FRAGMENT

Transkrypt

FRAGMENT
FRAGMENT
Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem do szpitala. Ale ledwie odjechałem spod szkoły,
okazało się, że mój kochany synek tak jakoś dziwacznie pierdolnął tymi drzwiami, że się –
nie mam pojęcia jakim cudem – nie domknęły. No i oczywiście, zapaliła się kontrolka.
Przysiągłem sobie nie zwracać na nią uwagi.
Świat mnie dziś nie złamie, postanowiłem, stojąc w skurwysyńskim korku. Ale łatwo nie
było. W kieszeni nieustannie brzęczała mi komórka. Od samego rana wszyscy się uwzięli,
żeby wysyłać esemesy. Nie czytam ich, obiecałem sobie, w dupie to mam. I od razu jakoś mi
ulżyło. Zacząłem się zastanawiać, co zrobię, kiedy już ten cholerny dzień się skończy.
Pierwsza myśl była oczywista: wrócę do domu, wyłączę telefon i się wyśpię! Ale potem
pomyślałem, że lepiej może uczynić coś bardziej pożytecznego. Książkę poczytać może?
Albo uporządkować wreszcie w komputerze ten burdel z plikami muzycznymi? Albo...
No do chuja! Ile można tak migać i migać!
Pierdolona kontrolka!
Uznałem, że jednak muszę domknąć te kurewskie drzwi.
Niestety, od środka nie było to możliwe. Nie zawsze, oczywiście, tylko od kilku tygodni,
od kiedy totalnie nawalona Nina ułamała klamkę, tłukąc w nią butelką szampana. Musiałem
się więc gdzieś zatrzymać. Próbowałem zjechać na chodnik, ale okazało się to zupełnie
niewykonalne, wszędzie powpieprzali metalowe słupki, normalnie nie ma się gdzie wcisnąć.
W końcu wyskoczyłem na jakimś skrzyżowaniu i domknąłem. Ale że się światła od razu
złośliwie zmieniły, to ci debile za mną natychmiast zaczęli trąbić i trąbić, jakby sekundy nie
mogli poczekać. To jest kraj jakichś psychopatów pojebanych! Chwila! Przecież żeby
odjechać, muszę wsiąść, czy to tak trudno pojąć, wy półmózgi?! Najwyraźniej trudno, bo
mimo moich wyjaśniających gestów, oni dalej popierdalali po klaksonach! No to w końcu nie
zdzierżyłem, wyskoczyłem znowu z auta i nabluzgałem jakiemuś pierwszemu z brzegu
pedałowi z wąsem, w białej skodzie. I przysięgam, gdyby nie to, że się spieszyłem na
operację przewodniczącego Episkopatu Polski, to jak nic bym mu przypierdolił.
Kiedy dotarłem do szpitala, miałem nadzieję, że dzienny limit wkurwień się już wyczerpał.
Błąd. Kryzys przyszedł za dwie godziny. Akurat wtedy, kiedy trzymałem palce w otwartej
czaszce arcybiskupa Henryka Lacha.
Boże, gdyby on wiedział, gdzie ja je jeszcze trzymałem...
Ale po kolei.
Musieliśmy znaleźć najlepszą drogę, żeby się dostać do guza, nie zamieniając przy tym
arcybiskupa Lacha w roślinę. Metoda operacyjna w takich przypadkach wymaga ścisłego
kontaktu werbalnego z pacjentem, który przez cały czas musi być przytomny i świadomy.
Niestety, w momencie, kiedy otworzyłem głowę arcybiskupa, glątwa uderzyła mnie z taką
mocą, że odechciało mi się jakichkolwiek konwersacji. Tak już mam, niestety. Kiedy jestem
na kacu, mogę bez problemu operować, bo choćby nie wiem, jak mocno łeb mi pękał, to
nigdy nie drżą mi ręce. Ale odzywać się nienawidzę.
Na szczęście jest Bielska. Bądź błogosławiony, nieistniejący Boże, że ją stworzyłeś!
Uśmiechnąłem się do niej, cokolwiek krzywo, ale wiedziałem, że rozumie. Rzuciła mi
wściekłe spojrzenie. Tak, wiem, jestem gówniarz, to już ostatni raz, a ty masz wszystkiego po
dziurki w nosie! Wiem wszystko, ale błagam, nie pierdol teraz, tylko pomóż!
Odwróciła głowę i pochyliła się nad arcybiskupem, który z dziurą w czaszce, na tyle
okazałą, bym mógł w niej zmieścić mikroskop, sondę, skalpel i pozostałe utensylia, siedział
tyłem do nas. W głosie Bielskiej zabrzmiał aksamit, o który jej nie podejrzewałem.
– Musimy się dostać do guza przez te części mózgu księdza arcybiskupa, które są
odpowiedzialne za mowę i ruch. Nie wolno nam ich uszkodzić, dlatego teraz doktor Solański
będzie dotykał niektórych miejsc taką malutką sondą, przez którą przepuścimy niewielki prąd,
dobrze?
Kocham ją. Inaczej niż mój ojciec, ale ją kocham.
– Będzie bolało? – wyszeptał niepewnie arcybiskup.
W jego głosie nie usłyszałem już tej pewności, z którą zazwyczaj pouczał z telewizora
miliony swoich rodaków, jak powinni żyć.
– Dusza boli, mózg nie – burknąłem. – Dobry Bóg nie umieścił w nim receptorów
bólowych.
Przysięgam, nie wiem, dlaczego się odezwałem. Może chciałem dać do zrozumienia, że
nie jesteśmy w klubie dyskusyjnym.
Arcybiskup drgnął. Bielska patrzyła na mnie z dezaprobatą. Czy bardziej dlatego, że
poczuła się oszukana – a więc skacowany szczyl może mielić jęzorem, jak zechce! – czy też
dlatego, że wolałaby, żebym już konsekwentnie trzymał mordę na kłódkę? Cholera wie.
Ponownie zwróciła się do arcybiskupa:
– Proszę robić wszystko, co powiem, dobrze? Niech Jego Ekscelencja zaciśnie palce lewej
dłoni.
Lewa dłoń arcybiskupa posłusznie się zacisnęła. Bielska spojrzała na ekran tuż przy
mikroskopie, a potem na mnie. Pochyliłem się nad mikroskopem. Mózg człowieka, który od
lat utrzymywał, że ma bardzo bliskie i osobiste relacje ze stwórcą wszechrzeczy, nie różnił się
od innych mózgów, na które patrzyłem przez ostatnie kilkanaście lat. Budyń. Różowy budyń.
A wewnątrz rak. Trzy do sześciu miesięcy życia według planów Tego-Który-Jest-Miłością.
Dwa lub trzy lata – jeśli zdołam je pokrzyżować i wprowadzić własne.
Psucie planów bożych. Z tego właśnie żyję.
Dotknąłem sondą mózgu. Przez palce arcybiskupa przeszedł gwałtowny skurcz. Kto wie,
może właśnie nakłułem miejsce, gdzie kryje się jego wiara w Jahwe? Albo obrzydzenie do
pozamałżeńskiego seksu? Ponownie sonda. Palce arcybiskupa po raz kolejny się
wyprostowały. Jak nogi martwej żaby w eksperymentach ze szkoły podstawowej, kiedy się
przystawiało elektrody w rytm stadionowych porykiwań: Ce...! Ce...! Ce...! Wu...! Ka...!
Ce...! Wu...! Ka...! Es...! Legia...!
Poczułem kopnięcie pod stołem.
– Odbiło ci?! – wyszeptała Bielska.
Odsunąłem się od okularu.
– Pani doktor, nie wiem, o co pani chodzi, ja tylko sprawdzam aktywność płata w zakresie
pozareligijnych form muzycznych. – Mrugnąłem do niej.
Widziałem, że próbuje być wściekła, ale nie potrafi. Maska niedoskonale skrywała
uśmiech. Żeby się uspokoić, szybko pochyliła się nad arcybiskupem.
– Wszystko poszło bardzo ładnie, Jego Ekscelencjo. A teraz druga ręka.
Wetknąłem sondę w mózg, zerkając kątem oka na prawą dłoń, tę od błogosławieństw.
Całkowity bezruch.
– Tędy się nie da. Musimy spróbować jeszcze inną drogą.
Kiwnęła głową. Odeszła od stołu i stanęła naprzeciw arcybiskupa. Najwyraźniej chciała,
żeby zobaczył jej oczy. Ludzie, którzy się boją, uspokajają się na widok łagodnych oczu. A
Bielska ma łagodne oczy jak nikt inny.
– Chciałabym, żeby Jego Ekscelencja powiedział wiersz.
Nagłe szarpnięcie. Czyżby bał się bardziej, niż sądziłem?
– Po co? – Głos mu drżał.
– Proszę się nie denerwować. Przypominam, co doktor Solański mówił przed operacją:
mózg wykorzystuje tylko niewielką swoją część, by uaktywniać naszą mowę i pamięć.
Musimy te aktywne przestrzenie ominąć i ciąć w miejscach niewykorzystywanych. U
każdego człowieka są to nieco inne miejsca. I dlatego, żeby je lepiej zdiagnozować, byłoby
dobrze, by ksiądz arcybiskup z nami teraz ściśle współpracował.
Aksamitny, spokojny głos. Jest naprawdę dobra. Powinna nawracać.
– Będę współpracował. Oczywiście, że będę współpracował.
– Doskonale. Proszę zatem powiedzieć wiersz.
– Ale jaki wiersz?
– Jakikolwiek.
– Ja nie znam wierszy, proszę pani.
Głos arcybiskupa brzmiał zdumiewająco dziecięco. Jakbyśmy byli w przedszkolu. Ale my
nie byliśmy w przedszkolu. Z pewnością nie.
– To może daty urodzenia dzieci! – rzuciłem.
Skurcz lewej dłoni arcybiskupa. Ale już bez udziału mojej sondy. Bielska spojrzała na
mnie wściekle. Tym razem była naprawdę wkurwiona.
– Doktor Solański oczywiście żartował. – Uśmiechnęła się do arcybiskupa. – Ale skoro nie
wiersz, to może Jego Ekscelencja nam coś zaśpiewa.
– Jak to zaśpiewa?
– No, normalnie.
– Teraz?
– Teraz.
– Ale ja nie wiem...
Zamilkł.
– Czego Jego Ekscelencja nie wie?
– Właściwie to wiem. – Zmieszał się. – Tylko...
Ponownie zamilkł.
– Tylko co? – Głaskała go głosem.
– Ale pani żartuje, tak? Wiem, że pani żartuje. Teraz mam śpiewać? – Arcybiskup
roześmiał się tak głośno, że aż zadrżał wetknięty mu w czaszkę mikroskop.
Odniosłem wrażenie, że przestał się bać, za to zaczął się mizdrzyć.
– A co to za problem? – powiedziałem. – W końcu śpiewacie, że się tak wyrażę,
zawodowo.
– No, owszem. – Spoważniał. – Ale teraz jakoś nic nie mogę sobie przypomnieć. Mam
pustkę w głowie.
– Nie pustkę, tylko mnie! Teraz ja tam jestem!
– Mój Boże...! – wyrwało mu się.
– Lepiej tego nie można ująć – rzuciłem sucho.
Bielska patrzyła na mnie chłodno, ale postanowiłem to zignorować.
Nawet się nie zdziwił, że mówię do niego „pan". To dobry znak. Jest szansa, że zacznie w
końcu współpracować.
– To proszę śpiewać ze mną! – powiedziałem, po czym, nie czekając na jego reakcję,
zaintonowałem: – Przybądźcie z nieeeba na głos naszych moooodlitw, mieszkańcy chwaaały,
wszyscy Święci Booooży...!
Nie widziałem twarzy siedzącego do mnie plecami arcybiskupa, ale myślę, że w tym
momencie zbaraniał. Kątem oka obserwowałem za to Bielską. Była naprawdę wkurwiona.
Gdyby mogła, kopnęłaby mnie po raz kolejny, tym razem na serio. Ale miałem to już w
dupie. Ból głowy wreszcie odszedł i teraz chciało mi się już tylko śpiewać. Jak skurwysyn.
– Z obłoków jasnych zejdźcie, aniołoooowie...! – rozdarłem się, ile sił w płucach. – Z
rzeszą zbawionych spieszcie na spotkaaaanie...!
– Anieeeelski orszak nieeeech twą duszę przyjmieeeee, unieeeesie z zieeemi ku wyżynom
nieeeeba – dołączył do mnie arcybiskup Lach. – A pieeeśń zbawionych nieeeech ją
zaprowaaaadzi, aż przed obliiicze Boga Najwyższeeeego...!
– Świetnie! Niech pan nie przestaje! – krzyknąłem w uniesieniu i pochyliłem się nad
mikroskopem, żeby znaleźć najlepszy sposób na odzyskanie tych kilkunastu miesięcy życia,
które Bóg postanowił ukraść swojemu wiernemu słudze.
Mapowałem kolejne partie mózgu arcybiskupa, a jego głos – z początku cichy, lecz
narastający z każdym słowem – unosił się nad salą operacyjną, a kto wie, może nawet dotarł
do samych wyżyn nieba.