François Taillandier, Pamiętniki hrabiego Monte Christo

Transkrypt

François Taillandier, Pamiętniki hrabiego Monte Christo
François Taillandier, Pamiętniki hrabiego Monte Christo
przeł. z fr. Joanna Prądzyńska
Copyright  Editions De Fallois,1994
For the Polish edition Copyright  by Wydawnictwo „KsiąŜnica”, Katowice 2005
Na prośbę księŜniczki Hayde de Tebelin i jej małŜonka Alberta Mondegi-Herrery powierzam
tym kartom wspomnienia o hrabim Monte Christo. Gdy hrabia zdecydował się spisać je,
zaofiarowałem mu pomoc w tym przedsięwzięciu i na czas ich powstawania stałem się jego
powiernikiem i sekretarzem.
Los zetknął mnie z nim na początku roku 1838. PodróŜowałem wtedy po Italii i zatrzymałem
się w Rzymie, by wziąć udział w słynnym karnawale. Spotkałem tam moich młodych przyjaciół,
wicehrabiego Alberta de Morcerf i barona Franza d˙Epinay. Byli to dwaj uroczy kompani, typowi
przedstawiciele paryskiej socjety. Ojciec jednego i opiekun drugiego zajęci byli aranŜowaniem ich
małŜeństw, oni tymczasem starali się spędzić jak najweselej ostatnie chwile kawalerskiego Ŝycia.
Do Wiecznego Miasta w karnawale nieodmiennie ściągają tłumy. Najpodlejsze i najmniejsze
lokum juŜ tygodnie naprzód kosztuje bardzo drogo. Franz z Albertem, obaj jednako niepozorni i
roztrzepani, przyjechali do Rzymu w przeddzień święta i zdobycie kwatery oraz środka lokomocji
zawdzięczali jedynie wspaniałomyślności pewnego hrabiego. Nie omieszkali mi go przedstawić
oraz zdać relacji z dziwnych zdarzeń, których był instygatorem. Opowiedzieli mi na przykład, jak
to kilka tygodni wcześniej, niby zupełnym przypadkiem, Franz d˙Epinay, poszedłszy za radą
pewnego rybaka z Livourne, udał się na polowanie na wyspę Monte Christo, malownicze
zbiorowisko skał w pobliŜu Elby, w archipelagu toskańskim. JakieŜ było jego zdziwienie, gdy
odkrył, Ŝe wyspa, którą uwaŜał za bezludną, była zamieszkana, i to jak! WciąŜ zdumiony
wspominał przepych i luksus podziemnego pałacu, gdzie odziany we wschodnie szaty i popalając
opium, przyjął go ten sam człowiek, który teraz, w Rzymie, przyszedł im w sukurs. Posągi,
dywany, jedwabie, złoto, srebro - Franz nie mógł wyjść z podziwu. Na zakończenie królewski
obiad i opium w bursztynowych fajkach. Dziwnym było, Ŝe w Rzymie hrabia zachowywał się,
jakby spotkanie na wyspie nie miało w ogóle miejsca. Jedynie fakt, Ŝe Franz znany był ze swej
prawdomówności, stał na przeszkodzie mojemu i Alberta niedowiarstwu.
Albert z kolei zafascynowany był młodą, wyjątkowej urody dziewczyną, która - przystrojona
we wschodnie szaty - towarzyszyła hrabiemu w teatrach Valle i Argentyna. Nikt nie wiedział, kim
była ani jaką rolę pełniła u jego boku.
Zakłopotani i bezradni wobec tych wszystkich tajemnic otaczających postać ich - jak się
wydawało - dobroczyńcy, moi przyjaciele byli z nim jednak bardzo zaprzyjaźnieni. Przywilej ten
wywoływał ogólną zazdrość, gdyŜ - o czym mieliśmy się wkrótce przekonać - hrabia był w Rzymie
bardzo znany. Nie wiedziano, skąd pochodzi, gdzie się urodził ani co robi, nie znano równieŜ
źródeł jego, wydawało się, kolosalnej fortuny. Hrabina Teresa Guiccioli, ostatnia wielka miłość
Byrona, który oczarował wówczas Rzym swą romantyczną legendą i zwalistym torsem, bladła na
sam widok hrabiego, a uwaŜając się za specjalistkę od czarnej magii, powtarzała wszem wobec, Ŝe
samo jego spojrzenie przynosi nieszczęście.
Miałem do tego wszystkiego stosunek sceptyczny, lecz gdy zostałem mu przedstawiony,
zrozumiałem, Ŝe mam do czynienia z kimś naprawdę wyjątkowym.
Kurtuazja i elegancja, których nie powstydziłby się najbardziej wymagający salon paryski,
melancholia przebijająca chwilami przez jego spojrzenie czy słowa, niezwykła znajomość ludzi i
rzeczy, wyjątkowa dyskrecja, pozwalająca domyślać się tajemniczej i dramatycznej przeszłości,
frywolna lekkość towarzysząca ekscentrycznym wypowiedziom czy zachowaniu i wreszcie
kompletna obojętność na opinię otoczenia - wszystko to razem powodowało, Ŝe zdumiewał,
imponował i fascynował.
Pewnego wieczora zaproponował nam oglądanie z okien jego apartamentu publicznej
egzekucji. Rzymski zwyczaj nakazywał ogłuszenie skazanego przed spuszczeniem mu krwi. Nie
zapomnę nigdy obojętnego spokoju, a pod koniec wręcz satysfakcji aficionado, z którą gospodarz
nasz obserwował ten odraŜający spektakl. My przez trzy następne noce nie mogliśmy spać, on zaś
opowiedział nam, Ŝe podczas swych niezliczonych podróŜy sam szukał wręcz okazji do oglądania
wszystkich moŜliwych tortur: wbijania na pal, palenia na stosie, rozrywania kołem, obcinania
członków - które sprawiedliwość ludzka lub okrucieństwo wymyśliły dla poniŜenia lub ukarania.
NiemoŜliwością byłoby wyliczenie wszystkich jego dziwactw.
Kiedyś na przykład usłyszeliśmy, jak zwracając się do słuŜącego, nazwał młodą dziewczynę,
tę samą, która tak zauroczyła Alberta, a później i nas, księŜniczką Hayde. Była to zachwycająca
piękność, w wieku około dwudziestu lat. Uroda jej, wyniosła i nieprzystępna, w blasku
zanikającego dziewczęcego wdzięku i prostoty pozwalała dostrzec jeszcze nieśmiałą i nieświadomą
swej siły kobietę u progu chwały.
Choć wszystko wskazywało, Ŝe znała francuski i włoski, hrabia zwracał się do niej po grecku i
tłumaczył nam, co mówiła. Język ten mógł pomóc nam w ustaleniu jej pochodzenia, lecz
skomplikowany rytuał porozumiewania się oddalał ją od nas, czyniąc z niej kogoś na podobieństwo
królowej lub bogini. Hrabia tak teŜ ją zresztą traktował. Opiekował się nią z pełnym oddania
szacunkiem jak prawdziwy rycerz swą damą. Ten sam rytuał odnajdowaliśmy w stosunku Hayde
do niego: moŜna było pomyśleć, Ŝe to córka towarzyszy owdowiałemu ojcu. Lecz widząc uwagę,
jaką zwracał na jej najmniejsze słowo, czy radość lub smutek malujące się w jej oczach w
zaleŜności z kolei od jego słów (trzeba było umieć wychwycić te spojrzenia, gdyŜ ona spuszczała
wzrok, gdy tylko krzyŜował się z naszym), moŜna było domyślić się wpływu, jaki miała na niego
lub jaki pragnęłaby mieć.
Jakiej natury był związek tych dwojga? Owocem jakiej przeszłości, jakich pasji i dramatów
była ich obecna bliskość? Czułem, Ŝe obydwoje są wygnańcami i Ŝe łączy ich samotność.
Gdy zastanawiam się nad tym wszystkim z perspektywy czasu, z całą pewnością mogę
stwierdzić, Ŝe prawdziwym arcydziełem hrabiego Monte Christo było zorganizowanie porwania
naszego przyjaciela Alberta przez oddział bandyty Luigiego Vampy, postrach rozległych okolic
Rzymu.
Albert, zdecydowany nie opuścić Rzymu bez przeŜycia jakiejś przygody, a pod urokiem
obiecujących spojrzeń, jakie rzuciła nań para pewnych pięknych oczu ukrytych pod maską, udał się
na spotkanie w Koloseum, wyznaczone w środku nocy. Piękne oczy okazały się przynętą,
spotkanie - zasadzką. Albert znikł, a następnego dnia Franz otrzymał Ŝądanie okupu; naleŜało go
zapłacić w ciągu sześciu godzin, w przeciwnym razie nasz przyjaciel miał stracić Ŝycie. Właściciel
hotelu błagał nas, aby potraktować rzecz powaŜnie, i namawiał, abyśmy poradzili się hrabiego, co
teŜ przeraŜeni natychmiast uczyniliśmy. W niecałe trzy godziny później Albert był wolny, bez
Ŝadnych warunków i bez okupu.
CzyŜby hrabia miał coś wspólnego ze straszliwym Vampą, o którego wyczynach opowiadał
cały Rzym? I cóŜ to mogło być? Nie było nam wówczas dane odnaleźć się w tym wszystkim, tak
jak nie mogliśmy wtenczas odgadnąć, Ŝe wszystko to było z góry ukartowane, Ŝe byliśmy
rozmyślnie dobranymi widzami w przedstawieniu, które miało swój głęboko przemyślany i
logiczny cel.
Tymczasem jednak postać hrabiego, jego romantyczne imię, nonszalancja i otaczający go
luksus, nieszablonowość naturalnego skądinąd sposobu bycia, niezliczone tajemnice, jakie z
pewnością kryła ta wyjątkowa egzystencja, aluzje pogłębiające zagadkę, wszystko to fascynowało
nas, intrygowało i ekscytowało. Płonęliśmy z niecierpliwości, by znaleźć klucz do tej zagadki.
Sytuacja była zupełnie inna, gdy parę miesięcy później, między majem a lipcem tego samego
roku, Monte Christo pojechał do ParyŜa.
Ci, którym przywilej statecznego wieku i dobrej pamięci pozwala z łatwością przemieszczać
się w czasie, pamiętają moŜe jeszcze dziś dziwactwa Monte Christa i ostentacyjny przepych, jakim
się otaczał podczas swego pobytu w ParyŜu. Ponadto postać jego odznaczała się niepowszednim
wdziękiem, który powodował, Ŝe kaŜda rozmowa prędzej czy później zawsze schodziła na jego
temat. Dom na Polach Elizejskich, w ciągu niecałego tygodnia zmieniony w pałac jak z "Tysiąca i
jednej nocy"; statki, które trzymał na Sekwanie, gotowe wypłynąć w kaŜdej chwili, jeden w
kierunku Normandii (przycumowany w St Germain-en-Laye - nie uŜył go ani razu), drugi kanałami - w kierunku Saone i Renu (ten stał w St Maurice); zakup koni, na które miała chrapkę
baronowa Danglars i które tuŜ po kupnie odesłał jej z diamentem przypiętym do uzdy w
charakterze przeprosin; cudowny dziewięćdziesięciodwukaratowy szmaragd, który kazał wydrąŜyć,
znacznie zmniejszając jego wartość, bo chciał mieć pudełeczko na pastylki; słynna kolacja, na
której podał dwie róŜne ryby, sprowadzone z dwóch przeciwległych zakątków świata (Petersburg i
Fusaro); to wszystko, dodając niemego, czarnego jak heban sługę, trzymającego straŜ u jego drzwi,
i stale towarzyszącą mu tajemniczą księŜniczkę Hayde (nie widywano jej zbyt często,
wystarczająco jednak, by dać do myślenia męŜczyznom i wywołać zazdrość kobiet; w rezultacie
wszyscy zastanawiali się: wychowanka to czy metresa), a więc wszystkie te pikantne szczegóły
zajmowały pierwsze strony kronik towarzyskich. Podobnie jak w Rzymie, i tu zachowanie hrabiego
nacechowane było swobodą i dezynwolturą. Bez przesady moŜna stwierdzić, Ŝe w ciągu całego
swego pobytu w ParyŜu Monte Christo był ulubieńcem wszystkich. Bito się dosłownie o jego
towarzystwo, on zaś, choć przebierał w zaproszeniach nonszalancko niegrzecznie, posiadał ów
szczęśliwy dar, Ŝe zraziwszy kogoś do siebie, niezwłocznie umiał go sobie na powrót zjednać.
Gdyby ktoś miał ochotę przejrzeć ówczesne gazety w rodzaju "Nowinek Paryskich" (ale jak tu
bawić się w przeglądanie starej prasy, gdy trudno juŜ dać sobie radę z prasą bieŜącą, a Custine
nawet twierdził, Ŝe idealnym wyjściem dla paryŜanina byłoby mieć prasę z następnego dnia), a
więc gdyby komuś chciało się przejrzeć ówczesne gazety, znalazłby trzy inne jeszcze wydarzenia,
które stanowiły niejako konkurencję dla postaci Monte Christa. Było to samobójstwo generała
hrabiego Morcerfa, para Francji, zhańbionego ujawnieniem czynów, jakich dopuścił się był
podczas wojny greckiej, straszny upadek generalnego prokuratora pana de Villefort, oskarŜonego
publicznie o dzieciobójstwo i współudział w zbrodni, wreszcie bankructwo barona Danglarsa
(męŜa damy od koni), bankiera, deputowanego i oficera Legii Honorowej. Danglars zaginął później
gdzieś we Włoszech.
Jako dziennikarz śledziłem te wszystkie wydarzenia bardzo dokładnie i znałem je ze
szczegółami. Jako zaś przyjaciel Alberta i Franza, obracałem się dość swobodnie wśród
najbliŜszych przyjaciół hrabiego, który - i to przyciągnęło moją uwagę - był pośrednio zamieszany
w kaŜdy z tych trzech wypadków.
Do tej pory nikt nie zwrócił na to uwagi, ale na przykład generał hrabia Morcerf to nikt inny
jak ojciec Alberta, którego hrabia poznał we Włoszech i następnie, ratując z powaŜnej opresji,
rychło uczynił swoim dłuŜnikiem. Albert zaś, tytułem wdzięczności, wprowadził hrabiego w krąg
paryskiej socjety. Pan de Villefort z kolei miał wkrótce zostać teściem Franza, drugiego
rzymskiego przyjaciela hrabiego i jego gościa na wyspie Monte Christo.
Wreszcie to hrabia sprowadził do ParyŜa księŜniczkę Hayde, której zwierzenia (to zostanie
później dokładnie wyjaśnione) doprowadziły do zguby hrabiego Morcerfa.
Danglars był jedynym, z którym Monte Christo nie wydawał się mieć Ŝadnych specjalnych
powiązań, choć co prawda był klientem jego banku. Później okazało się jednak, Ŝe ostatnim
wiadomym posunięciem zaginionego bankiera było nawiązanie kontaktu z bankiem Thomson
French, tym samym, z którym związany był hrabia.
Myśląc o tych wszystkich dziwnych zbiegach okoliczności, uświadomiłem sobie, Ŝe jest
jeszcze coś, co łączy Danglarsa, Morcerfa i Villeforta. Tym czymś była Marsylia. To w Marsylii
rozpoczęła się wspaniała kariera Villeforta. W Marsylii urodził się Danglars, Morcerf i jego urocza
małŜonka. Wszyscy oni jak jeden mąŜ opuścili to miasto wkrótce po przywróceniu monarchii w
1815 roku. Ja sam urodziłem się w Monako, lecz w Marsylii kończyłem studia i do dziś mam tam
wielu przyjaciół. Odwiedziwszy pod koniec roku jednego z nich, słynnego historyka Victora Gelu,
opowiedziałem mu wszystko. Gelu, który później opublikował wspomnienia, interesował się
bardzo polityczną historią Marsylii. Zbierał świadectwa i dokumenty. Powiedział mi, Ŝe panowie
Danglars i Morcerf tuŜ przed opuszczeniem miasta zamieszani byli w jakąś ciemną sprawę:
denuncjację pewnego bonapartysty, niejakiego Dantesa, którego zamknięto w twierdzy If i nikt go
juŜ nigdy nie zobaczył. Wtedy właśnie pan de Villefort zaczynał karierę jako zastępca prokuratora
królewskiego.
Udałem się do twierdzy If. Owszem, był taki więzień Dantes. Był teŜ tunel przekopany między
dwoma celami - Dantesa i innego więźnia, jakiegoś starego Włocha, który twierdził, Ŝe jest
milionerem. Nazywał się ojciec Faria. Kiedy zmarł, Dantes ukrył się w całunie przygotowanym na
tamte zwłoki. Rzeczywiście straŜnicy nic nie zauwaŜyli i całun zaszyto, po czym wrzucono do
morza. Przywiązano do niego stufuntowy kamień, więc natychmiast poszedł na dno. Zapewniono
mnie, Ŝe Dantes musiał się utopić.
Proszę wybaczyć mi ostentację, z jaką wydaję się popisywać moją skromną wiedzą, lecz gdy
pisałem Historię Burbonów neapolitańskich, natknąłem się na wzmiankę o tymŜe Farii.
Neapolitański ksiądz, zaciekły jakobin, zatrzymany we Włoszech przez napoleońską policję i
wtrącony do twierdzy Fenestrelle. Nie wiem, dlaczego i kiedy przeniesio go do Marsylii; wiem
natomiast, Ŝe zatrzymano go w Piombino, gdy szykował się do podróŜy na wyspę Monte Christo.
W zamyśleniu analizowałem fakty: ksiądz Faria, fantastyczna fortuna, wyspa Monte Christo,
Marsylia, twierdza If, Edmund Dantes, Danglars, Morcerf, Villefort, hrabia Monte Christo... Na
moich oczach tajemnicza historia przeobraŜała się w niezwykły dramat. Przeraziłem się zawiłością,
plątaniną faktów i wydarzeń. Jak powiedział mój przyjaciel Barbey d˙Aurevilly, miałem w ręku
jedynie początek i koniec. Nić urywała się, gdy Edmund Dantes utopił się u stóp twierdzy If. Lecz
kiedy straŜnicy zorientują się, Ŝe pozwolili uciec więźniowi, czyŜ nie leŜy w ich interesie
utrzymywać, Ŝe więzień zmarł? Jedno było pewne: nikt nigdy nie widział zwłok Edmunda Dantesa.
KtóŜ mógł wiedzieć o tym coś więcej?
Pan de Morcerf zmarł. Jego syn pojechał do Algierii. Jego Ŝona zamknięta była w jakimś
niewiadomym miejscu. Po Danglarsie zaginął wszelki ślad. Villefort zwariował i "Ŝycia i śmierci
niegodzien" obnosił swoje nieszczęście po dziedzińcach szpitala Bicetre. Rozwiązanie zagadki
mógł znać jedynie hrabia Monte Christo. On równieŜ zaginął.
Siedemnaście lat później, w roku 1855, znalazłem się w Wenecji. Spotkałem tam przyjaciela,
Maxime’a du Camp, powracającego właśnie z Konstantynopola. Du Camp, który zjeździł Grecję
wzdłuŜ i wszerz, pewnego wieczora u Floriana zaczął mi opowiadać o kombatantach wojny o
niepodległość Grecji. Wielu z nich znał osobiście.
- Hrabia Monte Christo bardzo się o nich troszczy - rzekł. - Wybudował dla nich rodzaj
lecznicy...
- Hrabia Monte Christo?
- Tak - odparł Maxime. - To dopiero postać! Podobno kawaler maltański, który przywłaszczył
sobie część skarbu templariuszy i przeznacza go na cele dobroczynne... Mieszka na wyspie
Kefalonii. Wszyscy go tam znają...
Maltańczyk, skarb templariuszy... Do diaska! Nie było to wiele, ale postanowiłem nie jechać
na Peloponez, który był do tej chwili celem mojej podróŜy, póki nie odwiedzę mego dawnego
znajomego. Kilka dni później więc wychodziłem na brzeg Kefalonii, gdzie hrabia Monte Christo
przyjął mnie w typowy dla siebie sposób: ujmująco, hojnie, lecz z dystansem.
Mieszkał pół mili od Argostolionu, w duŜym domu połoŜonym nad niewielką zatoką, w której
trzymał łódź. Siedziba stanowiła coś pomiędzy karawanserajem, tybetańskim klasztorem i
twierdzą. Na przestronnym podwórcu otoczonym zabudowaniami gospodarskimi kręciło się
mnóstwo ludzi. Uwijała się słuŜba, przechodzili kucharze, straŜnicy, spacerowały kobiety z
dziećmi. Masztalerze zajmowali się końmi i uprzęŜą, pomiędzy wozami biegały psy i koty.
Panował malowniczy wiejski nieład. Lecz gdy tylko minęło się szerokie rzymskie atrium
prowadzące do domu, nagle człowiek znajdował się we wnętrzu, które równie dobrze mogło być
pałacem ksiąŜęcym co świątynią wschodniego mędrca. Był to rodzaj wspaniałej renesansowej
włoskiej willi. Salony o wielu lustrach, z pięknymi kanapami, biblioteki pełne staroŜytnych ksiąg,
dzieła sztuki, fontanny, kolumnady, wszystko to zdawało się spływać ku morzu majestatycznym
chaosem ogrodów i tarasów. Nigdy do tej pory nie widziałem podobnie luksusowego, wspaniałego
i jednocześnie spokojnego miejsca.
Pan domu nosił się na sposób turecki i palił nargile. Z pomocą intendenta zarządzał
posiadłością, wolny zaś czas poświęcał geografii i archeologii. Miał teŜ hodowlę sokołów.
Dom był pełen słuŜby. ZauwaŜyłem trzy czy cztery młode dziewczyny, w tym Abisynkę czyŜby słuŜące? - które trzymały się na uboczu. Gospodarz połowę roku spędzał w podróŜach przez Morze Czarne jeździł do Europy, do Austrii, Włoch, zwiedzał Turcję i Maghreb, pozostałe
zaś sześć miesięcy poświęcał swej posiadłości i studiom.
Obiecywałem sobie, Ŝe zostanę u niego tak długo, jak będzie pozwalało na to dobre
wychowanie. KaŜdą nadarzającą się okazję chciałem wykorzystać na rozmowy o przeszłości.
Hrabia nieświadomie mi to ułatwił, sam zaproponował, abym jeśli mogę, został u niego jakiś czas.
Czekał na dzieci, mieszkały w Algierii i miały właśnie przyjechać do niego w odwiedziny.
Zgodziłem się. Ciekaw byłem dzieci człowieka, którego wyobraŜałem sobie w róŜnych rolach,
lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, Ŝe mógł być ojcem.
I nie pomyliłem się - dziećmi, jak się okazało, byli Albert de Morcerf (który kazał się teraz
nazywać Mondego-Herrera - było to rodowe nazwisko jego rodziców) i księŜniczka Hayde.
Dodatkową niespodziankę stanowił dla mnie fakt, iŜ byli małŜeństwem. Pobrali się w roku 1843.
Jak i dlaczego zgodził się wreszcie napisać wspomnienia?
Wydawało mi się, Ŝe zauwaŜyłem w jego oczach pewien szczególny błysk, gdy robiłem
jakąkolwiek aluzję do Marsylii, Danglarsa czy rzekomego skarbu templariuszy. Postarałem się
wtrącić do rozmowy nazwisko Farii. ZadrŜał. Pierwsza jednak temat napisania wspomnień
poruszyła księŜniczka Hayde.
Była mu teraz naprawdę tą oddaną córką, której rolę powierzyłem jej juŜ siedemnaście lat
temu, w Rzymie. Sama będąc Ŝoną i matką, odnosiła się do niego jak do trochę kapryśnego starego
ojca, którym trzeba się zajmować, gdyŜ sam nie potrafi tego zrobić jak naleŜy. Miłości,
wdzięczności i respektowi, malującym się stale na jej twarzy, towarzyszyła ciągła obawa przed
zbyt ostrymi sądami czy niecierpliwą ripostą, którą hrabia zmroziłby konwersację. Jej obawy, jak i
jego zacietrzewienie i upór, zrozumiałem dopiero duŜo później.
Oboje z Albertem rzeczywiście od dawna mieli nadzieję, Ŝe hrabia będzie chciał spisać swoje
dzieje. Przeczuli moŜe mój zamiar, myśleli, Ŝe mógłbym mu w tym pomóc, gdyŜ podsunęli mi ten
pomysł w jego obecności. Odpowiedziałem, Ŝe trudno mi tak od razu zadecydować, nie wiem
przecieŜ, jaką miałbym odegrać tu rolę. Hrabia udał, Ŝe nie słyszy, lecz parę dni później, gdy
wybraliśmy się razem konno, Ŝeby podziwiać znajdujące się koło Argostolionu wejście do
katavothres, podziemnych strumieni przecinających wyspę wzdłuŜ i wszerz i stanowiących jej
główną osobliwość, sam wrócił do tego tematu. Nie wiedziałem wtedy, Ŝe juŜ od dawna
zastanawiał się nad tym i długo waŜył wszystkie za i przeciw.
- Jedno jest wykluczone - powiedział bez wstępów. - Nie pozwolę opublikować nic za mojego
Ŝycia.
Na szczęście nie zaprotestowałem.
- Myślę, Ŝe najwaŜniejsze to w ogóle spisać pańskie wspomnienia.
- Naprawdę pan tak myśli?
- Pan teŜ tak myśli. PrzecieŜ o tym właśnie rozmawiamy. Nie sądzę, hrabio, by intencją pana
było zapełnić biblioteki pustym dziełem ku własnej chwale...
- Kłopot w tym, Ŝe jeśli nawet czasami piszę, na przykład robię notatki z podróŜy czy coś tam
bazgrzę dla przyjemności, nie jest to w Ŝadnym razie moja pasja.
Pozwoliłem mu samemu dalej rozwaŜać temat i nie przynaglałem w decyzji.
- Gdyby zgodził się pan pozostać tu przez pewien czas, wszystko byłoby inaczej. Lecz nie
śmiem zaproponować panu wynagrodzenia...
Starałem się ukryć radość z tak niespodzianie odniesionego sukcesu.
- Kiedy chciałby pan zacząć? - spytałem.
- Dziś po południu?
- Doskonale.
Przed nami, w wejściu do podziemnych grot, obracały się koła młyńskie poruszane prądem
przepływającej wody. Rytmiczny plusk odbijał się echem od sklepień. Wzrok ginął w ciemnych
czeluściach, duch tułał się po sekretnych, nikomu nie znanych przejściach i nie dziwił się juŜ, Ŝe
antyczni bohaterowie mogli być gośćmi piekieł.
Hrabia zapatrzył się w ciemną czeluść, zamyślony. Na ustach błądził mu cień uśmiechu.
Pomyślałem o mitycznym przewoźniku, straŜniku nieznanych grot.
Pracowaliśmy przez dwa miesiące. Wcześnie rano porządkowałem to, co hrabia opowiadał mi
w cieple ubiegłego popołudnia, na tarasie osłoniętym ruchomą kratą z rzeźbionego drewna. Na
stole obok czekała na nas kawa i chłodna, orzeźwiająca woda. Było to fascynujące przeŜycie.
Dopuszczono mnie do sekretów, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Barwny język
hrabiego i jego zdolności narracyjne spowodowały, Ŝe z obserwatora zmieniłem się w uczestnika
wszystkich tych niezwykłych wydarzeń. Dowiedziałem się, co łączyło (jak przypuszczałem)
aresztowanie ojca Farii za czasów Cesarstwa, uwięzienie marynarza Dantesa w Marsylii w roku
1815 i - później - fortunę hrabiego Monte Christo, jego przybycie do ParyŜa, bankructwo
Danglarsa, upadek Morcerfa i Villeforta.
Uczestniczyłem w wojnie o niepodległość Grecji, poznałem kulisy finansów ekspedycji
hiszpańskiej. Byłem w Tuluzie podczas drugiej Restauracji, na Morzu Śródziemnym podczas
zdobycia Algieru. Jeszcze raz przeŜyliśmy wspólnie wydarzenia składające się na historię Francji
od Napoleona po Ludwika Filipa. Gdyby Balzak był na moim miejscu, dopiero wtedy jego
Komedia ludzka sięgnęłaby szczytów.
Po dwóch miesiącach pracy hrabia zdecydował wybrać się w podróŜ. Pamiętnik nie był
jeszcze skończony, umówiliśmy się na przyszły rok.
Ów rok pokrzyŜował nasze plany.
W 1857 roku hrabia podjął długą podróŜ na Kaukaz i do Tybetu, z której powrócił, by umrzeć.
KsiąŜka pozostała więc nie skończona. Składają się na nią rozdziały, które hrabia podyktował,
przejrzał i uporządkował, notatki z naszych rozmów, strony, które napisał on sam i następnie oddał
w moje ręce, i wreszcie jego dziennik, pisany co jakiś czas, gdy tempo podróŜy pozwalało mu na
to, i z którego pewnych rozdziałów chciał, abym skorzystał.
To wszystko, we względnym porządku, przedstawiam tutaj czytelnikowi. Informacje zawarte
w ostatniej części ksiąŜki zawdzięczam głównie księŜniczce Hayde. Chciałbym natomiast
powiedzieć, nie naraŜając się na podejrzenie o samochwalstwo, Ŝe właśnie ten brak zakończenia, ta
nietypowa konstrukcja, dodaje Pamiętnikom autentyczności. Hrabia Monte Christo nie był typem
człowieka, który poświęciłby duŜo czasu na opracowanie ksiąŜki o sobie samym. Zajął się tym za
namową Hayde i Alberta i poniewaŜ z pewnością bawiło go to przez jakiś czas. Gdy okazało się, Ŝe
plany podróŜy kolidują z pracą, a moŜe i dlatego, Ŝe uwaŜał temat za wyczerpany, przestało go to
interesować. Zajął się po prostu czymś innym.
Ma misi me per l˙alto mare aperto - mówi Ulisses Dantego, opuszczając po raz kolejny Itakę,
współczesne Theaki, blisko Kefalonii. "Wzywa mnie otwarte morze..." To był ulubiony cytat
hrabiego, moŜe widział w nim klucz do swojej przyszłości. Ma misi me per l˙alto mare aperto... Z
pewnością bardzo rzadko, zwłaszcza jeśli chodzi o autobiografię, bohaterowi zaleŜy na
opuszczeniu sceny tak szybko; Monte Christo był kimś wyjątkowym. Szukał wciąŜ czegoś innego.
Urodził się, aby pozostać nieuchwytnym, aby zjawiać się i znikać. To nie konkretny port, spokój
ducha i ciała był jego przeznaczeniem, lecz ciągła wędrówka, która mogła znaleźć kres jest jedynie
tam, gdzie rzeczywiście go znalazła - na dalekich i niegościnnych ziemiach.
Opowiemy o tym we właściwym czasie. Tu wystarczy, gdy powiem, Ŝe ksiąŜka ta jest
naprawdę opowieścią o nim.
[...]
Urodziłem się w roku 1795. Paradoksalnie, wcale nie to było początkiem mojej egzystencji - czy
teŜ powinienem raczej napisać: przeznaczenia. Wydarzenie, które postanowiło o moim losie, miało
miejsce 28 lutego 1815 roku. Tego dnia - cztery dni po wprowadzeniu do portu w Marsylii
"Faraona", na pokładzie którego pełniłem funkcję drugiego oficera, a który płynąc ze Smyrny
zawinął po drodze do trzech portów: Triestu, Neapolu i Portoferraio - a więc tego dnia zostałem
zatrzymany w Faro, gdzie odbywały się moje zaręczyny. Doprowadzono mnie przed oblicze pana
de Villefort, zastępcy prokuratora królewskiego, następnego wieczoru zaś uwięziono jako tajnego
agenta napoleońskiego w twierdzy If. Wszystko to odbyło się w ścisłej tajemnicy.
Gdy piszę "wydarzenie, które postanowiło o moim losie", chcę powiedzieć, Ŝe w tym dopiero
momencie zdecydowało się moje Ŝycie. Przedtem myślałem, Ŝe pisane mi było być po prostu
marsylskim marynarzem, który poślubia młodą pannę imieniem Mercedes. Tymczasem - nie. Los
zadecydował inaczej. By wszystko wyjaśnić, muszę cofnąć się o wiele lat.
Ojciec mój urodził się w roku 1749 w małym górskim miasteczku niedaleko Marsylii. Mówił
mi zawsze, Ŝe w naszych Ŝyłach płynie krew grecka czy włoska. Sądząc po nazwisku, nie było to
niemoŜliwe. Rodzina Dantesów była biedna. Siostra ojca wyszła za mąŜ za sąsiada. Jego starszy
brat był pasterzem jak ich ojciec, a mój dziad. Młodszy brat wcześnie zmarł. Ojciec, drugi z kolei,
w wieku lat piętnastu został wysłany do Marsylii, gdzie poszedł do pracy w wytwórni mydła.
Miał w Ŝyciu dwie Ŝony i z Ŝadną nie zaznał szczęścia. Pierwsza, którą poślubił około roku
1775, zmarła tuŜ przed Rewolucją. Dzieci nie mieli. Po paru latach oŜenił się powtórnie i z tego
związku narodziłem się ja. Matki mojej juŜ nie poznałem, gdyŜ parę dni po moim przyjściu na
świat zmarła w gorączce popołogowej. To wszystko, co mogę powiedzieć o swoim pochodzeniu.
Dochód mego ojca składał się z niewielkiej pensji w wytwórni mydła oraz z maleńkiej renty,
części rodzinnego spadku. Rewolucja obciąŜyła powaŜnymi podatkami te i tak skromne sumy.
Renta stopniała, wytwórnia mydła zaś przestała działać. Ta gałąź przemysłu, którą przywłaszczyli
sobie niegdyś marsylczycy, zręcznie przechwytując ją od Włochów, długie lata prosperowała
wręcz doskonale. Zamieszki rewolucyjne uniemoŜliwiły jednak dowóz podstawowych surowców i
w ten sposób zniszczyły przynoszącą największy dochód luksusową część tego przemysłu.
W roku 1793 Tarteiron, od ponad dwudziestu lat szef mego ojca, został zgilotynowany. Po
roku klepania biedy ojciec znalazł wreszcie inną pracę, u Audiberta. Pracował tak do roku 1810,
kiedy to ze względu na słabe zdrowie musiał raz na zawsze zaprzestać wszelkiego wysiłku.
Nie wiem, na ile bierze się pod uwagę w wychowaniu młodego człowieka tę
charakterystyczną dla dziecka mieszankę pozornej obojętności i prawdziwego zainteresowania, z
jakimi niewinna, nie uformowana jeszcze dusza obserwuje sposób bycia i zachowanie otaczających
ją dorosłych. Ojcowie czy nauczyciele starają się wpoić nam róŜnego rodzaju wiedzę: studia, które
odbywamy pod ich kierunkiem, mogą być ścisłe, humanistyczne, religijne czy teŜ po prostu
przyuczające nas do zawodu. Ja myślę tu o czymś innym, czymś więcej - jak duŜy wpływ na
dziecko moŜe mieć obserwacja dorosłych z najbliŜszego otoczenia, dla dziecka będących niejako
najwyŜszą wyrocznią - ich pozycja społeczna, charakter i zachowanie mogą mieć kolosalne
znaczenie dla formującego się charakteru. Syn pasterza i syn ministra, obydwaj kształceni przez
ojców w religii katolickiej, w przyszłości niekoniecznie będą ją interpretować w ten sam sposób.
Ojciec jednego jest odwaŜny, drugiego - zgnuśniały, jednego - wyrozumiały, drugiego - surowy.
Młoda dusza, chcąc nie chcąc, nabiera tych czy innych, wynikających z charakteru dorosłych, cech.
Piętno, jakie bezwiednie wycisnął na mnie mój ojciec, było piętnem niewinności.
Później, gdy powoli i z wysiłkiem starałem się przeciwstawić temu, co było mi naznaczone, i
gdy w końcu ulegałem zmęczony i utrudzony, miałem do ojca Ŝal za ten dar. Przekląłem wtenczas
człowieka, którego kochałem najbardziej na świecie.
Określenia "porządny", "uczciwy", "dobry", "serdeczny" to za mało, by oddać prawdziwy
charakter mojego ojca: Ludwik Dantes był chodzącą cnotą! Gdy zaczynał pracę w mydlarni
Tarteirona, któregoś dnia na skutek pomyłki dodał do gotującej się oliwy złą ilość sody
oczyszczonej. Roztwór zmarnował się. Ojciec był niepocieszony. Do niego naleŜało pilnowanie
właściwych proporcji roztworu. Zwykła niezręczność stała się zmorą jego Ŝycia. Błagał patrona,
który w ogóle nie chciał o tym słyszeć, aby odjął mu z wynagrodzenia koszta pomyłki. W końcu
pogodził się z faktem, Ŝe nie zostanie ukarany, ale od tego dnia Tarteiron został raz na zawsze
zaliczony w poczet domowych świętych, tych, których mój ojciec określał mianem "przyzwoitych
ludzi".
Chciałbym napisać, Ŝe ojciec był rojalistą. W tamtym okresie jednak epitet ten miał osobliwy
wydźwięk, który nie ma nic wspólnego z moim jego pojmowaniem. Ojciec mój uwielbiał króla,
czcił go na równi z Bogiem i z wizerunkiem Marii Panny, który przeŜarty oparami sody
oczyszczonej, wisiał w atelier Tarteirona. Kiedyś, dawno temu, za czasów swej młodości, zobaczył
z bliska królewskiego brata, hrabiego Prowansji, gdy ten przybył wizytować fabrykę, mieszczącą
się wówczas na nabrzeŜach Rive-Neuve. Dla ojca było to objawienie. Znakomicie potrafię
wyobrazić sobie tę scenę: ciemne atelier, przesiąknięte wydobywającym się z pieców natrętnym
zapachem, a na tym tle korowód błyszczących od złota, niedostępnych, prawie nierealnych,
przebogato ubranych dostojników. Przypomniałem sobie tę scenę później, gdy oglądałem obraz
Velausqueza Prządki. Bóg, król, Tarteiron - w sercu Ludwika Dantesa i w jego pojmowaniu świata
stanowili triadę, hierarchicznie sobie równą świętą trójcę.
Zrozumiałym więc jest, Ŝe lata po roku 1789 były dla niego straszne - przeszedł wtedy przez
wszystkie stadia przygnębienia i rozpaczy. Marsylia jako jedna z pierwszych przyłączyła się do
Rewolucji. Lud najpierw opanował otaczające ją forty, a później wsławił się nadzwyczajną liczbą
Ŝołnierzy dostarczonych armii rewolucyjnej - stąd wzięła się sława Marsylianki. Lecz niestety demon wojny domowej opanował wkrótce jej place i ulice. Rosnąca agresja obydwu stron
wyzwalała coraz większy ślepy gwałt. Masakra rojalistów w momencie wyprawy hrabiego
Saillansa, dąŜącego do zamienienia Prowansji w drugą Wandeję, poprzedziła terror roku 1793,
kiedy to miasto, podejrzane o federalizm, zostało pozbawione swej nazwy. Nieco później zaś
nastąpiła masakra jakobinów w forcie Świętego Jana.
Dla mego ojca przyczyna tych gwałtów była jedna: Rewolucja. Egzekucja króla, a później
egzekucja Tarteirona, przy której był obecny - Tarteirona wieziono ku szubienicy na wozie
drabiniastym - nie tylko głęboko go wzburzyły, lecz po prostu złamały. Nagle stał się cichy i
bojaźliwy. Nieustannie obawiał się jakichś nieszczęść. To był ojciec, jakiego zapamiętałem i jaki
mnie wychował. Przez całą młodość karmił mnie opowieściami o tych straszliwych chwilach, o
tym, jak zburzono kościół w Accoules, jak straszliwy Freuron kazał stopić figurę Matki Boskiej
Nieustającej Pomocy, jak rozszalały lud wieszał opornych księŜy. Jako dziecko modliłem się nie
tylko "za mamę", ale i za "maleńkiego króla", sierotę z Temple. Głęboko wtedy wierzyłem, Ŝe
tylko wysłannik diabła mógł prześladować arystokratów zamieszkujących nasze regiony
(Meuranów, Vitrollów). Wszak za pośrednictwem króla, którego byli podporą, spłynęła na nich
część boskiej władzy. Jeden z naszych kuzynów dzierŜawił u nich ziemię i w ogóle naleŜeli,
według sławetnej miarki mego ojca, do tak zwanych przyzwoitych ludzi.
Ci właśnie zdaniem mego ojca "przyzwoici ludzie", St Meuranowie, Vitrollowie, Servieux,
posłuszny im sługa Villefort, powrót monarchii, o której nadejście ojciec modlił się Ŝarliwie, cały
ten świat, dla którego - pewien jestem - nawet w momencie agonii nie miałby słowa nienawiści czy
wyrzutu, ci ludzie i ten świat bez najmniejszego Ŝalu, najobojętniej w świecie pozbawili go na
zawsze dziecka, które było jego jedynym szczęściem.
Audibert polubił mego ojca. Liberał i wielki amator Woltera (mimo to zaliczony do
"przyzwoitych ludzi") przekonał go o konieczności nauczenia mnie czytania i pisania, opłacił mi
nawet szkołę, gdyŜ ojca nie było na to stać. To on w roku 1807 - miałem wtedy dwanaście lat polecił mnie Morrelowi, jednemu ze swych wspólników w przedsiębiorstwie transportu morskiego.
I tym sposobem zostałem chłopcem okrętowym.
Nie bez obawy obserwował ojciec początki mojej marynarskiej kariery, do której odnosiłem
się z wielkim entuzjazmem. I Audibert, i Morrel umieli go jednak przekonać, Ŝe było to najlepsze
wyjście w naszej sytuacji. Jeśli polubię morze i wykaŜę się odwagą, będę miał zapewnioną
przyszłość.

Podobne dokumenty