Najpierw o półce. Najpiękniejszej z pięknych

Transkrypt

Najpierw o półce. Najpiękniejszej z pięknych
Najpierw o półce. Najpiękniejszej z pięknych. Bardzo ciemnobrązowej. Tym brązem,
który nie zniechęca lśniącą powierzchnią. Raczej wypolerowanym latami przesuwania
książek. Wykonanej z drewna mistrzowsko zaimpregnowanego, polakierowanego. Tak
niezwykle, że sprawia wrażenie, iż ręka rzemieślnika ostatni raz dotknęła dzieła, gdy
kawałek deski nabrał ostatecznego kształtu półki. Ten prawie mityczny kształt, na równi
przyjaźnie nastawiony książkom i ludziom, nie straszy wystającą prawie niedostrzegalnie
drzazgą. Nie zniechęca do powierzenia palców. Leżąca na jej brzegach odrobina kurzu
jest bardziej elegancka niż niesympatyczna. Kurz tutaj jest w dobrym tonie. To przecież
świadek niezbyt odległych dni, ale i dalekich czasów. W ciszy da się namówić na opowieść
o białych, pożółkłych i szarych kartkach, które zszyte bądź sklejone, uśpione pod jego
strażą czekają na ruch dłoni. Tej, która jako jedyna ma tutaj prawo strzepnąć z grzbietów
szare kłębki. Niewidoczny w świetle dnia. W tym pokoju to tylko alegoria, bo ukryte w
wiecznym cieniu, prawie półmroku książki i półka, wydają się nie nosić śladu tego
powiernika historii. Promienie słoneczne czują, że nie mogą hasać bezkarnie po pokoju.
Uznając delikatność mieszkańców zamieszkałych najdalej położonych ciemnobrązowych
tarasów, swoje figle kończą tuż przy balkonowych oknach. W towarzystwie oparcia
wysłużonej kanapy, lampy o tak prostym, że aż nieprzyzwoitym kształcie, fotela, który
mógłby być ozdobą każdego intelektualnego salonu sprzed osiemdziesięciu lat. Szara
tafla staje się widoczna dla ludzkiego oka tylko, gdy żółty abażur zaczyna żyć. Gdy
kinkiety, imitujące świece, zaczynają brudzić światłem białe ściany. Ta półka jest
wizytówką pokoju. Wita domownika, i mnie, gdy tylko uchylają się ciężkie drzwi. Uchylają
się miękko. Są jednością z fotelem, kanapą. Ich ciężar sprawia, że pomieszczenie staje
się jeszcze bardziej przytulne. To nagła i przyjemna metamorfoza, zapraszająca do
podjęcia kolejnych rytualnych czynności. Włącznik lampy, fotel, sięgnięcie ręką do półki.
Białe okładki pastelowo pokolorowane, jakby ręką dziecka. Nasza Księgarnia niczego nie
zmieniła przez 27 lat. Zszyte między twardymi okładkami kartki stoją obok tych ukrytych
pomiędzy ciemniejszymi. Pamięć mnie z pewnością nie myli. Tuż obok, w ciemnej zieleni
i szarości stoi „Hobbit” i „Trylogia” Tolkiena. Ileż to kosztowało właściciela zachodu, żeby
zdobyć je wszystkie w twardych oprawach! Ile ich było wtedy? Tych białych, małych… Nie
pamiętam. Pewnie więcej niż trzy, cztery. Może dziewięć? A może właśnie dziesięć? Bo
między „Muminki” zaplątało się „Lato”?
Drzwi się zamykają. Żółć abażuru psuje oczy. Ale kiedy psuć, jak nie przy lekturze
„Muminków”? Tak samo, jak, ale to już w innym mieście, innym mieszkaniu, innym
pokoju, inną ręką wyciągniętych z szafy, zdjętych z półek, przy wielokrotnym czytaniu,
„Tomków” Szklarskiego, „Winnetou”, „Old Surehanda”, „Skarbu w Srebrnym Jeziorze”.
Zza ściany pewnie Mozart. Pachnąca czerwona Amphora snuje się tuż przy ciemnym
parkiecie. Prawie cisza. Tylko symfonia, może koncert? I bardzo daleki, bardzo przyjemny
wielkomiejski szum zza przymkniętych drzwi balkonowych.
Tak się przy książkach rodzi dzieciństwo. Tak się rodzą wspomnienia. Tak się rodzą
rozdzierające serce i duszę tęsknota i wyrzuty sumienia. Bo one już sobie poszły. Te w
białych okładkach. I te obok również. Ich miejsce zajęły inne. Lévi-Strauss. Autorzyprzyjaciele. Autorzy-Mistrzowie. Autorzy-uczniowie. Na dowód lat poświęconych pracy,
nauce. Dokąd poszły Muminki? Dokąd się wyprowadziły? Dzieciństwo tak stało się
odległe? Czy jest nadzieja, że wrócą? A może to tylko dowód na niezwykły, nietutejszy,
niedzisiejszy altruizm?
Po co ten przydługi wstęp? Czy tylko po to, żeby po raz kolejny, samemu sobie
udowodnić, urzeczywistnić cholerny banał: uczucia, emocje związane z książką powstają,
rodzą się nie tylko podczas jej lektury; jej kształt, kolor okładki, miejsce na półce
czasami może więcej znaczą; w jakiś sposób chcę uchwycić magiczny moment, kiedy
odpowiednia książka pojawia się w życiu? Tak, właśnie to! Nie suchych kilka słów: dobra,
fajna, interesująca, warto przeczytać. Ale wspomnienie. Pierwsze wspomnienie okładki.
Pierwsze dotknięcie. I nagle zatrzymuje się czas. Zatrzymuje się na zawsze zapach,
światło. Kurz zastyga w powietrzu. I zatrzymują się wszystkie uczucia, żeby można je
było spisać w swoim duchowym pamiętniku.
O ile wiem nie wróciły. Za to słodki Los, czułe Przeznaczenie znowu tą samą dłonią
wróciły moje dzieciństwo. Wzrok nie musiał ich szukać na księgarskiej półce. Dostrzegłem
od razu i dziesięć prawie takich samych książek zaciążyło na rękach. Segregując je w
domu, nie mogłem dojść ładu. Co rusz przestawiałem kolejne tomy „Muminków”.
Zaglądałem na przedostatnie strony, żeby raz na zawsze ustalić kolejność czytania. Nagle
światło rozprasza niewiedzę! „Lato”! „Lato”, „Lato”, „Lato”! Tak perfidnie schować się
pomiędzy kanonem dzieciństwa! Tak mnie oszukać!
Tak samo jak wszystkie opowieści o Muminkach, „Lato” zostało wydane przez Naszą
Księgarnię. Wydawca nie odszedł od niezwykle pięknie zaprojektowanej przez Mirosława
Tokarczyka okładki, której formuła nierozerwalnie łączy się z okładkami książek o
Muminkach. Stronice zszyte, okładka twarda. Takie same jak w „Muminkach” kolory,
format. Szata graficzna, kompozycja imienia i nazwiska autorki, tytułu stwarzają
wrażenie, że jest to jedna z części „Muminków”. Zdaje się, że ilustracje, wprawdzie nie
jest ich tak dużo jak w Muminkowej serii, są autorstwa pisarki. Czarnobiałe, z tendencją
do impresjonistycznego ukrywania szczegółów.
W stosunku do „Muminków” często posługujemy się nazwą „opowiadania”, wziętą od
tytułu jednej z części. Również i w stosunku do „Lata” będzie to adekwatne. Rzecz składa
się z dwudziestu dwóch rozdziałów, dość luźno powiązanych ze sobą, mogących zatem
istnieć jako samodzielne opowiadania. Jednak bardzo krótkie, bo każde z nich zajmuje
ledwo kilka stron. Oczywiście, jak to anonsuje tytuł, opowiadania dzieją się pewnego
krótkiego lata, raczej wakacji. Fabuła zamknięta jest w klamrach, opisanych w
początkowych zdaniach pierwszego i ostatniego rozdziału: „Był wczesny bardzo ciepły
poranek lipcowy, w nocy padał deszcz”[1], „Któregoś wieczora w sierpniu wychodzi się na
dwór i nagle wszystko jest czarne jak smoła, wielka ciepła czarna cisza otacza dom. Jest
nadal lato, ale ono już nie żyje, zatrzymało się, nie więdnąc i jesień już stoi u progu”[2].
Jednak dziwne to klamry, bo co jakiś czas niezwykle się rozszerzają, nawet znikają.
Czasami potrafi im umknąć cały rozdział. Sprawia to, że trzecio osobowy narrator ma
możliwość opowiedzenia zdarzeń, historii pochodzących z innych pór roku, cofnięcia się w
czasie, podpowiedzi czytelnikowi czegoś na temat bohaterów. Takie sformułowania,
rozpoczynające niektóre z opowiadań, jak „raz w kwietniu”, albo „jednego lata”, czy
”pewnego lata” wywołały we mnie wrażenie, że wszystkowiedzący narrator, który mógłby
się na chwilę, na czas opowiedzenia historii z jednego rozdziału, zmienić w narratorabohatera, biorącego udział w wydarzeniach „tego właśnie lata”, nagle się zamyśla, przy
kawie, herbacie, papierosie, w kuchni, na werandzie i opowiada o rzeczach, które ni stąd
ni zowąd przywiała wraz z morskim wiatrem pamięć.
W czyją rolę mógłby wejść narrator? Za dużego wyboru nie ma. Mała Sophia. Babka
Sophii. Tata Sophii, będący jedynie rekwizytem dzieciństwa, chociaż wydaje się, że
niewątpliwe ważnym i kochanym. Bardziej niż postacią jest emocją, uczuciem. Niezbędną
metafizyką, ale zostawiającą trwały, materialny ślad w życiu dziecka i babki, co
najbardziej widać w dwóch rozdziałach: „Szlafrok” i „Sztorm Sophii”. Poza tym trzy czy
cztery postacie, wymieniające razem kilka, może kilkanaście krótkich zdań. Postacie, z
których każda na scenę lata wchodzi tylko raz, nadając odpowiedniego rytmu jednej z
opowieści i zaraz znikając z życia obu pań. O niektórych z nich, dzięki narratorowi,
wiemy, że owo pojawianie się i znikanie zdarzało się wcześniej, w czasie poza książką, i
będzie nadal się zdarzało. Inne to tylko osobliwy przedmiot, rzecz, coś na podobieństwo
patyka niesionego wartkim nurtem strumienia, przelotnym ptakiem, wartym uwagi,
nawet opowieści, ale tylko raz.
Cóż, trudno zadecydować, czyją postać mógłby przybrać ten trzecio osobowy nadawca
wypowiedzi autora. Czy Sophia, czy jej babka? Na chwilkę proszę o wybaczenie, bo
nastąpi krótka dygresja. Mam w zwyczaju przeglądać teksty, recenzje, opinie o
książkach, o których chcę napisać. Tak było i w przypadku „Lata”. W jednej z wypowiedzi
przeczytałem, że być może alter ego autorki jest zarazem mała Sophia i babcia Sophii.
Zgadzam się z tym najzupełniej. Ba! Jestem o tym przekonany i nie poddaję tego w
wątpliwość. Jeżeli trochę rozwinę tę interpretację, to proszę nie traktować tego jak
kopiowanie czyjejś wypowiedzi. Już w trakcie lektury, pewnie po kilku stronach, pojawiła
się natrętna myśl o pewnym iskrzeniu pomiędzy obiema paniami. Coś, co wychodzi poza
zwykły stosunek, zwykłe relacje wnuczka - babcia. To przenikanie powodujące, że
czytelnikowi wydaje się, iż lato nad Zatoką Fińską widzi z dwóch różnych perspektyw, a
jednak niezwykle ze sobą powiązanych, uzupełniających się, tworzy swojego rodzaju film,
na poły dokumentalny, na poły fabularny, gdzie kamera może ze swobodą drążyć obraz,
rzeczywistość widzianą oczami dziecka, a za chwilę, za moment, z pauzą równą mgnieniu
oka widza, oczami starszej pani. Ale kamera filmowa, nawet w rękach najlepszej ekipy,
prowadzonej przez najwybitniejszego reżysera, nie jest w stanie oddać tego, co zrobiła
Tove Jansson. Wielka Tove Jansson. Autorka wyszła poza ograniczenia czasu. Pomieszała
dzieciństwo ze starością. Pomiędzy okładki wrzuciła wspomnienia sprzed kilkudziesięciu
lat, tworząc melanż z najświeższymi doznaniami. Wydawać się może, że jest to
konglomerat bez ładu i składu. Lecz jest wprost przeciwnie. Tak ułożyć, tak właściwie
posegregować, skomponować jak tybetańską mandalę mogła jedynie pisarka nie tylko o
doskonałym warsztacie, ale przede wszystkim wielkich emocjach i uczuciach, które przez
lata znalazły odpowiednie miejsca w jej sercu i umyśle.
Nie wydaje się zatem niewłaściwym stawiać znak równości między narratorem, obu
bohaterkami i autorką. Uświadomienie sobie przez czytelnika tych powiązań, zależności,
przenikania pozwoli na swobodniejszy odbiór książki, na całkiem inne rozumienie. Gdyby
jednak odrzucić tę myśl? Wówczas z rozdziałów wieje nudą. Czytelnik jest zadowolony
tylko z tego, że są tak krótkie. Mierzi go to, iż interesujących postaci jest jak na
lekarstwo. Spersonifikowany rekwizyt – tata Sophii nie wnosi do fabuły żadnego
dramatyzmu. Śmierć matki jest ledwo wspomnieniem, w którym nie brzmi cień tragedii.
Wolno, ospale, nudno, sennie, nieśpiesznie, noga za nogą idą te wakacje. Nawet pomimo
istotnych dla treści niektórych wydarzeń, stanowiących ich sedno, które powinny być
kołem zamachowym fabuły, służyć jej przyśpieszeniu, jak wyprawa do lasu duchów, do
Willi Krzyczące Mewy, odwiedziny Dzidzi, sztorm. Nic. Zdawałoby się, że nic. Bo przecież
od emocji aż kipi!
Pamiętacie jakieś wakacje? Pamiętacie siebie jako kilkuletniego chłopca, kilkuletnią
dziewczynkę? Czy zamykając oczy jesteście w stanie układać z gałązek, liści babki,
źdźbeł trawy, kamyków mały ogródek, nie przejmując się brudnymi, a nawet obdartymi
kolanami? Siedząc w kucki przyglądać się biegającym z okruchami bułki mrówkom? Nie
zważając na zimną wodę budować tamy w strumieniu? Jednocześnie widzieć swoje plecy,
zaaferowaną zabawą twarz, po której spływają niesforne kosmyki włosów? Bać się o tatę,
który pojechał zwozić siano? Patrzeć na dziadka siedzącego na ławce przy południowej
ścianie domu i palącego papierosa? A równocześnie spod zmęczonych powiek patrzeć na
wnuczkę, czuć ciepło jej małej rączki, tłumaczyć, martwić się… Tak właśnie fabułę
dwudziestu dwóch rozdziałów Jansson ułożyła, tak przeplatała, tworząc z jednej strony
absolutnie realny świat dwumiesięcznych wakacji kilkuletniej dziewczynki, pozostającej
pod opieką babki, zastępującej dziewczynce zmarłą mamę, w czasie, który tata Sophii,
fiński rybak, poświęca na utrzymanie rodziny, zapewnienie jej minimum dostatku; z
drugiej strony magiczny fragment życia, który jakimś cudem nie chciał ulecieć z pamięci
autorki.
To może ta kraina, do której co roku odchodzi Włóczykij? Tak egzystencjalnie podobna do
miejsc uwiecznionych przez Erica Rohmera albo Tadeusza Konwickiego. Miejsc, w których
jedno zdanie, jedno słowo wyjaśnia wszystko, łagodzi napięcie jak lekka bryza. W tych
miejscach nad Zatoką Fińską, kilku, może trzech, czterech, mała Sophia, albo mała Tove,
uczy się żyć. Kłębek pytań o mrówkę, Boga, śmierć, kota, strachów, lęków, obruszania
się, dziecięcych złośliwości, obrażania, budowania murów i ich burzenia. Tak zwyczajnych
dziecku, tak jemu przyporządkowanych, tak z nim związanych. W miejscach, w
sytuacjach, gdzie stałym i zwykle jedynym towarzyszem jest babcia. Nie dziwi więc taki
dialog: „Sama możesz wierzyć w co chcesz, ale musisz nauczyć się tolerancji. – Co to
jest? – zapytało kwaśno dziecko. – To respektowanie cudzych poglądów. – A co znaczy
respektowanie? – krzyknęła Sophia, tupiąc. – Pozwolić innym wierzyć w to, co chcą! –
odkrzyknęła babka. – Ja ci pozwalam wierzyć w czorta, a ty mnie zostaw w spokoju! –
Przeklinasz – szepnęła wyrzutem Sophia. – Wcale nie przeklinam”[3]. Takich
przekomarzań, ze strony dziewczynki bardzo poważnie wyglądających, a ze strony babki
balansujących na granicy dydaktyki, miłości, wyrozumiałości i humoru jest więcej. I
mimo tego, że czytelnik może się spodziewać po stronie dorosłej bohaterki postawy
pedagoga jasno określającego obszary odpowiednich zachowań, to jednak prawie tego
nie znajduje. Tove Jansson jako babka znakomicie odrobiła lekcje wychowania wnuczki,
nie zapominając, że sama była małą dziewczynką. Dochodzi zatem do innych pytań,
prawie wyrzutów, które mogłyby pochodzić z ust dorosłego, więc nie spotykają się z
karcącym spojrzeniem, ostrą odpowiedzią: „Sophia zeszła na brzeg, a potem wróciła na
górę i siadła przy stole. – A ty tylko czytasz i czytasz – powiedziała. Podniosła głos i
krzyczała: - Ty czytasz i czytasz, i czytasz!- Potem rzuciła się na stół i rozbeczała. Babka
usiadła i odparła: - Wszystko będzie dobrze”[4].
Nie będąc tylko koleżanką, towarzyszką zabaw, bardzo delikatnym nauczycielem życia,
musi babcia Sophii pamiętać o bagażu, jaki niesie na swych jeszcze wątłych ramionach
dziewczynka. Ni stąd ni zowąd w czasie zabawy może paść niewygodne zdanie, pytanie,
zakamuflowana trauma: „Sophia wróciła do babki i powiedziała: - Mów do mnie «drogie
dziecko», a ja będę cię nazywała mamą. – Ale ja jestem przecież twoją babką – odparła
babka”[5]. Nie popadając w „kazania”, górnolotne wykłady musi przetrwać, przetrzymać,
choć tak trudno odłożyć książkę, wygrzebać się spod sterty ciepłych koców, zmusić do
odpowiedzi, jakiejkolwiek reakcji. Nawet, gdy zapomina się o połknięciu niezbędnych
pigułek. Bez cienia irytacji. I pomimo tego, że w myślach używa słowa „muszę”, to
przecież dotyczy ono tylko zawodnej już pamięci, a nie robienia czegoś z przymusu: „I
muszę pamiętać, żeby mu powiedzieć, że to dziecko wciąż jeszcze boi się głębokiej
wody”[6]. Ileż miłości, ileż poświęcenia w tym krótkim zdaniu! Ale nie tylko tu. Podobne
uważny czytelnik odnajdzie co kilka stron. Jest taki fragment w rozdziale zatytułowanym
„Zabawa w Wenecję”, który ilustruje babciną troskę, bezgraniczną miłość i właśnie
poświęcenie. Wart łez…
Nie bez kozery napisałem, że to mogłaby być kraina, do której podąża Włóczykij. Na
stronie 195 jest prześliczny, rozdzierający serce rysunek. Ptaki na tle ogromnego słońca.
Poniżej odwrócone plecami babcia i Sophia. Babcia w kapeluszu, oparta jedną ręką o
laskę. Przypomina ilustrację ze strony 181 „Lata Muminków”, na której widzimy
siedzących w trawie, odwróconych do nas plecami Muminka i Włóczykija, oczywiście w
kapeluszu, tyle, że zamiast laski, trzymającego w tej samej, prawej ręce fajkę[7]. Ale to
nie wszystko, bo podobnych, nierozłącznych przyjaciół, równie niezwykle ważnych dla
literatury, uwiecznił Ernest Shepard na ostatniej stronie „Chatki Puchatka”[8].
Przypadek?
___
[1] Tove Jansson, „Lato”, przeł. Zygmunt Łanowski, Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”,
2007, s. 5
[2] Tamże, s. 202
[3] Tamże, s. 47
[4]
[5]
[6]
[7]
Tamże, s. 128
Tamże, s. 51
Tamże, s. 10
Tove Jansson, „Lato Muminków”, przeł. Irena Szuch-Wyszomirska, Wydawnictwo
„Nasza Księgarnia”, 2006
[8] Alan Alexander Milne, „Chatka Puchatka”, przeł. Irena Tuwim, Wydawnictwo „Książka
i Wiedza”, 1987

Podobne dokumenty