Jakub Ostrowski, Anno Domini

Transkrypt

Jakub Ostrowski, Anno Domini
Anno Domini...
Anno Domini 1365 za panowania króla Kazimierza III syna świętej pamięci króla
Władysława Łokietka, ja Radzim, kapłan w posłudze Pana spowiadam się przed Bogiem i sobą
samym. Zaprawdę istnieje królestwo niebieskie albowiem istnieje też piekło, którego świadkiem
byłem na tej ziemi. Posługę czynię swą we wsi Lubusza i spisuję tą historię, ku przestrodze innych.
Spowiedź ma przymuszona z woli znaków, jakie z Bogiem się nie godzą. W blasku świetlnej
aureoli, co na leśny gąszcz pada, widzę cień, kontur jego postać przypomina. Lecz zaprawdę
żywych bać się trzeba, a nie martwych. Na myśl mi przywodzi pamięć człowieka, mojego
przyjaciela, który straszliwą ofiarą duszę swą splamił. Historia ta wydarzyła się poprzedniego lata,
a spisuję ją dziś, kiedy dopiero odwaga mi na to pozwala. We wsi kowal stał, człowiek uczciwy
i pobożny i syna miał, który na chrzcie imię Krzesimir otrzymał.
Wysłał raz ojciec syna po konia do podkucia do pobliskiej wsi oddzielonej od Lubuszy
gajem liściastym. Syn posłuszny drogę znał, więc zbytnio na niej uwagi nie skupiał. Wzrok swój
rozproszył na poboczne zarośla i dzicz. Uszedł pół drogi, aż przy słońcu w zenicie stopą natknął
się na gałąź. Stracił równowagę i począł upadać i ciężarem swym całym zwalił się na ścieżkę.
Jako że kowala syn, barczysty był i muskularny. Odznaczał się równie pokaźnym wzrostem.
Po przeżyciu dziewiętnastej wiosny przewyższał ojca swego o głowę. Upadek wywołał hałas
w lesie całym. Chłopak podniósł się i odwrócił, chcąc poznać sprawcę swego nieszczęścia. Oczom
jego ukazała się pęknięta, niestety, prosta fletnia z czarnego drzewa wystrugana. Uchwycił ją
wielkimi, zgrubiałymi od zabawy młotem dłońmi. W tym samym czasie zza zwalonego wielkiego
dębu, spośród mchu, liści i gałęzi wyłoniła się postać. Niski i brudny, o szarej skórze pokrytej
liszajami mężczyzna. Na głowie jego jawiły się krótkie, rude kędziory. Ubrany był niechlujnie
w czarne łachmany.
1
Anno Domini...
Wyciągnął rękę w kierunku dłoni Krzesimira, chcąc, by ten oddał mu znalezisko. Syn
kowala uczynił to, wzdrygając się na widok dłoni nieznajomego. Długie, wychudłe paluchy
zakończone
równie
okazałymi
pożółkłymi
pazurami
musnęły
dłoń
młodzieńca.
- Cóż żeś uczynił człowieku? - warknął obszarpaniec.
- Nic zamierzonego, to był przypadek. To nie moja wina, lecz twoja, żeś zostawił fletnię na drodze.
- Po cóż Bóg cię wzrokiem obdarzył skoro darów jego nie wykorzystujesz?
- Wybaczcie - skruszonym głosem powiedział chłopak.
Nieznajomy zamilkł, w kawał kory się zapatrzył, w końcu uniósł głowę. Krzesimirowi zadało
się, że uśmiech na jego twarzy dostrzegł przez chwilę.
- Dobrze, winny ci odpuszczę, gdyż w tym i moją winę widzę. Idź, gdzieś zdążał w pokoju.
Syn kowala posłuchał. Przed odejściem posłał w kierunku rudzielca uśmiech. Łachmaniarz
odwzajemnił się najbardziej ohydnym, a zarazem najbardziej chytrym grymasem, na jaki stać istoty
przez Wszechmogącego stworzone, do których się jednak nie zaliczał...
Gdy Krzesimir zniknął za widnokręgiem, sztuczny uśmiech zlazł z twarzy nieznajomego.
Zastąpiła
go
czysta
nienawiść,
a
rude
kędziory
zdawały
się
płonąć.
- Przeklęty niech będzie Bóg i wszelkie dzieło stworzone przez niego, przeklęty niech będzie świat
i wszystkie jego owoce, a najbardziej przeklęty niech będzie Krzesimir, syn Bezpryma i Dobromiły.
W tym momencie splunął na ziemię i począł odprawiać modły ku czci szatana. Język jest to tak
ohydny, że nie ośmielę się go przytoczyć na ziemi, ja, grzesznik przed Bogiem.
Pechem dla wiejskiego chłopaka nie było potknięcie, lecz napotkanie właściciela fletni, którym był
czarci książę Belzebub, hetman chorągwi piekielnych, ulubieniec Lucyfera i legat piekieł
na państwo Piastów. Owa fletnia natomiast zwabiała dusze na pokuszenie swą melodią. Kosztowny
był to artefakt. Wielką wartość dla diabła skrywał. W jednej chwili Belzebub znienawidził chłopaka
tak, jak jeszcze nigdy żaden demon stworzenia boskiego.
2
Anno Domini...
Sługa piekielny przeklnął Krzesimira całą swą potęgą, a klątwa przesiąkła jego ciało aż po
najtwardsze z kości. Nic się jednak nie wydarzyło. Rośliny rosły jak kiedyś, wiewiórki - wesołe
leśne duszki- zabawiały się z wróblami. Las na powrót ogarnął spokój.
Gdy słońce zmieniło swą wartę wraz z księżycem, Krzesimir wracał do domu, prowadząc
konia ze sobą. Wieś zasnęła. Chłopak zamknął zwierzę w stajni, a sam udał się na spoczynek. Dom
przywitał go ciszą. Nie był to zwykły chłopski przybytek. Rodzina kowala cieszyła się poważaniem
i majątkiem. Toteż drewniany budynek z kamiennymi fundamentami był większy niż inne. Wielkie,
ciosane w kamieniu wejście, wychodziło na izbę, pośrodku której miejsce zajmował piec. W kątach
izby leżały drwa. Pod miniaturowym oknem stał stół „przystrojony” solonym, wołowym udźcem.
Po prawej stronie od wejścia znajdowały się masywne schody prowadzące na wyższy poziom
budynku podzielonego na dwie izby. Jedna należała do kowala i jego żony, a druga do ich syna.
Ojciec już spał, matka jeszcze nie wróciła z wizyty od siostry. Wyczerpany całodzienną wędrówką
Krzesimir zwalił się na posłanie i zasnął. A była to noc na usługach Belzebuba.
Płytki sen przyniósł wizje koszmarne, przerażające, trwożące serce młodego chłopaka, który
miotał się po posłaniu jakoby go pluskwy obeszły. Wtem wyprostował się. Odrzucił cienkie płótno
skrywające ciało, wstąpił na schody, które zaprowadziły go do dolnej izby i dalej ku pogrążonemu
we śnie bożemu światu. Ciepła, letnia noc otuliła go swym mrokiem. Zdawał się w niej tonąć.
Chmury rozstąpiły się, ukazując księżyc zwiastowany wyciem przyściennych kudłaczy. Ciało
młodzieńca wpadło w upiorny, podrygujący taniec. Szatan, mistrz kukiełek, pociągał za sznurki
ku uciesze swojej i swych plugawych pobratymców. Zdawać się mogło, że wieki całe trwało
to widowisko. Lecz każdy z nas grzeszników błagałby, by trwało lat tysiąc jeszcze, byle tylko
nie ujrzeć straszliwego końca.
3
Anno Domini...
Młodzieńcze oblicze wygięte w pałąk poczęło poddawać się belzebubiej klątwie. Noc
ucichła, słychać jeno było odgłosy trzaskających kości i pękającej skóry. Słaby ludzki kształt
zastąpiło potężne, dwunogie cielsko. Przemkło ono przez usiane słomą pole w kierunku wsi niczym
kur goniący za ziarnem.
Ciężką kowal pracę miał, a wykonywał ją uczciwie i z przykładem, toteż szacunkiem
obdarzyli go mieszkańcy Lubuszy. Przykazań dziesięć wypełniał jak pismo nakazuje i majątkiem
swym święty przybytek wsi wspierał. Żona jego Dobromiła pracą swą domowi służyła, lecz nie
była to jedyna jej rola. Babkę jej po kądzieli babą zielną „Jemiołką” zwykli nazywać. Uśmierzała
ona ból ludzki naparem ziołowym, smarowidłem i modlitwą. Dobromiła ku czci tradycji rodu
swego babce nieboszczce w czynach wtórowała. Szacunku zdobywając sobie, a nade wszystko
mężowi. Sława jego pracy rozniosła się poza granice rodzimej ziemi, kowal zaskarbił sobie
przychylność
chętnych z wielu stron. Ogień buchał w kuźni dnie całe, a Bezprym padał
na posłanie potem oblany tak w lecie, jak i w zimie. Sam on jednak warsztatem nie władał,
gdyż pomoc w swym synu miał. Krzesimir wszelkie zalety swoje wyssał z matki mlekiem i nauką
ojca, a przywar z trudem się w nim dopatrzyć zwykłemu człowiekowi. Tak też na ciężkiej pracy
mijał dzień za dniem. Dopiero chłodnej nocy podmuchy przynosiły odpoczynek. Kowal silny sen
miał, dzwony mariackie nie ośmieliłyby się go przerwać. Toteż nocy tej cud się stał.
Dookoła półmrok. Z małego okienka sączy się snop światła. Blask księżyca
z pomarańczową zorzą się miesza. W dali słychać krzyk kobiety. Strach objął Bezpryma swym
ramieniem. Dobiegł do okna, wielką twarz w mały otwór wcisnął. Ponad strzechy domów łuna
złota pada. Ogień trawi wieś. W uszach wciąż krzyk niewiasty się kołacze. Przeraźliwy, nieludzki;
wielkie serce płoszy. Ojciec miłością do syna swego wiedzion, kroki pospiesznie do izby jego
stawia. Strach jeszcze mocniej zaciska swe łapy, gdyż posłanie syna puste.
4
Anno Domini...
Obawa o życie pierworodnego jest tak silna, iż ojciec gotów byłby w ognie skoczyć, by go
od zguby ratować. Nie marnując czasu na pomyślunek, kowal wybiegł z domu. Ognia blaskiem i
ludzi krzykiem jako srebrną nicią Ariadny prowadzon, zdążał ku miejscu nieszczęścia. Wiejska
ścieżka kończy się udeptanym placem, nie opodal stawu otoczonego stuletnimi wierzbami.
Pogarbione, guzowate wytwory otoczone burzą gałązek w półmroku wiedźmy na myśl przywodzą.
Dwie z nich płoną niczym czarownic stosy, a żywe witki skwierczą i strzelają jako w krzyku agonii.
Pożar objął również stodołę i oborę ościennego gospodarza Lasoty. Płomienie strawiły niemalże
połowę dobytku, lecz nikt się ośmielić na wyjście nie może. Strach silnym jest wrogiem człowieka.
Świetlista łuna spowija plac rzezią ludzką zbezczeszczony. Plamy posoki przesiąkły suchy piach
i nikłe plamy koniczyny. Bezprym oczom nie chciał zawierzyć, widząc ogrom zła zgromadzonego
w miejscu spotkań i zabaw, gdzie procesje i odpusty odprawiano, gdzie kolebka wsi powstała
nad rybodajnym stawem. Zaledwie trzy kroki od progu domostwa, niczym porzucona szmacianka,
leży ciało. Kształt jego na kobietę wskazuje, choć i człowieka wyglądem swym na myśl nie
przywodzi. Pęknięta skroń zalewa twarz krwią niczym wiosenne roztopy pola i łąki. Lniane okrycie
brutalnie zerwane topi się w czerwonym błocie. Ciało niewiasty pazurami naznaczone
z powykręcanymi kończynami stara się swą postawą coś ochronić. Rozerwana pierś mleko i juchę
sączy. Spłaszczone wielkim ciężarem bebechy zieją pustką w okolicach łona. Wystarczy obrócić
głowę ku prawicy, by poznać odpowiedź, na czego straży nieszczęśnica stała. Dwa łokcie
od macierzy ciała leży porzucone dziecko wężem pępowinowym spowite. Straszna to zbrodnia
kobietę w błogosławionym stanie życia pozbawiać. Nie potrzeba już twarzy, by ofiarę rozpoznać.
Karusia, młynarza córa, we wsi jedyną ciężarną była.
5
Anno Domini...
W niedalekim odstępie z szaleńczo naprężoną ręką ku nieboszczce skierowaną leży mąż jej
Lesław torturą widoku żony i dziecka poddany. Ciało miał nieskalane, poza dziurą wielkości
połowy pięści w lewym boku. Pewnie po pazurze. Nierówną stoczyli walkę. Drewniane drzwi
przybytku siłą wyrwane leżały pod ścianą. Bezprym widokiem porażony stał, nie mogąc ruszyć się
pomóc czy nawet uciekać. Z zastoju przerażające człapanie go wybawia wreszcie. Myśli
najciemniejsze zamroczyły umysł kowala, rozpoczął już nawet modlitwę do Boga. W zasięg
wzroku jego z trudem wdarła się postać. Młynarz dotychczas oparty o jedną z wierzb płaczek,
trzymając się z trudem trzewi zdążał w kierunku świadka tragedii. W odległości kroków kilku od
celu wycharczał głosem odartym z ludzkości.
- Strzeż się człowiecze zła największego. Diabli zeszli z piekła na ziemie. Bóg nas opuść...
Śmierć go ustrzegła przed bluźnierstwa grzechem. Upadł, ręka w bezwładzie flaki zwolniła
na ziemie.
- Diabli? Piekielne sługi? Nic wobec tego chłop sam nie zrobi. Kościół, niebieski przybytek to tam
udać się trzeba – mamrotał sam do siebie strachem owładnięty.
Jak powiedział, tak też zrobił. Pobiegł co sił w piętach ku kaplicy i wpadł do kościelnej celi,
szukając księdza. Zastał mnie w niepełnym ubiorze, gdyż i mnie łuna bijąca obudziła. Pęd zyskał
tak wielki, iż niewiele brakowało, a świece by zdusił. Nie mogąc złapać tchu, wydyszał do mnie.
- Księże Radzimie, biada nam grzesznym, biada. Diabli ruszyli na ziemię, krew we wsi przelali.
Lubusza spłynęła ofiarą niewinnych. Śmierć jakoby za sprawą zwierzęcych łap zadana. Widziałem
bladych truposzy juchą pokrytych. Rodzina młynarza, córa jego i luby jej i ich niezrodzone dziecię
z łona siłą wydarte.
- Spokojnie Bezprymie! Pewien żeś zmysłów swych? – zawierzywszy jego słowu prawiłem dalej –
W takim razie biegnij na powrót na miejsce zbrodni spokoju zabitych pilnować, ja zaś udam
się do dzwonnicy, na alarm bić, ludzi pobudzić, sprawcę czynów niegodnych schwytać.
6
Anno Domini...
- Radzimie, gdy winny przed wsią stanie, pozwól osądzić go nam starym zwyczajem. Śmierć
za śmierć!
-
krzyknął
i
nie
czekając
na
moją
odpowiedź,
wybiegł
z
celi.
Dobiegł po omacku do miejsca złem przeklętego, a krokom jego sążniowym uderzenia dzwonu
wtórowały. Nie spędził tam chwili, a dobiegło go znajome wołanie. To rzeźnik zdążał w jego
kierunku wyraźnie poruszony, aż mu się wąsy sumiaste splątały. Kowal i rzeźnik spowinowaceni
byli, gdyż córa rzeźnicza kowalowemu synowi przyobiecana była.
- Krzesimir,
to
Krzesimir
był,
syn
twój
i
żony
twojej
Bezprymie!
- Szaleju się nażarłeś, człowieku nieszczęsny. Ślady to zwierzęce, nie ludzkie! - rzekł wskazując
na odciski łap ino do kurzych podobne.
- Przecie to sam widziałem, skórę potwór zrzucił i syn twój się ukazał. Zastałeś go w łożu
w nocnym
zamęcie?
Mów
tylko
szczerze
jak
na
świętej
spowiedzi.
- Kłamać nie będę druhowi swemu. Łoże puste stało, gdy mnie światło i wrzawa zbudziły.
Lecz myślą swym nie dopuszczam, by syna winną obarczać. Zlitujże się kmieciu nade mną. W jakiż
sposób jest to możliwe, rzeknij mi kumie.
- Demon opętał syna twego siłą nieczystą albo jaką klątwą. Ruszajmy do księdza, by ten prawdę
pomógł nam poznać.
Nie trzeba było po dwakroć słów tych kowalowi słuchać. Raz trzeci ruszył on w drogę do kościoła,
przeżywając udręki duszy swojej niczym boży syn w czasie męki pańskiej. Droga krzyżowa ciągła
się ścieżką zawiłą. W końcu zza zakrętów wyłoniła się kościelna opoka. Wpadli do dzwonnicy,
nie bacząc na ilość stopni, które przebiegali.
- Syn to bezprymowy, Radzimie – rzekł rzeźnik.
- Złe to nowiny, Bolesławie. Wieści dobre, radosne jak Archanioł Michał zwiastować winien.
Lecz nie czas na nauki, jaki dowód macie.
- Wszystką widział ja przez okno. Gdy łomoty mnie z posłania zerwały, pospieszyłem sprawdzić
ich przyczynę chyżo. Oczom mym objawił się obraz demona piekielnego, który ludzi bez winy
mordował krwawo. Wielką miał paszczę, tysiącem kłów uzbrojoną i z pyska tryskał mu płyn,
co w ogień się zamieniał.
7
Anno Domini...
Szeroki kark z resztą bydlęcia się łączył. Z grzbietu nietoperze skrzydła wyrastały, wznosząc poły
piachu i posoki w górę. Pokryty był łuską rybią, choć z pewnością twardszą niźli u karasia. Cztery
szczupłe łapy siekły i cięły ciało niczym kosa kładzie pszenicę, a pokryte były pierzem kurzym i z
czterech paluchów, pazurami zwieńczonymi, się składały. Na ostatku ogon silny, cierniami
różanymi najeżony co jednym trzepnięciem młynarza z progu chaty na wierzbę posłał, przy czym
bebech rozpruł mu sromotnie. Gdy dzieła dokonał, upadł na ziemię, ciężarem skrzydła sobie
łamiąc. Kości przebijały skórę, lecz ten legł nieporuszony. Gdy księżycowy prześwit padł na cielsko
straszne, poczęło się zmieniać. Mniejsze, większe, w lewo, w prawo, aż ciało ludzkie przypominać
mogło. Wtedy żem rozpoznał syna twego Krzesimira. Zbiegł on z placu i w kierunku lasu się
zapuścił.
Pewno
dom
odwiedzić.
- Zaprawdę wybiła godzina grozy, lecz trzymajmy się nadziei. Rada jest jedna zgładzić zło ziemie
kalające. Bezprymie nie rzucałeś przecie słów ku wiatrom, by poniosły je w niepamięć. Biada
albowiem dusza jego przesiąkła szatana jadem i miejsca dla niej w Piotrowej bramie niebios
nie znajdzie nikt. Przeklęty jest on wiecznie, póki niebo trwać będzie – z trudem przychodziło
mi groźby te w twarz kowala rzucać, lecz winny byłem to swym przyrzeczeniom.
- Toż to odpust żaden winny mu nie zmniejszy? - Bezprym, chłop wielki, płakał niczym niewiasta.
- Żadna ziemska siła i modlitwa winy mu nie zmaże. Lecz rzekłbym nieprawdę, mówiąc, że nic
się uczynić nie da.
- Mówże ojcze mów, podaj rękę w trosce!
- Istnieje w piśmie zapis, który prawdę głosi, że kto śmiercią męczennika zginie, temu miejsce
w niebie janioły zaskarbią. Lecz cena straszna łasce jest tej przypisana. Kto zabije człowieka, sam
przeklętym się staję. Niszcząc boży dar, łamie tablice, zrywa przymierze z Panem i męki tułaczki
wiecznej sobie zaskarbia.
8
Anno Domini...
Łaska ta podziała w czasie, kiedy syn twój ma człowiecze kształty, gdyż zabicie potwora grzechu
nie czyni nikomu.
- Nie, nie mogę syn to mój jedyny, pierworodny. Długo nań czekał i wiele żem z żoną mą
wycierpiał, gdy traciła dzieci nasze w krwi zrodzone przedwcześnie – kowal zapłakał rzewnie,
chwycił się za głowę i włosy z niej rwał garściami.
- Pamiętaj kowalu, dopóki bestia we wsi buszuje, dopóty spokoju nie zaznamy. Jeżeli ty go nie
zabijesz, inny ktoś go zgładzi, a dusza jego spokoju nie zazna wiecznego. Lecz pamiętaj o cenie
wskazanej prze pismo. Pamiętaj, miej to na uwadze. Czasu ci damy do jutra w zenicie, a teraz
idźcie
w pokoju dobrzy ludzie. Ja dopilnuje pochówku i
uśmierzę
ludzki
strach.
Zalany smutkiem Bezprym wrócił do domu. Z trudem wielkim przekroczył progi. Ściany, schody
i klepisko ślady szkarłatne szpeciły. Po nich kowal powlókł się do góry. Ostatkiem odwagi i sił
wkroczył do krzesimirowej izby. Syn jego jedyny leżał nagi na posłaniu snem zawładnięty.
Promienie wstającej jutrzenki odbijały się od pokrytego lśniącym potem ciała. Nawet tu krew
okazała
się
wszędobylska.
Nie
mogąc
znieść
widoku,
ojciec
wyszedł.
Ranne świtanie przywitało Dobromiłę w czasie powrotu od swej siostry. Do domu przybyła
z południa wybiciem. Zdziwił ją brak hałasu w kuźni, więc weszła do chałupy. Niczego nie
przeczuwała, gdyż mąż jej sprzątnął ślady. Ruszyła ku górze domu. Zrzuciła tobół w małżeńskiej
izbie przekonana, że mąż jej na mszy posługę czyni. Krzesimir w domu pewnie został, gdyż
w zwyczaju miał z przyobiecaną wieczorem do krzyża chodzić, ale w gospodarstwie cisza.
Sprawdziła więc i syna izbę. Niepodobna, aby sen go morzył jeszcze. Przekraczając progi, stanęła
gromem rażona. Z piersi jej słowiańskiej krzyk wyrwał się gromki napełniony smutkiem,
przesiąknięty bólem. Oto syn jej leżał na posłaniu w wykrzywionej pozie z torsem przebitym
gnojonymi widłami, oblany skrzepniętą posoką, blady niczym pierś gołębia.
9
Anno Domini...
Matczyny krzyk podjął wiatr i poniósł w kierunku wsi, jeżąc włosy na karkach wieśniaków. Lecz
zagłuszył go rechot z belzebubiej gardzieli wydarty. Rechot zwycięscy. Zaprawdę powiadam: „Vae
victis”.
Nauki wiele przyjmuję z wspomnień tych i z wami się nią dzielę. Zły uczynek choćby
w słusznej sprawie zawszę kary się doczeka. Amen.
10

Podobne dokumenty