Podróż do Bram Sahary. Ewa Popławska
Transkrypt
Podróż do Bram Sahary. Ewa Popławska
nasze podróże Maroko Podróż do bram Sahary O tym, że kraj o jedną czwartą większy od Polski nie jest możliwy do poznania w dwa tygodnie, zwłaszcza na rowerach, doskonale wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy natomiast, na co się zdecydować – góry, nadmorskie wybrzeże czy może malownicze wąwozy. Metodą rezygnacji z tego, co łatwiej dostępne gdzie indziej, ostatecznie zdecydowaliśmy, że celem naszej podróży będzie pustynia Tekst: Ewa Popławska, Zdjęcia: Ewa Popławska, Bartek Brzuzan Pod koniec września nie mieliśmy jeszcze opracowanej trasy wycieczki po Maroku, jak i planów odwiedzenia go w najbliższym czasie. Była natomiast brzydka pogoda w Polsce, co zmusiło nas do zweryfikowania planu wyjazdu na Podlasie. Była również promocja na loty do głównego ośrodka hiszpańskiej Andaluzji – Malagi i dlatego na początku października siedzieliśmy już w samolocie, martwiąc się tylko, czy nasze rowery nie ucierpiały podczas załadunku. Na szczęście nie uszkodziły się i kolejnego dnia przemierzyliśmy 150 km z Malagi do Algraciras, skąd odpływają promy do Afryki. Kiedy późnym popołudniem, na tle słońca chylącego się ku zachodowi, z morza wyłoniły się skały Gibraltaru, wiedzieliśmy, że Czarny Ląd jest już blisko. Nazajutrz, po pokonaniu promem Cie- 84 9/2011 śniny Gibraltarskiej, znaleźliśmy się w porcie Tanger w Maroku. Autobus Z Tangeru do Marrakeszu dostaliśmy się autobusem. W lukach bagażowych bez problemu można przewozić rowery. Oczywiście można tam przewozić także kozy i wszystko inne, za przewóz czego właściciel zapłaci. Opłata jest konieczna, gdyż w autobusie pracuje nie tylko kierowca. Zazwyczaj razem z bilete- nasze podróże Maroko rem oraz kierowcą podróżuje naganiacz, który współpracuje z kilkoma miejscowymi, pracującymi na swoją prowizję. Kiedy zdezorientowani pojawiliśmy się w holu głównym, szukając rozkładu jazdy, otoczyli nas mężczyźni wołający: Fez, Marrakesz, Casablanka i miliony innych nazw, których nie byłam w stanie zapamiętać z powodu nadmiaru docierających bodźców. Skinieniem głowy daliśmy znać, że właśnie Marrakesz nas interesuje i nawet nie zdążyliśmy zapytać o cenę, a już mężczyzna wziął ode mnie rower i kazał podążać w tym samym kierunku, a w zasadzie biec. Przy autobusie panował podobny gwar. Przy pomocy licznych chętnych zapakowaliśmy rowery do bagażnika i szybko musieliśmy wsiadać, bo autobus zaraz miał odjeżdżać. Odjechał za godzinę… O trzeciej w nocy obudził nas bileter, twierdząc, że jesteśmy w Marrakeszu. Musieliśmy uwierzyć, mimo że według wcześniejszych zapewnień do celu powinniśmy dotrzeć o szóstej nad ranem. Dżemaa el-Fna Nocna przygoda okazała się mieć swoje plusy. Jeszcze przed wschodem słońca dotarliśmy na słynny plac Dżemaa el-Fna. Właśnie wokół niego koncentruje się życie mieszkańców medyny (starego miasta otoczonego murami). Chwilowo nie było tu nikogo. Objechaliśmy na rowerach pobliski suk, czyli targ. Urzekła nas cisza i spokój. Pokonywaliśmy labirynt uliczek, wzdłuż których porozstawiane były pozamykane jeszcze stragany i obserwowaliśmy, jak Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez górskie wioski, których centralny punkt stanowi meczet z wysokim minaretem. Dookoła ulokowane są gliniane domy w charakterystycznym piaskowym kolorze. Mijaliśmy mężczyzn debatujących przy drodze oraz dzieci, które biegły za nami, wołając: bonjour, mademoiselle! Bonjour, monsieur! Sava? powoli medyna budzi się do życia. Jedną z uliczek przemknął starszy człowiek z osiołkiem, za chwilę ktoś obok nas przejechał motorynką. Stopniowo zaczęły pojawiać się kolejne postaci. Zjedliśmy śniadanie w pierwszej otwartej kawiarence – przepyszne, dopiero co usmażone, naleśniki z twarożkiem i miodem, popijane bardzo słodką herbatą ze świeżej mięty. Wróciliśmy na plac Dżemaa el-Fna, gdzie rozstawiono już stragany z sokiem z cytrusów. Największą popularnością cieszył się sok z pomarańczy. Swoje stanowiska rozłożyły Marokanki proponujące turystkom tatuaż z henny. Kiedy Bartek wyjął aparat, od razu pojawił się obok zaklinacz węży, próbując wrzucić mi gada na ramię. Ktoś inny proponował zdjęcie z małpką. Trochę oszołomieni i zmęczeni po nieprzespanej nocy udaliśmy się na poszukiwanie hote- 9/2011 85 nasze podróże Maroko lu. W pobliżu placu jest ich mnóstwo, więc po chwili mieliśmy już lokum – malutki pokój w błękitnym odcieniu, w przytulnym i tanim hoteliku, z tarasem na dachu i z widokiem na medynę. Rozłożyliśmy tam karimaty i zapadliśmy w kilkugodzinną drzemkę przerywaną nawoływaniami muezinów z okolicznych minaretów. Wieczorem plac znowu zmienił swoje oblicze. Zrobiło się niezwykle gwarno. Otoczeni feerią barw, zapachów i dźwięków czuliśmy się dalej jak we śnie. Centralną część zajmowały teraz oświetlone restauracje na świeżym powietrzu. Dookoła unosił się zapach grillowanych warzyw, ryb i mięsa. Z każdej strony nagabywani byliśmy przez kelnerów zachęcających do wybrania konkretnej restauracji. Na placu, oprócz zaklinaczy węży, pojawili się także muzycy grający na ludowych instrumentach oraz bajarze snujący opowieści w niezrozumiałym dla nas, niestety, berberyjskim języku. Nie bez powodu dla Dżemaa el-Fna utworzono specjalną kategorię UNESCO i przestrzeń kulturowa placu została wpisana na listę Arcydzieła Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości. Tizi-n-Tichka Z Marrakeszu wyruszyliśmy na obładowanych sakwami rowerach w stronę granicy z Algierią. Chcąc dostać się na pustynię, najpierw musieliśmy minąć przełęcze Atlasu Wysokiego – najwyższego pasma górskiego w zachodniej Afryce, którego szczyty osiągają wysokość ponad czterech tysięcy metrów. Największe wyzwanie stanowiła przełęcz Tiszka. Kilka godzin cierpliwie pokonywaliśmy serpentynę zakrętów, a trudy podjazdu rekompensowały widoki górskich szczytów na tle malowniczych dolin rzecznych. Przez Tizi-n-Tichka prowadzi główna trasa tranzytowa przez Atlas Wysoki i za wyjątkiem zimy, kiedy droga jest zamknięta, tędy właśnie podążają zarówno samochody osobowe, jak i ciężarówki z ładunkiem, czasami kilkakrotnie przewyższającym dozwoloną objętość. Przywykliśmy do mijających nas na skraju przepaści kolosów. Kierowcy byli bardzo przyjaźni. Słowami, gestami oraz powszechnie używanym w świecie arabskim klaksonem dopingowali do dalszej jazdy. Dotarliśmy w końcu do tablicy z napisem Tizi-nTichka (2210 m n.p.m.). Obok stała restauracja. Ja- 86 9/2011 Dojazd Najłatwiej i najtaniej dostać się do Maroka samolotem. Często zdarzają się promocje tanich linii lotniczych z Londynu bądź Frankfurtu, rzadziej z Polski. Można też polecieć z Polski do Malagi i stamtąd dojechać do Algeciras, skąd odpływają promy do Maroka. Po drodze koniecznie trzeba zwiedzić Gibraltar! Nas koszt lotu z Wrocławia do Malagi i z powrotem wyniósł 800 zł od osoby (w tym bagaże i opłata za przewóz roweru). Prom z Hiszpanii do Maroka to dodatkowe 20 euro w jedną stronę. Noclegi Do dyspozycji turystów (zwłaszcza w dużych miastach, jak Fez czy Marrakesz) jest wiele hotelików, najczęściej z klimatycznymi tarasami na dachu. Ceny zaczynają się od 60 dirhamów (ok. 22 zł). W okolicach Mohamidu za zorganizowany nocleg na pustyni trzeba zapłacić minimum 300 dirhamów (ok. 110 zł). W cenę wliczony jest dowóz na pustynię, miejsce w szałasie, kolacja, śniadanie i lunch oraz godzinna przejażdżka na wielbłądzie. Poza większymi miastami można rozbijać namiot „na dziko”. Mapy i przewodniki K. Firlej, S. Adamczak, „Maroko. Przewodnik Praktyczny”, Wyd. Pascal, ISBN: 9788375139228 Mapa „Maroc nr 969”, Wyd. Michelin, skala 1:1 000 000 n n Szczepienia Przed wyjazdem do Maroka nie są wymagane żadne szczepienia. Wizy Polacy podróżujący do Maroka są zwolnieni z obowiązku wizowego na okres 90 dni. dąc na rowerze, zdecydowanie intensywniej odczuwa się nachylenie terenu, dlatego zgodnie poddaliśmy w wątpliwość informacje ze znaku. Łagodniej, ale w dalszym ciągu podążaliśmy pod górę. Skończyły się serpentyny i przepaście, trasa prowadziła wzdłuż pokrytego zieloną łąką płaskowyżu. Po obu stronach drogi pasły się stada owiec. Czarne i białe zwierzęta wymieszały się między sobą, tworząc dwubarwną mozaikę na tle otaczających nas gór. Pokonaliśmy ostatnie trzy zakręty i po raz kolejny ujrzeliśmy tablicę Tizi-n-Tichka. Tym razem informacja była prawdziwa. Dzięki temu, że chwilę po nas przyjechała wycieczka autokarowa, nie staliśmy się obiektem nagabywań sprzedawców z licznych straganów z pamiątkami. Ajt Bin Haddu Kierując się do Ajt Bin Haddu, zboczyliśmy z asfaltowej drogi, wybierając znacznie krótszą, zaznaczoną na mapie jako utwardzona. Kolejnego dnia pieszo pokonywaliśmy ufortyfikowany labirynt uliczek, poprowadzonych na niewielkim wzgórzu. Podążało za nami słońce, tym razem wspinające się coraz wyżej na kolejne kondygnacje zbudowanych z gliny i słomy kazb (kazba – zamek lub forteca w Płn. Afryce) w Ajt Bin Haddu. Powoli rozjaśniało czerwone budowle. Zarówno te odnowione, z misternie rzeźbionymi na murach detalami, będące wizytówką ksaru (ufortyfikowanej osady lub siedziby plemiennej), jak i popadające w ruinę, gdzie żaden przewodnik nie zaprowadziłby turysty. Dotarliśmy na szczyt wzgórza z resztkami zrujnowanej wieży obronnej i podziwialiśmy panoramę, która nie bez powodu coraz nasze podróże Maroko częściej zyskuje na znaczeniu jako plener dla filmowców z pobliskiego studia w Warzazat. Zarówno ksar, jak i okolice, mogą się wydać dziwnie znajome tym wszystkim, którzy oglądali filmy „Gladiator” lub „Klejnot Nilu”. W stronę pustyni Miałam nadzieję, że to koszmar i niedługo się obudzę. Wyjeżdżaliśmy z Warzazat. Przez kilka kilometrów jechaliśmy wzdłuż plantacji foliowych worków. Dosłownie. Jak okiem sięgnąć, nie otaczało nas nic innego, tylko leżące na ziemi, wiszące na krzewach, bądź unoszone przez wiatr foliówki. Worki, jeden przy drugim, mieniły się w słońcu i początkowo nie byliśmy pewni, co widzimy. Nie mogliśmy uwierzyć, że mijamy tysiące hektarów plastikowych reklamówek. Niestety, choć nie wszędzie na tak ogromną skalę, ale jednak śmieci stanowią nieodłączny element krajobrazu krajów rozwijających się. Po przekroczeniu masywu Dżabal Tifarnin nasza droga prowadziła wzdłuż doliny Dara. Ta najdłuższa rzeka w Maroku biegnie aż do pustyni, tworząc wo- Słynnych garbarni Szawara wcale nie musieliśmy szukać. Kiedy tylko w ich okolicy pojawiał się jakiś turysta, miejscowi ochoczo prowadzili na punkty widokowe znajdujące się na tarasach sklepików z wyrobami skórzanymi. Z powodu nieprzyjemnego zapachu, jaki wydają substancje używane do wyprawiania skór (jak choćby gołębie odchody i bydlęcy mocz), garbarnie lokowane były na obrzeżach miasta kół żyzną dolinę. Mijaliśmy olbrzymie gaje palmowe, pięknie kontrastujące z surowymi, wypalonymi słońcem górami. Wzdłuż doliny rozwinęło się wiele osad. Kiedy przejeżdżaliśmy przez wioski, zawsze towarzyszyła nam gromadka dzieci. Te na rowerach próbowały nas wyprzedzać. Pewien chłopiec ścigał się z Bartkiem aż do sklepu, gdzie zatrzymaliśmy się, żeby napić zimnej coli. Kupiliśmy również ciastka dla malca w nagrodę za wygraną. Kiedy sprzedawca zobaczył, że podarowaliśmy je chłopcu, oddał część pieniędzy, tłumacząc, że cena dla miejscowych jest niższa! Za Zagorą zniknęły palmy, zaczęło się robić coraz bardziej gorąco. Droga stała się węższa. Kilka razy W medynie, która jest najlepiej zachowanym starym arabskim miastem, działają setki sklepików, warsztatów, małych kawiarenek i restauracji 9/2011 87 nasze podróże Maroko Na bazarze, przed zakupem, degustowaliśmy wcześniej kilkanaście (!) rodzajów oliwek w ciągu godziny mijał nas pojedynczy samochód. W oddali widzieliśmy górskie masywy, między którymi rozciągały się porośnięte drzewami akacji bezdroża. Oddalone o kilkanaście metrów od siebie drzewa stanowiły upragnione źródło cienia. Temperatura powietrza oraz mapa wskazywały, że Sahara jest już blisko. Wakacje na Saharze Kiedy siedzieliśmy w kawiarence, w oddalonym o 200 km od celu naszej podróży miasteczku Agdz, w ogóle nie planowaliśmy wykupić wycieczki na pustynię. Zakładaliśmy, że dojedziemy na rowerach najdalej, jak to możliwe, i poszukamy przytulnego miejsca na rozbicie namiotu. Dosiadł się do nas jednak Mohamed. Doskonale wiedzieliśmy, że zaproszenie na herbatę do sklepiku, który prowadzi, jest tylko pretekstem, aby sprzedać wszystko, do kupna czego uda mu się nas przekonać. Udaliśmy się jednak z Mohamedem, gdyż był miłym człowiekiem i wiedzieliśmy, że taką ma pracę. Herbata była pyszna, transakcje handlowe nie do końca przebiegały według założeń sprzedawcy, gdyż kupiliśmy tylko jeden mały łańcuszek. Zrozumiał jednak, że na rowerach trudno przewozi się berberyjskie dywany i naczynia. Kiedy żegnaliśmy się, powiedział, że po dotarciu do leżącego nieopodal pustyni miasteczka Ta- 88 9/2011 gounite, koniecznie musimy poszukać jego kuzyna, gdyż organizuje najlepsze w całym Maroku wyprawy na pustynię. Okazało się, że kuzyna nie musieliśmy szukać. Dwa dni później, kiedy zatrzymaliśmy się w sklepie w Tagounite, Bahalou sam nas odnalazł. Mohomed już nam zarezerwował wycieczkę. Poważnie zastanawialiśmy się, czy skorzystać z propozycji, co z kolei doskonale wyczuł wprawiony w negocjacjach handlowych Berber i zaproponował bardzo korzystną ofertę. Uznaliśmy, że należą się nam wakacje! Rowery zostawiliśmy w garażu Bahalou, zabraliśmy dużo wody i pojechaliśmy dżipem w głąb pustyni. Nasz obóz znajdował się na Wydmach Żydowskich, dookoła których rozstawiono kilka innych turystycznych wiosek. Nie były może największe na świecie i nie ciągnęły się po horyzont, gdzie w dalszym ciągu widać było góry, dotarliśmy jednak na prawdziwą pustynię, do bram Sahary. Zostawiliśmy rzeczy w przeznaczonym dla nas szałasie i zaraz potem spacerowaliśmy po wydmach, z zadowoleniem stwierdzając, że większość wiosek turystycznych jest pozamykana i jesteśmy prawie sami. Pod wieczór czekała nas przejażdżka na wielbłądach, a potem kolacja w szałasie-jadłodajni. Serwowano tradycyjne berberyjskie potrawy: harirę – zupę z kurczaka i ciecierzycy, tadżina – duszone kawałki mięsa z warzywami, podawane w charakterystycznym stożkowatym naczyniu, oraz melona na deser. Malownicze scenerie tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że warto było ulec namowom Bahalou. Rano nie zdecy- nasze podróże Maroko Najbardziej skomplikowana mila kwadratowa na świecie dowaliśmy się natomiast na przejażdżkę dżipami po kamienistej pustyni (hamadzie) i sami udaliśmy się na kilkugodzinny spacer. Mimo iż wydmy wydawały się być na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości pokonaliśmy kilka kilometrów. Po powrocie czekał nas lunch – wielka miska sałatki z pomidorów, ogórków i oliwek oraz czajniczek, jak zawsze, bardzo słodkiej miętowej herbaty. Spożywaliśmy ten orzeźwiający posiłek w przewiewnej chatce, przez okno podziwiając pustynię. Ta chwila mogłaby trwać… Do Maroka dotarliśmy z Hiszpanii, promem z Algraciras do Tangeru I tym razem w nocy dotarliśmy do Marrakeszu, jednak zanim jeszcze wysiedliśmy z autobusu, pojawił się naganiacz na kierunek Fez. W charakterystycznym zamieszaniu i pośpiechu przepakowaliśmy rowery i sakwy do kolejnego pojazdu, mając nadzieję, że niczego nie zapomnieliśmy. Rano dojechaliśmy do dawnej stolicy Maroka – Fezu. Udaliśmy się do dzielnicy Fas al-Bali, najstarszej medyny w mieście. Wynajęliśmy pokój w hoteliku przy bramie Bab Bu Dżalud. Kryterium decydujące o wyborze miejsca zakwaterowania stanowił taras. Z naszego rozciągał się widok na medynę, nazywaną najbardziej skomplikowaną milą kwadratową na świecie, która jest jednocześnie najlepiej zachowanym starym arabskim miastem. Szacuje się, że mieszka tu ćwierć miliona ludzi. Ich codzienne życie przeplata się z życiem licznie odwiedzających to miejsce turystów. Działają tu setki sklepików, warsztatów, małych kawiarenek i restauracji. W medynie są też ukryte cenne zabytki – kilkusetletnie meczety i szkoły koraniczne oraz ociekające luksusem pałace. Po wyjściu z hotelu szybko wtopiliśmy się w gwarne życie medyny. Kiedy przechodziliśmy koło straganów z jedzeniem, koktajlami bądź sokami z owoców, sprzedawcy szerokim uśmiechem i często także nawoływaniem zapraszali do siebie. Na bazarze kupiliśmy kilogram oliwek, degustując wcześniej kilkanaście ich rodzajów i koniecznie targując się o cenę. W naszej torbie znalazły się także kasztany, przeróżne bakalie, melon. Gdybyśmy planowali gotowanie rosołu, moglibyśmy kupić kurę na stoisku z drobiem. Wówczas sprzedawca jednym ruchem topora pozbawiłby ją życia, a my, łapiąc za nogi, zanieślibyśmy ją do domu. Na taki zakup decydowali się jednak tylko miejscowi. Podobnie jak na zakup mięsa na straganie rzeźniczym. Zarżnięty rano baran wisiał na haku a sprzedawca odcinał tasakiem części wskazane przez klienta. Zazwyczaj przy stoisku kręciło się dużo kotów, nauczonych, że również im raz na jakiś czas trafia się jakiś tłusty kąsek. Za bazarem spożywczym kupić można było ubrania, biżuterię, meble, dywany, narzuty. Jednym słowem wszystko. W Fezie niestety skończyła się nasza marokańska przygoda. Ponownie wsiedliśmy w autobus, później na prom i rowerami, znaną już drogą, wróciliśmy do Malagi. n 9/2011 89