
rozwiązać zagadkę zabójstw, jednak nie jest to standardowe
śledztwo. Nie w przypadku, kiedy dosłownie wszystko wymyka się logice, a sam zabójca okazuje się... niewidzialny.
Za serią zbrodni stoi santeria – magiczna religia z Czarnego
Lądu oraz legendy sięgające wojny secesyjnej. Zainteresowani? Słusznie. Nic więcej jednak ze mnie nie wydusicie – by
dowiedzieć się więcej, będziecie musieli otworzyć książkę.
Powiem tylko jedno: warto.
Mówiąc, że „Szary diabeł” wyróżnia się jak najbardziej
na plus w dorobku Mastertona, nie mam na myśli, iż pisarz
stworzył coś nowatorskiego, coś, czego pośród jego prozy
jeszcze nie widzieliśmy, coś zaskakującego i niepowtarzalnego. Przeciwnie – książka aż kipi od elementów, które doskonale znamy, a sama fabuła kroczy wydeptanymi ścieżkami.
Autor ma własny sposób na prozę, który raz za razem się
sprawdza i – mimo stworzenia tak licznych, opartych na podobnych schematach powieści – wciąż działa. Mam na myśli
raczej to, że tym razem Masterton na owych znajomych
ścieżkach sadzi wręcz olbrzymie kroki – żywiołowo, z rozmachem i bezceremonialnością, i właśnie to podczas lektury
sprawia największą radość. Wszelkie sceny morderstw są
krwawe i brutalne, opisy tortur tak sugestywne, iż nie sposób
nie zacisnąć zębów i nie zasyczeć z niemal fizycznego bólu.
Scena, w której kobieta i mężczyzna spotykają się w męskiej
toalecie stanowi stuprocentowe porno, zaś moment pojawienia się zjawy autentycznie mrozi w żyłach krew. I chyba
tylko u brytyjskiego mistrza grozy można być „świadkiem”,
kiedy bohater, stając wreszcie twarzą w twarz z morderczym,
siejącym grozę i bezceremonialnie wypruwającym flaki
z ofiar upiorem, wrzeszczy: „ty dupku!”. Jednym słowem: sto
procent Masterona. Można chcieć więcej? Oczywiście! – kolejnych powieści w takim stylu!
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Tytuł oryginału: The devil in gray
Liczba stron: 320
Przekład: Piotr Hermanowski
ISBN: 987-83-7659-592-4
Trzeba przyznać, że książki wychodzące spod pióra Grahama Mastertona w ostatnich latach, w znacznym
stopniu pozbawione były niepowtarzalnego klimatu oraz
drapieżności, które przyciągały niczym magnes czytelników
na całym świecie. Sprawiały, że na każdą kolejną powieść
pisarza czekało się z zapartym tchem, by ponownie móc
zanurzyć się w te wszystkie niesamowitości, o które trudno
w prozie innych autorów. Masterton jest tylko jeden. Kiedy
jednak sam pisarz nie idzie na całość, nie dając tym samym
siebie w stu procentach, można poczuć nutkę zawodu. A cza-
RECENZJE
Katarzyna Tatomir
Ewelina Kozik
83
RECENZJE
Sylvie Simmons
„Serge Gainsbourg”
Data wydania: Luty 2012
Wydawnictwo: Marginesy Wydawnictwo
ISBN:978-83-933758-8-2
Liczba stron: 300
Wymiary:145 x 205 mm
Biografia Serge’a Gainsbourga pióra Sylvie Simmons to
książka niebezpieczna. Szalenie wciągająca, inspirująca,
fascynująca i kontrowersyjna, a momentami wręcz
bluźniercza. Nie mogła być inna, skoro taki był jej bohater – człowiek, który wywrócił do góry nogami francuską
(a może i nie tylko francuską) piosenką. Znacie utwór „Je
t’aime, moi non plus”? Nie? Ależ znacie na pewno! To jest
ta najsłodsza, najdziksza i najbardziej bezwstydna francuska piosenka, od której miękną nogi i wilgotnieją... Tak,
oczy też. Ale przede wszystkim majtki.
Napisana na specjalne życzenie Brigitte Bardot i wspólnie z nią nagrana, nie ujrzała jednak przez długie lata
światła dziennego. Brigitte zgodziła się na jej upublicznienie dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Wersja, która zawojowała świat, to utwór w interpretacji duetu: Gainsbourg i jego długoletnia partnerka –
Jane Birkin.
Kim był Serge Gainsbourg? Jak pisze o nim Sylvie
Simmons, był to „człowiek, który wyglądał jak wytworny
84
żółw skrzyżowany z wyjątkowo podejrzanym, kopcącym
jak komin wilkiem, był także piosenkarzem, tekściarzem,
kompozytorem nowatorskiej muzyki filmowej, zwycięzcą
Konkursu Piosenki Eurowizji, powieściopisarzem, fotografem, aktorem, artystą, pijakiem, reżyserem,
scenarzystą, populistą, prowokatorem, sentymentalistą,
błaznem, kochankiem, intelektualistą i osobą, która
w pojedynkę wyzwoliła francuski pop”.
To, co robił, z pewnością nie było tanią rozrywką,
lecz prawdziwą sztuką. Sztuka ma jednak swoją cenę.
Gainsbourg zapłacił uzależnieniem od alkoholu i od papierosów marki Gitane. Te dwa nałogi odebrały mu zdrowie i skróciły życie. Ale bez nich, nie potrafił tworzyć.
Nie potrafił też żyć bez skandali. Z jednej strony, dlatego
że szum medialny, obecność w telewizji i na okładkach
magazynów stanowiła dla niego (w głębi duszy zahamowanego i nieśmiałego) potwierdzenie własnej wartości,
a być może - samego faktu istnienia. Każdą osobę, którą
pokochał, pragnął jak najszybciej uczynić sławną. A zakochiwał się łatwo i często, dlatego wciąż pisał piosenki dla
swoich kolejnych, coraz młodszych kochanek. Z drugiej
strony – jego sztuka nie znała żadnych granic i żadnych
tabu. Potrafił napisać zarówno piosenkę o miłości, jak
i powieść o puszczaniu bąków. Tam, gdzie nie ma granic,
jest skandal. Tam, gdzie jest skandal, jest szum medialny.
I tak się to wszystko kręciło.
Gdyby Gainsbourg pisał po angielsku, byłby pewnie
gwiazdą absolutną. Tworzył jednak przede wszystkim po
francusku, wykorzystując nieprzetłumaczalne gry słów,
chociaż zdarzały mu się także teksty angielskie, a nawet
pisane swoistą mieszanką „frangielską”. Nie było ich jednak aż tyle, żeby zawojować anglojęzyczny świat rozrywki.
We Francji błyszczał jednak przez długie lata, był uwielbiany i rozpieszczany. Francja potrafi docenić artystów.
Zwłaszcza tych niepokornych.
W książce Sylvie Simmons znajdziemy kilkanaście
zdjęć Gainsbourga z różnych okresów życia, ale one
nie oddają tego niezwykłego czaru, pełnego seksualnej magii uroku, któremu nie oparły się najpiękniejsze
kobiety świata. Dlatego podczas lektury warto czasem
odłożyć na chwilę książkę i popatrzeć na jego stare teledyski, posłuchać naprawdę ciekawej (Serge uwielbiał
eksperymentować!) muzyki. Gainsbourga można określić
mianem artysty multimedialnego, bowiem był równie
wrażliwy na słowo, co na dźwięk, obraz, ruch. Gdyby żył
dziś, korzystałby zapewne z najnowszych technologii,
żeby tworzyć zmysłowe i szokujące piosenki, filmy czy
gry. Pewnie wszystko naraz.
Zdecydowanie warto sięgnąć po książkę Sylvie Simmons. Polecam ją szczególnie tym, którzy sami czują się
choć trochę artystami. Ale uprzedzam: to może być dopiero początek przygody. Ta biografia uczy nas, że aby być
artystą, nie wystarczy jedynie talent i wrażliwość. Potrzeba jeszcze niemało odwagi. A ta książka potrafi odwagą
zarazić.
Anna Pędziwiatr
RECENZJE
RECENZJE
Alessandro D’Avenia
„Biała jak mleko, czerwona jak krew”
Data wydania: październik 2011
Wydawnictwo: Znak literanova
ISBN: 978-83-240-1653-2
Liczba stron: 312
Jest tylko Beatrycze i właśnie jej nie ma
Miłość jest najczęściej podejmowanym tematem na
świecie. Pełno jest piosenek, filmów, wierszy i książek
o miłości. A już pierwsza miłość, która jawi się zainteresowanym stronom jako wielka i zarazem ostatnia, jest
szczególnie uprzywilejowana.
Aż dziw bierze, że ludzie potrafią opowiadać o niej
wciąż na nowo i (w większości przypadków) w odmienny sposób. Alessandro D’Avenia napisał książkę, która
porównywana jest do „Love Story”. Nie cierpię „Love Story” i raczej nie jestem romantyczką, ale ta powieść mnie
uwiodła. Być może dlatego, że miłość stanowi tu jedynie
pretekst do ogólniejszych rozważań.
RECENZJE
Bohaterem „Białej jak mleko, czerwonej jak krew” jest
nastoletni Leo. Leo zakochał się w koleżance ze szkoły,
prześlicznej płomiennorudej Beatrice. Chciałby wyznać
jej swoje uczucia, ale nie ma odwagi i nie bardzo wie,
jak to zrobić. Jest przekonany, że Beartice to jego wielka miłość, stanowiąca jednocześnie część jego wielkiego
marzenia, którego bohater wciąż poszukuje i które usilnie
stara się odkryć. Dowiaduje się jednak, że Beatrice jest
chora na białaczkę.
Właściwie cała powieść Aleksandro D’Avenii osnuta jest wokół dwóch tytułowych kolorów. Czerwone są
włosy Beatrice, miłość, krew. Czerwone są też marzenia.
Biel to białaczka, to samotność i pustka. Lekarstwem na
biel może być tylko czerwień. „Biała jak mleko, czerwona jak krew” to wspaniała opowieść o dorastaniu, o poszukiwaniu własnej drogi. O wyznaczaniu sobie celów
i o dążeniu do realizacji marzeń. O tym, że do tego, co
wielkie i piękne, dochodzi się ciężką pracą, wyrzeczeniami, cierpieniem. To historia o braku i stracie, ale także
o nadziei i o tym, że nowe potrafi przyjść nieoczekiwanie. To opowieść o życiu, które zawsze musi się zakończyć
śmiercią. I choć to, co napisałam, brzmi pewnie nieco
zbyt szumnie i górnolotnie, książka jest naprawdę piękna.
Napisana plastycznym, oczarowującym językiem. Trochę
smutna, trochę melancholijna, a trochę dająca nadzieję.
Zupełnie jak marzenie. Zupełnie jak Beatrice, która przez
sporą część książki stanowi wielką nieobecną. Nie pojawia
się, a wszystkiego, co o niej wiemy, dowiadujemy się od
Leo. Na ile zatem można wierzyć zakochanemu młodemu
chłopakowi, zastanawiamy się podczas lektury. To sprawia, że jesteśmy jeszcze bardziej ciekawi Beatrice, dziewczyny o płomiennorudych włosach i zielonych oczach,
która nosiła to samo imię, co muza Dantego, będąca jego
przewodniczką po Niebie. Jak skończy się ta historia?
Nie zdradzę. Należy jednak pamiętać, że „jeżeli odbierzesz ludziom marzenia, uczynisz z nich niewolników. […]
Niech więc nie zostanie słowo na słowie, lecz biały popiół
zamiast odwiecznych marzeń. To najokrutniejsza grabież.
Kto nie ma własnych marzeń, zabiera je innym, żeby i oni
ich nie mieli.”[1]
Jan Lechoń napisał kiedyś, że „jest tylko Beatrycze
i właśnie jej nie ma”. Beatrycze jest marzeniem głównego
bohatera. A czym bylibyśmy bez swoich marzeń? Nie
możemy pozwolić sobie na to, by je utracić. Życie i tak jest
już wystarczająco smutne. Szczerze polecam tę refleksyjną
książkę.
Jagoda Wochlik
______________________________________________
[1] Alessandro D’ Adenia, „Biała jak mleko, czerwona jak
krew”, Kraków 2011, s. 83.
85

Podobne dokumenty