WARIATKA

Transkrypt

WARIATKA
Anka Pawlak
WARIATKA
„Sądzimy, że doroślejąc, stajemy się mądrzejsi i bardziej
tolerancyjni. Naprawdę stajemy się bardziej leniwi. Mogłem przecież
spytać: Co się stało tego straszliwego dnia, co czułaś, jak długo za
mną tęskniłaś? Nawet gdybym przywołał wspomnienie rozgoryczenia,
wyrzutów, byłoby to lepsze niż ten całkowity pogrzeb, niż to podłe,
głupie nieludzkie udawanie, że nasza przeszłość nie jest również naszą
teraźniejszością, że to, co robiliśmy, było w jakiś sposób złe,
absurdalne... niedojrzałe. Kiedy z życia wygnać zieleń, czym ono
pozostaje?”
John Fowles „Daniel Martin” (rozdz. „Phillida”)
2
KONIEC
Książka jak dziecko poszła w świat i żyje swoim życiem. Oddzieliła się, jak
grudka plazmy od ameby, by stać się odrębnym bytem. Zanim zamknęła
drzwi, powiedziała na pożegnanie: nie masz już na to wpływu, co inni ze
mną zrobią. Taka jest kolej rzeczy – rodzisz mnie w bólach, dopieszczasz,
zanim wypuścisz do ludzi, a potem możesz już tylko patrzeć, jak
przychodzą, niekoniecznie tacy, którzy ci się podobają, biorą co potrzebują,
widzą co chcą, czują co czują, pokochają albo rzucą w kąt. Byłam twoją
potrzebą chwili, teraz będę potrzebą chwili innych. Albo w żadną chwilę nie
trafię.
Już do Ciebie nie należę, nie próbuj mnie wykorzystać. Nie będę
potwierdzać twojej wartości, nie będę błyszczeć okładką renomowanego
wydawnictwa na balu debiutantek. Otwórz oczy, to nie mój świat, nikt tam
mnie nie zechce, nie jestem kobietą sukcesu. Na wariatki łapią się Chłopcy,
którzy mają nadzieję ożyć, psy z pobocza i inne wariatki. Wrażenie jakie
zrobię, mąż jakiego złapię, nie zaświadczy o tobie. Śpij spokojnie, to już nie
Twoje życie.
Nie wystarczy, że mnie urodziłaś?
I poszła.
Spotkała na swej drodze wiele osób. Budziła sprzeczne uczucia, nie
pozostawiała obojętnym. Odtrącali ze złością lub byli nią poruszeni. Nie
rozumieli lub znajdowali coś swojego. Jedni mówili „trzeba pokazać cię
światu”. Lecz gdy przychodziło do konkretów, bali się. Kontakt
niezobowiązujący bardzo proszę, gdy mieli zaświadczyć o swoim uczuciu,
wprowadzić do wydawnictwa, uprzeć się przy swoim wyborze i
przypieczętować go, odwaga ich opuszczała. Dla innych - jakby była
trędowata, chora na AIDS, te klimaty: byleby nie za blisko, bo weźmie i
zarazi. Tylko nie wiadomo, czy uciekali od książki czy od Niej. Czy od tego,
że nie ma happy endu i budzi zapomniane, niechciane uczucia, czy nie mogli
znieść, że Ona sobie nie umie poradzić, jest odpychająca z tym swoim
wariactwem, z tą jawną zależnością i brakiem godności. A może odpychali
myśl o wariactwie w sobie? Woleli się nie zbliżać, by ochronić myśl inną, że
są już od niego wolni, owszem mieli, ale na szczęście minęło? (Cha, cha,
Ona też tak myślała) Bo lepiej nie myśleć o sprawach niewygodnych, samo
myślenie może wywołać wilka z lasu. Jak się o czymś nie myśli, to tego nie
ma. A jak się urodzi w głowie, to zaraz zamieni się w czyn. Lepiej nie
3
ryzykować, nie myśleć, a tym bardziej czytać. Lepsi bohaterowie z imieniem
z normalnych, porządnych książek, bo jest bezpieczna furtka: to tylko
bohater książki. Można czmychnąć w opisy postaci, przyrody, pomieszczeń,
przestrzeni w której się rozgrywa, w to wszystko, co inne książki czyni
bezpiecznymi. Można w nie zwiać.
A tu... Gdyby Ona była przynajmniej narkomanką, ale Ona cierpi tylko
zwykły głód. Żeby to było chociaż Requiem dla Snu, kultowy film przy
pustych salach, po którym chodziła dwa tygodnie do tyłu. Ale Ona to
zwykły, goły człowiek, który sobie nie radzi i nie poradzi, ot cały ból. Samo
mięso, jak mówi znajoma.
Głód uczuć, uzależnienie od drugiego człowieka, to już niebezpiecznie
blisko siebie.
I te rady: zapomnij o tym, spal, to piana którą trzeba odsunąć. Niczym
propozycja Chłopca, by Ona spaliła list, który napisała do niego, bo to już
nie jego życie i niech mu pozwoli żyć w „nie myśleniu”. Niczym strategia
zdradzanej żony: „wolę o tym nie myśleć”. Niczym rady jej koleżanek:
„Paczka od kochanki męża? Wyrzuć bez otwierania, niewiedza mniej boli.”
Psychoterapia? „A kto by chciał grzebać w swojej głowie, lepiej kupić nowy
ciuch” Książka? „Jest bebechowata i odstręczająca - nikt nie chce stawać
twarzą w twarz z własnymi demonami i widzieć czarno na białym, co go
dręczy.”
Lepiej wydawać mądrych psychoterapeutów, najlepiej parami, którzy mówią
jak żyć, choć żyją zupełnie inaczej, głoszą piękne prawdy, w najlepszym
razie uwodzą pacjentki, w najgorszym molestują dzieci. Ale znają receptę na
godny koniec (i co z tego, że sami godnie kończyć nie umieją). A co z tymi,
którzy też znają, na pamięć, a potem wracają w swój ból? Tylko że z tym
bólem się nie wolno obnosić, trzeba go ukrywać przed światem. Cztery lata
ukrywania za Nią. Niektórzy nie wytrzymują i rzucają się z okien. Może
boleć, gdy umiera ci dziecko, nie – gdy wszystko dobrze, wszystko się
udało, tylko kurwa jakoś dalej boli, a życie się wymyka spod kontroli.
Lepiej wydawać wspomnienia tych, którzy poradzili sobie biorąc coraz
młodsze żony. Którzy wolą psa od kobiety, bo dla psa wciąż są pępkiem
świata. Którzy gonią następny sukces, rzecz w tym, że sukces nie wszystkim
pisany, reszta musi żyć zwyczajnym życiem i uznać, że to koniec marzeń.
Lepiej wydawać książki o bolączkach przeciętnej kobiety, ale patrzcie jaka
dzielna, wszystko jej się udaje, choć ją zostawił mąż – zaparła się i
udowadnia, że bez niego jest jej lepiej, że świat można dopasować do siebie.
4
Ale o takich, którym nie pomaga ani nowy facet, ani nowe ciuchy, ani
mądrości z książek, które przecież mają ludziom pomagać (więc jakim
prawem nie pomagają!), ani nawet psychoanaliza, lepiej w ogóle nie pisać,
bo jaki z tego pożytek? Niech ich roztrzaska grunt, co się usunął spod nóg,
niech ich wyeliminuje choroba (choć to tylko objaw) lub pochłonie depresja
i niech nie kłują innych w oczy.
A za Nią książka, trzy i pół roku pisania listów do Chłopca, trzy i pół
miesiąca uciekania w romans, by zatoczyć to samo koło, rok płaczu krwią wcale nie w przenośni, bezsenność przez cztery lata, stilnox na zmianę z
powstrzymywaniem Potwora, gołe uczucia na granicy psychozy. Gdyby
wtedy przeczytała, że ktoś tak samo cierpi, może by Jej na cierpienie nie
pomogło, bo było z gatunku tych, przez które trzeba przejść albo pod nim
zginąć, musi się przewalić, a o to, co z ciebie zostanie, możesz się tylko
modlić i wspierać psychoterapią, ale nie czułaby się taka samotna, taka
nienormalna, jedyna, która sobie nie umie poradzić. A tak właśnie się czuła,
choć była „mądrą” psychoterapeutką, produkującą się w co drugim piśmie
dla kobiet, a kilka dni temu produkowała się w telewizji.
Książka podzieliła Jej los, choć Ona była pięć lat po, dwie kolejne książki do
szuflady, w innym miejscu. Ale nie chciała zapomnieć, palić, traktować jak
pianę, nie żeby miała sentyment, ale to integralna część Jej, ta „głupota”
(przecież tak myślą), była Jej głupotą i z tego, że przez to przeszła, a nie z
tych mądrości w książkach, które zbawiają świat, czerpała siłę. Ale nikogo
nie będzie uszczęśliwiać, niech sobie nie myślą i uciekają. Zwłaszcza że
niektórzy robią to tak skutecznie, aż pozazdrościć!
Więc książka do szuflady, adieu.
Zamiast „Wariatki” lepszy „Oskar i pani Róża”, bez porównania. (List do
Boga pisała na długo przed) Taka cienka książeczka o tym, że dużo łatwiej
umrzeć, gdy się wie, że się umiera i gdy inni nie uciekają od tego, że
umierasz. Bez względu na to czy masz umrzeć, czy dane ci będzie żyć. Bo
Oskar był małym, śmiertelnie chorym chłopcem, żadnych manipulacji tym
faktem. A Wariatka jest wariatką, a to takie fe i brr!
Bali się książki jak Jej, choć woleli zamieniać to w złość. Bali się braku
końca, braku zapewnienia o szczęśliwym rozwiązaniu, tęsknoty, która nie
umarła, żalu że trzeba wybierać, bez złudzeń, że można mieć wszystko. Bali
się, jak ludzie boją się chorych na AIDS. Nie wiadomo tylko czego się boją
naprawdę – wirusa, który podstępnie zarazi czy spojrzeć w oczy temu, kto
umiera. Nie w niejasnej przyszłości, nie jak każdy bo mu pisane, nie anonim
5
w ramkach nekrologu, ale właśnie ten, tu, oto. Bo lepiej nie znać prawdy, nie
dotykać śmierci, od której nie da się uciec w słodkie „kiedyś”.
„Kto by chciał się dołować”, „Po co komu taka książka, nie daje nadziei,
nikomu nie pomoże”. „Ludzie lubią czytać o sukcesie, a jeśli nie ma happyendu to przynajmniej widowiskowy samobój”. Ludziom trzeba chleba i
igrzysk, zapomnienia, poklepywania po plecach i dobrych wzorów - byleby
nie zaglądać im pod spód.
To tylko książka. Zapis przeżyć, żywy człowiek, żywe dziecko żywego
rodzica i wlokące się za nimi jak sztandar pokoleń uczucie samotności,
nienormalności, odstawania, jakie się wtedy ma. „Tekst bardzo poruszający
ale nie pasuje do planów wydawniczych, które z grubsza polegają na tym by
wydawać książki, które mogą pomóc ludziom, a tego w tym tekście nie
widać.” Nie widać też ludzi, którzy się boją przyznać, że choć poukładani,
choć osiągnęli tak wiele, znów rozlatuje im się życie, nie rozumieją tego,
boją się o tym mówić, by nie ranić bliskich i nie popsuć tego, co mają. To
dla nich Wariatka poszła w świat.
A ci, co wolą się łudzić, że każdy może, wręcz ma obowiązek sobie z tym
poradzić i być szczęśliwym człowiekiem, więc po co komu pokazywać
niechlubne wyjątki, omijają ją szerokim łukiem. Ot przykrość, pomińmy
milczeniem, odwróćmy wzrok od tych biednych kalek, co nie wiadomo
czemu nie umieją.
A gdyby znali jeszcze gorszą prawdę? Że są tacy, którzy sobie nie poradzą?
Ku utrapieniu klainistów nie są w stanie wskoczyć z pozycji schi-pa w de,
wciąż jak kulka w zbyt płytkim torze wypadają z niego i nie wskoczą nigdy
na dobre, bo mają za płytki tor? Tak mają i już i żadna psychoterapia im nie
pomoże?
Można jedynie się modlić, by następne trudne zdarzenie nie wyrzuciło kulki
z wydawałoby się utartego toru. No i jeszcze z pokorą umierać, każdego
dnia. Bo umierasz Słonko, nawet jeśli masz tylko ... lat.
I to jest prawdziwy KONIEC, choć za Nią, i pewnie przed Nią, kilka
złudzeń, że to JUŻ. Jak wtedy, gdy po raz drugi książce nie udało się odejść,
a Jej kolejny raz rozstać z Chłopcem:
Drogi Boże!
(Tym razem chyba wolę, abyś był mężczyzną)
6
Piszę do Ciebie, by nie zaczynać kolejnej rozmowy z NIM, która
donikąd nas nie zaprowadzi, bo ON nikim innym nie będzie, bo z
NIM będzie tylko tak (AŻ TAK).
By kolejnej sesji u psychoanalityka nie marnować na czekanie na
cud. Tak, tak, jednak wylądowałam na kozetce. W końcu zmusiłeś
mnie do dyscypliny i poświęcenia. A myślałam, że jesteś łaskawy i
wymagasz od nas tylko tyle, ile możemy unieść. Czyżbyś uznał, że
jestem gotowa?
Piszę do Ciebie, aby nie pisać do Chłopca. To byłoby najprostsze –
pociągająca obsesja, rozkręcone uczucia i zajęte myśli, ale nie te,
których najbardziej się boję. Piszę, by nie uciekać w sny o dużym
granatowym aucie, którym obecnie Chłopiec ściga ojca: Chłopiec
jest kierowcą, ja w fotelu obok z ufnością zamykam oczy i nie
muszę uważać na drogę. Czy kiedyś pozwolisz, bym mogła na kimś
się oprzeć, czy to też tylko ode mnie zależy?
Jestem pewna - to Twoja sprawka, to spotkanie z nim w Prima
Aprilis. Dzięki, byłeś łaskawy, że zorganizowałeś je właśnie tak. Był
sam i ja byłam sama. A przynajmniej bez zobowiązań. Byłam taka,
jak zawsze chciałam, żeby spotkał mnie taką po latach. Wyspana,
zadbana, zadowolona z życia. Okres właśnie się skończył, mam
łagodną twarz, spokojny każdy centymetr ciała i prawie każdy
centymetr duszy. Żadnego rozedrgania, żadnego lęku, żadnego
nakręcenia. Bo przecież się nie spodziewałam. Nie mogłeś wybrać
lepszej chwili, bym w końcu, po siedmiu latach stanęła z nim twarzą
w twarz.
Co chciałeś mi udowodnić? Że nadal się oszukuję? Że tylko mi się
wydaje? Na nic cała nienawiść. Na nic grymas niechęci na myśl o
spotkaniu z nim. Wszystkie okrutne słowa, wszystkie rany, które
mi zadał, pamięć o tym, jak mnie traktował, uleciały nie wiedzieć
gdzie. Gdy podszedł i powiedział, że nie zmienił się mój zapach,
mogłam pójść za nim na koniec świata.
7
Ale mimo wszystko dziękuję! Na chwilę ukoiłeś moje serce, wlałeś
balsam w rozdrapane rany. Dzięki za jego słowa, na które tak długo
czekałam. Że ma wszystkie moje listy. Że ma jeszcze tego fikusa
ode mnie o pniu z dwóch splecionych gałęzi. (Ale jedna trochę
zmarniała) I króliczka, o którym zapomniałam, z numerem telefonu
na łapce. Że tłukliwy prezent, z którym wdarłam się w jego życie,
bardzo mu się podobał. A gdy przeczytał bajkę o psie, ledwo się
powstrzymał przed reakcją. Bo bajka go poruszyła. (Boże! Dlaczego
go powstrzymałeś?! Przecież mógł mnie tak uszczęśliwić!)
Dzięki za jego słowa, chociaż zaraz je pogubiłam.
Wiesz, że czułam się wtedy jak Pies? Z jedną łapą na gazie, z
drugą na hamulcu. Był tak blisko, że mogłam go dotknąć. Mogłam
napić się piwa z jego szklanki. Rzucić mu się na szyję, uściskać,
całować, przytulić. Mogłam wylizać mu twarz. Wyglądał dokładnie
tak samo, patrzyłam w te same oczy, obserwowałam te same usta,
słyszałam ten sam głos, czułam to samo ciepło. On. A jednak nie on.
Jakby go ktoś podmienił. Jakby zawładnęli nim kosmici. W jego
ciele zamieszkał Obcy. I poza mną nikt o tym nie wiedział.
Jesteś czasem taki okrutny! Musiałam lizać cukierek przez szybę.
Głaskać kota przez ogrodzenie. To było takie męczące. Takie
męczące było bronienie się przed prawdą, ale jeszcze gorzej było
ją do siebie dopuścić. Bo nareszcie do mnie docierało, co przez
tamtych kilka miesięcy Chłopiec w okrutny sposób próbował mi
udowodnić. Że mnie nie chce, bo mu burzę bezpieczny świat. Bo
budzę w nim emocje, a on nie chce żadnych emocji. Bo budzę ze
snu Chłopca, jakim on nie chce być. Nigdy. Do końca świata.
Miałeś jakiś tajemny plan, czyniąc mnie znowu bezsilną? Tak
bezradną, gdy on się oddala i przestaje cokolwiek znaczyć, co
robił, kiedy był blisko? I to, że mówił, iż szkoda mu odejść. I to, że
mnie w końcu przytulił, choć to nie było TAMTO przytulenie. To,
że się nie pożegnał i znowu odszedł w pół słowa. Że był smutny,
8
zakłopotany i chwilami zachowywał się jak kretyn. Że oszukał mnie
parę razy, żebym znowu nie zaczęła go nękać.
Jakby odwiedził mnie na chwilę w schronisku. Pobył trochę ze mną
przez kraty. I poszedł sobie. Pojawił się, by znowu zniknąć.
Myślisz, Boże, że psy wiedzą, iż to nic nie znaczy?
Dlaczego to zrobiłeś? Po co wypuściłeś Potwora na kolejnych kilka
miesięcy? Po to, by pokazać mi prawdę? Że nadal tak łatwo, tak
krucho... że tak blisko jest cienka linia, za którą Potwór szaleje. I
że Chłopcu chodzi tylko o to, by nie stracić wpływu, ale nigdy mnie
do siebie nie dopuści. Że już do końca życia musi mi to wystarczyć,
czego uda mi się nie zgubić, co zdążę podnieść, jeśli w porę
zauważę. Muszą wystarczyć te słowa, które udało mi się
wyszarpać, gdy od nowa przez kilka miesięcy dobijałam się do
niego przez komputer. Bo przecież nie dasz mi, Boże, niczego po
prostu, ot tak. (A może gdy dajesz, to tego nie zauważam)
Dlaczego uważasz, że nie byłaś dla mnie ważna? Jest we mnie
bardzo dużo Ciebie. Nie wiem czy to dobrze czy źle, bo czasami mi
to pomaga, a czasami przeszkadza. Nie wiem, czym było moje
uczucie do Ciebie. Nie tak w każdym bądź razie wyobrażam sobie
teraz miłość. Ale jakie to ma znaczenie.
Może jestem niesprawiedliwa? Bo przecież dałeś mi: dwie wielkie
niedojrzałe miłości. A jednej nawet dałeś szansę. (Wciąż
dojrzewa) Może i Chłopiec kiedyś się dowie, że każda prawdziwa
miłość musi być najpierw zielona. Trzeba tylko kochać wytrwale.
Boże! Rozwiałeś moje złudzenia o końcu, dopisałeś suplement do
czterdziestej czwartej nauki: lecz jeśli się czeka zbyt długo,
pewnych spraw się nie da dokończyć. I żadna psychoterapia
zmienić tego nie może, żadna Bozia. Co mi przez to chciałeś
powiedzieć? Że ta pogoń za uciekającym królikiem to taki świetny
pretekst, by nie żyć tym trudnym życiem, które mi przydzieliłeś?
By nie widzieć upływu czasu i to nie tylko w lusterku, by
zaprzeczać nieodwracalnemu i że pora na pewne wybory? Na
9
pożegnanie się z tym, czego mieć nie można, jeśli chce się mieć co
innego. Na pożegnanie ze złudzeniami na swój temat. I na inne
pożegnania. Czy to mi chciałeś pokazać? Że są rzeczy, które same
nie przyjdą i takie, których nigdy nie zdobędę. Ale przede
wszystkim są takie, na które nie mam wpływu. Nawet przełamując
fale.
Niby dałeś mi już Boże wszystko, no może poza wystarczającą
ilością pieniędzy, ale przecież jesteś od tego, by uczyć mnie
ograniczeń. Wprawdzie odbierasz mi zdrowie, ale wiem, że
przyszła pora spłacać długi. Niby jest tak, jak w wierszyku, który
jeden z Misiów do przetrwania nocy przypiął pinezką do drzwi: W
tym domu mieszka Duch, czerwone garnuszki pełne są miłości.
Czego Ci brak Wróżko? Niby... Ale dlaczego nadal tak ciężko?
Piszę do Ciebie Drogi Boże, żeby nie wpaść już w żadne koło. Z
żadnym dwudziestopięciolatkiem, który miał romans z instruktorką
na obozie. Siedem lat mu zajęło odkrycie, że nie znajdzie
instruktorki w rówieśniczkach. Nie wiem, ile by mu zajęło, że nie
ma jej także we mnie – w czterdziestolatce, która chciała się
pocieszyć. Ja wiem bez zaczynania, że w nim też nie znalazłabym
Chłopca. Bo Chłopca nie ma nawet w Chłopcu.
Piszę do Ciebie, by Cię prosić o siłę do ŻYCIA ZWYCZAJNYM
ŻYCIEM.
10
MAMA I TATA
Dziewczynka zawdzięczała istnienie tacie. I to nie dlatego, że zapłodnił
mamę, lecz dlatego, że się doczekał. Czekał półtorej godziny na kobietę,
którą spotkał poprzedniego dnia. Na kobietę, która obiecała spotkanie, tak
jak młode kobiety obiecują. Poprzedniego dnia siedział w kawiarni. Były to
bardzo stare czasy, w których młodzi samotni mężczyźni przychodzili po
pracy popatrzeć na młode kobiety. Młode kobiety przychodziły w
towarzystwie starszego brata koleżanki, jego żony, kolegi z pracy. Można
było poprosić je do tańca, bo w tamtych czasach w kawiarniach grała
muzyka i był parkiet. Mama znalazła się tam przypadkiem, o ile przypadek
istnieje. (Znalazła się tam po to, by urodzić Małą Dziewczynkę) Przyjechała
z przyjaciółką, małą ładną dziewczyną, której uroda gasła w obecności
mamy. Bo mama błyszczała i przyćmiewała wszystkie kobiety, które
znalazły się obok niej. Potem także Dziewczynkę.
Przyjechały znad morza, gdzie Bóg rozszalał brzydką pogodę i przywiódł je
do obcego, dużego miasta. A potem poszły na tańce.
Tata przyglądał się mamie z zachwytem. Była w sam raz. Nie za mała, nie za
duża, piękne nogi, ładny biust. Na pozór po prostu piękna kobieta. Ale
urzekły go włosy, długie, falujące, blond. Anioł - myślał. Anioł uwodził
mężczyzn i pod postacią miłej, niewinnej kokietki uwalniał swe moce w
tańcu. A Tata wciąż patrzył. Nie podchodził, nie chciał zmarnować swej
szansy. Bo wtedy już wiedział, że to ta kobieta. Ta albo żadna. Ich był
ostatni taniec.
Mama poczuła lekki niepokój. To nie był mężczyzna, którego bezkarnie
można wodzić za nos. Ten był inny. Nawet dobrze nie tańczył, co przecież
było podstawą. Zbyt poważny, z nadzieją w oczach. Nie flirtował głupawo
jak inni, lecz powoli zapraszał w swój smutek. Umówili się na następny
dzień, w środku miasta, na ruchliwej ulicy. Tylko to miejsce mama znała w
dużym mieście.
Przed spotkaniem poszła do kina. Z koleżanką, z bratem, i tak dalej. Ale
seans był dłuższy niż wyliczyła, a kino w tamtych czasach zamykano na
cztery spusty, dopóki film nie zbliżył się do końca. Mama nie patrzyła na
film. Niepokój, że przeciwstawia się historii, przesłaniał kinowy ekran.
Mama bała się, że ten poważny mężczyzna zniknie. Że zniknie, jak się
pojawił. Lecz Tata czekał na anioła, a na anioły czeka się długo.
11
Tata był niezłomny i tę cechę przekazał Dziewczynce. Najpierw pokonał
biedę, w której się wychował. Sforsował dechy, którymi zabita była jego
wieś. Przekroczył granicę edukacji przypisaną małorolnym chłopom.
Skończył studia ze świetnym dyplomem i dostał obiecującą pracę w dużym
mieście. Pokonał niechęć do lokali z parkietem i niechęć do tańca.
Aż wreszcie pokonał odległość między swoim a mamy miastem. Wszystkich
konkurentów, nawet tych, którzy mieli błogosławieństwo babci. Zmęczenie
dalekich niedzielnych dojazdów (wtedy jeszcze pracowano w soboty) i
nocnych powrotów do pracy. Pokonał nieżyczliwą mu babcię. Pokonał
chłód, deszcz i wszystkie testy, jakie Bóg miał dla niego. Przekonał i Jego i
mamę, że mu się ona należy.
Gdyby mama posłuchała babci, podzieliłaby los swoich sióstr. Bo wszystkie
siostry mamy miały mężów alkoholików. I ta, której dzieci były jakiś czas w
domu dziecka, bo mąż im groził pod drzwiami. (Ten mąż po bardzo wielu
latach samotnie umarł z przepicia. Jego śmierć oznajmił smród) I ta, która
schroniła się w ramionach kochanka i miała z nim jedno z dzieci, o czym
mąż oczywiście nie wiedział. I ta, najbardziej klasyczna z żon alkoholika,
która układała pijaka do snu.
Mama miała nadzieję, że oszuka historię. Nie widziała, że jest jednak coś, co
łączy tatę z tamtymi. Był jak oni nieprzewidywalny w złości. Tylko nie
potrzebował do tego alkoholu.
Mama miała nadzieję, że ucieknie przed pętlą. Próbowała przechytrzyć los.
Robiła odwrotnie, niż jej kazał. Próbowała zaprzeczyć dziejom. Wszystko na
marne. To, czego chciała się wyprzeć, wyciągnęła na światło dzienne jej
córka. Dokończyła historię mamy.
Mama i tata wzięli cichy ślub, na który babcia nie przyszła.
Mama i tata odtąd byli razem. Poza sobą nie potrzebowali nikogo, nie
potrzebowali ani dziewczynki ani chłopca. Tylko mamie niezbędni byli
mężczyźni, w oczach których mogłaby się przeglądać. Jeśli kłócili się z tatą,
to tylko o to. Ale niepotrzebnie. Bo mama bała się mężczyzn. Że może się
wydarzyć coś więcej. Nie bała się tylko taty. Może przez ten smutek w
oczach?
I stała się rzecz straszna. Mama straciła włosy. Straciła na zawsze, bo Bóg
nie oszczędził taty i nie odrodził ich w Dziewczynce. Postanowił, że będzie
inna. Nie będzie miała blond, długich, falujących włosów swej matki, lecz
ciemne, proste i cienkie, które nigdy nie zechcą urosnąć dłuższe niż do
ramion. Mama umyła głowę w jakimś odczynniku, którego nazwę (jak
wszystkie inne nazwy) pomyliła z jakąś inną. Potem patrzyli z tatą, jak
12
włosy mamy wychodziły jeden po drugim, długie, już nie blond lecz szare,
spalone kłaki. Przy każdym pociągnięciu grzebienia, podczas niespokojnych
snów. Mama została łysa. Ale tata na szczęście wierzył w łyse anioły.
Włosy powoli odrosły, ale nigdy nie były już takie. Aby nie stracić odbicia w
męskich oczach, mama dopinała sztuczny warkocz. Gdy Dziewczynka, jak
wszystkie dziewczynki, przebierała się w buty i sukienki mamy i przypinała
jasny warkocz do swoich ciemnych, marnych włosków, nie miała nadziei, że
kiedyś stanie się aniołem. Że będzie aniołem dla jakiegoś mężczyzny. Bo
lustro było okrutne.
Mama i tata zaczęli myśleć o dziecku. Nie dlatego, że chcieli mieć dzieci.
Wystarczali sami sobie. Ale może już była pora. No bo jeśli nie teraz, to
później będzie trudniej. A może jednak warto mieć dziecko. Bo to miało być
jedno dziecko. Skoro już muszą być dzieci, to jedno w zupełności wystarczy.
Starszy brat Dziewczynki żył kilka godzin. Może gdyby nie małe miasto,
może gdyby inny szpital, może gdyby... nie byłoby Dziewczynki. I to była
pierwsza nauka: możesz żyć tylko dzięki temu, że ktoś zwolni dla ciebie
miejsce.
Tata pocieszał mamę, że trudno, że może lepiej, bo on wolałby córkę. Ale
mama nie chciała już żadnych dzieci. Po porodzie siedziała bez ruchu kilka
miesięcy, a tatę, gdy wychodził do pracy, zastępowały kolejne gosposie. Nie
tylko po to, by zrobić zakupy czy ugotować obiad. Po to, żeby powstrzymać
mamę, gdyby przypadkiem chciała wyskoczyć przez okno.
Mama przyszła do siebie. Zapomniała. Mama zawsze była świetna w
krótkim pamiętaniu. Później miała zawroty głowy, ale to lepsze niż pamięć.
I zaszła w ciążę. Choć o nim zapomniała, upchnęła głęboko, tkwiło w niej
poczucie winy, że straciła dziecko. Poczucie winy kazało jej pilnować
nowego. Od samego poczęcia Dziewczynce towarzyszył lęk o Jej życie.
Towarzyszyły Jej też inne lęki mamy. Lęk przed wojną i utratą z dnia na
dzień wszystkiego, co ma. Przed szaleństwem, w które popadła babcia, gdy
na podwórze spadały nadpalone listy z getta. Przed unicestwieniem, gdy
babcia z dziadkiem kłócili się z nienawiści. Przed karą za to, że ukrywają
Żydów. Towarzyszył Jej jeszcze inny lęk - lęk babci, który mama
bezwiednie nosiła w sobie, tak jak potem Dziewczynka lęk jej – przed
niespodziewaną utratą najukochańszego mężczyzny. Bo pewnego późnego
wieczora, babcia - tatusina córeczka nie doczekała się ukochanego tatusia.
Pradziadka w szczerym polu zamordowali bandyci. Dla paru groszy.
13
Tata też miał swoje lęki. Że przyjdą Niemcy i znów zabiorą go matce. A gdy
nie będzie go chciała oddać, wyzwą ją od polskich macior. Że zabiorą go
daleko od niej, choć dopiero ma trzynaście lat. Że znów będzie musiał
tęsknić, niedojadać i zginać kark. Przez kilka koszmarnych lat. Pewnie też
miał inne lęki, ale tata o lękach nie mówił.
Więc potem, gdy spotkał mamę, nigdy jej nie odstępował. Jeśli musieli się
rozstać, był wściekły na cały świat. Był wściekły, gdy wracał z pracy, a ona
ganiała po sklepach. Chudł w oczach, gdy wyjeżdżała na dłużej. Wyżywał
się na Dziewczynce, że nie ma się kto nim zajmować. Bo tata był taki
bezradny! Nie umiał o siebie zadbać. Nie umiał siebie nakarmić. Ale trzymał
w garści cały świat. Za wszystko był odpowiedzialny. Na swoich barkach
utrzymywał cały dom. A nawet czasem dwa domy. To była transakcja
wymienna. Zapewniał mamie byt, dawał jej bezpieczeństwo i pozwalał być
beztroską panienką. Za to o niego dbała, gdy bywał bezradnym dzieckiem.
Nikt nie mógł jej zastąpić. Wolał złamać kręgosłup, niż pozwolić jej odejść
daleko. Bo mama była kręgosłupem jego życia. A mama wciąż powtarzała:
tak bym chciała pobyć wreszcie sama.
14
MAŁA DZIEWCZYNKA
Choć nad Jej życiem wisiała kolejna groźba – konflikt krwi mamy i taty,
Dziewczynka urodziła się cała i zdrowa. Zanim jednak zdecydowała się
opuścić bezpieczny świat w łonie mamy, trzeba było Ją przekonać
kroplówką. Nic dziwnego... te wszystkie lęki...
Niemowlęctwo, jak wszyscy, znała z opowiadań i zdjęć. Z opowiadań o tym,
jak mama karmiąc Ją cierpiała, bo miała wrzody na piersiach. Jak karmiła
jednak cały rok, bo lepiej już było cierpieć z powodu karmienia, niż z
powodu zmuszania piersi, by przestały wypełniać się mlekiem. To była
druga nauka. Jeśli bierzesz od kogoś coś, co pozwala ci żyć, co daje ci
radość, przyjemność, to sprawiasz mu ból, jesteś winny jego cierpieniu. I w
dodatku trudno to przerwać.
Urodziła się ze zwichnięciem stawu biodrowego. Od pasa w dół odcięto Ją
od świata. Uwięziona miednica, uwięzione nóżki. Cała seksualność, cały
taniec w gipsowym więzieniu. (Bo niby niemowlaki nie tańczą i nie wiedzą,
co to seks) Pozbawiona dotyku, pozbawiona czułości, najtkliwsza,
najwrażliwsza sfera erogenna. Niewinne niemowlę, które nie miało cipki.
Gdy z biodrami wszystko było w porządku, pancerz pozostał, choć już nie
gipsowy. Bo wstydliwych narządów lepiej nie dotykać. Jeśli trzeba umyć, to
tak, by nic nie czuć. Tak, jakby przy tym nikogo nie było. Nietykalna cipka.
Cóż w tym dziwnego, że gdy w końcu ktoś czule jej dotknął, otworzyła się
cała otchłań. Nie do zaspokojenia.
Na zdjęciach Mała Dziewczynka - niemowlę ma szeroko otwarte, wiecznie
zdziwione oczy. Tata z czułością zaglądał do wózeczka. Wtedy jeszcze była
aniołkiem. Nie płakała, nie domagała się niczego, cierpliwie siedziała na
nocniku, zanim jeszcze wiedziała, co robi. Szybko pojęła, jak zadowolić
mamę. Szybko też nauczyła się, jak sprawić, by mama wyjęła Ją z łóżeczka.
Żeby wzięła Ją na ręce, chociaż na momencik. W drodze z łóżeczka na
nocnik i z powrotem. Bo mama rzadko wyjmowała Ją z łóżeczka – tylko w
ściśle wyznaczonych przez lekarza porach. Gdy trzeba było nakarmić,
przewinąć, tylko wtedy, gdy wzywał obowiązek. Bo przecież Dziewczynka
była taka spokojna, taka cicha, niczego więcej nie chciała.
Dziewczynka była pojętna. Wystarczyło niespokojnie się kręcić, dawać
znaki, że chce Jej się siusiu. Była małym geniuszem, najmłodszym
15
dzieckiem, które prosi o nocnik. Gdyby wtedy wiedziała, jaką za to płaci
cenę! Cenę napięcia w miednicy, bo tylko w ten sposób, nie mając jeszcze
dojrzałych zwieraczy, mogła kontrolować siusianie. Napięcia, które się
będzie domagać ciągłego uwalniania. Cenę, za wszelką cenę, wypróżniania
się na własnych warunkach, żeby już nikt i nigdy nie kazał Jej się
wstrzymywać.
Tego także nie pamiętała. A właśnie od tamtej pory mama patrzyła na Nią z
coraz większym niepokojem. Czy wszystko w porządku z jej dzieckiem, czy
jest całkiem normalną dziewczynką? Mała Dziewczynka, ale na tyle już
duża, że nie powinna była tego robić, rozbierała się do naga i biegała po
podwórku. Skonsternowani sąsiedzi pochrząkiwali zwracając mamie uwagę.
Mała Dziewczynka śpiewała i tańczyła na dworze, na włazie od schronu. Nie
miała widowni, tylko mama z niepokojem patrzyła z okna.
Małej Dziewczynce wciąż śnił się Murzyn. Taki z różowymi, wydętymi
wargami. Wtedy jeszcze nie widziała Murzyna, znała tylko Murzynka z
książki. Ten ze snów był jego przerażającym bratem. Pochylał się nad Jej
twarzą, gdy leżała w metalowym łóżku z siatką. Wtedy krzyczała, stawiając
mamę i tatę na równe nogi. Nikt nie skojarzył, że to ten sam murzyn, który
podrywał mamę. Który stał się pewnej nocy przyczyną awantury między nią
i tatą. Przecież drzwi były zamknięte i Dziewczynka dawno już spała.
Przecież zawsze Ją chronili przed swoimi kłótniami.
Mama tańczyła z murzynem na jubileuszowym balu zakładowym. Murzyn
grał w orkiestrze. I to jak grał! Mama tańczyła dla niego. Tańczyła z różnymi
panami z taty pracy, ale to w jego oczach się przeglądała. Udowadniała
sobie, że nadal jest piękna i pożądana. I w końcu Murzyn nie wytrzymał.
Rzucił w kąt trąbkę, namówił się z kolegami i zeskoczył na parkiet. Porwał
mamę do tańca, który nie chciał się skończyć. Koledzy z orkiestry musieli
lubić trębacza. Lecz tata też nie wytrzymał. Wyrwał mamę z objęć Murzyna
ku uciesze zakładowych kolegów, ale przede wszystkim ich żon. Bez słowa,
ściskając jej ramię aż do bólu, zaprowadził mamę do domu. Mama po raz
pierwszy bała się taty. A Dziewczynka przecież spała. Cóż za pomysł wciąż
śnić o murzynie. Mama znów nie wiedziała, co myśleć. Gdyby mogła
przewidzieć, jakie myśli ją jeszcze czekają!
Dziewczynka nie pamiętała dnia, w którym dokonała tego cudownego
odkrycia. Bo może wcale sama tego nie odkryła. Może to był prezent od
Bozi. Może dobra Bozia dała Jej to przy narodzinach, aby Jej ulżyć w
cierpieniu. Musiała wiedzieć, jak trudno jest wytrzymać brak dotyku, ciepła,
brak pobudzenia i przyjemności i zlitowała się nad Małą Dziewczynką.
Okazało się, że jest taka przyjemność, którą Dziewczynka może dać sobie
16
sama, nikogo przy tym nie krzywdząc. Tak przynajmniej wtedy sądziła.
Przyjemność, o którą nie musi nikogo prosić, która nikogo nic nie kosztuje.
Siadała na krześle, zaciskała mocno uda i nieznacznie przesuwała się w tą i z
powrotem. Wstrzymywała oddech, bo wtedy fala ciepła, która budziła się
najpierw między udami, potem przepływała rozkosznie przez całe ciało,
szybko docierała do twarzy. Wtedy odczuwała ulgę, ogarniał Ją miły spokój
i na moment mijało wszystko, co złe. Dziewczynka nie wiedziała, że twarz
Ją zdradza, że fala gorąca zaczerwienia policzki i budzi niepokój dorosłych.
Panie przedszkolanki szybko doniosły mamie. Mama znowu się bała. Ale
Dziewczynka nie potrafiła się powstrzymać od dawania sobie tej
przyjemności - wtedy była to jedyna, jaką miała. I znów mama przez Nią
cierpiała.
Mama chodziła po lekarzach i pytała, co ma zrobić. Przecież to było coś
bardzo złego. Taka mała dziewczynka, a musi zaspokoić podniecenie.
Lekarze jak to lekarze. Doszukiwali się przyczyny w ciele – w chorym ciele.
Tym czasem ciało było bardzo zdrowe i dlatego bardzo głodne.
Potrzebowało drugiego człowieka, potrzebowało mamy i taty, zbyt zajętych
sobą, by ukoić ten głód. Tata przede wszystkim chciał, żeby dano mu święty
spokój. Poza tym tata miał swój głód i wciąż z nim liczył na mamę. A mama
się bała. Im starsza była Dziewczynka, tym łatwiej Jej było się schować.
Mama musiała się uciekać do sposobów, żeby wyplenić ten okropny
zwyczaj. Malowała Jej cipkę gencjaną. Lęk w oczach mamy, gdy kolejny raz
majtki były zbyt fioletowe, strach, że spełnią się przepowiednie mamy, że
ten mały guziczek z przodu cipki urośnie i będzie chłopięcym siusiakiem,
wstyd i poczucie winy, którym niepostrzeżenie udało się wkraść do Jej
duszy, nie były Jej w stanie powstrzymać. Potrzeba była silniejsza, niż
wszystko inne. Nie było takiej rzeczy na świecie, która mogłaby zabić tę
miłość. To była trzecia, jedna z ważniejszych nauk. Można znieść wszystko:
poczucie winy, upokorzenie, wstyd, strach, ale nie można się wyrzec
miłości.
To musiało być straszne dla mamy. Bo mama bała się seksu. Bała się
kopulacji. Zwierząt, które TO robią. Ludzi, którzy nie umieją się opamiętać.
(W tym mama była podobna do Chłopca) Prymitywnych żądz,
nieposkromionych impulsów, seksualnych popędów. Strasznego zwierza
libido. Gdy pies (jak to pies) wkładał nos w tyłek kotu, mama z lękiem
mówiła: tylko żeby nie było z tego jakiś świństw. Tak, jakby zwierzęta
mogły robić świństwa. Tak, jakby Małe Dziewczynki mogły je robić. Jakby
w ogóle seks mógł być świństwem.
17
Mała Dziewczynka nie miała koleżanek. Jakoś tak się działo, że inne małe
dziewczynki bawiły się razem i nie chciały się bawić z Nią. Zresztą czy nie
chciały? Może Ona bała się sprawdzić. A kiedy już się z nimi bawiła, tyle
intryg musiała pojąć. Tyle plotek wysłuchać. Bo nie ma od małych
dziewczynek okrutniejszych istot na świecie. Gdy wyobrażała sobie, co te
dziewczynki mówią, co przypisują Jej, gdy to Ona nie przyszła się bawić,
wolała już swoją samotność. Wolała pisać listy do Świerszczyka. Co za
ironia, że teraz nazywają tak pornosy. To była niewinna gazetka dla
starszych przedszkolaków. Dla młodszych był Miś. Do Misia nie mogła
pisać, bo jeszcze nie umiała. Ale też na pewno wysyłała obrazki.
Świerszczyk odpisał. Jej rysunek tegoż właśnie wisiał u Świerszczyka nad
biurkiem. List o tym informujący trafił do rodzinnego archiwum.
I te wszystkie obrazki w przedszkolu, w miejscu, gdzie rodzice czekali na
swoje dzieci. Jakże dumna była mama, gdy przy każdej zmianie dekoracji,
obrazek Małej Dziewczynki wisiał znowu na honorowym miejscu. Jakież
było zdziwienie Dziewczynki, jakże Jej było przykro, jak nie mogła
zrozumieć, co się stało, gdy pewnego dnia zupełnie inna mała dziewczynka
namalowała ładniejszą królewnę.
I w końcu oduczyła się malować obrazki. Nieco później, na lekcji polskiego.
Gdy pani nauczycielka zdjęła Jej rysunek z wystawki (choć dzień wcześniej
sama go tam powiesiła), by na jego miejsce powiesić inny. Rysunek innego
dziecka. Bo się jej bardziej podobał. Udając, że nie widzi Jej łez, przeprosiła
zdawkowo Dziewczynkę. Jakże bezmyślna to była pani. Jakże okrutna w
swojej bezmyślności. To była czwarta nauka. Nawet jeśli całe lata będziesz
najwspanialsza, i tak przyjdzie dzień, gdy przestaniesz.
Siedziała całymi godzinami przy krawieckim stole mamy, gdzie różne panie
rozbierały się i ubierały, gdzie mama z centymetrem krążyła wokół stołu,
trzymając w zębach szpilki. Siedziała ze straszną opowieścią w głowie.
Opowieścią starszej koleżanki o tym, że jej mama połknęła igłę i lekarze
ledwo ją odratowali. Nawet pokazywała odległość, w jakiej igła została
powstrzymana, zanim przebiła serce. Mała Dziewczynka siedziała przy stole
krawieckim, zawzięcie coś rysowała i pilnowała szpilek w zębach mamy.
To było jedyne miejsce, gdzie mogła być tak blisko niej. Musiała tylko co
jakiś czas zrobić miejsce dla płacht materiałów, ale Jej nikt nie przeganiał,
nie kazał się bawić gdzie indziej, mogła siedzieć zapomniana wśród plotek
maminych klientek. Nasłuchała się wtedy o życiu, o kłopotach z mężami, o
zdradach, o kochankach i o rywalkach, o nowych ciuchach i butach, o
skrobankach i kobiecych chorobach. Nie wiadomo, czy coś rozumiała. Nie
wiadomo, jakie nauki pobrała przy krawieckim stole.
18
Najbardziej się bała, gdy siedziały z mamą w pociągu (miały jechać na
wczasy lub z wczasów) a mama jeszcze po coś wychodziła: kupić gazetę,
coś do picia czy zjedzenia. Gdyby wierzyła, że coś tym wskóra, złapałaby
mamę za nogi, byleby ta nie wychodziła z pociągu. To, że odjedzie sama z
wszystkimi bagażami i obcymi ludźmi w przedziale, było najgorszą ze
wszystkich wizją. Ale nie o siebie się bała. Bała się o mamę, jak ta poradzi
sobie na dworcu z myślą, że się spóźniła i zostawiła Ją samą. Dziewczynka
najbardziej na świecie bała się lęku mamy. A że nie mogła mu sprostać, nie
mogła sprawić, żeby mama przestała się bać, zaczęła go ignorować. Zaczęła
się z niego śmiać. Wyszydzać, tępić, deptać i nienawidzić. Sama przestała
się bać czegokolwiek. Sprawdzała, ile mama wytrzyma. Liczyła na to, że
można zniszczyć lęk. To była piąta nauka: nie można.
Mama wykorzystywała Małą Dziewczynkę. Używała Jej do własnych celów.
(Oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała). Karmiła się Jej
osiągnięciami, chwaliła Jej zdolnościami. Dziewczynka stała się jej nadzieją
na spełnienie nieziszczonych marzeń. Miała osiągnąć to, co nie udało się
mamie. Miała być powodem jej dumy. Przynieść jej chwałę. Ale póki co
Dziewczynka nie wiedziała, jaki ciężar na Niej spoczywa. Cieszyła się sobą,
nieświadoma, że nie ma tej radości na własność. Tańczyła na podwórku.
Wskakiwała na każdą estradę, by śpiewać dla publiczności. Brała udział we
wszystkich konkursach. Później śpiewała na wszystkich kolonijnych
festiwalach. Recytowała własne wiersze na akademiach. Stawała w sportowe
szranki. Zajmowała wszystkie pierwsze miejsca. I tańczyła. Ciągle tańczyła.
Aż przestała. Przestało Ją to cieszyć. Mama z Niej wyssała całą radość.
Kiedy Dziewczynka przestała lubić mamę, zbuntowała się: jakim prawem
mama ma się żywić Jej kosztem.
Żywiołowość Dziewczynki miała nie tylko dobre strony dla mamy. Budziła
niepokój. Bo gdy Dziewczynka coś robiła, to robiła to całą sobą. Oddawała
się temu bez reszty. To było dla innych dziwne. Było śmieszne. Było
powodem uwag w stylu: co się tak podniecasz, nie ekscytuj się tak, to
niezdrowo. Mama też (tak jak później Chłopiec), dopóki jej było na rękę,
zachwycała się Nią i chwaliła. Lecz przychodził taki moment, gdy zaczynała
ją ta spontaniczność przerażać. A Dziewczynka nieświadoma niczego,
roztańczona, rozśpiewana, rozbawiona, cieszyła się jeszcze z rozpędu. Lecz
w końcu się wkradał niepokój, zaczynała dostrzegać zmianę. Nieuchwytną
zmianę nastroju, jakąś złowrogą ciszę, która kazała Jej się zatrzymać. To
była okropna chwila, chwila zdziwienia i przestrachu, z powodu dezaprobaty
w oczach w mamy. Zagubiona, nie rozumiejąca Dziewczynka. Nie
19
wiedziała, czemu jest winna. Co takiego złego zrobiła. Przecież Ona tylko
świetnie się bawi. To była szósta, najgorsza z nauk. Nie do końca
wprowadzona w życie. Trzeba się uwięzić, by nie peszyć innych. Trzeba
schować, co żywiołowe, bo ludzie się boją żywiołów. A jeśli nie umiesz tego
zrobić, musisz udać, że nie ma ludzi. Musisz ich przestać widzieć.
Lecz jak udawać, jeśli się kocha? Zagubiona, nie rozumiejąca Dziewczynka.
Wolała tracić niż nie być sobą. Nawet Chłopca.
Tata zabierał Ją na wieś. Do pegeerów. Tata dodawał liczby, Dziewczynka
siedziała z krowami. Krowy to najpiękniejsze zwierzęta. Nie jakieś tam
konie. Krowy. Takie duże, ciepłe, pachnące mlekiem. I takie spokojne. A
cielaczki miały takie smutne oczy i takie delikatne pyski. I nosy, i futerko.
Cała obora przyjaciół. A potem całe godziny przy stole. Nad kotletem, który
nie dał się przeżuć. Kolejny kęs trafiał do buzi, nim poprzedni został
połknięty. Mięsa nie ubywało. Wszystkie sztuczki już odkryte przez mamę. I
ta z wyrzucaniem przez okno, i ta z chodzeniem z pełną buzią do ubikacji, i
ta z uszczelnianiem stołu od spodu. Jej Syn miał potem więcej szczęścia –
miał dużego, wiecznie głodnego psa. Czy ktoś powiedział Dziewczynce, że
je swoich przyjaciół? Że bezkształtne połacie mięsa, a potem kształtne
kotlety, miały coś wspólnego ze smutnymi oczami i ciepłym futerkiem?
Chyba coś wiedziała. Tak jak wiedziała, że kolejna aborcja mamy oznacza
dalszą samotność. Ale wtedy obowiązywała taktyka mamy: jeśli się o tym
nie myśli, nie ma tego. Ta nauka na szczęście nie wykiełkowała.
20
DUŻA DZIEWCZYNKA
Kiedy była Dużą Dziewczynką, nadal jadła kotlety, szynkę, kiełbasę i
parówki. I ciągle miała mdłości. Wciąż bolał Ją brzuch albo było Jej
niedobrze. Mama wydeptała z Dziewczynką ścieżki do gastrologów. Dwa
razy oddano Dziewczynkę na obserwację do szpitala. Musiała połykać długą
rurkę i wąchać przy tym cytrynę. Pobudzała soki trawienne, które rurką
spływały pod łóżko. Przywiązywano Ją do stołu, z którym Ją obracano. W tę
i z powrotem. Kazano pić papkę o smaku kredy do tablicy i robiono zdjęcia,
jak papka płynie przez przełyk. Jak wlewa się do żołądka, a potem wędruje
po kiszkach. W różnych pozycjach. Codziennie dziewczynka zanosiła daninę
- siusiu i krew. Miała też być kupa, ale z kupą były kłopoty. Człowiek, który
nie je, nie robi kupy. Nic nigdy nie odkryto w czeluściach Jej ciała. Ku
przerażeniu mamy, znów niczym logicznym nie dało się wytłumaczyć
dolegliwości Dziewczynki. Coś takiego, jak przyczyny psychiczne, nie
mieściło się w głowie mamy.
Dzieci śmiały się z Dziewczynki, gdy kolejne godziny spędzała nad
kolejnym kotletem, a one wołały z podwórka, żeby przyszła się wreszcie
bawić. Na wczasach kotlety wędrowały za Nią na plażę, by zwolnić stolik
dla drugiej zmiany. Mądre ciocie pouczały mamę. Gdyby nie zmuszała
Dziewczynki do jedzenia, Dziewczynka zgłodniałaby sama i zaczęła
normalnie jeść. Jedna z nich wprowadziła te nauki w czyn, bo została przez
tydzień sama z Dziewczynką. To był jedyny tydzień w Jej życiu, gdy
Dziewczynka mogła jeść, ile chciała. Nie jadła nic. Nie zgłodniała. To była
siódma nauka: gdy zbyt długo dajesz więcej, niż ktoś pragnie, przestaje być
głodny na zawsze.
Kiedy nie było krów, były piwniczne koty. Nawet te najbardziej nieufne i
dzikie. Dziewczynka karmiła je, obłaskawiała, wyciągała rękę, żeby mogły
powąchać, potem coraz śmielej i śmielej gładziła futerka. W przeciwieństwie
do ludzi, nawet najdziksze koty dają się oswoić. Opatrywała kocie rany,
smarowała owrzodzenia, zakraplała ropiejące oczy. Mościła posłania w
piwnicy. Wśród zwierząt czuła się chciana. Czuła się ważna i potrzebna. Ani
koty, ani krowy, ani świnki, ani psy nie mogły wyrządzić Jej krzywdy. Nie
mogły obgadać, obśmiać, zdradzić ani okłamać. Lecz nadal jadła mięso.
Dalej nie kojarzyła i dalej ku utrapieniu mamy męczyły Ją mdłości. To był
21
szok, gdy wiele lat później na studiach (wybranych z miłości do zwierząt),
zwiedzała rzeźnię. Patrzyła, jak strzelają do warchlaków i cieląt, jak rażą
prądem kurczęta. Zawieszają na hakach do dołu głową. Obdzierają ze skóry.
Pozbawiają krwi a potem wybebeszają. I przerabiają. Na plasterki i kawałki.
Bez oczu ani futerka. To była ósma nauka: nie ufaj temu, co myślisz,
sprawdź, czym się karmisz naprawdę.
Śmiały się dzieci z Dziewczynki, gdy mama krzyczała przez okno. Bo mama
ciągle coś chciała, a że mieszkały wysoko, wrzeszczała na całą dzielnicę.
Mama w ogóle przynosiła Jej wstyd. Wtrącała się w nie swoje sprawy,
kontrolowała cały Jej świat, wciąż po coś chodziła do szkoły, chociaż
Dziewczynka się dobrze uczyła. Poza tym mama chodziła niestosownie
ubrana. Nie tak, jak inne mamy. I próbowała Ją głupio ubierać, podczas gdy
Jej marzeniem było wyglądać jak inni. Mama wszystko robiła na odwrót.
Gdy Dziewczynka chciała zmieszać się z tłumem, mama dbała, by się
wyróżniała. Zakładała Jej ciemne rajstopy, gdy w przedszkolu kazali białe
(chociaż to pewnie przez nieuwagę), spódnicę w kratkę, gdy koleżanki miały
w kwiatki, na komunię krótką, włóczkową sukienkę, chociaż marzyła o
długiej z koronek. Gdy Dziewczynka łamała schematy, była inna i
niepowtarzalna, mama za wszelką cenę próbowała Ją wtłoczyć w ramy. W
ramy zwyczajnych ludzi kierujących się zasadami. W szare ramy szarego
tłumu.
Gdy mama się darła przez okno, to wszystko było w porządku. Ale gdy w
domu się darła Dziewczynka, mama zamykała okna. Cóż, niekonsekwentna
mama. I niekonsekwentna Dziewczynka, gdy darła się potem na Syna.
W tej sprawie mama też udała się do specjalisty. Żeby czuć się w porządku.
Specjaliście powierzyła decyzję, czy Dziewczynka ma iść do szkoły.
Dziewczynka była o rok młodsza. Nie chodziła do żadnej zerówki, nikt Jej
niczego nie uczył. Nie powiedział, w których kratkach się pisze, ani jak się
składa litery. Mama wpadła w panikę, gdy zadano pierwszą czytankę.
Dziewczynka patrzyła tępo na strony elementarza. Mama zadrżała – czyżby
nawet specjalistom nie można było zaufać? To komu można? Bo przecież
nie sobie samej!
Mama oddała problem w ręce swej siostrzenicy. Gdy wróciła ze sklepu,
Dziewczynka już płynnie czytała. Wystarczyło tylko nie wpadać w panikę.
W szkole było zupełnie inaczej niż w domu. Mimo że całkiem już duża,
Dziewczynka nie rozumiała – dlaczego ma nie mówić, skoro wie, dlaczego
ma się nie pochwalić, skoro jest z tego dumna, dlaczego ma nie wygrywać,
skoro jest najlepsza, dlaczego dzieci lubią tych, którzy się nie wyróżniają. A
dlaczego dorośli na odwrót.
22
Dramatem Dziewczynki było to, że wszystko robiła najlepiej. Miała
najlepsze stopnie, chociaż się nie uczyła, najlepsze wyniki w sporcie,
chociaż nie trenowała, ładnie rysowała, śpiewała, układała wiersze i
deklamowała. I nic nie robiła, żeby to osiągnąć. Po prostu była zdolna.
Nawet później świetnie zdała maturę, dostała się bez problemu na studia,
choć akurat co innego miała w głowie. Nauczyła się, że nie trzeba pracować,
nie trzeba się wysilać, żeby coś osiągnąć. Ta nauka, że to nieprawda,
przyszła niestety za późno.
Dziewczynka, im była starsza, tym była bardziej niegrzeczna. Tata się od
Niej odwrócił, a mama załamywała ręce. Co Jej się stało? Przecież była
takim grzecznym dzieckiem!
Mama bała się krzyku, podniesionych głosów i brzydkich wyrazów.
Gdy Dziewczynka zaczynała krzyczeć na mamę, ta zamykała okna. Żeby nie
słyszeli sąsiedzi. To był dla niej największy problem. Co powiedzą inni.
(Tak jak dla Chłopca, gdy przy orgazmie zatykał Jej usta. Tak jak wtedy,
gdy ważniejsza była opinia innych, niż jego uczucia do Niej)
Gdy Dziewczynka podnosiła głos i mówiła brzydkie słowa, mama zatykała
uszy i uciekała przed Nią. Tak jak ON. Najważniejszy mężczyzna w Jej
życiu. Gdy zaczynała mówić głośno, żeby Ją wreszcie usłyszał, nie musiał
zatykać uszu. One zatykały się same. Przestawał Ją słyszeć. Nie musiał
uciekać. Wycofywał się gdzieś w głąb siebie. Jakby miał w sobie automat,
reagujący na nadmiar decybeli, który GO wyłączał z kontaktu. To była
JEGO reakcja obronna. Na własną, krzyczącą wciąż matkę.
Wszyscy oni wymagali od Niej, żeby się umiała powstrzymać. Tak, jakby
była urządzeniem, które ma w sobie przycisk, którym ją można wyłączyć.
Tak, jakby miała pokrętło, którym Ją można ściszyć. Nie miała. Gdy była
zła, rozżalona, podniecona, wystraszona, roztrzęsiona, gdy się nie mogła z
czymś pogodzić, nie miała żadnych wyłączników i pokręteł.
Nienawidziła zasad dobrego wychowania, norm, które ustalali inni,
zwyczajów, ograniczeń nakładanych na duże dziewczynki. Co wolno, czego
nie wolno. Jak jeść, siadać, odzywać się, jak wycierać nos. Jak można się
najeść, nie otwierając porządnie ust? Jak można siedzieć wygodnie
trzymając złączone skromnie nogi? Jak można nie kląć, gdy jest się
wkurzonym, wycierać cicho nos, gdy jest pełen kataru? Co za bzdury!
Dlaczego nie można być swobodnym, jeśli się nikogo tym nie krzywdzi?
Czy można krzywdzić kogoś tym, że nie stosuje się do jego zasad? Dlaczego
nie można kierować się impulsem, przyjemnością, dlaczego wciąż trzeba
patrzeć na innych, dlaczego życie w zgodzie ze sobą, ale wbrew sztucznym
normom nazywane jest egoizmem?
23
Nazywana wciąż egoistką, stała się nią naprawdę. Z buntu przeciw głupim
zasadom, stała się antyspołeczna. Przestała się kimkolwiek przejmować.
Miała tylko jedną zasadę: Myślcie sobie o mnie, co chcecie. MAM WAS W
DUPIE I CO MI ZROBICIE.
Gdy była młodsza, chciała być chłopcem. Bawiła się z chłopcami. Chodziła
z nimi na ryby, chodziła z nimi po drzewach. Nie lubiła sukienek,
pantofelków i kokardek we włosach. Lalkom obcinała włosy. Bawiła się
misiami, klockami i swoim jedynym samochodem.
Gdyby była chłopcem, może wolno by Jej było być niegrzeczną. Nie
pilnować wciąż zasad. Może wtedy nie musiałaby być aniołkiem. Może z
czystym sumieniem mogłaby być rarogiem. Może tata by się wtedy nie
odwrócił. A może nie byłoby to takie przykre, gdy nie było dla Niej miejsca
w jego sercu. Gdy nie miała u niego szans przy mamie. Bo nie miała długich
jasnych włosów i łagodności w oczach.
Dopiero po latach uznała, że warto być kobietą. Bo wtedy można mieć
władzę. Nad mężczyznami. Przynajmniej przez pewien czas. Wystarczy
odpiąć niechcący jeden guzik w bluzce. Zachęcić spojrzeniem. Uzależnić od
seksu. Ale czasem też żałowała. Bo gdyby była mężczyzną, mogłaby kochać
do woli. Podrzucać kwiaty na wycieraczkę, czekać pod bramą, zasypywać
listami, być zazdrosna i nieustępliwa. Bez ujmy dla godności i bez plam na
honorze.
Dziewczynka była samotna. Marzyła, żeby mieć brata. Tego brata, który
umarł tuż po porodzie. Ale wtedy nie byłoby Jej. Marzyła o tych braciach,
których wyskrobała mama. Nienawidziła jej za to.
Niby były jakieś koleżanki, ale żadnej przyjaciółki. Niby miała się z kim
bawić, ale czegoś Jej brakowało. Wciąż było za daleko, za obco i za zimno.
Brakowało prawdziwej bliskości. Ciepła drugiego ciała. Ciepła mamy i taty.
To nie były jeszcze te czasy, że mogła odkryć ciepło mężczyzn.
Chodziła wieczorem po ulicach i zaglądała ludziom w okna. Zostało Jej to
do dziś. Ludzie byli tacy różni, mieli takie różne mieszkania, różne lampy je
oświetlały, czasem gołe żarówki. Czasem jakiś kot lub pies siedział na
parapecie. Ludzie mówili, ale usta nie wydawały dźwięków. Gestykulowali,
jak w pantomimie. Gdy się kłócili, to jak w niemym kinie. Niektórzy byli
zupełnie sami. Niektórzy, jak Dziewczynka, samotni, mimo że w pokojach
obok ktoś był.
Dziewczynka była samotna i bała się ludzi. Ale była ich bardzo ciekawa.
Lubiła ich podglądać, czytać ich listy i pamiętniki. W ten sposób mogła
zgłębiać ich tajemnice, nie podchodząc do nich zbyt blisko. Mogła to
bezkarnie robić później, gdy była psychoterapeutką.
24
Gdy były gwiazdy, Dziewczynka zadzierała głowę i dawała się wchłonąć
niebu. Zapominała o przestrodze ojca: nie patrz za długo w gwiazdy, bo od
tego miesza się w głowie. Ale Jej się mieszało od zagłębiania się w Siebie.
Nie była bardzo Dużą Dziewczynką, gdy przeczytała ten wiersz. Zbiorek
łotewskiego poety stał w Jej domu wśród innych książek. Nie wiadomo skąd
się tam wziął. Rodzice nie czytali wierszy. Nie wiedziała też dlaczego ten
wiersz, właśnie ten, zapadł Jej w pamięć. Inne - nauczone, recytowane,
wymykały się z pamięci natychmiast, gdy były już nie potrzebne. (A ten
widocznie był)
Jeśli ktoś pytał, czy zna jakiś wiersz, znała tylko ten jeden. Dziwny wiersz
jak na niezbyt Dużą Dziewczynkę. Znała go całe życie. Obudzona w środku
nocy potrafiła go powiedzieć jednym tchem. On jeden się nie chciał
zapomnieć.
Jeszcze uśmiech lekki drży na moich wargach
Lecz tego uśmiechu, co zawisł na ustach
Ni gniew nie wypełnia, ni ironia pusta
Ale jest odraza, została pogarda
Lecz ja nie mogę wśród tego zamętu
Uciszyć swego serca, bije, jest gorące
Jakbym chciał w tej chwili, jak błyszczące słońce
Wejść w brudną kałużę i nie odczuć wstrętu
Janis Rainis
Co to za odraza, co za pogarda, która wypełniała Jej śmiech? Co to za
kałuża, w którą musiała wchodzić, ale nie chciała czuć wstrętu? Co to był za
zamęt?
Jedno było pewne. Odkąd pamiętała, miała zimne ręce i gorące serce.
Gorące serce i zimne stopy, które ON później ogrzewał. Gdy nie było
nikogo, kto by chuchał w Jej dłonie, kto by tulił Jej stopy, nie mogła zasnąć.
Dopóki w końcu nie ogrzały się same. Bała się tego lodu, który Ją otaczał.
Bała się, że wystygnie Jej serce.
Bała się taty, który miał Ją za nic. Chyba w ogóle miał wszystkich za nic, a
już szczególnie kobiety. Żadnej nie dowierzał, żadna nie mogła mieć racji,
nie można jej było nic powierzyć, każdą trzeba było pilnować. Ot, głupie
25
gęsi, nie do tego stworzone. Nie, aby mieć rozum. Nie do
odpowiedzialności. Duża Dziewczynka miała powoli dosyć. Przecież już
była duża, więc dlaczego Ją traktował jak gówno? Skoro tak, to niech mu
będzie. Będzie nieodpowiedzialna, będzie mu siedziała przez całe lata w
kieszeni, będzie na niego zwalała wszystkie nudne sprawy dorosłych.
Ciekawe tylko dlaczego to do Niej biegł zawsze po pomoc? (Dlatego, że
tylko Ona nie traciła głowy?) Dlaczego to Ją obciążał decyzją za ważne
rodzinne sprawy? Dlaczego, skoro nie można Jej było zaufać i powierzyć
niczego wartościowego? Nawet samochodu?
Ale miało to też dobre strony. Kiedy wiele lat później tata był chory na raka,
a Ona jeździła Jego samochodem, naświetlaniom dopomógł fakt, że tata nie
mógł tego ścierpieć. Nie mógł znieść myśli, że w Jej rękach jest jego
samochód. Czym prędzej musiał wyzdrowieć!
Najgorsze przyszło wtedy, gdy koleżankom urosły piersi. Dziewczynce
niestety nie. Była chuda i płaska. Miała krzywe nogi. Na głowie strąki, bo
nikt nie sprostował mitu, że włosy nie wypadają, gdy się je myje codziennie.
Największym pragnieniem Dziewczynki było na gimnastyce móc
powiedzieć: „niedysponowana”. Nie miała co oszukiwać. Pod gimnastyczną
koszulką nie było niczego, co by dawało wiarę niewinnemu kłamstwu.
Największym pragnieniem było móc założyć stanik. Którego później nigdy
nie nosiła. To była dziewiąta nauka. Jak się ziści marzenie, co innego staje
się ważne.
Chude bezbiuście nie miało szans wśród chłopców. Choć były dwa wyjątki.
Jeszcze wtedy, gdy nie miała pojęcia, że jest kobietą. Na koloniach licealista
– malarz, ze słynnego liceum w Zakopanem. Dawał Jej to, za czym później
tak bardzo tęskniła. (Nauka dziesiąta: Trzeba być na nie gotowym, by
docenić spełnione marzenia) Żeby Ją ktoś poprowadził za rączkę,
ukierunkował Jej talent, czujnym okiem wyłapał błędy i chwalił za to, co
dobre. Chodziło o rysunki. Chodziło o wiersze. Później mogłoby chodzić o
wiele innych spraw. Wtedy widział w Niej więcej niż było naprawdę. A
może to, czego sama w sobie jeszcze nie widziała. Wtedy nie rozumiała, nie
wiedziała jeszcze, że może być ważna dla kogoś. Bała się. Wpisu do książki:
niechaj ta dedykacja będzie dzisiaj największą pamiątką dla
Ciebie, bo na razie nie jestem w stanie ofiarować Ci nic innego.
Rysunku dwóch kwiatków na jednej łodyżce z ich inicjałami wśród płatków.
Bała się otwierać listy od niego. Nie chciała ich czytać, bo czuła, że nie są do
Niej. (Powinna dostawać je teraz) Chowała je przed sobą, uciekała od nich,
żeby zapomnieć, że ktoś o Niej myśli i do Niej tęskni. W końcu je wyrzuciła,
26
wyrzuciła chłopca starszego o osiem lat. Została po nim dedykacja w
książce, którą wcisnęła głęboko na półkę.
Był też chłopiec, o którym marzyły wszystkie dziewczynki w Jej szkole.
Miał niepospolitą urodę, obco brzmiące nazwisko i oryginalne imię. Był
Grekiem. Dostała od niego plastikowe serce na rzemieniu i metalowy
pierścionek ze szklanym oczkiem w kolorze rubinu. Dostała kartkę w kratkę
pracowicie wypełnioną kolorowymi kwadracikami – każdy w innym
kolorze. Poświęcił dla Niej wyczekane flamastry, wówczas marzenie
wszystkich dzieci. Mieszkali kilka bloków od siebie. Chodzili do klasy obok.
Pisali do siebie listy. Ale nigdy nie rozmawiali. Nie byli sam na sam. Nie
spojrzeli sobie w oczy. Wtedy to było za trudne. Spotkali się po wielu latach.
W ciemnym pokoju wśród palt, na jakiejś imprezie w liceum.
I wreszcie oporne hormony ulitowały się nad Nią. Dostała upragnioną
miesiączkę. Ten dzień nie był świętem. Dostała brudną szmatę i musiała
umyć podłogę na szkolnym korytarzu. Był to zupełny przypadek. O ile
istnieją przypadki.
To nic, że nadszedł czas bólu w dole brzucha. Niewygodnych, za dużych
podpasek. Krwawienia, gdy najbardziej przeszkadza. Nareszcie mogła
przynależeć. Do grona dojrzałych koleżanek!
Ale tata nadal chodził goły. Nadal majtał długim fiutem i nie zwracał na Nią
uwagi. (Zupełnie odwrotnie, niż później ON. ON nigdy nie chodził goły, a
tak bardzo tego pragnęła. To byłaby banalna nauka, że zawsze jest
odwrotnie, niż chcesz) Czuła się zażenowana. Wstydziła się za tatę. Gdy się
natknęła na niego gołego, to Ona cofała wzrok. On się tym nie przejmował.
Żył w swoim transie i prawdopodobnie Jej w ogóle nie dostrzegał. To był
dowód na to, jak była mało ważna. Nawet nie na tyle, żeby zakryć goliznę.
(Nawet nie na tyle, by Jej poświęcić pięć minut)
Nadal była za chuda, za wysoka, za nieśmiała. Nadal miała ciemne, cienkie
włosy. Nogi miała już proste. W oczach chłopców nie była kobietą. W
oczach taty nie było dla Niej miejsca. Sama dla siebie była nikim. By to się
mogło zmienić, musiał Ją ktoś zauważyć. Zauważył. Po wielu latach czuła
wdzięczność za każdym razem, gdy widziała jego nazwisko w gazecie.
Wtedy chodził o klasę wyżej, starszy był o dwa lata. I wystarczyło, że rzucił
w przestrzeń: zobaczycie, to będzie kiedyś najładniejsza dziewczyna.
W pierwszej i ostatniej ich randce przeszkodziły brudne rajstopy. Na
przypisanym Jej krześle, w mieszkaniu koleżanki. On siedział, a Ona nie
miała gdzie. Nie wiedziała, że brudne rajstopy można obrócić w żart. To w
końcu był pierwszy chłopak, który się z Nią umówił. Była zbyt nudna. No i
27
wciąż stała. Ale kiedyś będzie ładniejsza. Również od tej, którą potem
całował na szkolnym korytarzu, gdy o umówionej porze wychodzili na siku
z lekcji. Jakie to musiało być podniecające! Jakie romantyczne! Nie mogła
być tamtą dziewczyną. Dla Dziewczynki było za wcześnie. W końcu była
dopiero dziewczynką. Wiele, wiele lat potem odbiła to sobie z Chłopcem.
Pod pewną pracownią chemiczną.
Była naiwną dziewczynką. I właściwie już taką została. Wierzyła, bo chciała
wierzyć. Łatwo Ją było oszukać i omamić.
I wtedy koleżankom, gdy robiły sobie z Niej dowcipy. Że jakiś chłopak,
który Jej się podobał, chce Ją poznać i się z Nią umówić. Gdy namawiały
jakiegoś kolegę, by zadzwonił i zaprosił Ją do kina. Szła tam, czekała i
wracała upokorzona. Musieli Jej nie lubić. Może dlatego, że Ona nie lubiła
ich. Uważała się za kogoś lepszego. Za kogoś mądrzejszego,
inteligentniejszego, bardziej utalentowanego. I wcale się z tym nie kryła. Nie
umiała obgadywać koleżanek i robić im głupich kawałów. Nie znała się na
żartach. Za łatwo Ją było okłamać i wpuścić w maliny.
Nie podobała się chłopakom. Miała za mały biust, za brzydkie włosy, za
długie nogi. Za dobrze się uczyła, za dużo wiedziała, umiała i miała. Była
zbyt inna i nie chciała się dopasować.
Gdy już była dorosła, nadal była naiwną Dziewczynką. Syn miał świetną
zabawę. Na szczęście szybko prostował niewinne na ogół kłamstwa. Bo co
to za przyjemność oszukać łatwowiernego.
Chłopcu też było łatwo, gdy chciał odzyskać paszport, który mu wyjęła z
kieszeni. Tak szybko mu uwierzyła! Że gdy go odda, wszystko będzie znów
dobrze. Ale on już do Niej nie wrócił.
Z tej naiwności wynikało coś jeszcze. Nienawiść do nie mówienia wprost.
Do dawania do zrozumienia. Do unikania jasnych odpowiedzi i liczenia na
to, że się domyśli. Jej trzeba było mówić wprost. Sprawy nazywać po
imieniu, bo inaczej nie rozumiała. Była taka inteligentna, a nie domyślała się
ukrytych intencji. Naiwnie ufała, że ludzie robią to, co mówią. Mówią to, co
myślą. Mówią, że chcą tego, czego chcą. Jeżeli nie odmawiają, to znaczy, że
może oczekiwać. Jeżeli zapraszają, to znaczy, że chcą Ją widzieć, a nie –
mają nadzieję, że nie przyjdzie. Jeśli odmawiają, to znaczy, że nie chcą dać i
nie czekają, że ich będzie przekonywać. Jeśli mówią „nie, dziękuję”, to nie
znaczy, że się krygują, że nie wypada im prosić wprost, a potem będą mieli
pretensje, iż nie wepchnęła im tego na siłę. Nawet wtedy, gdy była
psychoterapeutką i stała się specem od ukrytych intencji,
niewypowiedzianych słów i stłamszonych uczuć, nadal była naiwna. Wciąż
budziła się ze snu o szczerości z ręką w pełnym fałszu nocniku.
28
Uświadamiała się z książek, sprytnie podsuwanych przez mamę. Tyle, że
trochę za późno, gdy już prawie wszystko wiedziała. Wcześniej sama
znalazła książkę, „O co pytają dzieci”. Ale była to książka dla dorosłych i
nie było w niej odpowiedzi. Wiele inteligencji wymagało domyślanie się ich
po dowcipnych komentarzach autora. Na jedno pytanie domysłów i
inteligencji nie starczyło: dlaczego ludzie kochają się tylko w nocy? Pytanie
opatrzone było tajemniczym „sic!” w nawiasie. No dlaczego?
I ta atmosfera niezdrowej sensacji. Koleżanki wymieniające się
wiadomościami o seksie. Z grymasem obrzydzenia na ustach. Aluzje do
onanizmu. Doniesienia o odgłosach słyszanych nocą w pokojach rodziców. I
do tego mama, z niesmakiem i przerażeniem zdejmująca z wycieraczki
wyjętą z opakowania prezerwatywę, podrzuconą przez dowcipnych kolegów.
Z niesmakiem i przerażeniem idąca za Nią o świcie przez las, gdy
Dziewczynka szła obejrzeć wschód słońca nad morzem. A latem o świcie w
lesie jak to latem o świcie w lesie. Spóźnieni kochankowie, walające się, tym
razem zużyte prezerwatywy i puste butelki od wina. Biedna mama.
Obrzydzenie z podnieceniem. Ciekawość z niepokojem. Coś nie tak z tym
seksem. Ale Dziewczynka nadal była wierna swej miłości. Jedynej
przyjemności, jaką miała w życiu. I nadal nie wiedziała, jaką cenę płaci za to
niedozwolone uczucie.
Poszła do liceum. Renomowanego. Na szczęście to były czasy, gdy nie
musiała nic udowadniać. Uwierzono cenzurce. Do matury miała spokój.
Żadnych egzaminów, żadnej konfrontacji. I od razu się zakochała. W
chłopaku w amerykańskiej wojskowej kurtce i amerykańskiej wojskowej
czapce. Wracała ze szkoły tym samym, co on, autobusem. On stawał na
schodkach i wysiadał przystanek wcześniej. Miał minę faceta, który wie, że
się podoba. Dziewczynka, bo nadal nią była, zaczęła się uczyć, jak wpływać
na przebieg wydarzeń. Na przykład zmieniła przystanek, z którego jeździła
do szkoły. Zmieniło to tylko tyle, że częściej go widywała. Wiedziała już
gdzie on mieszka, do której chodzi klasy, wiedziała też, że u niego nie ma
żadnych szans. On - w tym roku matura, Ona cztery lata młodsza od niego.
Cóż to była wtedy za przepaść! Jaka była odważna, gdy do niego po raz
pierwszy zadzwoniła! A on się zgodził z Nią spotkać. Na spacerze z psem.
To było kompletne fiasko. Poprawił Ją, bo powiedziała „szłeś” zamiast
„szedłeś”. No cóż, do tamtej pory nie rozmawiała zbyt wiele z mężczyznami,
ale na zawsze zapamiętała ten błąd. Swoją drogą, jakże skuteczny sposób
uczenia gramatyki i ortografii.
Osiągnęła jednak pewien sukces. Zaczął mówić Jej „cześć”.
29
DZIEWCZYNA
(I ON)
Historia Chłopca w Amerykańskiej Czapce sprowadzała się do trzech
majowych wieczorów i jednej lipcowej nocy. Każdy raz w kolejnym roku.
Pierwszy w pierwszej klasie, pół roku po fiasku. Odważyła się jeszcze raz,
bo to była ostatnia okazja. Ostatnie jego dni w szkole. Na nic się zdało
harcerstwo, do którego wstąpiła dla niego. On nie miał już na to czasu.
Musiała znowu zadzwonić. Poszli do małej knajpki, jedli tosty i rozmawiali.
Ale śmiałości wystarczyło Jej tylko na prośbę o spotkanie. To było takie
kosztowne, tak wyczerpujące, że na nic więcej nie miała już siły. Jego
dowcipy o kompleksie małego członka pozostały więc bez reakcji. Nawet
nie wiedziała, czy to były dowcipy. Nie rozumiała, nie umiała się zachować,
była onieśmielona i głupia, jak potrafią być tylko niektóre piętnastolatki.
Rok później była już śmielsza. Był maj. Zadzwoniła i umówili się znowu.
Przyszła do niego z naręczem bzu. Żeby nie budzić podejrzeń w domu. Żeby
myśleli, że poszła na imieniny. Było wtedy Moniki. Byli sami. Pierwszy raz
była sama z chłopakiem. Pierwszy raz była tak blisko. Pierwszy raz całowała
się na poważnie. Pierwszy raz nie pozwoliła na więcej. Ale była już bardziej
sobą. Już tak się nie bała mężczyzny. Przeczuwała, a może już czuła, że ma
nad nim nieuchwytną władzę. Jakiś wpływ, który sprawia, że może wrócić z
niebytu, że staje się ważna dla kogoś i przestaje być tak bezradna. To było
piękne uczucie. Gdy leżeli razem na łóżku, on przepowiedział Jej przyszłość.
Że Ona albo zginie marnie, albo zostanie Kimś. Że albo Ją zjedzą, albo będą
wielbić. Nie przypuszczał, że sprawdzi się jedno i drugie i to jednocześnie.
Po tym wieczorze poszli jeszcze tylko do kina. Na western, tak jak z tatą.
Tego roku nie było nic więcej. I nie wiedziała dlaczego.
Majowe telefony stały się tradycją. Był coraz milszy i coraz śmielszy. Raz
nawet dostała od niego do ponoszenia czapkę. Tę amerykańską. Dzięki niej
poznała smak wygranej. To był pierwszy raz, gdy cierpiała przez Nią
zakochana kobieta. Gdy inna czuła się gorsza. Gdy inna przegrała z Nią
walkę o faceta, chociaż Dziewczyna nawet nie wiedziała, że walczy.
Pierwszy raz! To było tak nieprawdopodobne, tak nieznane uczucie. Całe
lata w cieniu pięknej mamy, całe lata w cieniu biuściastych koleżanek.
Tamta była kolejną wielbicielką Chłopca w Amerykańskiej Czapce. Tego
roku czapka wróciła do właściciela i musiał upłynąć kolejny, by tradycji
stało się zadość.
30
To był ostatni raz, gdy zadzwoniła do niego. Spędzili tę noc na przystanku.
Był lipiec, po egzaminach na studia. Noc była upalna. Siedzieli przytuleni do
siebie, a Jej pies leżał na ciepłym chodniku. On miał przyszłą żonę, Ona za
miesiąc męża. Spytał, czy wie, że zawsze dzwoniła wtedy, kiedy był Jej
potrzebny. Że gdyby dzwoniła inaczej, może byliby razem. Że gdyby się nie
czuł wykorzystywany przez Nią, gdyby chociaż raz powiedziała, że go
kocha... Nad ranem odprowadził Ją do domu, na samą górę. Całował jeszcze
pod drzwiami, aż przyłapała ich matka. To była jedenasta nauka: mówić, że
się kocha, bo można się z kimś rozminąć.
Spotkali się jeszcze tylko trzy razy w życiu. Raz na ulicy. On szedł z żoną i
wózkiem. Jakby na przyczepkę. Ona w niewidocznej ciąży szła z NIM,
ojcem Jej dziecka. Drugi raz pijana poszła do niego do domu z kolegą, po
więcej alkoholu na imprezę, która była w tym samym bloku. Wpuścił ich do
mieszkania i udawał, że szuka wódki. Stali w korytarzu, a tam, w pokoju,
którego wcześniej nie było, młoda kobieta karmiła małą dziewczynkę. „Jak
się nazywa?” „Tak jak ty.”
Wystarczyło zamurować z powrotem ścianę. Pokój włączyć z powrotem do
mieszkania sąsiada. I byłoby po staremu. Tyle że Ona już też miała syna. Od
miesiąca. Nic o tym nie wiedział. I w końcu ostatni raz. Dogonił Ją, gdy
zobaczył Ją z wózkiem. Zajrzał do środka. Zażartowała, że wyprowadza
dziecko koleżance. Nie wiedział, czy to żart, czy prawda. Poszli z dzieckiem
na spacer.
Z lękiem wpojonym przez matkę, która panicznie bała się mężczyzn, choć
zawsze ich uwodziła, poradziła sobie dość szybko. Może właśnie wtedy, gdy
Chłopak w Amerykańskiej Czapce przepowiadał Jej przyszłość w swoim
pokoju na łóżku. Przestała wmawiać sobie i światu, że pragnie tylko
przyjaźni, a z mężczyzną będzie dopiero po ślubie. Zaczęła odkrywać
mężczyzn po swojemu.
Nie mogła bez nich żyć. Bez mężczyzn, bez chłopców. Im więcej ich było,
tym mniej się bała. I ten dużo starszy student, co się upił i krzyczał na cały
dom w górach, że jest piękna. Potem tylko raz była z nim na striptizie w
eleganckiej knajpie, gdzie próbował się do Niej dobierać. Był okropny i na
szczęście to była knajpa. I ten młodszy o rok, który, choć nie wiedziała o
tym, zakochał się w Niej na rajdzie zorganizowanym przez harcerzy dla klas
pierwszych. Potem wstąpił, jak Ona kiedyś, do tej samej drużyny
harcerskiej. Z miłości. Pojechał na ten sam obóz i nie odstępował na krok.
Nawet wtedy, gdy chora została w łóżku, a wszyscy poszli na szlak. Po kilku
kilometrach symulował, że coś go tam boli i wrócił sam do obozu.
Pozwoliła, by Ją tulił i całował. To było takie miłe. Był taki czuły, taki w Nią
wpatrzony. Gdyby nie było innych, pewnie by Jej było trudno zrezygnować
31
z tych pieszczot. Jeszcze kilka razy mu pozwoliła. Na jakimś cmentarzu. Na
jakiejś klatce nocą. Była dla niego jedyna, pierwsza i najważniejsza. To było
najważniejsze dla Niej i tak już miało pozostać. Tylko tacy mężczyźni Ją
interesowali. Dla których była jedyna, pierwsza i najważniejsza. Tylko z
czasem było o to coraz trudniej. Z czasem wymagało coraz młodszych
chłopców. Chłopiec z obozu w górach nigdy nie był dla Niej ważny.
Przestała pozwalać. Poszła dalej. Złamała mu serce. Zrobił się z niego zimny
skurczybyk. Aż przykro było patrzeć. Stał się przystojnym mężczyzną i
łamał dziewczęce serca. Jedno po drugim. Ożenił się dla pieniędzy. Nie było
żadnej nauki. A szkoda.
Był taki, z którym zawsze łapała ich policja – na motorze, w nocy, gdy
toczyli oponę po mostowym ślimaku w dół, albo wtedy, gdy Ją przenosił
przez fontannę. To on założył się z Nią, że nie wyjdzie w maju za mąż.
Mówił, że Ona nie wytrzyma małżeństwa, że to się kłóci z Jej
temperamentem. Lubili razem ryzykować. To jeden z tych, którzy zmarli
młodo.
I był taki, który z miłości wbijał Jej w głowę znienawidzoną historię. Teraz
jest szychą w rządzie.
I taki, co pisał listy. Pełne miłości. Ciężkie od wyznań. Prawie w nie
uwierzyła. Zakochała się w obietnicy, że będzie Ją kochał zawsze. Może
dobrze, że wtedy od listów ważniejsze były pieszczoty. Oszukiwała go.
Zobaczył w końcu, jak całowała się z innym. Wydało się, że latem pod
namiotem nie była z koleżanką. Nad morzem, a nie nad jeziorem. Że kartki z
wakacji napisała w domu, a ktoś inny je potem wysyłał. Gdy do Niej pisał te
piękne listy, miał prawie tyle lat, co potem po latach Chłopiec. Ale Ona była
za młoda, by mogła się nimi przejąć. Gdy znalazła je dziesięć lat później,
akurat gdy była z Chłopcem, bardzo się wystraszyła. Że dla Chłopca listy,
które do Niej pisał, niedługo będą znaczyć tyle, co dla tamtego tamte.
Tamten ma czworo dzieci, jest gruby, łysy i chyba szczęśliwy.
I był taki, który był jak wierny pies. Zawsze obok. Nie nosił majtek. Sypała
mu śnieg za spodnie. Zjeżdżali razem z górki na skrawkach linoleum.
Całowali się na przystankach, gdy były puste ulice. Sikali razem na klatkach
schodowych i patrzyli, jak mocz spływa po schodach. Wjeżdżali na ostatnie
piętra wysokich domów, by wreszcie być sam na sam. Teraz zamknął się
przed światem. W laboratorium i w komputerze.
Zawsze było co najmniej dwóch. Jednocześnie. Przezorny zawsze
ubezpieczony. By przypadkiem nigdy nie została sama.
Byli różni. Na każdej imprezie. Ale tylko od pasa w górę. W ciemnych
pokojach, w łazienkach, na klatkach i na przystankach. Niedotulone
32
niemowlę, nie dopieszczona dziewczynka i rozbudzona dziewczyna. Ile do
przytulania i do całowania! Cała planeta wygłodzonego ciała. Całe morze
niespełnionych pragnień. Miliony ciemnych pokoi nie dałyby temu rady. Ale
na moment, na momencik uśmierzały głód. A alkohol stępiał umysł. Nie
niszczył jednak kontroli. Od pasa w górę, nic więcej. Miała szczęście, że
trafiała na takich, którzy słyszeli NIE. Bo mama mówiła. „Pierwszy raz”
trzeba zostawić dla tego jedynego. Trudno było pogodzić dziewictwo z
nienasyceniem. O ile dziewictwo jest poniżej pasa.
I był Anioł Stróż. Krążył wokół Niej aż okrążył. Wyciągał z imprez, gdy
miała już dosyć. Wyciągał z ciemnych pokoi. Gdy trzeba było, robił z siebie
wariata, byleby tylko pilnować Jej cnoty. Wiedział co robi, pilnował Jej
przecież dla siebie. Był na każde wezwanie, gdy traciła grunt pod nogami.
Cierpliwie, krok po kroku zdobywał Jej zaufanie. Cierpliwie krok po kroku
przekraczał granicę pasa. Ani się spostrzegła, gdy jego ręce zawędrowały w
zakazany obszar. Ale tylko ręce. Mama mówiła. Lecz nie powiedziała, że
dziewictwo można stracić rękoma. Zresztą nie było co tracić. Odwrotnie niż
Matka Boska. Dziewczyna nigdy nie była dziewicą. Bozia (a może to był
Bóg mężczyzna) oszczędziła Ją. To była dwunasta nauka. Można stracić coś,
czego się nigdy nie miało.
Szybko też przyszła trzynasta nauka, że im mniej Jej zależy, tym
mężczyznom zależy bardziej. A gdy tylko pokaże, że ich potrzebuje,
przestają o Nią zabiegać. Nie mogła się z tym pogodzić. Miłość i bliskość za
cenę udawania, że jej nie zależy? Co to wtedy za bliskość?! To była nauka
Jej matki. Nie mogła się z nią pogodzić. Gdy Anioł Stróż po raz pierwszy
nocował u Niej w domu i leżeli obok siebie na materacach, a Dziewczyna
nawet przez sen szukała ciepła jego ciała, matka na drugi dzień Ją ostrzegła.
Mężczyźnie nie należy okazywać zbyt wielu uczuć. Jeśli ma się ich dużo, to
je trzeba powstrzymać, bo inaczej to się go straci.
Z tej nauki nigdy nie umiała skorzystać. Jeśli się zakochała, zawsze
przychodził moment, że wolała tracić, niż grać.
Była ładną Dziewczyną. O regularnych, delikatnych rysach. Na Jej twarzy
był jeszcze spokój. Miała łagodny wygląd i ostry temperament. Role się
odmieniły. Kiedyś w mrocznym cieniu mamy, w czasie wiecznej nocy
polarnej, teraz mogła wreszcie rozkwitać. Mama nie była z tych, co by
zazdrościły. Co by Ją umniejszały, żeby się lepiej poczuć. Mama była w
siódmym niebie. Mogła nadal mieć to, co było motorem jej życia. Zachwyty
mężczyzn. Ciągłą adorację. Kilku rywali przy tym samym stole. Erotyczne
napięcie. Rozmarzone męskie spojrzenia. To nic, że nie dla niej. Ona nie
widziała różnicy. Żyła życiem Dziewczyny, odkąd zbladło jej własne.
33
Traktowała córkę, jak przedłużenie siebie. Wszelkie niepokojące różnice, to,
co jej nie pasowało, wypierała ze świadomości. Zachwycona swoim
odbiciem, nie widziała, co naprawdę się dzieje. Można było wszystko jej
wmówić. Przykra konfrontacja z prawdą: z obrzyganym na imprezie
żakietem, z korkiem od szampana i seksowną koszulką w harcerskim
ekwipunku, z sąsiadką, która Ją widziała nad morzem a nie w górach,
kończyła się jakimś kłamstwem. Zawsze najbliższym prawdy. To była
czternasta nauka: jeśli ktoś chce ci uwierzyć, bo tak jest dla niego
bezpieczniej, uwierzy w twoje każde kłamstwo. Ale uwierzy tym bardziej,
im kłamstwo będzie bliższe prawdy.
Opanowała tę sztukę do perfekcji. Sztukę kłamstw na granicy prawdy.
Kłamstw bez wątpliwości. Kłamała tak, że sama prawie sobie wierzyła. Bo
przecież nieważne, co było prawdą. Ważne, że mogło nią być. (Chyba
piętnasta nauka!)
(Co do prawdy - najlepsza jest ta, w którą trudno uwierzyć - w razie czego
łatwo się jej wyprzeć)
Kiedy Dziewczyna wyszła z cienia swojej mamy, uwierzyła, że może być
sobą. Że nie musi być biuściastą blondyną o długich, anielskich włosach. Nie
musi być grzeczna i miła. (Tę wiarę odebrał Jej Chłopiec. Gdy odszedł, bo
taka nie była) I znalazła swój sposób na mężczyzn.
Była kiedyś taka piosenka: ty łagodna, ty spokojna, opatrujesz moje rany, a
potem nagły zwrot akcji w refrenie i okazywało się, że błysk w oku,
nienawiść pomieszana z tęsknotą, cała potęga uczuć przeznaczona była dla
innej. Dla tej wstrętnej. Dla tej okrutnej.
Skoro nie miała szans jako anioł, wolała być tą okrutną. Wolała potęgę
uczuć. Jakichkolwiek.
Anioł Stróż nauczył Ją, że mogą być inni. I byli. Na swój sposób go nie
zdradzała. Bo przecież zdrada była od pasa w dół. Tylko on miał pełne
prawa. Ona też. Wszelkie prawa. Nie było wolno tylko TEGO. Nie było
wolno do końca. Musiało coś zostać, czego do końca nie dała. (Później było
na odwrót. Dawała tylko TO)
Gdy po latach, będąc z Chłopcem przeczytała w swoim pamiętniku tę
historię, wymiotowała całą noc. Było dziesięć lat później, a to była wciąż ta
sama historia. Historia o tym, że mężczyzna, którego kochała, musiał z Nią
być cały czas, musiał dla Niej wszystko poświęcić, musiał chcieć tego, co
Ona. Historia o tym, że prędzej czy później najczęstszym słowem, które od
Niej słyszał, było słowo „nie odchodź”. Bez względu na to, czy odchodził na
kilka godzin, czy na zawsze. Historia o tym, jak traciła z oczu resztę świata.
Jak bała się stracić siebie. (Jak w końcu siebie traciła) Historia o walce o
34
władzę nad mężczyzną. O tym, jak stawiała na swoim, jak zmuszała, jak nie
przebierała w środkach, nie znała wstydu i gotowa była na wszystko.
Z Aniołem Stróżem się udało. Zmusiła go do ślubu, bo założyła się z
tamtym.
To była też historia o pierścionku z perłą, wbrew temu, że przynosi pecha. O
ślubie, który miał być w maju, wbrew przesądom. O tym, jak prychnęła na
widok trumny w dniu zaślubin. Jak zdradziła męża na swoim weselu (jeszcze
wtedy od pasa w górę) z sąsiadem, który przyszedł się poskarżyć na hałas.
Jak w końcu zaszła w ciążę z innym mężczyzną. Rok później Aniołowi
zabrakło skrzydeł. Czy dałaby mu odejść, gdyby żył? Czy mogłaby być
szczęśliwa z innym, gdyby nie zwolnił miejsca, jak kiedyś Jej starszy brat?
Czy ktoś wymyśliłby gorszą karę? Lecz Anioł Stróż nie przewidział, że
razem z nim, w tej jedynej w okolicy przepaści, zginie cała pamięć o nim i
Jej całe poczucie winy. Było zbyt duże, by mogła je dźwigać. Żadnej nauki!
Wahał się, czy wrócić i spędzić z Nią Sylwestra. Z Nią i z NIM, ojcem Jej
dziecka. Dziecka, któremu Anioł Stróż dał nazwisko. Któremu dał dom, z
którego Ona odeszła. Dziecka, które przewijał, kąpał, z którym chodził na
spacer. Które kochał jak swoje. Odebrała mu siebie do końca. Odebrała mu
syna, który nie był jego. Zginął dzień przed Sylwestrem. Razem z nim
zginęła pamięć o bukiecie bzu, którym machał, by go widziała z daleka.
Dzięki temu wiedziała, że ma po co biec, bo on zatrzymał autobus. O
bezsennych nocach nad zalewem, gdy w namiocie oprócz nich wszyscy
spali, albo udawali. Gdzie Dziewczyna i Anioł Stróż odkrywali siebie
nawzajem. On odkrywał kobietę, a Ona mężczyznę. Mówiła sobie, to nie
ten, tylko dlaczego było z nim tak dobrze. O kolejnych pokojach na trasie do
sprzątania w londyńskim hotelu. W każdym można było się zamknąć. W
każdym uspokoić wytęsknione między jednym a drugim ciało. O wannie w
pożyczonym mieszkaniu, gdzie zabrakło ciepłej wody, na zmianę więc
dolewali z czajnika. O schroniskach w górach, gdzie kradli chwile dla siebie
między oddechami śpiących taterników. O nocnej koszuli w błękitne
kwiatki, gdy stali o świcie na balkonie i było już po wszystkim, gdy już nic
nie zostało, czego nie można byłoby mu dać. O...
Dlaczego te wspomnienia były gorsze od tych z Chłopcem? Jakim prawem
przyćmiły je inne? Czy gorszy był bukiet bzu od mokrych butów w potoku?
Bezsenne noce w namiocie od tych pomieszanych z dniami, gdy za oknem
zima na plaży? Wanna z wodą z czajnika od obskurnego prysznica w hotelu?
Tamte kradzione pieszczoty od tych? Jak to możliwe, żeby Anioła Stróża
wypchnął z pamięci taki byle kto, taki Nikt, taki Chłopiec? To była szesnasta
nauka. (Najbardziej dokuczliwa z nauk) Nieważne, co najpiękniejsze.
Ważne, co niedokończone.
35
Nie mogła bez nich żyć. Bez mężczyzn, bez chłopców. Dlatego ich
nienawidziła. Im bardziej jakiś nieśmiały chłopiec, jakiś niepewny siebie
facecik rósł w siłę pod wpływem Jej uczuć, nienawidziła go coraz mocniej.
Bo wiedziała, co zaraz się stanie. Że im bardziej da mu urosnąć, tym bardziej
on Ją umniejszy. Ofiara stanie się katem, a kat się stanie ofiarą. Nienawidziła
też tych, których nie dopuszczała do siebie. Którzy sami bali się podejść.
Samce, pewni siebie macho, panowie śliniący się na widok młodych
dziewcząt, palanci w dużych samochodach, małe fiuty o dużych mięśniach,
mężowie zdradzający żony. Miała ich ochotę wykastrować. Im bardziej
niepewni swych fiutów, tym bardziej Jej unikali. Im bardziej zgrywali
mężczyzn (a im starsi, tym bardziej muszą), tym była bardziej okrutna. Nie
umieli godnie nosić słabości, zaakceptować swoich rozmiarów. Żałośnie
udowadniali to, czego się nie da przecież udowodnić. Jak nimi pogardzała!
Jakimi byli dupkami!
Przyszło Jej kiedyś do głowy, że może to o to chodziło. Nie o Chłopca, lecz
jego ojca. Nie o tych wszystkich nieśmiałych, lecz o tych, którzy nie mogli
zrozumieć. Dlaczego to nie oni. Silniejsi, wspanialsi, bogatsi, w większych
samochodach. Dlaczego nie oni, tylko tamci, przecież od nich gorsi, są
obiektem Jej uczuć.
Pamiętała wzrok ojca Chłopca, gdy jechali kiedyś pociągiem. Czy
przypadkiem nie uwiodła mu syna, by zemścić się na takim facecie? By
zetrzeć mu z twarzy ten wieczny grymas zadowolenia z siebie? Czy nie
chciała mu zrobić na złość, woląc Chłopca, od którego czuł się lepszy? A
Chłopiec był taki biedny. Tak się starał, żeby ojca dogonić. Tak się męczył,
żeby go prześcignąć. Był coraz bliżej i bliżej. I chociaż bardziej od ojca
wykształcony, chociaż zrobił większą karierę, chociaż więcej od niego
zarabiał i jeździł lepszym samochodem, chociaż wypieprzył więcej kobiet,
nadal był mniejszy od ojca. Na nic się zdała Jej pomoc. Ambitny biedaczek.
Nie wiedział, że ojciec umniejszył go na zawsze.
Były też kobiety. Ale zupełnie niewinnie. Nie miały penisa, więc nie mogło
chodzić o seks. Zakochiwała się w ich długich jasnych włosach i w ich
łagodnych charakterach. Zakochiwała się w tym, czego sama nie miała.
Można powiedzieć, że kochała w nich matkę, taką, jak ją widział ojciec. Do
jednej z nich wysłała list, a w nim sen, w którym zanurzała się w jej
włosach. Gubiła się w nich, ale to było przyjemne. Potem spotkała się z nią,
a ona była na tyle mądra, że nie chciała tego przemilczeć. Ale Ona miała
odwagę zbliżyć się tylko w liście.
Sny były zawsze ważne. Jeśli ktoś pojawiał się TAK we śnie, to znaczyło, że
był kimś ważnym.
36
Inna dziewczyna, do której chciała się zbliżyć, mieszkała w domu obok.
Mijały się w drodze od i do, zamieniały zdawkowe uwagi, aż w końcu
poznały się lepiej. Była od Niej dużo młodsza, dziewczyna po przejściach.
To był kolejny raz, gdy było Jej za dużo, za mocno, gdy kolejna matka
wystraszyła się o swoje dziecko. Podejrzewała Ją o lesbijstwo. Więc Ona się
wycofała. Przestraszona, zawstydzona, że znów chce zbyt wiele i to jest
niemile widziane.
Zrozumiała dopiero po latach. Gdy Jej własna matka, której właśnie zmarła
znajoma, przestraszyła się, że córka tamtej, która przyszła do niej po
wsparcie, chce za dużo, że darzy ją jakimś uczuciem, któremu matka nie
umie sprostać. To powinna była być najważniejsza z nauk, siedemnasta: Nie
dobijaj się tam, gdzie boją się twoich uczuć. Nie uwielbiaj tych, którzy w
sobie tego nie mieszczą. Nie pragnij od tych, którzy boją się swoich
pragnień. Bo zafundują ci cierpienie i wstyd.
I był ON. Najważniejszy na świecie. Gdy pocałowała GO po raz pierwszy,
miał szesnaście lat, a Ona była mężatką. Leżał w łóżku, chory, obok pokoju
brata, który wtedy nie podejrzewał, że zbliża się jego piekło. Piekło
starszego brata, który musi ustąpić, bo się rodzą następni. Miała za sobą już
parę niewinnych małżeńskich zdrad. Oczywiście od pasa w górę. Nawet bez
rąk poniżej. Wykorzystała, że nie mógł się ruszyć i napisała na marginesie
książki, którą próbował czytać, że chce GO pocałować. Zgłupiał. Była o trzy
lata starsza. Miała męża. Kochał się w Niej JEGO starszy brat. Zwariowała.
Ale się dał pocałować. A nawet odwzajemnił. Wzięła GO, jak się bierze
upragnioną zabawkę. Chciała pozbawić woli. Miał być w Nią wiecznie
wpatrzony, zakochany. Miał chcieć tego, co Ona. Odebrała mu niewinną
młodość, czas podrywów, pierwsze panienki. Beztroskę. I życie bez winy.
Był winny wobec Jej męża. Był winny wobec brata. Wobec matki. Musiał
im wszystkim stawić czoła, choć wcale tego nie chciał, bo przecież ich
potrzebował. Był winny, bo nie zawsze chciał tak jak Ona.
Od początku czuła, że z NIM jest inaczej. Jakaś tajemna siła burzyła
sztuczne zakazy. Granica w pasie, między górą a dołem, szybko przestała
istnieć. Jeśli nie od razu oddała mu się do końca, to dlatego, że bardzo się
bała. Przeczuwała, że tak niewiele dzieli Ją od zatracenia. Pragnęła GO, jak
nigdy nikogo na świecie. (W każdym bądź razie nie przypominała sobie, by
kogoś już tak pragnęła) Tuliła JEGO poduszkę, gdy nie mogła JEGO. Gdy
była znowu z mężem po dniu spędzonym z NIM, przymykała oczy, żeby GO
nie zgubić. Kiedy odchodził, nie prała pościeli, by nadal z NIM być. I stało
się. Przestała móc żyć bez NIEGO. Żeby się tego nie bać, udowadniała
sobie, że ma nad NIM władzę. Wywoziła GO taksówką za miasto, żeby
37
mogli się kochać. Dzwoniła dotąd, aż przyszedł. Żeby się od Niej uwolnić,
wyrzucał telefon przez okno. Żeby sobie poradzić, pił coraz więcej. To było
coś, nad czym nie mogła mieć władzy. Wolał, by władzę miał nad nim
alkohol. Nie Ona. Pozostał jedyny sposób. Zaszła w ciążę, nie zważając na
NIEGO. Nie planowała tego, ale nie uważała. Gdy nie była rozważna
wcześniej, dobra Bozia Ją oszczędziła. Ale tym razem Bozia widziała, że to
nie są żarty. Pozwoliła, by ON nie miał wyjścia. Bo wiedziała, że bez
NIEGO Ona by umarła jak niemowlę. Wiedziała też, że ON nie przeżyłby
bez Niej. Wiedziała to, czego oni jeszcze nie wiedzieli.
Nikt tego dziecka nie chciał. Tylko Ona. Anioł Stróż jakby się spodziewał.
Nie mógł być ojcem. Wyjechał wtedy, by dać Jej czas do namysłu. Chociaż
wiedział, że w tych sprawach Ona nie myśli. Że jest jak małe zwierzątko idzie tam, gdzie dają jeść. Powiedział: nie licz na mnie. Tak jakby to potrafił.
Musiał potknąć się na górskim szlaku, żeby spełnić tę obietnicę. Matka
umówiła skrobankę. (Cóż to dla niej) Dziewczyna po prostu nie poszła. ON
stwierdził, że byłoby lepiej. Że chyba byłoby lepiej. Że może byłoby lepiej.
ON nigdy nie mówił TAK i nigdy nie mówił NIE. Wtedy jeszcze nie
wiedziała, że to będzie ich wspólna cecha, najważniejszych mężczyzn w Jej
życiu – lęk przed podjęciem decyzji. Pozwalał, by to Ona decydowała,
dzięki temu mógł później wszystko na Nią zwalić. Wspierał Ją tylko JEGO
starszy brat. To była jego szansa. Uciąć sobie palce u ręki, żeby nie pójść do
wojska. I być z Nią - jedyny sprawiedliwy. Ona na to nie poszła, więc on
poszedł do wojska. Ale wsparcie od niego wzięła. Codziennie pisała listy i
dzięki temu przetrwała. Dalej już nie mogli go wysłać, ale i tak pojechała.
Znalazła go, kierując się fragmentem listu. Opisem widoku z okna, przez
które patrzył, gdy do Niej pisał. Dopóki był w wojsku, to było jego dziecko.
Przynajmniej tak wszyscy myśleli. Spróbuj przekonać żołnierza, że ciężarna
kobieta, która odwiedza kolegę w wojsku, nie nosi jego dziecka! On też
przetrwał dzięki Niej. Dwa długie lata.
Gdy wrócił, był innym człowiekiem. Anioł Stróż nie żył. Ci, co Ją kiedyś
kochali, ostygli w swoich uczuciach. Nie mieli szans wobec tego, co działo
się z Nią i z NIM. Po cóż więc mieli się trudzić. A Syn stawiał pierwsze
kroki.
Syna rodziła tak, jak później skakała na bungy. Gdy stała na dole i
obserwowała skaczących, nie mogła się doczekać. Cała drżała, widząc, jak
robią to inni. Nie ze strachu, lecz by to wreszcie zrobić. Gdy stała
pięćdziesiąt metrów nad ziemią i miała świat pod stopami, coś kazało Jej
latać. Coś kazało Jej spadać. Tak jak wtedy, gdy łykała jedną tabletkę za
38
drugą. Tak jak później nad fiordem. Tylko że tam nie było gumowej liny.
Skakała na bungy, zanim zdążyła się bać. Tak jak zawsze.
Gdy rodziła Syna, trzęsła się z zimna. Wbrew temu, jak być powinno. Gdy
oddychała, by pomóc mu wyjść, straciła przytomność. Na chwilę. Bo to było
dla Niej za dużo. Za dużo przeżyć. Za wiele czucia. I zbyt wiele tlenu we
krwi. Była sama. Wtedy nie było jeszcze porodów rodzinnych. Były
obskurne sale i zmęczone kobiety w kapciach. Prysznic w ubikacji, żeby się
dało wysikać. Szwy tam, gdzie było najczulej, które potwornie bolały. Wargi
do krwi pogryzione, bo się tak bardzo starała. I dzieci, co już nawet nie
miały siły, by płakać. Na drugim końcu długiego korytarza. Oddzielone od
matki, nagle i boleśnie. Przywożone na wózku jak bułki w piekarni.
Rozdawane do łóżek. Zapakowane w kocyk niebieskookie bochenki.
Patrzyła na Syna, gdy kładli go obok i czuła tylko zdziwienie. Jak to
możliwe? Piersi też były zdziwione. Nie gotowe. Oporne. Tyle o ile. Wolał
pić z butelki, bo w przeciwieństwie do piersi, była pewna i pełna. Smok miał
duży otwór i nie kazał na siebie czekać. Nie kazał mu być cierpliwym. Syn
dobrze wiedział, co robi.
Nie chciał Jej sprawiać bólu, nie chciał być winny cierpieniu. I nie chciał, by
trudno je było przerwać. Obraził się na Jej piersi. Wolał gumowy smoczek,
szklaną butelkę i wolał, żeby to Ona czuła się winna, nie on. Wolał nie
wierzyć, że można w ogóle od kogoś coś dostać. Coś, co pozwala żyć, co
daje radość, przyjemność. Lepiej nie wierzyć niż tęsknić. To była jego
nauka.
Był biedny. Między jedną Jej nadzieją a drugą. W przerwach w
poszukiwaniach. Był ciągle z Nią, ale obok. W nosiłkach przylgnięty jak
małpka, jak narośl na ciele, o której się nie pamięta. Tylko wtedy, gdy
wzywała powinność. Była sumienną matką, robiła wszystko, co trzeba.
Nigdy nie oddała go na dłużej, niż jeden dzień. Coś Jej kazało. Nie
pozwalało opuszczać. Wzywało, by stale był przy Niej. A jednak była gdzieś
obok. Opuszczała na całe godziny. Zajmowała się tylko sobą. Sama głodna,
nie mogła go karmić. To, co miała dla niego, to ciepło własnego ciała. Bicie
swojego serca. Obowiązkowe dłonie. Dopóki się mieścił w nosiłkach. I tak
miał szczęście.
Syn, Jej dziecko, nadal w Niej budził zdumienie. Nadal zaglądała do jego
pokoju, nie mogąc się jemu nadziwić. Że ten oddzielny człowiek był nie tak
dawno w Niej. A wcześniej był w JEGO nasieniu. Był jak dar, o który nie
prosiła i którego nie umiała przyjąć. Nie umiała się nim cieszyć. Ciągle się
dziwiła, że została obdarowana. Jak wiersz - ucieleśnienie poezji. Zanim go
wymyślisz, już go ręka kreśli na papierze. Jak kwiat, który zakwita, zanim
39
się obudzisz. Wczoraj jeszcze nie widziałeś pąka, bo był ukryty wśród liści,
a tu nagle coś tak niezwykłego!
Pamiętała JEGO twarz, gdy przyszedł po raz pierwszy, by zobaczyć Syna.
Tego się nie da opisać. Jakiś przebłysk czułości, łagodność tylko dla dziecka,
w ułamku sekundy cały żal, że nie może być tak po prostu. Co mu zrobiła!
Nawet nie mógł odebrać dziecka ze szpitala. Nie mógł wrócić z nim do
własnego domu. Nie mógł cieszyć się, nie dzieląc się nim z innym
mężczyzną. I to z tym, który dał JEGO dziecku nazwisko. Miał dopiero
osiemnaście lat i nie mógł poczuć się ojcem. To co, że się bał! Odebrała MU
najważniejszą decyzję w JEGO życiu. Ojcem czuł się Anioł Stróż.
Anioł Stróż był taki prawy, taki dobry, aż do zarzygania. Masochistyczna
wyższość moralna. Pozwolił im się widywać. Wychodził z domu i tym
samym dawał im pozwolenie, aby się mogli kochać. Gdy wracał, pławił się
w swym cierpieniu. Upajał się kropelką spermy, którą Jej się zdarzało
uronić. (Choć tak chciała GO w sobie zatrzymać. Do ostatniej kropli
rozkoszy)
Pozwalał JEMU przychodzić i prasować pieluchy. Zajmować się Synem
przez trzy godziny w tygodniu, gdy Ona szła na zajęcia. I był taki dumny z
siebie, że na to wszystko pozwala! Jakby mógł na cokolwiek pozwalać. A
dla NIEGO to było za trudne. Próbował odejść. Miał pretekst, by pić coraz
więcej. Ale gdy był pijany, za bardzo za nimi tęsknił. Za Nią i chyba za
dzieckiem, choć ich jednocześnie nienawidził. Jej, że zdecydowała za
NIEGO, Syna, że nie pozwala mu odejść bez wyrzutów sumienia.
Nienawidził też siebie, że nie może się oprzeć swemu pożądaniu. Wtedy
jeszcze nie wiedziała, że to będzie następna wspólna cecha najważniejszych
mężczyzn w Jej życiu - strach przed pożądaniem, które nie pozwala im od
Niej odejść. I ON, tak samo jak Chłopiec, próbował zwalić to na Nią. Że
opętana jest seksem, że nic Jej innego w głowie, że myśli tylko dupą. Obaj
bali się pragnień, żądzy i namiętności i umieszczali w Niej wroga, by móc z
nim bezpiecznie walczyć.
Lubiła mówić, że tym, co Ją łączyło z NIM, był Syn i seks. Czasem nawet
myślała, że łączył ich tylko seks. Taki seks, który nie pozwalał im odejść od
siebie. Seks, który był cieniutką nitką, która wbrew prawom fizyki dźwigała
cały ciężar ich związku. Podtrzymywała go, nie pozwalała mu się rozlecieć.
Gdy pojawiał się w ich życiu ktoś inny, udowadniali sobie w łóżku, że to nic.
Nic, co mogłoby im zagrozić. Ona udowadniała JEMU, że tak łatwo od Niej
nie odejdzie. ON, że warto jest o NIEGO walczyć.
40
Tylko że nie było to prawdą. Nie seks ich łączył. Łączyło ich coś, co
sprawiało, że seks był taki niezwykły. Tajemne źródło ich związku ukryte
było gdzieś głębiej. W jądrze tego, co ich połączyło. To było coś, czego się
nie da zobaczyć, a co dopiero nazwać. Co czyniło ich seks poezją.
Spotykając się w ciemności, wreszcie bez słów, reagowali na siebie jakąś
częścią w sobie, czystą, nieskalaną. Ich serca mogły się nareszcie otworzyć,
mogli dać sobie wszystko. Bez lęku, że oddając wszystko, coś stracą. Każde
„daję” było przecież „biorę”. Ich ciała, ich zmysły odnajdywały się po
omacku, ale tak naprawdę spotykały się źródła, żeby płynąć razem,
podmuchy wiatru, by ich wreszcie porwać, dwie iskry, by zapłonąć, by ich
stopić w płomieniu miłości. Właśnie tak. Jak naiwna poezja. Tylko wtedy się
mogli odnaleźć. Tylko w seksie. Jeszcze wtedy nie umieli inaczej. Tak,
jakby Bozia im to dała, by nawzajem nie mogli się zgubić. Żeby nie udało
im się odejść od siebie.
Nie umieli się kochać inaczej. To nie mógł być zwyczajny seks, gdzieś w
przelocie, żeby się rozładować, żeby o czymś zapomnieć. Nie mogli wtedy
rozmawiać, nie mogli mówić oczami niczego, co by nie było związane z
rozkoszą. To mogło być tylko święto, a święta nie zdarzają się ciągle. Dla
Niej to było trudne, nie iść za każdym impulsem, nie móc, ot tak, spuścić
trochę napięcia, które ciało mężczyzny niechcący zasiało w Jej ciele. Po
latach się przekonała, że nie słuchając serca, lecz idąc tylko za ciałem, z
NIM jakby coś marnowała, jakby coś rozmieniała na drobne. Czuła jakiś
niedosyt, jeśli nie było to świętem. Nie chodziło o brak orgazmu. Z tym
nigdy nie miała problemu, no może tylko wtedy, kiedy łykała prozac. Z NIM
musiała się spotkać tak, jak wtedy, gdy się umiera. Jeśli nie mogła umrzeć,
to i nie mogła żyć.
Może właśnie dlatego nie umiała bez NIEGO żyć.
Może właśnie dlatego potrzebowała innych. By było też zwyczajnie. Jak
mężczyzna z kobietą. Flirtują ze sobą, ocierają się niby przypadkiem, patrzą
na siebie specjalnie, grają, oszukują niewinnie i nie mówią wszystkiego.
Zapraszają i odpychają, aż w końcu nie mogą wytrzymać. Pieprzą się z
satysfakcją w oczach, mówią sobie nawzajem, choć nie koniecznie w
słowach: a widzisz, udało mi się, zdobyłem cię, mam cię, zerżnę, czy chcesz
tego, czy nie chcesz. Nieważne, że chcą obydwoje. Podnieca ich walka,
zdobywanie i dominacja.
ON był taki tylko wtedy, kiedy od Niej odchodził. Kiedy odchodził do innej
lub odpływał w alkohol. Kiedy byli razem, tęskniła za zwyczajnością. Kiedy
byli razem, tęskniła za tymi chwilami, kiedy był zwykłym facetem. Kiedy Ją
brał na śniegu, kiedy w Nią wchodził znienacka, gdy była pod prysznicem,
41
kiedy na Nią patrzył i do Niej mówił, z takim zwyczajnym pożądaniem w
oczach. Coś za coś. Wolała, kiedy z Nią był. Wolała, by ktoś inny był
zwykłym facetem. Jeszcze się wtedy łudziła, i to bardzo długo, że może mieć
jedno i drugie. Że może mieć wszystko bez końca.
Biedny Syn. Pomiędzy jedną nadzieją a drugą.
Była zbyt zajęta podtrzymywaniem złudzenia. Zbyt zajęta kolejnymi,
zwykłymi facetami. A najlepsi byli ci zagubieni, nieśmiali, zachwyceni, że
się nimi interesuje. Miała nadzieję, że Ją będą uwielbiać. Ich uwielbienie
miało być kluczem do ziszczenia marzeń o posiadaniu wszystkiego bez
końca. Problem w tym, że nie chcieli być w JEGO cieniu. A zawsze byli.
Problem w tym, że ON miał tego dosyć.
Biedny Syn. Między jednym rozstaniem a drugim. Między ich powrotami do
siebie. I w tym, co się działo pomiędzy.
Nigdy nie umiała udawać. Każdy, zwyczajny facet wypisany był na Jej
twarzy. A ON miał swoje sposoby, żeby Ją ukarać. Po prostu odmawiał.
Kochania się. Bycia odpowiedzialnym. Spokoju i poczucia bezpieczeństwa.
Wracania na noc do domu, by mogła spokojnie zasnąć i nie bać się, że
kolejny mężczyzna w Jej życiu zginął śmiercią tragiczną. Pił coraz więcej.
Każde JEGO spóźnienie czyniło Ją bezbronną wobec panicznego lęku.
Stawała się jednym wielkim uchem. Każdy szmer, trzaśnięcie drzwi sto
kilometrów od Niej, ruszający z przystanku autobus, zatrzymywały bicie
serca, oddech, krążenie krwi, bulgotanie w jelitach, żeby tylko nie przegapić
upragnionych kroków na schodach. Rok po roku stawała się żoną alkoholika.
A może zawsze nią była.
Gdy Syn był taki mały, że nie mógł zostać sam w domu, szalała uwięziona
odległością od znajomych, brakiem telefonu i kompletną bezsilnością. Gdy
ON wreszcie wracał, mogłaby GO zabić. Tylko temu, że nigdy nie miała w
domu broni palnej, ON zawdzięczał życie. Noże, nożyczki mógł
powstrzymać, zanim GO dosięgły. Raniły go tylko tyle, ile nie zdążył.
Wykręcić Jej rąk. Wyrwać z nich groźnego narzędzia. Fruwające talerze i
szklanki rozbijały się nad JEGO głową, bo zawsze chybiała celu, a ON robił
świetne uniki. Ściany w ich domu zdobiły freski z plam. Z herbaty, kefiru,
soku. Czasem tylko jakieś krzesło rozcinało MU łuk brwiowy. Gdyby miała
pistolet, zanim by pomyślała, nacisnęłaby spust.
Nie mogła go dosięgnąć. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że to następna ich
wspólna cecha, najważniejszych mężczyzn w Jej życiu - umiejętność
odgradzania się od Niej. Był tylko jeden sposób. Uderzyć go pięścią. Wtedy
zawsze oddawał. Ale wtedy też reagował.
42
Gdy w końcu trzeźwiał, próbowała z NIM rozmawiać. Ale najpierw czekała,
że ON coś powie. Że Ją przeprosi, a potem na dowód, jak bardzo Ją kocha,
będzie Ją pieścił. A wtedy Ona okaże się niewzruszona i będzie GO
odpychać. Nigdy się nie doczekała. Tyle razy z NIM to ćwiczyła i nigdy nie
miała dosyć. Dużo czasu, oj, bardzo dużo upłynęło, zanim przestali w to
grać.
Całe lata się bała, że nikt nigdy po Nią nie przyjdzie, nie zawróci, nie
zrozumie, jak bardzo Ją kocha. Była jak twierdza, która kapituluje z braku
jedzenia i wody. O której wróg dobrze wiedział, że nie trzeba się męczyć,
nie trzeba walczyć, wystarczy cierpliwie czekać, aż sama podda się z głodu.
Czekała, jakby była jakaś szansa się doczekać. W pełnej napięcia ciszy,
doczekiwała się JEGO chrapania. Ciskała się po łóżku, szturchała GO niby
niechcący, zapalała światło, nawet wychodziła z domu, ale ON spał dalej.
Gdy nie udało się sprawić, żeby „sam się obudził”, w końcu budziła GO
„wprost”. I zaczynała monolog. To zawsze były monologi. Gdy zadawała
pytanie, odpowiadał jak Żyd w kawale, pytaniem na pytanie. Gdy tak gadała,
gadała pół nocy, w końcu udowadniała, że ON Jej wcale nie kocha. Aż w
końcu Jej odpowiadał. Mówił to, co raniło najgłębiej. Potwierdzał Jej
wnioski. Prosiła się o najgorsze, więc dawał Jej to, co chciała. Bolesne,
okrutne słowa, jak noże o długim ostrzu. Wtedy wpadała w histerię. Płakała
dotąd, aż wstawał zapalić. Gdy wracał, to Ją przytulał. Żeby już wreszcie
poszła spać. Żeby już tak nie rozpaczała. Ale Ona mogła zasnąć tylko wtedy,
gdy odwołał, co wcześniej powiedział. Mógł to zrobić tylko w jeden sposób.
Tylko kochając się z Nią. Ale wtedy to nie była poezja. To było ukojenie, że
jednak Jej się udało. Że udało się GO zmusić do kontaktu. A potem
przepraszała GO za to. Bo to nie był czas na ich święto. Bo zbyt się
nienawidzili. I często to trwało do rana, zanim mogła w spokoju zasnąć. To
był ich rytuał, bez którego nie mogła się obejść. Zawsze ten sam scenariusz.
Ale czasem nie chciało się udać. Nie pomagało odczynianie czarów.
Pozostawał niewzruszony i tym niewzruszeniem doprowadzał Ją do
bezsilności. Wtedy zostawał tylko jeden sposób - uderzyć go. Wtedy zawsze
oddawał. (Ale wtedy też reagował)
To był jedyny, skuteczny sposób uzyskiwania reakcji. (Bo seks czasem
zawodził) Każdego ważnego mężczyznę poddawała tej próbie. Miała swoje
sposoby na określenie, kto ma w sobie ile agresji. Musiał mieć tyle, żeby się
dać sprowokować (a tyle to mieli wszyscy). Ale też tyle, żeby nie dała się
zabić. Ten pierwszy raz zawsze był ryzykowny. Nie wiadomo było, jakiego
potwora wywoła. Ojcu nie udało się Jej unicestwić, ale lęk, że komuś się w
końcu uda, kazał każdego sprawdzać. Prowokowała wściekłość. Nie było
43
takiego, który się nie dał sprowokować. Nawet łagodnego Anioła Stróża
umiała wyprowadzić z równowagi – ten wzór łagodności i wyrozumiałości!
Na niego działało szyderstwo i wyśmiewanie. (Typowy zestaw) Chłopiec był
czuły na kpinę. Gdy kpiła z jego nadmuchanego Ja, uderzył Ją po raz
pierwszy. Pod drzwiami jego mieszkania. On! Chodzący twardo po ziemi,
przedkładający równowagę ponad wszystko inne, przekonany o swojej
nienagannej moralności, no przynajmniej w tej sprawie, że nigdy nie uderzy
żadnej kobiety. Przecież by mu uschła ręka! Był wściekły nie tylko z
powodu kpiny. Był wściekły, bo Jej się udało - sprowokować go, udowodnić
mu kolejny fałsz, w który wierzył. Że umie się upilnować i być wierny
swoim zasadom. Że nigdy nie przemieni w rękoczyny swojej ukrytej złości.
ON był najbliższy prawdy. Znał SIEBIE po pijaku. Wiedział, do czego
potrafi być zdolny. JEGO cierpliwość miała też gdzie indziej granicę. A Ona
ją przekraczała. Dzwoniła tyle razy, aż wyrzucał telefon. Gadała tyle czasu,
że w końcu wychodził z domu. Biegła za nim w nocnej koszuli i boso po
śniegu, więc chwytał Ją za ramiona i potrząsał tak mocno, jakby chciał z
Niej wytrząsnąć wariactwo. Gdy biła GO z bezsilności, oddawał Jej raz a
dobrze. Padała na podłogę i leżała dużo dłużej, niż kazało oszołomienie.
Jakiś czas przychodził po Nią i podnosił Ją wystraszony. Później przestał.
Znał już Jej sztuczki. Leżała dotąd, aż Jej się znudziło.
Nigdy nie dawała za wygraną. Tłukł pięścią w szyby, żeby Ją wreszcie
zatrzymać. Bo sama nie umiała. Zatrzymywała się tylko dlatego, że trzeba
było opatrzyć MU rany.
Niszczył Jej cenne pamiątki, bo Ona niszczyła MU życie. Bo wolała GO
zniszczyć, niż MU pozwolić odejść. Była jak pies ogrodnika.
Wszystko było lepsze od JEGO obojętności. Dopóki reagował, dopóki była
GO w stanie rozwścieczyć, znaczyło, że jest jeszcze dla NIEGO ważna. Tak
jak z ojcem. Lepszy był strach, że zabije Ją w szale, niż jego brak kontaktu i
nieobecność duchem. To była osiemnasta nauka: lepiej istnieć narażając się
na śmierć, niż nie istnieć, bo cię nikt nie zauważa.
Biedny Syn. Robił z Nią to samo. W ten sam sposób sprawdzał, czy jeszcze
jest dla Niej ważny. Próbował Ją wyrwać z oszołomienia. Z zawężonej
świadomości. Z braku kontaktu z rzeczywistością. Z Jej nakręcenia. Z
otępienia, gdy się Jej nie udało. Miał szansę zaistnieć tylko ryzykując życie.
Doprowadzając Ją do szału.
Kiedy u psychologa narysował obrazek „moja rodzina”, byli na nim tylko
ON i Ona. Blisko siebie. Jego na obrazku nie było. Gdy spytano, gdzie jest
on, dorysował się w samym rogu, daleko od nich, niewspółmiernie od nich
mniejszego. Biedny Syn. Czy kiedykolwiek odważy się kochać?
44
Zanim zakochała się w Chłopcu, ON zaniepokoił się tylko raz. Choć było co
najmniej.... Nigdy ich nie liczyła. Był jakiś znów na motorze, jakiś, któremu
skopała drzwi, taki, dzięki któremu, poznała następnych dwóch, w tym
skurwiela z Sylwestra. Było ich wielu, ale żaden ważny. ON zaniepokoił się
tylko wtedy, a przynajmniej dał po sobie poznać, gdy pojechała do Rzymu i
przeżyła tam Rzymskie Wakacje. W tym samym czasie, gdy po raz pierwszy
wyjechał. Daleko i na długo. Ale zanim wyjechał, musieli odprawić rytuał.
Najpierw pił i nie wrócił do domu. Potem kazała MU się wynosić. Kiedy
skorzystał z okazji, by nadal być poza domem, szalała, by GO odnaleźć.
Wrócił tuż przed odjazdem. Odczyniła czary i wtedy mogli się rozstać. ON
pojechał na pierwsze w swoim życiu saksy, Ona z koleżanką do Wenecji.
Jak zwykle starym sposobem. Wtedy jeszcze były kraje socjalistyczne i
pociągi za złotówki i dolary. Pojechały, ile się da, za złotówki, a potem
zabrały się stopem. Pierwszy podwoził ich Niemiec. Zawiózł je na camping
w Jugosławii, postawił kolację, ale poza tęsknym wzrokiem, nie posunął się
do niczego więcej. I całe szczęście. Niezręcznie Jej było dawać kosza
facetom, którzy byli tak mili, że wieźli Ją przez pół Europy i w dodatku
zbaczali z trasy.
Właściwie to zawsze, kiedy udawała się sama w podróż, przyczepiał się jakiś
facet. Nawet wtedy, gdy była tak stęskniona, że nie widziała świata. Gdy
podróż upływała na wyobrażaniu sobie spotkania z ukochanym. Nie
cierpiała długich podróży, ale mogła jechać na sam kraniec Ziemi, jeżeli za
kimś tęskniła. Potrafiła przejechać setki kilometrów, bo GO zapragnęła.
Potrafiła pojechać na marne, wiedząc, że to ryzykuje, skoro GO nie może
uprzedzić. A wtedy i tak zawsze kogoś poznała. Faceta, który z Nią jechał w
przedziale i podszedł w końcu na dworcu. Faceta, który Ją podwoził z
powrotem, bo nie zastała JEGO, a czekała tak długo, że zrobiła się ciemna
noc i nie było czym stamtąd wrócić.
Nie przyszło Jej nawet do głowy, że to może się kiedyś skończyć. Że
przyjdzie taki czas, gdy przestanie spotykać jakichkolwiek facetów. Że nie
będzie mogła żadnemu powiedzieć: „Nie ma na ciebie miejsca w moim
życiu kochanie, jestem już wdową, żyję z ojcem mojego dziecka i mam
kochanka. Kim jeszcze chciałbyś być dla mnie?”
Będąc we Włoszech miała w sercu wolne miejsce. Była na NIEGO zła,
stęskniona normalnej miłości. Bez rytuałów, bez sadomasochistycznej
perwersji. Potrzebowała czułości i uwielbienia.
Włóczyły się przez tydzień po Wenecji. Ale jak można być we Włoszech i
nie pojechać do Świętego Miasta? Przypomniała sobie faceta. Przed
45
wakacjami napisał do Niej z Rzymu i zaproponował małżeństwo. Znali się z
pracy, ale bardzo słabo. On nie wrócił z zimowych ferii. Zgłosił się do obozu
przejściowego w Rzymie. Żeby zwiększyć swoje szanse na to, by jakiś
porządny kraj dał mu wizę, postanowił założyć rodzinę. Małżeństwa z
dziećmi (a on wiedział tylko tyle, ile było w Jej dokumentach: że ma syna i
że jest samotna) miały największe szanse. Poza tym, w kolejnym przystanku
emigrantów, jakim był hotel Sporting, dostawały najlepsze pokoje. Nadal był
oczywiście samotny. Wcale nie łatwo było znaleźć kobietę z dzieckiem,
która wydałaby się za kogoś dla wizy.
Mieszkał w jednym z najgorszych pokoi. Na czwartym piętrze pod ziemią, z
oknami na podziemny parking. Mieszkało z nim trzech Polaków, równie
chętnych, by założyć rodzinę. I jeden, który już ją miał, ale żona z dzieckiem
nie chciała się tułać po świecie. Wszyscy palili papierosy, więc nie było tam
czym oddychać. A Ona miała alergię na dym i klaustrofobię.
Gdy po wielu latach opowiadała tę historię, przyjaciel zażartował, że to była
reakcja obronna. Że zakochała się, bo tylko w stanie manii mogła wytrzymać
takie warunki. Było raczej na odwrót. Zakochała się i dzięki temu mogła to
wszystko wytrzymać. Co tam wytrzymać! Ona po prostu nie zwracała na to
uwagi. Jej uwaga była przy facecie, który koniecznie chciał pojechać do
Kanady. To była dziewiętnasta nauka: jeśli kochasz, jeśli wydaje ci się, że
jesteś tuż, tuż zaspokojenia pragnień, przetrzymasz wszystko.
Była tylko tydzień w Rzymie, a przeżyła miłość od początku do końca.
(Miłość? Ale nie kłóćmy się o słowa)
Od momentu, gdy się ocierali o siebie, flirtowali, dawali sobie znaki, jeszcze
o tym nie wiedząc. Poprzez ten czas, gdy siła, jaka ich pchała ku sobie, była
tak wielka, że i koleżanka, którą zaciągnęła do Rzymu i facet, który się
chciał z Nią żenić, odpadli nie znajdując miejsca koło nich. Poprzez
wszystkie ogrody, parki, skwerki a na nich ławki, fontanny, na których
brzegu można było przysiąść, wszystkie murki znanych budowli, parapety w
wielkich muzeach, zabytkowe schodki, na których można się było całować.
Poprzez chwile między jednym a drugim oddechem śpiących, w
koszmarnym pokoju pod ziemią, poprzez noce na jakimś pustym polu, nie
wiedzieć czemu, prawie w centrum Rzymu. Gdzie na ziemi, która oddawała
ciepło zebrane za dnia, próbowali się kochać, a dzwony wszystkich
rzymskich kościołów wydzwaniały kolejne kwadranse. On był najgorszym z
kochanków. Tak okropnym, że nic mu się nie udało. Jej się też nie udało
udowodnić sobie, że ma taką moc, by to zmienić. To byłby pierwszy raz, gdy
zdradziłaby JEGO cała. Ale Bozia jeszcze wtedy czuwała. W końcu to było
Święte Miasto.
46
Aż do chwili, gdy w końcu poczuła, że jest go za dużo. Że Ją za bardzo
kocha, że za bardzo się uzależnił. Jeszcze karmiła się jego czułością i
uwielbieniem, ale już odchodziła. To był koniec. Pewnie tym szybszy, że
jemu nie stanął jak trzeba. Z ulgą powitała ten dzień, gdy trzeba było już
wracać. Kto by pomyślał, że wystarczył Jej na to tydzień?!
Gdy stały na wjeździe na autostradę, żeby złapać jakąś okazję, on modlił się
ukryty w krzakach, żeby się nikt nie zatrzymał. I wymodlił. To było jakieś
włoskie święto i nikogo nie było już w drodze. Wróciły następnego dnia
pociągiem, w polskim wagonie sypialnym, dając w łapę polskiemu
konduktorowi. Koleżanka miała opłacony bilet do nocy, na wypadek obcej
kontroli (dopiero w nocy sprzedajny konduktor był w swoim wagonie
panem). Ją przemycił w służbowym przedziale. Niezręcznie było dawać
kosza facetom, którzy byli tak mili, że wieźli Ją przez pół Europy. Ale ten
przynajmniej nie zbaczał z trasy.
Facet, który koniecznie chciał pojechać do Kanady, przez jakiś czas
przysyłał miłosne listy. Przez jakiś czas Ona bawiła się w miłość, której już
dawno nie było i biegała z listami do niego. Na dworcu wtryniała je
romantycznym podróżnym. Potem zaniepokojona żona postanowiła się
jednak z nim tułać. Szybko dostali wizę do kraju z jego snów. Listy były
coraz rzadsze, potem się okazało dlaczego. Żona kradła listy, które Ona do
niego pisała. A on myślał, że Ona ma już go w dupie. Miała, ale było Jej
miło dostawać wciąż takie listy. Z próżności podtrzymywała wątły
płomyczek ich znajomości. Jakby wyczuł, gdy zaczęła być z Chłopcem, że
jego już dla Niej nie ma. Zadzwonił z Kanady. Obudził Ją w środku nocy,
gdy zupełnie przypadkiem nocowała u swoich rodziców. To był jedyny
telefon, pod którym można było Jej szukać. Tak Ją wyczuł! Zamiast obudzić
Jej matkę, obudził właśnie Ją, tej jedynej nocy, kiedy tam właśnie spała.
Słyszała karetki a może wozy policyjne w Montrealu, słyszała po raz
pierwszy od lat jego głos. Było Jej miło, że zadzwonił. I nic więcej. (Pewnie
zupełnie jak za dziesięć lat Chłopcu) Żadnego wzruszenia. Serce ani drgnęło.
Potem zobaczyli się jeszcze dwa razy, gdy przyjechał na chwilę do Polski.
Jeszcze przez kilka lat dostawała od niego widokówki z różnych stron
Ameryki. Po części spełnił swoje marzenia. Wprawdzie kiedyś marzył, by
być podróżnikiem, by przemierzać bezkresy Kanady, ale będąc kierowcą tira
robił właściwie to samo. To była dwudziesta nauka: marzycielom nie staje.
Do czasu, gdy zakochała się w Chłopcu, w JEGO życiu nie było innych
kobiet. Tak jakby wyczuwał, że do tamtej pory nie miał się czego bać. Ale
gdy wrócił kolejny raz z saksów, zastał Ją zupełnie inną. Często nieobecną,
zagubioną w myślach, nie tak stęsknioną, jakby wynikało z czasu, w którym
47
nie byli razem. Znikała, wisiała na telefonie rozmawiając z Chłopcem. Miał
ochotę podejść, wyrwać słuchawkę i wrzasnąć: co do cholery się z Tobą
dzieje! Ale to by nie było w JEGO stylu. W JEGO stylu było poczekać na
odpowiednią okazję. Jeszcze pojechał z dwa razy do ich starego mieszkania,
zaniepokojony Jej długą nieobecnością. Natknął się tam na Chłopca, ale
jeszcze sobie dawał wytłumaczyć, że nie mogła znaleźć klucza od krat,
dlatego nie otwierała tak długo. Jeszcze przetrzymał dziesiątki
rozpaczliwych Jej rozmów przez telefon. Jej zniknięcie na kilka godzin
przed Wigilią i w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Jej wyjścia do kina,
z których nie wracała pół nocy. Aż sam się zaczął oddalać.
Nie brała tego w ogóle pod uwagę. To Ona zdradzała, Ona miała facetów,
ale ON nigdy w ten sposób od Niej nie odchodził, nie do innej kobiety! Lecz
ON był wystarczająco przystojnym mężczyzną, żeby znalazły się takie, które
by GO chciały pocieszyć, uratować i nadać sens JEGO życiu. A przede
wszystkim wyzwolić GO od tej nieczułej suki, którą według nich była.
Pierwsza Panienka była taka, jak wszystkie następne. Starsza od NIEGO (o
tyle lat, co Ona), przebojowa, zaradna, pseudoniezależna i zawsze pomocna.
Pewnie to samo inni mówili o Niej. Od tej pory stało się to JEGO sposobem.
Gdy tylko pojawiał się jakiś mężczyzna w Jej życiu, ON zakochiwał się w
takiej Panience. Nawet imiona miały z tej samej bajki. I wtedy ONA
wracała, żeby o NIEGO walczyć. Musiała walczyć długo i bardzo zażarcie,
żeby zechciał łaskawie wrócić.
To tak łatwo napisać, a Jej się wtedy walił świat. Gdy ON odchodził, traciła
grunt po nogami. Gdy mówił, że kocha inną, umierała. Wtedy żaden inny
mężczyzna nie mógł Jej uratować, żaden Chłopiec. Walcząc o NIEGO,
walczyła o swoje życie. Nie chciała umrzeć. Uspokajała się na moment, gdy
ON chciał się z Nią kochać, gdy udało się Jej GO podniecić. Łudziła się, iż
to oznacza, że jeszcze ma nad NIM władzę. Że kontroluje sytuację. Lecz to
były tylko chwile.
ON zawsze wtedy był w ciągu. Tak jakby umiał odejść tylko pod wpływem
alkoholu. Więc musiała GO odzyskać podwójnie. Wyrwać z mocy dwóch
sił.
Zawsze też robił sobie krzywdę. Za kadencji Pierwszej Panienki pękła mu w
stopie kość. Pękła, gdy kopnął Ją w biodro. Ale zamiast zrobić Jej krzywdę,
zrobił ją sobie sam. (Zupełnie tak samo, jak Ona, gdy podnosiła rękę na
Syna) A wtedy Panienka mogła się NIM opiekować.
Traciła GO coraz bardziej i nie wiedziała, co naprawdę się dzieje, bo ON nie
mówił o niczym. Nie zasługiwała na to, by zdradzał Jej swoje plany, by
48
mówił o swoich uczuciach. Nie dopuszczał Jej do swojego życia, które było
już tylko JEGO, a Jej wara od niego. Zamykał się przed Nią, był
niewzruszony, odgradzał Ją od swojej nowej miłości. Ale zostawiał po sobie
ślady.
Zawsze to robił. Tak jakby chciał, żeby go wytropiła. Żeby go odnalazła i
zawalczyła o NIEGO. Żeby pokonała Panienkę i wygrała wielką nagrodę,
którą był. Znał Ją. Wiedział, że jest świetnym detektywem, tropicielem,
psychoterapeutką, która z niczego domyśla się wiele.
Zostawiał notes z telefonem i adresem Panienki, podarte listy w koszu, które
pieczołowicie sklejała, by później nad nimi rozpaczać. I prowokował Ją.
(Przecież Ją znał!) Tak jak wtedy, gdy MU powiedziała, że jeśli pójdzie do
tamtej, nie informując Jej o tym i zawali ich jakieś umowy, nie dotrzyma
obietnicy ich dziecku, to Ona nie ręczy za siebie. Pójdzie tam, pobije
panienkę, zdemoluje jej mieszkanie, zniszczy samochód i może wtedy ON
się wreszcie przejmie tym, co Ona do NIEGO mówi.
A ON, jak na filmie. Poszedł wyrzucić śmieci i nie wrócił przez parę dni.
Bez słowa, zostawiając Syna samego na podwórku, nie mówiąc Jej o tym, że
nie może na NIEGO liczyć, gdy będzie musiała wyjść. Czekała na NIEGO
dwa dni. Złość podchodziła Jej do gardła i dusiła bezsilność. Kurwa!
Przecież mówiła, przecież GO ostrzegała, przecież sam się prosił, żeby nie
wytrzymała. Czuła, że wariuje. Że jeśli czegoś nie zrobi, to zwariuje.
Najgorzej było wieczorem, gdy nadchodziła noc a wszystkie świry, jeden po
drugim, wyłaziły z ciemnych kątów mieszkania. Noce były zawsze
najgorsze.
Oglądała wtedy „Carrie” De Palmy. Jej własne demony podpierały się
demonami Sissy Spacek. Latające na ekranie telewizora noże, poniżenie i
sadyzm, krew - wyzwalały w Niej krwawe żądze. Nie było nikogo, kto by Ją
mógł zatrzymać. Ona sama nie umiała tego zrobić. Niby z premedytacją
pakowała puszkę zielonego lakieru, niby planowała, co zaraz zrobi, a jednak
nie panowała już nad tym. Potwór żył własnym życiem. Pojechał pod dom
tamtej. Najpierw przemalował samochód. Szkoda, że nie była to epoka
sprayów, osiągnąłby lepszy efekt. Potem poszedł pod drzwi. Słyszał muzykę
i ciche głosy. Zadzwonił dzwonkiem. Wtargnął do mieszkania. Chwycił
jakiś wazon i cisnął w oszklony regał pełen gustownych kryształów. Uderzył
w twarz Panienkę. Opluł JEGO i wybiegł. Zdążył jeszcze na scenę
kulminacyjną „Carrie”. Obejrzał, jak wylewają na nią wiadro pełne krwi,
zobaczył jej przerażoną twarz. I końcową scenę, jak ręka zza grobu domaga
się sprawiedliwości. Potwór zrobił swoje, a Jej serce nie mieściło się w
piersi.
49
A co na to ON? Stał obok. Przyglądał się temu. Próbował Ją nawet
powstrzymać, ale jakoś niemrawo. Może wiedział, że nie można
powstrzymać Potwora. A może nie chciał. To dla NIEGO szalała, to wokół
NIEGO kręcił się cały Jej świat, po co miałby w to ingerować? Wrócił tej
samej nocy. Śmiał się. Mimo obitej twarzy Panienki, mimo stłuczonych
kryształów jej ojca. To go wyraźnie cieszyło. Nareszcie jakaś kobieta chciała
go odzyskać za wszelką cenę. Skoro nie kiedyś matka...
Ale potem się wyprowadził. Potem wyjechał na saksy, a potem poszedł do
wojska. Musiała jeszcze powalczyć, jeszcze MU udowodnić, jak bardzo Jej
na NIM zależy. To było trudne. Bo jednocześnie musiała już walczyć o
Chłopca.
Lecz w międzyczasie udało się GO odzyskać. W międzyczasie nawet się Jej
oświadczył. Przyszedł z wielkim bukietem róż. Nie przyjęła JEGO
oświadczyn. Czy przyjęłaby, gdyby był trzeźwy?
Z tej historii płynęła najważniejsza z nauk, dwudziesta pierwsza: TRZEBA
WARIOWAĆ, ŻEBY NIE ZWARIOWAĆ.
A co na to Chłopiec? Przestraszył się nie na żarty. W końcu mogło go czekać
to samo. „Jesteś chora” – powiedział.
Fajnie jest oglądać wariatki w kinie. Można im współczuć i bezpiecznie
rozumieć. Można nawet marzyć o zwariowanej miłości. Jak w tym filmie,
którego tytułu nie pamiętała. W filmie, w którym kochali się, mimo że tak
bardzo chciało jej się siusiu i w którym on ją musiał udusić, by nie cierpiała,
gdy zwariowała do końca. A potem został po niej tylko biały kot.
Romantyczne wariatki są dobre, ale tylko na filmach!
Cykl był dwuletni. Nawet nie wiadomo, kto go zaczynał. Czy ON tym, że
znowu pił i się od Niej odsuwał, a Ona się dobijała, aż w końcu rezygnowała
i rzucała się w nową „miłość”. Czy też Ona dawała sygnały, że ma dosyć i
potrzebuje kogoś, kto by Ją wzmocnił, odbudował Jej coraz bardziej kruche
poczucie własnej wartości. Gdy zjawiał się potencjalny kandydat, ON szukał
kolejnej Panienki. Zresztą nie musiał szukać. Znajdywała się wtedy sama.
Następna starsza od niego o tyle samo lat, przebojowa, zaradna,
pseudoniezależna i zawsze pomocna. I z imieniem z tej samej bajki.
Tej pozwoliła być długo. Do tej się nawet wyprowadził. Ale ta miała męża i
dziecko. Dziecko w tym samym wieku, w którym był Syn, gdy był Chłopiec.
Dziecko, które miało taką samą historię za sobą, jak ON. Było
wcześniakiem, który mógł nie przeżyć. Mąż był naiwny. A Druga Panienka
odzyskała tatusia. Alkoholika, który, kiedy pił, był tylko dla niej, a nie dla
znienawidzonej matki. Wszystko do siebie pasowało, jak w puzzle.
50
Trafił do tamtej, gdy nie udało mu się skoczyć z mostu. To też zawsze robił.
Próbował się zabić. Był jednak zbyt pijany, żeby to umieć zrobić. Ktoś GO
odciągnął od barierki, ktoś odprowadził. Kazał zaprowadzić się do Panienki
Numer Dwa.
Nie chciał wracać do domu, bo tam był już wcześniej. Spotkał tam kolejnego
kolesia, tego z fiutem prawie tak dużym jak JEGO. Spotkał Ją. I to był ten
jedyny raz, kiedy się nie przejęła. Nie przejęła się, że jest kompletnie pijany,
nie przejęła się JEGO groźbą, że idzie się zabić. Nie pobiegła za NIM
ratować GO. To był ten krótki okres w Jej życiu, gdy była silna i niezależna.
Naprawdę silna i niezależna. Gdy nie była żoną alkoholika. Może stał za tym
ten prawie tak samo Duży Fiut, może buddyzm, z którym miała krótki, lecz
treściwy romans, może kilka warsztatów psychoterapeutycznych, bo wtedy
obrodziło w różne terapeutyczne sławy, które przyjechały do Polski. Może.
Duży Fiut miał jedną, poważną wadę. Potrafił powstrzymać wytrysk. To
niby takie piękne – taoistyczny kochanek. Ale dla Niej to był dowód na to,
że nie miała nad nim pełnej władzy. I jeszcze się okazało, że była jakaś
lepsza od Niej, taka, przy której musiał się spuścić. Bo jak później się
okazało, Duży Fiut miał panienkę w ciąży. Oczywiście niepożądanej. (O
takich się nie walczy)
Od początku powinna była słuchać znaków. Kiedy razem wyjechali, na
początku drogi zepsuł im się samochód. Gdy holował Jej samochód swoim,
przetarła się lina i zgubił Ją na ruchliwej ulicy. Gdy kąpali się razem w
wannie, wybuchł gazowy piecyk.
Okazało się, że buddyzm był tylko na pokaz. Spektakularne efekty
warsztatów rozpłynęły się w codzienności. Dopadła Ją rzeczywistość, puste
łóżko i brak poezji. Chłopiec, który się na chwilę odnalazł, zrobił prawo
jazdy i już Jej nie potrzebował. ON szykował się do kolejnego długiego
wyjazdu, ale to nie do Niej miał pisać miłosne listy znad fiordów. Lecz
zdążył zadbać o to, by mogła o NIEGO walczyć. Wysłał Ją na wakacje ze
znajomymi i z Panienką Numer Dwa. Pisał listy do Niej i do Panienki.
Jednocześnie. Panienka o tym wiedziała, Ona nie. Pisał na różne adresy, a
tamta czytała listy zamknięta w ubikacji. Ale znał już na tyle Panienkę, by
wiedzieć, że była taka, jak Ona. Zaborcza, zazdrosna, przekraczająca
granice. Nie mogła przeboleć, że nie zna treści listów, które nie były dla niej.
Gdy Ona czytała listy od NIEGO, tamtą zżerał niepokój.
To były dobre listy. To były listy, w których Jej dawał nadzieję. W których
słowami piosenek odbudowywał ich miłość. Druga Panienka musiała coś
przeczuwać. Może listy do niej nie były już tak namiętne? Może czuła bijący
z nich leciutki, prawie niezauważalny chłód - zapowiedź końca? Próbowała
więc kontrolować sytuację. Wyciągała Ją na poważne rozmowy. Zadawała
51
niedyskretne pytania. Próbowała coś z Niej wyciągnąć. A Ona zaczynała się
domyślać. Że to, co łączyło JEGO z Panienką, chyba nie było aż tak
niewinne, jakby się mogło zdawać. Pomimo męża w łóżku, kiedy ON za
ścianą, pomimo ostentacyjnych wspólnych nocy w namiocie, gdy mąż
odwiedził Panienkę, pomimo jej zapewnień, że ON jest dla niej jak brat.
Pomimo JEGO dobrych listów i mającego Ją uspokoić pomysłu, żeby
mieszkały pod jednym dachem i razem spędzały czas. Cóż to był za perfidny
pomysł! Jak bomba, która prędzej czy później musiała w końcu wybuchnąć.
To była tylko kwestia czasu. Dwie kobiety, które miały w końcu wziąć się za
łby. A ON był przecież niewinny, przecież był daleko.
Próbowała sobie z tym jakoś poradzić. Ze złością na Panienkę Numer Dwa,
która była coraz większym intruzem. Z wątpliwościami, co do JEGO
uczciwości, które wpełzały w Nią, jak zdradliwe robale. Podpierała się
jeszcze resztkami buddyzmu. Resztkami zbawiennych technik
psychoterapeutycznych. Medytowała. Biegała w transie i wrzeszczała, ile sił,
w lesie. Nastraszyła tym paru ludzi, bo krzyczała, jakby Ją ktoś chciał
zamordować. Pływała aż do utraty myśli. Ale bomba musiała wybuchnąć i to
Ona ją musiała zdetonować. Żeby nie zwariować.
Tamta była wystarczająco głupia i przewidywalna. Hołubiła listy od NIEGO,
trzymała je w torebce, zawsze przy sobie. Tak ich pilnowała, że aż to było
widoczne. Ale nie mogła przecież z nimi pływać.
Listów były dziesiątki. Wszystkie JEGO równym pismem. Dziesiątki listów
nie do Niej. Nigdy tylu od NIEGO nie dostała. Zdążyła przeczytać ich kilka,
zanim tamta wróciła. Ale to wystarczyło. Potwór tym razem był grzeczny.
Bardzo wyrachowany. Spakowała swoje manatki, kazała Synowi wsiąść do
samochodu i odjechali bez słowa. Zanim tamta zdążyła wyschnąć po kąpieli
w jeziorze. Ale zanim wyjechali, Ona napisała krótki list do naiwnego męża
o listach w torebce żony. Wiedziała, że to wystarczy. Żeby rozpętać burzę,
żeby tamtą wystraszyć, żeby wystraszyć JEGO. ON nie był na to gotowy. Na
konfrontację z mężem. Nigdy nie był.
JEGO przy tym nie było. Był bezpiecznie daleko. Nie musiał słuchać
rozmów telefonicznych, w których Panienka Numer Dwa przeklinała Ją. Że
z trudem powstrzymała męża, by od niej nie odszedł. Że Ona chce zniszczyć
jej życie, rozwalić rodzinę. Krzyczała i krzyczała, jakby miała nadzieję, że
zakrzyczy kłamstwo, które nadal próbowała im wmawiać: Jej i swojemu
mężowi. Jakby miała nadzieję, że zakrzyczy wściekłość, że Ona odbiera jej
JEGO. A Ona była spokojna. Potwór też. Już zrobił swoje, wyszperał listy i
nic więcej robić nie musiał. Wiedziała, że tamta kłamie, wiedziała, że gdyby
52
tylko chciała, gdyby musiała, bo ON by Ją sprowokował, mogłaby tamtej
naprawdę zniszczyć życie, rozwalić rodzinę i przepędzić męża. Teraz Ona
miała kontrolę, dlatego tamta wrzeszczała.
Gdy wreszcie ON wrócił, było już po wszystkim. Przyznał, że i tak by to
skończył, nawet bez Jej pomocy. Że nie wyrabiał nakręcenia tamtej, że dusił
się już od jej wyznań, że kiedy był z nią sam na sam, miał wrażenie, że
obserwuje się z boku, że gra w jakimś filmie, ale to nie był już JEGO film.
Jeszcze spotkał się z tamtą ostatni raz. Potem opowiadał, że przyszła na
spotkanie w prawdziwym, pseudoeleganckim futrze, takim, jakie kupuje mąż
żonie na otarcie łez (jakby te kilkanaście istnień złożonych na nie w ofierze,
miało poprawić samopoczucie Panienki). I gdy ją zobaczył, to się nie mógł
nadziwić, że mógł się w niej kiedyś zakochać. Panienka oddała mu listy.
Bała się trzymać je w domu, bała się, że naiwny mąż też przekroczy granice
w poszukiwaniu prawdy. I tak w Jej domu, w szufladzie ze skarpetkami
leżały wszystkie ich listy. I te, które ON dostał od niej i te, które do niej
napisał. Tych od niej było trzy razy więcej. Potwór skorzystał z okazji.
Lepiej się zabezpieczyć. Na wszelki wypadek. To była dwudziesta druga
nauka: Trzeba wiedzieć wszystko, wtedy cię nic nie zaskoczy.
Przeczytała je wszystkie. Zabrała i schowała ten, który opisywał ich jedyną,
ale nieudaną noc. Jemu po prostu nie stanął. Był zbyt pijany. A może zbyt
bał się Ją zdradzić. To byłby pierwszy raz. Z Panienką Numer Jeden
zainterweniowała, zanim zdążyli przejść do czegoś więcej, niż siedzenie
blisko siebie i słuchanie muzyki. Zanim odważyli się powiedzieć sobie to
głośno, prosto w oczy, co napisali w listach. Ukradła ten list o nieudanej
nocy tak na wszelki wypadek, gdyby JEMU jednak coś się odwidziało,
gdyby zatęsknił za tamtą, gdyby Druga Panienka jeszcze coś krzyczała.
Zawsze wtedy Ona mogłaby wysłać ten list naiwnemu mężowi. Nie żeby
chciała, ale lepiej mieć asa w rękawie.
Aż do chwili, gdy urządzili kuchenne krematorium. Poszły z dymem
wszystkie. Nawet ten, który ukradła. Była GO już wtedy pewna. Uczyli się
od nowa być razem.
I minęły kolejne dwa lata. Postanowił przestać pić. Poszedł się zaczarować
do jakiegoś magika z Rosji, który wyzwalał z nałogów hipnozą. To było dla
Niej największe szczęście. Zaczął swoją terapię. Odzyskała głupią nadzieję.
Że może się wreszcie uda, może zacznie normalnie żyć, bez lęku, czy będzie
jutro.
53
Tym razem nie było żadnej Panienki. Odszedł po prostu. Bez konkretnego
powodu. Nie było żadnego faceta w Jej życiu. Odkąd wtedy wrócił, nie było
w ogóle facetów w Jej życiu. Jakby nosiła GO w brzuchu i jakby się bała
poronić. Jak JEGO matka, która nie mogła wstać, żeby GO nie stracić, która
by wstała, pozbyła się dziecka z łona, gdyby wiedziała, że mąż zaczął pić.
Tym razem ON przerwał ciążę i się wydostał na świat. Jeszcze niegotowy do
życia.
Najpierw był coraz bardziej obcy, coraz rzadziej z Nią sypiał, przestał się do
Niej przytulać, przestał się odzywać, żył gdzieś obok w jakimś swoim życiu,
do którego Jej nie dopuszczał. Próbowała do NIEGO dotrzeć. Mówiła
wszystko to, co było jasne jak słońce. Co wydało się wreszcie tym razem. Że
dwa lata to JEGO granica. Że dłużej nie umie być w związku. Że to ON Ją
zawsze zostawiał. Porzucał Ją tak, jak kiedyś matka porzuciła JEGO, gdy był
niemowlęciem. Że gdy Ją porzucał, Ona umierała tak samo, jak ON musiał
wtedy umierać. Że kiedy się od Niej odsuwał, to zawsze prowokował, by
sobie kogoś znalazła. By znów mu się potwierdziło, że kobieta, która GO
kocha i tak GO kiedyś opuści. Ale z Nią mógł to robić bezpiecznie, bo Ona
była zupełnie innym niemowlęciem, niż ON. Ona nie zamierała, nie
zamrażała uczuć, tylko szalała i walczyła o NIEGO. A ON tego potrzebował,
jak wody do życia. I jak w radzieckim zegarku, dokładnie co dwa lata,
odtwarzał tę samą historię. Nie pomogło. Potwierdziła się jedna z nauk i
nazwała ją dwudziestą trzecią: Nie wystarczy wiedzieć, żeby zmienić. Nie
wystarczy chcieć zmienić. Trzeba to znowu przeżyć.
Wynajął sobie mieszkanie. I odszedł. A Ona zaczęła umierać.
Ale nie chciała umrzeć. Zawołała Potwora na pomoc. Tylko on był Jej
przyjacielem. Żadna tam wiedza, żadna psychoterapia, skuteczny był tylko
Potwór. Zaczęła wariować, żeby nie zwariować. Czatowała pod JEGO
mieszkaniem. Na szczęście było całkiem blisko. Tak jakby odszedł na
bezpieczną odległość. Ganiała GO po ulicach. Krzyczała, gdy nie chciał
otworzyć Jej drzwi. Wrzeszczała tak, że sąsiedzi wzywali policję. W końcu
musiał Ją uspokajać. Czasem znów musiał uderzyć, żeby się chciała
zatrzymać. By chciała się opamiętać. Raz nawet tak mocno, że upadła na
chodnik. Przestraszył się. Zaniósł Ją do ich domu i nareszcie przytulił. I
wtedy straciła przytomność. Na chwilę. Przytulenie, dotyk i bliskość JEGO
ciała, to było wtedy za dużo. Jej wygłodniałe ciało, które straciło nadzieję,
nie mogło takiego szczęścia pomieścić. Że znowu GO odzyskało.
Próbował Jej wytłumaczyć, że teraz nie może wrócić, że musi pobyć sam, że
chyba nadal Ją kocha, ale musi się najpierw odnaleźć. Próbowała GO
zrozumieć. Próbowała nie szaleć. Potwór się uspokajał, bo wróciła poezja.
ON odwiedzał Ją jak kochanek, a potem znowu wyjechał. Na długo.
54
Wtedy też o mało się nie zabiła. Jechała odwiedzić Syna, który był na
obozie. Tak jakby coś przeczuwała. Jechała z szybkością, na którą normalnie
była zbyt niecierpliwa. Grzecznie, poboczem drogi. Nie kusiła losu, bo
przecież coś do Niej szeptał. Wjechała do dużego miasta. Zabłądziła, jak to
w polskich miastach. Znalazła się tam, gdzie nie powinna była się znaleźć. A
może właśnie po to się tam znalazła. Gdyby nie wcisnęła gazu z całej siły,
nie byłoby dalszych historii. Duży, dostawczy samochód uderzył w Jej mały
wozik. Ale kiedy uderzył, kiedy obracała się kilka razy wokół własnej osi, a
świat wirował z taką szybkością, że nie sposób było wiedzieć, co się dzieje,
tylko jedna myśl tkwiła w Jej głowie. Żaden tam film na przyśpieszonych
obrotach z całym Jej życiem. Jedynie pytanie: czy to już? Czy już po
wszystkim? Gdy ocknęła się stojąc w miejscu, siedziała w jedynej, nie
zgniecionej części samochodu. Żyła. Samochód dostawczy leżał na boku w
plamie ropy naftowej. Przyszło więc następne pytanie: czy Ona nikogo nie
zabiła? Żyli wszyscy. Samochód, Jej ukochany samochód poszedł na złom.
Samochód z historią. Samochód, którym pędziła na spotkanie Chłopca. W
którym odjeżdżała od niego wściekła z piskiem opon na czerwonym świetle.
W którym kochała się z Chłopcem w środku wielkiego miasta. W
samochodzie, w którym Jej się nie udało zabić. Przez miesiąc była w szoku.
Nie było wtedy nikogo, kto by Ją chciał przytulić i podziękować za to, że
poza wielkim sińcem od pasów, nic Jej się nie stało. Napisała do Chłopca
przedostatni list. Właściwie nagrała na kasecie, bo Jej ręce odmawiały
posłuszeństwa. Po wypadku na nadgarstkach zaciskały się stalowe obręcze,
mdlały dłonie i przeraźliwie bolały. Nie mogła nic nosić w rękach, nie mogła
pisać, ledwo trzymała łyżkę. Ale gdy Ona potrzebowała Chłopca, jego
oczywiście nie było. Dobrze, że były listy do NIEGO, że mogła z NIM
czasem porozmawiać przez telefon. A ON się przestraszył. To była
zapowiedź, że by Jej mogło nie być. I to była dwudziesta czwarta nauka:
Jeśli ci się stanie krzywda, przejmie się tak naprawdę tym tylko ten, kto boi
się ciebie stracić.
Wrócił na kolejne dwa lata. Na ostatnie dwa lata. By ostatni raz odtworzyć
swoją historię. By Ona mogła odtworzyć swoją. Przez te wszystkie lata nie
było żadnego mężczyzny. Mężczyźni wyginęli jak dinozaury. Po prostu
przestali istnieć. Nie było żadnego, na którym chciałaby zawiesić oko. Który
obudziłby jakieś żywsze uczucia. Jeszcze tylko jakiś aktor, bezpiecznie na
filmie, poruszał delikatnie czułe struny. (Ach, to tęskne spojrzenie Toma
Hanksa, albo ten smutno – uwodzicielski uśmiech Tima Rotha!) Realni
faceci byli beznadziejni. Jeśli nawet jakoś wyglądali (co nie znaczy, że
musieli być przystojni), by ewentualnie mogła się podniecić, to byli takimi
55
głupkami, takimi dupkami, że nie było warto. Już żadnemu nie dała szansy.
Żadnego nie uczyniła ważnym. Przestała wierzyć po latach prób, że znajdzie
kogoś, kto przejdzie Jej test. Kto go przejdzie z pozytywnym wynikiem. Test
łóżkowy i test kinowy. W łóżkowym z góry był skazany na fiasko. Bo czy
ktoś mógł dorównać JEMU? Test kinowy wydawał się prostszy, jednak
Chłopcu też nikt nie dorównał. Faceci byli takimi kretynami!
Dyskwalifikowały ich te pierdoły, które mówili po wyjściu z kina. A Ona już
straciła cierpliwość. Już nie chciała być wyrozumiała. Nie chciała dawać
drugiej szansy. Przestała przejmować się swoim wyglądem. Dbać, by się
jeszcze podobać. Nie było dla kogo. Nie było warto. ON nie zwracał na to
uwagi. Mogłaby całkiem osiwieć, zupełnie się przestać malować, utyć,
chodzić na okrągło w starych ciuchach, a i tak nie zmieniłoby to biegu
wydarzeń. Jeśli się całkiem nie zaniedbała, to tylko dlatego, że nie pozwalały
Jej na to resztki próżności. Spojrzenia kobiet, zdeformowane
doświadczeniami z mamusią, ale jednak, spojrzenia pacjentów i spojrzenia
kolegów z pracy (też zdeformowane).
Pod koniec dwuletniego cyklu pojawił się jednak facet. Bozia była
bezlitosna. A Ona przecież w ogóle nie patrzyła w tę stronę. Podszedł do
Niej sam. Na stacji benzynowej. Miała na sobie niemodną kurtkę, stary
sweter. Ale miała też obcisłe, krótkie spodenki i długie nogi. Uczyli się w tej
samej podstawówce, w tej samej klasie. Tylko przez dwa lata. Chodził z Jej
koleżanką. Nie pamiętała go, ale on pamiętał Ją. Powiedział, jakby powtarzał
za innymi, że się wcale ale to wcale nie zmieniła. Nie! Wcale! Miała tej
samej długości włosy, co dwadzieścia kilka lat temu, ale za to w kolorze,
który świadczył o wieku i silnych przeżyciach. Miała te same oczy, ale z
worami zdradzającymi wiele wylanych łez. Miała tę samą twarz, tyle że z
siecią zmarszczek, mapą wszystkich grymasów rozpaczy i złości, każdej
niezgody i tępej rezygnacji. Miała też ciało wymęczone ciągłymi wahaniami
wagi. Gwałtownymi spadkami, gdy umierała, i zwyżką, gdy bulimicznie
zajadała apatię. Ale tego wtedy nie widział. Zaprosił Ją na kawę. Omamił
własną firmą, studiami za granicą, rozwodem i dorosłą córką (zaczął jeszcze
wcześniej, niż Ona). I zniknął.
Pojawił się wtedy, kiedy trzeba było. Wtedy, gdy pasował do historii. Po to,
by ON mógł się znowu zakochać. Najniebezpieczniej, bo w Panience z
grupy psychoterapeutycznej. I pić najbardziej ze wszystkich razów.
Popychał Ją w ramiona faceta z firmą, przekonywał, że trzeba w końcu
znaleźć kogoś, kto da Jej poczucie bezpieczeństwa, zabezpieczy finansowo,
będzie normalnym, kochającym mężem. Tak bardzo w to chciała uwierzyć.
Tak próbowała znaleźć potwierdzenie, że to może właśnie ten mężczyzna,
56
który pozwoli Jej odejść, nie pozwoli wariować i bezpiecznie przeprowadzi
przez finał dwuletniego scenariusza. Oddychała ulgą, gdy przyjechał
mercedesem, gdy nadal wydawał się przystojny, gdy chodził z Nią na nocne
spacery z psem, był taki dobry i nadal interesujący. Wypiękniała. Zaczęła się
ładnie ubierać. Poczuła się znowu kobietą. Tak bardzo chciała, by był Jej
wybawicielem. Umieściła w nim wszystkie niespełnione marzenia,
wszystkie niedokończone przez Chłopca obietnice, wszystko, czego nigdy
nie mógł dać Jej ON. Nie chciała widzieć tego, co zakłócało misterny plan,
co psuło piękny obrazek pod tytułem „Mężczyzna, który odmieni moje
życie”.
I niestety poszli do łóżka. I niestety poszli do kina. Misterny plan legł w
gruzach. Piękny obrazek okazał się straszną szmirą. Z minuty na minutę
znienawidziła faceta z mercedesem. W jednej chwili pozbawiła go wszelkich
szans. Po prostu kopnęła go w dupę. Za to, że Ją tak rozczarował. Okazał się
strasznym palantem. Pieprzonym dobrym wujaszkiem, który udzielał
kretyńskich rad. Pseudointeligentem, który zawsze zostawał w tyle. I miał
takiego małego kutasa! To była też nauka, która tylko się potwierdziła,
dwudziesta piąta: Im bardziej ustawiony facet i im ma większy samochód,
tym jest większym palantem i tym ma mniejszy penis.
Tym czasem ON zakochany był coraz bardziej. W Panience Numer Trzy.
Kolejnej starszej od niego o tyle samo lat, zaradnej, pseudoniezależnej i
zawsze pomocnej. Kolejnej, która miała naiwnego, dobrego męża i małe
dziecko. Tylko że Ona jeszcze o tym nie wiedziała.
Mogła tylko wykorzystywać palanta z mercedesem, by nie wariować z
samotności. Ale palant wkurwiał Ją już po paru minutach. Nie miał
kompletnie wyczucia. Robił na odwrót, niż potrzebowała. Gadał bzdury, gdy
potrzebowała ciszy i zrozumienia, dobierał się do Niej już w korytarzu, gdy
chciała się tylko przytulić, był onieśmielony, gdy chciała, żeby Ją porwał.
Jedyna z niego korzyść była taka, że mogła się na nim wyżywać. (Zupełnie
tak samo, jak po kilku latach od tych wydarzeń, Chłopiec wyżywał się na
Niej) I był zawsze, gdy go potrzebowała.
Gdy ON kolejny raz nie wrócił do domu na noc, wystawiła JEGO rzeczy za
drzwi. Jakby nie pamiętała, że to tylko gra i że nigdy nie kończy się dobrze.
ON nigdy nie przepraszał, nie prosił o wybaczenie, nie błagał, by GO
przyjęła z powrotem, obiecując poprawę. ON zawsze wykorzystywał to, by
móc odejść. By już nie wrócić, bo przecież sama chciała, bo to Ona GO
wyrzuciła.
57
W końcu powiedział Jej wprost, po raz pierwszy otwarcie: odchodzę. Tylko
kto odchodząc naprawdę, przynosi czerwoną różę? Kto odchodzi, a potem
się daje okraść i skatować dresiarzom tak, że przestawiają mu szczękę,
wbijają do środka oko i łamią kość policzkową? Kto dzwoni ze szpitala do
tej, od której właśnie odszedł? Kto do Niej wraca, by wylizać rany?
Kto potem z Jej telefonu dzwoni do tamtej, by usprawiedliwić swoją
nieobecność i poskarżyć się, co się stało? Tak, by Ona słyszała.
Nareszcie dał Jej sygnał, że jest nowa Panienka. Nareszcie zaczął zostawiać
ślady Potworowi. Wystarczyło nacisnąć „redial”, by usłyszeć jej głos. By
móc po tonowym sygnale wytropić jej numer telefonu. (Zawsze była w tym
dobra. Prywatny detektyw, szczwany psychoterapeuta) By móc do niej
zadzwonić i umówić się na spotkanie. By móc ją sobie obejrzeć,
porozmawiać tak, by wiedzieć, z kim ma do czynienia. Nie na wszelki
wypadek, ale po to, by wiedzieć jak z nią walczyć. Jak z nią wygrać. Jak
odebrać jej główną nagrodę. Panienka Numer Trzy też nie była za mądra.
Też była zbyt ciekawa, komu JEGO odbiera. Kim jest ta nieczuła suka, która
GO zostawia na pastwę losu, podczas gdy ON taki biedny, taki potrzebujący
miłości, taki do zaopiekowania. W swojej ciekawości odsłoniła przed Nią
niektóre swoje czułe miejsca. Pokazała Jej, gdzie trzeba będzie ją trafić, żeby
GO odzyskać.
Gdy ON już wylizał rany (przy ofiarnej pomocy Trzeciej Panienki), znów się
szykował do odejścia. Pił dalej. Tak jakby mógł odejść tylko pod wpływem
alkoholu.
Próbowała z NIM rozmawiać. Przemówić MU do rozsądku. Wytłumaczyć,
że Panienka z grupy psychoterapeutycznej to tylko przeniesienie. Że to
zwyczajna dziewczyna, której na grupie powierzył rolę idealnej mamy,
idealnej kobiety. Że ona nadal ją grała, bo chciała taką być, pretendowała do
tej roli, miała nadzieję, że szybko GO nie rozczaruje, by ON łudził się jak
najdłużej i karmił ją swym złudzeniem. A ON grał swoją rolę.
Spontanicznego, otwartego faceta, pełnego pragnień, którymi, gdy tylko
spotka odpowiednią kobietę, uczyni ją szczęśliwą. Żeby to dobrze zagrać,
musiał być na grupie psychoterapeutycznej lub ciągle podlewać się piwem.
Ponieważ grupa dawno się skończyła, chodził bez przerwy pijany. Panienka
Numer Trzy nie podejrzewała nawet, że w rzeczywistości ON jest dokładnie
taki, jak jej mąż. (Jak mąż, od którego chciała odejść) Zamknięty w sobie,
wycofany, nie okazujący kobiecie uczuć. Tylko że w przeciwieństwie do
męża: bez pracy, bez pieniędzy i w dodatku alkoholik.
58
Zawsze znajdował sobie bezpieczną Panienkę. Taką, z którą nie było łatwo
się przespać. Taką z mężem za ścianą. Z dzieckiem, którym trzeba się było
zająć. Panienkę, która była ostrożna, nie kochała się gdzie popadnie i
potrzebowała czasu. Akurat tyle, ile Ona potrzebowała, by GO jej odebrać.
Kochać przychodził się do Niej. A Ona nie odmawiała. Ona wiedziała, że
tylko tym GO może zatrzymać. I tym sobie udowadniała, że jest nadal
jedyna. Że dopóki poezja działa, ON jeszcze całkiem nie odszedł.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, jak to jest. Że ON mógł od Niej odchodzić, bo
wiedział, że Ona go zatrzyma. Że mógł udawać przed sobą, że spokojnie
może bez Niej żyć, bo był pewien, że Ona będzie walczyć. Za nich dwoje o
ich bycie razem. Nawet gdyby o tym wtedy wiedziała, to nie zmniejszyłoby
to Jej lęku.
Łatwo teraz o tym pisać, a Jej się wtedy walił świat. Gdy znów odchodził,
traciła grunt pod nogami. Gdy szedł do innej, umierała. Żeby nie wyszedł,
szalała. Godzinami siedziała pod prysznicem, by ukoić ból ciepłą wodą.
Podcinała sobie żyły szkłem ze szklanki, którą wcześniej próbowała na NIM
rozbić. Wyrywała mu z ręki słuchawkę i wrzeszczała do tamtej
przekleństwa. Dzwoniła do niej przy NIM i mówiła, mówiła, mówiła.
Przekraczała JEGO granice, bo ON dawno przekroczył już Jej. Granice
wariactwa. Niszczyła JEGO życie, które miało być nowym życiem.
Kosztowało ich to drogi telefon, który rozbił z hukiem o ścianę. Kosztowało
szklany stolik i szew na palcu, który o niego rozcięła. Kosztowało to Ją
ulubiony obraz, który pociął, jak „Szał” Podkowiński. Konserwatorka
obrazów sklejała go cały rok. Nie musiała pytać dlaczego.
Zaczęła brać leki, ale nawet one nie potrafiły zmienić biegu historii. Nawet
lekom umiała się przeciwstawić, kiedy bała się, że tym razem nie uda się Jej
zawrócić losu. Bo tym razem los był wyjątkowo oporny. ON odchodził
mimo wszystko.
Po lekach zaczęła wariować jeszcze bardziej, chociaż miały Ją uspokoić.
Miała napady szału na przemian z kompletnym odlotem. Jechała gdzieś
samochodem, a potem nie wiedziała, jak się tam znalazła. Miała luki w
pamięci. Tym, co trzymało Ją w kruchych granicach normalności, była
praca. Powinna była przestać wtedy pracować, ale coś Jej szeptało do ucha,
że jeśli się pozbawi tych granic, to zwariuje do końca. To praca stawiała Ją
jeszcze na nogi. Kazała wstawać z łóżka, ubierać się, jakoś wyglądać,
myśleć resztkami sił.
ON zaczynał się trochę bać. Pojechał z Nią na krótki urlop, gdzieś daleko od
tych miejsc, które nie pozwalały zapomnieć, które były bolesne. Daleko od
telefonu, przez który mógł dzwonić do tamtej. Odcięci od świata w letnim
59
domu znajomych wracali do równowagi. Siedzieli przed kominkiem,
chodzili na spacery, kochali się w kompletnej ciszy. Ale musieli wracać. Do
tych miejsc, które się kojarzyły, do telefonu, przez który znowu rozmawiał z
Panienką. Więc znowu zaczęła wariować. Żeby nie zwariować. Przywoził Ją
na psychoterapię, bo nie mogła jeździć sama po lekach. Jej psychoterapeutka
także się o Nią bała. Bała się, że Ona zaczyna odchodzić tam, skąd nie
można Jej będzie zawrócić. Zaprowadziła Ją do innego psychiatry, a ten
zapisał Jej nowe leki. Doraźne, specjalnie na te chwile, gdy dopadał Ją lęk.
Ten lęk, który kazał wariować. I lek, który miała brać stale, odpowiednik
prozacu, tylko lepszy, po którym się nie wpada w panikę i nie wyskakuje z
okna. Po którym nabiera się dystansu do uczuć. Którym się stępia emocje.
Tylko że Ona składała się tylko z emocji i uczuć.
W tym czasie miała krótki flirt z psychoanalizą. Nie odeszła ze swojej
terapii, tylko ją zdradziła. Właściwie to tak, jakby się z psychoanalizą
przespała. Jak z facetem z firmą i mercedesem. Łapała się wszelkich
sposobów, które mogły Ją uratować. Skoro pięć lat mozolnej i regularnej
psychoterapii nie było Jej w stanie ochronić przed tym, co przeżywała, to
może psychoanaliza w cudowny sposób odmieniłaby Jej życie. Ale to była
mądra psychoanalityczka. Po trzech konsultacjach odesłała Ją z powrotem w
ramiona Jej psychoterapeutki. Na pożegnanie wystawiła diagnozę. Że i tak
nie nadaje się na kozetkę i na cztery razy w tygodniu, bo by Ją to
zregresjonowało jeszcze bardziej, a to oznaczałoby psychozę. Że jest teraz w
tak silnym lęku, że potrzebuje mocnego oparcia, odgraniczenia a nie
niszczenia i tak prymitywnych mechanizmów obronnych. Że ma wrócić na
swoją terapię na dwa razy w tygodniu. A w międzyczasie rzuciła, jak to
psychoanalityk, niby przypadkiem, ale tak, żeby poszło w nogi, że taki
sadomasochistyczny klincz jest trudny do przekroczenia. No cóż. Kolejne
rozczarowanie. Nikt nie chciał Jej uratować. Nikt nie chciał wziąć Jej na ręce
i wynieść z Jej koszmarnego życia.
Leki Ją też rozczarowały. Po tym pierwszym lęk wcale nie mijał. Owszem,
przez pół godziny była trochę śpiąca i otępiała, ale nie na tyle, żeby przestać
się bać. Która to była nauka? Piąta? Że nie można zniszczyć lęku?
Po tym drugim robiło Jej się słabo. Mdlała na ulicy. W nocy budził Ją łomot
własnego serca. Drętwiała z przerażenia. Lekarz kazał odstawić lek.
Była chudsza o dziesięć kilo odkąd pojawiła się Panienka Numer Trzy. W
oczach miała przeraźliwy smutek i lęk przerażonego zwierzątka. Wyglądała
pięknie. Faceci oglądali się za Nią na ulicy. Była jak zjawa nie z tego świata,
nieobecna, przezroczysta, z twarzą Madonny. Niektórzy podchodzili do Niej,
zaczepiali, próbowali zaprosić do świata żywych, brali od Niej numer
60
telefonu, przekonywali do spotkania, ale Jej już nie było w tym świecie.
Świat zawęził się do NIEGO, do Panienki Numer Trzy, do własnej
psychoterapii, do przetrwania kolejnej nocy i na szczęście jeszcze do pracy.
Dla pacjentów stała się równie przezroczysta. Przestała im przeszkadzać.
Otwierali się przed Nią, jak nigdy dotąd. Cóż, cierpienie zaprasza cierpienie.
To była dwudziesta szósta nauka: Im głębiej spojrzysz w siebie, im bardziej
dotkniesz własnego szaleństwa, tym prawdziwiej spotkasz się z ludźmi.
ON dalej był wiecznie pijany. Żeby się nie bać tego, co działo się z Nią.
Żeby poradzić sobie z wyrzutami sumienia. Z rolą, którą powierzyła mu
Trzecia Panienka. Z bólem głowy po mordobiciu. Przychodził do Niej, by
sprawdzić, czy Ona jeszcze żyje. Żeby Ją podtrzymać przy życiu. Wyciągał
Ją spod prysznica, odbierał groźne zabawki. Mówił, jaka jest piękna, jakie
ma piękne piersi, a potem wychodził do budki telefonicznej, by w spokoju
rozmawiać z tamtą. Jakaś podskórna mądrość kazała Jej być cierpliwą. Nie
zatrzymywać GO, łudzić GO, że jest wolny, że to JEGO wybór, gdy wróci
do Niej z powrotem. I wracał. Najbardziej Jej z wszystkich razów. Bo
wolny. Bo pozwoliła MU odejść i pozwoliła MU wrócić. Nie wiedział nic o
tym, czym okupiła cierpliwość. Jak się musiała trzymać, żeby za nim nie
pobiec, nie wyciągnąć GO z budki, nie nawrzucać tamtej przez telefon.
(Żeby się odpierdoliła, że jak może być taka głupia i nie widzieć JEGO
czerwonej róży, gdy od Niej odchodzi, JEGO obitej twarzy za karę, JEGO
nocy spędzonych u Niej) Nie wiedział o tym, że kiedy ON siedział w budce,
przez Jej telefon podpierał Ją cały batalion przyjaciół. Nie wiedział, jak
ciasno musiała zwijać się w kłębek, żeby powstrzymać Potwora.
Przez to, że był ciągle pijany, nie mógł więzić głupoty rozumem. Głupoty,
która była Jej sprzymierzeńcem. Po nocy spędzonej z Nią, gdy dotarła do
NIEGO poezja, gdy nie mógł sobie z tym poradzić, że odchodzi od tego, co
najcenniejsze miał w życiu, powiedział Jej, że wyjeżdża z tamtą. W odludne
miejsce w górach. Spytała, czy tamta wie, że sypia z Nią i to tak. Poszedł do
tamtej i jej o tym powiedział. Tamta nie była tak głupia. Skoro jej o tym
mówił, to nie był do końca jej. Zbyt był oddany poezji, by mogła nadal się
łudzić, że jest idealną kobietą, jedyną, której ON pragnie. Była wściekła. Na
NIEGO, że pozbawia Ją złudzeń. Na Nią, że nadal jest taka ważna.
Wyjechała w góry bez NIEGO. Za to z mężem, by za bardzo nie cierpieć.
ON zrobił pierwszy krok, dał pierwszy sygnał, by Ona mogła zacząć
walczyć. I wyjechał. Teraz mógł. Panienka była bezpieczna, bo nie była
sama. Jej łóżko było znowu bezpiecznie zajęte. Była w górach z dobrym,
naiwnym mężem i z dzieckiem. Ale Ona wtedy o tym nie wiedziała.
Myślała, że wyjechał z tamtą, w odludne miejsce sam na sam. Wyjechał
61
nagle, bez słowa. Kazał Jej powiedzieć, że w przeciwną stronę. Ale zostawił
ślady. U rodziców, do których wcześniej się wyniósł. (Teraz nie stać GO
było na wynajęcie mieszkania. Nie miał pracy i ciągle pił) Zostawił przy
łóżku kartkę z godziną odjazdu pociągu. Nie w przeciwną stronę, lecz w tę,
w którą były góry. Swój notes z telefonami, wśród których był jeden
kluczowy. Do przyjaciółki Trzeciej Panienki. Przyjaciółka na pewno
wiedziała, gdzie się tamta podziewa.
A Ona zawsze była w tym dobra! Co tam psychoterapia. Powinna była
założyć firmę detektywistyczną. Przedstawiła się fikcyjnym nazwiskiem,
podała za znajomą Panienki. Powiedziała, że chętnie by tamtą odwiedziła w
górach, ale nie zna dokładnego adresu. Ludzie są tacy łatwowierni. Tacy
skorzy do pomocy. Dostała nazwę miejscowości, nazwę Domu
Wypoczynkowego, od którego biegła ścieżka na bezludzie, Domu, z którego
można się było połączyć wewnętrznym telefonem z domkiem w górach.
Kiedy wytropiła Panienkę Numer Trzy, tamta zaniemówiła z szoku. Przecież
była w domku na odludziu. Przecież nikt nie znał numeru telefonu, zresztą
nie istniał żaden numer, który można by było wykręcić. Pizda! Oszukała Ją,
że JEGO tam nie ma. Był, trzeźwiał na stoku góry. Ale Ona nie była taka
głupia. Wiedziała swoje. Wiedziała też, że Panienka jest w miarę
bezpieczna. Bo telefon odebrał jej mąż. Tylko to Ją powstrzymało. Żeby tam
nie pojechać. Na drugi kraniec Polski. Żeby się nie wdrapać ścieżką
biegnącą od Domu Wypoczynkowego, do domku na bezludziu i nie zrobić
czegoś naprawdę szalonego. Wysłała tylko list do Panienki. List o czerwonej
róży, gdy odchodził, o obitej za karę twarzy, o najpiękniejszych nocach, po
długich z nią telefonicznych rozmowach. Miała nadzieję, że ten list
powstrzyma przebieg wydarzeń. Powstrzyma ich od miłości na stoku góry.
List nie doszedł. Powstrzymał, ale nie tym razem.
A dobra Bozia powstrzymała Potwora. Przez cały, najdłuższy w Jej życiu
tydzień. Chłopiec miał rację. Tylko tyle umiała wytrzymać. Ale to była
dwudziesta siódma nauka: Jeśli walczysz naprawdę o swoje, wytropisz
każdego wroga.
Wrócił stamtąd prosto do Niej. Pijany. Upił się w samochodzie, gdy wszyscy
razem – ON, dobry, naiwny mąż, Panienka Numer Trzy i ich dziecko,
wracali z bezludzia do domu. Przyszedł sprawdzić, czy jeszcze żyje. Żyła.
Jeszcze. Opowiadał, że Jej nie zdradził. Opowiadał, że rączki trzymał na
kołdrze. Był kompletnie pijany. Dobierał się do Niej. Był zbyt pijany, a Ona
zbyt dużo miała żalu do NIEGO. I ten tydzień. Był zbyt długi. Za długi. Była
już za daleko. Odeszła nawet od poezji.
Przyszedł znowu wieczorem. Coś mówił. Chyba, że idzie do tamtej. Już nie
słyszała. Nie miała już siły słyszeć. Nie miała siły na jakiekolwiek uczucia.
62
Pragnęła tylko, żeby to się wreszcie skończyło. Żeby ON zniknął. Żeby
zniknęły wszystkie Panienki. Żeby skończyło się to pierdolone życie, na
które Ona nie miała już siły. Wyjęła swoje wszystkie tabletki, które miały
ukoić lęk. Było tego ze trzy pudełka. Jedną po drugiej rozgryzała, smakując
ich gorzki smak. To był smak Jej życia, niech więc będzie ostatnim. Zanim
spostrzegł się, co Ona robi, zjadła je wszystkie. Zasnęła, zanim się
dodzwonił do znajomego lekarza. Wezwali pogotowie. W szpitalu wypłukali
Jej żołądek, ale Ona wiedziała, co robi. Nie po to rozgryzała tabletki, czuła
ich gorzki smak, żeby tak sobie mogli je po prostu wypłukać! Podłączyli Ją
do obiegu. Z góry wpuszczali w Nią wodę, by przepłukała Jej krew, z dołu
wypuszczali cewnikiem rozpuszczone w wodzie tabletki. Płukali Ją przez
dwa dni, zanim się obudziła. Ale nie spała na marne. Bozia nad Nią czuwała.
W tym czasie kiedy Ona spała, list wrócił z gór do Jej skrzynki, a ON wyjął
go stamtąd. I oczywiście otworzył. ON, który tak się oburzał, gdy Ona
przekraczała granice! Ale na szczęście nadal podpierał się alkoholem, żeby
to wszystko wytrzymać. JEGO rozum spał, a głupota była Jej
sprzymierzeńcem. Zawiózł list Panience, w końcu adresowany był do niej. I
to był początek końca. A Ona jeszcze nie żyła i nawet nie wiedziała, że
wygrywa. (Wielką nagrodę, którą był ON)
Kiedy się obudziła, było właściwie po wszystkim. Siedział koło Jej łóżka.
Obok siedziała Jej przerażona matka. Kiedy zostawili Ją samą w szpitalu, by
pojechać po rzeczy, które Jej były potrzebne, przyszła do Niej szpitalna
psycholog. Do Niej. Do mądrej pani psychoterapeutki, która napisała
dziesiątki artykułów, wymądrzała się w telewizji i w radiu. Do Niej, która
miała za sobą sześć lat psychoterapii indywidualnej, chyba z dziesięć grup,
dziesiątki psychoterapeutycznych warsztatów, superwizję, a nawet
psychoanalityczne trzy konsultacje! Biedna pani psycholog. Spytała Ją, czy
nie uważa, że powinna się zgłosić po pomoc psychologiczną. Że Jej próba
samobójcza, ją, panią psycholog, obliguje do tego, by zgłosić to w klinice
psychiatrycznej. Bez mrugnięcia okiem Ona powiedziała jej to, co potem
odpowiadała wszystkim. Tym, którzy pytali, jak mogła. Jak mogła nie
pomyśleć o bliskich, jak mogła nie pomyśleć o Synu, jak mogła być taka
głupia, żeby przez NIEGO, takiego pijaka i głupka, odbierać sobie życie.
Odpowiedziała, że to była czysta, żywa manipulacja. Że wiedziała, co łyka i
wiedziała, że Jej nic nie grozi. Że GO chciała nastraszyć. I Panienkę. Że to
była tylko perfidna gra.
Nie była. Nie wiedziała. W ogóle o niczym wtedy nie myślała. Ani o tym, co
naprawdę robi. Ani o tym, jak może się to skończyć. Ani o bliskich, ani o
Synu, ani o wielkiej wygranej. Chciała tylko przestać czuć. Chciała wreszcie
odpocząć. Zasnąć i się nie obudzić. Chciała mieć nareszcie święty spokój.
63
Wyniósł Ją na rękach ze szpitala. To matka załatwiła wypis i przekonała
biedną panią psycholog. Zaniósł Ją do ich domu. Doglądał. Pożegnał się z
Panienką. Przestał pić. Wystraszył się. Dwa dni przeżył naprawdę BEZ
NIEJ. Dwa dni przeżył w strachu, że JUŻ JEJ NIGDY NIE BĘDZIE. I to
GO ocuciło. Ocuciło oboje. Gdy wytrzeźwiał, spojrzał prawdzie w oczy. Ale
jeszcze nie wrócił. Jeszcze się z tym nie pogodził, że wcale nie chciał się
rozstać. Musiał się z tym oswoić, że ON też nie mógł bez Niej żyć.
Jak zwykle, kiedy próbował odejść, wyjechał. Daleko i na długo. Bez słowa
czy do Niej wróci. Ale zabrał ze sobą Syna.
Paraliżujący lęk się skończył. Zaczęła znowu jeść i spać. Wracała. Jeszcze
tylko płakała przy robieniu siusiu, bo tak bardzo ją bolało po tych dwóch
dniach cewnikowania. Jeszcze, mimo upału, musiała nosić długie rękawy, bo
ogromny wylew w zgięciu łokcia zdradzał bycie pod kroplówką. Jeszcze
tylko musiała doprowadzić do finału rozgrywkę z Trzecią Panienką.
Zaprosiła ją w przyjaźni do domu. Do ICH domu. Żeby tamta nie miała
złudzeń, gdzie ON naprawdę mieszka. W ramach szczerych, przyjacielskich
wynurzeń, pokazała tamtej, gdzie jest jej miejsce. W szeregu Kolejnych
Panienek. W dwuletnim cyklu rozstań i powrotów. W grze, którą ON i Ona
odgrywali co jakiś czas. Panienka pojęła aluzję. Też miała już dosyć. A Ona
zabezpieczała tyły. Tak na wszelki wypadek, żeby nic już nie mogło się
wymknąć spod kontroli. Tylko jeszcze nie wiadomo było, co z NIM. Jeszcze
trzymał Ją w niepewności. Nie chciał Jej tego dać. Satysfakcji. Jej wygranej,
a swojej porażki. Przynajmniej tak to rozumiał.
Zrobiła to tylko dwa razy. Tylko dwa razy w życiu poszła zasięgnąć rady u
jakiegoś speca od przepowiadania przyszłości. Dwa razy zrobiła to w chwili,
gdy nie wiedziała, co dalej. Gdy tego, co dalej, nie mogła popchnąć już
sama.
Tym razem była to słynna tarocistka. Ilekroć rozkładała przełożone przez
Nią karty, złowieszczo na stole pojawiały się same śmierci z kosami, sami
wisielce, same krzyże na rozstajach. Gdy sama tarocistka nie mogła
uwierzyć, że tylko to chcą powiedzieć karty, że wciąż od nowa pokazują to
samo, kazała Jej się do nich nie dotykać. Przełożyła sama. Ale efekt był
znowu ten sam. Karty tarota były bezlitosne. Mówiły: to koniec, wszystko
trzeba zacząć od początku, bez NIEGO. ON też zacznie nowe życie, od zera
i bez NIEJ. Wróci, ale nie do Niej. Tu się ich drogi rozchodzą. Amen.
Przepłakała całe dwa dni. Prawie się załamała. Ale od czego były smocze
głowy?
64
Potwór nie wiedział, co to znaczy KONIEC. Nie było dla niego rzeczy
niemożliwych. Jakiś los zapisany w gwiazdach? Jakiś tarot, co niby zna
przyszłość? Przyszłość zna tylko Potwór i zrobi wszystko, żeby osiągnąć, co
chce. A on nie chciał wisielca, śmierci z kosą i krzyży, na rozstajach dróg.
Niech się idą jebać!
Zawsze robiła na przekór losowi. Gdy miała jakieś plany, nie były Jej w
stanie zatrzymać nawet kolejne ustawy, które je przekreślały. Była do
obrzydzenia namolna, aż chciano mieć już Ją z głowy. Sterczała do skutku
pod pokojami urzędników, uwodziła ich, jeśli to byli mężczyźni,
przeczekiwała rządy. Aż dostała, co chciała.
Gdy najlepszy w Polsce astrolog postawił Jej horoskop, tylko to się z niego
sprawdziło, w co nigdy nie mogła uwierzyć. Mawiała wszystkim: jeśli
kiedyś usłyszysz, że popełniłam samobójstwo, szukaj mordercy. Ja nigdy nie
zabiję się sama! Horoskop pokazywał silne wpływy Neptuna, planety
śmierci. Mówił, że śmierć będzie zawsze blisko, także taka, którą wymierzy
sobie sama. I to jedyne, co się sprawdziło. To, że odejdzie od NIEGO i to
wkrótce, śmieszyło jak chybione prognozy pogody. Jak więc tarot mógłby Ją
powstrzymać? Przecież nawet leki działały na Nią inaczej, niż im było
pisane. Tylko Chłopiec działał, jak trzeba. Tylko z nim nie było tak, jak
chciała. Ale na to też miała odpowiedź. Nie mogła się przecież uprzeć
podwójnie, w dwóch znoszących się nawzajem sprawach. Pragnienie, by z
Nią pozostał i pragnienie, by ON nie odszedł, nie były do pogodzenia. To
była dwudziesta ósma nauka: Nie możesz zawrócić nie swojego losu.
Możesz zawrócić tylko ten, który jest tobie pisany. Cudze losy są
nieodwracalne.
Wzięła się więc za odwracanie swojego losu. Zaczęła brać lepszy
odpowiednik prozacu. Tym razem już nie mdlała. Przestała płakać i wzięła
się do roboty. Jak to po prozacu. Wszystko było jakby przez mgłę, nie do
końca Jej. Zanim reagowała, już było zrobione. Tylko szczęki zaciskały się
bezwiednie i chciało Jej się spać, jeśli tylko przestała coś robić. Odwracała
los odpowiednikiem prozacu. Mogła to robić, skoro nie była SOBĄ. Była
grzeczna, była miła, cierpliwie czekała, nie domagała się natarczywie. I się
doczekała.
Zaprosił Ją nad fiordy. Żeby przyjechała po Syna i przy okazji pobyła z nimi
przez jakiś czas. Nad JEGO ukochane fiordy, które były do tej pory tylko
JEGO. Do których Jej nie dopuszczał, bo to był JEGO azyl, jedyne na
świecie miejsce, w którym mógł być bez Niej i czuć się bezpiecznie. Gdzie
mógł żyć w złudzeniu, że może być bez Niej i być sobą. Po raz pierwszy
złamali zasady, przerwali koło historii. To nie ON łaskawie wrócił, lecz Ona
przybyła do NIEGO. Nad JEGO ukochane fiordy. I kiedy przyjechała od
65
duńskiego promu, całą drogę do NIEGO stopem i obudziła GO w nocy, że
jest, kiedy przyjechał po Nią na rowerze, kiedy się z Nią przywitał,
wiedziała, że znowu są razem. Ale dalej łykała odpowiednik prozacu. Dalej
była grzeczna, nie miała pretensji, nie było w Niej złości za tamto, nie było
żalu. Tylko orgazmy nie były takie. (Jak to po prozacu) Skoro nie była
sobą...
I tylko te skrawki myśli, ten niepokój nad najpiękniejszym na świecie
fiordem, gdy nie mogła podejść bliżej przepaści, bo jakaś niewidzialna ręka
ciągnęła Ją w dół, a niesłyszalny głos szeptał do ucha, żeby stanęła na skraju,
uniosła ręce nad głowę i jednak odleciała.
Może tarot miał jednak rację? Że zaczną od zera. Że zaczną zupełnie nowe
życie. Bez siebie, bo ze sobą innymi.
ON musiał jeszcze tylko wrócić. Musiał wpaść w ciąg. Podciąć sobie żyły.
Musiał Jej pokazać, że JEGO też może nie być. Musiał odebrać Jej spokój i
pewność. Chciał Ją zawrócić do starego koła historii. Ale Ona nie była sobą.
Ona odwracała los odpowiednikiem prozacu. Szkoda, że na to nie wpadła,
gdy odnalazła Chłopca. Ale widać koło z Chłopcem musiało się znowu
przetoczyć. Żeby Jej przypomnieć o Potworze.
Po kolejnym ciągu wreszcie się wystraszył. Wystraszył się, że tym razem
Ona nie wytrzyma. Że ON może już tego nie przeżyć. Zaczął terapię
odwykową. Poszedł do AA. Wystarczyło, żeby zrozumiał. Że jest
alkoholikiem. Że jeśli nie przestanie pić, umrze. Że ma to nieszczęście być
jednym z dwudziestu na stu ludzi, którzy, gdy zaczną pić, to już nie mogą
skończyć. Że żeby żyć, musi już skończyć na zawsze. Że jest alkoholikiem i
już będzie nim zawsze.
Współczuła mu całym sercem. Podziwiała, że jest taki dzielny. Ona by nie
była. Ona nie umiała skończyć. Ona zawsze musiała zacząć. Powstrzymać
się było nadal ponad Jej siły. Jakie to szczęście, że dobra Bozia oszczędziła
Jej przynajmniej tego – bycia alkoholiczką. Że w zamian uczyniła Ją tylko
żoną alkoholika. Perfidna Bozia. Pomogła Jej przestać odtwarzać koła, ale
kazała całe życie żyć z tą zadrą w sercu. Nie pozwalała poczuć się w pełni
bezpieczną. Nad ich głowami powiesiła na cienkim włosie miecz. Bo
przecież ON znowu mógł zacząć. Nie znasz dnia ni godziny. Potwory
czyhają.
Może tak musi być?
Może to właśnie Potwór wyciągał Ją na powierzchnię życia?
66
CHŁOPIEC
Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś.
Antoine de Saint-Exupery „Mały Książe”
Chłopiec był nikim.
Kimś czyniło go tylko to, że znalazł się w tej opowieści.
Dla Niej Chłopiec był wszystkim. Całe lata myślała o tym, czym sobie na to
zasłużył.
Chłopiec pasował do wzorca. Był cichy, lecz nie za cichy. Rozsądny i bez
polotu, ale miewał przebłyski. Zamknięty w sobie, lecz czasem nieuważny.
(Cudownie nieuważny). Prawdziwe wyzwanie.
Patrzył na Nią sceptycznie. Udawał, że jest ponadto. Ponad zachwyty
innych. Ponad wypieki, z jakimi inni słuchali tego, co do nich mówiła. O
rzeczach, o których nikt inny nie chciał. To była trzecia klasa, renomowane
liceum. A Ona zbawiała świat. Mówiła im o miłości, o seksie i o bliskości.
Można Jej było wierzyć, bo była pełna zapału. Wiarygodna. Jak zawsze,
kiedy walczyła. Dawała im to, czego Jej próbowano odmówić. Prawo do
bycia sobą i okazywania uczuć. Prawo do zaspokajania potrzeb. Do
zaznawania rozkoszy. Do szalonej miłości. Dawała to, co sama chciałaby
wreszcie dostać. Ale brała i od nich. Podziw. Bycie w centrum uwagi. Żywą
reakcję. Wrażenie wpływu i mocy. Poczucie, że jest wyjątkowa. I taka
mądra.
Lecz nie od Chłopca. Spoglądał na Nią zza książki. Żeby sobie przypadkiem
nie wyobrażała za dużo. Żeby nie przyszło Jej na myśl, że on jest też pod Jej
wpływem. Już wtedy pokazywał, że się Jej nie da przerobić. Jakby trzymał
nad sobą transparent: PRECZ Z ŁAPAMI ODE MNIE. Za wszelką cenę,
choć jeszcze wtedy nie zwracała na niego uwagi, udowadniał, że jest
niezależny. W każdej klasie jest taki jeden, który musi się czuć lepszy od
innych.
Jeszcze wtedy nie było ważne, że Chłopiec wstydził się uczuć. Że bał się
swoich pragnień. Uciekał sam przed sobą. Żył w koszmarnym świecie ocen i
wyobrażeń. Nie było ważne, że przecież na szczęście był jeszcze chłopcem.
Że jeszcze można go było uleczyć, uszczęśliwić choćby na siłę, by potem się
nim upijać i czerpać z niego garściami.
67
Uleczyć musiała siebie. Pojechała, by w innym mieście grać rolę we
własnym kłamstwie. O jakiejś pracy doktorskiej w tamtejszej bibliotece.
Kupiła ładną bieliznę, body zapięte w kroku, takie miękkie w dotyku, na
delikatnych ramiączkach. Pojechała do faceta, który Ją zgwałcił w
Sylwestra. Musiała przecież gdzieś mieszkać, a znała tam tylko jego. Po co?
Chciała się na nim odegrać. Chciała odzyskać przewagę, którą Jej wtedy
odebrał. Miał być nieśmiałym chłopczykiem, któremu zrobi dobrze. Który
będzie Jej wdzięczny. Okazał się typowym samcem. Kimś, kto zrobi
wszystko, by się działo na jego warunkach. By to on miał władzę, nie Ona.
(Czyżby była typowym samcem?) Tym razem wyrzucił Ją z łóżka. Body Jej
nie pomogło. To był ten pierwszy raz, o którym musiała zapomnieć. Że są
tacy mężczyźni, na których nie działa Jej wdzięk.
Potem, po dwóch gdzieś latach, spotkali się przypadkowo. Choć miał zbolałą
minę i wygląd, jakby chciał żebrać, choć Ona była górą, na sam jego widok
czuła się znowu nikim. Przypomniał upokorzenie i wypomniał Jej ciężką
głupotę. Był wyjątkowo złym duchem, który zakłócił Jej spokój. Zamiast się
czegoś nauczyć, chciała o nim zapomnieć.
To Chłopiec miał Ją uleczyć, tymczasem zdeptał Ją bardziej.
Ale jeszcze nie wtedy. Jeszcze wtedy nie miał o niczym pojęcia. I Ona nie
przypuszczała, co będzie dane im przeżyć. Gdy przyszedł do Niej z kolegą
(tym samym, który po latach spotkał ich na żaglówce), żadna Bozia nie
szepnęła mu do ucha. Że ta kartka, którą zostawia w drzwiach, jest pierwszą
z wielu, które do Niej napisze. Że te słowa, które wtedy kreślił, by pojechała
z nimi na łódkę, to dopiero początek opowieści. Tak sobie wymyślili. Żeby
pojechała z kilkorgiem uczniów z ich klasy, to będą mieli alibi. Ładne alibi!
Nie wtedy, gdy się minęli, bo on wyszedł po Nią na dworzec, a Ona jechała
stopem. Gdy przyszedł i zanim Ją dostrzegł, miał w oczach smutek i zawód.
Nie zdążył też nie pokazać, jak cieszy się, że Ją widzi. Właściwie jak to się
stało? Kiedy go zobaczyła? Skąd przyszła do Niej ta miłość? Kiedy zaczęła
być pewna, że gdy otworzy oczy, zobaczy go koło siebie? Że gdy zwolni
miejsce w kajucie (dla kogoś, kto nie ma śpiwora), to Chłopiec Jej nie
zostawi. Że pójdzie z Nią spać do lasu.
To była pierwsza ich noc. Na biwakowym stole, okryci żaglem przed
deszczem. Dwa trupy w prosektorium pod białym prześcieradłem. Gdyby ich
wtedy ktoś widział! Mieli temat do żartów. Całą noc przegadali. Ciągle
chodziła na siku i ciągle się kręciła. To było silniejsze od Niej. Żeby zwrócił
uwagę jak mama i Ją wyjął z łóżeczka. Żeby Ją wziął na ręce i mocno,
mocno przytulił. W ten nieświadomy sposób domagała się jego ciała. Ale
jeszcze nie mogła. Nie mogła się po prostu przytulić. Nie chciała go
wystraszyć. Musiała jeszcze poczekać, chociaż to było tak trudne!
68
Przyszło niepostrzeżenie. Niechcący stał się kimś ważnym. Poważnym,
dorosłym dzieckiem. Kimś, na kogo liczyła. Że rozwiąże supeł w Jej życiu,
jak linę w nocy na łódce. Jego cudowna niewinność miała Ją uchronić od
zguby. Ta cudowna niewinność była przedsmakiem tego, co napisała po
latach. W jakimś piśmie „dla dziewcząt i chłopców”. „Kiedyś byłam z
cudownym chłopakiem. Czułym i opiekuńczym. Szalonym i
namiętnym. Pełnym intuicji i mądrym. A przecież... Gdy go
poznałam, był zamknięty w sobie. Nie wierzył w siebie. Wstydził się
własnych uczuć. Uciekał przed odrobiną szaleństwa. Żył w
koszmarnym świecie swoich ocen i wyobrażeń. Jak to się stało, że
pamiętam go zupełnie innym? Że był ze mną zupełnie inny?!
I zrozumiałam. To przecież ja wyzwoliłam w nim to, co najlepsze!
Dlatego, że nie oczekiwałam niczego od niego. Nie uważałam, że mi
się należy. Otwierałam kolejne drzwi do niego - takiego, jakim bał
się być. Budziłam w nim to najpiękniejsze. A potem czerpałam to
bogactwo garściami. Upijałam się nim.” Ale wtedy nie przeczuwała
jeszcze, co po latach napisze dalej: „ I przedobrzyłam. Bo wciąż mi było
mało. Byłam nieznośna i zachłanna. Jak studnia bez dna. Sięgałam
dalej i dalej, po to, czego już nie było. Lub czego już nie chciał mi
dać. W końcu miał mnie dosyć. Miał dosyć mojego wiecznego
nienasycenia. I odszedł. W przeświadczeniu, że miał rację. Że
świat jest taki, jak zawsze sądził. Że to nie ma sensu. Bo ciągły
niepokój, jaki wywoływałam, to stan nie do zniesienia. Zamykał
kolejne drzwi, aż zamknął się cały przede mną.
Nie mogłam zrozumieć. Nie mogłam się z tym pogodzić.
Wierzyłam, iż sam odkryje, że jednak nie ma racji. Że jego świat
jest okropny. Że wróci do mnie. Nie pomyślałam, że on znów jest
sobą, a nie tym, kim był ze mną. Bo nie ważne, co w kimś odkryłaś,
ale to, jakim sam się stworzył, w czym tkwił całe życie i w czym mu
było wygodnie. Bo dopóki on sam nie pokocha tego, co Ty w nim
kochałaś, nie ma się do czego dobijać. (To dwudziesta dziewiąta
nauka!)
69
Marzyłam więc o kimś, kogo już nie było. Tęskniłam za tym, co
sama zaprzepaściłam. Przez tyle lat, zamiast czerpać z życia, ze
świata, który mnie otaczał, drążyłam otwór rozpaczy.”
Jeszcze taka mądra nie była. Póki co otwierała drzwi za drzwiami. Do niego,
jakim bał się być. Póki co budziła w nim to, co najlepsze i wyzwalała w nim
najpiękniejsze. Najmiększe, najukochańsze. Szkoda, że na tak krótko. Tylko
po to, by się przekonał, że trzeba to zamknąć z powrotem - jeszcze
dokładniej, jeszcze szczelniej, w jeszcze grubszej skorupie. Biedny żółw w
najgrubszej ze skorup.
Otwieranie drzwi nie było łatwe. (Prawdziwe wyzwanie) Bo Chłopiec
twardo stąpał po ziemi i nigdy się nie upijał. Był nudnym, dobrym
wujaszkiem lub oburzonym cenzorem. Dupkiem, który ocenia wszystko,
czego innym zazdrości. Stał zawsze z boku i obserwował, bojąc się
uczestniczyć. Obawiał się być porwanym, bo wtedy by stracił kontrolę. Bał
się zaangażować, bo stałby się zbyt zależny. Gdy obserwował z boku, a
potem sobie pozwalał na jakieś mądre uwagi, a nie daj Boże oceny, miała
ochotę warczeć. Skasować go ciętym wzrokiem i jak do starego zgreda
powiedzieć: „spadaj palancie”. Tak! Był zgredem już w wieku osiemnastu
lat! To były te krótkie chwile, gdy miała odruch miażdżący. Wtedy był dla
Niej nikim, żałosnym i miałkim zerem. Miała odruch wymiotny na widok
takich facetów. Była bezlitosna dla takich. Tylko dlaczego dla wszystkich
poza nim?
Gdyby był żółwiem w klatce, takim w najgrubszym pancerzu, szturchałaby
go patykiem w te miejsca, gdzie był najmiększy. W miejsca, gdzie był
dostępny, żeby mieć kontakt ze światem. Którymi wystawiał nogi, głowę i
tyłek do kopulacji. Wierciłaby dziury w skorupie, im bardziej by się w niej
chował. I by go zamęczyła. Zatłukła. Może tak właśnie było? Zabiła w nim
to najmiększe, najukochańsze i piękne?
Było inaczej. Nie wystarczyła skorupa, więc uciekł i schował się przed Nią.
Myk, myk, jak w kawale o żółwiu. Ani się spostrzegła, a w klatce nikogo nie
było. To była trzydziesta nauka, wtedy za trudna dla Niej. Musisz cierpliwie
poczekać, aż ktoś zechce ci dać. Nawet jeśli bez tego wydaje ci się, że
umrzesz. Stracisz o wiele więcej, jeżeli weźmiesz to siłą.
Aby zagłuszyć tęsknotę, wspominała wszystkie te chwile, kiedy go miała za
nic. Kiedy Ją irytował swoim brakiem polotu. Nie pojął czegoś tak szybko,
jak Ona. Kiedy był od Niej głupszy, choć facet być nie powinien. Nie o
niewiedzę chodziło. Do tego dawała mu prawo, bo przecież był od Niej
młodszy. (Były zresztą tematy, w których nie miała z nim szans) Trudno Jej
70
było wytrzymać, gdy ktoś, zwłaszcza bliski, nie był tak zdolny, jak Ona. Nie
myślał w tym samym tempie i nie rozumiał tak samo.
Najbardziej ucierpiał Syn, gdy prosił o pomoc przy lekcjach. Kończyło się
zawsze krzykiem. Co z tego, że wiedziała, iż nie ma prawa wymagać, by był
kimś innym, niż jest. Że może być nawet debilem. Co z tego, że przepraszała
i klęła na swoją głupotę? Wiedziała, lecz nie umiała przestać.
Jedynie ON nie zostawał w tyle, jeśli już ktoś zostawał, to Ona. Był od Niej
mądrzejszy, tak, jak powinien być facet.
Kłopot w tym, że było niewielu, którzy się mogli z Nią mierzyć. Zwłaszcza
niewielu mężczyzn. (Bo oni myślą inaczej) I to Ją strasznie wkurzało. Że nie
są tacy, jak Ona, że musi się z nimi męczyć, czekać, aż za Nią nadążą, aż
wreszcie zrozumieją i znów będą razem z Nią.
Chłopiec często Ją wkurzał, często zostawał w tyle. Wtedy na niego
warczała. Nie wiedział za co i robił się jeszcze głupszy.
A jednak był dla Niej wszystkim. Kiedy go wspominała, nie mogła tego
zrozumieć. Gdy ktoś o nim mówił „to palant”, przyznawała mu w duchu
rację. I było Jej strasznie wstyd. Że oddała temu palantowi serce, godność i
poczucie swojej wartości - taki wielki kawał siebie. Że pozwoliła mu to
wszystko wywalić na śmietnik. Doprowadzało Ją do szału, że karmi jego
wątłe ego swoimi osiągnięciami. Bo skoro Ona jest Kimś, a on jest ważny
dla Niej, to widać on też jest Kimś. Im więcej w życiu zrobiła, im więcej
drukowano Jej artykułów, im częściej widywał Ją w telewizji, słyszał w
radiu, im więcej o Niej słyszał, tym bardziej to łechtało jego próżność. Że to
właśnie on, właśnie wokół niego, właśnie przez niego... Nie mogła się z tym
pogodzić, iż budował swoją wartość na tym, że tyle aż dla Niej znaczył. Ale
nie na tym wcale, na czym miał prawo budować. To, na czym miał, to był
dar od Boga, (choć może tylko dla Niej), o którym nie miał pojęcia i który
zaprzepaścił. Są tacy, którzy dostają od losu niezwykły talent i go po prostu
marnują, nie korzystają z okazji. Tacy, którym zdarzają się rzeczy naprawdę
wielkie i nawet o tym nie wiedzą. To była dla Niej nauka. Która?
Trzydziesta pierwsza? Możesz wcale nie dostrzec, jaki masz wielki talent,
jeżeli się go boisz i nie jesteś na niego gotowym.
Kiedy jeszcze z Nią był, było w tym coś niezwykłego. Jego podcięte
skrzydła Ją uskrzydlały bardziej. Tym, że się kontrolował, wyzwalał w Niej
swobodę. Gdy zatykał Jej usta, krzyczała jeszcze głośniej. Kiedy się gorszył
lub peszył, budziło to w Niej demony. Zastanawiała się czasem, w którym
miejscu się kończy to, co wyzwalał w Niej on, a gdzie zaczyna się
zwyczajna Ona.
71
Z jednej strony dąsał się, gdy inni Ją uwodzili, obrażał się na Nią, że ich
prowokuje, nawet jeśli bezwiednie. Z drugiej, to mu było po drodze. Że to
właśnie on, a nie tamci, ma Ją i może rżnąć.
Gdyby była grzeczną dziewczynką w bluzce pod samą szyję, w
nieprzezroczystej spódnicy, gdyby się uśmiechała nieśmiało, gdyby
skromnie spuszczała wzrok, czy byłaby ważniejsza od tamtej książki na
Gwiazdkę? Czy kochałby Jej każdy centymetr ciała i prawie każdy
centymetr Jej duszy? Sama już nie wiedziała, jaka była naprawdę. Co robiła
tylko dla niego, tylko po to, by podtrzymać w nim ogień, by gotowy był
jechać do Niej, w nocy przez całe miasto, a co, bo taka już była?
Niezwykłe było coś jeszcze. Ta różnica między NIM a Chłopcem. Ta
różnica w kochaniu się. Gdy kochała się z NIM i to była poezja, nie mogło
być nikogo w pobliżu. Nikogo obok za ścianą. Musieli mieć mnóstwo czasu.
Żadnych ograniczeń. Spokój, bezpieczeństwo i wolność. Gdy kochała się z
Chłopcem, zawsze był w tym niepokój. Jakieś ograniczenia. Ktoś mógł
przyjść lada chwila do domu, wejść na ścieżkę wśród krzaków, zajrzeć do
samochodu, przyłapać ich na ławce w parku. Ktoś mógł im przerwać,
popsuć, zagrozić. I coś w tym było. Coś bardzo podniecającego. Na
krawędzi rozkoszy i lęku. Jak kiedyś, gdy była dzieckiem. Że może w każdej
chwili wpaść mama, że zdradzi Ją fiolet na majtkach, że znowu doniesie na
Nią jakaś przedszkolanka.
Chłopiec wyraźnie też lubił ten ciągły stan zagrożenia. Może chciał, żeby
nakrył go tata? Może pragnął kary? (Za to, że dawał uwodzić się mamie? Za
to, że sam ją uwodził?) A może po prostu odwracał sytuację, pragnął seksu
swoich rodziców, którzy w przechodnim pokoju, na drodze do pokoju jego,
próbowali kochać się tak, aby ich nie przyłapał?
Z Chłopcem było wszystko pomieszane. Czułość z dziką namiętnością.
Bliskość z ciągłą walką. Miłość z nienawiścią. Im bliżej, tym dalej. I tego też
nie wiedziała. Czy drapała i gryzła, bo nie chciał z Nią być, czy dlatego, że
był już za bardzo? Złośliwie sprawdzała, ile on może znieść, czy chciała się
przedrzeć przez mury? Czy go namówiła, by się onanizował przy Niej, po to,
by się cieszyć swą mocą, czy po to, by nie istniało już nic, co mogłoby ich
zawstydzić? Tak jak w tych listach, które później pisała. Nie wiedziała,
gdzie się kończy tęsknota, a gdzie zaczyna dusząca nienawiść. A on widział
tylko to złe. Tylko ciemną stronę księżyca.
Chłopiec od innych chłopców różnił się tylko tym, że zjawił się w dobrym
momencie. W momencie, gdy nieuchronnie zbliżała się do trzydziestki. Gdy
poprzedni chłopiec - z Sylwestra, okazał się sukinsynem. Gdy zaczynała się
72
bać. Że już nikt i nigdy. Jeszcze wtedy nie była gotowa. Ani na bycie tylko z
NIM. Ani na konfrontację ze sobą. Ani na świadomość, że nie ma już
wpływu na innych. Nie będzie tak, jak chce Ona. Nie jest najważniejsza.
Jedyna i niezastąpiona. Wtedy to było za trudne. To mogło wtedy Ją zabić.
Najpierw ciągnęli do siebie, udając, że tak po prostu. Przychodziła do klasy i
nie musiała szukać go wzrokiem. Wyczuwała jego obecność jakimś
tajemnym zmysłem. Kiedy już miała odejść, wyrastał nagle spod ziemi.
Szedł blisko a jednak obok, nieuchwytny w swoich zamiarach. Nie mogła się
nagle zatrzymać i spytać, o co mu chodzi. Mógł udać, że przecież o nic.
Tylko idzie. Niechcący. Tylko przypadkiem w pobliżu. Mogła tylko zagadać
do niego, bo przypadkiem, niechcący był blisko. Mogła coś rzucić w
przelocie, mając jedynie nadzieje, że on skorzysta z okazji, jaką mu właśnie
dała.
Jacy byli ostrożni! Żeby się z niczym nie zdradzić. Przed sobą, przed sobą
nawzajem i jeszcze przed całym światem. By móc się w porę wycofać,
gdyby się okazało, że któreś źle zrozumiało nieśmiałe znaki drugiego. By ten
krok, o jeden za dużo, nie był krokiem do odtrącenia. Dla Niej nie do
przeżycia, by się zdradziła przy Chłopcu, że pragnie by on Jej pragnął, a on,
dziesięć lat młodszy, zwykły, tchórzliwy uczeń poniżyłby Ją milczeniem,
zbyłby brakiem reakcji. Dla Chłopca raniący dumę, gdy Ona taka dorosła,
mądra i pożądana, zlekceważyłaby go. Skwitowała uśmiechem jego
nieśmiałe próby. Że za wysokie progi, że śmie do Niej startować.
Jak każdy, kto tego się boi, był mistrzem w takim krzywdzeniu. I gdy potem
było już jasne, że to on jest w ich związku górą, gdy zhardział i stał się
dupkiem, który lubi poniżać, odtąd zawsze Ją zbywał. Im bardziej się
dobijała, tym był bardziej ponadto. Milczał, żeby cierpiała. Udowadniał, że
nie jest ważna. Nie na tyle, by było warto okazywać Jej jakąś reakcję. (Tak
jak tata) I chociaż był taki daleki i niedostępny, czuła na sobie jego wzrok.
Pełen drwiny i zniecierpliwienia.
Wielki mistrz odtrącenia. Poniżający kat katów. Ale jakbyś go spytał, czy
sprawia mu to przyjemność, wyparłby się wszystkiego. Za dobrze o sobie
myślał, aby się przyznać do złości. Złość jawną oddał Jej, by móc Nią
gardzić tym bardziej. Od swojej złości się odciął, mógł się więc tylko
opierać. Poniżać i lekceważyć. Odmawiać wszelkich kontaktów. Zamknąć
się w paranoi. Że przecież robi dobrze, bo gdyby Ją dopuścił, to by go mogła
zniszczyć. Budził w Niej taką bezsilność, że prawie nie mijał się z prawdą.
Stała się niebezpieczna. Mogłaby zamordować, żeby go tylko dopaść.
Dopaść go prawdziwego, którego nie chciał pokazać. Którego tak się
73
wystraszył, że zepchnął w otchłań niebytu. Tego naprawdę wściekłego,
pełnego żądzy i seksu.
Na szczęście nienawidziła i równie mocno tęskniła. I mało Jej nie zabiła
własna huśtawka emocji.
Gdy się odgrodził na dobre, rozgrywała tę scenę w fantazjach. Wielokrotnie.
Że jakimś cudem lądują w łóżku a Ona przeciw niemu wytacza cały arsenał
seksualnych sztuczek. Oczy zachodzą mu mgłą a ciało nie może wyjść ze
zdziwienia, że może mu być tak dobrze, że jest tyle rozkoszy na świecie,
której nigdy dotąd nie zaznało. I nigdy więcej nie zazna. Bo Ona, gdy da mu
już wszystko, ubierze się i wyjdzie bez słowa. I nigdy więcej nie wróci. A
jego ciało ledwo rozbudzone, ledwo posmakowawszy tak wielkiej rozkoszy,
będzie się musiało z tym pożegnać, co przez chwilę było dane mu poczuć. I
już zawsze będzie cierpiało z niedosytu. Że Ona to ciało uwięzi w tęsknocie,
tak jak on Ją uwięził odchodząc. (Na nic więcej nie mogła liczyć. Niczego
więcej uwięzić. Bo tylko jego ciało, jego zmysły, jego id – jedyny Jej
sprzymierzeniec, tak na Nią reagowały) Że każda inna kobieta będzie mu
tylko boleśnie przypominać, co stracił. Bo żadna mu tego nie da. Każda go
będzie złościć, że nie jest Nią.
W takich chwilach żałowała, że nie dała mu siebie całej. Że tyle tajemnic
zostawiła dla siebie, bo nigdy nie dał Jej szansy. Bo seks był dla nich tylko
polem walki, bo on nie zasłużył na to, by wejść z Nią na szczyt uniesienia.
Tylko z NIM to było możliwe. Tylko z NIM, tylko ON, tylko JEMU. No
właśnie. Czy możliwa była ta zemsta, skoro złość zamyka drogę do ekstazy?
Skoro w rozkoszy nie chodzi o sztuczki? Skoro nie wystarczy samo ciało, by
jej zaznać?
Na próżno te wątpliwości. Zemsta była niemożliwa, bo Chłopiec się odciął
na dobre. I jedyne, co pozostało, by dać upust mściwym fantazjom, to z
zaciśniętymi zębami zrobić sobie samej dobrze. I gdy w końcu przychodziło
spełnienie, takie marne, takie zupełnie bez sensu, jeszcze bardziej budzące
bezsilność, spod zemsty wyłaniała się rozpacz. To mogła być kolejna nauka,
gdyby mogła wprowadzić Ją w czyn. Bo co z tego, że mogłeś się zemścić,
skoro nadal tak samo cierpisz.
Odkryła w sobie moce, żeby nie zniknąć w depresji. Wciąż była na granicy.
Jeszcze krok w bezmiar rozpaczy i nigdy nie wstałaby z łóżka. Padała na nie
na długo, zaniedbywała Syna, dom, pracę i resztę życia. Zrywała się tylko
wówczas, gdy rodził się nowy pomysł. Pomysł, jak go odzyskać. Targnąć
jego sumieniem. Pozbawić pewności siebie, zbudzić dawne uczucia. Jechała
przez całe miasto gnana nową nadzieją. I wracała przegrana. Unicestwiona.
Do następnego zrywu. Odgrodził się od Niej skutecznie. Nie miało sensu
74
dzwonienie ani czekanie na klatce. Jakaś reszteczka godności kazała Jej
przestać skomlić. Listów, które pisała, mógł przecież w ogóle nie czytać.
Tego nie była pewna, imała się więc nadziei, że kiedy tylko napisze (z serca
czy z nienawiści), tylko popędzi w nocy, włamie mu się do skrzynki, żeby
ominąć pocztę, to może on to przeczyta prawie w tym samym czasie, w
którym Ona pisała. I ta namiastka kontaktu, prawie jak przy rozmowie,
uciszy Jej bezradność, da spokój choćby na moment.
Pisała i pisała. Mnóstwo niepotrzebnych listów, w których prawda na chwilę
mieszała się z prawdą na dłużej. Chwilowe uczucia, chwilowe pomysły
mieszały się z wyznaniami spod serca. Wyznawała mu miłość, skomlała z
tęsknoty, błagała o przytulenie. Ponieważ odpowiadał milczeniem, zaraz
potem ciskała gromy. Gromy nienawiści. Próbowała dosięgnąć go czymś, co
by go też zabolało. Nie chciała, by sobie myślał za dużo i karmił się Jej
cierpieniem. Udawała, że się nie wstydzi. Chciała go ukarać za to, że zadał
Jej tyle bólu, że sprawił tyle zawodu. Że dała mu tyle szans, z których nawet
nie zamierzał skorzystać. Była taka upokorzona! Chciała go za to zabić. Ale
wtedy zaczynała się bać. Bała się, że w ten sposób przekreśli wszelkie
szanse. Szanse na to, by się opamiętał, by zrozumiał i wrócił, zadzwonił,
napisał, przeprosił. By błagał o przebaczenie. (Jakby nie znała tej gry! Jakby
nie wiedziała, że tę grę zawsze przegrywa!)
Wtedy zaczynała żałować swoich wszystkich przykrych słów do niego.
Próbowała wszystko odwołać. Próbowała go przekonać. Że jednak bardzo go
kocha, choć to tak nie wygląda. Nie mogła żyć bez nadziei, że go w końcu
odzyska. I tak w kółko. Przez kilka lat.
Która to była nauka? Trzecia? Można znieść wszystko: poczucie winy,
upokorzenie, wstyd, strach, ale nie można się wyrzec miłości?
Miała ochotę czytać mu wiersze lub fragmenty książek, śpiewać piosenki,
przytrzymać w kinie przy niektórych scenach. To, co mu chciała powiedzieć,
było mówione sto razy. Było jasne dla innych. Pisali o tym w książkach,
pokazywali na filmach. Wszyscy to wiedzieli, tylko nie on. Czuła się taka
bezsilna.
Zaczęła pisać do niego, wykorzystując gazety. Pisała opowiadania. Potem je
podrzucała Chłopcu na wycieraczkę. Wierzyła w jego próżność. Wiedziała,
że to przeczyta, bo o nim i w czasopiśmie. Tak wiele mogła uczynić, pisać
do niego na łamach, ale nie mogła go zmusić, żeby Ją znowu kochał.
Przemycała tam słowa, których nie chciał usłyszeć. Mściła się pisząc własne
końce historii. Pisała o sobie lepiej, niż on o Niej myślał. I czasem
skutkowało, ale tylko na chwilę. Mile połechtany swoim znaczeniem w Jej
życiu, jeszcze czasem przyjeżdżał, albo dawał się dopaść. I wtedy odżywała
i zanim znowu zapadła w rezygnację i niemoc, żyła tą krótką chwilą. Kiedy
75
pisała do niego, ale rzucała to światu, rozkoszowała się bujdą. Żyła wtedy
złudzeniem, że skoro wydrukowane, to przecież tak jak prawdziwe. Skoro
inni w to wierzą, prawda nie ma znaczenia. (Patrz: piętnasta nauka o
kłamstwie) Tak, jakby prawdę w Jej życiu mogły przesłonić słowa.
Pierwsze rzuciła światu ZWIERZENIA GÓWNIARZA.
Takie historie się zdarzają. Mogą też inaczej się kończyć. Moja
zaczęła się w III klasie liceum, na lekcji ...
(...) Nazwa "profesor" zupełnie do niej nie pasowała. Chodziła w
krótkich spódniczkach, siadała na biurku, śmiała się i rozmawiała z
nami, jakby nie było między nią a nami dziesięciu lat różnicy.
Oblegana na przerwach, stała się tematem westchnień moich
kolegów. Pamiętam, że wtedy jeszcze twierdziłem, że to przesada,
ten ogólny podziw, jaki wzbudziła - ani nie jest tak piękna, ani
niezwykła. Gdybym przypuszczał, że stracę dla niej głowę...
(...) Bardzo dobrze się czułem w domu Ewy, za to w moim domu
zaczęto coś podejrzewać. Matka zrobiła wywiad na jej temat i
kiedy się dowiedziała, że samotna i z dzieckiem, zaczęła kampanię
"anty". Na razie miałem czyste sumienie - moje platoniczne uczucia
nie mogły być przedmiotem ataków. Nic sobie z tego nie robiłem.
Ale pewnego dnia... historia zmieniła swój bieg.
Zaprosiła mnie sama. Zastałem butelkę wina i nastrój, który
zwiastował: "nie lubię niejasnych sytuacji". Wino miało mi pomóc w
przełamaniu własnych barier. Ewa oczekiwała szczerości: "dlaczego
ją tak często odwiedzam, czy te wizyty mają tylko przyjacielski
charakter, jeśli nie, to czy nie pora przestać stwarzać pozory." Na
początku jak ten głupi gówniarz próbowałem się bronić, że niby
nigdy nie miałbym odwagi myśleć o niej inaczej, jak o starszej
znajomej, ale kiedy czułem jej wzrok na sobie i widziałem uśmiech,
który jasno mówił: "nie zgrywaj się, obydwoje wiemy, że to
nieprawda", zamknąłem się i potwierdziłem wszystko milczeniem.
Nigdy nie myślałem o przyszłości z Ewą, nie miałem żadnych
planów. Chciałem z nią tylko przebywać i cieszyć się chwilą, czuć
jej ciepło i niczego nie udawać. I wreszcie mogłem sobie na to
76
pozwolić! Po wieczorze przy winie nagle wszystko zaczęło się
kręcić w zawrotnym tempie...
Czułem, jak nie mogę zapanować nad uczuciem do niej, jak szkoda
mi każdej chwili nie spędzonej z Ewą, jak wszystko inne staje się
nieważne. Przerażało mnie to. Przecież niedługo matura, a ja
zapomniałem o szkole, przecież jak się dowiedzą w domu, będzie
koniec świata, a co ze znajomymi? Mam się z tą miłością ukrywać?
Czy to ma w ogóle sens, jakąś przyszłość przed sobą, co mam
robić? Ewa była bardziej spokojna i powtarzała: ciesz się tym, co
masz i nie myśl o tym, co będzie. Obydwoje nie poruszaliśmy
tematu "przyszłość" i żyliśmy we własnym świecie. Ale na dłuższą
metę izolacja od rzeczywistości nie była możliwa.
Ktoś nas zobaczył objętych na przystanku, ktoś komuś
powiedział, że całowaliśmy się w kinie. Strasznie się tym
przejmowałem. Tak mi zależało na opinii znajomych i na spokoju w
domu, że zacząłem oszukiwać, ograniczać spotkania z Ewą,
kontrolować swoje zachowanie. Wymyślałem coraz lepsze sposoby,
aby być z Nią tak, żeby nikt i nic nie mogło nam przeszkadzać.
Pożyczyłem klucz od domku na działce Jaśka i pojechaliśmy razem
na weekend, ze śpiworami i zapasem żywności. W domu
powiedziałem, że jadę na imprezę.
To były nasze pierwsze wspólne noce i co tu ukrywać - moje
pierwsze TAKIE noce z dziewczyną. I choć się nie popisałem,
wiedziałem, że nic mi przy niej nie grozi, że nie będzie się ze mnie
śmiać. Byłem zakochany bardziej, niż myślałem, że potrafię.
Upojny nastrój minął, jak tylko zobaczyłem twarz matki po
powrocie. Oczywiście kłamstwo się wydało, żadnej imprezy nie było
a ja się dałem uwieść tej starej dziwce, co poluje na młodych
chłopców do łóżka. Nie udało mi się uchronić przed tym Ewy, bo
natknęła się na matkę przez telefon i usłyszała to samo. Na
szczęście nie przejęła się tym, dla niej była to normalna reakcja
matki ukochanego synka.
Jednak coraz trudniej było żyć z tą miłością i coraz częściej
pojawiało się pytanie: i co dalej? Ewa nagabywana o to, mówiła:
77
„przecież miłość nie jest wieczna, nawet po ślubie się kończy,
poczekamy, czas wszystko rozwiąże”. Wmawiałem sobie wiele
rzeczy: że Ewa to tylko epizod w moim życiu, że przyda mi się
takie doświadczenie, że nic na tym nie tracę, tylko zyskam, że
muszę zacząć dbać o własne interesy, pomyśleć o maturze, zacząć
oglądać się za dziewczynami w moim wieku. Zacząłem realizować,
co postanowiłem, a Ewa robiła się coraz bardziej poważna i smutna,
ale nic nie mówiła. Brała wszystko takim, jakie było.
Minęło półrocze. Część klasy wybierała się do Zakopca. Dla
podtrzymania pozorów przed sobą, kolegami i rodziną,
postanowiłem pojechać. Kiedy przed wyjazdem poszedłem
pożegnać się z Ewą, okazało się, że Ewa leży chora z gorączką paskudne przeziębienie. Moja reakcja była natychmiastowa.
Wróciłem do domu, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy,
wykonałem telefon do kilku osób, że nie jadę i wyszedłem z domu
bez wyjaśnień, mówiąc tylko, że wrócę za kilka dni a może później.
Przez całe ferie mieszkałem u Ewy. Najpierw opiekowałem się nią
w chorobie, potem po prostu byliśmy razem. Zwyczajne rodzinne
życie, ale jednocześnie niezwykłe i najszczęśliwsze. Po powrocie
do domu zastałem atmosferę jawnej wrogości - nie dawano mi
jedzenia, pieniędzy, moje ubranie nie było wrzucane wraz z innym
do pralki. A ja nie mogłem znaleźć sobie miejsca w domu. Do szkoły
chodziło tylko moje ciało, moja dusza wędrowała wśród ostatnich
wspomnień. Po kilku dniach od powrotu do normalności podjąłem
decyzję.
Pojechałem do Ewy i właściwie... oświadczyłem się jej. Że po
maturze, po egzaminach na studia przeprowadzę się do niej i
będziemy już zawsze razem. Ewa rozpłakała się ze szczęścia, ale
chyba się też wystraszyła (pewnie już wtedy wiedziała...). Przez
kolejne spotkania snułem przed nią wizje naszego szczęśliwego,
przyszłego życia, opowiadałem zasłyszane historie o ludziach,
którzy mimo takiej jak nasza różnicy wieku, są razem i są
szczęśliwi.
78
Im dłużej snułem piękne, wspólne plany, tym częściej pojawiały
się wątpliwości: że sobie nie poradzę z zazdrością o Jej
przeszłość, że to przecież nie moje dziecko, że mąż Ewy istnieje i
nie wiadomo, co jeszcze zrobi, że te dziesięć lat miedzy nami to
jednak dużo, że jestem przecież uczniem a chce być studentem i
nie mam za co siebie utrzymać, a co dopiero rodzinę, itd., itd.
Wpadałem w panikę. Odsunąłem od siebie myśli o życiu z Ewą.
Przestałem do niej przyjeżdżać, na Jej telefony miałem wymówkę
w postaci matury i egzaminów, aż w końcu przestała dzwonić.
Czułem, co ona czuła. Czułem się okropnie, tym okropniej, że
bardzo do niej tęskniłem.
Kiedy nie wytrzymywałem i jechałem, aby wziąć ją w ramiona i
kochać, to miałem straszne wyrzuty sumienia, że ją zwodzę, a ona
o tym wie. W końcu musiałem się odważyć. Czekała na to od
dłuższego czasu, a przecież z mojej strony było to jedno wielkie
tchórzostwo.
Powiedziałem, że muszę odejść, bo kiedy jestem z nią, a przecież
nie jestem, to ją wykorzystuję, a tego mi robić nie wolno. Dobrze
wiedziałem, że po moim wyjściu przepłakała całą noc. Uciekłem w
naukę, a raczej w siedzenie nad książkami. Zdałem jednak maturę.
Kiedy po dłuższym niewidzeniu się z nią, chciałem jej zrobić
niespodziankę i pochwalić się, nikogo nie zastałem. Sąsiadka
powiedziała mi, że Ewa z Oleńką wyjechały za granicę i zostawiły
jej klucze, żeby podlewała kwiaty. Czułem, jakby ktoś dał mi w
głowę, nie potrafiłem poradzić sobie ze sobą. Szukałem na siłę
towarzystwa, po nocach uczyłem się do egzaminów a w dzień
spałem, żeby przespać życie bez Ewy. Jakimś cudem dostałem się
na studia, ale nie miało to dla mnie znaczenia. W głowie miałem
tylko jedno - świadomość, że gdyby nie moje tchórzostwo...
Na wakacjach miałem dużo czasu do myślenia. Miałem też okazję
przekonać się, co straciłem, tracąc Ewę. Patrząc na moje koleżanki
widziałem, jakie są sztuczne, fałszywie skromne lub na pokaz
wyzwolone z pruderii, jak boją się bliskości i intymności, gdy
zmusza się je do zrzucenia maski. Jaka czeka je jeszcze długa
79
droga do bycia kobietami. Myślę sobie często, jak trudno będzie
mi spotkać kogoś tak niezwykłego, jak Ewa.
Teraz jest już dawno po wakacjach. Dowiedziałem się, że Ewa
wróciła, że wrócił mąż Ewy, że są razem. Nie miałem odwagi się z
nią skontaktować. Zresztą po co? Ewy nie ma. Jest, ale w swoim
świecie, a mój świat jest pusty. Mogę sobie powiedzieć: słuchaj
stary, przecież czas goi rany, rozejrzyj się, nowa miłość cię
wyleczy, dobrze, że tak się stało, inaczej jeszcze długo miotałbyś
się między miłością a tchórzostwem. Ale ja nie chce! Wyję i czuję,
jakby zabrano mi część mnie i nigdy już miałbym tego nie
odzyskać.
Kocham Cię Ewo i przepraszam za moje gówniarstwo.
Poza imionami i płcią dziecka właściwie to była prawda. Nawet koniec mógł
takim być, gdyby odeszła w porę. Nie dała mu szansy. Szansy, żeby
zrozumiał. Żeby zatęsknił. Sam się nigdy nie dowie, co by się wtedy stało,
gdyby nie musiał się bronić, gdyby się nie dobijała, gdyby... nie była sobą.
Nie napisała wszystkiego. Zresztą nie było można. Byłoby tego zbyt wiele,
żeby chcieli drukować. Było to zbyt intymne, zgorszyłoby grzeczną
młodzież. Ale co najważniejsze, wtedy jeszcze myślała, że nie można
sprzedać wszystkiego. Że nie można sprzeniewierzyć tego, co jest najdroższe
w życiu. Dopiero po wielu latach był czas na tę naukę. Trzydziestą drugą:
choćbyś wszystko sprzedała, sprofanowała największą świętość, pieprzyła
się z każdym w tych miejscach, które są tylko wasze, to nie zagłuszysz
tęsknoty i nie uciekniesz od wspomnień.
Nie napisała o tym, że oprócz pewnej poezji i oprócz dzikości serca,
połączyła ich miłość do kina. Nie tylko chodziło o filmy (choć było kilka
znaczących). Ale i o te chwile, gdy przed kinem czekali na siebie. O kolejki,
w których razem stali, o ciemną salę i ludzi, którzy w końcu się przesiadali.
Jakby nie mogli wytrzymać tej dusznej atmosfery, tego napięcia, które oni
wokół siebie tworzyli. O wyjścia z kinowej sali, gdy z trudem wracali do
rzeczywistości. O to, że nie komentowali tego, co jeszcze przed chwilą
widzieli, lecz jakby żyli nadal w filmie.
Były filmy, które chciały ich czegoś nauczyć, ale dopiero po latach, gdy
oglądała je sama, widziała, że właśnie tak było. I ten pierwszy film, na
którym byli razem. Właśnie ten! „Fatalne zauroczenie”. Wyszła z niego
otumaniona, przestraszona, bo poza głupim, hollywoodzkim zakończeniem,
80
ten film był dokładnie o Niej. Chciała jeszcze wtedy uciec, chciała go
ostrzec, ale Chłopiec nie chciał zrozumieć.
Czy to możliwe, żeby tak jak tamta, wymyśliła sobie potem tę miłość?
Dorobiła ją sobie do jego nienasycenia, jego młodzieńczej fascynacji
seksem? Że dla niego to było NIC i kiedy się skończyło, przepadło w historii
dziejów? Że Jej wariactwo było równie niezrozumiałe, równie śmieszne a
później straszne, równie upierdliwe, jak dla Michaela Duglasa wariactwo
Glenn Close?
Nie napisała i o tym, że pokochała żagle. Miłością dość specyficzną. Nie
chciała zostać żeglarzem, lecz chciała spędzić na łódce wieczną przygodę z
Chłopcem. Kiedy pływali razem, symbole, jak we śnie, odzwierciedlały Jej
wszystkie pragnienia. By wreszcie móc się poddać. By ktoś kierował Jej
życiem. By na wzburzonej wodzie razem zmagać się z wiatrem. Gdy była
lekka bryza, by się móc oprzeć na Chłopcu i wtulona w niego plecami,
czytać mu na głos książki. A w nocy, w maleńkiej kajucie, musieli być
bardzo blisko, tak że nie dało się spać. Nie mogli przestać się kochać. Ciągle
nienasyceni, wciąż się szukali od nowa. A w przerwach między kochaniem
nocą patrzyli w gwiazdy, które przez okno w pokładzie zaglądały im w oczy.
Nie mieli czego się wstydzić. Nie mieli wątpliwości. Te przychodziły
później, gdy zawijali do portu.
Nie napisała też o tym, że dotąd jeszcze nikomu, a zresztą tym bardziej
potem, nie dała drugiej szansy, jeśli był kiepski w łóżku. Nie mogła przecież
wymagać, kochał się pierwszy raz. Ale to nie dlatego, że pierwszy raz go
rozgrzeszał, dała mu jeszcze szansę. Owszem, był nieudolny, ale nie o to
chodziło. Nie o technikę. Nie o doświadczenie, czy umiejętności. To zresztą,
w przypadku innych, budziło odwrotny skutek. Takich, którzy chcieli Jej
imponować, którzy chełpili się swoim seksem, którzy pytali „i jak?”, miała
ochotę kastrować. Chodziło o poezję, która bywa natychmiast, gdy się
spotyka to ciało, które było pisane. Pisane było to jedno, tylko z NIM tak się
stało i dlatego żaden mężczyzna nie mógł Jej pomóc odejść.
Z Chłopcem było do kitu. Za dużo przy tym myślał, nie umiał być
spontaniczny, obserwował ich z boku, do końca nie chciał się poddać. W
dodatku miał dość małego, który nie mógł do końca pokazać się w pełnej
krasie, bo go więziła stulejka. Dlaczego nie poprzestała na nieudanym razie?
Dlaczego, tak jak z innymi, nie wystarczyło się przespać, aby sobie
potwierdzić, że nigdy nie będzie jak z NIM? Dlaczego postanowiła zrobić z
niego mężczyznę?
Bo chciała być najważniejsza i to do końca życia? By nigdy Jej nie
zapomniał i wdzięczny był Jej po grób? Żeby mu się wdrukować w całe
81
intymne życie? (Co z tego? Jeśli się nawet tak stało, wyparł się tego
skutecznie) Gdyby wtedy odeszła, nie byłaby tą pierwszą. Upchnąłby ten
epizod wśród nieistotnych wspomnień. Ot, była taka, ale nie aż tak dobra,
żeby Jej się udało, aby zechciał coś więcej. To wersja bez miłości i pewnie
dużo w niej prawdy.
Ale było coś jeszcze, co nie dawało odejść. Jakaś inna poezja, coś, czego
dotąd nie było, co nie pozwalało go krzywdzić, rozpuszczało Jej serce i
przyklejało do Chłopca. Żeby tego nie stracić, musiała go uzależnić. Musiała
mieć nad nim władzę. Uzależnienie od seksu było dobrym sposobem, by Jej
nie zabrał tego, co w nim właśnie odkryła. Budziła w nim krok po kroku
nieśmiałe pożądanie. Uczyła go nie bać się seksu. Uczyła oswajać żądze.
Była dla niego kurwą, dziewicą, matką i młodzieńczą sympatią. Wysłała go
do lekarza, żeby wyzwolił fiuta. Kiedy był obrzezany, nie było już żadnych
granic. Nie przekroczyła wszystkich, ale mu się oddała. Miał wszystko, na
co wtedy starczyło mu wyobraźni. Nie pokazała Chłopcu, że mógłby mieć
jeszcze więcej. Nie przekroczyła tego, co było tylko z NIM. Jakby w tej grze
pozorów wcale GO nie zdradzała. Jakby to nie ta sama Ona kochała się z
nimi dwoma. Przy czym ON nic nie wiedział, że zdradza GO też fizycznie.
„Jakby to miało znaczenie”. A jednak miało. I to bardzo wielkie. ON tylko
dlatego z Nią został, że była go w stanie przekonać, iż nie zdradziła go
ciałem. A może chciał, by GO przekonała i został, bo nie chciał odejść? (W
imię czternastej nauki) To była ta sama farsa, co z seksem od pasa w górę.
Co z seksem bez wsadzania. Jakby granice w ciele mogły ochronić miłość.
A Chłopca rajcowało, że uczestniczy w trójkącie. Że Ją podkrada drugiemu.
Ciągnęło go do Niej to, że była nie tylko dla niego. Że mu się wymyka.
Podniecało go, że gdy oddaje się jemu, to się odbiera TAMTEMU.
Najbliższa lecz wcale nie jego. Cała ale częściowo. Złożona jemu w ofierze,
za chwilę stawała się katem, bo sobie Ją wyobrażał w ramionach i w łóżku
TAMTEGO. I ten jego niepokój, kiedy Jej o tym mówił. Że właśnie to go
podnieca, że nigdy nie myślał o sobie, że go pociąga oszustwo, bycie tylko
kochankiem, bliskość tylko niepewna, strach przed byciem nakrytym. To
była trzydziesta trzecia nauka: pewność niszczy namiętność, niepokój żąda
orgazmu, lecz niemożliwa jest bliskość, gdy ktoś nie chce cię całej.
Nauka nie pomagała. Co z tego, skoro Jej serce domagało się jego serca.
Gdy tylko przy jego sercu odnajdywało swój rytm. I tylko w mocnym
uścisku, kiedy Ją brał w ramiona i kiedy stapiali się ciałem, odzyskiwała
spokój. Gdy mogła przestać z nim walczyć, wszystko w Niej miękło,
topniało. To była ich poezja, ten dar, który dostał od Bozi (i może tylko dla
Niej). Przystankowa poezja. Gdy stali długie godziny ukryci pod daszkiem
82
przystanku i tylko pies ich zdradzał, bo się kręcił koło nich. A gdy Chłopiec
już od Niej odszedł, musiał się trzymać z dala, bo jego ciało i serce
reagowały na Nią jak magnes. I gdy Ją trzymał w ramionach jeden z
ostatnich razów, opartą o drzwi wejściowe, bo przecież miała już wyjść,
przyznał, że nie wie dlaczego, lecz chciałby ciągle Ją tulić i nie odrywać się
od Niej. Że tego nie rozumie, bo przecież Jej nienawidzi, ma dosyć i się Jej
boi. Nie znał ósmej nauki: nie ufaj temu, co myślisz, sprawdź, czym się
karmisz naprawdę.
Nie napisała i o tym, że także była w trójkącie. I że też coś w tym było, co
bardzo Ją pociągało. Walczyła o niego z matką, kolejną matką mężczyzny.
Pierwsza była na drodze do ślubu z Aniołem Stróżem. Tę było łatwo
pokonać, bo Anioł był już dorosły. Druga miotała przekleństwa, gdy jej
kochany synek, jeszcze niepełnoletni zrobił Dziewczynie dziecko. Nie, on
nic nie zrobił, to Ona GO przecież wrobiła. Ta matka była przegrana, zanim
straszyła policją. Kiedy był niemowlęciem, wtedy wolała go oddać, a gdy
był prawie dorosły, zachciało Jej się go mieć. Siedem lat zajęło jej uznanie,
że dziecko i Dziewczyna istnieją. Ta matka Ją przeprosiła, a to największa
wygrana. Matka Chłopca była nadal jego jedyną kobietą. Jedyną, bo żadnej
innej nie udało się mieć go na dłużej. Kilka bitew przegrała z Dziewczyną,
ale z wojny wyszła zwycięsko.
Kilka tych małych bitew, gdy Chłopiec dzwonił do domu, że jednak zostaje
na noc. Tę bitwę, podczas której Ona znów mu kazała wybierać. Albo jedzie
z Nią do Jej domu, albo wraca z matką do siebie. Siedziały pod szpitalem w
samochodach, a on musiał wybrać tę, z którą i do której pojedzie ze swoim
nowym kutasem. Cóż za farsa: dwie kobiety i cierpiący chłopiec z obolałym
kroczem w rozkroku. Zanim zdradzona matka wyprzedziła Jej samochód,
przeszyła Ją takim wzrokiem, jakby chciała zabić. A do Niej dotarła ta farsa.
Śmiała się z całej duszy. Chłopiec Ją nienawidził. I za to, że się śmiała, i za
matkę, i za fiuta, i za wybór, którego musiał dokonać, choć był życiowym
ekspertem od unikania decyzji. Jechał z Nią małym autkiem i cierpiał na
każdym wyboju. Gdyby pojechał z matką, wiózłby go w lepszych
warunkach. Cóż za koszmar! Ledwo poradził sobie z lękiem, czy mu go
przypadkiem nie utną, ledwo go opatulił w pieluszki, jak pokrzywdzone
maleństwo, a już na niego czyhały dwie zaborcze kobiety. Pewnie wtedy
żałował, że dał się w ogóle namówić. No bo po co? Po co mu zabieg? Nie
lepiej było mieć fiuta, który może tylko półgębkiem? (Byłby to dobry
pretekst, by odstraszać namiętne kobiety) Po co więcej rozkoszy, po co się
angażować, jeśli można mieć wytrysk, ledwo, ledwo co czując?
83
Nie chciał go potem pokazać. Bał się, że gdy Ona zobaczy takiego w
fioletach, w strupach, zszytego w nierówne garby, ze sterczącymi nitkami,
nabierze obrzydzenia i już nie będzie go chciała. Głupi! Dla Niej był wtedy
najdroższy, pokiereszowany w imię miłości, bezbronny i Jej najbardziej.
Naprawdę o co innego chodziło. Bał się utracić pewność, że członek należy
do niego. Tak, to prawda, miała fioła na punkcie fiutów. Czyżby to była Jej
wersja zazdrości o penisa? (Może dlatego była potem taka wściekła, bo
uczyniła z niego mężczyznę, naprawiła mu fiuta, właściwie doprawiła mu
go, a Chłopiec niewdzięczny odszedł, poszedł z tym fiutem w świat i rżnął
jakieś inne kobiety. A przecież to Jej fiut, więc jakim prawem!)
ON robił sobie dowcipy, że zapisze Jej w testamencie swojego członka w
słoiku, bo Ona robi wrażenie, jakby reszta faceta dla Niej się nie liczyła.
Owszem, cały był ważny, ale cały Jej się nie słuchał. Słuchał Jej tylko penis.
Tak żywo reagował, był Jej taki oddany i chciał być jak najgłębiej. Miał
tylko jedną wadę, był własnością mężczyzny, był przyczepiony do niego. Jej
wpływ, Jej władza kończyły się tam, gdzie zaczynała się reszta faceta. Im się
dalej fizycznie odsuwał, tym słabła nad nim kontrola. Miała ją tylko na
odległość wzroku, tylko na wyciągnięcie dłoni. Dotąd, dokąd można było
poczuć Jej zapach. Nienawidziła facetów, którzy umieli się wymknąć.
Którzy mieli kontrolę nad seksem. (Dlatego nie lubiła taoistycznych
kochanków) Którzy wierzyli w rozum, umieli się pohamować, okiełznać
swoje zmysły i uciec przed pożądaniem. Chłopiec umiał to zrobić tylko pod
jednym warunkiem. Gdy trzymał się od Niej z dala. Trzydziesta czwarta
nauka przydałaby się i jemu. Choć każdemu z nich z zupełnie odwrotnych
powodów. Fiut i facet, to jedno. Nie można lekceważyć tego, czego chce ten
pierwszy, ale nie można tego mieć, bez pozwolenia drugiego.
Więc kiedy mu się udało wymknąć spod Jej wpływu, znów chciała pożyć w
złudzeniu, że nadal jest tak jak było i że się szybko nie zmieni. Chciała
zrobić mu na złość. Skoro jest taki silny, uczyni go słabym w gazecie.
Uczyni wobec Niej bezsilnym, tak jak Ona była wobec niego. Skoro inaczej
nie mogła, zrobi to przynajmniej na łamach. Tytuł był trafny, bo on
naprawdę za wszelką cenę chciał ZABIĆ TĘ MIŁOŚĆ. I niestety całkiem
nieźle mu szło.
Sylwia miała klasę. Nie było faceta, który by się za nią nie
obejrzał. Za to dziewczyny wieszały na niej psy. Gdy szła szkolnym
korytarzem, robiło się ciszej.
84
Patrzyłem na nią, jak na zjawisko. Śmieszyła mnie reakcja ludzi,
więc wsadzałem nos w książkę. Nawet nie przyszłoby mi do głowy o
niej marzyć. Uczeń, kujon, okularnik. Za wysokie progi.
- Mógłbyś mnie objąć? Potrzebuję tego. A potem mnie
odprowadzisz do domu, dobrze?
Trzymałem ją w ramionach, jakby była ze szkła. Nie miałem
odwagi poczuć jej bardziej. Była taka ciepła. I ten zapach. Żadna
dusząca chemia - niepokojący, podniecający.
Ja z Sylwią?! Na imieniny Magdy przyszła z Krzyśkiem z IVc.
Pokłócili się. Uderzyła go w twarz i wybiegła z mieszkania. Wkrótce
potem ja wyszedłem do domu. Stała na półpiętrze zalana łzami.
Wyglądała tak bezbronnie, zupełnie inaczej niż wśród gapiących
się na nią facetów.
To był długi spacer w środku nocy. Czułem się jednak, jakbym
kogoś zastępował. Pocałowała mnie na pożegnanie i zniknęła na wiele
tygodni.
- Jesteś nienaturalny, spięty. Mógłbyś mnie wreszcie przytulić.
Zanim zareagowałem, już przylgnęła do mnie. Byłem jednak
nieufny.
Spotkaliśmy się przypadkowo, w wakacje. Zgarnęła mnie z
przystanku autobusowego do swego samochodu. Zaczęliśmy się
umawiać. Wszyscy wyjechali, nudzi się, więc z braku laku spotyka
się ze mną - próbowałem sprowadzać się na ziemię.
- Chyba bierzesz mnie za kogoś innego. Ja jestem zwyczajnym,
nudnym człowiekiem. Nic ciekawego nie mogę ci zaoferować. Lubię
ciszę i samotność, a ty potrzebujesz od życia czegoś innego.
- Głuptas jesteś. Co mnie obchodzi, jaki jesteś? Wyczuwam cię i
to mi wystarczy. Wysyłasz fluidy, na które jestem wrażliwa.
Jesteś ciepły, nie mogę się oprzeć, żeby się do ciebie nie
przytulać.
85
I przytuliła się jeszcze mocniej. Poddałem się. Odważyłem się
poczuć ją całym ciałem, wciągnąć głęboko jej zapach. Zapadłem się
w ciepłą, pachnącą otchłań. To była pierwsza noc poza domem.
Przychodziłem do niej prawie codziennie. Jeśli nie przychodziłem,
godzinami rozmawialiśmy przez telefon. Czułem, że tracę głowę.
Ja! Taki rozsądny, grzeczny kujon! Gdy nie widzieliśmy się zbyt
długo, zaczynałem wariować. Stawałem się zazdrosny. Idiota! O
taką dziewczynę?! Musiałbym być ślepy i głuchy. Wystarczyło
zostawić ją samą na pięć minut, żeby ktoś już przy niej był.
Któregoś dnia wstąpiłem do niej bez uprzedzenia. Zastałem z nią
Krzyśka w dwuznacznej sytuacji. Wymamrotałem: „ja tylko po
książkę” i szybko stamtąd wybiegłem. Byłem wściekły. Najbardziej
na siebie. Po co mi to? Nie miałem w kim się zakochać? Choć
właściwie nie byłem pewny, czy to miłość. Wiedziałem tylko, że
tęsknię głową i ciałem, wariuję z zazdrości, nie mogę się na niczym
skupić. Fatalne zauroczenie, pożądanie czy jednak miłość?
- Co ty sobie myślisz? Że możesz rozkazywać, porywać mnie spod
domu? Czy ja jestem zabawką bez woli, bez własnego zdania? –
piekliłem się następnego dnia w jej samochodzie, do którego
zgarnęła mnie nawet nie wiem jak. Wystarczyło, że na mnie
spojrzała. Te oczy... Gotowe przebłagać diabła.
- No już, nie gniewaj się na mnie - przymilała się, choć próbowałem
być nieugięty.
Buntowałem się, a ona tuliła się do mnie. Powiedziała, że mnie
kocha. Że nie pasujemy do siebie, ale nie chce, żebym odszedł. Że
jest wielu facetów w jej życiu, każdy daje jej co innego, z żadnego
nie potrafi zrezygnować. Trzasnąłem drzwiczkami. Wskoczyłem do
pierwszego lepszego tramwaju. Jakby była psem! Bezbłędnie mnie
odnalazła. Była wściekła i zapłakana. Jak ja jej wtedy
nienawidziłem! Okładała mnie pięściami i krzyczała na całe
podwórko.
86
- Nie wolno, słyszysz, nie wolno ci odejść! Kocham cię, zrozum
idioto!
- Jeśli chcesz być ze mną, musisz dokonać wyboru: albo ja albo
inni. I jeszcze udowodnić, że to prawda.
Następnego dnia trzymałem ją w ramionach: zapłakaną, opuchniętą
i potarganą. Obiecującą, że będzie tylko moja. Znowu życie stało
się pasjonujące, zwariowane, intensywne. Jakby nie moje.
Siedziałem trzy rzędy za nimi. Nic nie pamiętam z filmu.
Pamiętam jedynie jej głowę opartą na jego ramieniu. Koniec! Mam
dosyć! Muszę się zdobyć na zerwanie. Nigdy już jej nie uwierzę.
Zniszczyła resztki mojego zaufania.
Zadzwoniła nazajutrz, jakby nigdy nic. Znowu wymusiła spotkanie.
Trzy godziny zapewnień i błagań. Płacz. Jak nie pomagało - groźby,
krzyki, a nawet bicie. Byłem przerażony. Chyba ze strachu w końcu
ją przytuliłem. Chwilę poszlochała mi w rękaw i nagle... jak ręką
odjął. Uśmiechnięta, spokojna, zaczęła mnie całować. Znowu się
poddałem. I znowu dwa tygodnie szczęścia.
- No tak, omotała cię dokładnie - śmiał się Krzysiek, kiedy po raz
kolejny zastałem go u Sylwii, najwyraźniej zadomowionego - Biedny
Paweł. Myślisz, że tak łatwo się wywiniesz? Przecież to wariatka!
Ja się z nią już męczę drugi rok. Odchodzę i wracam, wracam i
odchodzę... Już się nawet do tego przyzwyczaiłem.
Wróciłem do domu. Sylwia była już pod moimi drzwiami.
Odepchnąłem ją brutalnie.
- Nienawidzę cię, zejdź mi z drogi!
Przez tydzień trzymałem się dzielnie. Potem, każdego następnego
dnia przeżywałem katusze. Ślęczałem nad jej zdjęciami. Śniłem o
niej po nocach. Nie mogłem się uczyć. Przed jej wyjazdem nad
morze byliśmy już pogodzeni. Kiedy tylko poczułem jej bliskość...
Pisała listy pełne tęsknoty. Dzwoniła tylko po to, żeby powiedzieć
- „kocham cię”. Przywiozła mi długopis, podobno wyrzucony przez
fale, z napisem: KOCHAM TYLKO CIEBIE. Czułem, że moja miłość
87
do niej sięga zenitu. Wszystkie wątpliwości zepchnąłem w
najdalsze zakamarki głowy. Wkrótce potem Sylwia znów wyjechała.
Za granicę.
- Najdroższa, mamy tylko kilka godzin dla siebie. Wyjeżdżam na
dwa miesiące do Anglii – powiedziałem jej po powrocie.
W czasie jej pobytu za granicą zupełnie niespodziewanie stał się
realny mój wyjazd. Nie miałem jak ją zawiadomić. Odwołać
planowanych wspólnie wakacji pod namiotem. Mijały dni, a ona nie
wracała. Ostatniej nocy przed moim wyjazdem spałem na jej
wycieraczce. Wróciła o trzeciej nad ranem. Nie wierzyła w to, co
usłyszała. Patrzyła na mnie bez słowa, drżała na całym ciele.
Chciałem ją przytulić, ale była jak z drewna.
- Nigdzie nie pojedziesz. Ja tego nie wytrzymam.
- Uspokój się, nie da się tego odwołać. Nie jestem tak szalony,
żeby tracić tyle forsy i szansę, jaką mi daje ten wyjazd.
- Ale ja zwariuję bez ciebie!
Doskoczyła do wieszaka, na którym wisiała moja kurtka. W kieszeni
był portfel z paszportem. Zdążyłem złapać Sylwię, ale broniła się
jak lwica. Nie mogłem odebrać jej portfela. W końcu poniosło mnie
- uderzyłem bardzo mocno. Przeraziłem się tego, co zrobiłem.
Zostawiłem cholerny portfel na podłodze. Całując, zaniosłem Sylwię
do łóżka. Przepraszaliśmy się czule, aż zasnąłem. Rano portfel leżał
na podłodze, ale paszportu w nim nie było. Sylwia udawała, że o
niczym nie wie.
Wróciłem do domu. Matka wpadła w szał. Pojechała do Sylwii i
zrobiła straszną awanturę. Sylwia śmiała się. Nie wiedziałem, że
mogę jej tak nienawidzić!
Złożyłem zeznania na policji. Sylwia była tam zaraz po mnie.
Widziałem, jak policjanci na nią patrzą, jak ich oczarowuje. Jej
wersja była bardziej logiczna i prawdopodobna. Wierzyli jej, a nie
mnie. W końcu sam zacząłem ulegać jej słowom. Nawet
zastanawiałem się przez moment, czy faktycznie nie posiałem
gdzieś paszportu. W końcu - odwołałem zeznania.
88
Czułem się bezsilny. Poszedłem do niej i spokojnie opowiedziałem,
jak było z moim wyjazdem. Że kocham ją bardzo, ale jeśli nie
wyjadę, to nie będę mógł sobie poradzić z nienawiścią do niej.
Czułem, że rozumie. Twarz jej łagodniała. Wziąłem ją w ramiona.
- Ile masz czasu do odprawy? – spytała.
W Anglii wszystkie wariactwa Sylwii stanęły mi przed oczami. Jej
twarz w grymasie wściekłości, jej histerie, brak hamulców w złości.
Przecież tak będzie zawsze! Skończyć z tym, bo inaczej mnie
zniszczy! Teraz, właśnie teraz, daleko od niej. Daleko od
zniewalającej bliskości. Wywlekałem wszystko, co najgorsze i
pławiłem się w tym. Uwierzyłem, że to było tylko moje pożądanie, a
ona bawiła się mną, bo miała przewagę.
- Jesteś diabłem. Nienawidzę cię za to, jak na mnie działasz wyszeptałem jej w ucho w kinie.
Dopadła mnie po powrocie, choć próbowałem się ukryć i, jak
zwykle, wymusiła spotkanie. Siedziała zbyt blisko. Czułem jej
ciepło. Jej zapach. Uśmiechnęła się, pewna swojej wygranej. I to
spojrzenie, które zniewoliłoby głaz... Znów leżała w moich
ramionach.
Nie! Nie mogę być niewolnikiem swej żądzy! Uciekłem.
Przemykałem się bocznymi uliczkami. Nie odbierałem telefonów.
Znalazła mnie. Po prostu cały dzień czatowała na klatce.
- Błagam, nie zbliżaj się do mnie. Daj mi spokój, nie niszcz mnie!
Ty sobie dasz radę beze mnie, a ja muszę żyć normalnie.
- Przytul mnie.
- Nie.
- Przytul, jeśli poczuję, że mnie nie chcesz - odejdę.
Jej zapach, jej ciepło. Nie! Boże, jak dobrze ją tulić do siebie,
jest taka kochana... Wyrwałem się w ostatniej chwili. Zatrzasnąłem
za sobą szklane drzwi na piętrze. Okropny łoskot tłuczonej szyby.
Wybiła ją, kopiąc z wściekłości. Przez okno zobaczyłem, jak
89
odjeżdża, nie zwracając uwagi na czerwone światło. I ta myśl - jak
się zabije, to się dopiero uwolnię.
Następnej nocy znowu byliśmy razem.
I znowu jego słowa, prawdziwe sytuacje, choć kiedy byli razem, nie był aż
taką pierdołą. I nie był aż taki dobry. O wiele bardziej z Nią walczył. Ona też
nie była już taka. Daleko Jej było do zniewalającej Sylwii. O parę upokorzeń
za daleko. On też był coraz dalej, właściwie nie było go wcale. Przestał być
ważny długopis wyrzucony pod stopy przez fale, cała historia z paszportem,
choć była gwoździem do trumny i noga, na której już nigdy nie mogła
siedzieć bez bólu. Ta noga, na której do teraz miała półokrągłą szramę i
która puchła w kostce przy każdym większym zmęczeniu. Z której wtedy,
gdy wracała jak szalona samochodem, leciało tyle krwi, że czuła, jak chlupie
Jej w bucie. Krew jak ciepła zupa podsiąkała po rajstopach do góry.
Popełniła ten błąd, że zdjęła but, zanim dotarła do szpitala. Już go potem nie
mogła założyć. (Ciekawość Ją często gubiła). Chciała tylko zobaczyć, co
dzieje się z mokrą nogą. Przyklejona krwią do kostki czarna nogawka od
rajstop zakrywała masakrę. W domu z przerażeniem odkryła, że ją zdejmuje
z kawałkami ciała. Wciągnęła ją czym prędzej z powrotem. Elastyczny
materiał, z którego były zrobione rajstopy, przytrzymywał przynajmniej
wszystkie flaki. Nie miała aktualnej gazety, by zobaczyć, gdzie jest ostry
dyżur. Jak zawsze w takich chwilach Jej umysł pracował na zwiększonych
obrotach. Wiedziała, że ma tylko to wyjście. Mama i tata wpadliby przecież
w panikę, gdyby zbudziła ich w takiej sprawie. Jedynymi ludźmi, których
znała, a którzy na pewno nie spali tej nocy, była rodzina Chłopca. Nawet się
nie wysilała, żeby ich przekonać, że mają go poprosić do telefonu. To im
kazała zajrzeć do gazety. Zaproponowali Jej wtedy pomoc. Potem
oczywiście Jej nocny telefon uznali za kolejny „wybryk”, kolejne
przedstawienie, które odegrała. Kolejną manipulację. No cóż. Kogo raz
przyłapią na gorącym uczynku, zawsze później będzie tym, kto jest winny.
Wolała wypełnić krwią gumowy dywanik w swoim samochodzie, niż mieć z
nimi cokolwiek do czynienia. Boże, jak ich nienawidziła! Gdyby mogła,
wszystkich by ich wtedy ukatrupiła. Oszczędziłaby tylko psa. Za to
poniżenie. Za te ironiczne uśmieszki, gdy próbowała postawić na swoim. I z
osobna Chłopca - za tchórzostwo i za to, że posłużył się ojcem, by ten kazał
Jej odejść.
Nie wiadomo jak, ale dojechała. Lekarz coś do Niej mówił, dowcipkował o
nocnych rozmowach Polaków. Szkła z szyby zbrojonej w nodze nie
wymagały tłumaczeń. Taką siłę ma się tylko w skrajnej złości. Gdy wracała
znów boso, już nawet bez rajstop, (a był to początek zimy), stopa
90
przymarzała do chodnika. Potem do pedałów w samochodzie, ale złość
sprawiała, że nie czuła bólu i że mogła je w ogóle naciskać. Potem w domu,
gdy szła na górę, ze zgrozą zobaczyła krwawe ślady. Od parteru pod same
Jej drzwi. W wyobraźni widziała sąsiadów, jak idą rano po bułki. Niestety
mieszkała na ostatnim piętrze. Zanim poszła spać, umyła jeszcze całe
schody. Z zaszytą, obolałą nogą.
A Chłopiec? Nazajutrz przygnany wyrzutami sumienia, przyjechał całować
Jej rany. Nienawidziła go równie mocno, jak chciała mieć satysfakcję. Że
jednak przylazł, że Jej pożąda. Gnojek.
Podobno po siedmiu latach wszystkie komórki człowieka ulegają wymianie.
Jaśniejszy półksiężyc pod prawą kostką to wszystko, co w Niej po nim
pozostało. Na wieczną pamiątkę. Ale wtedy pobrała trzydziestą piąta naukę.
Że jeśli i tak już wszystko stracone, lepiej narobić szkód, niż odejść bez
słowa. Lepiej się dać we znaki, niż dać się zbyt łatwo zapomnieć. To jedyna
przyjemność, jaką się ma w takiej chwili. Ale kiedy Chłopiec przyjechał
nazajutrz, nauczył Ją czegoś jeszcze. To była trzydziesta szósta nauka. Ran
w sercu nikt nie dostrzega. Musisz broczyć realną krwią, by ktoś zauważył,
że cierpisz. Lecz nie była to pora na dwudziestą trzecią: że przejmie się tak
naprawdę tym tylko ten, kto boi się ciebie stracić.
Przestały być ważne także inne ważne historie. O tym, jak pierwszy raz
kochali się po jego operacji. W samym środku miasta, na głównym
skrzyżowaniu, za zamglonymi szybami w Jej małym samochodzie. Jak po
raz pierwszy w życiu jęczał wreszcie z rozkoszy. Był nagi i odsłonięty, dużo
wrażliwszy niż inni, bo oprócz wędzidełka miał jeszcze inne szwy.
O tym, jak w środku zimy pojechali nad morze. Mieszkali w pokoju z
prysznicem, w anonimowym hotelu. Ten hotel, ten pokój, a nawet prysznic
udało się Jej potem sprofanować. Nawet nie pamiętała, kogo tam zaciągnęła.
Ale wciąż pamiętała, gdy się budziła przy Chłopcu i gdy otwierał oczy w
tym samym momencie, co Ona. Gdy prawie im się udało, do
niewiarygodnych miejsc, w których się można pieprzyć, doliczyć jeszcze
jedno. Najbardziej wysunięte na północ miejsce w Polsce. Ale na to, jak było
zimno, byli sobą już zbyt nasyceni. Ten pobyt zimą nad morzem był
zapowiedzią raju. I gdy Jej później obiecał, że kiedyś wyjadą na dłużej, że
nacieszą się jeszcze sobą, czekała na to jak głupia. I nawet nie wiedziała, że
czekała aż dziesięć lat.
To dlatego tak bolało, kiedy odszedł. Bo straciła nie tylko to, co było, ale też
to, co być mogło. Każdy wspaniały hotel i luksusowe łazienki, każdy basen
w ogrodzie, każde ciepłe morze i wyludnioną plażę. Wszystkie niezwykłe
miejsca przeszywały boleśnie Jej serce. Budziły leżącą na dnie, cichutką i
91
zrezygnowaną, niespełnioną obietnicę Chłopca. To chyba dwunasta nauka?
Nieważne, co najpiękniejsze? Ważne, co niedokończone?
Potem się okazało, że opanował to do perfekcji.
Przerywał, zanim dokończył. W połowie wyznania. Między obietnicą a
spełnieniem. Między pragnieniem a zaspokojeniem, pożądaniem a
ukojeniem. Między Jej nakręceniem a swoim niewzruszeniem.
Budził w Niej bezsilną nienawiść. Wściekłość bez prawa do
zadośćuczynienia.
Gdy pojechała nad morze, rok po tym, jak byli razem, chyba się chciała
zadręczyć. Wzięła pechowe body, kupiła seksowne buty i w tym żałosnym
orężu czekała, by się nie zjawił. Na szczęście oprócz tęsknoty, na straży stała
nienawiść. Bo kto wie, czy kolejny „głodny kawałek”, tym razem dla
młodych panienek, nie byłby Jej ostatnim. Czy nie udałoby Jej się UMRZEĆ
Z MIŁOŚCI.
Czwartek
Kochany! Nie chcę rozmawiać z Tobą o tym, dlaczego piszę.
Gdybym Cię prosiła albo pytała, bez zastanowienia powiedziałbyś
NIE i musiałbyś się tego trzymać w imię nie rzucania słów na wiatr.
A tak przynajmniej będę miała nadzieję. Wyjeżdżam w piątek nad
morze, tam, gdzie byliśmy rok temu. Zarezerwowałam pokój, w
którym spędziliśmy najpiękniejsze wspólne chwile. Pewnie myślisz,
że jestem masochistką? Może. Chcę tam wrócić i przez trzy dni
pobyć w świecie, w którym byłeś ze mną, w którym miałam po co
żyć i gdzie byłam szczęśliwa. Bardzo bym chciała być tam razem z
Tobą. Moglibyśmy sobie zrobić urlop od rzeczywistości i jeszcze
raz zatracić się w sobie. Ostatni raz. Zanim wyjadę, chce żebyś
się nad tym zastanowił, zdecydował w zgodzie z samym sobie. Nie
chcę, żebyś czuł, że Cię namawiam, ponaglam, zmuszam. Nie chcę
też, żebyś pochopnie, pod wpływem chwili powiedział TAK, a potem
tego żałował, dlatego nie rozmawiajmy o tym. Ja tam i tak pojadę,
a Ty po prostu przyjedź do mnie, albo nie.
Piątek
92
Rano na dworcu z trudem powstrzymywałam się przed
rozglądaniem się za Tobą. Ale jestem głupia, co? Dopiero w
przedziale odważyłam się wyjrzeć przez okno czy nie biegniesz i w
ostatniej chwili nie wskakujesz do pociągu. Poprzedniej nocy z
podniecenia nie spałam, dzięki temu przespałam całą podróż. W
drodze do hotelu łudziłam się, że zrobiłeś mi niespodziankę,
przyjechałeś dzień wcześniej i czekasz już na mnie. W recepcji
spotkało mnie pierwsze rozczarowanie. Niestety nasz pokój, który
przecież zarezerwowałam, nie został zwolniony. Pan w recepcji
bardzo przepraszał i prosił, żebym bez dopłaty zgodziła się
zamieszkać w apartamencie na tym samym piętrze. Apartament!
Duże łoże, duża wanna, kolorowy telewizor podłączony do anteny
satelitarnej. Lepiej nie można sobie wymarzyć. Ciekawe, czy to
będzie miłe zrządzenie losu czy okrutna drwina? Trochę mi żal
naszego przytulnego pokoiku z prysznicem, ale od razu
przypomniało mi się stwierdzenie, że „nigdy dwa razy nie wchodzi
się do tej samej rzeki” i skoro teraz jest między nami inaczej, nie
ma co wracać do starych dekoracji. Przy tamtym pokoju
powiesiłam kartkę, że jestem obok. Byłam nad morzem, ale długo
nie wytrzymałam, ciągle się bałam, że czekasz pod drzwiami. Całe
popołudnie wyglądałam przez okno, czy nie idziesz, albo
sprawdzałam, czy ktoś nie zerwał kartki. Otworzyłam pierwszą
butelkę wina, zrobiłam sobie małą ucztę, bo przecież jeśli nie
przyjedziesz, będę musiała zabrać z powrotem do domu smakołyki,
które dla nas kupiłam. Ale cały czas uszy miałam w pogotowiu ,
każdy szmer na korytarzu i już byłam przy drzwiach. To koszmar
tak czekać. Chyba wzięłam na siebie zbyt wiele, nie wiem, czy
wytrzymam te trzy dni, jeśli nie przyjedziesz... Teraz próbowałam
zasnąć. Świerszcz cyka w kominie, morze szumi. Te odgłosy
wykańczają mnie. Powinniśmy słuchać tego razem! Błagam Cię,
przyjedź! Znasz mnie na tyle, żeby wiedzieć, co tu przeżywam.
Sobota
93
Spałam do oporu, bałam się obudzić i Cię nie zastać. Ale w końcu
trzeba było wstać. Napełniłam wannę wodą z bąbelkami i siedziałam
w niej, kończąc wino. Łazienka to zbyt akustyczne miejsce, nie
mogłam się rozluźnić i cieszyć kąpielą. Miałam upajać się
wspomnieniami, a płaczę i nasłuchuję. Potem zrobiłam spóźnione
śniadanie i przyszła mi straszna myśl do głowy. To przez ostrą
finkę, którą wzięłam z domu, pamiętając o tym tępym nożu, którym
w zeszłym roku nie mogliśmy ukroić chleba. Pomyślałam sobie przecież teraz już nic nie ma sensu, nawet nie mogę wskrzesić na
parę chwil starego szczęścia, jak wrócę do domu, czeka mnie ten
sam koszmar. Tu przynajmniej jest moje kochane morze i
najważniejsze na świecie miejsce. Finka jest bardzo ostra.
Pamiętasz, jak przytknęłam ostrze do palca i od razu się
skaleczyłam? Jak miałam takie myśli, zawsze przychodzili mi do
głowy starożytni Rzymianie. Tylko że oni odchodzili z tego świata
razem z ukochaną osobą. Za to mam odpowiednią wannę. Szkoda mi
tylko tego pana z recepcji. Był taki miły, dał mi apartament, a ja
chcę wykręcić mu taki numer! Wino szumi mi w głowie. Pójdę na
daleki spacer wzdłuż brzegu. Zostawię w drzwiach kartkę, w którą
stronę poszłam. Znowu, zamiast zachwycać się urokami morza,
będę wypatrywać Ciebie. Nie można niszczyć miłości na siłę, potem
są takie skutki!
Niedziela
To ostatni dzień. Ciebie nie ma. To łóżko jest za duże bez Ciebie,
wanna też, morze za piękne, plaża za pusta. I wiem, że to już
zawsze tak będzie. Za bardzo Cię kocham, żeby bez Ciebie żyć.
Zrobiłam sobie znowu ucztę. Jedząc będę czuła smak i za Ciebie,
pijąc wino, upiję się i za Ciebie. Jestem bardzo spokojna. Nie miej
wyrzutów sumienia. Przecież nie pozwoliłam Ci nic powiedzieć
przed moim wyjazdem. Sama chciałam się dręczyć. To, że nie
możemy być razem, to też moja wina. Nie mam pretensji do nikogo
94
o to, że nie mogę bez Ciebie żyć. To mój problem. Pamiętaj mnie
tylko taką, jaką byłam rok temu w pokoju obok.
I przepraszam pana w recepcji.
*
Teraz już wiem, że powinienem był ją powstrzymać, nie pozwolić
Jej jechać nad morze, skoro wiedziałem, że na pewno nie przyjadę.
Powinienem zdecydowanie powiedzieć - NIE, tak, żeby wreszcie
uwierzyła, powinienem już dawno zdecydowanie powiedzieć NIE!
Są tacy, którzy uważają, że prędzej czy później tak by skończyła,
że była „psychiczna”. Nie zgodziłbym się z tym. Ona tylko
przeżywała wszystko silniej niż inni, była „przerysowana”. Jak
kochała, to na całość, jak nienawidziła, to całym sercem, jak czegoś
pragnęła, to nic nie było ją w stanie powstrzymać, jak czegoś nie
chciała, to nie było siły, żeby ją zmusić. Czarne - białe, idealistka.
Miała kłopoty w domu. Nie wiem dokładnie o co chodziło, jakieś
okropne, rodzinne układy. Gdy była młodsza, notorycznie była na
gigancie, potem już oficjalnie, co jakiś czas wynosiła się z domu,
jeśli tylko miała gdzie. Była cudowna i jednocześnie niemożliwa.
Niespokojny duch. Na początku naszej znajomości było to bardzo
ekscytujące, ale kiedy wybuchła między nami miłość, no właśnie wybuchła, zacząłem się czuć jak w więzieniu. Wymagała ciągłej
obecności, podporządkowania Jej wszystkich planów, całe życie
miało stanąć na głowie, bylebyśmy byli razem. Kiedy coś się nie
zgadzało z Jej założeniami, wpadała w depresje, z których tylko
wielką czułością i cierpliwością można ją było wyciągnąć. Zawaliła
wtedy rok w szkole. Chodziła do psychologa, ale niewiele to
pomagało. Życie z nią było nie do wytrzymania.
Nasz wyjazd nad morze rok temu, to naprawdę najpiękniejsze
wspomnienie z mojego życia. Była taka spokojna, oddana. Ale
rzeczywistość, to nie przytulny pokoik z prysznicem i szum morza
za oknem. Codzienność była straszna. Miałem dosyć. Po Jej
kolejnym „ataku” niezrozumiałych pretensji i wyimaginowanych
95
zarzutów, wypisałem się z tej miłości. To prawda – na siłę
stłamsiłem w sobie uczucia. Wiem, że zrobiłem dobrze dla siebie i
wtedy wydawało mi się, że robię dobrze dla niej. Chciałem nauczyć
ją, że kochać to nie znaczy posiadać, wymagać i skakać na głowę do
głębokiej wody nie oglądając się na świat. Zostało jednak we mnie
zbyt dużo ciepłych uczuć do niej, nie potrafiłem zerwać do końca.
Moje chwile słabości dawały Jej złudzenie, spowodowały ten
tragiczny wyjazd. Na swój sposób zawsze ją kochałem. Teraz
myślę, że nigdy nie dałaby sobie rady w życiu. Rozwiązała sama ten
problem, wyzwoliła się. Gdybym mógł cofnąć czas? POJECHAŁBYM
Z NIĄ.
Zanim przecięła żyły, wyjęła długopis i kartkę. I znowu mogła żyć w
kłamstwie, którego bała się sprawdzić. Że on nawet nie wie, jak mu na Niej
zależy. Że ocknąłby się w rozpaczy. Żałowałby, tak jak tamten. Gówno. Nie
było warto nawet poranić nogi. Nawet odgnieść tyłka, na jego twardych
schodach. Ryzykować życia, pędząc Jej małym autkiem. Dla niego to był
tylko teatr. Przedstawienie obliczone na efekt. Jedyne o co dbał, to żeby się
nie dać nabrać. Wstrętna manipulantka, to wszystko, czym była dla niego.
To prawda, była wstrętna. Zanim odwróciły się role, Ona pastwiła się nad
nim. Bo zanim był zimnym skurwielem, bywał niepewnym chłopczykiem.
Pamiętała swoje uczucia, gdy okazywał się mały, zależny i taki słaby, że
miała ochotę go zdeptać, odtrącić i upokorzyć. W niczym się nie różniła od
Chłopca, jakim się potem stał. Byli jak obie strony tego samego medalu.
Pamiętała, jak kiedyś przyjechał w krótkich spodenkach i czapce, niezdarnie
wprowadził rower i tak śmiesznie wyglądał. Trudno go było pragnąć, raczej
budził w Niej litość. Ledwo się powstrzymała, żeby się z niego nie śmiać. To
było na samym początku, mogła go bardzo zranić i wtedy to byłby koniec.
Lecz wówczas on nigdy nie zraniłby Jej.
Albo jak wtedy, gdy się pokłócili, zanim robili to ciągle. Wrócił, choć sobie
poszedł. Chociaż go wyrzuciła. Zrobił to samo, co Ona. Co Ona przez
wszystkie lata ćwiczyła z NIM w każdej kłótni. Poniżał się, tak jak Ona. Nie
wiedział, czy dobrze robi. Odpowiedzi szukał w Jej oczach, ale tam czaiła
się drwina. Nie miał wtedy godności, a Ona mogła nareszcie złościć się nie
na siebie. Mogła złościć się na kogoś innego! Na niego. Była wtedy okropna.
I nawet nie wiedziała, że właśnie go uczy od nikogo nie być zależnym. I że
właśnie kręci sama na siebie bicz.
96
Była manipulantką. Musiała manipulować, by dostać, czego pragnęła. Bo ani
ON ani Chłopiec, nie starczali do pełni szczęścia. Bo kiedy była z Chłopcem,
to brakowało JEGO, a kiedy była z NIM, nie mogła zapomnieć Chłopca. Nie
miała takiej mocy, by chcieli być obaj naraz. Musiała lawirować, żeby nie
stracić żadnego. Ale i tak wiedziała, że to nie może trwać wiecznie. Ile
można się skradać, tak żeby Chłopiec nie widział, że gdy on właśnie wraca
do domu, Ona wprost z jego ramion, drugą stroną ulicy, biegnie szybko do
NIEGO. (By nie zdążył wymyślić prawdy) Ile można ukrywać, że
egzotycznych wakacji nie będzie spędzała sama. Co z tego, że będąc z
jednym, tęskniła aż tak za drugim, że w smutnym rezultacie nie była
naprawdę z nikim. Mogłaby równie dobrze nie lecieć na koniec świata, nie
mieć ciepłego morza ani wysokich gór (ale najgorsze było, że JEGO też
mogło nie być), bo kiedy zabrakło Chłopca, to nie liczyło się nic. Lecz kiedy
zabrakło JEGO, to było jeszcze gorzej. Nie mogli istnieć bez siebie i żaden
nie mógł o tym wiedzieć. Tak jak potem napisała w kolejnym głodnym
kawałku. Jeśli któregoś nie było, i nawet kiedy był drugi. Każdego
człowieka, którego spotkała na swojej drodze, porównywała do
Niego. Każdą chwilę do tej, w której On był z nią. Żyła
wspomnieniami i marzeniami. Wszystko, co właśnie się działo,
omijało ją i nawet o tym nie wiedziała. Nie miała oczu ani uszu.
Kiedy świeciło słońce, kwitły kwiaty, szumiało morze, pachniała
świeża pościel, spadały liście z drzew czy miękkie płatki śniegu,
płakała, zamiast się cieszyć. Bo nie umiała cieszyć się sama.
Zasypiała myśląc o Nim, spała śniąc o Nim i budziła się pełna
tęsknoty. Świat nie istniał, bo Jego nie było z nią. Nawet gdy obok
był drugi. To była podróż z klapkami na oczach i zatyczkami w
uszach. Podróż dookoła świata, lecz pod pokładem statku. I trwała
kilka lat.
Kogoś musiała poświęcić i od samego początku było wiadomo kogo. Może
dlatego, że z dwóch poezji, jedna była ważniejsza. Bo ON i Ona mieli ze
sobą Syna. A może dobrze wiedziała, że Chłopiec nie umie kochać. Że nie
starczyłoby jego miłości. Na to, co ich różniło. Na te dziesięć lat między
nimi, gdy Ona zacznie się starzeć. Na Jej emocje, gdy jego rozum z trudem
mógł to wytrzymać. Na rezygnację ze wszystkich kobiet, skoro dopiero
zaczął. Na wściekłą matkę, głupich kolegów, cały zgorszony świat. Na
własną słabość, własne tchórzostwo, na wystraszone JA.
To była trzydziesta siódma nauka. Możesz wiedzieć od początku, że trzeba
się będzie rozstać, ale to w żadnym stopniu nie pomoże przeżyć bólu rozłąki.
97
Dopiero po latach odkryła, co ich na prawdę różniło. Bo gdy odchodził ON,
to Ona umierała. A gdy odchodził Chłopiec, nie chciało Jej się żyć. To
bardzo wielka różnica. Dlatego wybrała JEGO. Tylko kto wie, czy lepiej
żyć, kiedy się nie chce żyć, czy może lepiej nie żyć?
Tylko dwa razy w życiu miała to uczucie, że kogoś odnalazła i go nie może
stracić. (Bozia dała dwa razy, dwie perły, lecz do wyboru) I nie miała się
nigdy dowiedzieć, czy gdyby wybrała Chłopca (ale tak naprawdę wybrała),
to czy by miała tę perłę. Czy Chłopiec stał się fiutem, bo nie grała czysto,
czy byłby nim i tak. Czy mogła go nie stracić, gdyby był tylko on? Czy
dlatego Jej fundował huśtawkę, bo Ona nie była uczciwa? A może dlatego
nie była, dlatego manipulowała, lawirowała, trzymała się tamtej perły, bo to
Chłopiec nie był uczciwy. Bo nigdy nie przestał z Nią walczyć i nie kochał
Jej całym sercem. Czy gdyby mogła uwierzyć w tę miłość, czy on
uwierzyłby Jej?
„Bo bycie z nim było huśtawką. Raz była w niebie emocji, raz dopadało Ją
piekło. Raz był namiętnym kochankiem, który z Niej zdzierał ubranie, raz się
obrażał jak dziecko, bo się bawiła z kimś innym. Dzwonił i tęsknym głosem
prosił, by przyjechała po niego, czekał na dworze nocą, by go zabrała ze sobą,
potem uciekał od Niej albo znikał bez słowa. Wskakiwał do strumienia, by Jej
nie było smutno, że tylko Ona ma zmoczone buty, a potem szedł spać do innej
sali w schronisku. Pisał sobie na czole w pociągu pełnym ludzi, że Ją kocha, ale
wstydził się pójść z Nią na bal maturalny (żeby potem, gdy pary pochowały się
już po kątach, by się namiętnie całować, zadzwonić do Niej, aby jednak
przyszła). Nawet gdy odszedł na zawsze, jeszcze się u Niej zjawił. Stanął w
drzwiach podniecony do granic. Zaniósł Ją z progu na łóżko, zerżnął i znów
zostawił. Nienawidził Jej za to, że się nie umiał Jej oprzeć i się panicznie Jej bał.
Buju, buju, miłość, buju, buju, nienawiść.
Buju, buju, namiętność, buju, buju, lód.
Buju, buju, ekscytacja, buju, buju, strach.
Ona kochała huśtawkę, więc kiedy jej zabrakło, dostarczała jej sobie sama.
Bo gdyby przyszedł spokój, dotarłaby do Niej prawda. Więc kiedy Chłopiec
zatłukł wrażliwego chłopczyka w sobie, tłukła szyby, waliła w mury, by się
nie poczuć NIKIM. By nie wchłonęła Jej pustka.
Kiedy tak szalała, żeby nie zwariować do reszty, znalazła się dobra dusza,
która Jej dała szansę. Może się bała, że następnym razem to nie będzie tylko
pozszywana noga. A może tylko miała dosyć niekończących się opowieści o
Jej kolejnych wariactwach. Zapisała Ją na grupę psychoterapeutyczną.
Zaprowadziła, by zgłosiła sama swój udział. Wyłożyła za Nią pieniądze.
98
Popchnęła Ją do nowego życia. Dobrze mieć taką dobrą duszę koło siebie. W
sumie dziewięć lat terapii, w tym osiem solidnej, cotygodniowej, a nawet
okresami dwa razy w tygodniu. Tyle terapii nie zmieniło Jej uczuć do
Chłopca. Ale krok po kroku, list po liście, wspomnienie po wspomnieniu,
nauczyło Ją sobie inaczej z tym radzić.
Nie była to łatwa nauka. Dużo łatwiejsza była ta, że trzeba wariować, żeby
nie zwariować. Ale wariowanie musi przynosić jakieś skutki, a gdy chodziło
o Chłopca, dawno przestała w nie wierzyć. Osiągała tylko to, że bał się Jej
coraz bardziej i z tego strachu fiut skurczył mu się tak, że nawet pożądanie
nie było go w stanie sprowadzić do Niej z powrotem.
Z dwa lata po rozstaniu zmusiła go do spotkania, żeby się z nim pożegnać.
Zmusiła z ogromnym trudem. Wtedy był zakochany w pannie z innego
miasta, która była łagodna, miała blond długie włosy i była młodsza od
niego. No cóż. Pokazał, gdzie jest Jej miejsce. (Zupełnie jak tata) Wtedy
obcięła włosy, które Jej rosły dla Chłopca i wrzuciła je w liście do skrzynki.
Kolejny dowcipny facet. Uwielbiał długie włosy. Jej włosy nie przekraczały
magicznej granicy ramion i były takie marne, że lepiej je było związywać.
Lubił też piękne stopy, podczas gdy Ona swoje, w młodości sponiewierane
w górach kiepskimi butami, zdeformowane uporczywym staniem na nogach,
wstydliwie chowała w skarpetki. I to najlepiej pod siebie. Nawet wtedy, gdy
się z nim kochała we śnie.
To był ostatni raz, gdy Ją do siebie przytulił. Na pożegnanie wziął Ją w
ramiona i przez te parę chwil wszystko było jak kiedyś. Stali przytuleni
wśród ludzi, którzy ich mijali bezmyślnie. Jakby ich dwoje wiedziało o
czymś, o czym nie wiedział nikt poza nimi. Potem odszedł nie oglądając się
na Nią. Patrzyła za nim, aż zniknął i wróciła do samochodu. Ktoś za Nią
rzucił, gdy wsiadała: zakochana, nic dziwnego, że tak parkuje. W tym
samym miejscu, gdzie się rozstali, gdzie po raz ostatni Ją tulił, spotkała go
osiem lat później. Natknęła się na niego, gdy wychodził z pracy. Pracował w
jednej z tych firm, które było stać na wynajem w odrestaurowanych
budynkach w centrum. Kiedyś, gdy to była jeszcze obskurna kamienica, miał
w niej zajęcia na studiach. Dawno temu spędziła tam kilka godzin, chcąc go
„niechcący” spotkać. Od tamtej pory coś się jednak zmieniło. Nie stać było
Ją na to, a może zbyt w tym nie było sensu, żeby na niego czatować. Tym
razem było to naprawdę niechcący. Aż tak niechcący, że uciekła, zanim
mógł Ją rozpoznać.
Być może były takie miejsca na świecie, które Bozia przeznaczyła dla nich.
Gdzie prawdopodobieństwo spotkania ich razem było większe, niż
99
gdziekolwiek indziej. Jak na środku zalewu, po którym pływali łódką, tym
razem wypożyczoną, po wielu, wielu latach, gdy Ona na coś liczyła, ale już
tak nieśmiało, że nie wykonała ani pół gestu, który by o tym świadczył. A on
zrobił swoje, spełnił Jej małą prośbę, bo tak tęskniła za łódką. Jak trzymał Ją
wtedy na dystans, żeby nikt absolutnie nikt nie miał żadnych wątpliwości, że
są tu tylko ten jeden, nieznaczący raz! I wtedy, na samym środku wielkiej
wody, spotkali jedyną oprócz ich żaglówkę, a w niej kolegę sprzed lat. Nie
było się sensu tłumaczyć, kolega widział czarno na białym: spotyka ich po
tylu latach, a oni są nadal razem. Biedny Chłopiec! Kiedy był z Nią, życie
zawsze mu robiło kawały.
Jak na pogrzebie, gdy żegnała swoją pacjentkę, która Jej umarła na rękach.
Grób leżał dokładnie w miejscu, gdzie po przeciwnej stronie cmentarnego
muru kochała się kiedyś z Chłopcem. W domku na działkach, do którego się
kiedyś włamali. To był pierwszy raz, gdy kochali się, gdzie popadnie. Potem
robili to ciągle: nocą w parkach, na klatkach, na zarośniętych ścieżkach.
Wtedy miała na sobie body, to samo, w którym wyleciała z łóżka tamtego.
To samo, w którym później czekała na niego nad morzem. Przykre
wspomnienia czasem się dają wymazać, o ile uda się je zastąpić pięknymi.
Tym razem wiedziała, że gdzie popadnie, nie znaczy, że nie można
przewidzieć. Odczarowała mięciutkie body na delikatnych ramiączkach.
Dopiero na tym pogrzebie dotarło do Niej, że seks jest tak blisko śmierci. Jak
na filmie Almodovara, po którym płonęli z żądzy. Na cmentarzu oddzielał je
tylko mur. I parę lat.
Pisała do niego coraz rzadziej. Jeśli dzwoniła, to tylko po to, by usłyszeć
przez moment jego głos. Nie starała się o spotkanie. Pisała tylko wtedy, gdy
wpadał Jej do głowy jakiś wspaniały pomysł, którym mogłaby coś wyjaśnić,
czymś się usprawiedliwić, przysłonić czymś swój wstyd. Nie wierząc, że
może coś jeszcze nimi wskórać, przestała używać własnych słów. Jeśli coś
usłyszała, przeczytała, próbowała się tym podeprzeć. Jeszcze tylko kilka
razy musiała listem uspokoić gonitwę myśli o Chłopcu. I w końcu dała za
wygraną.
Wracał regularnie w snach. Jeśli się kochali, to tylko w głębokim ukryciu.
Gdzieś pod schodami, po których chodzili w tą i z powrotem ludzie. W
jakiejś komórce, w piwnicach, w podziemiach. Ale czasem przychodził do
Niej w środku miasta i zaczynał czule całować. Był spontaniczny,
zwariowany, nie znał lęku przed opinią innych. Albo wędrowali przez
nieznane, opuszczone miasta, przez stare, zrujnowane cmentarze, a z nimi
szła mała dziewczynka. To była trzydziesta ósma nauka. Podświadomość
100
jest litościwa. Jeśli za czymś bardzo tęsknisz i nie możesz bez tego żyć, da ci
to w snach.
Razem z Chłopcem odeszła młodość. Przestała być Dziewczyną, choć
jeszcze udawała, że wszystko jest możliwe. Jeszcze sobie udowodniła, że
może mieć zamiast Chłopca młodszych od niego chłopców. Poniżając
różnych facetów, próbowała odebrać mu to, co Jej zabrał odchodząc. Dawała
im siebie, tak jak dawała jemu, budziła w nich namiętność, ślinili się z
pożądania, a wtedy kopała ich w tyłek. Była okrutna, żeby nie poczuć się
słaba. Była najwyższa pora, aby się stać Kobietą.
Zanim zniknął na dobre, ich grą rządziła reguła: im rzadziej się odzywała,
tym on pojawiał się częściej. Zaczął wpadać do Niej do pracy, jakby chciał
sprawdzić, jak wiele jeszcze dla Niej znaczy. Dziwił się, bo nie aż tyle, by
rzucała dla niego pacjentów, nie tyle, by nie była odpowiedzialna.
Przypatrywał się mężczyznom wychodzącym z Jej gabinetu, jakby się
porównywał, jakby był o nich zazdrosny. Głupi! Nie wiedział, że o nich
jednych może nie być. Dzwonił co jakiś czas w nocy, gdy miał już dosyć
nauki. Ot, godzinkę pogadać. Uwodził, czarował, sprawdzał, czy jego moc
jeszcze działa. Gdy potrzebował samochodu, by pojeździć przed egzaminem
na prawo jazdy, zgłosił się jakby nigdy nic. Gdy zesłał się na rok do
Hiszpanii i poczuł się bardzo samotny, dostała od niego list. Prosił, by
napisała do niego. (Oczywiście już nie odpisał)
Jak zwykle Ją wykorzystywał (a to przecież Ona miała jego wykorzystać). I
jak zwykle robiła ten błąd. Była zawsze. Można było na Nią liczyć.
Pojawiał się, gdy czuła się silna. Gdy miała nadzieję, że wreszcie jakiś inny
mężczyzna zapełni po nim lukę. Gdy zaczynała nowe życie. Zanim zdążyła
się rozczarować JEGO kolejnym powrotem. A gdy robiła próby,
zachowywała się przy Chłopcu śmielej, dawała mu okazję, natychmiast robił
w tył zwrot. Gdy czuła się słaba, gdy potrzebowała Chłopca, nie było go. Nie
reagował na żadne Jej prośby. Ona na niego liczyć nie mogła!
Potem, gdy go odnalazła po latach, zrozumiała, że on nie chciał Jej słabej.
Chciał Ją widzieć w dużej toyocie, wyniosłą kobietę sukcesu. Kobietę, która
ma u stóp cały świat. Bo potrzebował Jej tylko do tego, żeby się móc w Niej
przejrzeć. By dzięki Niej znowu poczuć się KIMŚ. To była trzydziesta
dziewiąta nauka: Unika twojej słabości ten, kto sam jest słaby. Im ktoś
słabszy, tym bardziej chce się grzać w twoim blasku.
Aż w końcu zniknął na dobre. Ostatni list wysłała wiele lat temu. Po tym, jak
taki jeden, po jakimś warsztacie psychologicznym przyczepił się do Niej
(warsztaty psychologiczne to dobre miejsce do przyczepiania się). Umieścił
101
w Niej piękny obrazek, którego jakoś w sobie nie mogła odnaleźć. Zakochał
się w swoim złudzeniu, do którego nawet nie dała mu podstaw. Też liczył na
Jej siłę. Męczył Ją telefonami, a gdy się przed nim zamknęła, atakował
listami. I wtedy przyszło olśnienie. Że robiła to samo Chłopcu. Wysłała list z
obietnicą, którą mogła nareszcie spełnić. Że już nie będzie pisać, że się od
niego odczepi.
Ale on wracał już ciągle. Piosenką znikąd, którą sobie przywłaszczyli, jak to
zwykle zakochani. Piosenką, którą, choć już była niemodna, nadawali, gdy
się uczył parkować. Była wtedy tak silna, że mogła się śmiać z przypadku i
ostentacyjnie wyłączyć radio. (Za Jej siłą stał pierwszy po NIM duży fiut w
Jej życiu. Ale i tak potem zrobiła próbę. Chłopiec oczywiście się wycofał)
Gdy wyłączała radio, nieśmiało się Jej sprzeciwił. Próbował powstrzymać,
biorąc Ją za rękę. Czy to nie był ostatni raz, kiedy Jej dotknął?
Ostatnim filmem, na którym byli w kinie. Co to było? „Smażone, zielone
pomidory”? Nic z niego nie pamiętała, jedynie to, że siedział obok jak
kiedyś, ale nie można było go dotknąć, nie można było liczyć na to, że
sięgnie po Jej dłoń, że Ją jak kiedyś przytuli, że wsunie rękę pod bluzkę, aby
popieścić Jej pierś. I ta piosenka, i ten film wracały jak bumerang w Jej
życiu.
Przypadek był też litościwy. W takich chwilach, gdy akurat tęskniła,
wystarczyło włączyć telewizor. A w nim przypadkiem (o ile przypadek
istnieje) zaczynał się właśnie film, z jakiś powodów dla nich kiedyś ważny.
Wracał zdaniem wyrwanym z kontekstu, gdzieś zasłyszanym w tłumie.
Fragmentem „Małego Księcia”, który ktoś czytał dziecku, jakby w całej
książeczce nie było innych urywków. Każdą ciemnością w kinie, gdy go nie
było obok. Każdą parą wtuloną na ławce. Coraz mniej intensywnie, już tylko
tak trochę, jak zawsze, gdy ból staje się czymś zwyczajnym, jak ćmiący
martwy ząb, codzienny ból pleców, znane strzykanie w kolanie. Już się
nawet przyzwyczaiła, że to już musi tak być.
Gdy zabolało mocniej, bo wkradło się przykre wspomnienie, gdy nie mogła
odpędzić myśli, w których czyhała nienawiść, wtedy przychodził nocą.
Wkradał się w piękne sny, jakby nie mógł istnieć tylko w jednym wymiarze.
Bo przecież nie był dobry, ale i nie był zły. Bo przecież skrzywdził Ją
strasznie, ale i uszczęśliwił. Bo do tych okrutnych wspomnień przyklejone
były na stałe te najpiękniejsze, od których robiło się cieplej. Przy których
bezwiednie przymykała oczy. Cichutko przy nich skomliła, jak Pies z bajki,
którą pisała w tęsknocie. Bajki, która nawet po latach ściskała serce i
wyciskała Jej łzy. Po przeczytaniu której, przyjaciółka spytała ze skargą:
„jak można kochać wciąż ten sam zapach i to zapach takiego bydlaka?”.
102
Bajki, której on już nie czytał, bo Ona zniknęła mu z życia. Gdyby wtedy
wiedziała, że przewiduje przyszłość, nie musiałaby go odnaleźć.
Opowiem Ci bajkę.
Był sobie Pies.
Duży, ładny, młody Pies. Miał sympatyczną mordę (z tych smutno
uśmiechniętych), gładką, długą sierść w brązowym kolorze i oczy
pełne tęsknoty. Ludzi wrażliwych na psy chwytał za serce. Błąkał
się to tu, to tam, ale nigdzie nie zagrzał miejsca. Był Psem, który
ceni wolność. Świetnie sobie radził i miał swoje sposoby - jak się
przymilić, jak spojrzeć, żeby być podrapanym za uchem i dostać
coś do jedzenia. W wyjątkowo brzydką pogodę zawsze się ktoś
ulitował, a że Pies zaraz potem ruszał w dalszą drogę, nikt nie bał
się go przygarnąć.
Zdarzało się, że jakiś człowiek wyjątkowo czule i z uwagą pogłaskał
go po głowie. Pies wtedy zamykał oczy i oddawał się rozkoszy. Może
nawet przez moment przemknęła mu myśl, że warto by mieć
jakiegoś dobrego Pana, ale Pies wiedział, że co innego czule
głaskać, a co innego zająć się dużym psem. Na to ludzie nie mają
czasu, nie mają odpowiednich mieszkań, nie mają pieniędzy, mają
alergię na sierść lub obrzydzenie do psich kłaków na dywanie.
Pies miał swoje ścieżki. Krzyżowały się ze ścieżkami innych psów,
przebiegały obok ścieżek różnych ludzi. Jedną z tych ścieżek
chodził do szkoły Pan. Pies wiedział, że do szkoły, bo zawsze o tej
samej porze, znikał w dużym budynku, w którym był straszny hałas
na przemian z dłuższą ciszą i był za młody, żeby chodzić do pracy.
Na początku byli wobec siebie obojętni. Pan miał zwyczaj czytania,
nawet kiedy chodził, Pies załatwiał swoje potrzeby, powąchał tę
czy inną trawkę, ot psie sprawy.
Ale kiedy kolejny raz tak szli obok siebie, Pan oderwał wzrok od
książki i spojrzał na Psa.
- Ładny Pies - pomyślał - Może jest niczyj, może mógłbym go
mieć?
Ale zaraz o tym zapomniał.
103
Miał tyle spraw. Nauka, komputer, znajomi.
Pies pojawił się znowu. Jak zwykle z nosem przy ziemi i jakby
trochę bliżej.
- Psie - zawołał Pan - podejdź tu.
Pogłaskał Psa jak nikt nigdy dotąd. Pies podniósł ze zdziwieniem
swoje smutne oczy na Pana i smutno się uśmiechnął. I chwycił Pana
za serce. Jakże miło było głaskać Psa, jaką miał gładką sierść, jaki
był ciepły i ufny. Dał Psu swoją kanapkę a potem był w szkole
głodny. Spotykali się odtąd codziennie. Pies zrezygnował z innych
ścieżek, a Pan przestał czytać w drodze do szkoły. Brał też więcej
kanapek.
Ale przyszły wakacje, a nawet Pies wie, że w wakacje nie ma
szkoły. Z początku rozczarowany, gdy na ścieżce nie było Pana,
szybko zrozumiał. Umilkł hałas, ścieżki zarosły trawą. Pies pokręcił
się kilka dni w okolicy i znów ruszył w świat.
- Trudno - pomyślał - może kiedyś znów mnie pogłaszcze - i prawie
zapomniał.
Lato to dobra pora dla psa. Nie trzeba tyle prosić, nie trzeba się
przymilać, można się przespać byle gdzie, a ludzie zostawiają po
sobie dużo jedzenia w trawie. Pies prawie zapomniał, że jest
zależny od ludzi. Czuł się silny, nikogo nie potrzebował. Może
trochę brakowało pieszczot, może trochę by się przydało, by ktoś
wyczesał jego piękną sierść, może byłoby miło poleżeć w nogach
kogoś, kto czasem poklepie po boku.
Pies przegapił rozpoczęcie roku szkolnego. Był zajęty psimi
sprawami. Pan rozglądał się chwilę w koło, ale nie zdążył poczuć
rozczarowania. Spotkał dawno niewidzianych znajomych. I
przyszedł dzień, w którym Pan znowu był głodny w szkole. Pies
bardziej radośnie, niż miał w zwyczaju, podbiegł do Pana. Panu
zrobiło się miło, że Pies go pamięta i że tak się cieszy. Pan też
wyraźnie się cieszył. Śmiały mu się oczy do Psa, z rozkoszą
zanurzył ręce w psiej sierści, przytulił Psa całym sobą.
Ach, jakie to były piękne dni. Jeszcze ciepło, można było
spacerować do nocy. Przeszli razem wszystkie parki, wszystkie
104
okoliczne laski, chodzili nad rzeką i po ulicach. Pies z radośnie do
góry podniesionym ogonem, tuż obok nogi Pana. Gdy Pan musiał iść
do domu, Pies bez skargi w oczach robił w tył zwrot i szedł gdzieś
przenocować. Co rano był na ścieżce, w czasie, gdy Pan miał lekcje,
załatwiał swe psie sprawy. Potem znów byli razem. Gdy zaczęło być
brzydko na świecie, Pana ruszyło sumienie. Nie zastanawiał się
dotąd, gdzie Pies chodzi nocą. No bo właściwie gdzie? Przemycił
Psa do domu. Ale tam było ciepło! I Pan tak blisko w nocy!
Wystarczyło wysunąć spod łóżka nos i dotykało się jego ręki.
Można ją było nawet polizać. Niepostrzeżenie Pies przywiązał się
do Pana. Niepostrzeżenie Pies przyzwyczaił się do ciepłego domu,
do miski z jedzeniem, do stałego zapachu. Czasem jednak lądował
na dworze.
Czasem Kobieta, która była matką Pana, miała zły humor. A Pan
wolał się Jej nie narażać, niż walczyć o Psa. Ale w końcu minęło
tyle czasu, że Pies nie potrafił zliczyć i nikt nie kazał mu odejść.
Więc Pies uznał, że to NA ZAWSZE. Odetchnął z ulgą. Lepiej było
mieć Pana niż wątpliwą psią wolność. Lepiej było mieć SWÓJ dom,
niż ciągle błagać o nocleg. Pies zaufał. Pies pokochał całym psim
sercem. Kładł mordę na kolanach Pana i całą swą miłość przelewał w
jego oczy.
A Pan jak to Pan. Przyzwyczaił się do Psa, Pies przestał być
atrakcją. Po prostu był. Pan zaczął mieć swoje sprawy. Dziewczynę,
studia, własne życie. Pies coraz dłużej siedział sam i coraz
bardziej tęsknił. Gdy Pan wreszcie wracał, Pies po tylu godzinach
czekania nie mógł się Panem nacieszyć. Był namolny. Trącał Pana, by
go pogłaskał, lizał po twarzy, gdy tylko miał okazję, wchodził pod
nogi, tak że Pan się potykał. Pan był wściekły. Pies chciał dobrze,
lecz źle wychodziło. Im mniej było Pana, tym wychodziło gorzej.
Gdy zostawał sam na całe dni, a potem i noce, zaczął wyć. Na
początku cichutko skomlił. Potem wył jak wilk do księżyca. Sąsiedzi
przyszli na skargę. W końcu Pan podjął decyzję: dla Psa dobra,
trzeba oddać go w dobre ręce.
105
Zawiózł Psa autobusem. Do dobrych ludzi. Ale Pies uciekł.
Nazajutrz warował pod drzwiami Pana. Więc Pan znowu go odwiózł.
A Pies znowu wrócił. Gdy Pan zapinał smycz, by go znowu wywieźć,
Pies ugryzł Pana. Jak bardzo tego żałował! Jak lizał ranę Pana, jak
patrzył błagalnie, żeby mu wybaczyć! Ale Pan zezłościł się jeszcze
bardziej. Kto to widział, żeby Pies gryzł swego Pana! Może go
trzeba uśpić?
Gdy Pies wrócił kolejny raz, Pan był już bez uczuć jak beton.
Pożyczył samochód. Wywiózł Psa daleko, daleko. Zostawił go na
poboczu i szybko odjechał. Pies gnał za samochodem ile sił w
łapach, ale był bez szans. Gdy odpoczął po morderczym biegu,
ruszył powoli w ślad za Panem. Wrócił po kilku dniach. Brudny,
zszargany, głodny. Nie miał czasu na szukanie jedzenia. Przecież
musiał odnaleźć Pana.
Następnym razem Pan wywiózł Psa do lasu i przywiązał do drzewa.
Pies nie mógł uwierzyć. To się nie mieściło w psiej głowie. Stał i
patrzył, a Pan odchodził i nawet się nie obejrzał. Stał przywiązany
do drzewa, stał i stał całą wieczność. Patrzył w stronę, w którą Pan
odszedł. Patrzył z nadzieją, że Pan się opamięta i wróci. Przecież
to niemożliwe, żeby nie wrócił. Tak się nie robi z kochającym Psem.
I Pan wrócił. Zmiękło mu serce na moment? Nie chciał mieć Psa na
sumieniu. Bo przywiązany do drzewa Pies nie miał żadnych szans.
Wrócił po Psa tylko po to, by zawieźć go do schroniska. A sam
wyjechał. Daleko, daleko, za granicę.
Pies bardzo cierpiał w schronisku. Po psiemu płakał i nie chciał nic
jeść. Pies miał złamane serce i nie miał po co żyć. O mało nie
zdechł. Gdyby nie pewna dziewczyna, która tam pracowała...
Cierpliwie podtykała mu smaczne kąski, czule do Psa mówiła,
gładziła Psa po grzbiecie. Sama dobrze wiedziała, jak to jest:
przywiązać się, zaufać a potem być opuszczonym. Pies nadal był
ładnym psem, więc znalazł się nowy właściciel. Pies znów miał swój
dom. Uciekał wprawdzie z nadzieją, że znajdzie Pana, ale go
nigdzie nie było. W domu mieszkała tylko Kobieta. Żadnych
106
zapachów, które by gdzieś prowadziły. I Pies przestał uciekać.
Zrezygnował.
Właściciel był dobrym człowiekiem. Można było na niego liczyć.
Pełna miska o stałej porze, stałe pory powrotów do domu.
Regularne, krótkie spacery, czasem w niedzielę wycieczka.
Wygodne posłanie. Pies zaczął doceniać te rzeczy. W końcu nie był
już młodym psem. Właściciel był spokojnym, zacnym człowiekiem.
Może nie umiał być czuły, może sam miał jakieś problemy, czasem
był nieobecny duchem, czasem jego ręka gładziła psa mechanicznie,
ale był. Był NA ZAWSZE. Pies pokochał go spokojną miłością
doświadczonego przez życie psa. Owszem, czasem w snach
pojawiała się twarz Pana, czasem przytulał tak mocno, całym sobą,
jak nigdy nikt inny Psa nie przytulił i wtedy Pies budził się tęskniąc.
Skamlał cichutko, tak, by nikt nie usłyszał. Po kilku dniach znów
rezygnował. Rezygnował z marzeń o Panu, który go odnajdzie i
zabierze ze sobą. Rezygnował z nadziei, że wróci takie przytulenie,
że wrócą wspólne, dalekie wędrówki, że będą zawsze razem: Pies i
Pan. Ale jego serce nadal należało do Pana.
W końcu wracał do rzeczywistości: do pełnej miski, stałych
powrotów i wygodnego posłania. I znów był wdzięczny, że jednak
się mu poszczęściło.
Pies się zestarzał. Nie był już taki ładny, nie miał już tak
błyszczącej sierści, ani tak żywych oczu. Ale były takie chwile, gdy
wracała stara natura. Urywał się wtedy z regularnych spacerów i
wędrował przez miasto sam. Lecz zawsze wracał i Właściciel
przestał się martwić. Kiedy tak gnał po ulicach ze spuszczonym
ogonem i nosem, nawet nie wiedział, jaki chce złapać trop.
Bezwiednie wciągał wszelkie zapachy, czasem iskierka nadziei
kazała mu za kimś pobiec, ale nawet nie zdążył się łudzić, że znalazł
to, czego szukał. Na szczęście miał swój dom.
To był wyjątkowo mokry dzień. Śnieg jak to w mieście, zanim
poleżał, już zmienił się w brudną breję. Psa znów ogarnęło
szaleństwo samotnej przebieżki przez miasto. Może dlatego, że
zbliżała się Gwiazdka, tyle ludzi chodziło po ulicach, tyle zapachów.
107
Biegł już długo, był cały w marznącym błocie, wyglądał jak siedem
nieszczęść, gdy tuż obok otworzyły się drzwi. Zapach biura nie
jest przyjemny, tym bardziej zapach wody kolońskiej. Fakt,
niezbyt silny, ale dla Psa katorga dla nosa. Pies miał już wstrzymać
oddech, gdy nagle... przez nikłą woń kosmetyku... przebił się
znajomy zapach...Boże, to najukochańszy zapach świata...to Pan.
Jaki elegancki. Jaki dorosły. Trochę zmęczony i jakby smutny. Pies
stanął jak wryty. Nie miał odwagi się ruszyć. Pan prawie otarł się o
niego spodniami, ale nie zauważył. Był tak zamyślony. Podszedł do
samochodu. A jaki to był samochód! Duży, biały, błyszczący, mimo
takiej pogody. Pan chyba był umówiony z dziewczyną, bo otworzył
bagażnik i skropił się tym paskudztwem, którego Pies tak nie lubił.
Lubił (kochał!) prawdziwy zapach Pana. Pies dalej stał jak wryty.
Jakby miał jedną łapę na hamulcu, a drugą na gazie. Och, jakby
podbiegł do Pana, wskoczył do tego pięknego samochodu, wylizał
Panu twarz i nigdy już nie odszedł! Ale Pan nie miał czasu, przecież
szedł do dziewczyny. Trzeba być realistą - po co Panu taki stary,
brzydki Pies. A poza tym nie można brudzić takich czystych foteli
w samochodzie! Więc stał dalej jak wryty, a Pan odjechał.
Pies wrócił do swego domu z zapachem Pana w pamięci. Było mu
smutno. Myślał o dawnych czasach i było mu jeszcze smutniej. Te
najpiękniejsze chwile z Panem były tak dawno, jakby nie w tym
życiu. Te chwile, gdy Pan był okrutny, nadal bolały Psa. Te lata
tęsknoty czyniły Psa starszym niż był. A Pan był taki inny przy tym
samochodzie. Taki obcy. Taki nie dla Psa.
Pies wrócił jeszcze kilka razy pod tamto biuro. Kilka razy obwąchał
samochód, kilka razy doczekał się, by popatrzeć sobie na Pana.
Czasem jeszcze przez psią głowę przemknęło, że może Pan
zauważy Psa, jak stoi pod drzewem i jak patrzy pełen tęsknoty,
podejdzie, przytuli i zaprosi do samochodu. I pojadą na długą
wycieczkę do lasu. I nawet jeżeli Pan nie będzie chciał NA
ZAWSZE, to czasem pobędą razem, wybaczą sobie nawzajem i
zagoi się rana w psim sercu. Ale Pan nawet nie patrzył w tę stronę.
Pan w ogóle nie patrzył. Pan miał oczy jak serce z kamienia.
108
I przyszła pora zrozumieć, że to nie był już JEGO Pan.
Znasz tę bajkę?
W końcu i tę historię otrzymał na wycieraczkę. Ale jeszcze nie wtedy.
Dopiero wtedy, gdy bajka stała się prawdą.
Zastanawiała się czasem, ile razy tak było, że się mijali gdzieś obok, na tej
samej ulicy. Siedzieli w tym samym kinie, kilka rzędów od siebie. A może
było tak, że on jednymi drzwiami wychodził, gdy Ona wchodziła drugimi.
Albo w tym samym momencie wspominali to samo. Ile razy o włos się
minęli? A może się omijali z daleka? Krążyli wokół siebie po najdalszych
orbitach?
Zastanawiała się czasem, czy to, co z Nią przeżył, odcisnęło się w nim jak
pieczęć, czy też zniknęło bez śladu. Co porabiał? Czy nadal, jak kiedyś
przyznał, z trzy lata po rozstaniu, z kobietami mu nie wychodziło? Czy po
historii z Nią wolał starsze od siebie? Jak sobie poradził? Przestał myśleć?
Przestał pragnąć? Postanowił nigdy nikogo do siebie nie przyzwyczaić?
Znikał, gdy tylko zaczynał widzieć nadzieję w czyichś oczach? Pragnął
kobiet, którym się nie podobał, czy sypiał z tymi, które odłączone od uczuć,
myślały w łóżku, zamiast się poddać zmysłom? A może, nawet o tym nie
wiedząc, nadal przyciągał wariatki, by potem przed nimi uciekać? Lub
przeciwnie: omijał łukiem kobiety nieprzewidywalne, namiętne, pełne pasji,
te, z którymi wreszcie byłoby mu dobrze? Może nie chciał, żeby mu było
dobrze, bo wtedy znów zacząłby pragnąć, znów by się przywiązał i mógłby
zagubić.
Kiedy wróciła do NIEGO, kiedy GO odzyskała, myśląc, że to na zawsze,
zrobili wielkie porządki. Spalili wszystkie pamiątki po byłych ukochanych.
Kuchenne krematorium, aż stopili wiatrak w okapie. Spaliła wszystko, co w
jakikolwiek sposób było związane z Chłopcem: listy, pocztówki, skrawki
papieru z wielkimi wyznaniami. Spaliła tę kartkę, na której w zabawie w
wisielca zgadywali od razu całe zdania. Kocham cię. Ja też cię kocham. A ja
bardziej. Na pewno nie. To niemożliwe kochać bardziej niż ja. Spaliła nawet
ten list: kocham każdy centymetr Twego ciała i prawie każdy centymetr
Twej duszy. Z nim najtrudniej było się rozstać. Dostała go, gdy była nad
morzem. Chodziła sama po plaży i wciąż łapała się na tym, że go szuka
wśród ludzi. Każdy samotny chłopak z książką, pod wydmami... i serce
stawało z nadziei. Bo miała ją, naiwnie wierzyła, że Chłopiec bez Niej nie
wytrzyma. Nie wytrzyma bez Niej tyle czasu, skoro Ona nie mogła bez
109
niego. Że rzuci dla Niej naukę i przyleci do Niej na skrzydłach. Ile razy
miała się jeszcze przekonać, że jego uczucia nie są symetryczne do Jej
uczuć? Wyjechała nad morze, by mógł się w spokoju uczyć, ale tulenie
swetra, który Jej dał, niestety nie wystarczało. Wytrzymał. Dzwoniła do
niego z budki, ale ciągle nie było go w domu. (Jak dobrze mają teraz
zakochani. Gdyby wtedy były telefony komórkowe, mogłaby go złapać w
bibliotece) Żeby wytrzymać tęsknotę, codziennie do niego pisała. Wstydziła
się, bo wiedziała, że nie on wyjmuje listy ze skrzynki. W końcu dostała
odpowiedź. Ten list był jednym z ostatnich od niego. W tym PRAWIE
każdym centymetrze Jej duszy zawierał się cały jego bunt. Wszystko, co
przeciwko Niej miał.
Myślała, że wszystko spaliła. Wrócił książką na Gwiazdkę, którą
niespodziewanie znalazła. I retorycznym pytaniem. Skoro, jak wynikało z
dedykacji, Jej oddał najważniejszą z dzieciństwa rzecz, bo Ona się stała
ważniejsza, czy Ją też podarował komuś, kto stał się ważniejszy od Niej?
Pamiętała czwartą naukę: Nawet jeśli całe lata będziesz najwspanialsza, i tak
przyjdzie dzień, gdy ktoś inny będzie wspanialszy.
Wrócił snem w urodziny. Miała dziesięć lat więcej i on był o tyle starszy.
Miała wszystko: rodzinę, miłość największą w życiu, pasję, nawet dom nad
jeziorem, które koiło duszę. On mógł mieć żonę i dzieci. Był w każdym razie
dorosły. Nigdy się nie odezwał, odkąd Ona przestała. Ten sen zakłócił Jej
spokój.
Dlaczego musiała sprawdzić, czy jest w nim chociaż cień prawdy? Dlaczego
przyszło Jej na myśl, że on za Nią tęskni tak samo? Że może tylko
potrzebuje okazji?
Zaczęła szukać Chłopca. Pół roku bezskutecznie.
Nie wiem, jak zacząć po tylu latach. Może od tego, żebyś się nie
bał, jeśli jeszcze się boisz. Mam nadzieję, że nie. Nie chcę Cię
niepokoić, tak jak zresztą i siebie. Chciałam po prostu zadzwonić i
spytać, co u Ciebie, ale nie ma Cię tam, gdzie twierdzi książka
telefoniczna, a próby odnalezienia Cię w bardziej zawiły sposób
budzą mój niesmak na samą myśl o tym. Od czasu, gdy ostatni raz
dawałam znak życia w Twoją stronę, napisałam do Ciebie może ze
dwie kartki i jeden list, ale wszystko wylądowało w koszu.
Nauczona odwlekać impulsy, czekałam z wysłaniem przynajmniej
jeden dzień, i zawsze okazywało się, że to, co napisałam, było bez
110
sensu. Albo fałszywe, albo przepełnione jadem urażonej dumy. Być
może ten list podzieli los tamtych, ale też między innymi dlatego
piszę na komputerze, by móc bezkarnie wyrzucać to, co się
wkradło, a jest niechciane. Łatwo też będzie go zniweczyć –
wystarczy jedno kliknięcie. Nie wiem jeszcze, co z nim zrobię, bo
sam akt wypisywania na kopercie Twojego (którego?) adresu, czy
podrzucanie listu nie wiadomo gdzie, już teraz mnie niepokoi.
Nie chcę pisać za długo, bo nie chcę Cię niecierpliwić, z drugiej
jednak strony, skracając się, nie napiszę tego, co chcę. A chcę być
szczera, choć znowu się boję przestraszyć Cię tą szczerością.
Kiedy próbuję uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu
właściwie piszę, to sama nie wiem. Trochę dlatego, że chcę
przestać myśleć o Tobie tej nocy i w ogóle zawsze wtedy, kiedy
mnie czasem nachodzi. Wiem, że myślę, bo nigdy nie mogły się
domknąć między nami pewne rzeczy, a może nie między nami tylko
we mnie do Ciebie. Chociaż nawet nie wiem dokładnie, co by się
miało domykać. Po drugie dlatego, że kiedy nie mogę umieścić Cię
gdzieś bezpiecznie w świecie, takiego, jakim jesteś teraz, plącze
się jakiś Twój duch po mojej głowie, który wiem, że nie istnieje, a
jednak trąca czułe struny. Teraz pomyślałam sobie to, co myślę za
każdym razem, gdy wpadam na pomysł, by Cię odnaleźć (przez co
tego nie robię) – że być może wyrosłeś na jednego więcej palanta
na tym bożym świecie i nie zasługujesz na taką szczerość. Może
jednak tym razem zaryzykuję, może to znowu tylko Twój duch
jest wrażliwy i ciepły, a prawdziwy Ty wyrzuciłeś ten list nie
doczytawszy do końca. No widzisz! Choćby dlatego chciałabym
skonfrontować swoje wyobrażenia o Tobie z TOBĄ, bo tak to się
miotam między idealizacją a kompletnym umniejszeniem Twojej
wartości. A może jestem nieuczciwa sama przed sobą i szukam
kontaktu z Tobą, bo na coś liczę? Tego nie wiem, ale staram się
być uczciwa. Jeśli by tak było, to musiałoby być tak, jak w moich
snach, ilekroć bardzo źle o Tobie myślałam. Nie bawiąc się w
zbytnią uczciwość jest tak, że chciałabym rzeczy nierealnej - abyś
z wyglądu pamiętał mnie taką, jak kiedyś, a przyjaźnił się ze mną
111
taką, jak teraz. Z tymi snami to było tak: jeśli tylko coś złego
myślałam o Tobie z przeszłości, zaraz potem śniłeś mi się w taki
sposób, że budziłam się szczęśliwa ze spotkania z Tobą, było mi
ciężko wrócić do rzeczywistości i jeszcze przez jakiś czas
usiłowałam upchnąć tęsknotę. (Oczywiście do ducha) Ostatni taki
sen miałam w moje czy Twoje urodziny w tym roku, gdy zdałam
sobie sprawę, że jestem dziesięć lat starsza (i Ty też), od czasu,
gdy... Piszę trzy kropki, bo dla każdego z nas co innego się wtedy
działo i trudno mi nazwać, od jakiego właściwie czasu. To właśnie
wtedy postanowiłam do Ciebie zadzwonić i wpadłam na genialny
pomysł, by zajrzeć do książki telefonicznej. A tam po prostu,
najzwyczajniej w świecie, pewnie od lat, tkwiło Twoje nazwisko,
imię i adres, po którym poznałam, że to na pewno Ty. Kiedy
odebrała jakaś dziewczyna, serce na moment, nie wiedzieć czemu,
stanęło mi w gardle, choć wcześniej myślałam, że pewnie masz żonę
i dzieci i jak to zrobić, żeby nikogo nie niepokoić. Potem wprawdzie
okazało się, że chyba zbyt długo Twoje nazwisko tkwiło w tej
książce, bo telefon przestał być aktualny, przez co wysnułam
domysły, że wreszcie urwałeś się z mamusinej smyczy i
wyprowadziłeś się naprawdę do swego życia i że na pewno nie
jesteś w nim sam, skoro nie w swoim malutkim mieszkanku vis a vis
starego. Ale mówiąc szczerze, wolałabym to wiedzieć po prostu od
Ciebie, niż znów fantazjować. Tyle historii. Chociaż może nie,
skoro mam być szczera. Dzisiejszej nocy nie mogę spać i ponieważ
jest to druga noc z rzędu, kiedy myślę o Tobie, a te myśli psują
mój spokój, postanowiłam z nimi skończyć.
Stała się rzecz niesamowita! Po ostatnim zdaniu napisałam spory
fragment, co do którego miałam wątpliwości, czy być aż tak
szczerą i zwalił mi się komputer. Byłam przekonana, że szlag trafił
cały ten list, bo go nigdzie nie zapisałam, a musiałam wszystko
zresetować. Stwierdziłam, że to znak, iż w ogóle mam sobie
darować to pisanie, ale po włączeniu Worda, automatycznie pojawił
się list do Ciebie, tyle, że bez ostatniego fragmentu. Postanowiłam
112
posłuchać wskazówki od Boga, czy kogo tam. Widać nie mam być
szczera do bólu, przynajmniej nie teraz.
Być może to już wszystko (w takim razie), co mam do napisania.
Gdziekolwiek jesteś, wiedz, że ciekawa jestem, co u Ciebie. Nie da
się zabić bliskości, więc choć dawno pozbawiona złudzeń, co do
wskrzeszenia przeszłości, szczęśliwa na tyle, na ile to w ogóle
możliwe, szanując Twoją ciszę, po prostu myślę czasem, co u
Ciebie, jak Ci się żyje, jaki teraz jesteś, czy czasem o mnie
myślisz, czy postanowiłeś zapomnieć, jak o sennym koszmarze.
Ja żyję jedną nogą tu, drugą w starym domu nad jeziorem, trzy
lata temu zaczęłam życie od nowa (tym razem faktycznie od nowa),
dawno mam za sobą poszukiwania kogoś, kto zaspokoi mój nie do
zaspokojenia głód, ale na tyle jestem mądra, by nie kusić losu, by
nie popsuć, tego co mam, a co bardzo sobie cenię, bo znam siebie i
wiem, że mogłabym popsuć. Lepię garnki, coraz bardziej kocham
zwierzęta, więc pewnie dziwaczeję na starość. I jak to na starość,
myślę ciepło o tych, którzy dali mi chwile szczęścia. Zajmujesz
wśród nich poczesne miejsce, więc dlatego mi trudno z tym, że
zginąłeś gdzieś we wszechświecie i nic o Tobie nie wiem.
Już widzę, zanim się ten list odleżał, że coś próbuję przemycić
między wierszami. Im bardziej staram się być uczciwa przed samą
sobą, tym misterniej plotę niezauważalną sieć.
Nie wiem, jak Ci dostarczę ten list (o ile w ogóle), nie wiem, czy go
wydrukuję, choć raczej nie, bo mam zepsutą drukarkę, a nie
chciałabym, by ktokolwiek zobaczył, że do Ciebie piszę. Z góry
przepraszam, jeśli w celu dotarcia z dyskietką do Ciebie, naruszę
jakieś granice, ale tak to jest, gdy się znika i w dodatku
pozostawia za sobą fałszywe ślady (w książce tel., na liście
lokatorów).
Miej się dobrze, a jeśli chciałbyś pomóc pożegnać mi się z
duchami, lub po prostu pogadać, to będzie proste, bo ja nie
zostawiam fałszywych śladów. No, może wreszcie zasnę w spokoju.
To dobranoc, prawdziwy Chłopcze.
113
Gdy napisała ten list, w cudowny sposób Chłopiec się znalazł. Dostała jego
numer telefonu komórkowego od lokatorki w jego mieszkaniu. Nagle to
stało się takie proste! Nie mogła odnaleźć go tyle czasu, wtedy, gdy
bezpiecznie mieszkał z jakąś panienką, wtedy, gdy porozmawialiby sobie
towarzysko i to by było na tyle. Nie! Stało się proste dopiero wtedy, gdy mu
z panienką nie wyszło. Gdy bez mieszkania, które wynajął, błąkał się
bezdomny po świecie. Gdy cierpiał z powodu kolejnego nieudanego
związku. Gdy mógł Ją zaprosić do odegrania starej historii. Ot, przewrotna
Bozia! To była nauka czterdziesta: Bóg spełnia nasze marzenia, gdy chce
nam coś udowodnić.
Ale to Ona zaczęła. To Ona przekonała Bozię, że go musi odnaleźć. Listem.
A potem, jak w dawnych czasach, (tak tylko na momencik, żeby usłyszeć
jego głos, czy to na pewno on, przecież zaraz odłoży słuchawkę, tak
„naprawdę” zadzwoni później), wystukała otrzymany numer. Co za idiotka!
Jakby nie wiedziała, że Jej numer, z którego dzwoni, wyświetli mu się przed
nosem. Odłożyła słuchawkę. W tej samej chwili Chłopiec oddzwonił do
Niej. Nie wiedział, do kogo dzwoni, nie znał Jej nowego numeru i gdy
spytał, czy to z tego telefonu przed chwilą ktoś dzwonił do niego, mogła
tylko wybuchnąć śmiechem. I tak, po tylu latach, już od pierwszej chwili,
pokazała mu, że nic a nic się nie zmieniło. Pokazała sobie, że osiem lat
solidnej terapii, siedem lat niewidzenia, ponad pięć lat milczenia, tyle bólu,
nowe życie, a wciąż jest taka, jak kiedyś.
Wtedy jeszcze był miły. Ucieszył go Jej telefon. Powiedział, że się
spodziewał, że kiedyś się jeszcze odezwie. Że kiedyś za Nią pojechał, gdy
jechała granatową toyotą. Ale nie miał przy Niej żadnych szans! Nie
przyszło mu do głowy, że jeździ lepszym samochodem od Niej. Że pewnie
wtedy, gdy Ją widział w toyocie, Ona jeszcze jeździła takim samym autkiem,
jak kiedyś. To by nie pasowało do jego obrazu Jej.
Że gdy przejeżdżał obok, to zaglądał w Jej okna.
Że słuchał audycji w radiu, w której mówiła o różnicach w postrzeganiu
siebie i świata między osobami jeszcze przed trzydziestką i tymi, które są
dawno po. (Tak, jakby spośród wielu audycji z Nią, nie mógł słuchać jakiejś
innej!)
Że nic a nic nie zmienił Jej się głos.
I że tak, oczywiście chce przeczytać Jej list, przez który go odnalazła. I na
Jej i swoją zgubę dał Jej e-mailowy adres. Szybko dostała odpowiedź.
List dotarł. Dziękuję.
Początkowo Twoja szczerość pomieszana z prowokacją napełniła
114
mnie niepokojem, ale potem zdałem sobie sprawę, że gdybym sam
próbował napisać taki list, też wplątałbym się w podobną
pajęczynę. Sam teraz zresztą waham się pomiędzy chęcią
pokazania pewności siebie i pokory. Ciężko niestety się wyrwać z
tej gry, bo nawet jeśli się chce ominąć Jej reguły, okazuje się to
trikiem obliczonym na oszustwo samego siebie. Prawdę mówiąc nie
wiem czy gdybym ja pisał ten list, to czy bym oczekiwał
odpowiedzi; A ty?
Napiszę więc tylko, że ty również jesteś Duchem w moim życiu,
zresztą niezwykle przydatnym do tłumaczenia różnych rzeczy,
które się w nim dzieją. Oczywiście najbardziej ciekawi mnie ta
część, która Ci się skasowała. To niezwykle, że wciąż jeszcze
przydarzają Ci się znaki.
P.S. Nie uwierzysz, ale ktoś potknął się o wtyczkę do kontaktu i
skasowało mi się wszystko, co napisałem wcześniej. To co jest
wyżej, to próba odtworzenia tego, co napisałem w pierwszej chwili
na gorąco. Zresztą zacząłem to pisać przed południem, a kończę w
nocy. Ciągle dzwonił telefon, kiedy tylko zabierałem się do pisania.
Jak mam to interpretować? Niepotrzebnie odpowiadam?? Nie
powinienem reagować emocjonalnie???
Ciekawe, no nie?!?
Wystraszyła się tego listu. Tych wszystkich znaków zapytania. Było w nim
coś, co zapowiadało nieszczęście. Niby nic. A jednak tak dużo. Nie mogła
do końca zrozumieć, co chce Jej tym listem powiedzieć. Nie wiedziała, czy
chce to usłyszeć. Chciała tylko wiedzieć, co u niego, bo wtedy nie miał
czasu, żeby z Nią rozmawiać. Szybko zadzwoniła, żeby przegonić demony.
Była noc, a on siedział w pracy. Tak jakby nie wiedziała, że w ten sposób
demony zaprasza.
To powinna była być ich ostatnia rozmowa. Dowiedziała się, czego chciała.
Mówił rzeczy, z którymi było Jej miło. Nie chciała wtedy słyszeć, że
przekręca Jej słowa, że usilnie próbuje przykroić Ją do obrazka, z którym
pozostał.
Uwodził Ją, zostawiał miejsce na coś, co może mogłoby się wydarzyć,
mówił, że nie mówi wszystkiego, że jeszcze za wcześnie. Zostawiał otwarte
115
furtki. W coś grał. Nie był uczciwy. Powiedział akurat tyle, żeby ani Jej nie
zachęcić, ani nie odepchnąć. Namącił. Rozniecił. Ale nic konkretnie. Cały
Chłopiec! Na koniec się z Nią umówił. Oczywiście niekonkretnie.
Wiedziała już co się święci, więc zadbała o siebie. Wiedziała, że będzie
czekać, czuła, że cała dygocze, że już, natychmiast chciałaby go zobaczyć i
jakie to będzie trudne doczekać się go cierpliwie. Uściśliła termin, podała
swoje warunki. Naiwnie miała nadzieję, że tym razem się przed nim obroni.
Przed niepewnością, zawieszeniem, obietnicą nie do końca, którą na pewno
zafunduje Jej Chłopiec. Miał zadzwonić na dwa dni przed umówionym
terminem, żeby go potwierdzić. Gdyby nie zadzwonił, Ona miała zadzwonić
do niego (skoro jest taki zajęty, że mógłby o tym zapomnieć). Termin był za
tydzień.
I to był jeden z najdłuższych tygodni w Jej życiu. Przestała spać, przestała
jeść, zaczęła po raz pierwszy martwić się swoim wyglądem. Tym, co do tej
pory w ogóle nie było ważne, bo ON kochał Ją taką, jaka była, starzał się
obok Niej i kochał ich wspólne starzenie, a nawet miała wrażenie, że kocha
Ją tym bardziej, im Ona wyglądała gorzej. (Pewnie wtedy nie musiał się bać,
że Ją straci) Nagle zaczęły Ją martwić zmarszczki. Nagle przejęły Ją piegi na
rękach i czole, chociaż miała je zawsze. Ale teraz mogły być wzięte za
oznaki starości. Nagle oczywisty w Jej wieku cellulitis stał się najgorszym
problemem. Nagle straciła całą jasność umysłu, całą swoją pewność, że
warto kochać tylko tego, kto kocha cię właśnie taką, jaką jesteś. Że jeżeli boi
się jego oceny, to nie powinna go w ogóle widzieć, bo on nie jest tego wart.
Bała się. Jeszcze nie wiedziała czego, ale się trzęsła ze strachu. Tym razem
miała tak wiele do stracenia. Po tamtej nocnej rozmowie obudziła się rano z
niejasną myślą: co robię? Na szczęście grzyby, które rosły w Jej pochwie i
które ostatnio co rano musiała zwalczać maścią, przypomniały, do kogo
należy. ON też musiał walczyć z grzybami. To były tylko ICH grzyby.
Bała się, bo zaczęła przeczuwać Potwora, który już się przeciągał,
przywołany do życia przez Chłopca. Bała się, bo Potwór nadal żył własnym
życiem.
Oczywiście nie zadzwonił. Wytrzymała jeden dzień, w którym zgodnie z
umową miała się przypomnieć. Drugiego dnia próbowała wysłać e-maila. Po
dwóch godzinach bezskutecznego łączenia się z pocztą, zrobiła w końcu ten
błąd.
Oderwała go od tanga. W innym życiu, gdzie na Nią nie ma miejsca. Gdzie
się o Niej nie pamięta. Podczas gdy Ona cały tydzień nie mogła zasnąć od
tego czekania, on spał spokojnie, tańczył tango i nie zawracał sobie Nią
116
głowy. Poczuła się... żaden opis tego nie odda. A On się zniecierpliwił, że go
nagabuje. Wystraszył się, że Ona znowu przekracza granice. I że znów się
nakręca. Zapomniał o umowie. W ogóle nie słyszał umowy. Powiedział, że
zadzwoni jutro. Nie zadzwonił.
Wysłała do niego list. To powinien był być ostatni Jej e-mail. Wtedy to
jeszcze mogło dobrze się skończyć.
Jesteś cudny! Nic a nic się nie zmieniłeś, a to sztuka po tylu
latach! Gdyby nie to, że przyglądam się z uwagą sobie i temu co
robisz, to bym była wściekła, że tak mnie traktujesz. A jak
jeszcze sobie wyobrażę Twoje pełne poczucia niewinności
„przecież niczego ci nie obiecywałem, znowu sobie za dużo
wyobraziłaś”... Dziś bardziej mnie to zdumiewa. Naprawdę jestem
pełna podziwu, że umiesz nawet mnie - po latach i wolną od
oczekiwań względem Ciebie, ustawić w roli kogoś, kto się prosi i
czeka! Po wczorajszym telefonie do Ciebie wystarczająco
paskudnie się poczułam, żeby dalej już nie uczestniczyć w tej
grze. Skoro to niemożliwe, żebyś kontaktował się ze mną po prostu
i uczciwie, chociaż z odrobiną wyczucia, to ja robię w tył zwrot.
Nie chcę żałować, że zrobiłam ten krok i odezwałam się do Ciebie,
pokazałam, że mnie to cieszy i że mam nadzieję na spotkanie z
Tobą. To, że pokazuję swoje uczucia zamiast udawać, że gówno
mnie obchodzisz, czyni mnie bezbronną wobec Ciebie takiego,
jakim nadal jesteś, więc pora zrezygnować, zanim uda Ci się mnie
zranić. Chyba wyszło na to, że jednak jesteś palantem. Kiedyś
usprawiedliwiał Cię wiek i moje świrowanie, dziś to palanctwo.
Już dziś nie zadzwonisz, więc wysyłam ten list, niestety bez
odleżenia. Przed pół godziną ukradli na moich oczach lusterko w
moim samochodzie, więc brak umówionego telefonu od Ciebie tylko
jeszcze poprawił mój nastrój i nie specjalnie mam ochotę się
powstrzymywać. Życzę Ci z okazji imienin i nie tylko, żeby Ci się
udało znaleźć szczęście (szczerze), aczkolwiek (póki co) nie
zazdroszczę jakiejkolwiek kobiecie, której zacznie na Tobie
zależeć. Dziś to na tyle, bo jutro rano jadę.
117
Nie wiedziała, że trafiła w dziesiątkę. Nie wiedziała, że go tym rozzłościła.
Że nie mógł Jej darować, że go tak dobrze znała.
Odpowiedział minutę potem. Przeczytała dopiero po powrocie.
Jest godzina 0.15. Jestem jeszcze w pracy. Właśnie dostałem
Twój list.
Naprawdę mi przykro, że Ci ukradli lusterko. Aż chciałoby się
rzec:
"Przepraszam"
No ale czego innego mogłem się spodziewać.
Bywaj.
I tu Ją miał. Jak zawsze. Bo Jej się nie przeprasza. Nie wierzy się w Jej
wrażliwość, bo przecież jest taka silna. Że może być Jej przykro, bo przecież
tak się odgryza. Ona sobie poradzi. Bywaj. Co za piękne słowo.
Ani żegnaj, ani bądź. Cały Chłopiec. Cała Ona.
Gdy nie zadzwonił, Potwór zacierał ręce.
Mała dziewczynka w Niej przeżywała największy zawód, bo mama
zapomniała o obietnicy. Ukochany, upatrzony miś na wystawie, który już,
już miał być Jej, został sprzedany innemu dziecku. Rozpędzona jak rakieta
radość, której już nie można zatrzymać. Niespełniona nadzieja, chociaż
prawie już pewność. Pełnia szczęścia tuż przed spełnieniem. Marzenie tak
blisko ziszczenia. Fatamorgana dla spragnionego. Już Jej miś. Już siedział
obok pod lampą. Leżał razem z Nią w łóżku. Już miała dla niego kokardę.
Dotykała pluszowego futerka. Ona się uśmiechała, a miś patrzył wiernym
wzrokiem. Wystrzelona na marne rakieta. Bez sensu i bez powodu. I to
zdziwienie w oczach. Jak to? To niemożliwe, żeby go miało nie być. Jak
mama mogła nie wiedzieć, że Ona na niego tak czeka! Jak mogła o tym
zapomnieć! Dziewczynka chce misia i już! Tamtego!
Ale misia już nie ma. Nie ma! Może tupać nogą, może szlochać pod
sklepem. Miś był tylko jeden, takiego samego nie będzie. Ma go jakaś inna
dziewczynka lub jakiś chłopczyk. Jak chce, może dostać innego. Przecież to
żaden problem.
Dziewczyna się czuła wzgardzona. Potraktowana jak przygodna panienka.
„To się zdzwonimy”, po to, by móc w spokoju zapomnieć. Wcale nie była
ważna. Była jak każda inna. Mogła być, mogło Jej nie być. Miał ważniejsze
sprawy, niż pamiętać, co Jej powiedział. Nie miał do tego głowy. Miło, że
118
zadzwoniła. Podkarmiła jego próżność. Wzmocniła zadowolenie z siebie.
Nie musi o Niej pamiętać, bo nie Ona jest tutaj ważna. Przejrzał się w Niej
na moment, spełniła swoją rolę i znowu pa, pa. Może kiedyś zadzwoni. Jeśli
sobie przypomni. Ale czy w ogóle? Taka sobie panienka. Nic szczególnego.
Dziewczyna zeszła na ziemię. Bóg - Chłopiec wcale Jej nie chciał. Była dla
niego NIKIM. To bolało, cholernie bolało.
Kobieta obserwowała. Siebie, swoje uczucia i swoje nakręcenie. Żałowała
Dziewczynki i współczuła Dziewczynie. Skądś to już wszystko znała. Tak
było dziesięć lat temu. Tylko wtedy trwało ponad rok. Ponad okrutny rok!
Teraz jak na video, gdy się przewija kasetę: postacie chodzą za szybko i
niemo ruszają ustami, zbyt szybko się zmienia krajobraz, lecz jeśli znasz już
ten film, wszystko się przypomina, wszystkie słowa i cały sens zdarzeń.
Koniec szybko staje się jasny. Różnica jest tylko taka, że się nie można
zatrzymać. Film jak szalony pędzi i to bez żadnej kontroli. To co, że
wszystko rozumiesz, widzisz i porównujesz. Co z tego, że grać w nim nie
chcesz. Musisz - aż sam się skończy. (Patrz: dwudziesta trzecia nauka)
Chłopiec musi Ją zranić. Musi Ją upokorzyć. Musi się przed Nią odsłonić.
Ona mu wtedy dokopie, a potem się wytłumaczy. Będzie się czuła bezsilna.
Zrozumie po raz kolejny, że on Jej nie potrzebuje. Spełniła już swoją rolę,
więc po co zawraca mu dupę. Niech go zostawi w spokoju. To nie jest już
jego życie. Ona niech sobie cierpi, on na to nic nie poradzi. Przecież sama
widzi, że wcale się nie zmieniła. Robi te same głupoty i się nie umie
zatrzymać.
Robiła. Jakby mu musiała udowodnić. Że rację miał uciekając.
Jestem na etapie śmiania się z siebie i z Ciebie. Przeczytałam
Twojego lakonicznego maila i pomyślałam, że istnieniu poczty
elektronicznej przynajmniej tym razem zawdzięczam odpowiedź.
Bo przecież gdybyś musiał powiedzieć mi to wprost, nie
doczekałabym się i zresztą nie czekałam, bo tak zrobiłam, żeby już
nie czekać.
Gdyby nie poczta, nie napisałabym też ja, ani nie zadzwoniła,
chociaż co do mnie, nie można być tego takim pewnym, a tak to
robię teraz dokładnie to, czego się po mnie spodziewasz.
A po tamtym liściku w czwartek w nocy to teraz śmieję się z
siebie, jak z tego wojownika, co na „Poszukiwaczach zaginionej
Arki”, machał i machał jakimś długim nożem przed Harrisonem
Fordem, a ten po prostu wyjął rewolwer i gościa zastrzelił. Swoim:
119
„a czego mógłbym się innego po tobie spodziewać, bywaj”
zastrzeliłeś mnie jednym strzałem, a ja się tak namachałam! Nadal
cały Ty!
Już sama nie wiem, co zrobić, żeby przerwać to koło. Bo mam
wrażenie, jakby historia zataczała swe koło. Jestem zmęczona
dobijaniem się do Ciebie po wsze czasy, a chyba pisząc ten list
popełniam stary błąd – próbuję przedostać się do jakiejś Twojej
wrażliwszej części, chociaż tym razem może jednak w innym celu.
Nie po to, żeby Ci udowodnić, że ją masz i nie po to, by się do niej
przyssać. (Bo chyba tak musiałeś to kiedyś widzieć) Tylko w takim
razie po co? Żeby nie pozostać po tym nieudanym pomyśle, żeby
Cię odnaleźć, z niesmakiem? Żeby nie zostać z takim obrazem
Ciebie, który nie pasuje do moich snów? Żeby nie pozostawić po
sobie mojego obrazu, który potwierdza Twoje stare zdanie o
mnie? Powinno mi na tym nie zależeć i tak też myślałam przez kilka
dni po moim wybuchu złości. Teraz mam (jak zwykle na Twój
temat) wątpliwości. Poza tym osiem godzin jazdy samochodem, to
wystarczający czas, by myśląc pojawiły się wątpliwości, a kojący
pobyt na wsi i pewnie to, że dostałam okres, rozbroiły mnie i już
się nie złoszczę. No tak. Pod tym względem nic a nic się nie
zmieniłam. Łatwo wybucham i równie szybko mi przechodzi,
jednego dnia jestem przekonana o słuszności swojego
postępowania, drugiego – mocno w nie wątpię.
Właściwie to, co chciałam, dzwoniąc do Ciebie, to mam. Wiem, co u
Ciebie. Ale też był to rodzaj próby, chociaż nie z premedytacją
uczynionej. Czasem myślałam o tym, co by było, gdybym Cię
niechcący spotkała i pewnie byłoby różnie, w zależności od tego,
kiedy. (Masz szczęście, że w niektórych czasach to się nie stało –
mogłabym na przykład Cię opluć). Nasza rozmowa ta w nocy, była
takim spotkaniem, bezpiecznym dla mnie, bo mnie nie widziałeś.
Miałam więc okazję zobaczyć, jakie uczucia jeszcze we mnie
budzisz. I zdumiało mnie, jak wiele ich we mnie jest. Mnóstwo
ciepłych uczuć, współczucia, trochę przerażenia, że tak sobie
robisz w życiu, trochę tęsknoty, żeby Cię dotknąć i sprawdzić, czy
120
to na pewno Ty, nadziei, że może jednak jestem dla Ciebie ważna,
bo chyba tego potrzebuję po tym, co się kiedyś naprzeżywałam
przez Ciebie ale i dzięki Tobie. W tej rozmowie cały czas wysyłałeś
podwójne komunikaty – zachęcałeś mnie i jednocześnie mówiłeś
rzeczy, które miały mnie odstraszyć albo ostrzec. Dobrze
słyszałam ten straszny tekst, o płaceniu panienkom nie za seks,
lecz za to, żeby chciały wyjść z łóżka, i to, że nie chcesz żadnych
ekscesów. To przykre widzieć Cię takiego i jeżeli ja jestem tym
duchem, którego czynisz za to odpowiedzialnym, to się nie
poczuwam. W tym momencie naprawdę mi Ciebie szkoda, jeszcze
bardziej niż siebie i wszystkich kobiet na Twojej drodze. Tak
sobie myślałam, dopóki się nie załapałam na drugą część
„komunikatów” i na propozycję pójścia do kina, dopóki się nie
nakręciłam w radości, że się zobaczymy, na psychiczne i
techniczne przygotowania do tego faktu. Może być, że w tym
całym amoku źle Cię zrozumiałam, (bo tak bardzo chciałam), ale
chyba co innego mnie tak ubodło, niż to, że nie zadzwoniłeś, że
zapomniałeś, że dla Ciebie to były słowa bez znaczenia.
Po pierwsze, kiedy zgodnie z umową, skoro Ty nie dzwonisz, to
dzwonię ja, wyrwałam Cię z „innego świata” i spytałeś „co się stało,
że dzwonię”, poczułam się jak jakaś głupia, której jedno się mówi, a
drugiego oczekuje. Kompletnie zgłupiałam. I z przykrością
musiałam stwierdzić, że prawdopodobnie to, że się do Ciebie
odezwałam po tylu latach, znaczyło dla Ciebie tyle, co jakieś
przypadkowe spotkanie z panienką na dyskotece. „To się
zdzwonimy”, znaczyło tyle, co „Miło było Cię poznać, a teraz
spadaj, jestem zbyt zajęty na takie znajomości”. Widać miałam
nadzieję, że nie jestem Ci obojętna, że doceniasz to, co razem
kiedyś było nam dane przeżyć, i w swej naiwności myślałam, że
przez to zasługuję na coś więcej, choćby na telefon z
przeprosinami, że niestety nie będziesz miał czasu w najbliższych
dniach, ale pamiętasz, a w ogóle to się cieszysz, że się odezwałam.
Chyba najbardziej na to zareagowałam złością. Bo tak jest, że
mimo całego gówna kiedyś między nami, była w tym perła w
121
najczystszej postaci i czasem myślę, że byłaby szkoda, żebyś to
zrozumiał dopiero na łożu śmierci. Brzmi to okropnie patetycznie,
ale tak właśnie myślę. I dlatego jest mi przykro, kiedy czuję się na
równi z jakimiś panienkami, którym masz ochotę płacić, bo myślę
sobie, że na to nie zasługuję. Na szczęście mi tego nie zabierzesz,
co wiem, nawet kiedy odtwarzamy to głupie koło historii.
Po drugie, przypomniało mi się parę rzeczy z przeszłości, złych
rzeczy i zezłościłam się, że nadal tak robisz. Przypomniała mi się
taka dziewczyna, która zaprosiła Cię na bal maturalny, a Ty
pozwoliłeś, żebym i ja tam przyszła. (Podczas gdy tamta biedulka
czekała, że z nią wreszcie zatańczy, Chłopiec rżnął Ją pod pracownią
chemiczną. Chciał Ją wtedy zgwałcić. Mieć Ją od tyłu bez Jej woli, tak jak
on chciał, a nie Ona. Chciał czuć, że ma nad Nią władzę. Ale w Jej oczach
widział tylko kpinę, radość, że tu go ma, bo kto z kim tu robi, co chce. Że
jeśli ktoś ma tu nad kimś władzę, to tylko Ona nad nim. Zupełnie odwrotnie,
niż potem) Wiesz co? Ja sobie nawet nie wyobrażam, jak ona się
wtedy musiała czuć! Szkoda, że wtedy miałam to w dupie i
interesowała mnie tylko gra z Tobą. Ale to Ty jej to zrobiłeś, od
początku do końca. Przepraszam, że to przypominam, ale to ważne,
bo w gruncie rzeczy, jak uczciwie się temu przyjrzeć, kiedyś
zrobiłeś to samo ze mną, tyle że bardziej rozciągnięte w czasie.
Od tamtej pory jestem przewrażliwiona, gdy ktoś to robi
komukolwiek: uwodzi a potem porzuca, zachęca, a potem robi w tył
zwrot, obiecuje nie wprost, a potem udaje, że nic nie obiecał. Nie
piszę teraz po to, żeby Cię obwiniać, domyślam się, że to Twój
problem i że przede wszystkim Ty na tym cierpisz, choćby swoją
samotnością. Ja mogę się w porę wycofać, gdy to zauważam
(akurat!), a właśnie zauważyłam. A te wszystkie kobiety też sobie z
tym poradzą w ramionach mężczyzny, który nie będzie się bał
bliskości i zależności. I najpierw byłam zła, że na kilka dni dałam
się wrobić, ale teraz to bardziej żałuję Ciebie, niż siebie.
A po trzecie byłam zła, że to w końcu ja miałabym wiele do
stracenia, gdyby się sprawdziły Twoje obawy co do mnie, a mówisz
i czynisz, jakbym to ja zagrażała Tobie. To jakaś paranoja! Nie
zagrażam, bo za nic nie chciałabym stracić tego, co mam. Mimo
122
perły, nie zrobię nic, co popsułoby mój związek, moje plany na życie
i co sprawiłoby, że całe moje cierpienie i cała praca poszłyby na
marne. Perła sprawia, że mam Cię w sercu, w przeciwieństwie do
dawnych czasów, kiedy bardziej zależało mi nie na Tobie, tylko na
tym, żeby było, tak jak ja chcę.
Chyba starczy tego dobrego. Dotrwałeś do tego miejsca?
Może być tak, że zrobisz „BYWAJ” zgodnie z tym, o co się niby
poprosiłam, i może za następne dziesięć lat najdzie mnie, by Cię
znów odnaleźć. (Swoją drogą, to najlepiej wróżyło naszemu
ponownemu spotkaniu, że Ty się spodziewałeś, że się kiedyś
odezwę, a sam nigdy byś tego nie zrobił). Ale za dziesięć lat na
pewno nie odważę się na to, żebyś mnie zobaczył!
A może znajdę ja, albo Ty, jakiś sposób, żeby nie uczestniczyć w
żadnej grze, w żadnych kołach historii. Nie chcę też więcej
posługiwać się komputerem do kontaktu z Tobą. Jeśli jesteś tam
gdzieś, to możesz zadzwonić, ale też nie wiem, jak to zrobić, żeby
na to nie czekać?! Możesz to olać a możesz wziąć pod uwagę w
imię perły. To dobranoc!
Rzucała perły przed wieprze i brnęła dalej, choć on już zrobił w tył zwrot.
I wtedy dopadła Ją prawda. Dopiero wtedy. Jeszcze tylko raz zadzwoniła, ale
tym razem był kilkaset kilometrów od Niej. Cóż za wspaniałe urządzenie telefon komórkowy! W sam raz dla Niej, żeby mogła bezwiednie
przekraczać granice Chłopca i odstraszać go coraz bardziej.
Kiedy pisała ten list, tym razem długopisem na kartce, tak jak naprawdę
pisze się listy, jak pisze się listy miłosne, myślała, że pęknie Jej serce.
Szlochała tak, jak się szlocha, gdy się w końcu zrozumie, że ktoś najdroższy
nie żyje. Żegnała go po raz pierwszy - naprawdę. Jeszcze tylko musiało to
dotrzeć do niego. Jakby się bez niego nie mogło dopełnić. Chciała móc mu
to sama powiedzieć, ale chyba nie dałaby rady, poza tym przeczuwała, że nie
miałaby do kogo mówić. Myślała, że da mu ten list. Że będzie to pretekst, by
spojrzeć mu prosto w oczy, bo na to zasługiwała. Wreszcie na prawdziwe
pożegnanie. Tak, jakby nie wiedziała, że tym samym daje mu do ręki
najskuteczniejszą broń przeciw sobie. Że kiedy on zlekceważy TEN list,
ugodzi Ją w samo serce.
123
Poprosiła go o telefon i tym razem zadzwonił. To już była całkiem inna
nocna rozmowa.
Nie słyszał, co mówiła, przekręcał każde Jej zdanie, przypisywał stare
motywy. Miał paranoję.
Mówił, że gdyby się nie nakręciła, to by wszedł w tę furtkę, którą mu
otworzyła. Mówił, że nie jest tak silny, by mieć pewność, że umiałby się
przed Nią obronić. Jak mógł mówić Jej takie rzeczy!
Mówił, że nie musiała wyzywać go od palantów. (Znaczy, że go dotknęła)
Mówił, że zawsze musiał się przed Nią bronić, żeby nie udało się Jej go
przerobić, bo nawet wtedy, kiedy jeszcze nie była psychoterapeutką, to
jednak już nią była. (I tak, bezwiednie, nawet do psychoterapii zamknęła mu
drogę!)
Że boi się Jej, bo słyszy, jak Ona do niego mówi, jaka jest rozedrgana, pełna
emocji, nieprzewidywalna. Że jedyne, czego jest pewien, to że znowu do
niego napisze, że nie wytrzyma tygodnia. Kutas. Znał Ją, jak Ona jego!
Z trudem, w ostatniej chwili przyznała się do listu pisanego długopisem na
kartce. Powiedział zmęczonym głosem, że się zastanowi. Znowu mu się
przejadła.
Choć tym razem tak krótko dawała mu więcej, niż pragnął. (Już dawno
powinna była sobie przypomnieć szóstą naukę)
Zaraz, zaraz. Po odłożeniu wczoraj słuchawki zdałam sobie sprawę,
że znów zabrakło mi przy Tobie przytomności umysłu i znów dałam
się wrobić. Po pierwsze dałam sobie wmówić, że jestem nie w
porządku, znowu niegrzeczna, za mało cierpliwa i że sama sobie
jestem winna. Po drugie wrobiłam się w jakieś znowu czekanie, w
dodatku nie wiadomo na co, bo co to znaczy, że Ty się namyślisz.
Nad czym się masz zastanawiać?
Co do pierwszego, to ten problem mam tylko z Tobą, a do tanga
trzeba dwojga, więc trudno mi się pogodzić z tym, że znowu za
swoją część nie wziąłeś odpowiedzialności, tylko zwaliłeś na mnie.
Jak ktoś się ze mną umawia, że się spotkamy w czwartek, a dwa
dni wcześniej potwierdzi, a jak nie zadzwoni, to ja będę dzwonić,
po czym jak dzwonię, mówi w środę, że zadzwoni jutro i znowu nie
dzwoni, to dla mnie jest jasne, że mnie olewa i mam prawo się
złościć, myślę, że w tej szczególnej sytuacji nawet wyzywać od
palantów. Jeśli zrobiłeś to nieświadomie i faktycznie nie
pamiętałeś, co mówisz, to i tak nie zwalnia Cię to z Twojej części.
124
Co do drugiego, nie chcę się z Tobą umawiać na jakieś większe
spotkania i przeprowadzać z Tobą jakiś rozmów. Jeśli się nad tym
zastanawiasz, to przestań. Nie chcę, co wyjaśnione jest w liście.
Chciałabym tylko dać Ci ten list, żeby wszystko do końca było
jasne z mojej strony, a że to zbyt ważne słowa, chciałabym to
zrobić porządnie, tak, jak na to ten list zasługuje (jak ja na to
zasługuję). Chciałabym Cię prosić o krótkie, dosłownie
pięciominutowe spotkanie, tyle mi wystarczy, żeby zadbać o swój
(i przy okazji Twój) spokój. Nie chciałabym też musieć za długo na
to czekać, bo nie na Ciebie czekam, tylko na ten spokój. Jeśli nie
spełnisz mojej prośby, to wtedy ja się zastanowię, co z tym listem
zrobić. Przepraszam, że Cię znów niepokoję, ale to zawsze nie za
tydzień.
Znowu bez odpowiedzi.
Dlaczego była znów taka głupia? Taka beznadziejnie uparta, tak się prosiła,
żeby Ją skopał do reszty?
Chłopiec już zrobił w tył zwrot, ale Ona musiała odegrać swoją rolę w filmie
do końca.
Proszę, pomóż mi.
Ponieważ jesteś dla mnie tak samo przewidywalny, jak ja dla Ciebie
(to, że przewidujesz, że będę nieprzewidywalna, nie jest tu wcale
paradoksem) i nie mam cienia nadziei, że przynajmniej spytasz, w
czym chciałabym, żebyś mi pomógł, nie mogę na tym skończyć tego
maila.
Mam ochotę kolejny raz przepraszać, napisać, żebyś się nie
gniewał, ale czy to ma jakieś znaczenie? Jesteś wobec mnie
bezlitosny i gdybym stanęła na uszach, gdybym następne sześć lat
nie odezwała się ani słowem (czy jeszcze o tym pamiętasz?), nie
zmieniłoby to Twojego stosunku do mnie. Po co więc się męczyć?
Nie mam już siły. Nie umiem się bronić, jak Ty. Ja chyba bardziej
potrzebuję spokoju i chyba mam mniej czasu niż Ty. Jest mi
okropnie ciężko teraz. Obudziłam potwora ze snu i są takie chwile,
125
gdy mnie obezwładnia i wtedy tylko mogę się przywiązać do łóżka,
żeby nie robić starych głupot. Jedyne co mnie ratuje, to
świadomość, co się dzieje, i że to też Twoje uczucia, tylko że to ja
z nas dwojga zostałam oddelegowana do ich przeżywania, a Ty
dzięki temu bezpiecznie możesz się schować za swoje
nieprzejednanie i odgradzanie ode mnie. I dlatego proszę o pomoc,
bo sobie sama z tym nie mogę poradzić. To znaczy w końcu sobie
poradzę, ale boję się tego czasu, bo naprawdę nie mam siły i tak
jak Ty, miejsca na to w życiu. Poradzę sobie po jeszcze kilku?
kilkunastu? (boję się napisać „kilkudziesięciu”) przepłakanych
nocach, po jeszcze paru mailach, być może jeszcze paru
telefonach. Nie chcę Cię wkurwiać sobą, ale wiem, że inaczej nie
wytrzymam tej bezsilności, którą we mnie budzisz. Twój sposób
radzenia sobie ze mną wygląda na mądrzejszy, ale to nie znaczy,
że nie jest równie kretyński, jak mój. Tak jak i Ty, ja nic innego
nie potrafię zrobić. To, że odmawiasz mi kontaktu, budzi we mnie
zabójczą mieszankę uczuć, z którymi może radzę sobie trochę
lepiej, niż kiedyś, ale to nadal jest trudne. Budzisz potworną
nienawiść, że mnie tak traktujesz, że nie chcesz zrozumieć, że
oceniasz to, co się ze mną dzieje, spierdalasz, zamiast po prostu
dać mi jak dziecku wytupać się, wyzłościć, przytulić na koniec i
pozwolić odejść (wręcz myślę, że Ty nie chcesz pozwolić mi
odejść). Budzisz też równie potworną tęsknotę, ale nie tęsknota
do Ciebie jest taka straszna, lecz to, że zaczynam się łudzić, gdy
słyszę niektóre Twoje słowa i gdy widzę, że ewidentnie sobie ze
sobą w związku ze mną nie poradziłeś. I budzisz bezsilność nie do
ogarnięcia, kiedy ja się dobijam do Ciebie, żeby sobie ze sobą w
związku z Tobą poradzić do końca, a Ty wolisz mieć nadal problem,
niż go wreszcie rozwiązać.
Wiesz, na rozum Cię rozumiem, ale emocjonalnie to jest tak nie
moje, że dlatego się wściekam na Ciebie. I za to Cię przepraszam.
W naszej pierwszej długiej rozmowie, odpowiadając na Twoje
pytanie, powiedziałam, że po psychoterapii jest tak, że gdy się
wyciąga nóż, to pacjent czasem ożywa. Tak jest, jeśli coś w nim
126
zamarło, co kiedyś było żywe. Ja trafiłam na psychoterapię z innym
problemem, z tym, że było we mnie coś zbyt żywe, jak na to, jak
jest niebezpieczne (głównie dla mnie). W tym wypadku na czym
innym polega terapia. Wiele lat ugłaskiwałam swojego potwora,
gadałam z nim, żeby zrozumieć o co mu chodzi, uspokajałam,
współczułam, namawiałam do tego, żeby zamiast mnie niszczyć, to
mi pomagał. Nie pozbyłam się go, nie uśmierciłam, bo to niemożliwe.
Musiałabym zabić siebie, żeby zabić jego (co kiedyś na szczęście
mi się nie udało). Dzwoniąc do Ciebie po tylu latach chciałam
uspokoić to, co się troszeczkę obudziło z głębokiego snu z okazji
dziesiątej rocznicy i dało wyraz, że żyje - w śnie, o którym
mówiłam. I byłoby tak, że potwór grzecznie położyłby się dalej do
snu, gdyby nie usłyszał, że Twój potwór zaprasza go do spotkania.
Wiem, że zrobiłeś to kompletnie nieświadomie, że nie słyszysz, co
mówisz i nie zdajesz sobie sprawy, jak uwodzisz, jak zapraszasz na
grząski grunt. A ja nie jestem ani tak odcięta od swych pragnień,
ani tak jak i Ty, tak silna, żeby się temu przeciwstawić. Nie
dzwoniąc, jak „obiecałeś”, tym bardziej pokazałeś mi, że coś jest
nie tak. Myślę, że mnie nieświadomie sprawdzałeś, jak teraz
reaguję na odtrącenie i czy jesteś, czy nie jesteś mi obojętny.
Tak, to prawda - gdybyś był, nie zezłościłoby mnie to tak. Gdy
udało Ci się mnie sprowokować, miałeś mnie w garści, przejąłeś nad
tym, co się dzieje, kontrolę, w tym momencie nic innego poza tym,
co było dalej i jest do tej pory, nie mogło się wydarzyć.
Wystarczyło napisać czy powiedzieć „przepraszam”, wystarczyła
chwila refleksji, że nie przyjmując mojej złości lecz karząc mnie
wycofaniem się, rozkręcasz stare koło. Rozkręciliśmy je oboje, ale
ponieważ to ja z nas dwojga pozwalam sobie na emocje, wpadłam w
ten wir i nie mogę wyhamować, staram się jak mogę, ale to jeszcze
trochę potrwa, zanim mi się uda.
Więc proszę Cię o to, żebyś to zrozumiał, że skoro nie chcesz mi
pomóc tego koła zatrzymać, zamiast zwiewać od niego („niech się
dalej kręci, to nie moja sprawa”), to przynajmniej nie dokopuj mi
127
za to, że próbuję jak umiem poradzić sobie z tym sama. Proszę o
trochę cierpliwości. (Idiotka! Powinna była jeszcze klęknąć na kolana!)
I jeszcze jedno. Spytałeś mnie, czemu tym razem nie udawałam.
Musiałam się nad tym zastanowić. Teraz już wiem.
Moje postępowanie oceniasz jako wyraz moich chęci usidlenia Cię,
czy czegoś równie dla Ciebie niebezpiecznego. I tu się mylisz, jest
odwrotnie - to udawanie byłoby tego wyrazem. Wiem, że umiem
tak udawać, że być może nawet to koło potoczyłoby się na jawie a
nie przez komputer i telefon. Może nawet przespałabym się z
Tobą, a Ty byś myślał, że to Ty ze mną. Być może. Gdybym chciała,
żeby tak się stało, to bym wzbiła się na wyżyny swoich aktorskich
umiejętności, podjechała toyotą, udawałabym elegancką damę, silną
i niezależną, zdystansowaną, delikatnie uwodzicielską, taką, za
którą ciągle szaleją faceci. (Jeszcze to potrafię, tak jak potrafię
wyglądać atrakcyjnie, mimo obrazu, jaki roztoczyłam przed Tobą)
Nadal Cię to bierze, prawda? Zwłaszcza to, że taka kobieta
wykazuje zainteresowanie akurat Tobą. Czy nie taką właśnie
zobaczyłeś mnie w tamtej toyocie, za którą pojechałeś? (Dużą,
granatową toyotę ma moja przyjaciółka, pewnie by mi pożyczyła do
odegrania tego cyrku).
Teraz zdałam sobie sprawę, dlaczego wtedy zadzwoniłam do Ciebie
na komórkę ze swojego telefonu. Bo chciałam wyjść na idiotkę,
chciałam Cię ostrzec, na wypadek, gdybyś nie miał żony i dzieci ani
stałego, pewnego związku, na wypadek, gdybyś chciał pójść w tę
furtkę, którą otworzyłam. Bo oprócz mnie tej, która miałaby na to
ochotę, jest jeszcze ta, która się chroni. Chronię się przed Tobą,
a jedyny skuteczny sposób, jaki znam, to Cię sobą przestraszyć. I
na szczęście mi się udało. Choć to nieświadoma obrona. Panicznie
boję się popsuć swoje szczęście, swoje życie, mój związek,
wszystko, co z takim trudem zdobyłam, a wiem, że jesteś jedyną
osobą na świecie, przez którą mogłabym to popsuć. W sumie to Ci
dziękuję za to, że masz nadal swoje świry i obroniłeś mnie przede
mną, na to właśnie nieświadomie liczyłam, skoro się tylko
spostrzegłam, że ani Ty ani ja nie jesteśmy spokojni na swój
128
temat. Właściwie to Ty mnie też powinieneś podziękować, bo ja
też ochroniłam Cię przed samym sobą.
List „z zanadrza” nie jest już taki ważny, a właściwie ważny, ale
już nie tak wyjaśniający. Jeszcze się pozastanawiam, co z nim.
Nie powiem, chciałabym Cię zobaczyć przez chwilę, nawet
bardziej, niż nie chciałabym, żebyś Ty mnie widział, może jeszcze
raz Cię o to poproszę, może zrobię jeszcze parę głupstw, zanim
dam Ci święty spokój i sama go odzyskam. Nic nie będę obiecywać,
potwory nie obiecują.
Nawet mu nie mogła powiedzieć, jaki był beznadziejny. Bo wtedy
zaprzepaściłaby szansę, której i tak Jej nie dał.
W następnej krótkiej rozmowie (gdy znowu weszła mu w świat, w którym
on Jej nawet nie chciał słyszeć) zaproponował, by spaliła swój list. Że dozna
wtedy cudownego oczyszczenia. Jak mógł być takim kretynem!?
Powinna tak była zrobić, bo przecież on spalił ten list, zanim go od Niej
dostał.
Nie była ważna nawet na tyle, żeby Jej dał pięć minut.
Ale mieli jeszcze o tym porozmawiać. Obiecał, że zadzwoni. Spokojnie
położyła się spać. Nawet bez telefonu przy łóżku. Tak dobrze go znała!
Zwykły kutas z ciebie Chłopcze. List przesyłam pocztą pod stary
adres. To już wszystko.
Odpowiedź przyszła za chwilę. Namiastka kontaktu jak kiedyś - nie dość, że
czytał prawie w tym samym momencie, co Ona skończyła pisać, to jeszcze
odpowiadał!
Masz rację. To chamstwo, że się nie odezwałem, ale w kontaktach
z tobą zawsze są jakieś złe omeny. Wczoraj wyłączyli mi telefon
komórkowy a przez cały wieczór nie było mnie w domu i nie miałem
okazji zadzwonić.
Wiem, że to absurd się teraz tłumaczyć, ale chcę, żebyś to
wiedziała.
Pa, pa.
129
Pomyślała tylko: znowu pisze zaimki osobowe z małej litery, ciekawe, czy
wie, że to oznaka braku szacunku.
Pomyślała: ciekawe, po co chce, żeby to wiedziała?
Pomyślała, że to wreszcie koniec. Jeszcze się trochę pośmiała z tego
zwykłego kutasa, bo z pewnością nim był, ale co jak co, zwykłego kutasa nie
miał. Swoją drogą to była jedna z tych niedokończonych spraw. Tak bardzo
była ciekawa, jak teraz wygląda! Czy się wyrównał, czy widać ślady po
szwach i w ogóle...
Nie czyść sobie sumienia. To było za całokształt. Tak się nie
załatwia takich spraw.
Wytrzymała cały tydzień. Ale nie więcej niż tydzień. Widocznie jednak
liczyła na jakąś reakcję po liście. Nie przyszło Jej do głowy, że nawet go nie
otworzył. Jej listu, który pisała długopisem. Listu, który zmoczyły łzy. Nie
mógł Jej bardziej dokopać.
Godz.13 31 Chciałabym tylko wiedzieć, czy mój list dotarł do
ciebie.
Godz.13 33
Tak
Dziękuję.
Była na tyle głupia, że myślała, że Jej dziękuje za list. Pewnie to byłby
koniec, gdyby nie przyszła wątpliwość. Gdyby go dobrze nie znała. Że może
jednak nie za to. Może to tylko formułka. Chłopiec używał formułek i się
tym nie przejmował, że mogą one coś znaczyć. Że ktoś je może zrozumieć
dosłownie.
Z przerażeniem stwierdziła, że ma natręctwa. Bo czym innym były
nieustanne myśli o Chłopcu? Powtarzanie w myślach, uporczywie tych
samych fragmentów listów? Tych, które już napisała i tych, które pisała do
niego w myślach. Wciskały się Jej do głowy, jeśli tylko nic nie mówiła.
Nawet wtedy, gdy musiała słuchać, w pracy, przy pacjentach. Nawet wtedy,
gdy się z NIM kochała, ale tylko na samym początku. Potem już dawała się
porwać. Ale gdy tylko zostawała sama, w samochodzie, w domu, na
spacerze z psem, nad jeziorem, przy czytaniu książki, obieraniu ziemniaków,
odskrobywaniu farby ze stołu, dopadały Ją. Była taka zmęczona. Była
wykończona! Prosiła go w myślach: „odpierdol się”, czasem krzyczała to
130
głośno, ale to przecież Ona musiałaby się odpierdolić. Waliła głową w
ścianę, by ból na moment przesłonił myślenie. Upijała się, by się
zaangażować w coś prostego. W śpiewanie głupich piosenek, w durne gadki,
w taniec. Zaczęła też mieć obsesję. Odkąd spotkała go na ulicy i wiedziała,
jakim jeździ samochodem, okazało się, że połowa pojazdów na świecie, to
fordy escorty, w dodatku trzy czwarte z nich było białych. Widziała je
wszędzie i nie mogła przestać wpatrywać się w rejestracje. Załatwił Ją na
amen. Sama się załatwiła. I nie wiedziała, co mogłaby zrobić, żeby to
wreszcie skończyć. Bała się, że jeśli nie zrobi NIC, to się nie skończy
NIGDY. Nikomu nie mogła nic mówić. Wstydziła się. Nie chciała mówić
dla NIEGO. Jeśli coś musiała napomknąć, patrzyli jak na idiotkę. Po co Jej
to? Przecież ma wszystko. Chce wszystko stracić, dla takiego dupka? Chuj
mu w dupę. Takich udzielali Jej rad. I mieli kurwa rację.
Ale gdzieś tam, w jego rękach był list, który mówił mu co innego. Na który
nie było reakcji. Jedyny, który był prawdą.
Kiedy dzwoniłam do Ciebie, gdy byłeś pod Białymstokiem, chciałam
Ci tylko powiedzieć, żebyśmy się przestali wygłupiać, żebyśmy
zachowywali się jak ludzie dorośli i porozmawiali uczciwie. Tylko że
wtedy nie wiedziałam jeszcze, co by to miało znaczyć.
Teraz już wiem. Nie chcę z Tobą rozmawiać przez telefon jakby
nigdy nic, nie chcę się z Tobą ot tak spotkać, bo to dla mnie zbyt
trudne. To, o czym chcę napisać, powinnam powiedzieć Ci sama, ale
chyba by mi pękło serce. Wystarczająco szlocham pisząc ten list.
Prawda dopadła mnie z taką siłą, że ledwo to wytrzymuję.
Przeraźliwie za Tobą tęsknię.
Kiedy dzwoniłam do Ciebie po tylu latach, miałam nadzieję, że
umarłeś. Że umarła wszelka nadzieja, że mogę się przytulić do
Ciebie. Łatwo jest tęsknić do kogoś, kto leży w grobie. Najgorsze
ze wszystkiego jest się łudzić. Nie chcę się łudzić, że jest możliwe
takie przytulenie. Nie chcę się łudzić, że żyjesz. Bo nie żyjesz.
Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Nie chodzi o tę
nadzieję, że możemy być razem (że gdy będziemy starzy, Ty
będziesz szedł grać w szachy a mnie na ten czas zostawiać
będziesz w kościele). Co do tego nigdy nie miałam złudzeń. Tak jak
zawsze wiedziałam, że nigdy nie rozstanę się z NIM z własnej woli,
nawet wtedy, gdy z NIM nie byłam. Bardzo GO kocham i panicznie
131
się boję, że mogłabym coś popsuć, stracić to, co z takim trudem
zdobyłam. To, że za Tobą tęsknię, nie ma z NIM nic wspólnego.
Dlatego nie chcę już nigdy się łudzić, że to możliwe, aby przestać
za Tobą tęsknić, mieć to, o czym śnię i nie stracić tego, co mam.
Dzwoniąc do Ciebie obudziłam złego potwora ze snu, obudziłam
właśnie to łudzenie. A ja nie mam już siły się łudzić.
Sen z moich/Twoich urodzin był taki: Spotkaliśmy się w jakimś
zimowym ogrodzie. (Zimowy ogród! Jaka sprytna jest podświadomość!
Spotkali się w miejscu, gdzie wszystko kwitnie, bez względu na rzeczywistą
aurę. W cieplarnianych warunkach) Tuliłeś mnie do siebie i całowałeś
mówiąc, że nie masz już siły tęsknić i zrobisz wszystko, żeby mnie
znów nie stracić. Że nie chcesz psuć mojego życia, wchodzić
między mnie i NIEGO i że zgodzisz się na wszystko, byleby móc
znowu mnie mieć. A ja całowałam Cię po rękach, klęknęłam przed
Tobą i złapałam za nogi, jakby adorując świętego – bez lęku, że
mnie odrzucisz za takie uwielbienie. Podniosłeś mnie z kolan i dalej
całowałeś. I zadzwonił Twój telefon komórkowy. Odeszłam od
Ciebie, żebyś mógł w spokoju rozmawiać. Jak wróciłam, to Ciebie
nie było. Świat zapadł się na moment pod ziemię. Ale na gałązce
wisiała kartka. ”Muszę natychmiast załatwić pewną sprawę. To jest
mój nr telefonu (i tu jakiś był). Koniecznie do mnie zadzwoń. Nie
chcę Cię znowu stracić”.
Takie miewam sny. To by była przesada nawet w kiepskim
melodramacie. Żeby się nadal łudzić, musiałabym myśleć, że ten
sen jest możliwy na jawie, a aż taka głupia nie jestem.
Czyżby? Nadal była głupia. Jakimś skrawkiem siebie, tak małym, że nawet
nie umiała się do niego przyznać, wierzyła, że to możliwe. Najpierw wtedy,
zanim dopadła Ją prawda. Że on, gdy Ją spotka po latach, to porwie Ją bez
względu na wszystko, bo jak Ją zobaczy, to tęsknota do Niej przeleje się z
tego naczynia, w którym tak długo ją więził. Ale skoro tak się nie stało, to
daje mu drugą szansę. Wysyła do niego list. I ten list pisany spod serca, jego
zbudzi ze snu, w którym widać tkwi, skoro do tej pory nie zrozumiał, jak
bardzo nadal Ją kocha. Cóż to za siła w Niej była, która nadal
podtrzymywała tę największą ze wszystkich bzdur?! Co kazało Jej jeszcze w
to wierzyć, chociaż był to kompletny idiotyzm? Ile razy miała się jeszcze
132
upokorzyć, zanim to do Niej dotrze: ŻE ON MIAŁ JĄ GDZIEŚ, ŻE DLA
NIEGO PO PROSTU BYŁA NIKIM, ŻE BYŁA TYLKO DUPĄ, NA
KTÓREJ NAUCZYŁ SIĘ PIEPRZYĆ I BYĆ MOŻE NAWET ŻAŁUJE, ŻE
WŁAŚNIE NA NIEJ.
Już się wypłakała, już się pożegnała, już się wydawało, że go przekreśliła.
I znów, jak ucięta mieczem głowa smoka, odrosła tęsknota. Odrosła kolejna
głowa - niezgoda, że znowu tak. I nadzieja, że może tym razem, może w ten
sposób, a może, gdy spróbuje ten ostatni raz.
Nie było siły na te smocze głowy. Przeklinała, biła się po twarzy, wymyślała
samej sobie: po co ci to,
przestań,
uwierz,
zobacz,
przecież to koniec.
Gówno! Nie ma końca. Która to była nauka? Trzydziesta druga? Od tęsknoty
nie można uciec, bo tęsknota jest nieśmiertelna?
Musiała spróbować jeszcze raz.
Od tygodnia się zastanawiam, czy Ci o tym powiedzieć. Wyrywam
Cię z błogostanu nie myślenia o mnie, ale może powinieneś o tym
wiedzieć. Aż tak nie wierzę w znaki, jak kiedyś (teraz wiem, że
większość to podświadomość), ale stało się coś, co znów zburzyło
mój spokój. Wygląda to tak, jakby Bozia wystawiała mnie na jakieś
próby, albo próbujemy przeciwstawić się czemuś potężniejszemu
niż nasze wyobrażenia, jak być powinno, a ona się z tym nie
zgadza. Wstaw sobie pod Bozię co chcesz i sam o tym pomyśl:
Napisałam kiedyś opowiadanie o Psie. Pewnie go nie czytałeś, bo to
nie było już w czasach, gdy dostarczałam Ci prasę pod drzwi.
Dlaczego Ci o tym piszę? Moment.
Nie wiem, czy to jest tak, że tak świetnie Cię znam, że byłam w
stanie przewidzieć aż tak przyszłość, czy podświadomość zrobiła
mi psikusa, coś wcześniej zarejestrowała, tak że znalazłam się
niezupełnie przypadkiem w odpowiednim miejscu, czy to złośliwa
Bozia. Nie wiem. Wydaje się to nieprawdopodobne i gdyby nie aż
133
tak niesłychane, pogodziłabym się z tą chorą moim zdaniem
sytuacją.
Tydzień temu, gdy właściwie dopiero co odpuściłam sobie
zobaczenie Ciebie, natknęłam się na Ciebie na ulicy. Podchodziłam
właśnie do mojego samochodu, gdy zobaczyłam Cię, kilka metrów
od siebie. Mogłam powiedzieć trochę głośniej "Cześć" i
spotkalibyśmy się tak, jak jeszcze niedawno chciałam. Ale gdy Cię
ujrzałam, to mnie wmurowało. Wpadłam w panikę. Próbowałam czym
prędzej wsiąść do samochodu i z nerwów nie wyłączyłam alarmu.
Samochód zaczął wyć, ale nawet nie spojrzałeś w tę stronę,
chociaż wył pod Twoim nosem. Było dokładnie tak jak w bajce o
Psie. Dokładnie! Łącznie z tym, że masz biały samochód i że ... Nie
będę nawet pisać, bo i tak nie uwierzysz. Pojechałeś sobie, a ja
poczekałam, aż znikniesz.
Mam to zignorować?
Może jednak powinniśmy pogadać w jakiś bezpieczny sposób?
Może nie miałam na marne Cię odnaleźć po tylu latach? Już sama
nie wiem.
Może miałeś rację, że wtedy powinnam była przez komputer a nie
tak od razu bezpośrednio. Mój list listem, jedno nie przeczy
drugiemu, że problem pozostał. Moje uczucia do Ciebie już znasz,
nie musisz się więc bać, że coś ukrywam. Nie chcę Cię widzieć, nie
chcę rozmawiać, ale chcę zamknąć sprawę. Mam dosyć pierdolenia
Bozi. Chce mieć prawdziwy spokój, a nie z przymusu. Myślę, że dla
Ciebie taki spokój też byłby lepszy.
Jeszcze kilka tygodni temu myślałam, że to się może stać, jak u
dorosłych ludzi. Pytałeś mnie wtedy, jak to by miało wyglądać. Ja
wiem, jak wygląda normalnie - gdy nikt się nie boi swoich uczuć i
gotowy jest ryzykować. Bo to jest jak wejście na głęboką wodę.
Trzeba się poddać nieznanemu. O.K. Zrozumiałam, że to dla Ciebie
za trudne. Może dla mnie też. Wiec zróbmy to tak, jak dla Ciebie
134
najlepiej. Co Ty na to? Proszę Cię, skończmy, co ja zaczęłam, a
dokończyć chce "Bozia". Porozmawiajmy przez ten cholerny
komputer. Spróbuj być ze mną szczery, kiedy już wiesz, że nie
odezwałam się na tej ulicy, nie pojechałam za Tobą i nie
wykorzystałam przypadku do niecnych celów, o co mnie wciąż
podejrzewasz. Wiem, że nie jesteśmy zwykłymi znajomymi, nie
musisz mi tego udowadniać. I wiem, ze nic tego nie zmieni, ale do
cholery, czy nie możemy domknąć pewnych spraw? Czy ja muszę do
końca życia być zła na Ciebie i Cię przeklinać, a Ty musisz mieć
paranoję i mieć problemy, które mną tłumaczysz? Czy nie możesz
uwierzyć, że chcę dobrze? ( A propos - tego, na myśl o czym do
tej pory przechodzą Cię ciarki, nie robiłam w imię dobrych uczuć!
Robiłam to z nienawiści do Ciebie i z bezradności. W imię dobrych
uczuć zrobiłam parę innych rzeczy, miedzy innymi dałam ci spokój
przez tyle lat) Nie bądź fiutem. Porozmawiajmy mailem, skoro już
istnieje na świecie i niech to się wreszcie skończy. Skończy a nie
przemilczy i zapomni. Proszę.
Nie do końca była uczciwa. Chciała wtedy za nim pojechać, ale jakąś częścią
siebie zwlekała, tak że w końcu zniknął Jej z oczu. Potem jeszcze z dwa razy
pojechała w tamto miejsce, wysiadła z samochodu, przyjrzała się biurowym
tabliczkom. Tak na wszelki wypadek. Zawsze wolała wiedzieć jak najwięcej.
(Nauka dwudziesta druga) To dawało złudzenie kontroli. Jeśli do Niej
należała ostatnia karta, zawsze jeszcze było coś do zrobienia, żeby nie dać
się przyłapać bezradności. Ale nigdy potem nie zobaczyła już ani jego, ani
jego samochodu. Nie wykluczała, że się zaczął ukrywać, że parkował tam,
gdzie by nie mogła go znaleźć. To byłoby do niego podobne. Gdyby mogła,
nie odegrałaby sceny końcowej. Dałaby mu paczkę na ulicy. Nie mogła. Nie
dał Jej żadnej szansy.
I znowu szybka odpowiedź:
Nie mam do tego głowy.
Niestety opatrzona zdrobnieniem Jej imienia, więc znowu mogła zrozumieć
to inaczej, tak jak Jej było wygodnie. Co za bęcwał. Jakby nie mógł Jej nie
oszczędzać. Nie chciał, bo wtedy nie mógłby dopierdolić Jej jeszcze
bardziej.
135
A Ona brnęła dalej. Jak narkoman na głodzie. Jak ON, gdy kiedyś w nocy
zabrakło mu alkoholu. Przez mokradła i chaszcze, parę kilometrów do
najbliższej wsi, gdzie był sklep. Byleby ukoić Potwora.
Przykro mi, że Ci przeszkadzam. Chciałabym, żeby było dobrze
między nami i nie wiem, co zrobić. Czuję się bezradna. Może
odezwę się innym razem. Chciałam tylko, żebyś wiedział i żeby nie
było przekreślone, żeby kiedyś jeszcze się mogło ułożyć miedzy
nami. Szkoda mi Ciebie, ze tam jeszcze siedzisz. Miło mi było Cię
widzieć mimo wszystko. Czy może być "na razie"?
I znowu formułka:
OK
Musiała się dobrać do niego. Po prostu musiała. Był tylko jeden sposób na
uzyskanie prawdy. Na to, żeby go dosięgnąć. Rozzłościć go i dać się skopać.
Zupełnie jak kiedyś z NIM. Tylko ten sposób – uderzyć go. Wtedy zawsze
oddawał. Ale wtedy też reagował.
Dzięki za O.K.
Trochę Ci nie dowierzam, kiedy piszesz, że nie masz głowy do tego.
Wierzę, że jesteś biedny, zapracowany i nie chcesz się rozpraszać
i bardzo Ci współczuję, ale wiem też, że brak głowy nie
przeszkadza Ci np. w chodzeniu na tango, czy w tym, po co
perfumujesz się przed jazdą samochodem. Myślę, że to kwestia
wyboru, a nie tylko braku czasu. Czy to raczej nie jest sposób,
żeby trzymać mnie na dystans, żebym za dużo od Ciebie nie
zachciała, żeby w każdej chwili, gdy nie będzie Ci się podobać, co
robię, można mi było powiedzieć STOP? Proszę, spróbuj być
szczery. Kiedy będziesz bardzo zajęty, to zrozumiem, ale proszę nie tłumacz braku chęci, brakiem głowy. Ja słyszę, kiedy ktoś mi
wprost mówi stop. Wkurwiam się, jak się barykaduje ze strachu, a
udaje bezwzględnego psychopatę. Po prostu otwieraj moje
załączniki i odpowiadaj wtedy, kiedy możesz. Jeśli długo nie
136
możesz, to dawaj tylko znać, że jeszcze nie, ale pamiętasz. Czy to
też zbyt wiele?
Kiedy zobaczyła w swojej skrytce odpowiedź, skuliła się ze strachu. A więc
wiedziała, że za chwilę oberwie. A więc wiedziała, że się poprosiła, że
podłożyła się pod tego kopa. Masochistyczna satysfakcja? Kat nareszcie nie
wytrzymał? Cóż za ulga!
Do jasnej cholery. Kiedy Ty wreszcie zrozumiesz, że nie o to
chodzi, że jestem zapracowany i nie mam czasu, tylko że po prostu
w moim życiu są sprawy tak dużo ważniejsze niż korespondencja z
Tobą, że po prostu nie mam do tego głowy. Twoje komentarze są,
jak byś była moją żoną, która mnie śledzi. Dostałem Twój list, ale
nie miałem jeszcze okazji, żeby go otworzyć i przeczytać i wcale
mnie do tego nie ciągnie. Nie wiem, co mam Ci powiedzieć, i
dlaczego mnie znowu w to wszystko wciągasz. Musisz sama sobie z
tym poradzić, bo to już nie jest moje życie.
Zwinęła się w ciasny kłębek, jakby Ją miało to ochronić przed następnymi
razami. Zakryła brzuch, bo w niego najbardziej dostała. Siedziała skulona w
kącie i gryzła pięści. Wciskała powieki w oczy, żeby tak bardzo nie płakać.
Biedna ofiara własnej głupoty. Niestety. Znów to znajome uczucie: może
jeszcze coś można zrobić. Może nie wszystko stracone. Czy to możliwe, by
w takiej chwili mieć jeszcze jakąś nadzieję? Nadzieję na koniec, tak. Na
koniec, który skończy ten ból, skończy gryzienie pięści, skończy potworną
bezradność. W tym nadal była dobra. W doprowadzaniu do końca. Siebie a
nawet Chłopca.
Najpierw krótkie dwa maile. Słuszne i uzasadnione moralnie.
Nie musiałeś mnie ranić i upokarzać. Wystarczyło to powiedzieć
normalnie i to na początku. Jeśli nie otworzyłeś tego listu, to
proszę mi go odeślij.
I po godzinie następny. [Zapomniałam o czymś] Przeraża mnie twoja
paranoja na mój temat.
Przynajmniej jemu nie pokaże, co czuje. Jeśli pokaże, to z odpowiedniej
pozycji. Z pozycji moralnej wyższości. Ale to była sobota i perspektywa
137
samotnego wieczoru. Nie pojechała na wieś, więc nie mogła ukoić udręki w
JEGO ramionach. Nie mogła stuknąć się w głowę, czując, jak bardzo GO
kocha, i jak ON kocha Ją, zwyczajną, uczciwą miłością. Nie mogła po prostu
spojrzeć na NIEGO i się uśmiechnąć do siebie, bo to, że był, czyniło
nieważnym wszystko, co robił Chłopiec. Nie mogła wygnać bólu z
podbrzusza i go zastąpić rozkoszą. Obdzwoniła wszystkich znajomych. Nie
mogła wprawdzie powiedzieć dokładnie, co się stało, ale mogła
przynajmniej zrobić krok w bok od tego koszmaru. Ale gdy wreszcie się do
kogoś dodzwoniła, wybuchnęła płaczem. Na nic się zdał plan, że będzie
mówić jakby nigdy nic. On na szczęście nie dopytywał. Wziął Ją na imprezę,
żeby mogła się upić. Znowu Bozia była złośliwa. Mieli bawić się blisko
Chłopca. Ona też już miała paranoję. Pół miasta nim było skażone. Ale żona
przyjaciela nie była taka oględna, spytała wprost, co się stało. Oni po prostu
się bali, że stało się jakieś nieszczęście. Że coś między Nią a NIM. Musiała
im coś powiedzieć, powściągliwie, lecz jednak coś. Odetchnęli z ulgą.
Spojrzeli jak na idiotkę. Pokiwali z dezaprobatą głowami. Zwłaszcza ona.
Powiedziała, że jest jej przykro, ale nie jest tego w stanie zrozumieć. Że
takiemu Chujowi można się tak podkładać. Cóż, młoda, zdrowa osóbka.
Zero świra - zero zrozumienia. Jakże Jej zazdrościła. Gdyby była nią,
Chłopiec inaczej by tańczył!
Gdy wróciła kompletnie pijana, próbowała mu wysłać kolejną wiadomość.
Krótką i uzasadnioną moralnie. Na szczęście był zbyt duży tłok w sieci i się
nie mogła połączyć. A może była zbyt pijana. (Szkoda, że jeszcze wtedy nie
odkryła dobrodziejstwa krótkich wiadomości tekstowych wysyłanych przez
telefon komórkowy. A może całe szczęście!) „Chuj ci w dupę” wysłała
przy innej okazji.
Najzabawniejsze było to, że w przebłyskach zdrowego rozsądku dziękowała
Bogu za to, że Ją uchronił przed Chłopcem. Że nie miała z nim nic
wspólnego. Ani dziecka ani niczego, przez co realnie zależałaby od niego.
Bo niczym były obecne cierpienia wobec tego, co by Jej zafundował, gdyby
się nie rozstali. Była wdzięczna, że nie musi cierpieć, gdy Chłopiec ucieka
od bliskości w pracę, gdy zdradza Ją, jak jego ojciec żonę, gdy Jej unika a
potem zostawia, bo jest za stara, za brzydka, wciąż tęskni i odbiera mu
wolność. Co wtedy by się z nią stało, skoro teraz była bliska obłędu? Czy
przeżyłaby, gdy byliby razem? I jakie szczęście, że był ON!
Ale były to tylko przebłyski.
Nawet nie wiesz, jak bardzo cię teraz nienawidzę. Miałabym
ochotę na najgorsze i pocieszam się myślami, że zawsze jeszcze to
mi pozostało, wkurwić cię do końca. Przekroczyłeś taką granicę, za
138
którą nie chcę się już z tobą liczyć, skoro ty nie liczysz się ze
mną. A że nie mogę już wyjść z tej sytuacji z godnością, wszystko
mi jedno. To, co jedyne jest teraz do zrobienia, tzn. olanie cię
wąskim strumieniem, niestety byłoby po twojej myśli, a mnie
pozostawiłoby w roli namolnej, wzgardzonej panienki. Nienawiść to
bardzo silne uczucie i łatwo wymyka się spod kontroli, a ty w swej
głupocie i bezmyślności trafiłeś znów w mój najczulszy punkt. A ja,
kompletna idiotka, znów ci się podłożyłam.
Nie wiem, co może się dziać w twoim życiu, co usprawiedliwia takie
traktowanie mnie, jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że się
na mnie wyżywasz za swoje niepowodzenia i może robisz to
nieświadomie. Wiem, że obrzucanie cię chujami i obwinianie nie
dosięga cię. Jedyne, co cię może dosięgnąć, to robienie ci na złość.
Jeśli raniąc i upokarzając mnie liczysz na to, że w końcu się ujmę
honorem i się odpierdolę raz na zawsze, to osiągasz odwrotny
skutek – budzisz we mnie złośliwą przekorę – żeby robić właśnie
to, czego się w swej paranoi po mnie spodziewasz.
Moje komentarze miały cię prawo wkurwić, ale czy w inny sposób
otrzymałabym prawdziwą odpowiedź? Nie jestem jasnowidzem.
Nie mam obowiązku rozumieć na podstawie monosylab, które do
mnie wysyłałeś. Poza pierwszą rozmową, w której najwyraźniej nie
grałeś uczciwie, po raz pierwszy w sobotę raczyłeś powiedzieć
prawdę. Szkoda, że w taki sposób. Wystarczyłoby zrobić to na
samym początku, nawet potem, gdy cię wyzwałam od palantów, bo
zapomniałeś, co do mnie mówisz. Wtedy wystarczyło przeprosić i
powiedzieć to, co napisałeś wczoraj. Po ludzku. Wystarczyło
potraktować mnie uczciwie. Nie trzeba mieć głowy do bycia
uczciwym, trzeba po prostu być uczciwym człowiekiem.
Powiedziałam Ci najpierw, że się cieszę, że się nie okazałeś
palantem. Bo na początku byłam Ci wdzięczna za szczerość, gdyż
bałam się, że będziesz odgrywał niewzruszonego kretyna, który
dobrze wiedział, że zadzwonię i teraz dobrotliwie ze mną
rozmawia, ale w gruncie rzeczy dalej ma mnie za idiotkę, ubolewa,
a w głębi duszy karmi swoje ego tym, że po tylu latach jednak nie
139
wytrzymałam i że w dodatku nadal jest dla mnie ważny. Brrr.
Załapałam się głównie na twoje „Sam teraz zresztą waham się
pomiędzy chęcią pokazania pewności siebie i pokory”. Szkoda, że
wpadłeś w paranoję.
Gdybyś przeczytał list (jakie szczęście, że go nie przeczytałeś),
wiedziałbyś, że w nic cię nie wciągam, wręcz przeciwnie.
Wiedziałbyś też, że chcę chronić swoje życie. To, w którym cię nie
ma. Włazisz w nie właśnie dlatego, że boisz się ze mną pożegnać.
Kiedy kurwa zrozumiesz, że to ty nie chcesz odejść, a nie ja. Że
nie konfrontując swojej paranoi z rzeczywistością w jakiś sposób
trzymasz mnie przy sobie, np. sprawiasz, że nie mogę w spokoju
wracać z zajęć co dwa tygodnie, bo boję się spotkać ciebie na
ulicy, a ty uznasz to za śledzenie ciebie. Że przez to, że nie
chcesz zlikwidować tego napięcia, o którym mówiłeś, że jest
między nami, a które teraz jest niewspółmiernie gorsze, sprawiasz,
że na wzmiankę o tobie, nie będę umiała powstrzymać swoich uczuć
i narobię tym sobie kłopotów. Że trzymasz mnie przy sobie
niezgodą na to, że nie mogę, jak do normalnego człowieka
zadzwonić, żeby się dowiedzieć, co u ciebie, bo tobie (tak, tobie, a
nie mnie!) znowu odpierdoli, znowu nie słyszałbyś moich słów,
przekręcał, co mówię, zapominał, co ty do mnie mówisz i nakręcał
moje wkurwienie, z którym nie mogłabym się pogodzić, bo przecież
nie po to się odezwałam. Trzyma to, czego nie można. Puszcza, co
naturalne. (Było to zbyt oczywiste, by robić z tego naukę)
Jestem gorsza, niż twoja była żona. Durniem jest ktoś, kto udaje,
że w jego życiu nie ma jego pierwszej kobiety. Jest w każdej, z
którą jest obecnie. Nie pogodziłeś się i nie pożegnałeś z kobietą,
przy której się stałeś mężczyzną. Boisz się Jej, a raczej
paranoicznego obrazu, jaki w sobie nosisz. Jak możesz w tej
sytuacji być z jakąkolwiek KOBIETĄ?
Zniszczyłeś w sobie to, co miałeś najcenniejsze, a dzięki czemu
byłbyś w tej chwili szczęśliwym facetem w szczęśliwym związku z
jakąś szczęśliwą kobietą. Czyniąc mnie za to odpowiedzialną, a nie
140
sprawdzając, czy to prawda, nie dajesz sobie szansy, by to
zmienić. Spierdalając ode mnie, spierdalasz tak na prawdę od
siebie. Będąc takim sobą, od którego spierdalasz, miałbyś
wszystko. Przywalając mi, przywalasz sobie – a ten, któremu w
sobie przywalasz, odwdzięcza ci się pięknym, za nadobne. Nie
muszę ci życzyć, żeby ci się pierdoliło w życiu wszystko, na czym
będzie ci najbardziej zależeć. Masz jak w banku, że tak będzie.
Gadał dziad do obrazu. Chuj ci w dupę Chłopcze!
(Pies na szczęście w rzeczywistości skończył dużo lepiej)
I tu go miała.
(Znów tytułował zdrobniale. Tym razem bez wątpliwości, czy to tylko
formułka)
Jesteś naprawdę znakomita. Zrobisz po prostu wszystko, żeby
mnie sprowokować. Czy taka gra Cię podnieca?
No to proszę bardzo:
Rzeczywiście pewnie jest tak, że w chwili obecnej samemu jest mi
trudno przebić się przez mur kogoś, kto go sobie przede mną
wybudował. I pewnie dlatego nieświadomie wyżywam się na Tobie
biednej, co nie? Jakoś sobie jednak z tym radzę, bo to ja sam
spowodowałem, że ten mur zaczął powstawać.
Jest mi bardzo ciężko, ale wiem, że postąpiłem słusznie i że będzie
mi lepiej. Masz też rację, że nie była to pierwsza taka sytuacja.
Ale nie znaczy to, że wisisz cieniem nad każdym moim związkiem.
Zupełnie nie rozumiem dlaczego ciągle wracasz do aspektu
seksualnego pomiędzy nami. W Twoich pełnych złości mailach
pojawiają się zdania typu "..może byśmy się ze sobą wtedy
przespali...", "nie zapomnisz o kobiecie, przy której stałeś się
mężczyzną". OK. Wcale nie zapominam. Pamiętaj jednak, że minęło
już parę lat i trochę się w między czasie działo.
Moje kontakty z kobietami udowodniły mi, że potrafię całkowicie
zapomnieć o wszystkim, co się działo wcześniej i wcale nie
odnajduję, ani nie szukam w nich Ciebie.
141
Jedyny problem, który mam to, fakt, że nie za bardzo mogę sobie
siebie jeszcze wyobrazić w związku małżeńskim, ale jest to tak
powszechne, że aż banalne. I mam na to sto lepszych wytłumaczeń,
niż problemy z ojcem.
A Ty możesz wytrzymać?
I jeszcze jedno. Nie nienawidzę Cię. To zdecydowanie za mocne
słowo, żeby opisać to, co do Ciebie czuję.
Nareszcie mu mogła przywalić. Chociaż trochę mu oddać pięknym za
nadobne. Taką miała nadzieję, że to ostatni Jej list! Że żadna głowa już nie
odrośnie Potworowi! Że to wreszcie koniec. Bo nie miała już siły.
Naprawdę.
Czy Ty w ogóle czytasz, co ja piszę? Nawet to co piszę, musisz
przekręcać?
To ja cię nienawidzę i nie wątpię, że ty nie nienawidzisz mnie, bo
to raczej zbyt silne uczucie jak na ciebie, poza tym wymaga
zaangażowania. Nie piszę do ciebie, żeby cię prowokować (myślałby
kto!), tylko żeby skierować swoją złość pod właściwy adres. Nie
chcę, w przeciwieństwie do ciebie, wyżywać się na kimś innym niż
ten, kto budzi we mnie takie uczucia. Ja cię nienawidzę, to prawda.
Nie będę ci wyjaśniać, co napisałam, ale nie to, co zrozumiałeś. W
każdym razie nie to, że nie możesz o mnie zapomnieć, ani że
odnajdujesz czy szukasz mnie w swoich związkach. Gdyby tak było,
przestałoby tak być i nie miałbyś problemu. Pisałam o tym, czego
nie jesteś świadomy i czemu żałośnie zaprzeczasz, co widać i w
tym, co napisałeś ostatnio. Gadał dziad do obrazu jest właśnie na
ten temat. Osiem lat terapii i moglibyśmy pogadać. Po
czterdziestce, dwóch zawałach i kolejnej stracie kogoś, na kim ci
zależy, może spojrzysz na to inaczej. Teraz nie mam złudzeń.
Do aspektu seksualnego wróciłam dwa razy (o ile w ogóle dotyczyło
to seksu), a to nie jest ciągle, jak na ilość mojej pisaniny do ciebie.
To raczej też twoja paranoja. Nie wiem, czy wiesz, ale seks jest
zupełnie normalną sprawą, można o niej pisać, zwłaszcza do kogoś,
z kim się pieprzyło tyle razy. (Zwróć uwagę, że to ty do tego
142
wróciłeś, więc to chyba znowu twój problem, który mi chciałeś
wcisnąć) Zresztą nie seks jest tym, o czym nadal pamiętam.
Zapominasz z kim teraz jestem i dlaczego nigdy nie mogłeś być
tylko ty. Przepraszam, ale sam się prosisz. Nie chcę, żebyś sobie
zbyt wiele myślał, bo chyba zbyt wiele odczytujesz z moich słów i
z mojego zachowania.
Za wiele przeszłam w życiu, żeby grać i się w dodatku tym
podniecać. Wkurwia mnie tylko twój brak uczciwości i sposób w
jaki mnie traktujesz. Twój brak świadomości nie - wpisuję go w
twój wiek, płeć też nie jest tu bez znaczenia, ale przede
wszystkim w twój lęk przed samym sobą. Lęk przede mną wpisuję
w co innego, ale tu byłby dziad do obrazu. A od mojego małżeństwa
wara. Możesz tylko pomarzyć sobie o tym, by być z kimś tak blisko
i wciąż przeżywać tyle rozkoszy. Nie masz z tym nic wspólnego. Ta
sytuacja z tobą teraz nie ma z tym żadnych punktów stycznych
(gdybyś przeczytał list, nie pisałbyś głupot).
Podpierdolili mi dziś drugie lusterko. Chyba pora zrozumieć, że w
tej sprawie nie mam co już patrzeć do tyłu. Taki jaki teraz jesteś,
nie zasługujesz na to, co uruchomiłeś. Chuj ci w dupę Chłopcze,
jeszcze raz. Dostaniesz jeszcze tylko prezent na Gwiazdkę.
Po co prezent? Miała go od czasu, gdy mieli się spotkać. Zrobiła go
specjalnie dla niego. Specjalny prezent specjalnie dla niego. Nie mogła go
nikomu oddać, bo nie nadawał się dla nikogo innego. Gdyby go dostał,
wiedziałby, że tak jest. Mogła go tylko zniszczyć. A tego nie umiała zrobić.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że nie tylko dlatego, że ten prezent miał dla
Niej specjalną wartość, bo włożyła w niego tyle serca, bo było w nim tyle
nadziei, tyle nieprzespanych nocy, że stał się czymś żywym, co miało już
swoją duszę. To, co jeszcze mogła, to być tylko złośliwą, oddać go Chłopcu,
żeby to na nim ciążyła decyzja, co z nim dalej zrobić. Mógł sobie nim cisnąć
o ziemię. To był tłukliwy prezent.
Zbliżały się święta. Zbliżał się koniec roku. To musiało się skończyć. Byle
jak, za wszelką cenę, ale musiało. Jak seksualna perwersja, która daje
spełnienie tylko doprowadzona do ostatecznego finału.
Napisała OSTATNI list. Może i niepotrzebny, ale co tam, czy to miało
jeszcze jakieś znaczenie? Zapakowała prezent. Dołączyła książeczkę z Bajką
143
o Psie. Zrobiła z tego zgrabną paczkę. I czekała. Nie wiedziała, co ma z nią
zrobić. Wysłać pocztą – zbyt kłopotliwe, zwłaszcza, że była tłukliwa.
Zresztą nie byłoby wtedy perwersyjnego finału. Podrzucić mu do pracy? To
było zbyt inwazyjne. Już nie w Jej stylu. Chciała zachować resztki
przyzwoitości. Chociaż w chwilach skrajnej bezradności przychodziły takie
myśli do głowy: jak to omami recepcjonistę i narobi Chłopcu skandalu.
Przynajmniej tym się mogła pocieszać. Że zawsze jeszcze może to zrobić. W
imię trzydziestej piątej nauki.
Chciałabym tylko, tak na odchodne, żebyś wiedział, że wcale nie
jestem wszystkowiedzącą psychoterapeutką. Tak to czasem
wygląda, bo to dobry sposób, by się bronić przed przeżywaniem
zbyt wielkiej przykrości. Wiedza, którą mam, daje mi podstawy,
by wyciągać różne wnioski, ale nie daje mi prawa, by cię nią
uszczęśliwiać. Ale są takie chwile, gdy moje prawo do obrony kłóci
się z twoimi prawami. I naprawdę nigdy nie chodziło mi o to, żeby
cię przekonać i przerobić. Nawet gdybyś mnie o to prosił, to i tak
by mi się nie udało. Bo to nie jest wiedza, którą można przekazać.
To trzeba przeżyć na własny rachunek.
Z pewnego względu byłoby najlepiej nic już nie powiedzieć. Bo i po
co? I tak znowu przekręcisz i zrozumiesz, jak ci wygodnie. Dotarło
do mnie, że jestem w twoim życiu kozłem ofiarnym (i jak każdy
kozioł przyczyniłam się do tego) i że tego nie zmienię. Dotarło też
to, że za wszelką cenę bronię się przed świadomością, że masz
mnie w dupie, że jestem NIKIM w twoim życiu i moje żałosne
szczekanie tylko na moment jest cię w stanie wytrącić z
równowagi. To takie przykre zobaczyć, że dla kogoś tak ważnego
dla ciebie, kogoś, dla kogo ty byłeś ważny (mimo spalenia, ostały się
jeszcze „kompromitujące” cię dowody), o kim TAK śnisz, ty nie
jesteś od dawna nikim ważnym, nie ma miejsca w jego życiu nawet
na to, by przeczytać twój list z głębi serca. Gdy dopuszczam do
siebie tę ewentualność, to okropnie boli. I bez względu na to, czy
chcesz mi zadać ból, czy robisz to bezwiednie i ci to zwisa, jak ja
się z tym czuję, czy nic nie robisz, tylko tak jest i już, bez
względu na to, jak bardzo odkrywasz się ze swoim lękiem,
paranoją, i czym tam jeszcze, muszę wpuścić tę wiadomość, że po
144
prostu nie ma mnie w twoim życiu. Koniec kropka. Przyjmuję. Mogę
sobie osłodzić ten fakt moją wiedzą, mogę osłodzić go tym, że
widzę jaki jesteś i że teraz nie warto być KIMŚ dla ciebie, nie
zmienia to jednak faktu, że pora przeżyć ten ból. I to co zaraz
napiszę, nie zmieni tego. I może nie mam prawa. A może jednak
mam w imię tych praw, które moim zdaniem mam względem ciebie,
a co cię tak oburzyło. To akurat prawo mówi: mogę ci mówić
niekoniecznie to, co chcesz słyszeć, jeśli mnie to dotyczy.
Ten ostatni raz zrobię sobie jeszcze przyjemność. Pobawię się w
psychoterapeutkę. Bo zrozumiałam, że musisz zrobić wszystko, by
podtrzymać swój wizerunek mnie w swojej głowie, że tak jest dla
ciebie wygodniej i bezpieczniej. No bo jakbyś mnie odczarował, to
musiałbyś to co do mnie, skierować do swojej matki, musiałbyś ją
tak traktować jak mnie, a wiadomo, mnie łatwiej. Musiałbyś też
zacząć ryzykować prawdziwą bliskość (która rzeczywiście oznacza
zaryzykowanie utraty wolności i swojego JA - nie mylić z
koniecznością poświęcenia) i nie miałbyś już żadnych pretekstów,
nawet nieświadomych. Nie mówiąc o tym, że gdybyś zobaczył
MNIE a nie swój paranoiczny obraz mnie, musiałbyś zrewidować
swoje poglądy na własny temat.
Przy okazji - twój dowcip o ojcu jest nietrafiony. Byłby, gdybyś
pisał o problemach z szefem, czy przyjacielem (o ile w ogóle jesteś
w stanie go mieć). Nie wydaje się też, byś miał kłopoty z
identyfikacją z ojcem. Pewnie twój zamiar był odwrotny, ale
wygląda na to, przez dziesięć ostatnich lat stałeś się do niego
podobny. To w kochanej mamusi twój małżeński pies pogrzebany.
Ja przy niej to niepozorny misiaczek. Do tego, dlaczego uwodzisz i
porzucasz, musisz dojść sam, ale raczej przy kimś, kto nie pozwoli
ci unikać prawdy.
Pewnie dla ciebie bardziej trafna byłaby bajka o twojej kotce z
pralki, która drapała firanki i dlatego ją mama oddała. Ale kotka
przynajmniej mogła zdziczeć. Ludzie i psy nie dziczeją. Bronią się,
jak umieją (przed bólem). Na przykład gryzą lub robią z siebie
wszystkowiedzącą psychoterapeutkę.
145
Inne prawo jakie sobie uzurpuję, to móc oczekiwać i domagać się,
byś mnie inaczej traktował. I jeszcze nienawidzić cię za to, że
tego nie rozumiesz. Gdybym teraz zaczęła udowadniać dlaczego, to
byłyby to teksty z cyklu „ojczyznę kochać trzeba i szanować, nie
deptać flagi i nie pluć na godło” i „matka jest tylko jedna”.
Miałabym ochotę dopomóc twojej pamięci w kwestii tego, za co
mógłbyś mieć wzgląd na mnie, ale daruję sobie. Z jakiś powodów
(pani psychoterapeutka oczywiście domyśla się z jakich) tego nie
rozumiesz, nie chcesz pamiętać, wolisz pamiętać inaczej. Twoje
prawo. Nie mnie to zmieniać. Ale jest mi przykro. I nienawidzę cię
za to. I to moje prawo.
I jeszcze jedna nauka od dobrej cioci:
Jeśli się bronisz przed czymś lub zaprzeczasz czemuś, czego ktoś
nie powiedział (nie napisał), tylko co ty przekręciłeś lub źle
usłyszałeś, to znaczy, że zaprzeczasz samemu sobie, bronisz się
przed samym sobą.
Jeśli boisz się czegoś, czego w rzeczywistości nie ma, boisz się
siebie samego.
Jeśli uciekasz, odgradzasz się od tego, czego jeszcze nie ma, a
jedynie myślisz, że będzie, uciekasz i odgradzasz się od tego w
sobie.
Jeśli widzisz problem tam, gdzie go nie ma, to twój problem.
Jeśli widzisz zło, gdzie go nie ma, to zło jest w tobie.
Jeśli uciekasz przed czyimiś pragnieniami, tak naprawdę boisz się
swoich.
Łatwiej jest widzieć wroga na zewnątrz niż w sobie. Łatwiej jest z
nim walczyć poza sobą niż w sobie. Skupiając się na tym, co na
zewnątrz, można długo nie dostrzegać tego w sobie.
Można powiedzieć, że to vademecum psychoterapeuty, a może po
prostu świadomego człowieka. (Cóż, ani ten list, ani to, co robiła i miała
za chwilę zrobić, nie świadczyły niestety o tym, że jest świadomym
człowiekiem) Teraz już wiesz, skąd wiem różne rzeczy na twój
temat? Dzięki za ostatni list. Odkryłeś się w nim dużo bardziej,
niż chciałeś. Dzięki temu prawie nie boli. Żegnaj.
146
P.S. Prezent zrobiłam na twoje imieniny, więc niech idzie do ciebie.
Zawsze możesz sobie nim cisnąć o ziemię.
To samo uczucie, co kiedyś. Co jeszcze niedawno. Zaledwie trzy lata temu,
kiedy walczyła o NIEGO. Kobieta się przyglądała, jak Mała Dziewczynka
szaleje.
Dzwoniła co godzinę. Nikt nie podnosił słuchawki. Głos nagrany na
sekretarkę jego a jakby nie jego. Chyba on, bardziej dorosły, w roli. Nikt go
nie wkurzył i nie zaskoczył, więc mówi już jak mężczyzna. Po trzech razach
była już pewna. Znaczy, że znowu tu mieszka. Znaczy, że może tu będzie.
Do północy nikt się nie zgłaszał. Zanim się ładnie ubierze, tak na wszelki
wypadek, zanim się zrobi na bóstwo, upłynie prawie godzina. Od pierwszej
jest duża szansa, że długo nie będzie czekać. W samochodzie? Na klatce? To
ustali dopiero na miejscu. Na parkingu stał jego samochód. To znaczy, że
chyba jest w domu. Przysypany śniegiem, to znaczy, że w domu jest już od
dawna. Ma wyłączony telefon. Zawsze w tym była dobra. Tajny agent,
prywatny detektyw. Psychoterapeuta, który wyciąga wnioski. Blok był zbyt
duży i taki miał układ mieszkań, że nie było w nim domofonów. Na
szczęście. Przez żaluzje nie widać światła. Przez drzwi słychać muzykę.
Wszystko jasne. Była pierwsza w nocy i nie był tej nocy sam. I znowu to
piękne uczucie, żeby niszczyć i żeby się mścić. Jakim prawem ma być
szczęśliwy, skoro Jej zadał tyle bólu. I to uczucie, że może. Że coś może, nie
musi się zgadzać, nie musi być taka bezradna. Wprawdzie wygląda tak
ładnie, a on Jej znów nie zobaczy. Bała się, że gdy to się stanie przypadkiem,
będzie już stara i brzydka. Oparła paczkę o drzwi. Gdy otworzą, to im
spadnie pod nogi. Zadzwoniła. Słodka chwila przerażenia, że komuś znowu
to robi. Komuś wdziera się w życie. Czy mogła tego nie robić? Mogła - nie
robić nic. Mogła pozostać bezsilna. Nie mogła! To dla Niej za trudne. Nie
dał Jej innej szansy. A przecież próbowała. Kiedy ktoś najpierw zaprasza, a
potem odgradza się murem, to Ona ma takie prawo. Dała je sobie sama. To
prawo do obrony. Nie otworzyli drzwi, więc musiała zadzwonić z komórki.
Cóż za postęp od tamtych czasów. Dzwoni spod jego drzwi, słyszy telefon u
niego. I słyszy poruszenie. Jest od nich kilka metrów, a nigdy się nie
zobaczą. Odebrała jakaś kobieta. Głos miała nieprzyjemny. Taki hardy, nie
dmuchaj mi w kaszę. Taki, jak jego matka. Czyżby go nie doceniła? Czyżby
nadal gustował w wariatkach?
To ta, która odgradzała się murem, bo nie chciał się z nią ożenić, czy może
jakaś w zastępstwie, by się nie poczuł samotny? By nie dopadła go cisza, w
której by mógł coś poczuć. W której by mógł pomyśleć. Tamta poczuła się w
roli, czy on ją o to poprosił? Żeby wystraszyć intruza. Przecież wiadomo
kogo, kto jest do tego zdolny. Odpowiedziała ciszą. Na szczęście to
147
wystarczyło. Gdy drzwi się otworzyły, Ona już była za winklem. Powoli, bo
nie uciekała, nie zrobiła przecież nic złego. Zostawiła mu tylko prezent,
nawaliła mu kupę pod drzwiami, żeby sobie nie myślał. Żeby nie myślał, że
Ona się będzie wypróżniać na jego warunkach, wtedy kiedy on chce i kiedy
on Jej pozwoli, jak mama. Zrobiła tylko to, o co sam się poprosił. Przecież Ją
znał. Wiedział, że tak się to skończy, jeśli Ją tak potraktuje. Ona była w
porządku, to on Ją zmusił do tego...
Coś jednak było inaczej. Była zupełnie spokojna. Nie chciało Jej się płakać,
kopać w zamknięte drzwi. Serce biło miarowo. Żadnego bólu.
Ot Chłopiec, rżnie kolejną panienkę. Szczęście, że nie jest kolejną. Kiedy
wróciła do domu, wyjęła z lodówki piwo. Do wanny nalała wody, ciepłej i z
mnóstwem piany. Taka ulga. To wszystko. To zawsze najlepiej działało.
Niechęć, by być jedną z wielu. Żeby nie być następną. Skoro nie mogła być
pierwszą, ani tą jedną, jedyną...
Czy nareszcie skończą się sny? I ta gonitwa w głowie? Jedno było już
pewne: nic więcej nie mogła zrobić. Bo to wcale nie chodziło o Chłopca.
Jeszcze tylko przeprosi, bezpiecznie przez automatyczną sekretarkę i to by
było na tyle.
Przepraszam za sobotę. Ale szczerze mówiąc nie dałeś mi cienia
szansy, żebym mogła to załatwić inaczej. Z mojej strony to już na
pewno wszystko. No to... żegnaj.
Na pewno wszystko?
Na pewno.
No... prawie na pewno.
Listu Jej nie odesłał.
148
PSYCHOTERAPIA
Psychoterapia miała być Jej religią. Miała Ją uratować. Wierzyła w nią, jak
się wierzy odkupicielowi win i zbawicielowi od złego, amen. Jak każdy, kto
trafia na psychoterapię, miała nadzieję, że w cudowny sposób będzie Jej
odpuszczone. Całe cierpienie, wszystkie progi, o które się potykała, koła, w
które wpadała. Całe wariactwo. Miała nadzieję, że przyjdzie ktoś, zapuka do
Jej wnętrza, wywabi Potwora i zaprowadzi go gdzieś daleko od Niej.
Zamknie w bezpiecznym miejscu. A jak już będzie gotowa, będzie go mogła
odwiedzić. Może nawet go pogłaszcze przez kraty. Oswoi i będą żyli długo i
szczęśliwie.
Ale Potwór, jak te koty z piwnicy, które oswajała w dzieciństwie. Oswoił się
na tyle, na ile mu było z tym dobrze. Tyle o ile. Żeby się dać pogłaskać, jeśli
miał na to ochotę, żeby sobie dać zakroplić lekarstwo w chore oczy i żeby
się nie bać, kiedy musi przejść obok. Bez poufałości i na jego warunkach.
Trafiła na psychoterapię, gdy zostawił ją Chłopiec. Gdyby nie on, to kto
wie... może by już nie żyła (choć Bozia pilnuje wariatów). A może inny
chłopiec wykonałby swoją robotę. Odszedłby i obudził Potwora.
Bo kiedy Potwora budził ON, Potwór spełniał swoje zadanie. Sprowadzał
JEGO z powrotem. Zawsze się udawało.
Potwór rósł w siłę dzięki JEGO powrotom. Czuł się potrzebny. Był
niezbędny. Wzywany na pomoc, nigdy Jej nie zawodził. Zawodził tylko przy
Chłopcu. Może chciał zawodzić.
Chłopiec był Nikim. Jego rola sprowadzała się do wyrzucania Psa na
pobocze. Do przywiązywania Psa do drzewa i do oddawania go do
schroniska. Do budzenia Potwora.
Psy w schronisku, to był dla Niej widok nie do zniesienia. Gdy była tam
tylko raz, z Synem, płakali chodząc wśród klatek. To jakiś pracownik wybrał
im burą sukę. Sami, by móc odejść w spokoju, musieliby wziąć je wszystkie.
Gdy pokazywali bezdomne psy w telewizji, serce pękało Jej na milion
kawałków. Potem trudno było je złożyć.
Zawiedzione psy. Zagubione w domysłach. Smutne stęsknione oczy.
Nie rozumiały dlaczego. Dlaczego, skoro było tak dobrze, był Pan, było
głaskanie, był ukochany zapach, wszystko się skończyło. Trach i nagle nie
ma. Pobocze.
149
Dlaczego? Co mogło się stać? Nikt im nic nie powiedział. Nie uprzedził. Nie
przygotował na taki los. Nic nie wyjaśnił. Wyrzucił bez słowa i już. Zresztą
co by tu dały słowa? Psy takich słów nie znają. Ich świat składa się z
prostych słów.
ON po Nią wracał do schroniska. Odwiązywał od drzewa. To fakt, ujadała
tak, szamotała się, że nie sposób było o Niej zapomnieć. ON zawsze wracał.
Brał z powrotem do domu. To nic, że za dwa lata znowu... Jakąś częścią
siebie ufała, że wróci za każdym razem. Że Potwór Jej nie zawiedzie, gdy
ON będzie zbyt oporny.
I pewnie by robili tak nadal. ON, o ile by się do tej pory nie zapił. Ona, o ile
Jej starczyłoby sił. Chłopiec Ją zostawił na amen. Na amen, a nie do końca.
Bez pożegnania. Bez wyjaśnienia. Bez pewności, że nigdy nie wróci. A
Potwór zamierał w pół gestu, po kolejnym bezowocnym wysiłku. Obudzony
na chwilę, zaspany, niezgrabny, robił trochę szkód i znów rezygnował.
Chłopiec był Nikim, ale trafiał w samo Jej sedno. W porzuconego Psa.
Pełnego ufności, zapatrzonego z uwielbieniem w Pana, z coraz większym i
miększym sercem, a potem wypchniętego na pobocze drogi bez słowa. (Psy
nie znają siedemnastej nauki. Nie wiedzą, że nie należy dobijać się tam,
gdzie boją się twoich uczuć. Że nie należy wielbić tych, którzy w sobie tego
nie mieszczą i pragnąć od tych, którzy się boją pragnień)
Cała reszta to była tylko otoczka do nic nie rozumiejącego Psa. Do
zawiedzionej Dziewczynki.
Była aniołkiem tatusia. Stała się rarogiem. Była niewinna i grzeczna. Stała
się harda i zaczęła mieć płeć.
Cała reszta to była otoczka do Dziewczynki zostawionej w pół drogi. Przez
mamę, która nie potrafiła Jej przyjąć i nie potrafiła wypuścić. Cały Chłopiec.
Dlatego był taki ważny. Dlatego Ją wepchnął w ramiona psychoterapii. To
była czterdziesta pierwsza nauka: Najwięcej miejsca zajmuje
niedokończone. (Także w książkach)
Psychoterapia miała przygarnąć Psa. Miała mu dać wieczne, bezpieczne
schronienie. Miała być przyjaznym Schroniskiem dla Zwierząt. Bez krat. Z
dużą ilością jedzenia. Z ciepłym spojrzeniem opiekuna i z towarzyszami
niedoli, którzy są wreszcie szczęśliwi.
Gdy dobra dusza wypchnęła Ją na pierwszą grupę, stare sztuczki jeszcze
działały. Nie liczenie się z innymi ludźmi, udawanie, że to Jej nie dotyczy,
że inni Jej nie obchodzą. Ona tu jest dla siebie i ma prawo brać, ile chce. A
150
faceta, który prowadził grupę, można uwieść i wykołować. Było tak, jak w
życiu. Większość kobiet Jej nie lubiła, część, ale mała, miała nadzieję
podczepić się do Jej pewności siebie. Faceci, a było ich niewielu, albo Ją
olali, albo się Jej bali, albo się zakochali. Gdy wypróbowała już wszystkie
sztuczki, trochę się wystraszyła. Miała wyjechać z pięciodniowej grupy i
zostać z przekonaniem, że jest świetna, podczas gdy Jej się walił świat? Tuż
przed wyjazdem do domu zaryzykowała. Odkleiła się od jeszcze młodszego
chłopca. Ukucnęła, bo taka się czuła mała. Po raz pierwszy poczuła strach,
że ten duży mężczyzna nad Nią, (odgrywał go prowadzący grupę), unicestwi
Ją już na zawsze. Jeszcze długo po tej grupie nie prowokowała mężczyzn do
bicia.
Gdy wróciła do domu, zaczęła się dusić. Zaczęło boleć Ją serce. Jakby
rozsadzało metalową puszkę, w której było zamknięte, jakby miało zaraz
przestać bić. Nie mogła oddychać. Bała się. Wiedziała, że to nie sprawa dla
lekarza. Po doświadczeniach z mamą, już nigdy nie poszła do lekarza. No,
tylko w wyjątkowych, ewidentnych przypadkach.
Nie było rady. Zaczęła psychoterapię indywidualną. Jeszcze się trochę
potułała po różnych terapeutach, ale i tak już myślała, że złapała za nogi
Pana Boga. Była już o tym święcie przekonana, gdy trafiła do Wybitnego
Psychoterapeuty na grupę. Nareszcie zamiast w Chłopcu, wszystkie swoje
nadzieje mogła ulokować w kimś innym. Gdyby wtedy wiedziała, że historia
się lubi powtarzać! Szczególnie na psychoterapii.
Najgorsze w psychoterapii jest to, że nigdy nie wiesz, co jest prawdą, a co ci
się wydaje. Co faktycznie robi psychoterapeuta, a co tworzysz tylko w
swojej głowie. I to jest jego przewaga. Może się w ten sposób bronić, jeśli
nie jest do końca uczciwy. Sam przed sobą. Jeśli ma za mało wątpliwości i
za mało superwizji.
Gdy na końcu grupy spytała Wybitnego Psychoterapeutę, czy może do niego
przyjść na konsultacje, (jakże trudno się było na nie dostać!), obiecał, że to
nie będzie problem. Że się ma tylko powołać na niego. Gdy odwlekała tę
chwilę, żeby nie było już PO, karmiła się złudzeniami, że to spotkanie w
cudowny sposób odmieni Jej życie. Odmieniło, ale cudów nie było.
Nigdy się nie dowiedziała, czy to, że z miejsca znalazł dla Niej miejsce,
chociaż trzeba było czekać na terapię u niego nawet kilka lat, to przypadek,
cudowna dziura w czasie, czy też miał jakieś swoje powody. Czy to, że
zawarł z Nią niejasny kontrakt – ni to z pacjentem, ni to ze swoją uczennicą,
to jego niefrasobliwa pomyłka, czy widział w Niej kogoś, kto spełni jego
nadzieje. Czy to, że po półtora roku oddał Ją, pozbył się Jej, jakkolwiek
151
można by to było nazwać, to dlatego, że się wystraszył, że za dużo namieszał
między nimi, czy dlatego, że się Nią jak tata rozczarował.
Pozbył się jako pacjentki. Pozostała wierną uczennicą. Wciąż miała nadzieję,
że w końcu zasłuży na pochwałę.
Zasłużyła na to, że musiała odejść. Musiała odejść, bo namieszał zbyt wiele.
Nie można być uczniem psychoterapeuty osoby, którą kochasz. Samo to
zdanie jest wystarczająco niejasne, a co dopiero taka sytuacja. I to na pewno
nie była Jej wina. Czy mogła zmieścić się w roli rozsądnej uczennicy, gdy
ON odchodził, gdy na grupie u Wybitnego Psychoterapeuty zakochał się w
Panience Numer Trzy? Potwór nie byłby Potworem, zresztą wcale nie musiał
nim być, żeby nie chcieć wpłynąć na JEGO psychoterapeutę. Czy mogła
sobie poradzić, gdy jako stażystka pomagała Wybitnemu Psychoterapeucie
prowadzić grupę, na której kilka osób dobrze znało JEGO i Jej potwora?
Oddał Ją jak tata mamie, gdy chciał już mieć święty spokój. Uznanej
Psychoterapeutce. To jedno zrobił dla Niej dobrze.
Dyskusyjne było to, że zasugerował Jej bycie psychoterapeutą. Dyskusyjne,
czy to dla Niej było dobre, że znalazł Jej pracę. Że polecił Ją, jako
obiecującą psychoterapeutkę. Mogła dzięki temu nadal budować swoje
fałszywe Ja.
To fakt, stanęła na nogi. Uniezależniła się finansowo od taty, u którego
siedziała do tej pory w kieszeni. Prawie zdobyła zawód. Znalazła na długi
czas tożsamość. Zdobyła pewien rozgłos. Miała swoje pięć minut. W
telewizji, w radiu, w poczytnych czasopismach. Wypełniła głowę sloganami
spijanymi z jego ust, które długo brzmiały, jak Jej własne. Dobrze brzmiały.
Na tyle dobrze, że omamiła tym wiele osób. I zarobiła na tym trochę kasy.
Na tyle dobrze, że wierzyła w nie kilka lat. Że miłość to nie tęsknota. Że
kochać, to nie potrzebować. Że kobieta musi umieć być sama, żeby stać się
pełnym człowiekiem. Co za gówno! A co z tymi, co są ułomni? Co z tymi,
którym nigdy nie dano, albo dano, ale zbyt mało, żeby mogli z tym brakiem
żyć? Do schroniska? Na śmietnik? Do kanału razem z bezdomnymi? Piękna
bzdura dla wszystkich tych, którzy się boją zależności. Dla tych, którzy nie
wyrośli z przekonania, że są wielcy i omnipotentni. Gówno, którym
znudzeni kochankowie mogą karmić zawiedzione kochanki. Gówno, które
pozwala im odejść w przekonaniu, że są w porządku.
Dyskusyjne było również to, czy powinien się był Jej pozbywać. Pozbywać
się jako pacjentki, zamiast wypić piwo, które naważył i doprowadzić terapię
do końca. Ale czy byłby w stanie, skoro tyle namieszał?
Kit mu w ucho. Nigdy się nie miała dowiedzieć, co było prawdą. Ile w tym
było jego winy, a ile Jej przeniesienia. On się nigdy nie przyznał. Cóż,
kolejna niedopowiedziana historia. Kolejna niedokończona sprawa. Kolejny
zadowolony z siebie facet, podczas gdy Ona cierpiała.
152
Nie była łatwym pacjentem. Kiedyś może nawet sprawiało Jej to radość. Z
satysfakcją patrzyła, jak mądrzy psychoterapeuci potykają się o Nią.
Narcystyczna potrzeba dewaluacji autorytetu.
Była jak naczynie bez dna. O zbyt gładkich ścianach. Przepływały przez Nią
różne rzeczy i wydawało się, że nic nie zostawia śladu, żadnego osadu. Nic
się nie mogło zatrzymać ani zgromadzić. No może trochę wstydu, poczucia
winy, a raczej lęku, że może jest winna. Wydarzenia w Jej życiu
przelatywały przez Nią, jak jaskółka przez halę dworca.
To nie znaczy, że pozostawiały Ją obojętną. Przeciwnie.
Fala przewalała się przez Nią, jakby Ona była garstką piachu z dna. Jeśli fala
była ogromna, targała Nią, prawie rozwalała, ale w końcu zawsze
przechodziła i zostawiała niemal w tym samym miejscu.
Tak samo było z seksem. Przeżywała go bardzo silnie, prawie mdlała tuż
przed orgazmem, wstrząsały Nią dreszcze. Uczucia, które wcześniej gdzieś
się w Niej zapodziały, wypływały z całą swą siłą. Budziła lęk w
mężczyznach, że to tak przeżywa. Że drży, że jęczy, że krzyczy, szlocha,
drapie i gryzie, że gdzieś odlatuje.
Chłopiec zakrywał Jej usta. Nie tylko po to, by ktoś nie usłyszał. Ale też
dlatego, że się bał. Bał się takiej energii, takiego nieposkromienia. Nie mógł
ujarzmić Jej ciała, to przynajmniej ujarzmiał Jej krzyk.
Tak samo było z terapią. Z tak zwaną pracą z ciałem. Ilu terapeutów
wywiodła w pole! Tak szybko reagowała. Tyle uczuć na zawołanie. Idealna
pacjentka. Ale żadnych efektów terapii.
Była jak dziurawe naczynie. Cokolwiek by ktoś w Nią nalał, wyciekało
niewidzialnym otworem. Tak było też z mężczyznami. Tak było z
Chłopcem. Tylko z NIM tak nie było. Z NIM zostawało na długo. W
każdym zakątku Jej. Nie musiała od nowa i wciąż od nowa zaspokajać NIM
swego ciała. Jakby miał tajemny klucz do głębszych pokładów w Niej. Do
tych nie dziurawych.
Dopiero po latach ktoś to wreszcie zrozumiał. Że Jej nie trzeba otwierać, ale
trzeba zamknąć. Że trzeba Jej postawić granice. Mądrze i bez upokorzeń.
Nie trzeba budzić uczuć, lecz je trochę przytrzymać. Trzeba nauczyć
przeżywać je dłużej, asymilować, kontenerować, mieścić w sobie. To takie
mądre słowa, a taka oczywista sprawa. To takie kuszące mieć pacjenta, który
spektakularnie pracuje. Takie nieciekawe, takie mozolne, pomóc mu być
zwykłym człowiekiem. Do tego trzeba być naprawdę dobrym
psychoterapeutą. Cierpliwym i nie narcystycznym.
153
Miło było być pociechą masażysty yu mei ho. Że tak wszystko w Niej
strzela, że jest taka giętka. Poza tym, co po pierwszej grupie uwięzło Jej w
gardle, żadnych napięć i blokad w ciele. Tylko że Jej przydałby się jakiś ból
głowy, sztywność w karku, zblokowanie bioder, żeby ta energia mogła
gdzieś w Niej utknąć, pobyć trochę dłużej, żeby Ona miała czas pomyśleć,
zanim Ją porwą uczucia. Zanim fala Ją wytarmosi, wymiesza z piachem i z
powrotem wyrzuci na brzeg. Bo wtedy już było po wszystkim. Na przykład
po Chłopcu.
Tak by chciała się umieć zamrozić, umieć zatkać się w głupiej dumie!
Zawrzeć zwieracze w biernym oporze! Niestety! Żadnych blokad, poza tą w
gardle. Poza tym, co w nim uwięzło, po pobycie na pierwszej grupie. A
może zawsze tam było? Do tej pory niezauważone? Przeszkadzało w
połykaniu lekarstw. Było powodem częstego bólu gardła. Ale nie budziło
podejrzeń. Nawet wtedy jeszcze pięknie śpiewała.
Nie przełknięty kęs, żylasty kawałek mięsa, którego nie sposób przełknąć.
Histeryczny globus - kukułcze jajo podrzucone przez mamę, które utknęło w
Jej gardle. Zmusiło do podjęcia rzetelnej terapii. Kazało przestać grać.
Wziąć się uczciwie za siebie. Ale dusiło nadal. Raz mniej, raz bardziej. Raz
prawie mogła zapomnieć, raz nie dawało przełknąć śliny, nie dawało
oddychać, nie dawało żyć. Różnie w różnych chwilach. Ale chyba
najbardziej, gdy więziła Potwora. Gdy go musiała powstrzymać. Gdy sama
przed sobą udawała, że Potwór śpi. Gdy ktoś dał się nabrać, że Potwora w
Niej nie ma.
Różni terapeuci mieli różne na to pomysły. A to, że czegoś jeszcze komuś
nie powiedziała. A to, że siedzi tam wstyd i upokorzenie. Że w
energetycznym połączeniu gardła z miednicą, gardło blokuje przepływ
między cipką i głową. Bo tak naprawdę, to się nie zgadza na seks. Że nie
może czegoś przełknąć do końca – jakiegoś gluta z mleka, jakiegoś nie do
strawienia pokarmu, którym raczyła Ją mama. Że siedzi tam lęk, iż ktoś
wreszcie odkryje, kim jest. Lęk przed otwartym okazywaniem uczuć, nie
okupionym wstydem. Przed byciem nieprzyjętą ze swymi popędami.
Ale ucisk w gardle nie mijał. Wracał do Niej jak stary przyjaciel.
Przypominał się jak znajomy sprzed lat. Przypominał się Potwór i dawał
znaki, że żyje. Żyje i ma się dobrze. Machał do Niej z uśmiechem: „Jestem
tutaj, nie zapomnij o mnie. Do zobaczenia, na razie.”
Nie czytała kobiecych pism. Kiedy je przeglądała (w poczekalni u dentysty),
czuła się nie w porządku. Nie ubierała się TAK jak trzeba, nie żyła TAK, jak
powinna. Nie używała odpowiednich kosmetyków i według tego, co było
napisane, powinna była się już dawno rozlecieć. Nie chodziła do
154
kosmetyczki ani do fryzjera, więc była jak z innej planety. Nie opalała się w
solarium, nie chodziła do siłowni ani na aerobik. Nie ćwiczyła mięśni
twarzy, mięśni ud, mięśnia Kegla. Nie miała TAKICH ambicji, jakie należy
mieć, nie była z TAKIM mężczyzną, nie miała TAKIEGO dziecka. Była
zupełnie nie TAKA.
Jej ciało było wypadkową niechęci wobec wszelkich ograniczeń i
paraliżującego co jakiś czas lęku, który niweczył wszelkie łaknienie. Żadnej
gimnastyki, żadnego wciągania brzucha, żadnych prób odchudzania.
Niczego, co wymaga dyscypliny. Jeśli nawet trochę utyła, zaraz potem
chudła, gdy schudła za bardzo, szybko wracała do normy. Wahania wagi i
życiowa huśtawka. Dziesięć kilo w ciągu dwóch tygodni, niepokój na
zmianę z euforią. ON odchodził, Chłopiec robił kolejny w tył zwrot, dług
przypierał do ściany – życie było wystarczającą dietą. A potem, gdy nie było
się czego już bać, folgowała sobie do woli. Bo życie jest tylko jedno. I tak
znowu ktoś przyjdzie i zabierze, co nazbierałaś. Nawet jeśli to tylko sadełko.
To była czterdziesta druga nauka.
Nie warto oszczędzać. Nie warto się męczyć. Zbierać można tylko to, czego
łatwo nie mogą ci zabrać. Co jest stabilne, bezpieczne i pewne. Albo takie,
że nikt tego nie chce. Tym, czego nie można uchronić, czego nie można
zabezpieczyć na zawsze, nie należy się zbytnio przejmować. Nie należy
zbierać pieniędzy, bo i tak się ktoś po nie zgłosi. Przyjdzie jakiś inkasent,
albo wysiądzie pralka i trzeba będzie kupić nową. Nie należy dbać o linię, o
urodę, o samochody, o karierę ani o bycie z kimś ważnym. Póki są, to
wspaniale. Martwić się będzie potem. Potem będzie rozpaczać. Bo i tak musi
przyjść czas rozpaczy i straty. I ta świadomość nie zabezpieczy cię przed
tym. (Nauka trzydziesta siódma)
Był jeden sposób, by nie przeżywać rozstań. By nie doświadczać straty. NIE
KOŃCZYĆ.
Gdy czytała książkę, przyzwyczajała się do niej. Do sposobu pisania autora,
do postaci, do miejsc, w których się wszystko działo. Im grubsza była
książka, tym lepiej. Ale zawsze się jednak kończyła. Więc czytała wszystkie
książki autora, jak leci. Bo postacie były zawsze podobne, miały zawsze coś
ze sobą wspólnego. Bo miejsca były nadal znajome. Bo autor ciągle ten sam.
Wciąż prawie ta sama książka. (Każdy autor pisze o sobie, o ważnych dla
siebie miejscach, o ważnych dla siebie ludziach, tylko rozdaje im różne role i
ubiera je w inne stroje) Gdy „wykańczała” jednego pisarza, zabierała się za
innego. Ale wszystkie czytane historie musiały mieć coś z Nią wspólnego.
Musiały być o życiu, jakie znała.
Gdy sama pisała listy, opowiadania, czy artykuły, rozrastały się,
rozkrzewiały i nie mogły odnaleźć końca. Artykuły były Jej zmorą.
155
Zmuszały do dyscypliny. Miały z góry określoną objętość, której nie było
wolno przekraczać.
Gdy jadła, to aż do mdłości. Chciałoby się powiedzieć: do zarzygania, ale
rzygać długo nie umiała. To był najbardziej konkretny efekt jednej z
psychoterapeutycznych grup. Nauczyła się rzygać. Nauczyła się, że trzeba
włożyć dwa palce do gardła i głęboko przy tym oddychać. Ale rzygała tylko
wtedy, gdy za dużo wypiła. Gdy jadła, to bez opamiętania. Do uczucia
wypełnienia po brzegi. Do granic możliwości. Tak, że wydawało się, iż
pęknie, jak grubas na filmie Monty Pythona, któremu na zakończenie kolacji
podsunięto jeszcze wisienkę. Ale nawet wtedy nie mogła zatrzymać ręki,
która sięgała i wkładała jedzenie do ust. Tak jakby musiała to robić, dopóty,
dopóki można. Dopóki się nie skończy. Bo dopóki jest, trzeba jeść. W domu,
gdy napadał Ją wilczy apetyt, na imprezach przy bufecie z zakąskami i na
eleganckim przyjęciu we Francji, gdzie jakiś facet powiedział MU o Niej, że
skarbem jest taka kobieta, która może tyle zjeść. Mówił to zupełnie
poważnie. Pewnie apetyt kulinarny kojarzył z apetytem seksualnym. I
pewnie miał rację.
Gdy nie jadła, to aż do omdlenia. Nie czuła głodu. (Patrz: siódma nauka –
gdy za długo zmuszasz kogoś do jedzenia...) Zwłaszcza, gdy czymś była
zajęta. Zwłaszcza, gdy coś się działo, co uruchamiało Potwora. Bo Potwór
nie znał łaknienia, jego głód był innej materii. Dopóki go nie zaspokoił,
żadnym innym pokarmem nie chciał się zadowolić.
Samochód, którym wszędzie jeździła, chronił Ją przed alkoholem. Bo gdy
nim mogła nie jechać, piła do zarzygania.
(Nie uchronił, bo go nie miała, gdy była młodą dziewczyną i założyła się, że
wypije pół litra. Czystej wódki z gwinta, przy jednym podejściu. Oczywiście
już była pijana, skoro się na to zgodziła. Zakład wygrała. Zawieźli Ją do
szpitala. To był jedyny prawdziwy koniec w Jej życiu. Od tamtej pory na
widok wódki Ją mdliło)
Gdy słuchała ulubionej płyty, to w kółko przez kilka tygodni. Do
obrzydzenia. Włączała odtwarzanie na okrągło czasem jednej ukochanej
piosenki. Domownicy, sąsiedzi, wszyscy mieli dosyć, ale nie Ona.
Gdy pracowała, to nie mogła skończyć. Musiała pracować dotąd, aż zrobiła
całą robotę. To był koszmar. Dobrze, że pacjenci mieli tylko pięćdziesiąt
minut. W tej sprawie potrafiła kończyć. Zawsze o czasie.
No i z facetami. Chociaż powinna była skończyć z jakimś dużo wcześniej,
chociaż już od dłuższego czasu widziała, co się święci, brnęła bez sensu
dalej. Dobrze, że w seksie zawsze był jakiś koniec. Wyznaczany przez
potencję kochanka. (Nie lubiła seksu bez wytrysku)
Bez granic była bezsenność. Sen rano, jeśli był spokój. Wędrówka do utraty
tchu. Nocne rozmowy. Miłość do znienawidzenia. Gdy żegnała się z
156
Chłopcem na krótko, biegła za Nim na przystanek, by jeszcze z nim trochę
pobyć. Gdy pożegnali się na zawsze, w nieskończoność pisała listy. Listy
bez odpowiedzi. (Aby jeszcze z nim trochę pobyć)
W Jej słowniku nie istniało słowo KONIEC.
W Jej słowniku istniało za to słowo NATYCHMIAST. Jeśli coś chciała
mieć, jeśli coś zobaczyła, co w prawdzie z trudem, ale mogła osiągnąć lub
nabyć, nie było dla Niej żadnych przeszkód. Znaczy były, ale co to dla Niej!
Jeśli coś nie było natychmiast, złość na to dodawała Jej sił. To była jedna z
tych cech, do której inni się chcieli podłączyć. Mężczyźni, którzy mieli za
mało wigoru, kobiety, które nie miały odwagi.
Odpuściła sobie natomiast upór wobec mężczyzn. Za dużo upokorzenia i
ran. Odpuściła? Raczej przestała ich widzieć. Odkąd NATYCHMIAST
przestało działać, szkoda było dla nich się męczyć. Szkoda było dla nich
cierpieć. Bo jeśli nie było natychmiast, to za bardzo bolało.
Najlepszą szkołą tolerowania opóźnień była psychoterapia. Tolerowania
odwleczonych efektów, czekania na coś, co się wcale nie musiało stać,
przyjmowania drobnych rezultatów, zamiast spektakularnych zwycięstw.
Ciężka to była szkoła. Podszyta biernym oporem.
Pierwszy raz z własnej woli trafiła do psychologa pod koniec podstawówki.
Bo nie mogła spać. Kłopoty ze snem miała zawsze, tym większe, im więcej
się działo w Jej życiu. To był znak, że coś się dzieje, zanim jeszcze wiedziała
co. Jakby była zbyt rozedrgana, a może zbyt spięta, by osiągnąć tę granicę
ukojenia, która była niezbędna do snu. Kiedy inni już dawno zasnęli, Ona
dopiero próbowała. Rozluźnić się, wyciszyć, przedrzeć ze snem przez głośne
oddechy innych. Dlatego nie lubiła wspólnych sal w schroniskach, kolonii a
potem obozów, noclegów w obcych domach po imprezach. Żeby mogła
zasnąć, musiała być kompletna cisza. Ale też, żeby zasnąć, musiała kogoś
mieć obok siebie. To był trudny kompromis. Być z kimś i być spokojną. Nie
podniecić się, zanim zaśnie. Czy w ogóle to było możliwe?
Noce były najgorsze. Były najgorsze, gdy musiała być sama. Przyjacielem
była wtedy nocna telewizja. Książki nie, nie były Jej w stanie odciągnąć od
nie dających spać myśli. Jeśli miała kogo, prosiła, by Jej towarzyszył.
Zwłaszcza wtedy, gdy nocną zmorą był lęk. Ile razy wymuszała na Chłopcu,
by do Niej przyjechał na noc. Ile razy musiała odczynić swe sztuczki, by
przekonać JEGO, pomimo że odszedł. Ile misiów musiała włożyć do łóżka,
kiedy była mała. Ilu mężczyzn przewinęło się niewinnie przez Jej łóżko,
żeby tylko nie była sama. Ale dawali tylko złudzenie, że nie jest. Żeby nie
była, to musiał być naprawdę ktoś bliski.
157
By mogła zasnąć, musiał być ktoś, do kogo się można przytulić. Azyl z jego
ramion, dotyk bliskiego ciała. Wszystko jedno jak. Dotknięcie plecami,
splecione palce, ktoś bliski wyczuwany czubkiem stopy. Ale żeby był. Żeby
wreszcie można było zapaść w upragniony sen. Żeby wreszcie można było
się zapaść.
Była taka pewna siebie, zaradna i samodzielna. Taka odpowiedzialna. Nie
traciła zimnej krwi w trudnych chwilach. Przyciągała mężczyzn, którzy byli
chłopcami. Którzy liczyli, że będzie ich mamą. Poprowadzi za rączkę,
powie, co mają zrobić, zajmie się nimi. Przyciągała tych, którzy zmęczeni
dorosłością, byciem silnym mężczyzną, chcieli wreszcie u Jej boku
odpocząć. Też takich, którzy nie umieli podejmować decyzji, nie wiedzieli,
czego chcą tak naprawdę, liczyli na to, że przy Niej się zmienią. Przyciągała
kobiety, które miały nadzieję się ogrzać w blasku odbitym od Niej, nauczyć
się od Niej pewności siebie. Podejrzeć, jak się uwodzi. Które miały nadzieję,
że gdy będą szły za Nią, coś ciekawego się im w życiu przytrafi. Kobiety
histeryczne, które liczyły na to, że Ona wszystkim się zajmie, ogarnie i
bezpiecznie wyprowadzi je z opresji. Ale wszystkich ich musiała
rozczarować. Nie lubili Jej za to, że ich tak bardzo zawiodła. Nie lubili też za
to, że Ona miała nadal to, czego oni nadal nie mieli.
Powykręcane, wciąż opuchnięte w kostkach nogi, sfatygowane kolana,
nawracający coraz częściej i z coraz większą siłą ból w dole pleców. To była
cena za stanie na własnych nogach. Nigdy nie chorowała. Jeśli już, to w
weekendy, żeby nie zawalić roboty i zarabiania pieniędzy. Nie znosiła tracić.
Ani okazji, ani pieniędzy. Niczego.
Nie znosiła płacić komuś za to, co mogła zrobić sama. Nigdy nie jeździła
taksówkami, nawet gdy nawalił Jej samochód. W największy mróz jechała
autobusem. Nie korzystała ze sprzątaczki, nie chodziła do fryzjera, do
kosmetyczki, ani za własne pieniądze do knajpy. Nie cierpiała płatnych
parkingów. Ubierała się w taniej odzieży. I tak się nikt nie domyślał. W
salonach nie ubrałaby się lepiej, więc po co dawać pieniądze za nic. Całe lata
jeździła najgorszym samochodem świata. Ale nie musiała o niego dbać, nie
musiała się martwić, gdy zrobiła mu jakąś krzywdę, póki jeździł, to
wystarczyło. Gdy kupiła wreszcie „porządny” samochód (ale żadne tam
znowu mecyje), nie mogła po nocach spać. Że wydała tyle pieniędzy. Że po
co Jej taki samochód. Żeby go ukradli? Żeby musiała patrzeć, jak traci
wartość z dnia na dzień? Jakby była najbardziej chciwą i oszczędną ze skner.
Nie rozdawała pieniędzy biednym, jeśli nie miała pewności, jaki z nich
zrobią pożytek. Ale żebrzącym dzieciom kupowała jedzenie. Woziła ubrania
dla bezdomnych, paczki dla powodzian, wpłacała datki na schroniska dla
158
zwierząt. Wspomagała każdego, kto był akurat w potrzebie. (To do Niej
podchodzili niewidomi, żeby wskazać im drogę, staruszki, by je
przeprowadzić przez jezdnię, bezdomne psy, by im znaleźć dom. To na Jej
wycieraczkę trafiały zbłąkane koty) Jednocześnie potrafiła wydać ostatnie
pieniądze na książki, na piękne naczynie, na upragniony przez Syna prezent.
Potrafiła wydać wszystko, co miała, na podróż do NIEGO. Potrafiła pójść do
delikatesów i nakupować drogiego żarcia i wina na samotną kolację. Kupić
seksowną bieliznę, bo akurat miała taki kaprys. Wypatrzyć obraz w galerii i
niecierpliwie wpłacać raty na niego. Zapalała wszystkie światła w domu,
zużywała hektolitry wody na kąpiele w wannie, gadała godzinami przez
telefon, jeśli to był ktoś ważny dla Niej. Nie starczało na kino, rano nie mieli
na chleb, ale całe zarobione pieniądze wkładała w kolejny remont, w budowę
kolejnego domu, w upiększanie miejsc, w których żyła. Potrafiła ciężkie
miliony wydać na terapię, na psychoterapeutyczne warsztaty, na naukę
czegoś, co Ją akurat zainteresowało. Jeśli spełniała swoje potrzeby,
pieniądze się nie liczyły. Mogła wydać wszystko, ale na coś, co nie mogło
zniknąć. Co osadzało Ją w życiu. Na DOM.
I nie cierpiała facetów, którzy kazali Jej płacić za siebie. Którzy liczyli się z
każdym groszem i nie mieli w tej sprawie fantazji. Mężczyzna musiał umieć
zarabiać pieniądze, ale to Ona miała być od nich ważniejsza.
Z NIM długo Jej to nie groziło. To Ona zarabiała, to Ona była
odpowiedzialna, to Ona mogła jednocześnie być sknerą i lekkomyślnie
wszystko wydać, a ON mógł być niepoważnym chłopcem. Gdy ON coś
zarobił, kupował za to prezenty. Dla siebie, dla Niej, dla Syna. Był hojny dla
rodziców i przyjaciół. Nie mówiąc o hojności, kiedy był pijany. Niejedna
żebrząca babcia do tej pory GO błogosławi.
Podczas gdy ON bywał dobrym wujkiem, na Niej spoczywał ciężar
codziennego życia. A na Nią można było liczyć. Nigdy nie nawalała. (Cały
tata) A jak by Jej się coś stało, zawsze był jeszcze Jej ojciec. W razie czego
uratowałby ich wszystkich. To był wygodny układ. Całe lata ON nie musiał
dorastać, nie musiał być mężczyzną, mógł sobie spokojnie pić. To Ona
musiała być mężczyzną, a przynajmniej głową rodziny. To do Niej
przychodzili po radę, Ona opatrywała rany, odwoziła poszkodowanych na
pogotowie (siebie też), była zawsze, kiedy była potrzebna. To do Niej
poszkodowany tata udawał się po pomoc, żeby nie martwić mamy.
Kiedy zdarzyło Jej się spóźnić, o czymś zapomnieć, z czymś jednak nawalić
(na palcach jednej ręki można by to zliczyć i tylko w drobnych sprawach),
przeżywała tak silny lęk, tak koszmarne uczucie bycia nie w porządku, bycia
przyłapanym na błędzie, że wolała już być sumienną. Zapisywała wszystko
159
w kalendarzu, nastawiała budziki, zapisywała na tablicy w kuchni,
kompulsywnie robiła porządki tam, gdzie bałagan mógłby zapodziać jakieś
ważne sprawy. Robiła wszystko, żeby się nie pogubić, chociaż nienawidziła
sprzątać.
Nienawidziła czuć się winna. Oddawała nawet najdrobniejsze sumy w jak
najszybszym czasie, dlatego w każdym okolicznym sklepie gotowi byli
sprzedać Jej na kredyt. Zresztą w każdym sklepie. Nieumiejętność
niespłacenia długu miała wypisaną na twarzy.
Tak by sobie chciała odpuścić, tak zazdrościła tym, którzy bez mrugnięcia
okiem pożyczali na wieczne nieoddanie. Którzy umawiali się i po prostu nie
przychodzili. Obiecywali i nie dotrzymywali słowa. Nawalali i z uśmiechem
przepraszali, albo i nie.
Tak by chciała nie musieć myśleć, nie pamiętać, oddać się w ręce jakiegoś
rzetelnego, sumiennego mężczyzny, który dużo i regularnie zarabia. No cóż.
Ale ci ustawieni... (mieli za małego i byli strasznymi palantami – nauka
dwudziesta piąta). Czy możliwe było połączenie faceta z jajami i fiutem, z
polotem, fantazją i z uczciwie zarobioną, dużą forsą?
Męczyło Ją dorosłe życie. Ta konieczność zarabiania pieniędzy, pamiętania
o zapłaceniu rachunków, ubezpieczeń i podatków. Nakarmieniu zwierząt i
tych, którzy sami nie umieli się nakarmić (ci którzy już umieli, natychmiast
przechodzili na samoobsługę, czynili więc cuda, żeby udowodnić dwie lewe
rączki), posprzątaniu kocich ubikacji, wyprowadzeniu psa, podlaniu
kwiatów, wypraniu ciuchów, żeby było w czym potem chodzić, podaniu
lekarstwa, napisaniu artykułu, kupieniu benzyny, żeby nie stanąć gdzieś w
środku drogi, zrobienia zakupów, żeby wieczorem było co jeść, kupieniu
kosmetyków, podpasek, by się nie znaleźć w kłopotliwej sytuacji, pójściu na
pocztę po list polecony... Upierdliwe, codzienne życie męczyło Ją
najbardziej. Pieprzona dorosłość. Dlaczego nie mogła, tak jak Syn, lub jak
ON, spać spokojnie, bo byłby ktoś taki, komu by mogła zaufać, kto nad
wszystkim jak Ona by czuwał? Czemu była taka głupia, dała się wrobić i nie
potrafiła na kogoś innego przerzucić choć trochę tego jarzma? Dlaczego nie
znalazła sobie mężczyzny, który byłby jak nadodpowiedzialny tata?
Dlaczego nie wzięła przykładu z mamy, która mogła sobie wygodnie żyć u
jego boku i która poza poczuciem winy, nie miała powodów, by się zbytnio
przejmować bytem?
Bo wtedy nie mogłaby mieć nad wszystkim kontroli?
Bo nigdy więcej nie chciała dać się pomiatać tacie? Znaleźć się w roli
słodkiej idiotki jak mama? (Dopiero potem odkryła, jak fajnie być słodką
idiotką!)
160
Więc bolał Ją kręgosłup, co jakiś czas odmawiały posłuszeństwa korzonki,
przesuwały się dyski, jeden krąg zmykał z drugiego, drętwiała prawa noga.
Cały ciężar życia na wykręconych, opuchniętych kostkach. Życiowy krzyż
do dźwigania na Jej obolałym krzyżu. I w dodatku nienawidziła lekarzy. Nie
była w stanie pójść do któregoś we własnej sprawie. Zresztą z Synem też nie
była rychliwa. Bagatelizowała Jego choroby, dopóki nie było groźnych
objawów. Nawet zapalenie płuc, bo skoro nie miał gorączki... Omnipotentnie
wierzyła w swą moc. W moc wyleczenia się sama. W moc wyleczenia
innych. Nie ufała lekarzom. Nie wierzyła, że mogą Jej pomóc. Tylko Ona
mogła sobie pomóc. Ale nie w sprawach psychiki. Jeśli chodziło o to, już
dawno sobie nie ufała. Lecz czy ufała psychoterapeutom? (Czy ufała sobie,
gdy nim była?) Czy do końca wierzyła w skuteczność psychoterapii?
Duża część Jej psychoterapii upłynęła na narzekaniu. Na to, że tyle dźwiga.
Że nikt Jej nie chce odciążyć. Że nie może na nikogo liczyć, a inni wciąż
liczą na Nią. Że wszyscy oczekują, że będzie silna i sprawna i nikt nie chce
zobaczyć, że przecież jest słaba i biedna. Że ON nie chce przestać pić, Syn
nie chce się usamodzielnić, ludzie zawracają dupę. Nawet psychoterapeuci
nabierają się na Jej siłę, widzą Ją mniej zaburzoną, niż jest w rzeczywistości.
Tak, jakby inni mieli w tym jakiś interes. Żeby sobie odebrać tę wygodną
pozycję, w której ciężar spoczywa na Niej. W której się nie trzeba czuć
winnym. Skoro tak lubi dźwigać, to niech sobie dźwiga. Jakby nie lubiła, to
by przestała. Zapomnieli o tym, co kazało Jej dźwigać. Zapomnieli o
poczuciu winy. To było kolejne kukułcze jajo podrzucone przez mamę.
Duża część Jej psychoterapii upłynęła na narzekaniu, że współczucie było
dla innych. Że „przepraszam” nie było dla Niej. (Było dla delikatnych,
miłych panienek, dla anielic o łagodnych oczach) Że w przekonaniu wielu,
Ona sobie poradzi bez „przepraszam”. Nie można Jej niczym dotknąć, bo
przecież Ona nie czuje. Ona tylko gra. Ona sama się rozpycha łokciami, nie
przebiera w środkach, dąży do celu po trupach. Można więc Ją kopnąć bez
poczucia winy. Nawet Jej się należy. Nie trzeba o Nią dbać, bo jest silna i
nie da się skrzywdzić. Myślałby kto, że taka biedna! Na pewno nic Jej nie
będzie.
„Dziękuję” też było nie dla Niej. Przecież to Jej obowiązek. Psim swędem
zrobiła dobrze, na pewno nie miała zamiaru i wdzięczność się Jej nie należy.
Żyła w paranoicznym przekonaniu, że są wobec Niej złośliwi. Specjalnie
wobec Niej. Złośliwie odmawiają pomocy, złośliwie nie są skłonni pójść na
żadne ustępstwo. Złośliwie się zapierają, by tylko utrudnić Jej życie. Jak
wtedy, gdy na wąskiej ulicy jakiś facet stanął tuż przed Nią (złośliwie, bo
161
mógł dalej o parę metrów i nie utrudniłby w ten sposób Jej życia).
Zatarasował samochodem drogę. A na prośbę, by odjechał dalej, po chamsku
Jej odpowiedział i najzwyczajniej w świecie gdzieś poszedł. Miała ochotę go
zabić. Tego było za wiele! I gdy inny, jadący z przeciwka, wycofał
samochód z uśmiechem i zachęcił, by dalej jechała, po prostu się rozpłakała.
Ktoś wreszcie coś dla Niej zrobił! Bez poświęceń i z przyjemnością! Taki
drobiazg, a jednak aż tyle.
Rozpłakała się także wtedy, gdy zwrócili Jej nadpłacone pieniądze i na
odwrocie pocztowego kwitu napisali tylko słowo: „przepraszam”. Była tak
stęskniona tych słów! Była tak rozżalona! Za te wszystkie „przepraszam”, za
te wszystkie „dziękuję”, których się nie doczekała. (Nie mówiąc o
uczciwych pożegnaniach, które też były nie dla Niej)
Duża część Jej psychoterapii upłynęła na zrzędzeniu na Syna. Na Syna, który
był upierdliwy, odwdzięczał Jej się za wszystko, co zrobiła mu złego.
Uciekał, gdy chodzili na wycieczki. Wracał potem sam inną drogą, choć był
jeszcze na to za mały, a Ona pełna lęku go szukała. Psuł wszystkie
przyjemności, jakie mu chciała sprawić. Ostentacyjnie odmawiał jedzenia.
Wszystkich dorosłych miał za nic. Bił się z kolegami. Był chamski i
opryskliwy dla sąsiadów i nauczycieli. Nie szanował babć, dziadków i
żadnych autorytetów. Jego szkolny dzienniczek pękał w szwach. Gdy upił
się pierwszy raz (mając piętnaście lat), to tak, że stracił przytomność. Ale
przede wszystkim odmawiał jakiejkolwiek samodzielności. Kiedy był
całkiem duży, potrafił nie jeść nic cały dzień, jeśli miał sam sobie
przygotować posiłek.
I nagle stał się Najlepszym na Świecie Synem. Odetchnęła z ulgą, gdy będąc
z nim na koncercie, zobaczyła jak tańczy pogo. Zobaczyła, że nie boi się
ludzi, że nie boi się wejść w grupę i obijać o ciała innych. Że jest kimś
kompletnie innym, niż Ona. Że chociaż też impulsywny, także wrażliwy,
umiał po prostu być z ludźmi. W wieku, w którym inne dzieci doprowadzały
do rozpaczy rodziców, albo doprowadzały siebie do śmierci, aby zwrócić
rodziców uwagę, Jej Syn został zwolennikiem straight edge. Został
radykalnym wegetarianinem, wojownikiem o głęboką ekologię, surowym
antyfaszystą, przeciwnikiem koncernów, polityki globalnej i sztucznych
podniet. Zero alkoholu, narkotyków i papierosów. Marzenie rodzica.
Buntując się, budując swoje Ja na zgliszczach Jej wychowania, miał tylko
dwa wyjścia. Mógł stać się pożeraczem surowych befsztyków, nieczułym
konsumentem i skinem. Lub mógł przegiąć Jej światopogląd. To była ważna,
rodzicielska, czterdziesta trzecia nauka: Jeśli chcesz mieć Najlepsze na
Świecie Dziecko, nie baw się w rodzicielską dumę, obniż poprzeczkę
szacunku dla starszych, wytrzymaj, na co zasłużyłeś. Pozwól mu się wprost
162
wyzłościć na siebie. Jeśli mu nie pozwolisz, dosięgnie cię w inny sposób. W
taki, który nawet ci się nie śni.
Duża część Jej psychoterapii upłynęła na lizaniu ran. I na próbach
zrozumienia, dlaczego znów jest zraniona.
Ran po tym, gdy znów bez pytania przekroczyła czyjeś granice i postawiła
na swoim. Gdy, skoro ktoś się nie bronił, wykorzystała go do swoich celów.
Gdy była zbyt zachłanna.
Gdy była chciwa, pożądliwa i pazerna. Zupełnie jak wtedy, gdy jako Duża
Dziewczynka bez opamiętania wynosiła pomoce naukowe z pracowni
chemicznej (znowu pracownia chemiczna!) lub biblioteczne karty ze
szkolnej biblioteki. Lub jak wtedy, gdy okradała gości w londyńskim hotelu,
gdy kradła w sklepach, bo bardzo chciała coś mieć. Ale za to nigdy nie
spotkała Jej kara. Spotkała dopiero wtedy, gdy chciała i pożądała tego, co
było zależne od innych: żywej reakcji, miłości, bliskości, seksu. Gdy
uważała, że Jej się należy i nie zwracała na innych uwagi. Gdy uważała, że
jest pępkiem świata.
Gdy otwierała się wobec tych, którzy musieli Ją zranić. Była zbyt naiwna,
łatwowierna, nie umiała powstrzymać uczuć, bo tak bardzo nie chciała już
trzymać. Na jeden miły sygnał, mały gest przyzwolenia, wylewała cały
zasób nadziei. Że Ją wreszcie ktoś przyjmie, pokocha i to bez warunków. I
dostawała po łapach.
Ran po tym, gdy zaufała, że skoro ktoś Ją do siebie dopuścił, to już tak
będzie NA ZAWSZE.
Duża część psychoterapii upłynęła na podtrzymywaniu Jej, gdy jak przez
maszynkę do mięsa, przekręcała się przez kolejne koła. Gdy Potwór szalał.
Na ugłaskiwaniu Potwora. Próbach zrozumienia go, uznania jego praw,
zintegrowania z Nią. Bo przecież Potwór i Ona to jedno. Oddzielanie się od
Potwora było niebezpieczne. Chociaż wygodne. Zawsze mogła powiedzieć,
że to nie Ona. Ona jest spokojna, odpowiedzialna i mądra. Owszem. Odbija
Jej od czasu do czasu, ale to Potwór. To Potwór nie chce usłyszeć NIE, jeśli
nie było to NIE od początku.
Nie! To Ona nie chciała słyszeć. Skoro ktoś uczynił ten nierozważny krok w
Jej stronę, nie miał prawa się potem wycofać. Powinien wziąć za to
odpowiedzialność. Za to, że Ją najpierw zapraszał i wpuścił. Niech się potem
nie dziwi, że Ona nie chce wyjść. Jeśli ktoś nie chce, by przekraczała Jego
granice, niech ich lepiej pilnuje i to od początku. Za nieuwagę trzeba płacić.
Za uwodzenie też!
Duża część psychoterapii upłynęła na buntowaniu się na to, że tylko Ona
obrywa. Że to Ona jest kozłem ofiarnym. Że inni wolą odsunąć się od Niej,
163
niż sprawdzić, jaki mają w tym udział. Włączając w to mądrych
psychoterapeutów.
Duża część psychoterapii upłynęła na przekonywaniu doktora Jeckyla, że
jest Mr Hyde’em, a Mr Hyde’a, że jest strasznym doktorem.
Jakże Jej z początku było głupio! Gdy biedni, nieświadomi pacjenci, którzy
tak bardzo chcieli w Niej widzieć kogoś, kto ogarnie ich chaos, kto pomieści
w sobie ich świry, kto ochroni ich przed nimi samymi, zazdrościli Jej
opanowania i spokoju. Ich nadzieje okazały się wcale nie takie znów płonne.
Mimo że ludziom, którzy dobrze Ją znali, nie wydawało się to możliwe.
Było, ale z odwrotnych powodów. Nie dlatego, że była oazą spokoju i
opanowania, lecz dzięki temu, że się nie bała siebie. Dzięki temu, że się nie
bała swojego chaosu, mogła wchodzić w chaos pacjentów. Dzięki swoim
znajomym świrom, nie bała się czyichś świrów. Nie mogła ich przed nimi
chronić, ale mogła im towarzyszyć w oswajaniu najgorszych potworów.
Później, gdy panowie Hyde i Jeckyl jakoś się pogodzili, chociaż może to za
dużo powiedziane, raczej pogodzili się, że jest ich dwóch w jednym ciele i w
jednej głowie, śmieszyły Ją w duchu zarzuty, czasem tych samych
pacjentów. Że jest nieludzka, pozbawiona emocji i uczuć, obrzydliwie
opanowana, że się Jej nie da wyprowadzić z równowagi, bo jest jak automat,
zawsze poprawny, zawsze pod kontrolą. Automatem nie była, nawet nie
miała nieruchomej maski, ale naprawdę była spokojna i opanowana przy
pacjentach. Wcale nie udawała. Mogła taka być, nie musiała się trzymać na
wodzy, nie musiała przed sobą udawać, że nie jest impulsywną wariatką. Bo
przecież była i o tym dobrze wiedziała!
Czasem odzywał się w Niej niepoprawny chochlik, by ich zaprowadzić do
Chłopca, żeby im o Niej powiedział. Żeby ich postawić pod drzwiami Jej
domu, gdzie piekliła się o byle gówno. Niechby Ją nawet spotkali na
poczcie, gdy panienka z okienka była nierychliwa. W sklepie z butami, gdzie
obiecywali, a znów nie dowieźli Jej numeracji. Niech by sobie porozmawiali
z Jej Synem, który tak bardzo się wstydził, że Ona nie zna umiaru. Ani w
słowach, ani w gniewie, ani w upierdliwym gadaniu. Który, jak kiedyś
mama, zamykał w ich domu okna. Zamykał uszy, gdy Ona miotała
przekleństwa.
Niestety! Nikt nigdy nie powiedziałby o Niej, że jest brzydka, ale za to
bardzo miła. (Chociaż czasami tak by chciała!)
Biedni pacjenci. Szczęśliwi pacjenci, którzy nie znają swojego
psychoterapeuty.
Duża część psychoterapii upłynęła na rozwiązywaniu supła. Supła, który nie
wiadomo gdzie się kończył, a gdzie zaczynał. Czy to Ona się nakręcała, bo
164
ktoś się od Niej odgradzał, czy odgradzał się od Niej, bo się zaczynała
nakręcać. Czy odchodził, bo go goniła, czy goniła, bo od Niej odchodził.
Czy napierała, bo nie chciał dać, czy nie chciał, bo napierała. Czy najpierw
była zależność, a po niej potrzeba wolności, czy odwrotnie, najpierw
uciekanie od bliskości, a potem tylko o nią walka. Byli tacy, z którymi supła
nigdy się nie dało rozsupłać. Byli tacy (jak na przykład Chłopiec), którzy
woleli supeł, niż uczciwe postawienie sprawy.
Bo bliskość była supłem o dwóch końcach. Jednym była potrzeba stopienia
się z kimś w gładką masę, drugim strach przed utratą siebie. Gdy pojawiał
się mężczyzna, gotowy rzucić się z Nią w tę ciepłą otchłań, gdzie nie
wiadomo, kto jest kim, która potrzeba jest czyja, bała się, że nie będzie
niczego, co by Ją mogło uchronić. Że nie będzie w nim żadnej sieci, żadnej
zapory, na której by się mogła zatrzymać, zanim się w nim do reszty zatraci.
To nie mógł być też mężczyzna, który zupełnie Jej do siebie nie dopuszczał.
To nie mógł być drugi tata. To musiał być ktoś, kto ma jedno i drugie. Kto
sam jest supłem o dwóch końcach. Kto równie się boi, co pragnie. Kto
uwodzi i kto porzuca. Bo ta pewność, że Ją w końcu porzuci, była tą
bezpieczną granicą. Ta pewność dawała odwagę, by się w ogóle rzucić w tę
miłość. Żeby skoczyć na głęboką wodę, zaznać tyle, ile to możliwe, tego
pięknego uczucia, gdy się odnajdują w pół gestu, gdy się rozumieją bez
słów, gdy ich przyciąga niewidzialna siła i nie pozwala się odlepić od siebie.
Bo ta pewność była Jej kołem ratunkowym. Tylko że Chłopiec je rzucił i siłą
Ją wyciągnął na brzeg, zanim się napływała, zanim się nacieszyła, zanim
mogła wyjść z wody sama. Czy dlatego to zrobił, bo dla niego pływała zbyt
długo? Czy dlatego, że chciał uprzedzić tę chwilę, gdy to Ona wyjdzie i nie
będzie go już potrzebować? Że wyjdzie, zanim on się napływa i to on będzie
cierpieć, nie Ona? Bo Chłopiec był bardzo zasupłanym supłem. Już wtedy
się wystraszył swych pragnień, bliskości i zatracenia, gdy się co nieco
poluzował.
Jak w każdej psychoterapii trochę miejsca zajmowały sny.
Sny samochodowe. Towarzyszyły Jej, odkąd pojawiła się w Jej życiu
możliwość prowadzenia samochodu. Najpierw regularnie Jej się śniło, że
jeździ, że musi z jakiś powodów jeździć, choć wcale nie potrafi. Potem, gdy
już umiała, że siedzi za daleko i nie może dosięgnąć pedałów. Że musi
bardzo się wyciągać, że jest Jej okropnie niewygodnie, że więcej uwagi
poświęca temu, by sięgnąć, niż na samą jazdę, która w związku z tym nie
jest jazdą bezpieczną.
Że jedzie, ale ma zepsute hamulce i ledwo prześlizguje się na zakrętach,
prawie wypada z drogi i zderza się z przeszkodami i innymi samochodami,
wciąż ociera się o niebezpieczeństwo, ale zawsze jakoś wychodzi z opresji.
165
Ale jest to okropnie męcząca i nieprzyjemna jazda. Że zostawia samochód
na górce, a on się stacza, coraz szybciej i szybciej, a w bagażniku są jakieś
ważne rzeczy. Że wjeżdża na most, a most okazuje się urwany w połowie,
samochód tonie, Jej udaje się jakoś ocaleć. Że samochód zostawiony na
nabrzeżu nagle osuwa się w morze. Że jedzie pod górę i nagle gaśnie silnik i
nie działają pedały. Robi się Jej ciemno przed oczyma i jest sparaliżowana,
lecz zachowuje świadomość. Czuje, jak stacza się tyłem w dół. Dusi się z
przerażenia. Z przerażenia, że aż tak jest bezradna. Że jedzie do domu nad
jeziorem, w połowie drogi przystaje na poboczu, wysiada, a w tym czasie Jej
samochód koziołkuje do rowu i rozsypuje się jak domek z kart. Ma
pretensje do jakiś ludzi, że Ją oszukali i sprzedali Jej trefne auto, ale
reklamacji już nie przyjmują.
Samochód zawsze był symbolem Jej życia.
Sny o Chłopcu, ale o tym już było.
Sny o tym, że jest obnażona, ale musi przejść tak wśród ludzi. Na ogół miała
nagie piersi i je osłaniała rękoma. Raz jechała na deskorolce, na klęczkach,
żeby nie było widać, że jest nie ubrana. Kiedy była w snach całkiem goła,
zauważała to dopiero po jakimś czasie, orientowała się, że powinna być
ubrana jak inni. Była wtedy przerażona, w popłochu szukała wyjścia z tej
okropnej dla Niej sytuacji, próbowała przemknąć chyłkiem przez ulice.
Często tak czuła się w życiu.
Sny erotyczne z kobietami, w których zawsze była stroną dominującą.
Czasem miała nawet penis. Ale zawsze był jakiś nie taki. Niby penis, ale nie
penis. Budziła się z nich zawstydzona. Tylko w snach się sprawdziły
przepowiednie mamy, o łechtaczce, która urośnie za duża. Może miała
ochotę po prostu zgwałcić mamę, żeby ją zmusić do uznania impulsów. Do
uznania popędów. Do uznania siły seksu, której mama tak bardzo się bała.
Zgwałcona nie miałaby innego wyjścia. Musiałaby je uznać.
Sny erotyczne z mężczyznami, w których nie mogło dojść do spełnienia. W
których mężczyźni okazywali się takimi, którym zawsze czegoś brakuje.
Potencji, męskiej siły, zdecydowania. Nawet w snach kastrowała mężczyzn.
(Nie kastrowała tylko pacjentów. Bo przychodząc na terapię przyznali się już
do słabości)
Sny ze Swoją Psychoterapeutką, w których zawsze się bała, że chce za dużo,
że się za bardzo ociąga, że robi różne rzeczy, przez które tamta wreszcie
straci cierpliwość. Ale traciła tylko w snach.
I ten sen, gdy szła z grupą facetów na narty. Miała plecak na buty
narciarskie, i jak oni pokrowiec na narty, ale żaden z nich o tym nie wiedział,
że Jej narty nie mają wiązań, a butom czegoś brakuje. Żaden nie wiedział też
o tym, że Ona nie umie jeździć, przynajmniej nie na tyle, by móc zjechać z
góry, na którą szła razem z nimi. Wjechali kolejką na szczyt, a tam im się
166
gdzieś zapodziała, by nie przeżywać wstydu. Niestety! Okazało się, że ze
szczytu można się wydostać tylko na nartach. Udało Jej się znaleźć starego
kolegę ze studiów. Przed nim nie musiała udawać. Załatwił Jej jakieś
wiązania, naprawił buty i znalazł miłego faceta, który miał Ją asekurować
podczas zjazdu po stoku w dół. I to było też tak jak w życiu. Że brano Ją za
kogoś innego, uważano, że potrafi coś zrobić, że na pewno sobie poradzi, a
Ona nie śmiała wyprowadzać z błędu. Zresztą nawet jeśli próbowała, to i tak
nikt nie chciał Jej słuchać. Machał ręką, że co to dla Niej. To był też sen o
tym, że nie sztuka się wdrapać na szczyt, ale jeszcze trzeba z niego zjechać.
Tak, by sobie nie zrobić krzywdy i by mieć z tego jakąś przyjemność. A
Ona, owszem, stawiała w końcu na swoim, ale przyjemności z tego było już
niewiele. Satysfakcja, że Jej się udało, nie dawała radości w życiu. Zostawał
ciągły niedosyt, gorzkie niespełnienie, pytanie „i co z tego?, co dalej,
chociaż na szczycie?” To był też sen o tęsknocie za tym, żeby Ją ktoś
bezpiecznie sprowadził na ziemię.
Tylko w seksie z NIM mogła się wdrapać i zjechać, i zarówno droga do
góry, droga w dół, jak i bycie na szczycie, dawały tyle rozkoszy. Tyle
przyjemności. Ale życie to nie tylko seks. I to by mogła być kolejna nauka,
ale o tym akurat wiedziała zawsze. Chociaż byli tacy, którzy myśleli, że nie.
Jak to w psychoterapii, dużo miejsca zajmowali mama i tata. Dużo miejsca
zajmowała najpierw złość, potem żal, aż w końcu próba zobaczenia w nich
czegoś dobrego. Złość na mamę, która manipulowała, by osiągnąć
zamierzony efekt (cała Ona, ale lepiej samemu manipulować, niż być
obiektem manipulacji). Manipulowała poczuciem winy. Jej „wpychasz ojca
do grobu”, kiedy chciała Ją zmusić do żalu, sprawić, by nigdy więcej już tak
nie robiła, działało zupełnie na odwrót. Ale swoje zrobiło też. Manipulowała
nieszczerymi pochwałami. Te jej sztuczne zachwyty, ale jeszcze gorsze
opowieści, jak to tatuś (ciocia, wujek, pani nauczycielka, facet gdzieś tam)
był Nią zachwycony, (tylko że Jej jakoś nigdy nic takiego nie powiedział),
po to, by coś namotać, by wpłynąć na Jej uczucia, na relacje między Nią a
kimś i kreować świat po swojemu... Bo mama była Panem Bogiem i
wszystko musiała mieć pod kontrolą. (Może dlatego Ona nienawidziła
plotek) Manipulowała pewnym rodzajem uwag, które jakby nigdy nic,
wtrącała gdzieś między słowa. Krytycznych uwag, pełnych jadu, które
wpełzały niezauważenie w Nią i podważały niejedną Jej pewność. Psuły
niejedną przyjaźń. Zanim się ocknęła, popsuły wiele między Nią a NIM.
Złość na mamę, że lęk odbierał jej rozum, a Jej nie pozwalał uwierzyć w
bezpieczny świat. Że z tego lęku mama przekraczała granice i tylko skrajna
nienawiść do niej była ją w stanie zatrzymać. Że z tego samego lęku później
Ona przekraczała granice i dawała się skopać, żeby się wreszcie zatrzymać.
167
Za to, że mama pozbawiła Ją wiary, że można bezpiecznie kochać, wielbić
kogoś, być blisko i być z tym ogromem uczuć przyjętym. Że pozbawiła Ją
wiary, że można być sobą. I że może być przyjemnie bez poczucia winy.
Złość na mamę, że się nie można było do niej przytulić. Przytulić całą sobą,
rozpuścić się w tym przytuleniu bez lęku, że się natrafi na skrępowanie
mamy. Na jej niezręczność, nieumiejętność, na jej lęk przed prawdziwą
bliskością.
A potem za to wszystko żal.
Złość na tatę, że miał Ją za nic. Że Jej nie zauważał. I jako kobiety i w ogóle.
Złość za ten Jego trans, przez który próbowała się przebić. Za to, że
pozbawił Ją wiary, że można być ważnym w inny sposób, niż tylko w taki,
że zadaje się ból. Że można kogoś dosięgnąć, nie tylko prowokując agresję.
Złość za to, że obrzydził Jej życie. Że pokazał tylko taką jego stronę, gdzie
się trzeba namęczyć, naharować i nie ma z tego żadnej radości. Że odebrał
Jej beztroską przyjemność. I złość za to, że kompletnie nie szanował Jej
granic. I chyba był w tym gorszy od mamy. Ona przynajmniej robiła to z
lęku i potrzeby kontroli. On dlatego, że miał Ją za gówno. Nie szanował Jej,
jak nie szanuje się kogoś, kto po prostu jest, kto cię kocha i nie trzeba o
niego zabiegać. Złość, że nie dał Jej nigdy prezentu i za nic nie pochwalił Jej
sam. Ale to pewnie z tego samego powodu.
A potem za to wszystko żal.
Złość na nich, że rozdmuchali Jej fałszywe Ja, a to, co było w Niej naprawdę
cenne, co potrzebowało sponsora, opiekuna i nauczyciela, pominęli,
zostawili na marne i wystawili na pośmiewisko. Złość a potem żal za wiele,
wiele innych rzeczy, które bezwiednie lub bezkarnie robili, a które Ona, jak
ta durna kalka, powtarzała potem przez lata.
Mimo złości i żalu, które długo zaciemniały jakieś jaśniejsze w nich strony,
w końcu ich też doceniła. Za to, że mama i tata, niezależnie od pobudek,
zawsze jednak byli pod ręką, można było zawsze na nich liczyć. Że nauczyli
Ją wrażliwości na krzywdę. Że tata rozmiłował Ją we wsi i nauczył miłości
do zwierząt, że mama o Nią dbała, rozbudziła w Niej artystyczny talent,
kupowała Jej ładne ubrania, szyła po nocach, kiedy Jej zależało, by się
komuś spodobać. Za to, że mogła mieć w domu zwierzęta, że mogła mieć w
pokoju, tak jak chce, że... Nie byli najgorsi, skoro przeżyła, skoro wyszła na
ludzi i w dodatku, ledwo bo ledwo, ale stworzyła trwały związek z
mężczyzną i wychowała Najlepsze Dziecko na Świecie.
Mógłby ktoś powiedzieć, że to dzięki psychoterapii, dzięki Jej
Psychoterapeutce. Jasne, ale gdyby oni byli tylko źli, ona nie dotarłaby na
terapię i na pewno by w niej nie wytrwała. Psychoterapia nie czyni cudów.
Psychoterapia rozwija możliwości.
168
Sprawą, której psychoterapia nie rozwiązała, była drewniana gałka. Zresztą
kto to wie, co to było naprawdę. Takie uczucie w dłoni, że ściska chyba coś
okrągłego, chyba drewnianego, gładkiego, wypolerowanego od ciągłego
trzymania. Najbardziej Jej się kojarzyło z takim drewnianym bąbelkiem,
które kiedyś przykręcano do poręczy drewnianych schodów, żeby nie można
było po niej zjeżdżać. Takie schody były u Niej w przedszkolu. Ale co z
tego? Nie miała żadnych wspomnień ze schodami. A może to była
wypastowana podłoga? Z podłogą było dużo wspomnień. Wszystkie zabawy
na kolanach, gimnastyka korekcyjna, gdy na kocyku z nosem w podłodze
wymęczała różne ćwiczenia, wuef w szkole, na sali gimnastycznej, gdzie
lądowała czasem z kontuzją. Ale co z tego? Wypolerowana gałka, czy może
podłoga pojawiała się w Jej dłoni w różnych chwilach. Najczęściej na filmie,
w ciemnej sali kinowej. Czasem w pracy, przy pacjentach, którzy opowiadali
o swym niemowlęctwie. O tym, jak byli dla mamy za dużym ciężarem, więc
mama ich zostawiła i oddała do babci lub ciotki. Albo zupełnie nie wiadomo
kiedy. Jakoś się nie chciało skojarzyć. Nie dało się połączyć z żadnym
uczuciem, z żadnym wydarzeniem. Może odrobinkę z uczuciem
osamotnienia, opuszczenia, bycia na uboczu, nieprzyjętym. Może z taką
chwilą, gdy się bała wejść do sali pełnej dzieci, kiedy pierwszy raz była w
przedszkolu. A może nie. I co z tego? Gałka, a może poręcz drewnianego
łóżeczka (chociaż nie, Jej było metalowe z siatką), może szczebel
gimnastycznej drabinki, może rączka od garnka, a może od parasola, a może
jednak wypastowana podłoga.... pojawiała się w Jej dłoni nadal.
Tym, czego psychoterapia nie zmieniła, była bezsilność. Psychoterapia była
bezsilna wobec Jej bezsilności. Największej, gdy ON odchodził. Gdy
odchodził mimo wszystko. I tej, że Chłopiec Jej nie chce. Że odpowiada
milczeniem. To bezsilność kazała wariować. Budziła wściekłość i zamierała
w depresji. Kazała Jej pisać. Całe lata pisać listy do Chłopca. A z listami
było jak z jedzeniem słodyczy. Miała wyrzuty sumienia dopiero, gdy
zakładała obcisłą sukienkę. Ważna była tylko ta chwila, gdy działanie
przynosiło ulgę, a nie ta, gdy ponosiła konsekwencje. Bo po każdym liście
czuła się źle. Wstydziła się, była zła na siebie, zażenowana swoją
żałosnością. A gdy nie dostawała odpowiedzi, bezsilność wchodziła do
gardła. Dusiła. Wypełniała Ją po brzegi i była większa, niż by się mogła w
Niej zmieścić. Rozpychała Ją od środka, aż w końcu rozrywała.
Bo tym, czego psychoterapia nie zmieniła, była tęsknota. Nie mogła przestać
tęsknić i nie umiała tej tęsknoty zaspokoić. Nie umiała się też pogodzić, że
już jej nie zaspokoi. (Jeśli tak miałoby być, to chyba by wolała się zabić)
Jedyne, co umiała, to popaść w tępą rezygnację. Jedyne, co umiała, to śnić o
169
tym, za czym tęskniła. Umiała jeszcze, ale już bardzo rzadko, mieć przez
chwilę nadzieję. Tylko po to, by cierpieć bardziej, gdy przyszło się znów
rozczarować. Tęskniła za perłą, z której kiedyś musiała zrezygnować, bo nie
umiała zrezygnować z innej. Bo nie chciała zrezygnować z poezji, z tego, co
łączyło Ją z NIM. Tęskniła za perłą, którą odchodząc zabrał Jej Chłopiec. I
nie umiała uwierzyć, że może ją mieć ktoś inny. (A już na pewno nie Ona)
Najbardziej smutne było to, że Chłopiec był jedynym człowiekiem w Jej
życiu, który Jej w ogóle to dał. Czy mogło być coś gorszego, coś bardziej
smutnego od faktu, że to, czego pragnęła najmocniej, czego potrzebowała
najbardziej na świecie, było w posiadaniu takiego kogoś? Takiego Chłopca,
który był NIKIM? Który nie zasługiwał nawet na to, żeby mu poświęcić pięć
minut, a co dopiero tyle lat tęsknoty? Na nic zdawała się wiedza, że to Ona
umieściła w nim to, bez czego nie mogła żyć. I skoro podarowała mu skarb,
tym samym pozwoliła na to, by on odchodząc, odgradzając się od Niej,
pozbawił Ją go na zawsze. Najbardziej smutne było to, że to właśnie
Chłopiec był jedynym człowiekiem w Jej życiu...
Co tak naprawdę było skarbem? Cóż, tak jak i z tamtą poezją, nie można
było tego opisać i nie można było nazwać. Tego uczucia, gdy Ją brał w
ramiona i przywoływał do życia. Gdy brał Ją za rękę, by Jej coś pokazać.
Gdy czekał na Nią, tak jak Ona na niego. Gdy przytulał Ją całym sobą. Gdy
tak Jej pragnął!
GDY REAGOWAŁ NA NIĄ TAK, JAK ZACHWYCONA SWYM
NIEMOWLĘCIEM MATKA. Najbardziej smutne było to, że to nie ona, nie
mama, kiedyś tak reagowała. I to był największy dramat w Jej życiu. Że dał
Jej to tylko jeden człowiek i w dodatku tak krótko to trwało.
To tęsknota budziła Potwora. A może Potwór był po prostu tęsknotą.
I dlatego tym, czego psychoterapia tak długo nie mogła zmienić, była
tęsknota za Chłopcem. Dlatego, gdy po dziesięciu latach, ośmiu latach
terapii, prawie sześciu latach milczenia znalazła Chłopca, Potwór obudził się
i w najlepsze szalał. Wyglądało na to, że już na zawsze Chłopiec się stał tym
jedynym. To nic, że był już kimś innym, że nie pamiętał, jaki był kiedyś, że
jeśli taki bywał, to nie dla Niej. Już na zawsze kojarzył się z tym, za czym
najbardziej tęskniła. Jedyny chodzący po Ziemi okaz spełnienia Jej pragnień.
Żywa skamienielina najpiękniejszych momentów w Jej życiu. Tych, w
których się nie bała być sobą, w których pozwoliła sobie na wszystko, a ktoś
i tak Jej pragnął. Z taką czułością w oczach tak żywo na Nią reagował!
(Dopóki się nie przestraszył)
Co by musiało się stać, żeby się mogła uwolnić? Od myśli o nim, od snów,
od spojrzeń na białe fordy escorty. Od bólu przeszywającego znienacka, od
łez niby bez powodu, gdy Jej coś o nim przypomniało. Od nienawiści i
170
potwornej tęsknoty. Dlaczego nie wystarczało, że to, co Jej dał, miała w
sercu. Że w Jej pamięci to był ważny czas. Że dla Niej to była perła i już!
Dlaczego Chłopiec miał taką moc, że przestawała w to wierzyć? Że wątpiła
w to, co przeżyła? Dlaczego nie mogła odejść, dopóki on nie potwierdził, że
to naprawdę było, że się Jej nie przyśniło, że dla niego też była ważna i już
na zawsze zostanie. Dlaczego Jej nie chciał tego dać?! Dlaczego się z Nią
nie chciał pożegnać? Dlaczego nie mogli się spotkać i patrząc sobie prosto w
oczy, nie mogli sobie powiedzieć, że chociaż to się skończyło, chociaż są w
innym miejscu i nic nie może się zdarzyć, to jednak są ważni dla siebie i tak
już będzie na zawsze? Czyby coś mu się stało, gdyby Jej w końcu to dał?
Dlaczego, dlaczego! Musiała od Niego usłyszeć, chociaż sama wiedziała.
Widocznie nie wiedziała! Bała się, że to wszystko Jej wymysł. Że sobie
stworzyła historię. Bała się, że się okaże, że największy dramat Jej życia, jest
jeszcze większym dramatem. Że nie było ŻADNEGO człowieka i NIKT
NIGDY Jej tego nie dał.
(Czy była niesprawiedliwa? Był przecież ON, który Ją kochał, jaką była. Z
ciepłem w oczach śmiał się z Jej wad. Dawał Jej tyle rozkoszy. Był
powietrzem, bez którego nie można żyć. Był domem, do którego się wraca.
Lecz był jakby troszkę z boku. Blisko, ale gdzieś obok. Wycofany pół kroku
w siebie. Tak żywo na Nią nie reagował)
Dlaczego nie wystarczyło pójść do parku? Spojrzeć na drzewo, pod którym
pewnego dnia przytulał ją Chłopiec i mówił, że szkoda, bo gdy będą mieć
siebie na co dzień, to nie będą chodzić do parku i całować się pod drzewami.
Bo wtedy nie robi się takich romantycznych rzeczy. Dlaczego nie mogła
tego w sobie zatrzymać? Tej chwili, gdy szli koło muszli koncertowej, było
lato, na scenie ktoś śpiewał, a emeryci siedzieli na ławkach? Objął Ją wtedy
znienacka, pod sceną, na oczach ludzi i powiedział, że gdy będą starzy, też
będą tu przesiadywać. Miał wtedy dziewiętnaście lat. Różne rzeczy wtedy
się mówi, lecz takich się nie mówi byle komu. Nawet nie przyszło jej na
myśl, że była jedyną kobietą, której to zdążył powiedzieć.
Bo tym, czego psychoterapia nie zmieniła, było dziurawe dno, wybite okna
w hali dworcowej, przez które hula wiatr a ptaki przelatują jak chcą.
Trudno powiedzieć, ile wpływu miała na Nią sama psychoterapia, ile
warsztaty psychoterapeutyczne, od innej strony otwierające w Niej klapki
świadomości, ile sytuacje, w których od nowa musiała być uczniem.
Sytuacje, w których Ją znowu oceniano, mówiono o Niej poza Jej plecami
(w czym mistrzem była kiedyś mama), dopuszczano lub odrzucano.
Najgorszym chyba przeżyciem był warsztat ze Znanym Psychoterapeutą z
Zagranicy. Gromadzie ludzi „z branży” przedstawiał różne typy osobowości,
171
które dokumentował filmami. Pokazał „Fatalne Zauroczenie”, a w nim
Glenn Close, która podcina sobie żyły, żeby młodszy Douglas sobie od niej
nie poszedł. A Ona się wtedy czuła jak na wiwisekcji. Znany
Psychoterapeuta z Zagranicy zatrzymywał kasetę video we wszystkich
znajomych momentach. Momentach z Jej życia. Gdy w oczach miała
znajomą nadzieję, choć tamten ją tylko przerżnął. Gdy wymyśliła ciążę, żeby
go wreszcie dopaść. Gdy się nakręcała, im bardziej Jej się wymykał. Gdy go
śledziła, sprytnie podchodziła, zbliżała się do jego kobiety, niszczyła to, co
było dla niego ważne. I gdyby nie kretyńskie hollywoodzkie zakończenie, to
byłaby cała Ona. Potem się dowiedziała, że to była jednak CAŁA ONA, bo
pierwotny scenariusz był inny. Glenn Close upozorowała samobójstwo,
wcześniej zwabiwszy Douglasa do siebie. Ale on przyszedł za późno.
Zawsze uważała, że Amerykanie, to debile. Zmienić takie prawdziwe
zakończenie!
Znany Psychoterapeuta z Zagranicy puszczał odpowiednie fragmenty filmu.
Na sali siedziała Ona, Jej Psychoterapeutka i Psychoterapeutka JEGO.
(Dobrze że Chłopiec nie miał i miał nie będzie żadnej psychoterapeutki) A
Ona coraz bardziej zapadała się pod ziemię. Nawet najbardziej wyrozumiali
terapeuci reagowali na to, co widzieli na ekranie, tak jak reagują zwykli
ludzie. Przerażeniem pomieszanym ze śmiechem. Lękiem, że mogłoby ich
coś takiego spotkać, z ulgą, że ich to nie dotyczy. „Jak można się tak
zachowywać!”. „To okropne mieć z kimś takim do czynienia”. „Jakie
szczęście, że to tylko film”. „Biedny Michael Douglas”.
A co miała zrobić Ona? Miała krzyknąć, że przecież sam do niej polazł? Że
sam się o to poprosił? Że gdyby nie zdradzał żony, to by mu się krzywda nie
stała? I że kto tu w końcu był biedny? Bo kto przeżył, a kto musiał zginąć?
Symbiotyczny borderline. Tak brzmiała sucha diagnoza. Tylko kto myślał o
tym, co było za nią ukryte? Ile lęku przed opuszczeniem, ile lęku przed nie
przyjęciem. Ile zagubienia w pół drogi, ile podeptanych granic, ile
upokorzenia spod przymkniętych powiek. Za wszelką cenę, byleby tylko był.
Chuj, dupek, palant, ale żeby był. Bo bez niego zapada się w nicość.
Potwór najbardziej się cieszył, gdy dopadał Ją cykl miesięczny. Gdy łykała
jakieś tabletki, które burzyły kruchą równowagę Jej wnętrza. Była pod tym
względem niezwykle wrażliwa. Każda zmiana, nawet najmniejsza, jakiś
jonów czy związków w Jej ciele, budziła ze snu Potwora. Gdy nie miał
powodów, by szaleć, siał tylko wkoło niepokój. Wszystko Ją wtedy drażniło,
byle co urastało do problemu, problemy wymykały się spod kontroli, a
najbliżsi mieli Jej dosyć.
Nic dziwnego. Wydzierała się bez powodu, wszystko leciało Jej z rąk, gryzła
za najmniejsze przewinienie. Zadawali wtedy pytania: czy ta terapia to ci w
172
ogóle coś pomaga? Mówili: może pora zmienić terapeutę. I co miesiąc
zapominali, że z Nią już tak musi być.
I przyszedł taki moment w Jej psychoterapii, gdy nastał spokój. Kilka lat
dramatycznych wydarzeń i przyszło ciche, nudne i zwyczajne życie.
Skończyły się ekscesy, koła historii i niepokoje. Wyginęli mężczyźni. Jej
moc zmalała, nie tylko dlatego, że się zestarzała i zezwyczajniała.
Uwodzenia wystarczało jedynie dla panów w warsztatach samochodowych,
dla kierowców, których prosiła o pomoc, dla policjantów z drogówki i
panów władców różnych urzędów. Podstawowe potrzeby były zaspokojone.
Inne, bez których wydawało się, że nie można żyć, schowały się w morzu
rezygnacji. Okrutna świadomość zatrzymywała Ją w pół kroku. Przestała
rozsiewać swe lęki. Poskromiła nieodgraniczenie. Ku niedowierzaniu innych
stała się całkiem normalna. Jeszcze trochę, jak z tym złodziejem, co go raz
przyłapią, przypisywano Jej nie Jej winy. Stała się poczciwym, nudnym
neurotykiem. Nie żeby od razu nie umiała podejmować decyzji, ale trudno
było Jej ruszyć do przodu. Nie popychana przez Potwora, przez nadzieję
spełnienia pragnień, przez wściekłość, że się Jej odmawia, stanęła w biernym
oporze. Cokolwiek Jej ktoś proponował, znajdowała miliony ALE.
Pozytywnym przykładom zawsze coś mogła zarzucić. Lubowała się w
wynajdywaniu kiepskich stron i nieszczęśliwych przypadków, na poparcie
tezy, że nie warto. Piętrzyła trudności. Sączyła jad, jak Jej matka.
Dlaczego miałaby coś zrobić? Dlaczego znowu Ona? Ma wydatkować
energię, nie mając pewności, czy warto? Ma się narażać? Woli siedzieć w
bezpiecznym miejscu, niż się znowu wychylać. Jak pokaże SIEBIE, to
przecież znowu oberwie. Dziękuje uprzejmie! Niech ktoś inny za Nią to
zrobi, a Ją niech pociągnie za sobą. I niech udowodni, że jemu też zależy.
Ona dobrze wie, czego chce, ale ma dosyć pokonywania czyjejś niechęci i
narażania się na upokorzenie i wstyd. Niech sobie teraz inni pokonują opór. I
to tym razem Jej opór!
Ale nikt się do tego nie palił. Było im wszystko jedno. Przyzwyczajeni, że
Ona w końcu nie wytrzyma, wcale się przy tym nie męcząc, cierpliwie sobie
czekali. Trwało to trochę. Ale się doczekali.
Im bardziej normalniała, tym była bardziej sama. Sama i trochę samotna.
Kiedyś miała wokół siebie mnóstwo osób. Mimo tego, że zamykała oczy na
to, co im robi, jak ich traktuje i co oni na to. Zamykała oczy na swój wstyd i
na lęk przed oceną. Robiła odwrotnie, niż mama i Chłopiec. Miała w dupie,
co myślą inni. Miała w dupie, co o Niej sądzą. Mimo to ciągle ktoś był.
(Mimo to była bardziej samotna) A może miała więcej znajomych tylko
173
dlatego, że była młodsza, ładniejsza, że to, jaka była, obiecywało ekscytujące
atrakcje? Bo im się jest młodszym, tym po prostu więcej jest ludzi?
Pod pewnym względem nie zmieniła się wcale. Nadal nie umiała chwalić,
gdy się Jej nie podobało. Nadal milczała, jeśli nie wpadła w prawdziwy
entuzjazm. Nie umiała udawać przyjaźni, nie umiała być miła dla ludzi, nie
umiała prawić płytkich komplementów, ani okazywać powierzchownego
zainteresowania. Nie dopytywała się o zdrowie, o rodzinę, o postępy w
nauce dziecka, jeśli Jej to nie obchodziło. A nie obchodziło, jeśli to nie był
ktoś bliski. (Naprawdę bliski) Te, wydawałoby się nic nie kosztujące Ją
gesty, a przecież tak miłe dla innych, spontanicznie się w Niej nie pojawiały.
Nikt nie miał złudzeń. Tego, co ludzie lubili w innych, choć na zdrowy
rozum wiedzieli, że to tylko konwenanse, tylko wyraz dobrego wychowania
i tworzenie pozorów dbałości, na próżno było w Niej szukać. Ten kto Ją
znał, dobrze wiedział, że może liczyć tylko na szczerość. Na szczerość lub
na brak reakcji. Na reakcje wyuczone, pojawiające się automatycznie, jak
ślinotok u psa Pawłowa, na te zdobyte w toku żmudnego treningu, te
wtłoczone w toku wychowania, na próżno by oczekiwał. Że może liczyć
tylko na przejawy tych uczuć, które faktycznie poczuła. Że jeżeli nalała
najpierw jemu zupę z wazy, a nie do własnego talerza, to tylko dlatego, że
się bardzo starała. Że włożyła w to dużo pracy, by wyjść na uprzejmego
człowieka. Ale jeżeli była choć trochę zamyślona, bycie grzeczną znikało
bez śladu. I choć sama dawała się nabierać na takie puste, choć miłe gesty, Ją
rzadko było na nie stać. Gdy nie mogła mówić, co myśli, jeśli musiała
powstrzymywać uczucia, jeśli zbyt długo musiała uczestniczyć w tej grze w
miłych i uprzejmych ludzi, była tak zmęczona, że odechciewało Jej się
kontaktów międzyludzkich na wiele tygodni.
Wolała inną uprzejmość. Taką, która Jej nie męczyła, bo pojawiała się bez
namysłu. Uprzejmość oczywistą, jak reakcja bezwarunkowa. Wolała
pochylić się i podnieść papier z chodnika, by go wyrzucić do kosza. Wolała
odrzucić wyrzuconą za boisko piłkę. Podprowadzić kogoś na miejsce, o
które pytał, by nie błądził. Podwieźć zrezygnowanych autostopowiczów,
matki z dziećmi, babiny z tobołami, zmarznięte dzieciaki ze szkoły. Pochylić
się nad leżącym, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zasłabł. Wciągnąć na
klatkę pijaka, żeby nie zamarzł w bramie. Ponieść siatkę staruszce.
Posiedzieć z koleżanką, gdy ta czekała na wynik operacji. Pomalować z kimś
jego mieszkanie. Jeśli nie mogła być bardzo blisko, jeśli nie mogła się w
kogoś wtulić, jeśli to była po prostu znajomość, koleżeństwo, czy przyjaźń,
wolała dawać rzeczy proste. Coś, co było po prostu do zrobienia. Coś
konkretnego, w czym zawierały się proste uczucia. Przytulić zapłakanego.
Obronić pokrzywdzonego. Pomóc temu, któremu było z czymś trudno. I
właśnie wtedy pojawiali się ludzie. Gdy potrzebowali Jej prostych i
174
prawdziwych reakcji. A gdy było im już dobrze i łatwo, odchodzili. Wtedy
woleli otaczać się innymi. Miłymi i uprzejmymi.
Była jeszcze inna reguła. Im było lepiej między Nią a NIM, tym mniej było
ludzi koło Niej. Może dlatego, że gdy było źle, szukała kontaktu z
kimkolwiek. Wyciągała ręce do innych z lęku przed samotnością. Dzwoniła,
by porozmawiać, bo nie mieściła w sobie cierpienia. A gdy była bliżej
NIEGO, gdy miała swoje plany i pasje i nie miała czasu, gdy nie wyciągała
do ludzi rąk, była coraz bardziej sama. Milkły telefony, kończyły się
spotkania towarzyskie, propozycje pójścia do kina. Ona też przestawała
dzwonić. Nawet nie wiedziała, kto pierwszy przestawał. Zamykała się w
swoim domu w mieście, jeśli już mogła w nim być. Zamykała się w domu na
wsi, na tyle daleko, by tylko najwierniejszym znajomym chciało się do Niej
przyjechać. Tak jakby ludzie, skoro już nie narzekała, skoro przestała się
bać, skoro nie szukała kontaktu za wszelką cenę, stwierdzali, że ich nie
potrzebuje. Że skoro ich nie potrzebuje, to w spokoju się mogą wycofać. A
oni coraz rzadziej potrzebowali Jej. Może Jej po prostu nie lubili, więc po co
mieliby z własnej woli Jej szukać? A może było po Niej widać, jak męczą Ją
takie spotkania? Gdzie gada się o niczym, a trzeba się ciągle pilnować. Bo
gdyby się nie pilnowała, często by Jej było przykro. Bo była
przewrażliwiona, prawie wszystko brała do siebie, najbardziej niewinne
uwagi przeszywały Ją jak ostra krytyka. Wolała się nie narażać. I nie chciała
się powstrzymywać, bo było to zbyt męczące. Pogodzić jedno i drugie
wydawało się niemożliwe. Wystarczyli pacjenci. Wystarczyło, że w pracy
musiała być skoncentrowana na innych, że musiała wciąż sprawdzać, czy to,
co się w Niej pojawia, jest dla nich dobre, czy też z tym musi poczekać.
Tylko w domu, tylko z NIM i z Synem, mogła sobie odpuścić. Mogła
odpocząć od tej ciągłej uważności. Dłuższy kontakt z innymi ludźmi męczył
Ją i w końcu złościł. Nawet z tymi nielicznymi przyjaciółmi. Nawet z tymi,
przy których aż tak się nie musiała pilnować. Ale wtedy to oni Jej mieli
dosyć. Odsuwali się na jakiś czas, ale potem na szczęście wracali. Dlaczego
ON nie miał Jej dosyć? Bo też się nie musiał pilnować. Mogli na siebie
nawrzeszczeć, nagadać okropnych rzeczy, a potem się do siebie przytulić.
Już wiedzieli, że nie słowa są ważne. Nie humory. I nie uważność. A już na
pewno nie uprzejmość.
Odkąd znormalniała i przestała prowokować żywe reakcje, zwracać na siebie
uwagę, być wyzywająca i kontrowersyjna, kiedy odsunęli się od Niej ludzie,
a może to Ona się od nich odsunęła, odkąd kolejny raz Chłopiec odmówił Jej
potwierdzenia, odkąd zrozumiała, że z NIM już tak musi być, czuła, jakby
osuwała się w niebyt. Bo brak potwierdzającej Jej istnienie reakcji drugiego
człowieka, właściwie równał się śmierci.
175
Wtedy tęskniła za dawnymi czasami. Właściwie to zawsze trochę tęskniła.
Za tym, żeby nie oglądać się na innych. Żeby się nie bać odtrącenia. Żeby
robić swoje i mieć resztę w dupie. By nienawidzić mężczyzn i znowu mieć
motywację. Motywację do uwodzenia, do uzależniania od seksu, do
zdobywania nad nimi władzy. To było przecież takie ekscytujące. Takie
ożywcze. To były takie piękne czasy. Można było przymknąć oczy i iść
przed siebie, tam, gdzie się chce. Po każdym upadku wstawać, otrzepywać
się ze wstydu i upokorzenia i gdzie indziej szukać spełnienia. Wtedy nie
wiedziała, że się dusi, nie myślała, że satysfakcja ze zdobycia szczytu nie
jest wystarczająco przyjemna, było tylu mężczyzn na świecie do
udowadniania sobie wszechmocy. Wtedy nie wiedziała, co to depresja. Była
tylko zwariowana huśtawka, sinusoida do granic tchu. Piękne czasy, gdy na
wszystko miała odpowiedź. Piękne życie bez psychoterapii.
Długo nie zdawała sobie z tego sprawy, jakie jarzmo na siebie przyjęła.
Jarzmo bycia psychoterapeutą. Jarzmo osoby publicznej. Kogoś, na kim
spoczywa odpowiedzialność, za to, co się dzieje z innymi. Jakby musiała
odpokutować za lata kierowania się „jedyną zasadą”. (Myślcie sobie o mnie
co chcecie. Mam was w dupie i co mi zrobicie) Musiała się pilnować przy
pacjentach, musiała się powstrzymywać przy innych, bo pacjenci byli ich
znajomymi, lub nimi mogli zostać. Bo mogli się napatoczyć, gdy robiła
karczemną awanturę, wyzywała kierowcę obok, siedziała na klatce u
Chłopca lub krzyczała pod JEGO blokiem. Musiała nie tylko naprawiać
błędy, jeśli coś jednak Jej się wymknęło, nie tylko sprawdzać na superwizji,
czy robi wszystko dobrze na bieżąco, ale jeszcze przewidywać, co może
zrobić, co ma zamiar, chociaż o tym jeszcze nie wie.
Nie mogła reklamować proszku, nie mogła śpiewać w szansie na sukces,
wystąpić w randce w ciemno. Nie, żeby chciała, ale to był dowód, że nie
była WOLNA. Nie mogła publicznie przyznawać się do swych uczuć, do
swych potrzeb i swoich ocen. Nie mogła wyrażać poglądów. Nie mogła
mówić o swojej rodzinie, swoich problemach, przeszłości, a już nie daj Boże
o Potworze. Nie wolno Jej było napisać osobistej książki. Musiała być białą
ścianą, lustrem, w którym się można przejrzeć. Nie mogła wprowadzać
swoich wątków. Bo nie mogła zakłócać tego, co się dzieje między Nią a
pacjentem. Musiała zrobić wszystko, by pacjent się gubił w domysłach. Bo
tylko tak mogła mu pomóc. Będąc dla niego polem do wyobraźni. Czy
dlatego się nadal dusiła?
Tak zwane środowisko psychoterapeutyczne z powodzeniem zastąpiło
mamę. Wystraszoną i oburzoną. Gdy zbyt nadmierny był zakaz i im więcej
176
zgrozy w ich oczach, tym większą czuła potrzebę, by nago biegać po
dworze.
Zawsze była „nadwrażliwa” (przynajmniej tak o Niej mówiono), a od
pewnego momentu terapii była jak pozbawiona skóry. Stała się barometrem
ludzkiej kondycji. Z każdego filmu wychodziła spłakana, nie była w stanie
oglądać telewizji. Gdyby wychodziła z domu (poza drogą od i do pracy),
płakałaby cały czas. Obserwowała świat z bezpiecznej odległości. Oglądała
go oczami pacjentów i przez szklaną szybę ekranu. Ale i tak codzienne
wiadomości dawały tyle powodów do rozpaczy! Nad ludzką niedolą, nad
bezsensownym okrucieństwem, nad bezmyślnością ludzką. Nad tym, że
kogoś wreszcie docenili, albo nad tym, że znowu nie. Że ktoś musiał
przegrać, musiał zrezygnować, musiał się obejść smakiem.
Maltretowane dzieci, obleczone skórą szkielety głodujących, bestialsko
pobite psy, żywe pochodnie z kotów, wysychające wieloryby, prześladowane
wilki, udręczone dzikie zwierzęta w cyrkach. Głupota polityków,
nieadekwatne wielkościowe nadęcie maluczkich, nietolerancja, choć to
wyświechtane słowo, małostkowość, bezinteresowna zawiść, zaślepienie lub
klapki na oczach w imię wymyślonych idei. Wszystkie bzdury świata wobec
bezradności i kruchości zwykłych istnień. Czuła się tak, jakby miała zbyt
cienką skórę. Jakby Jej ktoś przejeżdżał paznokciem po otwartej ranie. I do
tego rozjechane na ulicach koty. Psy wychylające się nieśmiało zza drzew,
porzucone w przydrożnym lesie. Stłoczone, przerażone cielęta w
ciężarówkach jadących do rzeźni. Dzieci sprzedające kartki, dzieci udające,
że nie żebrzą. Żeby nie w melinie, mieszkają w domku na działkach. Ale
proszę nikomu nie mówić. Spłakane, trzęsące się staruszki, którym ukradli
nędzną emeryturę. Dziadkowie o lasce, którzy nie śmią prosić, by pomóc im
przejść przez ulicę. Napędzani denaturatem bezdomni. Cała nędza tego
świata na tle wielkiej, granatowej toyoty. Na tle pewnych siebie palantów na
sedesach za tysiące dolarów. (Bo przecież wystarczy na to zamknąć oczy.
Odwrócić głowę od przykrego obrazka)
Najtrudniej było mówić o Bogu. Nie dlatego, że na to pozwalał. Jej Bóg nie
miał z tym nic wspólnego. To była sprawka ludzi. Chyba o Bogu jeszcze
trudniej było mówić, niż o perłach i o poezjach. Bo jak one, był poza
rozumem. Nie do wyjaśnienia było to uczucie, że jest. Że czuwa, daje znaki,
trzeba je tylko umieć odczytać. Gdy próbowała ubrać to w słowa, wyglądały
jak majaczenie w psychozie. Sama, gdy słuchała innych, nie słyszała w tym
żadnego Boga. Słyszała o nierealnych potrzebach i o złudzeniach, które
dawał im Bóg. Bóg – twór. Był im niezbędny do zaspokojenia pragnień. A
właściwie do złudzeń, że je mogą zaspokoić. Wybierali Boga w zależności
177
od potrzeb. Wymyślali go. Dostosowywali istniejące religie. Naginali
doktryny, interpretowali je, jak im wygodnie. A najlepszy był do tego
buddyzm. Chociaż Bóg katolicki też się świetnie nadawał. Nadawał się do
rezygnowania z siebie. Do poświęcania się dla innych w imię zapominania o
własnych potrzebach. Do rozbudowywania jeszcze większego poczucia
winy, by móc nim kontrolować świat. Do usprawiedliwiania konieczności
zwalczania popędów i żądz. Do jeszcze głębszego chowania agresywnych i
seksualnych impulsów.
Kiedy poszukiwała swojej religii, spotykała za dużo ludzkich duchów, a za
mało Boskiego Ducha. Uciekając od buddyzmu zen, uciekła tak naprawdę
od ludzi. Od wszystkich tych, którzy w ścianie, przed którą siedzieli,
znajdowali sens pustki w sobie. Znajdowali w niej wygodne
usprawiedliwienie dla ucieczki przed kontaktem z kimś bliskim. Uciekła też
od tych, którzy w buddyjskiej recepcie na szczęście, by oddzielić się od
swych pragnień, znaleźli sposób, by się ich wyprzeć. By bezpiecznie się od
nich odgrodzić, by przypadkiem nie doszły do głosu i nie zapędziły, gdzie
strach pomyśleć. Dzięki wygodnie zinterpretowanemu buddyzmowi, biedne,
ukryte pragnienia obumierały z rezygnacji i niemocy. Uciekła wreszcie od
tych, którzy w holistycznym pojmowaniu świata, w oświeceniu, nirwanie, w
upragnionym zjednoczeniu z kosmosem, upatrywali nadziei na wieczną,
totalną symbiozę. Od tych wszystkich lepkich, nie odgraniczonych, pełnych
pretensji, że się chce coś zostawić dla siebie. Uciekła od tych, którzy bali się
poznać siebie, chociaż głosili odwrotnie. Od tych, którzy nie mieli odwagi
być sobą, a Ją chcieli przykroić do postaci, która by nie budziła w nich lęku.
Jakiego Boga wymyśliła dla siebie? Jakie potrzeby miał zaspokoić Jej Bóg?
Miał czuwać. Miał być niewidocznym oparciem, gdy innego w końcu
zabraknie. Miał wreszcie być tym, który wie lepiej. Tym niepojętym, ale
ogarniającym to, czego Jej się już nie udawało. Bo gdy patrzyła w gwiazdy,
gdy pochłaniał Ją ogrom wszechświata, gdy przerażała tajemnica istnienia,
to przecież musiał być ktoś, kto widział w tym wszystkim sens. Ktoś, kto był
ponad to. Ponad ludzką małość. Ponad ludzką głupotę. Ponad Jej
bezradność.
Czasem Jej Bóg był Bozią. (Bo przecież był obojnakiem) Kimś, kto się Nią
zdalnie opiekował. Kto pilnował, by nie spotkały Jej nieszczęścia, którym
nie umiałaby podołać. Ale też ktoś, kto Ją zmuszał do tego, by nie mogła się
dłużej oszukiwać. Jej Bóg nie wyznaczał kar. Nie ograniczał, nie wpędzał w
poczucie winy, wybaczał wszystkie porażki, akceptował różne niemoce.
Wyznaczał jedną drogę. Bądź uczciwy przed samym sobą. Bądź w zgodzie z
sobą. Bądź po prostu. Pod warunkiem, że wiesz już, kim jesteś i masz
odwagę patrzeć w oczy SOBIE. A wtedy na pewno będziesz dobrym
człowiekiem.
178
Jedyną religią, która oferowała Jej takiego Boga, była psychoterapia.
I przyszedł taki sen, w którym zupełnie inny chłopiec tulił Ją i całował. Jakiś
nieznany chłopiec, jakiś chłopiec znikąd, który nawet nie przypominał
nikogo. Stali (jak kiedyś z tamtym), pod kaloryferem na klatce schodowej i
nie mogli się od siebie odkleić. I wróciło uczucie, które było tylko przy
tamtym. Wróciła perła z jakimś nieznanym chłopcem. Potem karmił Ją
owocami z weków (ach ta podświadomość, nawet o to zadbała, by
przechować pokarm przez lata!). Na Jej pytanie, czy się nie wstydzi, że Ona
jest dużo starsza, odpowiedział, że ma to w dupie. Niech sobie inni myślą, co
chcą. On tak Ją kocha, że go nic nie powstrzyma przed miłością. Aż trochę
się przestraszyła. Że Jej też już nic nie powstrzyma. Że nic już Jej przed nim
nie uchroni. Obudziła się z tego snu ukojona. Z miękkim sercem, które
jeszcze przed chwilą biło jakimś wspólnym rytmem. Z rozluźnionymi
ramionami. Z błogością pod powiekami. Do tej pory takie sny były tylko o
Chłopcu. Tylko z nim przecież była ta perła. A tu jakiś inny chłopiec
przedostał się do Niej takiej! Jaki chłopiec? Przecież to była Ona. Ona sama
go sobie wyśniła, Ona sama się przytuliła, nakarmiła i ukoiła! (Tak jak
kiedyś wymyśliła Chłopca. Tak jak kiedyś stworzyła go takim, żeby mógł
być aż tak dla Niej ważny) Podświadomość jest litościwa. (Nauka trzydziesta
ósma)
Wraz z tym snem przyszło uczucie, że nie chce już spotkać Chłopca. Na
myśl o spotkaniu z nim, grymas niechęci wykrzywiał Jej usta. Z nim, jakim
się okazał. Z nim, jakim przecież był i nie mógł być nikim innym. Żeby móc
się z Nią spotkać, musiałby tego pragnąć i musiałby Ją o tym przekonać.
Musiałby Ją przeprosić. Musiałby pożałować, zrozumieć i wydorośleć.
Musiałby przestać się bać. A na to nie było co liczyć. W to przestała już
wierzyć. (Już taka głupia nie była) Czyżby?
I przyszedł taki moment w Jej życiu, gdy nastał spokój. A może tylko stare
niepokoje zamieniła na nowe? Gdy ON przestał pić, gwarantowała sobie
stałą dawkę lęku, zaciągając kolejną pożyczkę, aby kupić wymarzony dom.
Gdy musiała spłacać długi jednocześnie wydając horrendalne sumy na jego
wieczny remont. Utrzymać przy tym mieszkanie w mieście, hordę zwierząt,
troje ludzi, dwa auta, wszystkie gadżety, za które trzeba płacić comiesięczny
haracz i małą ale zawsze firmę. Czy lęki przed definitywnym rozstaniem
zamieniła na lęk przed jazdą samochodem, gdy co tydzień pokonywała w
sumie sześćset kilometrów, upał czy ślizgawica? No, może dzięki temu
zaczęła jeździć bezpieczniej, ale i tak, gdy się tyle jeździ, kto zna swój dzień
i godzinę?!
179
Czy koło rozstań i powrotów zmieniło tylko długość cyklu? Z dwuletniego
na cotygodniowy? Gdy jechała do NIEGO, do domu nad jeziorem, serce
pęczniało z radości. Byli ze sobą pół tygodnia, akurat tyle, by się sobą nie
znużyć. By nie mieć jeszcze siebie dosyć. Byli oddzielnie drugie pół
tygodnia. Akurat tyle, żeby zatęsknić. Żeby zapragnąć bliskości. Nadal w pół
drogi. Nadal nie oddzielni i nadal nie jednym. Więc... Czy się cokolwiek
zmieniło?
Czy wreszcie odnalazła siebie tocząc miski na garncarskim kole?
Przygarniając bezdomne zwierzęta? Zbierając meble na śmietnikach?
Zanurzając się w swoim jeziorze? Jeszcze tylko małe koło historii
odczynione przez komputer z Chłopcem i już mogła w spokoju umierać?
Czy seks oralny z największym fiutem w Jej życiu, to jedyne, na co mogła
liczyć w sprawie reagującej na Nią z miłością piersi? Czy sadzenie balasów
z gliny, z których zaraz wytoczy garnek, już na zawsze miało zaspokoić Jej
analne potrzeby? Piękne rżnięcie z ukochanym mężczyzną, którego udało się
odebrać wszystkim ponumerowanym panienkom i JEGO niedobrej matce –
potrzeby edypalne?
Czy oddawanie się pasji, tak, że traciła granicę między sobą, a tym co robi –
potrzeby symbiotyczne? A niegodnie niedokończone historie – potrzeby
masochistyczne?
Czy już wzniosła się na szczyt szczytnej sublimacji zaprzęgając w swe życie
sztukę?
Jak cudnie być psychoterapeutą. Można tak pięknie sobie wszystko
obrzydzić!
Ale była jeszcze ostatnia nauka. Czterdziesta czwarta. Im krótsze koło
historii, tym mniej dramatyczny koniec.
Jeśli coś nie trwa zbyt długo, ma szansę dobrze się kończyć.
I jeszcze jedno.
Panowie, to tylko książka!
A jednak KONIEC?
Koniec jest na początku.
180
181

Podobne dokumenty