Mapa Kultury
Transkrypt
Mapa Kultury
Pobrano z portalu Mapa Kultury 08.02.2011 Latający bazar przy Moczydle ____________________________ autor: AK Słodkie pomarańcze, odzież, pościel, przeróżne żelastwo, czekolady i batoniki, ozdoby choinkowe, góralskie kapcie, oscypki i pieczywo – czego to nie można tam kupić? Mowa o latającym bazarze przy Parku Moczydło na warszawskiej Woli. Nazywam go latającym, bo pojawia się i znika. Przylatuje w niedzielę rano i odlatuje po południu. Nieważne, czy na dworze mróz, czy słota. Przylatuje zawsze. Puchowe kurtki i czapki uszanki na głowach. Handlarze rozstawiają swoje pasiaste, biało-niebieskie namioty i wykładają towary. Przeróżne. Są alejki z odzieżą – od prostej „chińszczyzny” po garnitury. Są alejki ze zdrową żywnością – domowe wędliny i mięsa, chleby i ciasta. Między nimi – stragany z „góralszczyzną”, tuż obok – garnki i sprzęt AGD. Pościele, dywany, kołdry. A głębiej, gdzie kończą się stoiska, na płótnach rozłożonych prosto na zmarzniętej ziemi, leży mydło i powidło: stare narty, łyżwy, używane buty i ubrania, żelastwo prosto z zapomnianego strychu, ciuchy z babcinej szafy, płyty winylowe, przeróżne akcesoria. Pchli targ. Na bazarze koło 9 rano już kłębią się ludzie. Emeryci z wózkami krążą w poszukiwaniu przecen, matki z nastoletnimi córkami przyszły po chińskie dżinsy, studentki buszują w kupie używanych torebek, szukając czegoś oldskulowego, faceci kupują kołdry i garnki na polecenie żon. Czasami aż ciężko przecisnąć się przez tłum. Ruch i nieodłączny gwar. Bo tu oczywiście wolno się targować, wiszą karteczki z cenami, ale są one dość umowne, nie ma kas fiskalnych, są za to plastikowe woreczki z drobnymi. I dużo zachwalania jakości towarów, komplementowania przymierzanego płaszcza, polecania innych wzorów, zapraszania do koleżanki obok. A kto zgłodnieje, tego nakarmią pieczoną kiełbasą. Minigrill, dwa stoliki na krzyż i już jest latający bar. Co mi to przypomina? Indyjskie targowiska, na których można spotkać takich samych sprzedawców rozwieszających swoje towary gdzie popadnie i zwijających je naprędce na widok zbliżającej się straży miejskiej. I pichcących jedzenie na minikuchenkach. A można mieć to wszystko na wyciągnięcie ręki, w poszukiwaniu egzotyki wcale nie trzeba się wybierać w podróż na inny kontynent. Gdyby nie wszechobecny język polski, można by pomyśleć, że jest się w ściętym mrozem Groznym albo Moskwie. W zupełnie innym świecie niż ten, w który wchodzimy, przekraczając wrota supermarketu – sterylnego, zatłoczonego, pod kontrolą kamer i obsługi, klientów wiecznie wściekłych na długą kolejkę i zbyt wolną kasjerkę. Tu można się pokręcić, porozmawiać o pogodzie z panią sprzedającą pomarańcze, o modzie z panią handlującą pięknymi, koronkowymi szalami i filcowanymi torebkami, o tym, jak kantuje nas Ikea, z panem sprzedającym japońskie kołdry. „Ale czemu nie można pójść po prostu do supermarketu? Po co tu po mrozie łazić? To z biedy tak?” – zapytał kiedyś znajomy obcokrajowiec, dla którego takie targowiska to żywy skansen. Z biedy częściowo pewnie też, bo można upolować tu różne okazje. Ale sama przekonałam się, że można zapałać miłością do takiego miejsca. Gdzie kręcą się ludzie, rozmawiają ze sobą dla zabicia nudy i zapomnienia o siarczystym mrozie. Gdzie między kupnem pomarańczy i nowych rękawiczek można zjeść grillowanego oscypka i napić się herbaty z cytryną. Potem pogrzebać w różnych starociach i upolować w nich coś wiekowego i oryginalnego, czego jeszcze nie zdążyły multiplikować chińskie fabryki. I, oczywiście, pooddychać świeżym, mroźnym powietrzem. strona 1 / 1