pobierz fragment w pdf - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

pobierz fragment w pdf - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka angielskiego przełożyła
Monika Wyrwas-Wiśniewska
Rozdział 1
M
ieli się zebrać w księgarni, tak podano w liście. Noc nie
była najlepsza na spotkania towarzyskie na mieście: początek marca, mżawka i ziąb, ale nie aż taki, żeby deszcz zmienił
się w śnieg. Nie była to również najlepsza księgarnia. Quentin
przez piętnaście minut tkwił pod wiatą przystanku autobusowego na skraju pustego parkingu i obserwował wejście; deszcz
bębnił w plastikowy daszek, a mokry asfalt błyszczał w świetle
latarni. Nie była to urocza, ekscentryczna księgarnia z rodzaju
tych, gdzie na wystawie śpi rudy kot, a wąsaty właściciel szczyci
się półką z białymi krukami w postaci pierwszych wydań z autografem autora. Była to po prostu kolejna sieciówka, wciśnięta
między salon piękności a sklep z kostiumami karnawałowymi,
w ponurym centrum handlowym dwadzieścia minut jazdy autostradą od Hackensack w stanie New Jersey.
Uznawszy, że czas skończyć te obserwacje, Quentin przeciął
parking i wszedł do środka. Potężnie zbudowany, brodaty kasjer nie podniósł nawet głowy znad telefonu, kiedy zabrzęczał
dzwonek sygnalizujący przybycie nowego klienta. W środku
nadal słychać było szum samochodów na mokrej autostradzie;
zupełnie jakby ktoś odrywał długie paski papieru, jeden po
5
drugim. Tylko jedna rzecz tutaj odbiegała od normy: w rogu
księgarni stała klatka, ale zamiast papugi czy kanarka siedział
w niej gruby czarny ptak. Właśnie tak pozbawiona czaru była
ta księgarnia: trzymali tu szpaka.
Quentinowi było bez różnicy, w każdej księgarni czuł się jak
w domu. A ponieważ ostatnio rzadko doświadczał tego uczucia,
zamierzał się dobrze bawić. Przepchnął się obok stojaków pełnych kalendarzy z kotami i kartek okolicznościowych na tyły,
tam, gdzie stały prawdziwe książki. Okulary mu zaparowały,
a z płaszcza kapało na wykładzinę. Wszystko jedno. Każde pomieszczenie pełne książek to prosta droga do domu.
Zbliżała się dwudziesta pierwsza. W taki zimny, deszczowy
czwartek tuż przed zamknięciem księgarnia powinna świecić
pustkami, tymczasem ludzi było całkiem sporo. Szperali po półkach, nie odzywając się do siebie, albo powoli przechadzali się
między regałami jak lunatycy. Dziewczyna z włosami podgolonymi na karku i kilkoma kolczykami na twarzy czytała Dantego
w oryginale; wysoki szesnastolatek o wielkich żywych oczach
przeglądał sztukę Toma Stopparda. Ciemnoskóry mężczyzna
w średnim wieku okupował dział biografii, popatrując na książki przez grube opalizujące szkła okularów. Wszyscy udawali, że
chcą coś kupić, ale Quentin wiedział, że to tylko pozory.
Zastanawiał się, czy to będzie oczywiste, czy domyśli się od
razu, czy może jednak jest w tym jakiś haczyk. Czy każą mu
zgadywać. Wprawdzie nie był już najmłodszy – w tym roku
skończy trzydzieści lat – ale takie gry to dla niego nowość.
Przynajmniej w księgarni było ciepło. Zdjął okulary i przetarł je szmatką. Nosił je od dwóch miesięcy – płacił w ten sposób za lata czytania drobnego druku – i nie mógł się pozbyć
uczucia, że ma na twarzy jakieś ciało obce, że to jest okno oddzielające go od świata, w dodatku takie, które wiecznie zsuwa
6
mu się z nosa i brudzi od popychania palcem na miejsce. Kiedy
włożył szkła, zauważył piegowatą młodą kobietę w typie dziewczyny z sąsiedztwa; stała w rogu pomieszczenia i kartkowała
dużą, na pierwszy rzut oka okropnie drogą książkę o architekturze. Rysunki Piranesiego: wielkie mroczne krypty i piwnice
pełne ogromnych drewnianych konstrukcji.
Quentin znał tę dziewczynę, miała na imię Plum. Poczuła
na sobie jego spojrzenie i podniosła głowę. Uniosła brwi, jakby
chciała powiedzieć: to chyba żart, ty też bierzesz w tym udział?
Quentin pokręcił lekko głową i odwrócił wzrok, starając
się zachować obojętny wyraz twarzy. Nie chciał w ten sposób
zakomunikować, że nie, wcale nie bierze w tym udziału, przyszedł tu tylko po nowy kubek do kawy z fikuśnym wzorkiem
i odlotową sentencją życiową. Chciał powiedzieć: udawajmy, że
się nie znamy.
Najwyraźniej zostało jeszcze trochę czasu, więc przyłączył
się do klientów i przeglądał półki w poszukiwaniu czegoś do
czytania. Oczywiście w dziale dla młodzieży natknął się na
książki o Fillory w nowych okładkach, sugerujących, że to nadprzyrodzone romanse. Ale jeszcze nie potrafił stawić czoła takiej
konfrontacji: nie dzisiaj, nie tutaj. Wziął więc egzemplarz Uciec
z zimna Johna Le Carré i spędził dziesięć przyjemnych minut
w berlińskim punkcie kontroli granicznej w głębokich latach
pięćdziesiątych.
– Uwaga, sponsorzy Bookbumblers – odezwał się nagle kasjer przez głośniki, chociaż księgarnia była tak mała, że Quentin bez problemu usłyszałby go i bez wzmocnienia. – Uwaga!
Bookbumblers zamyka się za pięć minut! Zapraszamy do kasy!
Odłożył książkę. Starsza kobieta w berecie, który wyglądał na wydziergany w domu, kupiła Pełnię życia panny Brodie
i wyszła z księgarni. Czyli ona nie brała w tym udziału. Chudy
7
dzieciak, siedzący dotąd po turecku w dziale z komiksami, wyszedł, nic nie kupiwszy. A więc on również nie. Wysoki, szorstki
w obejściu facet z fryzurą na jaskiniowca i twarzą pooraną jak
pień starego drzewa, który z zapałem studiował kartki okolicznościowe, wreszcie podjął decyzję i kupił jedną, ale nie wyszedł.
Dokładnie o dwudziestej pierwszej kasjer zamknął drzwi
na klucz, który złowieszczo zabrzęczał w zamku, i nagle Quentin poczuł okropne zdenerwowanie. Wsiadł na kolejkę górską,
założono mu zabezpieczenia, więc nie mógł już zrezygnować
z jazdy. Odetchnął głęboko i zganił się w myślach, ale zdenerwowanie pozostało. Ptak szurał łapami w ziarnach i guanie na
dnie klatki. Nagle zaskrzeczał. Był to bardzo samotny skrzek,
taki jaki można usłyszeć o zmroku na zalanym deszczem wrzosowisku.
Wielki kasjer ruszył na tyły księgarni – musiał się przepchnąć obok ciemnoskórego faceta – i otworzył szare stalowe
drzwi z napisem „dla personelu”.
– Tędy.
Powiedział to tak znudzonym tonem, jakby wygłaszał tę
kwestię co wieczór. I może rzeczywiście tak było. Kiedy wstał,
okazało się, że jest ogromny – metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i rozbudowana klata. Nie był napakowany, ale przez te
szerokie ramiona roztaczał wokół siebie aurę bezlitosnej, choć
niespiesznej skuteczności, charakterystyczną dla bardzo dużych
mężczyzn. Twarz miał wyraźnie asymetryczną, kształtem przypominającą tykwę: dolna połowa sprawiała wrażenie nadmuchanej.
Quentin stanął na końcu kolejki. Naliczył przed sobą osiem
osób. Wszyscy rozglądali się ostrożnie i bardzo uważali, żeby
przypadkiem nie potrącić sąsiadów, jakby sądzili, że mogą wybuchnąć pod wpływem dotknięcia. Quentin rzucił niewielkie
8
zaklęcie ujawniające, tak na wszelki wypadek; chciał mieć pewność, że drzwi nie zrobią mu żadnej niespodzianki. Z kciuka
i palca wskazującego ułożył kółko i popatrzył przez nie jak przez
monokl.
– Żadnej magii – powiedział kasjer ostrzegawczo i pstryknął palcami na Quentina. – Hej, ty, gościu. Żadnych zaklęć.
Żadnej magii.
Wszyscy się odwrócili, żeby popatrzeć na Quentina.
– Słucham? – spytał Quentin, jakby był głuchy. Nikt już nie
zwracał się do niego „Wasza Wysokość”, ale miał wrażenie, że
jeszcze nie dojrzał do reagowania na „gościu”. Zakończył spokojnie swoją inspekcję. To były drzwi i nic poza tym.
– Przestań. Żadnej magii.
Quentin postanowił zaryzykować i popatrzył przez monokl
na kasjera. Zobaczył, że ma coś małego i błyszczącego w kieszeni; jakiś talizman, niewykluczone, że związany ze sprawnością
seksualną. Poza tym cały też świecił, jakby był pokryty fosforyzującymi algami. Dziwne.
– Jasne. – Opuścił rękę i monokl zniknął. – Nie ma problemu.
Ktoś zapukał w parapet. Za oknem pojawiła się twarz, rozmazana za mokrą szybą. Kasjer pokręcił głową, ale przybysz nie
zamierzał ustępować. Zapukał jeszcze raz, mocniej.
Kasjer westchnął.
– Do kurwy nędzy.
Otworzył drzwi księgarni i po krótkiej, prowadzonej szeptem sprzeczce wpuścił do środka mokrego dwudziestolatka.
Facet był czerwony na twarzy, ale poza tym przystojny jak
dziennikarz sportowy. Miał na sobie wiatrówkę zdecydowanie
za cienką na tę pogodę. Quentin się zastanawiał, gdzie mu się
udało tak opalić w marcu.
9
Przeszli do pomieszczenia na zapleczu. Było tu dziwnie
ciemno, a samo pomieszczenie okazało się zdecydowanie większe, niż Quentin się spodziewał – najwyraźniej nieruchomości
przy autostradzie są tanie. Stalowe półki pełne książek z ponalepianymi kartkami samoprzylepnymi o jaskrawych barwach,
w rogu dwa biurka, a na ścianie nad nimi grafik z dyżurami
i dowcipy rysunkowe wycięte z „New Yorkera”, stosy kartonów,
wysiedziana kanapa, równie wysiedziany fotel, mała lodówka
– najwyraźniej pomieszczenie pełniło również funkcję pokoju
socjalnego, ale połowa miejsca i tak się marnowała. Na przeciwległej ścianie znajdowała się stalowa żaluzja zamykająca wyjście
na rampę.
W ścianie po lewej Quentin zobaczył drugie drzwi, przez
które weszła właśnie kolejna grupa ludzi. Zachowywali się równie ostrożnie jak oni. W tle za ich plecami widać było inną
księgarnię, zdecydowanie przyjemniejszą, ze starymi lampami
i orientalnymi dywanami na podłodze. I pewnie z rudym kotem. Quentin nie musiał się uciekać do magii, żeby stwierdzić,
że nie były to żadne drzwi, tylko portal, przejście prowadzące
w jakieś inne, odległe miejsce. O tam – zdradzała go cienka jak
włos nitka zielonego światła biegnąca wzdłuż futryny. W rzeczywistości za tą ścianą znajdował się sklep z kostiumami karnawałowymi.
Kim byli ci ludzie? Quentin już wcześniej słyszał pogłoski o takich potajemnych spotkaniach, na których rekrutowano czarodziejów do nielegalnych zleceń, ale sam nigdy nie brał
w nich udziału. Więcej, był pewien, że nigdy na żadne nie
pójdzie, nawet za milion lat. Nie sądził, że upadnie tak nisko.
To była impreza dla ludzi czepiających się obrzeży magicznego
świata, ludzi, którzy chcieli się do niego dostać albo z jakiegoś
powodu wypadli z niego prosto w zimną i ponurą rzeczywi10
stość centrum handlowego opodal Hackensack, w deszczowy
marcowy wieczór. Tacy jak Quentin nie pojawiali się w podobnych miejscach. Tak się jednak złożyło, że on już zaczął do nich
chadzać. Był jednym z nich, to byli jego ludzie. Ledwie sześć
miesięcy temu był królem magicznej krainy, ale to już należało do przeszłości. Wyrzucono go z Fillory, a teraz stał się po
prostu jeszcze jednym zgorzkniałym i zdesperowanym facetem,
usiłującym wspiąć się po śliskim zboczu z powrotem do światła
i ciepła.
Plum i ciemnoskóry w opalizujących okularach usiedli na
kanapie, Czerwona Gęba w wysiedzianym fotelu, panna Podgolony Karczek i nastoletni miłośnik Stopparda na skrzynkach.
Reszta stała – było ich dwanaście, trzynaście… w sumie czternaście osób. Kasjer zamknął szare drzwi do księgarni, a potem
portal – zrobiło się upiornie cicho, umilkły wszelkie odgłosy
zewnętrznego świata – po czym postawił na kartonowym pudle
klatkę z ptakiem i otworzył drzwiczki, żeby wypuścić szpaka.
Ten się rozejrzał, a potem przeciągnął najpierw jedną, potem
drugą łapę, jak to mają w zwyczaju ptaki.
– Dziękuję wszystkim za przybycie – oświadczył. – Będę się
streszczać.
To na pewno było coś nieoczekiwanego. I to nie tylko dla
Quentina, sądząc z chrząknięć wyrażających zaskoczenie. Na
Ziemi nie widuje się często mówiących ptaków. Spotyka się je
raczej w Fillory.
– Szukam pewnego przedmiotu – ciągnął szpak. – I potrzebuję pomocy w jego odebraniu obecnym właścicielom.
Jego błyszczące czarne pióra lśniły w blasku wiszących lamp,
a głos odbijał się echem w niemal pustym magazynie. Był to
cichy głos osoby o łagodnym usposobieniu, a nie chrapliwy,
jakiego można by się spodziewać po szpaku. Brzmiał nieprzy11
jemnie po ludzku, choć ptak nie dysponował ludzkim aparatem
mowy. Cóż, w końcu na tym polega magia.
– A więc kradzież – odezwał się jakiś Hindus. Najwyraźniej mu to nie przeszkadzało, chciał tylko wyjaśnić sprawę. Był
starszy od Quentina, miał może czterdziestkę i łysiał. No i nosił
wełniany sweter w niewiarygodnie źle dobranych kolorach.
– Kradzież – powtórzył szpak z namysłem. – Tak.
– Zwykła kradzież czy odzysk?
– A to jakaś różnica?
– Chcę po prostu wiedzieć, czy jesteśmy tymi złymi czy
tymi dobrymi. Kto ma prawo do tego przedmiotu? Ty czy oni?
Szpak przekrzywił głowę i zastanawiał się przez chwilę.
– Roszczenia żadnej ze stron nie są niepodważalne – stwierdził wreszcie. – Ale jeśli to coś zmienia, nasze roszczenia są bardziej uzasadnione niż ich.
Odpowiedź najwyraźniej zadowoliła Hindusa, choć Quentin wątpił, czy zmartwiłby się, gdyby okazało się odwrotnie.
– Kim jesteś? – zapytał ktoś.
Szpak go zignorował.
– Co to za przedmiot? – odezwała się Plum.
– Dowiecie się, kiedy przyjmiecie zlecenie.
– Gdzie się znajduje? – spytał Quentin.
Szpak zakołysał się w przód i w tył.
– W północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych.
– Nieco rozłożył skrzydła; zapewne był to ptasi odpowiednik
wzruszenia ramion.
– Czyli nie wiecie – stwierdził Quentin. – Czyli zadanie
obejmuje również ustalenie miejsca przechowywania.
Szpak nie zaprzeczył. Panna Podgolony Karczek pochyliła
się do przodu, co nie było łatwe na tak bardzo wysiedzianej kanapie, szczególnie kiedy miało się na sobie króciutką spódnicz12
kę. Jej włosy były czarne z fioletowymi pasemkami; Quentin
zauważył dwie wytatuowane gwiazdki wystające spod rękawa
bluzki, takie, jakie dostaje się w bazach magicznych. Zastanawiał się, ile jeszcze ma ich pod ubraniem. I co takiego zrobiła,
że trafiła tutaj.
– Czyli ustalamy i kradniemy, i zapewne po drodze trochę
walczymy. Jakiego oporu należy się spodziewać?
– Możesz uściślić?
– Ochrona, ilu ludzi, jakich, jak bardzo groźnych. Czy mówię dość ściśle?
– Tak. Spodziewamy się dwóch.
– Dwóch czarodziejów?
– Dwóch czarodziejów plus kilku cywilów. O ile wiemy.
Nic niezwykłego.
– O ile wiecie! – Facet z czerwoną twarzą roześmiał się głośno. Sprawiał wrażenie nieco szalonego, jeśli przyjrzeć mu się
bliżej.
– Wiemy natomiast, że zdołali związać przedmiot nierozerwalną więzią. Więź trzeba będzie oczywiście zerwać.
Zaskoczenie sprawiło, że wszyscy umilkli. Dopiero po chwili ktoś wydał pełne irytacji parsknięcie. Ten wysoki mężczyzna,
który kupował kartki okolicznościowe. Zupełnie jakby chciał
powiedzieć: co za niewiarygodne gówno.
– Takiej więzi nie da się zerwać – zauważyła chłodno Plum.
– Marnujesz nasz czas! – oświadczył pan Opalizujące Okulary.
– Nierozerwalna więź nigdy dotąd nie została zerwana, ale
uważamy, że teoretycznie jest to możliwe – powiedział szpak,
zupełnie nieprzejęty. A może jednak nastroszył trochę pióra. –
To kwestia umiejętności i odpowiednich środków. Wszystkie
potrzebne umiejętności znajdują się w tym pokoju.
– A środki? – spytała panna Podgolony Karczek.
13
– Środki można uzyskać.
– Czyli to również jest część zadania – stwierdził Quentin.
Zaczął odliczać na palcach. – Zdobycie środków, odszukanie
przedmiotu, zerwanie więzi, odebranie przedmiotu, załatwienie
sprawy z obecnymi właścicielami. Mam rację?
– Tak. Płacimy dwa miliony na głowę, gotówką lub w złocie, sto tysięcy z góry, dzisiaj, resztę, kiedy dostarczycie przedmiot. Decydujcie teraz. Jeśli odmówicie, nie będziecie mogli
z nikim rozmawiać na temat tego spotkania.
Po czym szpak, zadowolony ze swojego oświadczenia, podfrunął na górną żerdkę w klatce.
Rzecz była poważniejsza, niż Quentin się spodziewał. Zapewne istniały łatwiejsze i bezpieczniejsze sposoby zarobienia
dwóch milionów dolarów, kiedy się było czarodziejem, ale niewiele równie szybkich. I dostępnych od ręki. W branży magicznej pieniądze to nie wszystko, czasami jednak po prostu trzeba
je mieć, a to był właśnie taki przypadek. Musiał wyjść na prostą.
Miał zadanie do wykonania.
– Niezainteresowanych ofertą prosimy o opuszczenie spotkania – powiedział kasjer. Najwyraźniej był przybocznym szpaka. Miał tak ze dwadzieścia pięć lat. Czarne kępki brody na jego
policzkach i szyi nasuwały skojarzenia z owocem jeżyny.
Wstał facet ostrzyżony na jaskiniowca.
– Życzę szczęścia – mówił z silnym niemieckim akcentem.
– Będzie wam potrzebne, no nie? – Rzucił na środek magazynu
kartkę, którą kupił w księgarni, i wyszedł.
Kartka wylądowała obrazkiem do góry: „Dużo zdrowia”,
głosił napis. Nikt jej nie podniósł.
Mniej więcej trzecia część zebranych wyszła szukać innych
wyzwań i lepszych ofert. Może to nie był jedyny cyrk w tym
mieście dziś wieczorem? Ale jedyny, o jakim wiedział Quentin,
14
więc został. Patrzył na Plum, a Plum spoglądała na niego. Też
została. Jechali na tym samym wozie – ona również musiała być
pod kreską.
Pan Czerwona Gęba stał pod ścianą, tuż przy drzwiach.
– Siemanko – mówił do każdej wychodzącej osoby. – Buziaczki i pa, pa.
Kiedy wyszli już wszyscy, którzy wyjść zamierzali, kasjer
znów zamknął drzwi. W sumie zostało osiem osób: Quentin,
Plum, Podgolony Karczek, Czerwona Gęba, Opalizujące Okulary, nastolatek, Hindus i kobieta o końskiej twarzy, w powiewnej sukience i z lokiem siwych włosów na czole; ta ostatnia
dwójka weszła przez portal. W pomieszczeniu zrobiło się jeszcze
ciszej i dziwnie pusto. Ci ludzie musieli być prawdziwymi desperatami, takimi z samego dna.
– Jesteś z Fillory? – spytał Quentin szpaka.
Rozległy się śmieszki, chociaż wcale nie żartował, a i szpak
wcale się nie śmiał. I nie odpowiedział. Quentin nie potrafił
odczytać wyrazu jego twarzy. Jak wszystkie ptaki, miał tylko
jeden wyraz.
– Nim pójdziemy dalej, każdy z was przejdzie prosty test
swoich umiejętności i mocy magicznej – oświadczył szpak. –
Lionel – miał na myśli kasjera – jest specjalistą od magii prawdopodobieństwa. Każdy z was zagra z nim w karty. Jeśli go pokonacie, zdaliście test.
Rozległy się pomruki niezadowolenia, ludzie popatrywali
na siebie dyskretnie. Z reakcji zebranych Quentin się domyślił,
że raczej nie jest to standardowa procedura.
– W co konkretnie? – spytała Plum.
– W pchnięcie.
– Chyba żartujesz – powiedział pan Opalizujące Okulary.
Był wyraźnie oburzony. – Naprawdę gówno się znasz, no nie?
15
Lionel wyjął talię kart i przetasował ją z wprawą, wyginając
w obie strony. Jego twarz pozostała bez wyrazu.
– Wiem, czego chcę – oznajmił szpak sztywno. – I wiem, że
proponuję wam za to masę pieniędzy.
– Nie przyszedłem tu grać w karty. – Mężczyzna wstał.
– A po co, kurwa, przyszedłeś? – zainteresowała się wesoło
panna Podgolony Karczek.
– W każdej chwili możesz wyjść – zapewnił go szpak.
– Kto wie, może wyjdę.
Podszedł do drzwi, ale zatrzymał się z ręką na gałce, jakby
się spodziewał, że ktoś go zawoła. Nikt się nie odezwał, więc
wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Quentin się przyglądał, jak Lionel tasuje karty. Widać było,
że umie się nimi posługiwać, karty przeskakiwały posłusznie
w jego dużych dłoniach, jak w rękach profesjonalisty. Quentin
pomyślał o swoim egzaminie wstępnym do Brakebills, ile to
było, trzynaście lat temu? Wtedy duma mu nie przeszkadzała
w przechodzeniu testów. I niech go diabli, jeśli przeszkodzi mu
dzisiaj.
Zresztą sam też był, w pewnym sensie, profesjonalistą. Karty to była magia sceniczna, niejako studium magii. Od tego
zaczynał.
– No dobrze – powiedział. Wstał i rozluźnił palce. – Miejmy to za sobą. – Przyciągnął sobie z hałasem krzesło i usiadł naprzeciwko Lionela. Lionel uprzejmie podał mu talię. Quentin
wziął ją od niego.
Ograniczył się do tasowania, starając się nie ujawniać swoich umiejętności. Karty były sztywne, ale nie całkiem nowe.
Zwyczajna, produkowana masowo talia, z zaklęciem zapobiegającym oszukiwaniu, nic niezwykłego. Dobrze było poczuć je
w rękach. Znów znalazł się na znajomym gruncie.
16
W sposób nieostentacyjny obejrzał przody kilku kart i ułożył je tak, żeby była z nich jakaś korzyść. Minęło trochę czasu,
a właściwie to dużo czasu, odkąd grał w karty, ale o tej grze coś
wiedział. Kiedyś pchnięcia były główną rozrywką Fizycznych.
Gra jako taka była dziecinnie prosta. Bardzo przypominała wojnę – wyższa karta biła niższą – plus trochę idiotycznych
utrudnień, żeby przerwać monotonię (na przykład w określonych momentach należało wrzucać karty do kapelusza, a kiedy
było ich tam pięć, zaczynały obowiązywać reguły pokera itd.).
Rzecz nie polegała jednak na rozgrywce, tylko na oszukiwaniu.
W kartach kryło się wiele dziwnej magii: potasowana talia nie
była czymś stałym, przypominała raczej kłębiącą się chmurę możliwości. Nic nigdy nie było pewne, póki nie rozegrało
się danej karty. Talia była jak pudełko z całym stadem kotów
Schrödingera. Odrobina magii wystarczała, żeby zmienić kolejność, w jakiej schodziły karty; jeśli użyło się jej trochę więcej, można było odgadnąć, czym zamierza zagrać przeciwnik;
a jeśli naprawdę znało się na rzeczy, można było nawet zagrać
kartami, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należały
do przeciwnika lub zostały już rozegrane, albo w ogóle tkwiły
w jakiejś innej talii.
Quentin oddał karty Lionelowi i gra się rozpoczęła.
Zaczęli powoli, schodząc z blotek i stosując proste sztuczki.
Obaj wyraźnie czekali na ruch przeciwnika. Quentin automatycznie liczył karty, choć ten zabieg miał ograniczoną przydatność w grze w pchnięcie – kiedy czarodzieje siadali do kart,
te miały zwyczaj zmieniać strony albo powracać, choć zostały
już wykluczone z gry. Quentina ciekawiło, jakiego kalibru jest
talent Lionela. Zaczął w pośpiechu rekalkulować swoje założenia; było oczywiste, że nie pokona Lionela za pomocą brutalnej
siły.
17
Ciekawe, gdzie on się uczył. Zapewne w Brakebills, tak jak
Quentin; jego magia miała w sobie tę precyzję i finezję, której
nie widywało się u wychowanków baz magicznych. Ale było
w niej coś jeszcze: jakiś zimny, gorzki i obcy posmak. Quentin
miał wrażenie, że niemal go czuje. Zastanawiał się, czy Lionel
jest człowiekiem w takim stopniu, w jakim sugeruje to jego
wygląd.
Jedna partia pchnięcia składała się z dwudziestu sześciu kolejek, a kiedy dotarli do połowy, żaden nie miał przewagi nad
przeciwnikiem. Ale przy czternastej kolejce Quentin się przeliczył – zużył sporo mocy, by przenieść króla na wierzch talii,
a potem zmarnował go na dwójkę Lionela. Ten błąd wytrącił
go z równowagi tak bardzo, że przegrał trzy następne kolejki.
Dwie odrobił, kradnąc karty już zegrane, ale na tym skończyły
się uprzejmości. Od tej chwili miała to być walka na noże.
Pokój jakby skurczył się do stołu, przy którym trwała rozgrywka. Minęło sporo czasu, odkąd Quentin czuł w sobie
prawdziwego ducha rywalizacji, ale teraz ewidentnie budził się
z długiego snu. Nie zamierzał przegrać tej partii żeby nie wiem
co. Spiął się w sobie. Czuł, jak Lionel go sonduje, próbuje przekładać karty w jeszcze niezużytej części talii, i zablokował jego
działania. Wszystkich czterech asów użyli w następnych czterech kolejkach, obaj szli na całość. Na moment Quentin oderwał się od kart i za pomocą prostego zaklęcia wyrzucił amulet
Lionela z kieszeni na podłogę. Ale jeśli nawet zdołał odwrócić
uwagę przeciwnika, ten nijak tego nie okazał.
Wokół nich gwałtownie fluktuowały pola prawdopodobieństwa – nie widział ich, ale wyczuwał ich wpływ w formie
niewielkich, lecz bardzo mało prawdopodobnych zbiegów
okoliczności. Włosy i ubranie poruszały mu niewyczuwalne
podmuchy wiatru. Rzucona karta mogła upaść na sztorc i ba18
lansować w tej pozycji albo obracać się oparta o blat samym
narożnikiem. Nad stołem uniosła się mgiełka i spłynął z niej
pojedynczy płatek śniegu. Widzowie cofnęli się o kilka kroków.
Quentin przebił waleta kier królem, potem przegrał następną
kolejkę, rozgrywając te same karty, ale w odwrotnej kolejności.
Zagrał dwójką, a Lionel zaklął cicho, kiedy sobie uświadomił,
że jakimś cudem ma w kapeluszu dodatkową kartę i teraz stosują się do niego zasady pokera.
Rzeczywistość miękła i rozpuszczała się pod wpływem żaru
rozgrywki. Dwie kolejki do końca partii Lionel rzucił damę pik,
a Quentin zmarszczył brwi – czy jej twarz nie przypominała
przypadkiem twarzy Julii? Wszystko jedno, nie ma takiej karty
jak jednooka dama, szczególnie z ptakiem na ramieniu. Rzucił
swojego ostatniego króla, żeby ją przebić, a przynajmniej tak
mu się wydawało: kiedy kładł go na stole, król zmienił się w waleta, w dodatku w waleta samobójcę, przy czym nie istniała
i taka karta, szczególnie walet z białymi włosami. Takimi jak
włosy Quentina.
Nawet Lionel sprawiał wrażenie zdumionego. Widać ktoś
inny zmieniał karty – zupełnie jakby przy stole siedział trzeci,
niewidzialny gracz, który bawił się ich kosztem. W ostatniej kolejce Lionel stracił kontrolę nad własną ręką; rzucił damę w nieznanym kolorze, damę szkła. Jej twarz była półprzejrzysta, jak
z celofanu, i szafirowobłękitna. To była Alice. Kropka w kropkę
Alice.
– Co jest, kurwa? – powiedział Lionel, kręcąc głową.
No właśnie, co jest? Quentin opanował nerwy. Choć widok twarzy Alice wstrząsnął nim do głębi, równocześnie przypomniał mu, co tu robi. Nie będzie panikować. I nie przegra.
Wręcz przeciwnie, obróci to na swoją korzyść, a Alice mu w tym
pomoże.
19
Kluczem do magii scenicznej jest odwrócenie uwagi, a skoro uwaga Lionela została właśnie odwrócona, Quentin wyciągnął zesztywniałymi palcami z buta króla trefl i rzucił na stos
kart, starając się ignorować szary garnitur króla i gałąź, która
zasłaniała mu twarz.
Koniec. Gem i set. Quentin odsunął się od stołu i odetchnął
głęboko, z drżeniem.
– Dobrze – powiedział szpak. – Następny.
Lionel nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego, ale
nie zaprotestował, tylko przykucnął i wyciągnął spod stołu
swój amulet. Quentin wstał i stanął pod ścianą, z innymi. Kolana miał miękkie, serce nadal biło mu jak wściekłe. Cieszył
się, że wygrał, ale przecież nie spodziewał się niczego innego.
Rzecz w tym, że nie spodziewał się również widoku swej dawno zmarłej byłej dziewczyny w charakterze damy w kartach.
Co będzie dalej? Może ktoś tutaj wiedział o nim więcej, niż
powinien? Może próbowali go wykluczyć za pomocą tej gry?
Ale kto? Komu by się chciało? Nikogo już nie obchodziło, co
robi. Jedyną osobą, dla której to miało jeszcze znaczenie, był on
sam. Więc może sam to zrobił? Może to jego podświadomość
usiłowała zakłócić jego magię? A może to Alice, gdziekolwiek
i czymkolwiek teraz jest, obserwowała go i nieźle się przy tym
bawiła? No cóż, niech się bawi. Skupił się na teraźniejszości,
teraz liczyła się tylko teraźniejszość. Miał robotę do wykonania.
Musiał poskładać do kupy swoje życie. Przeszłość nie posiadała
tu nad nim władzy. Nawet Alice.
Facet z czerwoną gębą wygrał swoją partię bez żadnych niezwykłych efektów. Podobnie jak Hindus. Kobieta z białym lokiem odpadła zaraz na początku. Przygryzając wargę, wyłożyła
absolutnie nieprawdopodobną serię pięciu dwójek pod rząd, po
nich jokera, a na koniec kartę „Idziesz do więzienia”, pochodzącą
20
z gry w monopol. Dzieciak przeszedł walkowerem – z jakichś
powodów szpak nie pozwolił mu grać. Podobnie jak Plum. Panna Podgolony Karczek wygrała szybciej niż inni, albo dlatego że
rzeczywiście była taka szybka, albo dlatego że Lionel się zmęczył.
Kiedy było po wszystkim, Lionel wręczył kobiecie z siwym
lokiem plik studolarowych banknotów za fatygę. Drugi podał
facetowi z czerwoną gębą.
– Dziękujemy za poświęcony nam czas – powiedział szpak.
– Jak to? – Facet gapił się z niedowierzaniem na pieniądze.
– Przecież wygrałem?
– Owszem, ale się spóźniłeś – wytknął mu Lionel. – I wyglądasz na dupka.
Facet jeszcze bardziej sczerwieniał na twarzy.
– Śmiało – zachęcił go Lionel, rozkładając ramiona. – Twój
ruch.
Przez chwilę twarz mężczyzny drgała niebezpiecznie, ale nie
był aż tak wściekły albo szalony, żeby ryzykować starcie.
– Pierdolcie się! – wrzasnął.
Taki był jego ruch. Wyszedł, trzaskając drzwiami.
Quentin padł na fotel, chociaż Czerwona Gęba pomoczył
oparcie swoją wiatrówką. Czuł się wyczerpany, wyżęty z sił. Miał
nadzieję, że to już koniec testów, nie dałby rady rzucić teraz
najprostszego zaklęcia. W sumie zostało ich pięcioro: Quentin,
Plum, panna Podgolony Karczek, Hindus i dzieciak od Stopparda. Sprawa zaczęła wyglądać zdecydowanie prawdziwiej niż
pół godziny temu. Chociaż nie było późno, wciąż mógł odejść.
Nie stało się jeszcze nic nie do przyjęcia, ale brakowało również
rzeczy wzbudzających zaufanie. To mógł być jego przełom albo
droga donikąd. Zbyt wiele czasu poświęcił na sprawy, które zaprowadziły go donikąd i zostawiły z niczym. Mógł więc wyjść,
z powrotem w noc, z powrotem w zimno i deszcz.
21
Ale nie wyszedł. Czas odwrócić los. Przyjmie to zlecenie.
I tak nie ma lepszych ofert.
– Uważasz, że pięć osób wystarczy? – Quentin spytał szpaka.
– Sześć, z Lionelem. I tak. To dokładnie tyle, ile trzeba.
– No to nie trzymaj nas w napięciu – zażądała panna Podgolony Karczek. – Co jest naszym celem?
Szpak nie trzymał ich w napięciu.
– Przedmiotem, którego poszukujemy, jest brązowa skórzana teczka z monogramem RCJ. Została wyprodukowana w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku, w standardowym
rozmiarze. Producentem był Louis Vuitton. – Szpak wymówił
nazwisko z dość wiarygodnym francuskim akcentem.
– Zabawne – powiedziała panna Podgolony Karczek. –
A co w niej jest?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? – Po raz pierwszy odezwał się nastolatek. –
Więc po cholerę ci ona?
– Żeby się dowiedzieć – wyjaśnił szpak.
– Ha. A co oznaczają inicjały?
– Rupert John Chatwin – odparł ptak sucho.
Dzieciak zrobił głupią minę. Poruszył bezgłośnie ustami.
– Nie rozumiem – powiedział. – A to C nie powinno być
na końcu?
– To jest monogram, głupku – wyjaśniła panna Podgolony
Karczek. – W monogramach nazwisko pisze się w środku.
Hindus pocierał w zamyśleniu podbródek.
– Chatwin. – Wyraźnie usiłował sobie przypomnieć, skąd
zna to nazwisko. – Chatwin. Czy to nie…?
Jasne, że tak, pomyślał Quentin, ale nic nie powiedział. Nie
drgnął mu na twarzy ani jeden mięsień. Jasne, że tak.
Chatwin: to nazwisko zmroziło go bardziej niż ta noc i ten
22
deszcz, i ten ptak, i partia pchnięcia, którą właśnie rozegrał.
Miał wszelkie prawo oczekiwać, że nie usłyszy go nigdy więcej.
Nie powinno go już dręczyć, i vice versa. Skończyli ze sobą, on
i Chatwinowie.
Ale równocześnie poczuł mroczną ulgę, ponieważ nazwisko
Chatwin wskazywało, że to jeszcze nie koniec. Fillory. Plover.
Zamek Białoszczyty, Chatwinowie… to wszystko ciągle gdzieś
tam było. Quentin czuł się jak nałogowiec, którego właśnie zaleciał leciutki zapach substancji, od której był uzależniony –
w czystej postaci i po długim, długim czasie abstynencji – i zaczyna przeżywać nieunikniony nawrót nałogu. Zamknął oczy,
by poczuć ten aromat mocniej.
To nazwisko to było przesłanie, flara wystrzelona w nocne
niebo, sygnał właśnie dla niego wysłany przez czas i przestrzeń,
i mrok, i deszcz, z ciepłego i jasnego centrum świata.

Podobne dokumenty