Wiesław Łyko PIERWSZY Z 43 LAT
Transkrypt
Wiesław Łyko PIERWSZY Z 43 LAT
Wiesław Łyko PIERWSZY Z 43 LAT 1958 rok był końcem nadzieji na odnowę i poprawę życia Polaków - związanymi z gomułkowskim październikiem ‘56. W Krakowie biskupem pomocniczym Archidiecezji Krakowskiej zostaje ks. Karol Wojtyła. Mistrzem świata w piłce nożnej została Brazylia, został Pele, Ministrami Kultury i Sztuki /którym aż do lat dziewięćdziesiątych podlegała większość drukarń/ byli Karol Kuryluk /do 29.IV./, Kazimierz Rusinek /do 2oVII./ i Tadeusz Galiński. "Chodziło się na wagary – teraz trzeba dźwigać ciężary.” Ten fragment skeczu kabaretu "Tey" mógłby być najbardziej skrótowo Przedstawioną przyczyną mojego związku z drukarstwem na długie 43 lata. Gdy w roku 1958 nie uzyskałem promocji do 11-ej klasy /byłaby to wtedy klasa maturalna/ rodzice uznali, że dalsza moja nauka w Liceum im. Sobieskiego nie rokuje zbyt dobrze. Postanowiono oddać mnie gdzieś do nauki zawodu. Były dwie koncepcje, pierwsza to oddać mnie do praktyki "na złotnika". Tato miał znajomości "wiślackie" ze znanym złotnikiem krakowskim i znaczącym od "przedwojnia" działaczem "Wisły" p. Koskiem, który miał pracownię i sklep w Rynku Głównym - obok "Hawełki". Alternatywą była drukarnia. Moim szwagrem, a mężem starszej siostry był Józef Biernacik - drukarz, maszynista rotograwiurowy, wtedy pracownik Drukarni Narodowej. Jego status zawodowy to dobre zarobki, a i fakt, że właśnie w roku 1958 miał po raz pierwszy po wojnie miał nastąpić szerszy nabór uczni do nauki zawodu spowodował, że wygrała ta druga koncepcja. /Można spekulować, że w tamtym czasie złotnik miał się nijak do Pana Drukarza - i przy tym zostańmy/. I tak pod koniec sierpnia stawiłem się w biurze rekrutacyjnym w Drukarni Prasowej na rozmowę wstępną przed inż. Stanisławem Wołkowskim, po której zostałem zakwalifikowany do egzaminu wstępnego, który odbył się 1 września w sali Zarządu Okręgu Związku Zawodowego Pracowników Poligrafii, przy ulicy Manifestu Lipcowego, w budynku Drukarni Narodowej, ale również redakcji "Przekroju" czy krakowskiego oddziału "Ossolineum". Egzaminem, dla około czterdziestu chłopaków, było dyktando, dla mnie raczej łatwe, a jego celem były przydziały przyszłych drukarzy do specjalności zawodowych. Najlepsi zostali skierowani do zecerni, średni na maszynistów, a pozostali do introligatorni. Dodam, że zecernie były rocznym stażem dla uzdolnionych graficznie, których następnie przeniesiono do nauki w przygotowalniach /np. Włodzimierza Piotrowskiego, czy Bogdana Jaworskiego/. Mnie skierowano do Krakowskich Zakładów Graficznych, gdzie właśnie dyrektorem naczelnym został wspomniany wyżej inż. Wołkowski, który po rozmowach wstępnych wybrał sobie najlepiej zapowiadających się uczniów do swojej przyszłej firmy. Krakowskie Zakłady Graficzne składały się wtedy z około 1 5 zakładów, z których - pod rządami nowego dyrektora bardzo szybko pozostało 8 największych. Były to dwa zakłady offsetowe Nr 2 przy ulicy Grzegórzeckiej /z. niewielką rotograwiurą/i Nr 5 przy ulicy Karmelickiej, wykonującym do początku lat 90-tych prawie całą swoją produkcję dla Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. W tym samym budynku mieściła się dyrekcja Krakowskich Zakładów Graficznych. Zakładami typograficznymi /z zecerniami ręcznymi, linotypami, maszynami płaskimi i introligatorniami /były: Zakład Nr 1 przy ul. Kazimierza Wielkiego, Nr 3 przy ulicy Berka Joselewicza 26, Nr 4 - przy ul. Sarego, Nr 6 przy ulicy Orzeszkowej /tu były również monotypy/, Nr 7 przy ul. Kościuszki, gdzie mieściły się również warsztaty mechaniczne KZG /przeniesione z ulicy Stolarskiej/ i przez długie lata warsztaty Technikum Poligraficznego* Zakład Nr 8 był zakładem anilinowym , drukującym opakowania* Mnie skierowano do nauki zawodu, do zakładu Nr 3, przy ulicy Berka Joselewicza 26. Kierował nim wówczas inż, Kazimierz Wolański, a jego mistrzem produkcji był p. Władysław Młodzianowski, którego po roku zastąpił p. Tadeusz Ochojski. Moim instruktorskim został p. Kazimierz Dziobek. Na zecerni byli - wtedy już na wyższym roku nauki kol. Witek Łowczowski i Andrzej Filip - syn cenionego kierownika zecerni w Drukarni Prasowej p. Jana Filipa. Na "mojej” zecerni - obok instruktora pracowali wtedy składacze: Józef Piszczek, niezwykle szybki „dziełowiec", Stanisław Konturek - doskonały afiszowiec, brygadzista Bronisław Zgodziński, Kazimierz Lach wspaniały działacz związkowy z prawdziwego zdarzenia i Alfred Kozakiewicz. Przydzielono mi stanowisko w „ulicy” mojego instruktora, dano winkielak i sztylet oraz schemat rozkładu czcionek w kaszcie do szybkiego nauczenia. Już pierwszego dnia dostałem tekst do złożenia, był to kawałek "Życia Literackiego". Muszę tu mocno podkreślić niezwykłe od samego początku zaangażowanie w moje szkolenie instruktora p. Kazimierza, wielkiego kibica "Cracovii”, dla którego moje wiślackie związki nie stanowiły żadnego problemu, co charakterystyczne dla ówczesnego kibicowania. Mój instruktor wciąż podkreślał, że zecer winien być synonimem słowa "dokładny” co w pewnym sensie łączyło się z powiedzeniem mojej mamy, która powtarzała, że jak masz coś robić byle jak, to lepiej abym nie robił wcale. Część zecerni zajmowały wówczas linotypy, gdzie pracowali również - jak się szybko przekonałem - tacy świetni fachowcy jak Mietek Pyszny czy Zbigniew Wojciechowski, którzy zresztą, bardzo szybko zostali skaperowani do Drukarni Prasowej. Już pierwsze dni praktyki wykazały, że zostałem szybko wrzucany "na głęboką wodę", czego przykładem mogło być posyłanie mnie do robienia rewizji na maszynach drukujących. Instruktor przygotował mi wszystkie czcionki potrzebne do wymiany, o których kroju czy wielkości nie miałem zielonego pojęcia. Sama rewizja nie sprawiła mi większego kłopotu, ale pozostał problem co zrobić z wymienionymi czcionkami. Włożyłem je "na razie" do kieszeni chałata (taką nazwę nosił wówczas strój zecera). I gdy jeszcze zastanawiałem się jak rozwiązać ten problem, nagle usłyszałem okrzyk jednego z linotypistów REWIZJA! Nogi mi się ugięły z przerażenia, że teraz mi się dostanie, gdy wyjdzie na wierzch zawartość mojej kieszeni. Na szczęście był to tylko sygnał, że zostały odlane do wymiany wiersze linotypowe. Drukarstwo, a zwłaszcza zecerstwo bardzo szybko przypadło mi do gustu - po prostu stało się moją drugą miłością - po Wiśle! /bo Rodzina dla mnie była i jest ponad taką klasyfikacją/. Trzeba też powiedzieć, że drukarstwo czy całą poligrafia /nie lubię tego określenia, wolę drukarstwo, zwłaszcza jak się mówi o czasach,tych przed elektroniką i komputeryzacją/ w tamtych czasach to było coś niezwykle magicznego i nie boję się powiedzieć - było traktowane na równi z pisarstwem czy dziennikarstwem. Tak też było w moim środowisku na Czerwonym Prądniku. Złożenie i odbicie na prasie rozkładu jazdy naszego autobusu i obdarowanie nimi kolegów, a przez nich szerszej grupy sąsiadów, wydrukowanie na "fuchę" pierwszych zaproszeń ślubnych, czy wizytówek dla moich kolegów z liceum - spowodowało, że już wtedy, przecież jako "gówniarz" byłem podziwiany jako KTOŚ. Jako jedną z największych zalet wynikających z pracy w drukarni uważam fakt poznania przez te wszystkie lata wielkiej grupy niezwykłych ludzi, tak kolegów drukarzy z wielu drukarń krakowskich /i nie tylko/, o których zamierzam wspominać przy odpowiednich okazjach, ale również wydawcach, grafikach, plastykach, wręcz artystach, a także ludziach Kościoła, I tak gdy po poznaniu początków składu tabel, zaproszeń, prostego łamania składu linotypowego - zostałem przydzielony do zaznajomienia się ze składem afiszów. Tu mistrzem był p. Stanisław Konturek - uznawany wtedy za jedynego w Krakowie konkurenta dla monopolistów z Drukarni Związkowej. Był to wtedy już starszy PAN DRUKARZ, stary kawaler, niezwykle życzliwy dla młodych, świetnie wspominający czasy przedwojennych drukarń, wtedy w większości żydowskich. Właśnie wtedy, wiosną 1959 roku, nastąpił mój pierwszy kontakt z wielką plastyką. Na zecernię trafiło zamówienie na złożenie plakatu i zaproszenia na wystawę Grupy Krakowskiej. Nie przekazano mi jednak informacji, że przyjdzie do składu grafik, a pan Stanisław dał mnie do złożenia te zamówienia - wykonałem skład afisza, odbiłem /na mokro wyklepując szczotką, gdyż nie było prasy korektowej w formacie A1 i z woreczkiem-zleceniem zaniosłem do biura. Po paru dniach telefon na zecernię wzywający p Konturka do biura. Ten wraca po chwili, poleca mi umyć ręce i stawić się w biurze. Schodzę, a tam czekają panowie Tadeusz Kantor i Daniel Mróz, którzy przyszli do drukarni, aby przekazać swoje sugestie co do składu ich plakatu. Powiedzieli, że fatygowali się niepotrzebnie, bez jednej uwagi podpisali afisz i zaproszenie do druku, a mnie chcieli przekazać swoje uznanie, ale widząc mnie uznali, że jestem za młody na skonsumowanie tego uznania. Przyślą po odbiór plakatów to dostarczą coś słodszego. Byłem "cały w skowronkach, a gdy wróciłem na górę, na zecerni wszyscy mi szczerze gratulowali, bo Daniel Mróz i jego "przekrój" to wtedy w Krakowie było "to coś". Dzisiaj wydaje mi się, że był to jakiś ważny moment startowy w mojej dalszej karierze - jeżeli można to tak nazwać - zawodowej. Nie powiedziałem, że rozpoczynając nauką zawodu, miałem zamiar kontynuować nauką w liceum wieczorowym. Uzyskałem skierowanie z drukarni i zacząłem chodzić do dziesiątej klasy w Nowodworku. Klasa była fajna z dziewczynami - ale ja byłem wśród wielu, nawet 50-cio letnich uczni 17-to letnim "szczawiem", którego zapędy wagarowania,, organizowania wycieczek na wystawy, nie znajdowały zrozumienia wśród ogółu klasy. Praca, zimowe treningi we "Wiśle", bardzo szybko zniechęciły mnie do kontynuowani nauki. Oczywiście ani w domu, ani w pracy o mojej rezygnacji nic nie mówiłem. Gdy po paru miesiącach sprawa się wydała, zgłosiłem kierownikowi, że nie będę wychodził już godziną wcześniej. I na tym się zakończyło, Ale nie do końca. Na wiosnę 1959 roku na zecernię trafił nowy pomocnik Andrzej P. Był to niezwykle „interesowny" chłopak, około 20-to letni. Od pierwszego momentu interesowało go tylko co tu i na czym można dodatkowo zarobić. Już po kilku dniach pochwalił się, że wyniósł i sprzedał na złom kilka kostek stopu linotypowego. Po paru tygodniach omówił z nami młodymi możliwość podrabiania biletów na, żużel. Był to czas niezwykłej popularności nowohuckiej "Wandy", na jej mecze przychodziło ponad 10 tysięcy kibiców, a kasy tylko dwie. Andrzej P. przyniósł taki bilet, wykonałem skład, na ręcznej prasce odbito kilkadziesiąt biletów i sprawdzono czy uda się je sprzedać. Okazało się, że można. W sprawę wciągnięto uczni z maszyn i już bardzo fachowo i na większą skalą - ruszył interes. Nie miejsce na omawianie tej sprawy szerzej /była opisana szczegółowo w "Głosie Nowej Huty"/. W sierpniu skończyło się aresztem dla kilkunastu młodych ludzi /w tym studentów, których szef zaangażował do sprzedaży/, również z drukarni. Jako, że ja wykonałem skład biletu - czekałem, że i mnie się dostanie. Od września 1959 otworzono Zasadniczą Szkoły poligraficzną, do pierwszej klasy poszli uczniowie przyjęci w tym roku do nauki zawodu - a było ich dużo więcej niż w naszym, poprzednim roku. Ci mieli pójść od razu do klasy drugiej. Kadry Krakowskich Zakładów Graficznych zapomniały sobie o mnie, prawdopodobnie wciąż tkwiła tam notatka, że chodzę do liceum wieczorowego. A ja o sobie nie przypominałem. Gdzieś po miesiącu wzywają mnie na Karmelicką do dyrektora. Gdy tylko tam wszedłem - dyrektor ostro natarł na mnie, że był wzywany na milicję, gdzie zamknięci "podrabiacze" zeznali, że ja też jestem zamieszany w aferę biletową. Poszedłem w zaparte i do niczego się nie przyznałem. Po kilku minutach dyr. Wołkowski przyznał, że blefował, ale czeka na wyjaśnienie dlaczego nie chodzę do szkoły. Udałem mocne zdziwienie, do jakiej szkoły, nikt mnie nie zawiadamiał itp. Tego było już dla dyrektora za wiele. Jeszcze dzisiaj masz się zgłosić na popołudniowych zajęciach - wrzasnął. No jak miałem - to się zgłosiłem. W szkole, przy ulicy św. Agnieszki, zostałem przyjęty owacyjnie i z gwizdami, bo wszyscy się cieszyli, ze i mnie się "nie upiekło". I tak rozpocząłem - chyba najfajniejsze – dwa lata mojego szkolenia, a może i dwa najlepsze, beztroskie lata, nie tylko zawodowe. Ale to już historie na inne opowiadanie.