Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przełożyła Kinga Kwaterska
Tytuł oryginału
A SUMMER IN EUROPE
Copyright © 2011 by Marilyn B. Weigel
All rights reserved
Projekt okładki
Anna Damasiewicz
Zdjęcie na okładce
© Aria Baro/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Grażyna Smosna
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Barbara Pigłowska-Stawowa
Łamanie
Jacek Kucharski
ISBN 978-83-7839-536-2
Warszawa 2013
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Rzeszowskie Zakłady Graficzne S.A.
36-062 Zaczernie, Pogwizdów Nowy 662
Mojemu Tacie,
który pierwszy oczarował mnie opowieściami
o podróżach po świecie…
Mojemu Mężowi,
który z entuzjazmem przemierzał ze mną świat…
I mojemu Synowi,
dzięki któremu, odkąd podróżuje ze mną,
poznaję świat na nowo.
Podziękowania
Można przez lata nosić w sercu pasję do jakiegoś miejsca, nawet jeśli się je opuści. To wymaga niewiele – zdjęcia
zrobionego w ważnym momencie, niesionego z wiatrem
zapachu albo melodii, która tańczy w powietrzu, porywając
wspomnienia. Doświadczenia wracają wtedy z pełną mocą,
przepływając przez ciebie jak radosny podmuch wiatru
wpadającego przez szeroko otwarte okna w ciepły, letni
wieczór.
Taka właśnie jest moja miłość do Europy.
Od dnia, kiedy jako mała dziewczynka trzymałam mamę
za rękę na London Bridge, do chwili, kiedy dwadzieścia
lat później na tym samym moście zaręczyłam się z miłością mojego życia, przeżyłam w podróży tak wiele ważnych
momentów, że globtroterstwo niemalże stopiło się z moim
DNA, stało się częścią mnie. Jako studentka występowałam
na festiwalach tańców ludowych w całej Europie, wędrowałam z plecakiem z narzeczonym – a z czasem mężem
– przez pokryte kurzem antyczne ruiny Włoch, Grecji
7
i Turcji, dotknęłam lodowca na pokrytych śniegiem szczytach Alp, spacerowałam nabrzeżnymi ścieżkami Riwiery
i odkrywałam pełne życia europejskie stolice od Budapesztu po Dublin i od Madrytu po Oslo. Każdemu z tych miejsc
towarzyszył niegasnący nigdy dreszcz emocji.
Dlatego też w pierwszej kolejności dziękuję mieszkańcom Europy za uprzejmość i pomoc, dzięki którym każda
z moich wizyt była radosną, godną zapamiętania przygodą.
Jak zawsze dziękuję swojemu wspaniałemu zespołowi
literackiemu, Chicago−North RWA, zwłaszcza krytycznym
czytelniczkom Karen Dale Harris, Laurze Moore i Lisie
Laing; każda z nich miała olbrzymi wkład w tę książkę.
Specjalne podziękowania kieruję do Simone Elkeles, która
podzieliła się ze mną swoją znajomością madżonga, a także
do Eriki Danou, Sary Daniel, Pamali Knight oraz Susan
McBride – za ich niesłabnące moralne wsparcie. Przyjaźń,
którą mnie obdarzyłyście, jest bezcennym darem.
Mam również grupę nadzwyczajnych przyjaciół – w Internecie i poza nim – którzy sprawiają, że codzienne życie
jest ogromnie zabawne. Jestem wdzięczna swoim wiernym
cheerleaderkom: Sarah Pressly-James, Joyce Twardock,
Karen Karris, Heather Eisenhour, Ann Dingman i Anne
Scarano. Kocham was, drogie panie, mimo że zmusiłyście mnie do udziału w karaoke. Ściskam z wdzięcznością swoich kumpli on-line: 007 Golden Heart Bond Girls,
Girlfriends Book Club, Austen Authors, siostry z Magical
Musings i wspaniałych blogujących przyjaciół, którzy odwiedzają mnie na Brant Flakes oraz innych stronach. Nie
potrafię wyrazić, jak bardzo cenię Wasze zaangażowanie.
Jedną z przyjemności pisania powieści dla kobiet jest
możliwość odwiedzania wielu fantastycznych klubów
8
książki i odbywania spotkań z czytelnikami. Członkowie
jednego z klubów bliskich mojemu sercu – The Page Turners – przeczytali tę książkę kilka miesięcy przed jej wydaniem i podzielili się ze mną swoimi przemyśleniami.
Wielkie podziękowania składam Brendzie Brown, Gayle
Jensen, Jeanne Kircher, Kristi Knull, Julie Leach, Dinie
Pierce, Michelle Ritchie i Evelyn Webber – Wasze entuzjastyczne przyjęcie tej historii i przemyślane uwagi były
naprawdę pomocne. Dziękuję Nephele Tempest za cenne
sugestie, a także Barbarze Dacloush i Anie Dawson za zachętę i inspirację.
Wyrazy bezgranicznego uznania kieruję do cudownego
redaktora Johna Scognamiglio i wszystkich pracowników
Kensington. Praca z Wami to ogromne szczęście. Dziękuję
z głębi serca bibliotekarzom, sprzedawcom książek i czytelnikom za zainteresowanie moimi powieściami i ciepłe
e-maile. W dużej części to Wam zawdzięczam, że uwielbiam tę pracę.
Oczywiście przekazuję wyrazy miłości i wdzięczności
całej swojej rodzinie – szczególnie rodzicom, bratu, mężowi
i synowi, którzy od zawsze rozumieją moje zamiłowanie
do podróży, a w wielu przypadkach także je podzielają.
„Jeśli muzyka jest miłości strawą…”.
William Szekspir, Wieczór Trzech Króli,
przeł. Leon Ulrich
„Tkanina naszego żywota z pomieszanych składa się
nici, złe i dobre na przemian”.
William Szekspir, Wszystko dobre, co się dobrze kończy,
przeł. Leon Ulrich
***
„Życie jest jak gra na skrzypcach, a instrument poznajemy, w miarę jak na nim gramy”.
„Jak to możliwe, że ona tak wspaniale gra, żyjąc tak
spokojnie? Podejrzewam, że pewnego dnia osiągnie wspaniałość w obu dziedzinach… muzyka stanie się częścią
jej życia”.
E.M. Forster, Pokój z widokiem,
przeł. Ewa Krasińska
1
Nieoczekiwany zwrot wydarzeń
Wtorek, 26 czerwca
Nikt nie rozumiał, że Gwendolyn Reese miała równocześnie trzydzieści, czterdzieści pięć i piętnaście lat. Urodziła się trzydzieści lat temu, intelektualnie była czterdziestopięciolatką, z doświadczeniem życiowym piętnastolatki.
Ludzie tworzący niewielki krąg jej znajomych zamierzali
uczcić pierwszy z tych faktów kolorowymi balonami i tortem czekoladowym; drugi doceniali po cichu z nadzieją,
że zostaną jej partnerami w grze w Trivial Pursuit; jednak
nikt, prawdopodobnie z wyjątkiem ekscentrycznej ciotki
Beatrice, nie był świadomy ostatniego.
Sześćdziesięciosiedmioletnia ciocia Beatrice – która
miała intelekt dwudziestoczterolatki, a w kwestii doświadczenia dobijała lat stu dziesięciu – wiedziała, co to znaczy
dobrze się bawić. Nawet jeśli jej wyobrażenie na temat
dobrej zabawy niezupełnie pokrywało się z wyobrażeniem
siostrzenicy.
13
Fakt ten boleśnie uświadomiła sobie Gwen, obudzona
o piątej rano natarczywym dzwonkiem telefonu. Chwilę
później zdała sobie sprawę, że tego dnia – w swoje trzydzieste urodziny – jej plany dotyczące samotnej kolacji i kąpieli
przy wzruszających melodiach Andrew Lloyda Webbera
legną w gruzach, a ona spędzi większość wieczoru w towarzystwie ciotki Beatrice i pozostałych trzynastu świrniętych
członków klubu S&M.
− Gwennie! Wszystkiego najlepszego! – zaszczebiotała
do telefonu Bea.
Gwen ziewnęła przeciągle, usiadła na brzegu swojego
supertwardego materaca i wsunęła stopy w beżowe kapcie.
− Dziękuję, ciociu.
− Wiem, że wcześnie wstajesz, więc specjalnie nastawiłam budzik, żeby złapać cię, zanim wyjdziesz. Idziesz na
te swoje zajęcia... jak im tam... spinning, tak?
Gwen przetarła oczy i zerknęła za zegarek. Palindrom
− piąta zero pięć.
− Tak, ciociu, idę. Już niedługo. – Nie miała serca powiedzieć Beatrice, że na zajęcia o piątej trzydzieści chodziła tylko podczas roku szkolnego. W wakacje spała dłużej
i nigdy, przenigdy nie docierała na siłownię przed szóstą
czterdzieści pięć.
− W takim razie nie będę cię długo zatrzymywać, kochanie, ale jest wtorek, więc tradycyjnie klub się dzisiaj
zbiera. Zaplanowaliśmy dla ciebie specjalne urodzinowe
obchody. O której możesz do nas przyjechać?
− Hm… − Gwen stłumiła westchnienie. Klub jej ciotki
był czymś, czego próbowała unikać jak komarów po zmierzchu, przygotowywania rozliczenia podatkowego na ostatnią chwilę i ósmoklasistów, którzy w sezonie grypowym
14
na lekcji matematyki kasłali jej prosto w twarz. Ale Beatrice zawsze usiłowała zaciągnąć siostrzenicę na jedno
ze spotkań klubu, którego członkowie, mimo że uroczy,
szczodrzy i życzliwi, byli absolutnie zwariowani. Wszyscy
mieli minimum sześćdziesiąt lat, ale przez większość czasu
zachowywali się jak nieodpowiedzialne nastolatki, a przez
resztę jak napaleni studenci. Świadczy o tym choćby nazwa
klubu, która w założeniu miała być skrótem od sudoku
i madżonga, ale niektórzy członkowie lubili sugerować,
że nie są przeciwni także temu mniej cenzuralnemu znaczeniu*. Doktor Louie Strand, emerytowany weterynarz,
zamówił nawet koszulki z napisem: „Kręci mnie S&M…
Chcesz się ze mną zabawić?”. A Matilda Riesling, osiemdziesięciotrzyletnia była sekretarka kościoła prezbiteriańskiego najwyraźniej stwierdziła, że koszulki doktora Louie
są za mało sugestywne, i zamówiła nowe, z hasłem: „Klub
S&M: Zabawa jest jeszcze lepsza, gdy jesteś związany”.
Jednym słowem, to nie byli ludzie, z jakimi Gwen łatwo
było nawiązać kontakt.
− Gwennie? – Głos ciotki przerwał jej rozmyślania.
− Uhm, umówiłam się z Richardem na lunch w centrum. O pierwszej. Ale mogę przyjechać do ciebie późnym
popołudniem albo wczesnym wieczorem – powiedziała,
obliczając szybko, że może jeśli przyjedzie przed piątą, da
radę urwać się około siódmej.
− Bardzo dobrze – stwierdziła Bea. − Najlepiej przyjedź
około wpół do czwartej. Ale nie później niż kwadrans po piątej, słyszysz? Jesteśmy seniorami. Lubimy jadać wcześnie.
− Dobrze, ciociu, do zobaczenia.
* Skrót S&M oznacza też sadomasochizm (przyp. red.).
15
− Aha, Gwennie, i baw się dobrze na randce. Opowiesz
nam o wszystkim wieczorem, dobrze?
Gwen siedziała jeszcze chwilę ze słuchawką w ręce.
Patrzyła przez okno na słońce wschodzące nad Iowa. Niebo było czyste i w oddali połyskiwały wody majestatycznej
Missisipi.
Dwudziesty szósty czerwca. Jej trzydzieste urodziny.
Miała nadzieję, że zanim skończy się ten dzień, będzie
mogła świętować coś więcej niż tylko kolejną dekadę życia
– oczywiście pod warunkiem, że w ogóle go przetrwa.
Przystąpiła do realizowania punktów swojego skrupulatnie zaplanowanego poranka. Być może obudziła się, czy raczej została obudzona, ociupinkę wcześniej, niż zakładała,
ale w tak ważny dzień nieco więcej czasu na przygotowania
nie zaszkodzi.
Jak co rano wykonała serię dwunastu ćwiczeń rozciągających – ten element dnia był niezależny od roku szkolnego
czy przerwy wakacyjnej. Kathy zawsze się śmiała, gdy Gwen
ćwiczyła w czasie przerwy na lunch i dla każdej pozycji
wymyślała śmieszną zwierzęcą nazwę. Na samą myśl o tym
Gwen się uśmiechnęła. Kathy, z którą przygotowywała
i prowadziła zajęcia z matematyki w szkole, była jej jedyną
naprawdę bliską znajomą. Miała pogodne usposobienie,
była zabawna… i na całe lato wyjechała do Salwadoru jako
misjonarka. Nie zadzwoni i nie zapyta, czy jest dziś Przycupniętym Strusiem, czy Wykręconą Fretką.
Gwen westchnęła, czując ukłucie samotności, które
szybko zmieniło się w tępy ból rozlewający się po całym
ciele. Nie należała do osób otoczonych rzeszą przyjaciół,
brakowało jej drugiej kobiety, z którą mogłaby pogadać
w weekendy. Kogoś, kto by naprawdę jej słuchał. Miała
16
oczywiście ciotkę Beatrice, ale... no cóż… niezupełnie o kogoś takiego jej chodziło. Gdyby nie Richard, byłaby tego lata
więcej niż sama. Byłaby kompletnie samotna.
Weszła do kuchni i wsypała dokładnie odmierzoną
szklankę płatków z otrębami, o wysokiej zawartości błonnika, do ulubionej białej ceramicznej miski – tej z radosnymi
stokrotkami wokół brzegu. Dodała dwie łyżki kalifornijskich
rodzynek, połowę pokrojonego banana i jedną miarkę mielonych migdałów. Do tego dolała dokładnie dwie trzecie
szklanki jednoprocentowego mleka i zaczęła jeść.
Zdrowo zbilansowane, pyszne i jedzone bez pośpiechu. Miała dość czasu na przyjemności, cieszyła się więc
swoim posiłkiem przy dźwiękach złotej kolekcji przebojów
Andrew Lloyda Webbera. Starannie przeżuwała jedzenie,
przeskakując między kolejnymi piosenkami. Poruszył ją
głos Barbry Streisand w pięknej wersji As if we never said
goodbye. Kiedy usłyszała smyczki, jak zawsze zerknęła na
wiszące na przeciwległej ścianie skrzypce. Należały do jej
ojca. Niemal słyszała, jak gra tę melodię, czuła towarzyszące temu emocje.
Przełączyła na słynną interpretację Upiora w operze
Sarah Brightman. Korzystając z tego, że nikt jej nie słyszy,
zanuciła nawet do wtóru kilka dźwięków. Jednak dopiero
przy wyjątkowo melodyjnym fragmencie ścieżki jedenastej – Love changes everything z Aspects of love – zalała ją
przedziwna fala tęsknoty. Gwen nie wiedziała dlaczego, ale
uczucie to było zdecydowanie silniejsze niż zwykle. Może
sprawił to niesamowity wokal Michaela Balla i urzekająca
interpretacja muzyczna, a może takie wrażenie zrobiły
na niej wersy o drżeniu na dźwięk czyjegoś imienia. Może
w końcu po prostu na starość robiła się sentymentalna...
17
Odetchnęła gwałtownie, ocierając z policzka nieproszoną łzę, i zjadła do końca płatki. Może gdyby ktoś towarzyszył jej tego poranka, razem z nią słuchał muzyki −
nie poczułaby tego zupełnie niespodziewanego uderzenia
straty? Richard twierdził wprawdzie, że nie jest fanem
musicali, ale to tylko dlatego, że tak naprawdę nigdy na
żadnym nie był. Przynajmniej na żadnym dobrym. Gwen
przygryzła wargę, przypominając sobie, że ostatnio oglądali w telewizji Deszczową piosenkę. Wydawało się, że
film całkiem przypadł Richardowi do gustu, więc chyba
mogła być dobrej myśli. Kiedy już będą mieszkali razem,
on z pewnością zrozumie jej upodobania. Choć z drugiej
strony, Richard szczycił się tym, że jest bardzo stały w swoich przekonaniach. Doceniała tę jego cechę, podobnie jak
ceniła ją u siebie.
Ale teraz trzeba skupić się na tym, co przyniesie ten
dzień. Wyłączyła muzykę, próbując pozbyć się niepokoju.
Skąd to niedorzeczne zdenerwowanie? Przecież będzie
cudownie! To dzień, na który tak długo czekała…
Odetchnęła głęboko i zeszła na dół. Umyła i wyczyściła
nicią zęby, przygotowała ubranie na lunch (biała bluzka,
brzoskwinioworóżowa spódnica w kwiaty, brązowe skórzane sandały, a na szczęście − długie kolczyki z perłą, które
kiedyś należały do jej mamy). Później spakowała torbę na
siłownię i spięła w kucyk proste włosy w odcieniu ciemnego blondu. Teraz jeszcze tylko trzynaście koma osiem
kilometra do siłowni.
Reszta poranka przebiegała w odmierzonych co do minuty etapach, dokładnie tak, jak zaplanowała. Po zajęciach
wzięła prysznic, wykonała kilka prac domowych i nawet
krótko porozmawiała z każdym z braci.
18

Podobne dokumenty