Marcin - dziennikarz telewizyjny i koordyna
Transkrypt
Marcin - dziennikarz telewizyjny i koordyna
86 Marcin - dziennikarz telewizyjny i koordynator transportu ekologicznego Nie jestem typowym przykładem człowieka dojeżdżającego na rowerze do pracy. Zazwyczaj pracuję w domu i wtedy oczywiście nigdzie niczym nie dojeżdżam. Przez ostatnie dwa lata to praca przyjeżdżała do mnie. Robiąc program „Niezła Jazda” dla TVP3 raz w tygodniu o piątej rano pakowałem rower do samochodu i jechaliśmy na zdjęcia. Używam przysłowiowej miejskiej „kozy”. Przez swój wyjątkowo niesportowy charakter gwarantuje kompatybilność ze wszystkimi możliwymi kombinacjami eleganckich płaszczy, waciaków, gumofilcy i lakierków. Ma trzybiegową przekładnię planetarną i dynamo w piaście. Od dziesięciu lat profesjonalnym u-lockiem i dodatkowo zamkiem blokującym tylne koło przypinam go do latarni czy znaku drogowego. Na siodło zakładam foliową torbę. Mam też składak „nowej generacji” - Dahon, którego używam, kiedy jadę do Warszawy w sprawach zawodowych. Jadę nim na dworzec i zabieram do pociągu. Złożony i zapakowany do firmowej torby nie zajmuje dużo miejsca i nie muszę w pociągu płacić za niego dodatkowej opłaty. A w Warszawie nie muszę czekać na tramwaj ani płacić za taksówki (choć w ostateczności mogę go do taksówki zapakować). Zawsze wożę ze sobą klasyczną holenderską pelerynę przeciwdeszczową. Zajmuje bardzo mało miejsca, chroni przed deszczem nie tylko tułów. Nie krępuje ruchów i zapewnia wentylację. Niestety, jest dość silnym hamulcem aerodynamicznym. Drugi niezastąpiony gadżet to odblaskowa sprężysta obręcz na kostkę: pozwala utrzymywać nogawkę spodni z dala od brudnego łańcucha. Po mieście jeżdżę z godnością, bezczelnie łamiąc przy tym przepisy, kiedy sprzyja to mojemu bezpieczeństwu i jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Czyli niestety dosyć często. Jadę tak, żeby nie hamować i nie przyśpieszać bez potrzeby. Uwielbiam używać rowerowego dzwonka, uważam ten radosny dźwięk bi k eBoar d #3 kwiecień 2007 za najbardziej cywilizowany odgłos wielkiego miasta. Dzwońmy więc, niech nas usłyszą ;-) Miłosz, prywaciarz Praktycznie mieszkam w centrum. Do pracy mam spacerem ok. 20 min. Rowerem jadę niecałe 10. Ponieważ nie jestem ortodoksem i „prowadzę działalność gospodarczą” często muszę pokonywać ten śmieszny dystans samochodem z bagażnikiem zapełnionym toną papierów, paczkami albo czterema czy pięcioma rowerami. Ale nie to jest najgorsze. W zeszłym roku w delegacji spędziłem około 100 dni. Muszę „spotkać się z klientem” lub pogadać z drukarzami i choć stroje formalne w branży rowerowej nie obowiązują, to smród potu nie ułatwia negocjacji. Wolę skryć się w aurze krochmalonych koszul i dyskretnej wody toaletowej. Taka karma. Ale jeśli tylko mogę sobie na to pozwolić, to realizuję mój rytuał. Wstaję razem z synem o szóstej. Po krótkiej z nim pogawędce wlewam wodę do bukłaka wskakuję w ciuchy rowerowe i bulwarami wiślanymi jadę do legendarnego Lasku Wolskiego. Z dojazdem i moją ulubioną pętlą zajmuje mi to równe półtorej godziny. W razie kłopotów kondycyjnych lub technicznych (częściej to pierwsze) obcinam jeden lub dwa podjazdy i przez Błonia pruję do redakcji. Po wejściu ok. ósmej otwieram szeroko okna, bo nie mamy prysznica i zabieram się do roboty nie bacząc na opadające na podłogę błoto. Kiedy atmosfera staje się nieznośna, jadę do domu rowerem miejskim. Razem z prysznicem zajmuje mi to ok. 40 minut i jestem z powrotem. Świeży i wypoczęty. Do domu wracam pchając terenowy rower. Dlaczego? Bo jedynym sposobem, żeby dojechać do domu jest walka z busiarzami o przestrzeń. A ja już zrozumiałem, że urywanie im lusterek nic nie daje, a dzień i tak był pełen adrenaliny. Jest jeszcze jeden hard core’owy powód, siatki z zakupami na kierownicy. Marek - nauczyciel Dojeżdżanie do pracy to moja życiowa pasja. Do „roboty” mam 21 kilometrów. Przez urokliwe zakątki Pogórza Wielickiego, urozmaiconą trasą, naszpikowaną stromymi podjazdami, pełną pięknych widoków. Poza Redakcją jestem nauczycielem. Dwie godziny przed dzwonkiem (około 6.00) wsiadam na rower i nie myśląc w ogóle o pracy wyjeżdżam na trening. W kolarskich butach i stroju, kasku, bez plecaka. Robię sprawdziany, tempówki, czasem wyjeżdżam się na maksa, czasem spokojnie zaliczam bazę kilometrażową. Czasem jest to wspomniane 21 kilometrów plus urokliwe pętle blisko szkoły, innym razem po prostu okrężna droga. Gdy do dzwonka jest coraz bliżej, kończę zabawę, by zdążyć jeszcze wziąć prysznic i przebrać się w przygotowane w szkolnej szafce „cywilne” ciuchy. Gdy idę na lekcje, rower odpoczywa z kolarskimi ubrankami w ciepłej kotłowni. Po lekcjach