Przemoknięci - Mariusz Sykut

Transkrypt

Przemoknięci - Mariusz Sykut
Przemoknięci
opowiadanie
Mariusz Sykut
Przemoknięci | Mariusz Sykut
Sierpniowa ulewa zaganiała zaskoczonych ludzi na przystanki tramwajowe i pod
najbliższe drzewa. Kiedy światło z zielonego zmieniło się na żółte, łagodnie wyhamowałem
przy przystanku. Spojrzałem na wycieraczki mozolnie ścierające strugi deszczu. Miały już
wyraźnie dosyć. Było tak zwyczajnie jak co dzień, no może z wyjątkiem ulewy. Co więcej
mogło się zdarzyć? Obok zatrzymał się tramwaj.
Wysiadający ludzie złowrogo spoglądali na zapełniony przystanek. Niektórzy nawet
nie próbowali wpychać się pod dach, ale ci byli w mniejszości. Wtedy zobaczyłem chłopaka
wyprowadzanego albo lepiej wyciaganego z tramwaju przez dwóch młodych mężczyzn.
Stali tak przez chwilę, nie wiedząc co zrobić. Na zadaszone miejsce nie mogli już
liczyć. Dziewięcio może dziesięcioletni blondynek w zielonym zuchowskim mundurku
i starych trampkach bezskutecznie wyrywał się jednemu z nich.
– Nie szarp się gnojku, jak matka zapłaci karę to oduczysz się jazdy bez biletu –
krzyczał młody kontroler.
– Spiszemy go – rzucił do partnera. – No harcerzu dawaj legitymację. Szarpnął
chłopaka za ucho. Drugi wyciągnął formularze. Przez uchylone okno dobrze widziałem, że
chce wypisać mandat. Zanim to jednak zrobił, papier zamókł.
Z przystanku dobiegł gromki śmiech.
– Puśćcież go – rzucił ktoś wyraźnie rozbawiony sytuacją. Mały tymczasem podnosił
ręce do góry. Wyglądał jak żywcem wyjęty z taniego kryminału złodziejaszek mówiący – Nie
mam broni, nic wam nie zrobię, tylko zostawcie mnie w spokoju. Dalsze porównania
przerwały mi klaksony samochodów stojących z tyłu. Już ruszyłem dźwignią biegów do
przodu, kiedy chłopak w milczeniu, mimo pokrzykiwań, wyciągnął portfel. Przeliczył
zawartość.
– Macie tu forsę – powiedział ostro. Już mi nawet siusiak przemókł – dorzucił i zrobił
krok w tył, ale trzymająca ręka nie zamierzała go puścić.
Cholera, dobry jesteś, mały – pomyślałem pod adresem chłopaka. Kierowcy trąbili
i klęli. Jeden podjechał do mnie.
– Połóż się jeszcze – warknął. Machnąłem tylko ręką i już byłem przy trójce
bohaterów. Wepchnąłem do ręki jednemu, własne, wcześniej odliczone pieniądze. Nie zdążył
nawet zaprotestować.
Przystanek coraz bardziej rozbawiony ryczał ze śmiechu.
Gwałtowna ulewa równie gwałtownie minęła, a my jechaliśmy wyludnionymi ulicami.
– Skąd masz te pieniądze? – przerwałem milczenie.
– Od nich – odparł chłopak.
– Od nich, nie rozumiem. Płaciłeś przecież za mandat.
– Nie trzeba rozumieć – stwierdził lapidarnie – to są ich pieniądze za mandaty – po
raz pierwszy uśmiechnął się.
– Oddawałeś im ich własne pieniądze?...hej, jesteś kieszonkowcem. Dlaczego się
przyznałeś? – spytałem ubawiony.
– Do niczego się nie przyznałem. A dlaczego Pan zapłacił za mnie – odparł pytaniem.
Jako psycholog nie bardzo sprawdzałem się w zawodzie. Nie umiałem trafić do dzieci.
Zdawałem sobie sprawę, że ten turnus kolonijny może być moim ostatnim. Tak też chyba
traktowali ten wyjazd moi zwierzchnicy. Jako ostatnią szansę. Kiedy więc zobaczyłem tego
małego złodziejaszka, pomyślałem, że może mi się przydać jako rodzaj pomostu łączącego
mnie z pacjentami.
Zaproponowałem mu atrakcyjne wakacje nad jeziorami. Bez entuzjazmu, choć
z błyskiem w oku zgodził się.
2|Strona
Przemoknięci | Mariusz Sykut
– A ile można z tego mieć? – zapytał.
– Powinieneś zapytać o to na początku, cwaniaku. Nie interesuje cię co będziesz
robił?
– Nie
Dobra, wystarczy tej zabawy – pomyślałem. Żeby nie było niedomówień
opowiedziałem mu o dzieciach, o tym, że chcę spoptkać się z jego rodzicami. O wyjeździe na
trzy tygodnie. Patrzył na mnie i słuchał. A kiedy skończyłem mówić, rzucił bezceremonialnie:
– Nie trzeba, sam za siebie odpowiadam
Zatrzymałem auto.
– Co ty sobie właściwie myślisz gówniarzu?, nie robisz mi żadnej łaski. Na twoje
miejsce znajdę tuzin innych dzieciaków. Ze zdziwieniem zauważyłem, że byłem
zdenerwowany.
– Nie jestem gówniarzem – krzyknął. W głosie można było wyczuć gorycz
z bezczelnością? Nie, raczej pewnością.
– Jesteś małym kabotynem i nikim więcej, wysiadaj – wskazałem na drzwi. Nic nie
powiedział, bo raczej nie wiedział o czym mówię.
– Chce się Pan zobaczyć z moją matką, w porządku. Ulica Tęczowa.
– To już peryferia – zauważyłem.
Jechaliśmy więc dalej w milczeniu, wjeżdżając w coraz to inne ulice i uliczki.
Pamiętam, że chciał oddawać mi pieniądze, ale tylko przez chwilę.
– To tutaj, niech się Pan zatrzyma – wskazał na starą kamienicę.
Kiedyś czerwone, obecnie szare, niemal czarne cegły budynku popisane były kredą.
Nawet deszcz jej nie zmył. Całe lata nie malowane, odrapane z farby, framugi małych
prostokątnych okienek. Tak wyglądał ten dom. Tak wyglądały wszystkie domy na tej ulicy.
Pusto, bez ludzi i samochodów. Z okna parteru przyglądał się nam starzec. Poryta
zmarszczkami twarz i ponure spojrzenie człowieka czekającego na śmierć. A może przyglądał
się stojącemu przed nim kwiatkowi? Jedynemu jaki tutaj zauważyłem.
Podwórko było jeszcze bardziej przygnębiające. Sterty śmieci rozrzucone wokół
jednego pojemnika i na dodatek pustego.
Jeden starzec z jednym kwiatkiem i pusty kosz na śmiecie. Zabawne. Ulica
zapomniana przez wszystkich, nawet przez pracowników MPO.
– Coś znowu narobił, gówniarzu? – zatrzymał mnie w pół kroku ochrypły głos.
Z góry złowrogo spoglądała na nas stara kobieta.
– To moja matka – popatrzył do góry. Spojrzeliśmy na siebie. Jak masz na imię? –
spytałem.
– Michał – bąknął.
– Marek – powiedziałem, podając rękę.
– Ona zaraz tu zejdzie – uprzedził widząc, że zamierzam iść na górę.
– Ile dostanę za tą robotę? – zapytał.
– Nie wiem...200 złotych – odparłem po chwili wahania.
W tym momencie na podwórko wybiegła kobieta. Nie była tak stara na jaką
wyglądała. Nieuczesana, w samej koszuli i starych pantoflach z wielkimi, brudnymi
pomponami.
Całości obrazu dopełniały małe świdrujące oczka i zapach wódki. Cofnąłem się
o krok. Ciekawe czy dopiero co wstała z łóżka czy od stołu?
Niewykluczone, że mogła być kiedyś ładna, ale na pewno dawno temu. Widmo
kobiety przypadło do chłopca.
– Nie oddam go do sierocińca, nie – nerwowo zaprzeczała głową – słyszysz?
3|Strona
Przemoknięci | Mariusz Sykut
Jej wygląd i ochrypły głos w porównaniu z delikatnym głaskaniem chłopięcej twarzy
stwarzał dość dziwny kontrast. Od września poślę go do nowej szkoły – tłumaczyła – Nie
przychodźcie tu więcej – zabrzmiało to jak groźba.
– Nie wiem o czym Pani mówi – przerwałem ten atak histerii.
Kiedy wytłumaczyłem jej w jakiej sprawie przychodzę, długo jeszcze nie mogła
zaskoczyć o co chodzi. Patrzyła to na mnie to na syna. Na koniec z chytrością w głosie
zapytała:
– A ile dostanie za tą robotę?
– Sto złotych – uprzedził mnie chłopak.
– Phi – parsknęła – co to jest?. Potem spojrzała na mnie – Tyle harówy za takie
gówno? – wstydziłby się Pan. Wzruszyłem tylko ramionami.
***
To był drugi, albo trzeci dzień pobytu na kolonii. Nie pamiętam dokładnie. Jednemu
z chłopaków zginął zegarek. Nie będzie się w tym wieku specjalnie tym przejmował. Nie
znajdzie go to trudno – pomyślałem i zaraz przekonałem się o swojej pomyłce. Nie dość,
że powiedział o tym mnie, to jeszcze doniósł kierownikowi.
– To nieprzyjemna sprawa – oświadczył kierownik, wchodząc do sali.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego z uwagą. On tymczasem podszedł do łóżka na którym
leżał Michał.
– Kim jest ten chłopak, chyba nie jest z naszej kolonii? – spojrzał na mnie.
– Jest ze mną – odparłem, jeszcze nie wiedząc na co się zanosi.
– Ale to jakaś rodzina, syn znajomych? – nieustępliwie pytał.
– Nie, po prostu jest ze mną
– Jest z Panem.tak?
Wyraz twarzy tego faceta z każdym jego słowem coraz mniej mi się podobał.
– O co chodzi? – zagadnąłem.
– Chodzi o skradziony zegarek – powiedział i z jednoznacznym spojrzeniem
popatrzył na Michała. Ten zerwał się błyskwicznie na równe nogi.
– Ja tego nie zrobiłem – krzyknął, patrząc na mnie.
– Czemu się tak denerwujesz? – z nieprzyjemnym uśmiechem spytał kierownik.
Patrzył chwilę na mnie, a potem na Michała.
– Postarajcie się go znaleźć – powiedział i zamknął za sobą drzwi. Wziąłem chłopaka
za ramię i wyprowadziłem na korytarz w chwilę po wyjściu kierownika.
– Ja tego nie zrobiłem – oświadczył chłopak, uprzedzając moje pytanie. Spojrzałem
na niego. Wierzyłem mu.
– Jutro do obiadu masz czas żeby go oddać – rzuciłem szorstko.
Jeszcze spałem, kiedy usłyszałem tykanie zegarka. Otworzyłem oczy. Zegarek
wskazywał godzinę 6.30 ale nie to było ważne. Nade mną stał Michał i podsuwał mi pod nos
zegarek.
– Był w walizce, u tego koło drzwi – powiedział cicho, bo reszta jeszcze spała. Nic
nie powiedziałem. Na tym skończyła się ta nieprzyjemna sprawa, ale kto mógł przypuszczać,
że to nie koniec atrakcji kolonijnych. Kilka dni później, akurat kiedy nawiązywałem kontakt
towarzyski z koleżanką po fachu z sąsiedniej sali, ktoś wpadł do nas:
– Zaraz będą kontrolować salę – rzucił przerażonym głosem.
– Spokojnie, nic się przecież nie dzieje – odparłem.
Zgodnie z moimi przewidywaniami kontrola odbywała się szybko i sprawnie. Dzieci
dawno już spały, a z chwilą zapalenia światła, przecierały oczy z niezadowolenia. I tak sala
po Sali. Na koniec przyszli do mojej. Otworzyłem więc cichuteńko drzwi i zapaliłem światło.
4|Strona
Przemoknięci | Mariusz Sykut
Wszystkie okna były pootwierane. Chłopcy, a jakże leżeli na łózkach, w piżamach.
Każdy z nich trzymał w ustach lub ręce zapalonego papierosa. Każdy z wyjątkiem Michała.
On ze swoim wyuczonym uśmiechem patrzył to na mnie, to na kierownika.
– No, panie kolego. To tak Pan zajmuje się dziećmi? – zapytał kierownik.
***
Z samego rana wstałem ze wstydem. Cicho spakowałem rzeczy. Otwierałem auto,
kiedy ten mały niewdzięcznik, ten cholerny gówniarz pojawił się z drugiej strony samochodu.
To nie moja wina – zaczął – ja im przecież nie wtykałem papierosów – sami ode mnie
kupowali.
– Zamknij się – huknąłem – i wsiadaj.
I znów jechaliśmy do domu. W pewnym momencie przypomniałem sobie wydarzenie
z wczorajsza. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem się śmiać. Mały nie wiedział o co chodzi, ale
też parsknął śmiechem. Ryczeliśmy więc obaj. W końcu on odezwał się pierwszy.
– Ale miałeś głupią minę kiedy wszedłeś na salę – wrzeszczał z udawanym jeszcze
śmiechem.
– Zemściłeś się na mnie tymi papierosami. A skąd wiedziałeś, że akurat wtedy będzie
kontrola? – zapytałem.
– Podrzuciłem anonim do pokoju kierownika.
– Za jednym zamachem odegrałeś się na mnie i na nich. Ładnie to obmysliłeś. Tylko,
że przez ciebie straciłem robotę.
– I tak mówili, że się nie nadajesz. Teraz bawiliśmy się na całego, jakby było z czego
– pomyślałem i z morderczym spojrzeniem popatrzyłem na chłopaka. Spojrzenie zamiast
wprawić go w przerażenie, spowodowało nową salwę śmiechu. Podwiozłem go pod dom.
Zwlekał z wysiadaniem.
– Podobało mi się tam, mógłbym zostać z Panem?
O, nie – odparłem, myśląc, że żartuje – zawsze ten zjadliwy cynizm kieszonkowca,
co?
Przez chwilę zaległa cisza.
– Oddaję dług – powiedział, kładąc pieniądze na siedzeniu. Zamknął drzwi.
Ruszyłem.
Do cholery. Nic się przecież nie stało.
Koniec
5|Strona