Rozdziały 3
Transkrypt
Rozdziały 3
3 Ptaki z gór Clary położyła torbę obok drzwi i rozejrzała się. Słyszała, jak wokół kręcą się Luke i jej matka, odstawiając własne bagaże i wyciągając magiczne światła, które rozświetliły mieszkanie Amatis. Clary cała się spięła. Nadal nie mieli pojęcia, w jaki sposób Sebastian ją porwał. Członkowie Rady sprawdzili, czy w domu nie ma żadnych niebezpiecznych materiałów, ale Clary znała swojego brata. Jeśli miałby taką ochotę, zniszczyłby wszystko, co znajdowało się w domu, tylko po to, żeby pokazać, że może - kanapy zamieniłby w podpałki, rozbiłby lustra i powybijał okna. Usłyszała, jak jej matka wzdycha z ulgą i wiedziała, że Jocelyn pewnie myślała o tym samym: Cokolwiek się stało, dom był w dobrym stanie. Nic nie wskazywało na to, że Amatis stała się krzywda. Książki leżały starannie ułożone na stoliku do kawy, podłoga była zakurzona, ale nie zagracona, zdjęcia na ścianie wisiały prosto. Clary z bólem patrzyła na najnowsze zdjęcie, na którym razem z Lukiem i Jocelyn siedzieli przy ognisku na Coney Island, spleceni ramionami i z uśmiechami na twarzach. Pomyślała o ostatnim razie, kiedy to widziała siostrę Luke’a, o tym, jak Sebastian zmuszał ją do wypicia z Piekielnego Kielicha, a ona krzyczała w proteście. Jak widziała w jej oczach gasnącą osobowość połknięciu jego zawartości. Clary zastanawiała się, czy tak właśnie wygląda czyjaś śmierć. Oczywiście już ją widziała. Valentine umarł na jej oczach. Z pewnością w jej krótkim życiu czaiło się za dużo cieni. Luke podszedł do kominka i spojrzał na wiszące wokół niego fotografie. Wyciągnął rękę i dotknął zdjęcia, które pokazywało dwoje niebieskookich dzieci. Jedno z nich, młodszy chłopiec, rysował, podczas gdy starsza siostra patrzyła na jego dzieło z czułością. Luke wyglądał na wyczerpanego. Portal przetransportował ich do Gard, a następnie przeszli przez miasto do domu Amatis. Luke nadal często krzywił się z bólu spowodowanego raną w boku, która jeszcze nie do końca się zagoiła, ale Clary wątpiła, żeby to ona była źródłem jego cierpienia. Cisza w mieszkaniu Amatis, przytulne,szmaciane dywaniki na podłodze i starannie ułożone osobiste pamiątki... wszystko to wskazywało na zwyczajne życie, przerwane w najgorszy możliwy sposób. Jocelyn podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu, szepcząc uspokajająco. Odwrócił się w jej objęciach i oparł głowę o jej bark. Miało to bardziej pocieszający niż w jakiś sposób romantyczny wyraz, ale Clary i tak czuła się, jakby im przeszkadzała. Po cichu zabrała torbę i weszła po schodach. Pokój gościnny się nie zmienił. Mały; białe ściany; okna jak bulaje1 - jednym z nich Jace wszedł kiedyś do środka - i ta sama kolorowa kołdra przykrywająca łóżko. Upuściła torbę na podłogę niedaleko szafki nocnej, na której pewnego ranka Jace zostawił dla niej list, mówiąc, że odchodzi i nigdy nie wróci. Usiadła na krawędzi materaca, starając się otrząsnąć z fali wspomnień. Nie zdawała sobie sprawy, jak trudno będzie wrócić do Idrisu. Nowy Jork był dla niej domem. Był zwyczajny. Idris to wojna i zniszczenie. To w Idrisie po raz pierwszy widziała śmierć. Krew pulsowała jej w uszach. Chciała się zobaczyć z Jace'em, Alekiem i Isabelle daliby jej poczucie normalności. Ledwo słyszała Luke'a i jej matkę krzątających się po domu i prawdopodobnie brzęk filiżanek w kuchni. Zsunęła się z łóżka i podeszła do jego stóp, gdzie stał staroświecki kufer, który podczas jej ostatniej wizyty w Idrisie przyniosła Amatis, mówiąc, żeby poszukała sobie jakichś ubrań. Uklękła obok i otworzyła go. Te same ubrania, starannie oddzielone od innych warstwami papieru: mundurki szkolne, praktyczne swetry i jeansy, bardziej formalne koszule i spódnice, a pod tym wszystkim leżało coś, co Clary wcześniej brała za suknię ślubną. Wyciągnęła ją. Teraz znała świat Nocnych Łowców na tyle, że wiedziała, jakie było jej znaczenie. Strój żałobny. Biała suknia, prosta i dopasowana marynarka z wyszywanymi srebrnymi runami żałobnymi... oraz ledwo widoczny na mankietach wzór ptaków. Czaple 2 . Clary ostrożnie położyła ubrania na łóżku. Mogła sobie wyobrazić jak Amatis zakłada ten strój, zaraz po śmierci Stephena Herondale'a. Ostrożnie, wygładzając materiał, zapinając guziki kurtki, a wszystko po to, by opłakiwać człowieka, który już nie był jej mężem. Strój dla wdowy, która nawet nie mogła nazywać siebie wdową. 1 2 Te okrągłe okna w statku xD Dobrze jest poznawać nowe słowa :D /Mc. Z angielskiego „herons”, od Herondale’ów :D - Clary? - To była jej matka. Obserwowała ją, opierając się o próg. - Co to... och. Przeszła przez pokój, dotknęła materiału sukni i westchnęła. - Och, Amatis. - Nigdy nie doszła do siebie po Stephenie, prawda? - zapytała Clary. - Czasami ludzie tego nie robią. - Ręka Jocelyn powędrowała do włosów Clary i zatknęła je za ucho z matczyną precyzją. - A Nephilim... kochamy bardzo zaciekle. Kiedy już się raz zakochasz, możesz umrzeć po stracie tej miłości... mój nauczyciel mówił, że serca Nephilim są jak serca aniołów: czują każdy ludzki ból i nigdy się nie goją. - Ale tobie się to udało. Kochałaś Valentine'a, a teraz kochasz Luke'a. - Wiem. - Wzrok Jocelyn był nieobecny. - Spędziłam w przyziemnym świecie dość czasu, by zauważyć, że większość ludzi inaczej myśli o miłości. Zdałam sobie sprawę, że kiedy już raz kogoś kochałaś, rana w twoim sercu może się zagoić, a ty jesteś w stanie zakochać się na nowo. Poza tym zawsze kochałam Luke'a. Może o tym nie wiedziałam, ale zawsze go kochałam. - Jocelyn wskazała na ubrania żałobne leżące na łóżku. - Powinnaś założyć tę marynarkę - powiedziała. - Jutro. - Na posiedzenie? - zapytała zaskoczona Clary. - Dużo Nocnych Łowców zginęło lub stało się Mrocznymi – odparła Jocelyn. - Strata każdego Nocnego Łowcy to jak strata syna, brata, siostry czy kuzyna. Nephilim są rodziną. Dysfunkcyjną rodziną, ale... - Dotknęła policzka córki, jej własną twarz skrywały cienie. Prześpij się, Clary - powiedziała. - Jutrzejszy dzień będzie długi. Po tym, jak drzwi zamknęły się za jej matką, Clary włożyła koszulę nocną i posłusznie wdrapała się na łóżko. Zamknęła oczy i usiłowała zasnąć, ale sen nie nadchodził. Obrazy pod jej powiekami zmieniały się jak w kalejdoskopie: anioły spadające z nieba; złocista krew; oślepiony, zakuty w łańcuchy Ithuriel, mówiący o obrazach i runach, które zsyłał na nią przez całe jej życie, wizje i wyobrażenia przyszłości. Przypomniała sobie sen o jej bracie z czarnymi, zakrwawionymi skrzydłami, przemierzającym skute lodem jezioro... Odrzuciła kołdrę. Było jej gorąco, swędziało ją całe ciało, a nerwy miała za bardzo napięte, żeby zasnąć. Po tym, jak wyszła z łóżka, podążyła schodami na dół po szklankę wody. Salon był słabo oświetlony, na korytarz wypływała jedynie niewielka smuga czarodziejskiego światła. Zza drzwi dochodziły szepty. Ktoś nie spał i właśnie rozmawiał w kuchni. Clary ostrożnie przemierzała korytarz, dopóki ciche pomruki nie zaczęły przybierać bardziej artykułowanych i znajomych dźwięków. Najpierw rozpoznała głos matki, przepełniony napięciem i rozpaczą. - Ale nie rozumiem, jak to się mogło znaleźć w szafce - mówiła. - Nie widziałam jej odkąd... odkąd Valentine zabrał wszystko, co do nas należało, jeszcze w Nowym Jorku. Odpowiedział jej Luke: - A Clary nie mówiła, że Jonathan ją miał? - Tak, ale wtedy zostałaby zniszczona razem z tym mieszkaniem, prawda? - Głos Jocelyn był bardziej donośny, kiedy Clary przysunęła się do drzwi kuchni. - Tym, w którym Valentine trzymał te wszystkie kupione specjalnie dla mnie ubrania. Jakbym miała do niego wrócić. Clary stała bez ruchu. Jej matka razem z Lukiem siedziała przy kuchennym stole; jedną ręką przytrzymywała głowę, a Luke głaskał ją po plecach. Clary powiedziała swojej matce o tym mieszkaniu wszystko, o tym, jak Valentine trzymał tam wszystkie te rzeczy przeznaczone dla Jocelyn w nadziei, że pewnego dnia żona do niego wróci i będzie z nim tam mieszkać. Jej matka słuchała tego spokojnie, ale było oczywiste, że ta historia wpłynęła na nią bardziej, niż Clary zdawała sobie z tego sprawę. - On odszedł, Jocelyn - powiedział Luke. - Wiem, że może się to wydawać nieco niemożliwe. Jego obecność zawsze była namacalna, nawet jeśli się ukrywał. Ale teraz naprawdę nie żyje. - Ale mój syn żyje - powiedziała Jocelyn. - Wiesz, że kiedyś, co roku, w dzień jego urodzin, brałam tę szkatułkę w ręce i nad nią płakałam? Czasami śni mi się chłopiec z zielonymi oczami, chłopiec, którego żył nigdy nie zatruto demoniczną krwią, chłopiec, który potrafi się śmiać, kochać i być człowiekiem i to nad nim płakałam, ale ten chłopiec nigdy nie istniał. - Wyciągała ją i płakała, pomyślała Clary... wiedziała, o jaką szkatułkę chodziło jej matce. Ta szkatułka była pamiątką po zmarłym dziecku, mimo że ono nadal żyło. W środku znajdował się dziecięcy pukiel włosów i maleńki bucik. Ostatnim razem, kiedy Clary ją widziała, miał ją Sebastian. Valentine musiał mu ją dać, chociaż nigdy nie zrozumie, dlaczego Sebastian ją zatrzymał. Sentymentalizm nie był raczej jego mocną stroną. - Musisz powiedzieć o tym Clave - powiedział Luke. - Jeśli ma to jakiś związek z Sebastianem, będą chcieli o tym wiedzieć. Clary poczuła ucisk w brzuchu. - Chciałabym nie musieć tego robić - powiedziała Jocelyn. - Chciałabym spalić tę przeklętą rzecz. Nienawidzę tego, że to wszystko moja wina - wybuchnęła. - Chcę tylko chronić Clary. Ale najbardziej mnie przeraża to, że ten ktoś żyje tylko i wyłącznie przeze mnie. - Głos Jocelyn stał się płaski i przepełniony goryczą. - Powinnam była go zabić zaraz po narodzinach - powiedziała i odsunęła się od Luka, więc Clary mogła zauważyć, co leżało na stole. Była to srebrna szkatułka, taka, jak ją zapamiętała. Ciężka, z prostym wiekiem i wygrawerowanymi na boku inicjałami J.C. Poranne słońce odbijało się na lśniącej powierzchni nowych bram do Gard. Jak podejrzewała Clary, stare zostały zniszczone podczas bitwy, która zrównała z ziemią większość Gard i wypaliła drzewa wzdłuż zbocza. Za nimi widziała niżej położone Alicante, lśniącą wodę w kanałach, demoniczne wieże, wznoszące się na tyle wysoko, że skrzyły się w słońcu niczym mika w kamieniu. Samo Gard zostało odbudowane. Ogień nie zniszczył kamiennych murów i wież. Mury nadal je otaczały, a nowe bramy zrobiono z czystego adamasu, który wchodził w skład demonicznych wież. Rada - cztery litery C w kwadracie symbolizowały Radę, Przymierze, Clave i Konsula3. Każde C zawierało symbol jednej z czterech grup Podziemnych. Półksiężyc dla wilkołaków, księga czarów dla czarowników, elfia strzała dla Jasnego Dworu, a dla wampirów - gwiazda. Gwiazda. Nie była w stanie wymyślić nic innego, nic, co symbolizowałoby wampiry. Krew? Kły? Ale gwiazda miała w sobie coś prostego i wytwornego. Była jasna pośród ciemności. Ciemności nieprzeniknionej, której nie można było w żaden sposób rozproszyć. I była samotna w sposób, w jaki tylko nieśmiertelne rzeczy mogą to odczuwać. Clary bardzo tęskniła za Simonem. Po niemal bezsennej nocy była wyczerpana, tak samo jak jej zasoby emocjonalne, a fakt, że wlepiała w nią wrogi wzrok setka ludzi, wcale nie pomagał. Wokół bram kręciły się dziesiątki Nocnych Łowców, większości z nich nie znała. Wielu patrzyło ukradkiem na Jocelyn i Luke'a; kilkoro podeszło się z nimi przywitać, podczas gdy reszta obrzucała ich ciekawskimi spojrzeniami. Widziała, że Jocelyn z trudem zachowuje spokój. 3 Tak, tak, po angielsku wszystkie te elementy zaczynają się na „c” xD /Mc. Ścieżką prowadzącą wzdłuż wzgórza do Gard szło coraz więcej Nocnych Łowców. Clary z ulgą rozpoznała Lightwoodów - Maryse na przodzie, z Robertem przy boku; Isabelle, Alec i Jace szli za nimi. Mieli na sobie białe, żałobne stroje. Szczególnie Maryse wyglądała ponuro. Clary zauważyła, że chociaż Maryse i Robert szli ramię w ramię, ich dłonie się nie dotykały. Jace odłączył się od grupy i zaczął iść w jej stronę. Zdawał się nie zauważać śledzących go spojrzeń. Cieszył się na swój sposób dziwną sławą wśród Nephilim... syn Valentine'a, który tak naprawdę nie był jego synem. Porwany przez Sebastiana, uratowany przez ostrze Niebios. Clary dobrze znała tę historię, tak samo jak wszyscy bliscy Jace'a, ale plotki rosły jak koralowce4, nabierając coraz to nowszych barw. - ... anielska krew... - ... supermoce... - ... słyszałem, że Valentine nauczył go różnych sztuczek... - ... ogień w żyłach... - ... nie ma prawa być Nephilim... Słyszała te szepty nawet teraz, kiedy Jace przechodził między ludźmi. Był to jasny, zimowy dzień, zimny i słoneczny, a światło mieniło się w jego włosach złotymi i srebrnymi refleksami, przez co musiała zmrużyć oczy, kiedy podszedł do bramy. - Strój żałobny? - zapytał, dotykając rękawa jej marynarki. - Tak jak ty - zauważyła. - Nie wiedziałem, że w ogóle jakieś masz. - To Amatis - powiedziała. - Posłuchaj... muszę ci o czymś powiedzieć. Pozwolił jej się poprowadzić na bok. Clary streściła rozmowę jej matki i Luke'a o szkatułce. - To na pewno ta sama szkatułka. Moja matka miała ją od kiedy pamiętam, a teraz widziałam ją w mieszkaniu Sebastiana. Jace przeczesał dłonią jasne pasma. - Tak myślałem, że coś musiało się stać - powiedział. - Maryse dostała dzisiaj wiadomość od twojej matki. - Miał nieprzenikniony wzrok. - Sebastian Przemienił siostrę Luke'a - dodał. - Zrobił to celowo, żeby skrzywdzić Luke'a i przez to twoją matkę. Nienawidzi jej. Musiał przybyć do Alicante po Amatis w noc bitwy w Burren. Kiedy byliśmy jeszcze ze sobą połączeni, powiedział mi mniej więcej, co chce zrobić. Że zamierza 4 Jezu, Cassie, zlituj się xD /Mc. porwać Nocnego Łowcę z Alicante, tylko nie zdradził, kto to ma być. Clary skinęła głową. Zawsze dziwnie jej było słuchać jak Jace mówi o sobie z tamtego czasu, o tym Jasie, który był przyjacielem Sebastiana - kimś więcej niż przyjacielem, jego sojusznikiem. O Jasie, który nosił ciało i twarz jej Jace'a ale był zupełnie inną osobą. - To wtedy musiał zabrać ze sobą tę szkatułkę i zostawić ją u niej w domu - dodał Jace. - Wiedział, że twoja rodzina pewnego dnia ją tam znajdzie. Mógł to traktować jako wiadomość lub podpis. - Tak sądzi Clave? - zapytała Clary. - Ja tak sądzę - powiedział Jace, skupiając na niej wzrok. - I wiesz, że oboje lepiej niż inni potrafimy przejrzeć Sebastiana. W ogóle go nie rozumieją. - Mają szczęście. - Przez powietrze przebił się dźwięk dzwonu i bramy się otworzyły. Clary i Jace dołączyli do Lightwoodów, Luke'a i Jocelyn będących częścią wlewającej się przez nią fali Nocnych Łowców. Przemierzyli ogrody roztaczające się na zewnątrz twierdzy, weszli po schodach, po czym przeszli przez kolejne drzwi i weszli do długiego korytarza, który kończył się salą posiedzeń Rady. Jia Penhallow, w szatach Konsula, stała przy wejściu do sali, podczas gdy Nocni Łowcy jeden po drugim zbierali się wokół niej. Salę zbudowano na wzór amfiteatru: ławki ustawione w półkole naprzeciwko prostokątnego podwyższenia z przodu. Na podium stały dwie mównice, jedna dla Konsula i druga dla Inkwizytora, a za nimi znajdowały się dwa masywne, prostokątne okna z widokiem na całe Alicante. Clary usiadła z Lightwoodami i matką, podczas gdy Robert Lightwood odłączył się od grupy i skierował w stronę środkowej nawy, by zająć miejsce Inkwizytora. Na podwyższeniu, za mównicami, stały cztery wysokie krzesła, na których tyle wyryto symbole: księgę czarów, księżyc, strzałę i gwiazdę. Miejsca dla Podziemnych członków Rady. Luke spojrzał na swoje, ale usiadł obok Jocelyn. Nie można było tego nazwać pełnym zgromadzeniem Rady i Podziemnych. Luke nie zajmował tutaj oficjalnego stanowiska. Naprzeciwko siedzeń wzniesiono wielki stół, udrapowany niebieskim aksamitem. Na nim stało coś długiego i ostrego, coś, co mieniło się w świetle słońca wpadającego przez okna. Miecz Anioła. Clary rozejrzała się. Fala Nocnych Łowców trochę się przerzedziła; sala była prawie pełna. Kiedyś prowadziło tu więcej dróg niż przez Gard. Jedna prowadziła przez Opactwo Westminster, następna przez Świątynię Pokutną Świętej Rodziny, a kolejna przez cerkiew Wasyla Błogosławionego, ale zostały one zamknięte, kiedy wynaleziono Portale. Zastanawiała się, czy jakiś rodzaj magii sprawiał, że sala nigdy nie była pełna. W życiu nie widziała tutaj tylu ludzi, a i tak wciąż znajdywała puste miejsca, kiedy Jia Penhallow weszła na scenę i głośno klasnęła dłońmi. - Proszę Radę o uwagę - powiedziała. W jednej chwili zapadła cisza; wielu Nocnych Łowców pochyliło się do przodu. Plotki krążyły wokół nich jak spłoszone ptaki, a w pomieszczeniu czuło się napięcie, natłok ludzi łaknących informacji. - Bangkok, Buenos Aires, Oslo, Berlin, Moskwa, Los Angeles - powiedziała Jia. Zaatakowane nagle i efektywnie, zanim można było zgłosić ataki. Zanim można było wysłać ostrzeżenia. W każdym Konklawe w tych miastach Nocni Łowcy zostali schwytani i Przemienieni. Niewielu z nich - żałośnie niewielu - albo bardzo starych albo bardzo młodych, po prostu zabito, a ich ciała zostawiono nam, byśmy je spalili, by wzbogacić Ciche Miasto o nowe głosy. Odezwał się ktoś siedzący w jednym z pierwszych rzędów. Czarnowłosa kobieta, z wytatuowanym na ciemnoskórym policzku srebrnym wzorem ryby koi 5 . Clary rzadko widywała Nocnych Łowców, którzy mieli prawdziwe tatuaże, ale nie było to niespotykane. - Mówisz "Przemienieni" - powiedziała. - Ale nie masz na myśli "zabici"? Jia zacisnęła usta. - Nie miałam na myśli "zabici" - powiedziała. - Tylko "Przemienieni". Mówimy o Mrocznych, tych, którym za pomocą Piekielnego Kielicha Jonathan Morgenstern... lub, jak on woli, by go nazywano, Sebastian, zniszczył prawdziwe wcielenie. Każdy Instytut został powiadomiony o tym, co się stało w Burren. O istnieniu Mrocznych wiemy od niedawna, chociaż pewnie są tacy, którzy wciąż nie chcą w to wierzyć. Po sali przebiegł szmer. Clary ledwo go słyszała. Tak samo jak ledwo była świadoma dłoni Jace'a zaciskającej się wokół jej własnej. Słyszała świst wiatru w Burren i widziała Nocnych Łowców, wstających po wypiciu zawartości Piekielnego Kielicha, by stanąć twarzą w twarz z Sebastianem, podczas gdy z ich skóry powoli znikały Znaki z Szarej Księgi... - Nocni Łowcy nie walczą z Nocnymi Łowcami - powiedział starszy mężczyzna 5 Zajebisty jest ten tatuaż, aż sprawdziłam :D /Mc. siedzący w jednym z pierwszych rzędów. Jace szepnął jej do ucha, że to głowa Instytutu w Reykjavíku. - To bluźnierstwo. - Tak, to jest bluźnierstwo - zgodziła się Jia. - Bluźnierstwem jest kredo Sebastiana Morgensterna. Jego ojciec chciał oczyścić świat z Podziemnych. Sebastian chce czegoś więcej. Chce zamienić Nephilim w popiół i chce, by sami to zrobili. - Z pewnością, skoro udało mu się zmienić Nephilim w... w potwory, będziemy w stanie znaleźć sposób, by odwrócić ten proces - powiedziała Nasreen Choudhury, głowa Instytutu w Mumbaju, wyglądająca królewsko w białym, ozdobionym runami sari. - Na pewno nie powinniśmy się tak łatwo poddawać. - W Berlinie znaleziono ciało jednego z Mrocznych - powiedział Robert. - Był ranny, prawdopodobnie zostawili go na pewną śmierć. Teraz badają go Cisi Bracia, by zobaczyć, czy mogą zebrać potrzebne informacje, które mogłyby prowadzić do opracowania lekarstwa. - Którego Mrocznego? - domagała się kobieta z tatuażem koi. - Miał imię, zanim go Przemieniono. Imię Nocnego Łowcy. - Amalrica Kriegsmessera - powiedział Robert po chwili wahania. - Jego rodzina już została powiadomiona. Czarownicy w Spiralnym Labiryncie również pracują nad lekarstwem. Po sali poniósł się szept Cichego Brata. Clary rozpoznała Brata Zachariasza. Stał blisko podium, z założonymi rękami. Za nim znajdowała się Helen Blackthorn, ubrana w biały żałobny strój. Wyglądała na zaniepokojoną. - To czarownicy - powiedział ktoś lekceważącym tonem. - Na pewno nie zdziałają więcej niż nasi Cisi Bracia. - Nie można przesłuchać Kriegmessera? - przerwała mu wysoka, siwowłosa kobieta. - Może wie, jaki będzie następny ruch Sebastiana lub chociaż zna sposób na odwrócenie tego procesu... Amalric Kriegsmesser jest ledwo przytomny, a poza tym to sługa Piekielnego Kielicha, powiedział Brat Zachariasz. Piekielny Kielich całkowicie przejął nad nim kontrolę. Nie ma własnej woli, w związku z tym nie ma możliwości, by takową złamać. Znowu odezwała się kobieta z tatuażem koi: - To prawda, że Sebastian Morgenstern jest teraz niezniszczalny? Że nie można go zabić? Przez salę przebiegł pomruk. Odezwała się Jia, podnosząc głos. - Tak jak powiedziałam, nikt nie przeżył pierwszych ataków. Ale ostatni przeprowadzono na Instytut w Los Angeles i przeżyło sześcioro dzieci. - Odwróciła się. Helen Blackthorn, przyprowadź świadków, jeśli możesz. Clary zobaczyła jak Helen kiwa głową i znika za drzwiami. Wróciła chwilę później; szła teraz powoli i ostrożnie, rękę trzymając na plecach chudego chłopca z burzą falistych, brązowych włosów. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Clary natychmiast go rozpoznała. Widziała go w nawie Instytutu, kiedy pierwszy raz spotkała Helen – zaciskała wtedy dłoń na nadgarstku brata, którego ręce pokryte były woskiem od bawienia się świeczkami wzbogacającymi wnętrze katedry. Miał łobuzerski uśmiech i te same niebieskie oczy, co jego starsza siostra. Teraz na jego twarzy nie było śladu po łobuzerskim uśmiechu. Wyglądał na wyczerpanego, był brudny i przestraszony. Chude nadgarstki wystawały z mankietów białej żałobnej marynarki o za krótkich rękawach. W ramionach niósł małego chłopca, który miał nie więcej niż trzy lata, z potarganymi, brązowymi włosami; widocznie była to cecha rodzinna. Pozostałe dzieci miały na sobie podobne, pożyczone żałobne stroje. Za Julianem szła około dziesięcioletnia dziewczynka, mocno ściskająca dłoń chłopca w tym samym wieku. Włosy dziewczyny były ciemnobrązowe, ale chłopiec miał czarne loki, które niemal całkowicie zasłaniały mu twarz. Bliźnięta dwujajowe, pomyślała Clary. Następna była dziewczyna w wieku około ośmiu, dziewięciu lat, twarz miała okrągłą i bardzo bladą, okoloną dwoma brązowymi warkoczami. Wszyscy Blackthornowie, których rodzinne podobieństwo było uderzające, wyglądali na zdezorientowanych i przerażonych, może z wyjątkiem Helen. Jej twarz wyrażała mieszaninę wściekłości i smutku. Cierpienie na ich twarzach sprawiło, że Clary ścisnęło się serce. Pomyślała o swojej mocy tworzenia runów, i zapragnęła wykreować taką, która złagodziłaby ich ból. Istniały runy żałobne, ale ich rolą było jedynie oddanie szacunku zmarłemu, jak obrączki ślubne, symbolizujące łączącą dwoje ludzi miłość. Nie można kogoś zmusić runą do miłości, tak samo jak złagodzić cierpienia za jej pomocą. Tyle magii, pomyślała Clary, lecz nic, co mogłoby ukoić złamane serce. - Julianie Blackthorn - powiedziała Jia Penhallow łagodnym głosem. - Wystąp, proszę. Julian przełknął ślinę i skinął głową, przekazując małego chłopca starszej siostrze. Wyszedł na przód, wzrokiem przeszukując podium. Wyraźnie kogoś szukał. Rozluźnił się, kiedy na scenę rzuciła się jeszcze jedna postać. Dziewczyna, w wieku około dwunastu lat, z plątaniną ciemnoblond włosów opadających na jej ramiona. Miała na sobie jeansy i niedopasowany T-shirt, a głowę trzymała nisko, jakby nie mogła znieść tylu wlepionych w nią spojrzeń. Wyraźnie nie chciała tu być - na scenie albo nawet w Idrisie - ale w chwili, kiedy ją zobaczył, Julian wydawał się odprężyć. Z jego twarzy zniknęło przerażenie, kiedy dziewczyna przysunęła się do Helen, chowając twarz przed tłumem. - Julianie - powiedziała Jia tym samym łagodnym głosem. - Zrobiłbyś coś dla nas? Weźmiesz Miecz Anioła? Clary się wyprostowała. Trzymała kiedyś Miecz Anioła; czuła jego ciężar. Ten chłód, jak haki w skórze, które wyrywają z człowieka całą prawdę. Nie można skłamać, dzierżąc Miecz Anioła, ale prawda, nawet ta, którą chce się wyjawić, jest męczarnią. - Nie mogą - szepnęła. - To tylko dziecko... - Jest najstarszy z dzieci, które uciekły z Instytutu w Los Angeles - powiedział pod nosem Jace. - Nie mają wyboru. Julian skinął głową, prostując się. - Wezmę go. Robert Lightwood ominął mównicę i podszedł do stołu. Wziął Miecz, po czym wrócił i stanął przed Julianem. Kontrast pomiędzy nimi był niemal zabawny - wysoki, potężny mężczyzna i chudy, rozczochrany chłopiec. Julian wyciągnął rękę i chwycił Miecz. Kiedy zacisnął palce na rękojeści, zadrżał, a przez jego twarz przemknął cień bólu, ale natychmiast go stłumił. Za nim blond włosa dziewczyna szarpnęła się do przodu, a Clary zerknęła na jej twarz, na której widać było czystą furię, zanim Helen złapała ją i przyciągnęła do siebie. Jia uklękła. Był to dziwny widok, chłopiec z Mieczem otoczony z jednej strony przez Konsula, której szaty rozpościerały się we wszystkie strony, a z drugiej przez Inkwizytora. - Julianie - powiedziała Jia i mimo, że jej głos był niski, dało się go słyszeć w całej sali. - Możesz nam powiedzieć, kto jest z tobą na scenie? Julian odpowiedział czystym, chłopięcym głosem: - Pani. Inkwizytor. Moja rodzina... moja siostra Helen, Tyberius, Livia, Drusilla i Tavvy. I moja najlepsza przyjaciółka, Emma Carstairs. - I wszyscy byli z tobą podczas ataku? Julian pokręcił głową. - Helen nie - powiedział. - Ona była tutaj. - Możesz nam powiedzieć, co widziałeś? Ze wszystkimi szczegółami? Julian przełknął ślinę. Był blady. Clary mogła sobie wyobrazić ból, jaki czuł, ciężar Miecza. - To się stało po południu - powiedział. - Ćwiczyliśmy w sali treningowej. Katerina nas uczyła, a Mark pilnował. Rodzice Emmy byli na rutynowym patrolu na plaży. Widzieliśmy błysk; myślałem, że to piorun albo fajerwerki. Ale... to było coś innego. Katerina i Mark zostawili nas i zeszli na dół. Powiedzieli, żebyśmy zostali w sali treningowej. - Ale nie zostaliście - powiedziała Jia. - Słyszeliśmy odgłosy walki. Rozdzieliliśmy się - Emma poszła po Drusillę i Oktawiana, a ja z Livią i Tyberiusem do biura, by wezwać Clave. Żeby się tam dostać, musieliśmy się prześlizgnąć przez główne wejście. Kiedy to zrobiliśmy, zobaczyłem go. - Kogo? - Wiedziałem, że to Nocny Łowca, ale niezupełnie. Miał na sobie czerwony płaszcz, cały pokryty runami. - Jakimi runami? - Nie znałem ich, ale coś z nimi było nie tak. Nie pochodziły z Szarej Księgi. Kiedy na nie patrzyłem, robiło mi się niedobrze. I wtedy zdjął kaptur... miał białe włosy, więc na początku myślałem, że jest stary. I wtedy zdałem sobie sprawę, że to Sebastian Morgenstern. Trzymał w ręku miecz. - Możesz opisać ten miecz? - Srebrny, z wzorem z czarnych gwiazd na ostrzu i rękojeści. Wyciągnął go i... Julian zaczerpnął tchu, a Clary niemal to czuła, czuła jego przerażenie na wspomnienie walki, którą musiał na nowo przeżywać. Pochylała się, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, ledwo świadoma wbijających się w jej skórę paznokci. - Przytknął go do gardła mojego ojca - kontynuował Julian. - Z Sebastianem byli też inni. Też w czerwieni... - Nocni Łowcy? - zapytała Jia. - Nie wiem. - Oddech Juliana był coraz szybszy. - Niektórzy mieli na sobie czarne płaszcze, inni strój bojowy, ale ich strój był czerwony. Nigdy nie widziałem czerwonego stroju bojowego. Była tam też kobieta z brązowymi włosami, trzymała kielich, który wyglądał jak Kielich Anioła. Zmusiła mojego ojca, żeby z niego wypił. Upadł i zaczął krzyczeć. Słyszałem też krzyki mojego brata. - Którego? - zapytał Robert Lightwood. - Marka - powiedział Julian. - Widziałem, jak wszyscy idą w stronę wejścia, a Mark odwrócił się i krzyknął, żebyśmy wracali na górę i uciekali. Przewróciłem się na najwyższym stopniu i kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem, że wszyscy pędzą w jego stronę... - Julian wydał z siebie zdławiony dźwięk. - A mój ojciec wstał, miał czarne oczy, i zaczął iść w stronę Marka tak jak pozostali, jakby w ogóle go nie znał... - Głos mu się załamał w chwili, w której blond włosa dziewczyna wyrwała się z uścisku Helen i rzuciła do przodu, wpadając między Juliana a Konsula. - Emma! - krzyknęła Helen, robiąc krok do przodu, ale Jia wyciągnęła rękę na znak, żeby została na miejscu. Emma była potwornie blada i nie mogła złapać tchu. Clary pomyślała, że w życiu nie widziała, by w tak małym ciele mieściło się tyle gniewu. - Zostawcie go w spokoju! - krzyknęła Emma, rozpościerając ręce, jakby chciała własnym ciałem ochronić stojącego za nią Juliana, mimo że była o głowę od niego niższa. Torturujecie go! Zostawcie go w spokoju! - Wszystko w porządku, Emma - powiedział Julian, choć na jego twarz znowu zaczęły wracać kolory, kiedy już nie był przesłuchiwany. - Muszą to zrobić. Odwróciła się do niego. - Nie, nie muszą. Też tam byłam. Widziałam, co się stało. Zróbcie to mnie. Wyciągnęła ręce, jakby prosząc, by włożono w nie Miecz. - To ja wbiłam Sebastianowi sztylet w serce. To ja widziałam, że to go nie zabiło. To mnie powinniście przesłuchiwać! - Nie - zaczął Julian, ale przerwała mu Jia, tym samym spokojnym tonem: - Emma, ciebie później będziemy przesłuchiwać. Trzymanie Miecza boli, ale nie robi krzywdy... - Przestańcie - powiedziała Emma. - Po prostu przestańcie. - Podeszła do Juliana, który nadal mocno ściskał Miecz. Widać było, że nie miał zamiaru go jej oddać. Kręcił głową, patrząc na Emmę, nawet kiedy przykryła jego dłonie swoimi, przez co teraz oboje trzymali Miecz. - Dźgnęłam Sebastiana - powiedziała Emma, a jej głos poniósł się echem po sali. - A on wyciągnął ostrze i zaczął się śmiać. Powiedział „Szkoda, że nie przeżyjesz. Nie przeżyjesz, by powiedzieć Clave, że Lilith umocniła mnie ponad wszelką miarę. Może Wspaniały mógłby zakończyć moje życie. Szkoda mi Nephillim, ponieważ nie mają nikogo w Niebie, by o niego poprosić, zwłaszcza teraz, gdy żadna z mizernych broni powstałych w Adamantowej Cytadeli nie jest w stanie mnie zranić”. Clary zadrżała. Słyszała Sebastiana w słowach Emmy i niemal go widziała, stojącego naprzeciw niej. Paplanina, jaka wybuchła wśród Clave, zagłuszyła to, co powiedział do niej Jace. - Jesteś pewna, że trafiłaś w serce? - domagał się Robert, ściągając brwi. Odpowiedział mu Julian: - Emma nie pudłuje - powiedział urażonym tonem, jakby go właśnie obrazili. - Wiem, gdzie jest serce - powiedziała Emma, odsuwając się od Juliana i mierząc Konsul i Inkwizytora wzrokiem przepełnionym gniewem... więcej niż gniewem, bólem, po czym powiedziała podniesionym głosem: - Za to nie sądzę, żebyście wy to wiedzieli. Odwróciła się i zbiegła z podium, praktycznie odpychając Roberta łokciem. Zniknęła za drzwiami, którymi wcześniej weszła do sali. Clary usłyszała świst własnego oddechu przedostającego się przez zaciśnięte zęby - nikt za nią nie pójdzie? Widać było, że Julian chce to zrobić, ale, uwięziony pomiędzy Konsulem i Inkwizytorem, dzierżąc ciężar Miecza Anioła, nie mógł się poruszyć. Helen patrzyła za nią, tuląc w ramionach najmłodszego chłopca, Tavvy'ego, a na jej twarzy widać było ból. Clary zerwała się na nogi. Matka wyciągnęła do niej rękę, ale ona już biegła stromą nawą między rzędami siedzeń. Przejście zastąpiły drewniane stopnie; Clary wspięła się po nich, minęła Konsula, Inkwizytora i Helen, po czym przeszła przez boczne drzwi i pognała za Emmą. Omal nie wpadła na Aline, która czaiła się w pobliżu następnych otwartych drzwi, patrząc na to, co działo się w sali i marszcząc brwi. Zmarszczka znikła, kiedy zobaczyła Clary i zastąpił ją wyraz zaskoczenia. - Co ty robisz? - Ta dziewczynka - powiedziała bez tchu Clary. - Emma. Biegła tędy. - Wiem. Próbowałam ją zatrzymać, ale mnie odepchnęła. Ona... - Aline westchnęła i zerknęła na salę. Jia znowu zaczęła przesłuchiwać Juliana. – Wiele przeszli, Helen i inni. Kilka lat temu zmarła ich matka. Teraz pozostał im tylko wujek w Londynie. - Czyli teraz przeniosą ich do Londynu? To znaczy, kiedy już będzie po wszystkim - zapytała Clary. Aline pokręciła głową. - Ich wujowi zaproponowano kierownictwo w Instytucie w Los Angeles. Myślę, że istnieje nadzieja, że przyjmie tę posadę i przygarnie dzieci. Chociaż chyba się jeszcze nie zgodził. Prawdopodobnie jest w szoku. To znaczy, stracił bratanka, brata... Andrew Blackthorn nie zginął, ale równie dobrze może być martwy. Tyle, że to, co się z nim stało, jest gorsze od śmierci. - Jej głos przybrał gorzki ton. - Wiem - powiedziała Clary. - Znam to uczucie. Aline zmierzyła ją wzrokiem. - Tak myślałam - powiedziała. - Po prostu... Helen. Żałuję, że nie mogę nic dla niej zrobić. Zżera ją poczucie winy, że w chwili ataku była tutaj ze mną, a nie w Los Angeles. Bardzo się stara, ale nie może tym dzieciom zastąpić matki, a ich wuj jeszcze tu nie dotarł. I do tego jest jeszcze Emma, niech Anioł ma ją w opiece. Nie ma nikogo... - Chciałabym z nią porozmawiać. Z Emmą. Aline zatknęła kosmyk włosów za ucho; na jej prawej dłoni błyszczał pierścień Blackthornów. - Nie będzie chciała rozmawiać z nikim oprócz Julianem. - Daj mi spróbować - nalegała Clary. - Proszę. Alice patrzyła przez chwilę na zdeterminowany wyraz twarzy Clary i westchnęła. - Korytarzem w dół… pierwszy pokój na lewo. Korytarz odchylał się nieco od sali posiedzeń. Im Clary szła dalej, odgłosy rozmów Nocnych Łowców stawały się coraz cichsze. Ściany z gładkiego kamienia pokryto gobelinami przedstawiającymi rozmaite, wspaniałe sceny z historii Nocnych Łowców. Pierwsze drzwi po lewej stronie zrobiono z drewna i miały bardzo prosty kształt. Były częściowo uchylone, ale zapukała przed wejściem, żeby nie zaskoczyć tego, kto znajdował się w środku. Był to prosty pokój, z drewnianą boazerią i kilkoma zwyczajnymi krzesłami w środku. Clary miała wrażenie, że znajdowała się w szpitalnej poczekalni. W powietrzu czuło się coś ciężkiego, jakby stała w nieznanym miejscu, w którym ludzie wyładowywali swój smutek i niepokój. W kącie stało oparte o ścianę krzesło, a na nim siedziała Emma. Z bliska wyglądała na niższą. Miała na sobie T-shirt z krótkimi rękawami, obnażający Znaki na ramionach i runę Wzroku na lewej dłoni - widocznie była leworęczna, jak Jace - spoczywającej na nagim, krótkim mieczu, który trzymała na kolanach. Z bliska Clary widziała, że jej blond włosy miały blady odcień, ale były tak brudne i splątane, że wyglądały na ciemniejsze. Zza ich kurtyny dziewczyna mierzyła Clary wyzywającym wzrokiem. - Co? – zapytała. – Czego chcesz? - Nic - powiedziała Clary, zamykając za sobą drzwi. - Chciałam tylko z tobą porozmawiać. Emma zmrużyła oczy i spojrzała na Clary podejrzliwie. - Chcesz na mnie użyć Miecza Anioła? Przesłuchać mnie? - Nie. Też kiedyś go na mnie użyto. To było okropne. Przykro mi, że użyli go na twoim przyjacielu. Powinni znaleźć jakiś inny sposób. - Powinni mu zaufać - powiedziała Emma. - Julian nigdy nie kłamie. - Spojrzała na Clary wyzywająco, jakby ta miała zaraz zaprzeczyć. - Oczywiście, że nie - powiedziała Clary i zrobiła krok do przodu - czuła się, jakby starała się nie spłoszyć jakiegoś dzikiego leśnego zwierzęcia. - Julian to twój najlepszy przyjaciel, prawda? Emma kiwnęła głową. - Mój najlepszy przyjaciel to też chłopak. Ma na imię Simon. - Więc gdzie on jest? - Emma zerknęła za Clary, jakby spodziewała się, że w jakiś sposób Simon się tam zaraz zmaterializuje. - W Nowym Jorku - powiedziała Clary. - Bardzo za nim tęsknię. Emma wyglądała, jakby nagle wszystko stanowiło dla niej logiczną całość. - Julian był kiedyś w Nowym Jorku - powiedziała. - Tęskniłam za nim, więc kiedy wrócił, zmusiłam go, by mi obiecał, że już nigdy beze mnie nie wyjedzie. Clary uśmiechnęła się i przysunęła bliżej Emmy. - Masz piękny miecz - powiedziała, wskazując na ostrze spoczywające na kolanach dziewczyny. Wyraz twarzy Emmy nagle złagodniał. Dotknęła miecza, na którym wydrążono delikatny wzór z liści i run. Poprzeczka była złota, a wzdłuż ostrza wyryto słowa: Jestem Cortana, z tej samej stali i tego samego hartu co Joyeuse i Durendal. - Należał do mojego ojca. Od dawna jest w rodzinie Carstairsów. To słynny miecz - dodała dumnie. - Powstał bardzo dawno temu. - „Z tej samej stali i tego samego hartu co Joyeuse i Durendal” - powiedziała Clary. - Oba te miecze są słynne. Wiesz, do kogo należą słynne miecze? - Do kogo? - Do bohaterów - odparła, kucając tak, że mogła spojrzeć dziewczynie w twarz. - Nie jestem bohaterem - stwierdziła. - Nie zrobiłam nic, żeby uratować ojca Juliana. Albo Marka. - Tak mi przykro - powiedziała Clary. - Wiem jak to jest, kiedy patrzysz jak ktoś, na kim ci zależy, staje się Mrocznym. Staje się całkowicie inną osobą. Ale Emma pokręciła głową. - Marka nie przemieniono, tylko zabrano. Clary zmarszczyła brwi. - Zabrano? - Nie chcieli, żeby się napił z Kielicha, bo jest w części faerie - powiedziała Emma, a Clary przypomniała sobie, jak Alec mówił, że w drzewie genealogicznym Blackthornów jest przodek faerie. Jakby przewidując następne pytanie Clary, Emma odezwała się zmęczonym głosem: - Tylko Mark i Helen mają krew faerie. Są od tej samej matki, ale kiedy byli mali, zostawiła ich i pana Blackthorna. Julian i reszta mieli inną mamę. - Och - powiedziała Clary, nie chcąc naciskać, nie chcąc, żeby dziewczyna, która właśnie doznała takiej straty myślała, że jest kolejnym dorosłym postrzegającym ją jedynie jako źródło informacji. - Znam Helen. Ona i Mark są do siebie podobni? - Tak... Helen i Mark mają trochę spiczaste uszy i jasne włosy. Wszyscy Blackthornowie mają brązowe włosy oprócz Ty'a, i nikt nie ma pojęcia, dlaczego on ma czarne. Livvy ich nie ma, a jest jego bliźniaczką. - Twarz Emmy nabrała nieco koloru i wyrazu; widać było, że lubi mówić o Blackthornach. - Wiec nie chcieli, żeby Mark napił się z Kielicha? - zapytała Clary. Tak naprawdę to była zaskoczona, że Sebastiana to obchodziło. Nigdy nie przejawiał obsesji Valentine'a co do sprawy Podziemnych, choć i tak ich nie lubił. - Może nie działa, kiedy napije się z niego ktoś z krwią Podziemnego. - Może - przyznała Emma. Clary wyciągnęła rękę i ujęła dłoń dziewczyny. Bała się odpowiedzi, ale musiała zadać to pytanie. - Nie Przemienił twoich rodziców, prawda? - Nie... nie - odparła Emma drżącym głosem. - Nie żyją. Nie było ich w Instytucie; badali demoniczną aktywność. Po ataku ich ciała wyrzucono na plażę. Mogłam z nimi pójść, ale wolałam zostać w Instytucie. Chciałam trenować z Julesem. Jeśli tylko bym z nimi poszła... - Wtedy też byś nie żyła - powiedziała Clary. - Skąd wiesz? - zapytała Emma, ale w jej oczach było coś, co zdradzało, że chciała uwierzyć w jej słowa. - Widzę, że jesteś dobrym Nocnym Łowcą - powiedziała Clary. - Widzę twoje Znaki, blizny i to, jak trzymasz miecz. Jeśli jesteś tak dobra, mogę sobie jedynie wyobrazić, że twoi rodzice również byli naprawdę dobrymi Nocnymi Łowcami. Nie mogłaś obronić ich przed tym, co ich zabiło. - Dotknęła lekko miecza. - Bohaterowie nie zawsze zwyciężają wyznała. - Czasami to oni przegrywają. Ale walczą, i powracają. Nie poddają się. To właśnie czyni ich bohaterami. Emma wzięła drżący oddech i w tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi. Clary odwróciła się, kiedy się otworzyły, wpuszczając do środka nieco światła, i zobaczyła Jace'a. Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się, opierając o framugę. Jego włosy miały kolor ciemnego złota, a oczy były o odcień od nich jaśniejsze. Clary czasem się wydawało, że widzi uwięziony w nim ogień, rozświetlający oczy, żyły i skórę, wijący się pod jej powierzchnią. - Clary - powiedział. Clary miała wrażenie, że usłyszała za plecami cichy pisk. Emma ściskała mocno miecz, gapiąc się na nich oboje wielkimi oczami. - Spotkanie się skończyło - powiedział. - I nie sądzę, żeby Jię ucieszyła twoja nagła ucieczka. - Więc mam kłopoty - stwierdziła Clary. - Jak zwykle - powiedział, ale jego uśmiech nie był ani trochę uszczypliwy. - Już idziemy. Jesteś gotowa? Pokręciła głową. - Spotkamy się u was w domu. Opowiecie mi, co przegapiłam. Zawahał się. - Poproś Aline lub Helen, żeby przyszły z tobą - powiedział w końcu. - Dom Konsula jest przy tej samej ulicy co dom Inkwizytora. - Zapiął kurtkę i wymknął się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Clary odwróciła się z powrotem do Emmy, która nadal wlepiała w nią wzrok. - Znasz Jace'a Lightwooda? - zapytała Emma. - Ja... Co? - Jest sławny - powiedziała Emma oczarowana. - To najlepszy Nocny Łowca. Najlepszy. - To mój przyjaciel - powiedziała Clary, zauważając, że ich rozmowa zboczyła na dziwny tor. Emma spojrzała na nią wyniośle. - To twój chłopak. - Skąd ty... - Widziałam, jak na ciebie patrzył - powiedziała Emma. - A poza tym, wszyscy wiedzą, że Jace Lightwood ma dziewczynę, która nazywa się Clary Fairchild. Dlaczego nie powiedziałaś mi, jak masz na imię? - Myślałam, że mnie nie znasz - przyznała Clary, wstrząśnięta. - Nie jestem głupia - rzuciła Emma urażonym tonem, przez co Clary wyprostowała się pośpiesznie, żeby się nie roześmiać. - To prawda. Jesteś naprawdę bystra - powiedziała Clary. - I cieszę się, że wiesz, kim jestem, bo chcę, byś wiedziała, że zawsze możesz przyjść i ze mną porozmawiać. Nie tylko o tym, co stało się w Instytucie... o czym będziesz chciała. I z Jace'em też. Chcesz wiedzieć, gdzie możesz nas znaleźć? Emma pokręciła głową. - Nie - powiedziała na nowo spokojnym tonem. - Wiem, gdzie jest dom Inkwizytora. - Okay. - Clary założyła ręce, głównie po to, by powstrzymać się od przytulenia dziewczyny. Emmie raczej by się to nie spodobało. Odwróciła się do drzwi. - Jeśli jesteś dziewczyną Jace'a Lightwooda, powinnaś mieć lepszy miecz powiedziała nagle Emma, a Clary zerknęła na ostrze, które przywiązała rano do pasa. Było stare, przywiozła je z Nowego Jorku. Dotknęła rękojeści. - Ten nie jest dobry? Emma pokręciła głową. - W żadnym wypadku. Poważny ton głosu dziewczyny sprawił, że Clary się uśmiechnęła. - Dzięki za radę. TŁUMACZENIE: Ma_cul KOREKTA: KlaudiaRyan 4 Ciemniejsze niż złoto Gdy Clary zapukała do drzwi domu Inkwizytora, otworzył jej Robert Lightwood. Na moment zamarła, niepewna, co powiedzieć. Jeszcze nigdy nie rozmawiała z przybranym ojcem Jace'a i nigdy go tak naprawdę nie poznała. Zwykle stanowił cień w tle, zawsze stając za krzesłem Maryse z ręką na oparciu. Był postawnym, ciemnowłosym mężczyzną ze starannie przystrzyżoną brodą. Nie mogła sobie wyobrazić, że przyjaźnił się z jej ojcem, choć wiedziała, że należał do Kręgu Valentine'a. Na jego twarzy pojawiło się zbyt wiele zmarszczek i miał zbyt ostry zarys szczęki, by mogła go sobie wyobrazić młodego. Gdy na nią spojrzał, zauważyła, że jego oczy są ciemnoniebieskie, tak ciemne, że zawsze myślała, że są czarne. Wyraz jego twarzy się nie zmienił; czuła promieniującą od niego dezaprobatę. Podejrzewała, że nie tylko Jię zirytowała swoją nagłą ucieczką ze spotkania. - Jeśli szukasz moich dzieci, to są na górze - tylko tyle powiedział. - Poddasze. Minęła go i weszła do bardzo dużego przedpokoju. Dom, wyznaczony dla Inkwizytora i jego - bądź jej - rodziny, był ogromny, z wysoko zawieszonymi sufitami i masywnymi, kosztownie wyglądającymi meblami. Było tu tak przestronnie, że porobiono łukowate przejścia, w górę pięły się ogromne schody, a żyrandol zwisający z sufitu rzucał lekkie światło. Zastanawiała się, gdzie jest Maryse i czy podoba jej się dom. - Dzięki - powiedziała Clary. Robert Lightwood wzruszył ramionami i zniknął w cieniu bez słowa. Clary wchodziła po schodach po dwa stopnie, mijając kilka półpięter, nim dotarła na poddasze, na które składało się kilka stromych schodków i korytarz. Drzwi na jego końcu były uchylone - słyszała za nimi głosy. Lekko zapukała i weszła do środka. Ściany w pokoju pomalowano na biało, w rogu stała ogromna szafa z szeroko otwartymi drzwiami, a w środku ubrania Aleca, praktyczne i lekko znoszone, wisiały po jednej stronie, natomiast te Jace'a - w większości szare i czarne - po drugiej. Ich stroje bojowe leżały starannie złożone na dole. Clary niemal się uśmiechnęła, nie mając nawet pewności, dlaczego. Było coś szczególnego w dzieleniu pokoju przez Jace'a i Aleca, coś ujmującego. Zastanawiała się, czy oni, tak samo jak ona i Simon, urządzają sobie nocne pogawędki. Alec i Isabelle siedzieli na parapecie. Za nimi Clary widziała kolorowy zachód słońca rzucającego poświatę na wodę w kanale. Jace rozwalił się na jednym z pojedynczych łóżek, a jego buty raczej bezczelnie spoczywały na aksamitnym kocu. - Myślę, że mieli na myśli to, że nie mogą w kółko czekać, aż Sebastian zaatakuje więcej Instytutów - mówił Alec. - To byłoby ukrywanie się. A Nocni Łowcy się nie ukrywają. Jace oparł policzek na ramieniu; wyglądał na zmęczonego, a jasne włosy miał w nieładzie. - Mam wrażenie, jakbyśmy się ukrywali - powiedział. - Sebastian jest tam, my jesteśmy tutaj. Za podwójnymi zabezpieczeniami. Wszystkie Instytuty są puste. Nikt nie chroni świata przed demonami. Kto będzie obserwował obserwatorów? Alec westchnął i przesunął ręką po twarzy. - Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. - Trudno sobie wyobrazić, co by się stało - powiedziała Isabelle. - Świat bez Nocnych Łowców. Wszędzie demony, atakujący się nawzajem Podziemni. - Gdybym był Sebastianem... - zaczął Jace. - Ale nie jesteś. Nie jesteś Sebastianem - powiedziała Clary. Cała trójka spojrzała na nią. Alec i Jace byli zupełnie inni, pomyślała Clary, ale czasami zdarzało się, że w ich gestach i spojrzeniach pojawiały się podobieństwa, co przypominało jej, że razem się wychowywali. Obaj wyglądali na zaciekawionych, choć lekko zaniepokojonych. Isabelle zdawała się być bardziej zmęczona i zdenerwowana. - Wszystko w porządku? - powiedział Jace na powitanie, posyłając jej krzywy uśmiech. - Jak Emma? - Wykończona - odpowiedziała. - Co się stało po tym jak opuściłam spotkanie? - Przesłuchanie trwało prawie do samego jego końca - powiedział Jace. Oczywiście za atakami stoi Sebastian, ma też sporą grupę Mrocznych. Nikt nie wie dokładnie ilu, ale musimy przyjąć, że wszyscy, którzy zaginęli, przeszli Przemianę. - Mimo to wciąż mamy przewagę - powiedział Alec. - On ma swoje pierwotne siły i sześć Zmienionych Konklawe; my mamy pozostałych. W oczach Jace'a pojawiło się coś, co sprawiło, że były ciemniejsze niż złoto. - Sebastian to wie - mruknął. - Wie, jakimi siłami dysponuje, co do jednego wojownika. Dowie się, co dokładnie może osiągnąć, a czego nie. - My mamy po swojej stronie Podziemnych - powiedział Alec. - To będzie stanowiło główny punkt jutrzejszego spotkania, prawda? Rozmowa z przedstawicielami, wzmacnianie sojuszy. Teraz, gdy wiemy, co robi Sebastian, możemy na tej podstawie opracować strategię, uderzyć w niego siłami Dzieci Nocy, faerie, czarowników... Spojrzenia Clary i Jace'a spotkały się w niemym porozumieniu. Teraz, gdy wiemy, co robi Sebastian, on zrobi coś innego. Coś, czego jeszcze się nie spodziewamy. - A potem wszyscy mówili o Jasie - powiedziała Isabelle. - Więc wiesz, to, co zwykle. - O Jasie? - Clary oparła się o łóżko Jace'a. – A co dokładnie? - Maglowali w obie strony sprawę tego, że Sebastian jest niezniszczalny i czy istnieją sposoby na zranienie i zabicie go. Wspaniały był w stanie to zrobić przez wzgląd na niebiański ogień, ale obecnie jedynym jego źródłem jest... - Jace - dokończyła Clary ponuro. - Ale Cisi Bracia próbowali wszystkiego, by rozdzielić Jace'a i niebiański ogień, lecz nie mogli tego zrobić. On jest w jego duszy. Więc jaki mają plan? Będą walić Sebastiana w głowę Jace'em, póki niebiański ogień na niego nie przejdzie? - Brat Zachariasz powiedział mniej więcej to samo - odezwał się Jace. - Może z mniejszą ilością sarkazmu. - W każdym razie gadali o sposobach pojmania Sebastiana bez zabijania go czy istnieje sposób na zniszczenie wszystkich Mrocznych i czy można go jakoś gdzieś uwięzić, choć ma to niewielkie znaczenie, póki nie można go zabić. - Niech go zamkną w trumnie z adamasu i wrzucą do morza - dodała Isabelle. To moja propozycja. - W każdym razie, gdy skończyli gadać o mnie, co było oczywiście najlepszą częścią tego spotkania - powiedział Jace - bardzo szybko wrócili do omawiania sposobów na wyleczenie Mrocznych. Płacą fortunę Spiralnemu Labiryntowi za rozwikłanie zaklęcia użytego do stworzenia Piekielnego Kielicha i odwrócenia skutków rytuału. - Muszą przestać obsesyjnie szukać leków dla Mrocznych i zacząć myśleć o tym, jak ich pokonać - powiedziała Isabelle twardym głosem. - Wielu z nich znało tych ludzi, Isabelle – powiedział Alec. – To oczywiste, że chcą ich odzyskać. - Cóż, a ja chcę odzyskać mojego młodszego brata. – Isabelle podniosła głos. Czy oni nie rozumieją, co zrobił Sebastian? On ich zabił. Zabił to, co było w nich ludzkie, a zamiast tego umieścił w nich demony, które łażą teraz dookoła w ludzkich ciałach, wyglądając jak ci, których powinniśmy znać, to wszystko... - Ciszej - powiedział Alec tonem starszego brata. - Rodzice tu są. Zaraz tu przyjdą. - Och, są tutaj – powiedziała Isabelle. - Najdalej od siebie, jak się tylko da, w oddzielnych sypialniach, ale są tutaj. - To nie nasza sprawa, gdzie śpią, Isabelle. - To nasi rodzice. - Ale mają swoje własne życie - powiedział Alec. - A my musimy to uszanować i się nie wtrącać. - Jego twarz pociemniała. - Wielu ludzi się rozstaje, gdy umiera im dziecko. Isabelle wydała cichy okrzyk. - Izzy? - Alec zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko. Wspominanie Maxa zdawało się niszczyć Isabelle bardziej niż jakiegokolwiek innego Lightwooda, nawet Maryse. Isabelle odwróciła się i wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami. Alec wplótł palce we włosy, przez co wyglądał jak napuszona kaczka. - Niech to szlag - zaklął, po czym lekko się zarumienił - Alec bardzo rzadko przeklinał, a zwykle gdy to robił, mruczał pod nosem. Rzucił Jace'owi niemal przepraszające spojrzenie i wyszedł za siostrą. Jace westchnął, zsunął długie nogi z łóżka i wstał. Przeciągnął się jak kot, po czym nastąpiła seria strzyknięć i trzaśnięć. - Sądzę, że to była sugestia, żebym odprowadził cię do domu. - Znam drogę... Pokręcił głową, sięgając po kurtkę wiszącą na słupku łóżka. W jego ruchach było coś gwałtownego, zwinnego i ostrożnego, co sprawiało, że Clary czuła mrowienie na skórze. - I tak chcę się stąd wyrwać. No dalej. Chodźmy. - Minęła godzina. Co najmniej godzina. Przysięgam - powiedziała Maia. Leżała na nakapie w mieszkaniu Jordana i Simona, gołe stopy opierając o kolana swojego chłopaka. - Kazaliście mi zamówić tajskie jedzenie - powiedział Simon z roztargnieniem. Siedział na podłodze, bawiąc się kontrolerem od Xboxa. Nie działał od kilku dni. W kominku paliła się rozpałka. Tak jak wszystko inne w tym mieszkaniu, kominek był zaniedbany, a przez połowę czasu, gdy płonął ogień, w pomieszczeniu unosiły się kłęby dymu. Jordan zawsze narzekał na zimno, popękane ściany i okna, a także brak zainteresowania ze strony wynajmującego. - Oni nigdy nie przychodzą na czas. Jordan uśmiechnął się dobrodusznie. - A dlaczego cię to obchodzi? Przecież nie jesz. - Teraz mogę już pić - zaznaczył Simon. To była prawda. Przyzwyczaił swój żołądek do większości płynów - mleka, kawy, herbaty - choć jedzenie wciąż przyprawiało go o mdłości; wątpił, by napoje zmieniły cokolwiek w sposobie jego żywienia; jedynie krew zdawała się zaspokajać głód, jednak wszystko to sprawiało, że czuł się bardziej ludzko, mogąc spożywać publicznie coś, co nie sprawi, że inni zaczną krzyczeć. Z westchnieniem odłożył kontroler. - Myślę, że się zepsuł. Na amen. Co jest po prostu świetne, bo nie mam pieniędzy na nowy. Jordan spojrzał na niego z zaciekawieniem. Simon, gdy się tu wprowadzał, zabrał z domu wszystkie swoje oszczędności, których i tak nie było wiele. Też miał swoje potrzeby. Apartament był opłacany przez Praetor Lupus, który zapewniał również krew dla Simona. - Mam pieniądze - powiedział Jordan. - Damy sobie radę. - To twoje pieniądze, nie moje. Nie będziesz mnie wiecznie pilnował powiedział Simon, wpatrując się w niebieskie płomienie w kominku. - A co potem? Niedługo składałbym aplikację do college'u, gdyby... to wszystko się nie wydarzyło. Do szkoły muzycznej. Mógłbym się uczyć, znaleźć pracę. Teraz nikt mnie nie zatrudni. Wyglądam jak szesnastolatek; zawsze będę tak wyglądał. - Hmm - powiedziała Maia. - Myślę, że wampiry nie mają pracy, czyż nie? To znaczy, niektóre wilkołaki mają - Bat jest DJ'em, a Luke ma księgarnię. Ale wampiry żyją w klanach. Nie zostają wampirzymi naukowcami. - Czy też muzykami - dodał Simon. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Teraz będę robił karierę jako zawodowy wampir. - Jestem naprawdę zaskoczona, że wampiry nie szaleją po ulicach i nie zjadają turystów, odkąd Maureen nimi dowodzi - powiedziała Maia. - Jest dość krwiożercza. Simon skrzywił się - Zakładam, że niektórzy członkowie klanu starają się ją kontrolować. Raphael, prawdopodobnie. Lily - jest tam jedną z najmądrzejszych. Wie wszystko. Ona i Raphael zawsze byli partnerami w zbrodni. Ale ja właściwie nie mam przyjaciół wampirów. Biorąc pod uwagę to, dla jak wielu jestem celem, czasami zaskakuje mnie, że mam jakichkolwiek przyjaciół. Słyszał gorycz we własnym głosie, więc spojrzał na zdjęcie zawieszone na ścianie - był na nim Jordan z przyjaciółmi i Maią, na plaży. Simon zastanawiał się nad ustawieniem własnych zdjęć. Choć z domu nie zabrał żadnych, Clary na pewno jakieś miała. Mógł je tu przynieść, sprawić, żeby to mieszkanie bardziej przypominało jego własne. Ale, choć czuł się dobrze i komfortowo mieszkając z Jordanem, to nie był dla niego dom. Nie na stałe, nie mógł sobie urządzić tutaj życia. - Nie mam nawet łóżka - powiedział na głos. Maia odwróciła głowę w jego stronę. - Simon, o co chodzi? Czy to dlatego, że nie ma Isabelle? Simon wzruszył ramionami. - Nie wiem. To znaczy, tak, tęsknię za Izzy, ale... Clary powiedziała mi, że my dwoje musimy OR. - Och, określić relację - powiedziała Maia, widząc zaintrygowane spojrzenie Jordana. - Wiesz, wtedy decyduje się, czy jest się parą. Co, przy okazji, wasza dwójka koniecznie musi zrobić. - Dlaczego wszyscy znają ten skrót, tylko nie ja? - zastanawiał się na głos Simon. - Czy Isabelle chce być moją dziewczyną? - Nie mogę ci powiedzieć - odpowiedziała Maia. - Solidarność dziewczyn. Zapytaj ją. - Jest w Idrisie. - Zapytaj ją, gdy wróci. - Simon milczał, gdy Maia dodała łagodniej: - Wróci, Clary też. To tylko spotkanie. - Nie wiem. Instytuty nie są bezpieczne. - Ani ty - powiedział Jordan - Dlatego masz mnie. Maia spojrzała na Jordana. W jej spojrzeniu było coś dziwnego, coś, czego nie mógł nazwać. Coś się między nimi zmieniło jakiś czas temu, Maia się zdystansowała, a w jej oczach wciąż było widać pytanie, gdy spoglądała na swojego chłopaka. Simon czekał, aż Jordan coś mu powie, ale Jordan tego nie zrobił. Simon zastanawiał się, czy jego przyjaciel też dostrzega to, jak Maia się odsunęła - bo to było oczywiste - czy był po prostu świetny w zaprzeczaniu temu. - Wciąż byłbyś Chodzącym za Dnia? - zapytała Maia, z powrotem skupiając swoją uwagę na Simonie. - Gdybyś mógł to zmienić? - Nie wiem - Simon zadawał sobie to samo pytanie, aż w końcu odepchnął je na krańce umysłu - nie widział sensu w rozmyślaniu nad czymś, czego nie dało się zmienić. Bycie Chodzącym za Dnia oznaczało, że masz złoto w żyłach. Inne wampiry pragnęły tego, bo gdyby napiły się tej krwi, również mogłyby chodzić w słońcu. Lecz tak samo wielu chciało cię wtedy zniszczyć, bo chodzenie w słońcu uważały za coś wynaturzonego. Pamiętał, co powiedział mu Raphael na dachu hotelu Manhattan. Lepiej się módl, Chodzący za Dnia, żebyś nie stracił tego Znaku, zanim nadejdzie wojna. Bo jeśli go stracisz, wrogowie będą czekać w kolejce, żeby cię zabić. A ja będę stał na jej początku. A jednak. - Tęskniłbym za słońcem - powiedział - Myślę, że to ono zatrzymuje we mnie człowieczeństwo. Światło bijące od ognia sprawiło, że oczy Jordana zabłysły, gdy spojrzał na Simona. - Bycie człowiekiem jest przereklamowane - powiedział z uśmiechem. Maia spuściła nogi na podłogę. Jordan spojrzał na nią zmartwiony, akurat, gdy zadzwonił dzwonek. Simon wstał w mgnieniu oka. - Jedzenie - oznajmił. - Pójdę po nie. Poza tym - dodał przez ramię, idąc korytarzem w kierunku drzwi. - Od dwóch tygodni nikt nie próbował mnie zabić. Może się znudzili i zrezygnowali. Słyszał przyciszone głosy za plecami, ale nie słuchał ich; rozmawiali ze sobą. Sięgnął do zamka i otworzył drzwi, sięgając po portfel. I wtedy na jego piersi coś zapulsowało. Spojrzał w dół, by zobaczyć, że szkarłatny naszyjnik Isabelle świeci niczym lampa, więc rzucił się do tyłu, o cal unikając wyciągniętej w jego kierunku ręki. Krzyknął głośno - w drzwiach stała postać ubrana w czerwień, Nocny Łowca z okropnymi runami na obu policzkach, jastrzębim nosem i szerokim, bladym czołem. Warknął i rzucił się na Simona. - Simon, na ziemię! - krzyknął Jordan, a Simon runął jak długi i przeturlał się pod ścianę, gdy tuż obok niego śmignął bełt z kuszy. Mroczny Nocny Łowca rzucił się w bok z prawie niewiarygodną prędkością; bełt utknął w drzwiach. Simon usłyszał, jak Jordan klnie, a po chwili ujrzał, jak Maia w wilczej formie skacze na Mrocznego. Usłyszał satysfakcjonujący ryk, gdy zatopiła zęby w jego gardle. Trysnęła krew, rozbryzgując się dookoła niczym czerwona mgła; Simon wziął wdech, zdegustowany gorzkim posmakiem splamionej namiastką demona krwi, i wstał. Ruszył do przodu akurat, gdy Mroczny chwycił Maię i rzucił przez korytarz triumfalnie ujadające, szczerzące kły i machające pazurami cielsko. Jordan krzyknął. Z gardła Simona wydobył się niski dźwięk przypominający syk i poczuł, jak wysuwają mu się kły. Mroczny zrobił krok do przodu, wciąż stojąc pewnie na nogach, mimo płynącej krwi. Simon poczuł w podbrzuszu ukłucie strachu. Widział ich, walczących w Burren, i wiedział, że są silniejsi, szybsi i trudniejsi do zabicia niż Nocni Łowcy. Tak naprawdę nie myślał o tym, o ile trudniej jest ich zabić niż wampiry. - Zejdź mi z drogi! - Jordan chwycił Simona za ramiona i pchnął go w kierunku Mai, które zerwała się na równe nogi. Na ubraniu miała krew, a w jej wilcze oczy ciemniały od gniewu. - Wynoś się, Simon. Pozwól nam się tym zająć. Wynoś się! Simon stał w miejscu - Nigdzie nie idę.... jest tu z mojego powo... - Wiem to! - krzyknął Jordan. - Jestem twoim strażnikiem przydzielonym z Pretor Lupus! A teraz pozwól mi wykonywać swoją pracę! Odwrócił się, ponownie celując kuszą. Tym razem bełt trafił w ramię Mrocznego. Runął w tył, wypluwając z siebie ciąg przekleństw w języku, którego Simon nie znał. Niemiecki, pomyślał. Instytut w Berlinie został zaatakowany... Maia rzuciła się w stronę Simona, razem z Jordanem odgradzając go od Mrocznego Nocnego Łowcy. Jordan jeszcze raz spojrzał na Simona z agresją i wściekłością w piwnych oczach. Simon skinął głową i popędził do salonu. Szarpnięciem otworzył okno - ustąpiło z piskiem, a dookoła wzlatywały w powietrze kawałki odpryskującej farby - i wspiął się na schody pożarowe, gdzie Jordan hodował tojad, który uschnął podczas zimy i zajmował całą wolną przestrzeń. Każda jego część krzyczała, że nie powinien odchodzić, ale obiecał Isabelle, obiecał, że pozwoli wykonywać Jordanowi swoją pracę, obiecał, że nie zrobi z siebie celu. Chwycił jedną ręką wisiorek Izzy, ciepły pod jego palcami, jakby jeszcze niedawno wisiał na jej szyi. Schody trzeszczały, a wszędzie było ślisko od śniegu; kilka razy omal nie upadł, nim dotarł do ostatniego szczebelka i zeskoczył na ciemny chodnik. I natychmiast został otoczony przez wampiry. Simonowi starczyło czasu na rozpoznanie jedynie dwójki z klanu z Hotelu Dumort - delikatną ciemnowłosą Lily i blondyna Zeke'a, oboje uśmiechających się diabolicznie - nim narzucono mu coś na głowę. Tkanina zacisnęła się wokół jego szyi, a on zaczął się dusić, lecz nie dlatego, że potrzebował powietrza, ale z powodu bólu, jaki odczuwał, gdy zaciskało mu się gardło. - Maureen przesyła pozdrowienia - powiedział mu Zeke do ucha. Simon już miał krzyknąć, lecz nim zdążył wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, otoczyła go ciemność. - Nie wiedziałam, że jesteś aż tak sławny - powiedziała Clary, gdy razem z Jace'em szli wąskim chodnikiem, biegnącym wzdłuż Kanału Oldway. Zbliżał się wieczór - dopiero zapadła ciemność - a ulice pełne były ludzi pędzących w różne strony, owiniętych grubymi płaszczami, z obojętnymi wyrazami twarzy. Na niebie zaczęły się wyłaniać gwiazdy, otoczone kręgami miękkiego światła. Ich blask odbijał się w oczach Jace'a, gdy spojrzał na Clary zaciekawiony. - Każdy zna syna Valentine'a. - Wiem, ale... gdy Emma cię zobaczyła, zachowywała się, jakbyś był jej największym idolem. Jakbyś każdego miesiąca znajdował się na okładce magazynu „Shadowhunters Weekly”. - Wiesz, gdy prosili mnie, żebym pozował, mówili, że będzie to taktowne... - Dopóki będziesz trzymał serafickie ostrze w strategicznym miejscu, nie widzę problemu - powiedziała Clary, a Jace roześmiał się, a był to tak nagły śmiech, że się zdziwiła, że aż tak potrafi go rozśmieszyć. Taki śmiech uwielbiała u niego najbardziej. Jace zawsze tak bardzo się kontrolował; wciąż zachwycało ją, że jest jedną z niewielu osób, które są w stanie przedrzeć się przez jego maskę samokontroli i go zaskoczyć. - Polubiłaś ją, prawda? - zapytał Jace. Wyrwana z zamyślenia, zapytała: - Kogo? - Przechodzili przez plac, który nazwałaby... wybrukowanym, ze studnią na samym środku, teraz nakrytą kamiennym kręgiem, zapewne po to, by zapobiec zamarznięciu wody. - Tę dziewczynę, Emmę. - Coś w niej jest - przyznała Clary. - Może sposób, w jaki wstawiła się za bratem Helen. Julianem. Zrobi dla niego wszystko. Naprawdę kocha Blackthornów, a straciła wszystkich bliskich... - Przypomina ci ciebie. - Nie sądzę - powiedziała Clary. - Myślę, że przypomina mi ciebie. - Ponieważ jestem mały, mam blond włosy i dobrze mi w warkoczykach? Clary trąciła go ramieniem. Dotarli do końca ulicy sklepowej. Teraz sklepy były zamknięte, choć przez zakratowane okna przeświecał blask magicznego światła. Clary miała poczucie, że znajduje się we śnie lub bajce, poczucie, że pod tym względem Alicante jej nie zawiedzie - rozległe niebo nad jej głową, starożytne budowle z wykutymi w kamieniu scenami z legend, a ponad tym wszystkim jasne, demoniczne wieże, dzięki którym Alicante nosiło też nazwę: Miasto Szkła. - Ponieważ - powiedziała, gdy mijali sklep z ułożonymi równo za witryną bochenkami chleba - straciła biologiczną rodzinę. Ale ma Blackthornów. Nie ma nikogo więcej, ciotek ani wujków, nikogo, kto by ją zabrał, ale ma właśnie Blackthornów. Więc będzie musiała nauczyć się tego, co ty: że rodziny nie określają więzy krwi. Rodzina to ludzie, którzy cię kochają. Ludzie, którzy nad tobą czuwają. Tak jak Lightwoodowie czuwają nad tobą. Jace zatrzymał się. Clary odwróciła się i spojrzała na niego. Tłum pieszych rozstępował się wokół nich. Stał przed wejściem do wąskiego zaułka za sklepem. Wiatr rozwiewał jego blond włosy i szarpał połami rozpiętej kurtki; widziała szalejący puls na jego gardle. - Chodź tutaj - powiedział szorstkim głosem. Clary zrobiła trochę nieufnie krok w jego stronę. Czy powiedziała coś, co go zdenerwowało? Chociaż, Jace rzadko się na nią gniewał, a jeśli już, to mówił to wprost. Wyciągnął rękę, chwycił delikatnie jej dłoń i poprowadził ją za sobą, wchodząc za róg budynku, do wąskiego przejścia, zostawiając kanał daleko w tyle. Poza nimi na drodze nie było nikogo, a wąskie przejście zasłaniało widok z ulicy. Mrok uwydatniał twarz Jace'a: ostre kości policzkowe, miękkie usta, złote oczy lwa. - Kocham cię - powiedział. - Nie mówię tego dość często. Kocham cię. Oparła się o ścianę. Kamień był zimny. Może w innych okolicznościach byłoby jej niewygodnie, ale teraz nie zwracała na to uwagi. Przyciągnęła go do siebie ostrożnie, aż ich ciała były tak blisko siebie, że się nie stykały, lecz czuła promieniujące od niego ciepło. Oczywiście nie musiał zapinać kurtki, odkąd w jego żyłach krążył ogień. Wokół niego unosił się zapach pieprzu, mydła i zimnego powietrza, którego zasmakowała, gdy wtuliła twarz w jego ramię i wzięła głęboki oddech. - Clary - powiedział. Szepnął ostrzegawczym tonem. Słyszała w jego głosie szorstkość spowodowaną tęsknotą, tęsknotą za fizyczną bliskością, za jakimkolwiek dotykiem. Ostrożnie wyciągnął dłonie i oparł je o kamienny mur, zamykając ją w klatce swoich ramion. Poczuła we włosach jego oddech, lekkie muśnięcie jego ciała. Każdy jej cal zdawał się wyjątkowo wyczulony na doznania; gdziekolwiek ją dotknął, czuła, jakby ktoś przeciągał po jej skórze igły wywołujące rozkoszny ból. - Proszę, nie mów mi, że zaciągnąłeś mnie do tej alei i dotykasz mnie, a nie zamierzasz mnie pocałować, bo tego nie zniosę - powiedziała cicho. Zamknął oczy. Widziała, jak ciemne rzęsy rzucają cienie na jego policzki, pamiętała, jak uczyła się kształtu jego twarzy pod palcami, jak napierał na nią całym swoim ciałem, pamiętała dotyk jego nagiej skóry na jej własnej. - Nie zamierzam - powiedział, a ona słyszała w jego zwykle spokojnym głosie coś mrocznego. Niczym igły polane miodem. Stali tak blisko siebie, że gdy oddychał, czuła ruch jego piersi. - Nie możemy. Położyła dłoń na jego klatce piersiowej; serce łomotało mu jak skrzydła zniewolonego ptaka. - Więc zabierz mnie do domu - wszeptała i oparła się o niego, by pocałować kącik jego ust. Lub miała zamiar to zrobić, lekko, niczym muśnięcie skrzydeł motyla, ale pochylił się w jej stronę, a wtedy zmienił się kąt między ich ciałami; przylgnęła do niego mocniej, niż planowała, a jej usta wylądowały centralnie na jego. Poczuła na wargach, jak zaczerpnął tchu, zdumiony, ale już po chwili całowali się, naprawdę się całowali, bardzo powoli, gorąco i głęboko. Zabierz mnie do domu. Ale to był dom, otaczające ją ramiona Jace'a, zimny wiatr Alicante wdzierający się pod ich ubrania, jej palce wbijające się w jego szyję w miejscu, gdzie włosy na karku delikatnie się kręciły. Jego dłonie nadal spoczywały płasko na kamieniu, ale przysunął się do niej, delikatnie dociskając ją do ściany; słyszała jego zachrypnięty oddech. Nie dotykał jej, ale ona mogła dotykać jego, więc pozwoliła swoim dłoniom wędrować swobodnie po jego ramionach, aż do piersi; śledziła każdy mięsień, zsunęła dłonie ku jego bokom, aż chwyciła rąbek jego koszulki. Dotknęła palcami nagiego ciała, czego nie robiła tak długo, że niemal zapomniała, jak miękka jest jego skóra w miejscach, gdzie nie miał blizn, jak mięśnie na plecach napinają się pod dotykiem jej rąk. Jęknął w jej usta; smakował jak herbata, czekolada i sól. Przejęła kontrolę nad pocałunkiem. Poczuła jak się spina, kiedy znowu ją odebrał, przygryzając jej dolną wargę, czym doprowadzał ją do drżenia, skubiąc kącik jej ust, pozostawiając ścieżkę pocałunków wzdłuż jej szczęki, ssąc skórę w miejscu, gdzie galopował jej puls, aż miała trudności z opanowaniem szaleńczego bicia swojego serca. Jego skóra płonęła pod jej dłońmi, płonęła... Oderwał się od niej, zataczając do tyłu, jakby był pijany, wpadając na przeciwległą ścianę. Oczy miał szeroko otwarte, a przez krótką chwilę Clary myślała, że widzi w nich płomienie, niczym dwa bliźniacze pożary w ciemności. Potem światło w jego oczach zgasło, a jemu brakowało tchu, jakby dopiero skończył szaleńczy bieg. Ręce przyciskał do twarzy. - Jace - powiedziała. Opuścił ręce. - Spójrz na ścianę za tobą - powiedział matowym głosem. Odwróciła się... i wytrzeszczyła oczy. Za nią, tam, gdzie się opierał, widniały wypalone w kamieniu bliźniacze odciski jego dłoni. Królowa Jasnego Dwory leżała w swoim łóżku i patrzyła się na sufit sypialni. Spowity był treliażami pełnymi róż z nietkniętymi cierniami, każdym doskonałym i krwistoczerwonym. Każdej nocy usychały i obumierały, a codziennie rano zastępowały je nowe, tak świeże, jak dzień wcześniej. Wróżki spały mało i rzadko śniły, ale królowej podobało się, że jej łóżko jest wygodnie. Była to szeroka, kamienna kanapa, z ułożonym na nim materacem z piór, pokrytym warstwami aksamitu i śliskiej satyny. - Czy kiedykolwiek – odezwał się leżący obok chłopiec - ukłułaś się jednym z cierni, Wasza Wysokość? Odwróciła się, by spojrzeć na Jonathana Morgensterna rozwalonego wśród kołder. Choć prosił ją, by nazywała go Sebastianem, co szanowała - faerie nie mogli nazywać innych imieniem do nich nienależącym. Leżał na brzuchu, z głową ułożoną na skrzyżowanych ramionach, a nawet w słabym świetle widziała na jego plecach stare pręgi. Królową zawsze fascynowali Nocni Łowcy - w połowie anioły, zupełnie jak faerie; na pewno nie było między nimi pokrewieństwa, ale nigdy nie sądziła, że znajdzie się taki, z którym wytrzyma dłużej niż pięć minut, póki nie poznała Sebastiana. Wszyscy byli tak strasznie obłudni. Poza Sebastianem. Był niezwykły jak na człowieka, a zwłaszcza Nocnego Łowcę. - Nie częściej, niż ty kaleczysz się swoim dowcipem, a przynajmniej tak sądzę, mój najdroższy - powiedziała. - Wiesz, że nie chcę być nazywana „Waszą Wysokością” lecz „Panią” lub „moją panią” jeśli musisz. - Nie wyglądasz, jakby przeszkadzało ci, gdy nazywam cię „najpiękniejszą” czy „moją piękną damą”. - W jego głosie nie było słychać skruchy. - Hmm - mruknęła, wsuwając smukłe palce w jego srebrzyste włosy. Miał niezwykły kolor jak na śmiertelnika; włosy jak ostrze, oczy niczym onyks. Przypomniała sobie jego siostrę, tak odmienną, nie tak elegancką. - Czy sen był orzeźwiający? Jesteś zmęczony? Przekręcił się na plecy i uśmiechnął do niej. - Chyba nie aż tak bardzo. Pochyliła się, by go pocałować, a on owinął wokół palców jej rude włosy. Spojrzał na nie, szkarłat okrywający jego skórę na kostkach, i dotknął nimi swojego policzka. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi jej sypialni. Królowa zawołała: - O co chodzi? Jeśli to nic ważnego, idź mi stąd, albo wyślę cię do wróżek nixie w rzece. Drzwi otworzyły się, a w progu stanęła młodsza faerie - Kaelie Whitewillow. Pixie. Dygnęła i powiedziała: - Moja pani, Meliorn jest tutaj i chce z tobą rozmawiać. Sebastian uniósł jasną brew. - Praca królowej nigdy się nie kończy. Królowa westchnęła i zsunęła się z łóżka. - Przyprowadź go - powiedziała. - I przynieś mi jeden z moich szlafroków, skoro już tu jesteś, bo powietrze jest chłodne. Kaelie skinęła i wyszła z pokoju. Chwilę później wszedł Meliorn, pochylając głowę. Jeśli Sebastian pomyślał, że to dziwne, że królowa wita dworzan stojąc nago na środku pokoju, nie wyraził tego w żaden sposób. Śmiertelna kobieta byłaby zakłopotana, pewnie próbowałaby się zakryć, ale Królowa była królową, wieczną i dumną i wiedziała, że tak samo wspaniale wygląda bez ubrania jak i w nim. - Meliornie - powiedziała - Masz jakieś wieści od Nephilim? Wyprostował się. Meliorn ubrany był tak jak zwykle, w białą zbroję z nakładających się na siebie łusek. Oczy miał zielone, a włosy bardzo długie i czarne. - Pani - powiedział i spojrzał na Sebastiana, siedzącego na łóżku z kołdrami owiniętymi wokół bioder. - Mam wiele informacji. Nasze nowe siły usytuowały się w twierdzy w Edomie. Czekają na dalsze rozkazy. - A Nephilim? - zapytała Królowa, gdy Kaelie wróciła do sypialni, niosąc szlafrok utkany z płatków lilii. Przytrzymała go, a Królowa wsunęła ręce w rękawy, po czym owinęła go wokół siebie. - Dzieci, które uciekły z Instytutu w Los Angeles podały im wystarczająco informacji, by wiedzieli, że to Sebastian stoi za atakami - powiedział raczej kwaśno. - I tak by się domyślili - powiedział Sebastian. - Mają żałosny zwyczaj obwiniania mnie o wszystko, co złe. - Pytaniem jest, czy rozpoznano naszych ludzi? - domagała się odpowiedzi. - Nie - powiedział Meliorn z satysfakcją. - Dzieci założyły, że wszyscy atakujący byli Mrocznymi. - To imponujące, biorąc pod uwagę obecność krwi faerie u tego chłopca Blackthornów - powiedział Sebastian. - Można by pomyśleć, że to zauważą. Co zamierzasz z nim zrobić? - Ma w sobie krew faerie; jest nasz – odezwał się Meliorn. - Gwyn twierdzi, że przyłączy go do Dzikiego Zastępu; wyślemy go tam. - Zwrócił się do królowej. Potrzebujemy więcej żołnierzy - powiedział. - Instytuty opustoszały: Nephilim uciekają do Idrisu. - Co Instytutem w Nowym Jorku? - zapytał ostro Sebastian. - Co z moim bratem i siostrą? - Clary Fray i Jace Lightwood zostali wysłani do Idrisu - powiedział Meliorn. Nie możemy ich stamtąd wyciągnąć, nie ukazując w tym naszego udziału. Sebastian dotknął bransolety na nadgarstku. Był to jego nawyk, zauważyła królowa, robił to, gdy się złościł i starał się tego nie okazywać. Na metalu napisano inskrypcję starym, ludzkim językiem: Jeśli nie mogę sięgnąć Nieba, poruszę Piekło. - Chcę ich - powiedział. - I ich dostaniesz - powiedziała królowa. - Nie zapomniałam, że to część naszej umowy. Ale musisz być cierpliwy. Sebastian uśmiechnął się, choć uśmiech ten nie sięgał oczu. - My, śmiertelnicy, możemy postępować pochopnie. - Nie jesteś zwykłym śmiertelnikiem - powiedziała królowa i odwróciła się do Meliorna. - Mój rycerzu - powiedziała. - Co doradzisz swojej królowej? - Potrzebujemy więcej żołnierzy - stwierdził Meliorn. - Musimy zająć kolejny Instytut. Większa ilość broni również byłaby mile widziana. - Powiedziałeś przecież, że wszyscy Nocni Łowcy są w Idrisie? – zapytał Sebastian. - Nie do końca - odpowiedział Meliorn. - Niektóre miasta potrzebują więcej czasu na ewakuowanie wszystkich Nephilim - Londyn, Rio de Janeiro, Kair, Istambuł i Tajpej są jeszcze pełne. Potrzebny nam przynajmniej jeszcze jeden Instytut. Sebastian uśmiechnął się. Był to uśmiech, który zmienił jego piękną twarz, ale nie w coś piękniejszego, lecz w okrutną maskę, ukazującą wszystkie zęby niczym u mantikory. - Więc zajmę Londyn - powiedział. - Jeśli będzie to zgodne z twoimi życzeniami, moja Królowo. Nie mogła zrobić nic, tylko się uśmiechnąć. Minęło tak wiele wieków, odkąd śmiertelny kochanek wywoływał u niej uśmiech. Pochyliła się, żeby go pocałować i poczuła, jak jego ręce przesuwają się pod poły szlafroka. - Weź Londyn, kochany, i zalej go krwią - powiedziała. - To mój prezent dla ciebie. - Wszystko w porządku? - zapytał Jace Clary po raz setny. Stała na frontowych schodach domu Amatis, częściowo oświetlona światłem z okien. Jace stał stopień niżej, wciskając ręce do kieszeni, jakby bał się, że zapłoną. Długo patrzył na wypalone na ścianie ślady, a dopiero potem poprawił koszulkę i niemal wywlókł Clary na zatłoczoną ulicę, jakby nie powinna przebywać z nim sam na sam. Przez resztę drogi niewiele mówił, a usta zaciskał w cienką linię. - Czuję się dobrze - zapewniła go. - Słuchaj, przypaliłeś ścianę, nie mnie. Obróciła się dookoła, jakby prezentowała nowy strój. - Widzisz? W jego oczach majaczyły cienie. - Jeślibym cię skrzywdził... - Nie zrobiłeś tego - powiedziała. - Nie jestem taka delikatna. - Myślałem, że coraz lepiej to kontroluję, że praca z Jordanem pomaga. - W jego głosie słychać było frustrację. - I tak jest. Posłuchaj, udało ci się skoncentrować ogień w rękach; to jest postęp. Dotykałam cię, całowałam, i nic mi się przy tym nie stało. - Położyła dłoń na jego policzku. - Przechodzimy przez to razem, pamiętasz? Nie odsuwaj mnie. Żadnych epickich fochów. - Stwierdziłem, że mógłbym dąsać się jako przedstawiciel Idrisu w następnych Igrzyskach Olimpijskich - powiedział Jace, ale jego głos był delikatniejszy, cień wstrętu do siebie gdzieś odszedł, a jego miejsce zajęła cierpkość i rozbawienie. - Z Alekiem tworzylibyście idealny duet - odpowiedziała Clary z uśmiechem. Zdobylibyście złoto. Odwrócił głowę i pocałował jej dłoń. Jego włosy musnęły czubki jej palców. Wszystko wokół nich zdawało się być ciche i nieruchome; Clary mogła niemal uwierzyć, że są jedynymi ludźmi w Alicante. - Zastanawiam się - powiedział z ustami przy jej dłoni - co sobie pomyśli właściciel tego sklepu, kiedy przyjdzie rano do pracy i zobaczy dwa wypalone na ścianie ślady dłoni. - „Mam nadzieję, że ubezpieczenie to pokryje.”? Jace roześmiał się, a powietrze z jego ust musnęło jej skórę. - Tak poza tematem - powiedziała Clary. - Następne posiedzenie Rady jest jutro, prawda? Jace skinął głową. - Narada wojenna - powiedział. - Tylko wybrani członkowie Clave. – Jego palce drgnęły w irytacji. Clary czuła jego rozdrażnienie - Jace był doskonałym strategiem i jednym z najlepszych wojowników Clave i bardzo irytowało go, gdy zostawał wykluczony z jakiegoś spotkania, na którym omawiano walkę. Zwłaszcza, pomyślała, gdy poruszą tam temat wykorzystania niebiańskiego ognia jako broni. - Może mógłbyś mi w czymś pomóc. Potrzebuję sklepu z bronią. Chcę kupić miecz. Naprawdę dobry. Jace wyglądał na zaskoczonego, a po chwili na rozbawionego. - Po co? - Och, no wiesz. Do zabijania. - Clary zrobiła ręką ruch, który, miała nadzieję, pokazywał jej niecne zamiary wobec całego zła. - To znaczy, jestem od jakiegoś czasu Nocną Łowczynią. Powinnam mieć odpowiednią broń, prawda? Leniwy uśmiech pojawił się na jego twarzy. - Najlepszy sklep z bronią to ten należący do Diany, na Flintflock Street powiedział z płonącymi oczami. - Przyjdę po ciebie po południu. - To randka - powiedziała Clary. - Randka z bronią. - O wiele lepsza niż kolacja i film - powiedział i zniknął w cieniach. TŁUMACZENIE: KlaudiaRyan KOKRETKA: Ma_cul 5 Miara zemsty Maia podniosła wzrok, kiedy drzwi mieszkania Jordana otworzyły się z hukiem, a chłopak wpadł do środka, niemal ślizgając się na błyszczącej drewnianej podłodze. - Coś nowego? - spytał. Dziewczyna pokręciła głową. Twarz mu posmutniała. Po tym, jak zabili Mrocznych, zadzwonili po sforę, by pomogli uporać się z bałaganem. W przeciwieństwie do demonów, Mroczni nie znikali tak po prostu, gdy się ich zabiło. Ciała trzeba było się pozbyć. W normalnej sytuacji wezwaliby Nocnych Łowców i Cichych Braci, ale drzwi Instytutu oraz Miasta Kości były obecnie zamknięte. Zamiast tego Bat i reszta sfory przybyli z workiem na zwłoki, a Jordan – nadal zakrwawiony po walce z Mrocznymi - wyruszył na poszukiwanie Simona. Nie było go kilka godzin, a kiedy wrócił, wyraz jego oczu opowiedział Mai całą historię. Jordan znalazł telefon Simona roztrzaskany na kawałki i rzucony u stóp wyjścia ewakuacyjnego niczym złośliwy liścik. Poza tym nie było po nim śladu. Oczywiście żadne z nich nie mogło po tym zasnąć. Maia wróciła z Batem do kwatery sfory, który obiecał – choć po chwili zawahania – że powie członkom sfory, by szukali Simona oraz że spróbuje (z naciskiem na „spróbuje”) skontaktować się z Nocnymi Łowcami w Alicante. Istniały drogi kontaktu ze stolicą Nocnych Łowców, drogi, których używać mogli tylko przywódcy sfór lub klanów. O świcie Maia wróciła do mieszkania Jordana, zrezygnowana i wyczerpana. Stała w kuchni z mokrym ręcznikiem papierowym przyłożonym do czoła, kiedy wszedł Jordan. Opuściła rękę, gdy chłopak na nią spojrzał, czując krople wody spływające po jej twarzy niczym łzy. - Nie – odezwała się. - Żadnych wiadomości. Jordan oparł się o ścianę. Miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem 6, spod której wystawał ciemny wzór Upaniszadów oplatający jego bicepsy. Miał mokre od potu włosy, które przykleiły się do czoła, a na szyi widoczna była czerwona linia, gdzie pasek od plecaka z bronią wżynał mu się w skórę. Wyglądał na załamanego. - Nie mogę w to uwierzyć – powiedział, a Mai wydawało się, że słyszała to już milion razy. - Zgubiłem go. Byłem za niego odpowiedzialny i zgubiłem go, do cholery. - To nie twoja wina. - Wiedziała, że tymi słowami nie poprawi mu humoru, ale musiała to powiedzieć. - Przecież nie jesteś w stanie odeprzeć ataków wszystkich wampirów i złoczyńców z trzech najbliższych stanów, a Praetor nie powinien był cię o to prosić. Kiedy Simon stracił Znak, poprosiłeś o wsparcie, prawda? Nie przysłali nikogo. Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Jordan spuścił wzrok na swoje dłonie i wymruczał coś pod nosem. „Niewystarczająco dobry”. Maia wiedziała, że powinna podejść do niego, objąć i pocieszyć go. Powiedzieć, że nie może się obwiniać. Ale nie była w stanie. Ciężar winy przygniatał jej klatkę piersiową niczym żelazny pręt, niewypowiedziane słowa blokowały jej krtań. Trwało to już kilka tygodni. Jordan, ja muszę ci coś powiedzieć. Jordan, ja muszę. Jordan, ja. Jordan... Dźwięk komórki zakłócił panującą między nimi ciszę. Jordan szaleńczo wyciągnął telefon z kieszeni; otworzył klapkę7 i przyłożył do ucha. - Halo? Maia obserwowała go, pochylając się tak bardzo nad ladą, że krawędzie wpijały się w jej żebra. Niestety, mogła usłyszeć tylko pomruki dobiegające ze słuchawki i niemal wrzeszczała ze zniecierpliwienia do chwili, gdy Jordan zakończył rozmowę i popatrzył na nią z iskrą nadziei w oczach. - To był Teal Waxelbaum, drugi najważniejszy członek Praetor – tłumaczył. Chcą mnie natychmiast widzieć w siedzibie. Myślę, że chcą pomóc w poszukiwaniach Simona. Pojedziesz ze mną? Jeśli wyruszymy od razu, powinniśmy być na miejscu około południa. 6 „TYLKO KOSZULKA” a wyobraźnia szaleje. Cassie powinna uściślać opisy... dla naszego bezpieczeństwa xD (przyp. firefly) 7 Telefony z klapuszką! Ach, ten 2007 rok <3 (przyp. firefly) W jego głosie słychać było błagalną nutę ukrytą pod niepokojem o Simona. Nie był głupi, pomyślała Maia. Wiedział, że coś jest nie tak. Wiedział... Wzięła głęboki oddech. Jej krtań wypełniła się słowami – Jordan, musimy o czymś porozmawiać – ale zdusiła je w sobie. Teraz priorytetem był Simon. - Oczywiście – odparła. - Pewnie, że pojadę. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Simon była tapeta, która nawet nie wyglądała źle. Trochę przestarzała. Bardzo złuszczona. Poważny problem z pleśnią. Ale ogólnie nie był to najgorszy widok, jaki kiedykolwiek ujrzał po otworzeniu oczu. Mrugnął kilka razy, oswajając się z grubymi pasami, które przecinały kwiecistą tapetę. Zajęło mu to chwilę, by zdać sobie sprawę, że te pasy były w rzeczywistości prętami. Znajdował się w klatce. Szybko przewrócił się na plecy i wstał, nie sprawdzając nawet jak wysoka była klatka. Jego czaszka zderzyła się z prętami u góry, kierując jego wzrok w dół, gdy on klął na głos. Wtedy zobaczył samego siebie. Miał na sobie luźną, bufiastą białą koszulę. Jednak bardziej niepokojący był fakt, że był również ubrany w parę bardzo ciasnych skórzanych spodni. Bardzo ciasnych. Bardzo skórzanych.8 Simon spoglądał na siebie i oswajał się z widokiem. Z bufami koszuli. Z głębokim dekoltem w kształcie litery V, który odsłaniał jego klatkę piersiową. Z obcisłością skóry. - Jak to jest – odezwał się po chwili. - Że kiedykolwiek pomyślę, że znalazłem najgorszą rzecz jaka mogła mi się przytrafić, zawsze się mylę. Jakby na znak otworzyły się drzwi i do środka weszła drobna osoba. Ciemny kształt natychmiast zamknął za nią drzwi z prędkością Tajnych Służb9. 8 9 Maureen na stylistkę Simona! Maureen na stylistkę Simona! (przyp. firefly) Wszyscy kochamy porównania Clare.... ;) (przyp. firefly) Na palcach podeszła do klatki i wcisnęła swoją twarz między pręty. – Siiimon – westchnęła. Maureen. W normalnych okolicznościach Simon chociaż próbowałby prosić ją, by go wypuściła, by znalazła klucz, by mu pomogła. Ale coś w wyglądzie Maureen podpowiedziało mu, że to rozwiązanie by mu się nie opłaciło. Szczególnym znakiem była korona z kości, którą dziewczyna miała na głowie. Z kości palców. Może stóp. Ponadto koronę przyozdabiały klejnoty – lub prawdopodobnie nabłyszczono ją. Oprócz tego Maureen ubrała obszarpaną, różowo-szarą suknię balową, która rozszerzała się u bioder w stylu, który przypominał mu sztuki kostiumowe z osiemnastego wieku. Taki wygląd nie wywoływał u niego pewności siebie. - Hej, Maureen – odezwał się niepewnie. Dziewczyna uśmiechnęła się i jeszcze bardziej wcisnęła twarz w szczelinę. - Podoba ci się twój strój? - spytała. - Mam kilka zestawów. Załatwiłam ci frak, kilt i jeszcze kilka rzeczy, ale chciałam, żebyś najpierw ubrał się w to. Zrobiłam ci też makijaż. To moja robota. Simon nie potrzebował lustra, by wiedzieć, że na oczach miał eyeliner. Wiedza o tym spadła na niego błyskawicznie i był jej pewien. - Maureen... - Robię ci właśnie naszyjnik – powiedziała, przerywając mu. - Chcę, żebyś nosił więcej biżuterii. Będziesz ubierał więcej bransoletek. Chcę rzeczy wokół twoich nadgarstków. - Maureen, gdzie ja jestem? - Ze mną. - Okay. Gdzie jesteśmy? - W hotelu, hotelu, hotelu... Hotel Dumort. Chociaż to miało jakiś sens. - W porządku. A dlaczego jestem... w klatce? Maureen zaczęła nucić do siebie piosenkę i przebiegać palcami po prętach, zagubiona we własnym świecie. - Razem, razem, razem... teraz jesteśmy razem. Ty i ja. Simon i Maureen. W końcu. - Maureen... - To będzie twój pokój – powiedziała. - I jak będziesz gotowy, pozwolę ci wyjść. Mam dla ciebie różne rzeczy. Mam łóżko10. I resztę. Kilka foteli. Rzeczy, które ci się spodobają. A zespół może grać! Zrobiła piruet, niemal tracąc równowagę pod wyjątkowym ciężarem sukni. Simon czuł, że następne słowa musi dobierać bardzo ostrożnie. Wiedział, że ma uspokajający głos. Może być delikatny. Pokrzepiający. - Maureen... Wiesz... Lubię cię... W tym momencie Maureen przestała się kręcić i znów ścisnęła pręty. - Po prostu potrzebujesz czasu – odezwała się przerażająco uprzejmym głosem. - Tylko czasu. Nauczysz się. Zakochasz się. Teraz jesteśmy razem. I będziemy rządzić. Ty i ja. Będziemy rządzić moim królestwem. Skoro jestem królową. - Królową? - Królową. Królową Maureen. Maureen, królowa nocy. Maureen, królowa ciemności. Królowa Maureen. Królowa Maureen. Maureen, królowa umarłych11. Wzięła do ręki świecę, która paliła się w kinkiecie na ścianie i nagle wcisnęła ją między pręty, w kierunku Simona. Lekko ją przekrzywiła i uśmiechnęła się, gdy biały wosk spadał na podgniły szkarłatny dywan niczym łzy. Przygryzła dolną wargę pełna koncentracji, delikatnie obracając nadgarstek, by krople padały w jedno miejsce. - Jesteś... królową? - spytał Simon słabym głosem. Wiedział, że Maureen jest głową nowojorskiego klanu wampirów. W końcu zabiła Camille i zajęła jej miejsce. Ale liderzy klanów nie nazywali się królami czy królowymi. Nosili normalne ubrania, jak to robił Raphael, nie w kostiumowe przebrania. Były to ważne osobistości w społeczności Dzieci Nocy. Ale oczywiście Maureen była inna. To dziecko, nieumarłe dziecko. Simon przypomniał sobie jej mitenki 12 w kolorach tęczy, jej zachrypnięty głos, duże oczy. Była małą dziewczynką, pełną młodzieńczej niewinności, kiedy Simon ją ugryzł, 10 Whoa, jaka bezpośrednia! Czy ty nie masz trzynastu lat? (przyp. firefly) Wariatka. Ale ogólnie przypis miał być do tego, że po angielsku wypowiedź jest stosunkowo zabawna. Mianowicie „królowa Maureen” to „queen Maureen” (kłin małrin). Takie rymy hehe :D (przyp. firefly) 12 Takie skarpety na ramiona, z odkrytymi palcami. (przyp. firefly) 11 kiedy Camille i Lilith porwały ją i przemieniły, wstrzykując w jej żyły zło, które zabrało tę niewinność i zastąpiło je szaleństwem. To była jego wina, Simon zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby Maureen go nie znała, nie podążała za nim bez przerwy, żadna z tych rzeczy by jej się nie przytrafiła. Maureen skinęła głową i uśmiechnęła się, skupiając się na swojej kupce wosku, która teraz wyglądała jak mały wulkan. - Muszę... załatwić sprawy – powiedziała nagle i upuściła świeczkę, nadal zapaloną. Sama się ugasiła, spadając na podłogę, a dziewczyna popędziła w stronę drzwi. Ten sam ciemny kształt otworzył je w chwili, gdy do nich dotarła. Po chwili Simon znów był sam z dymiącą świeczką u stóp, nowymi skórzanymi spodniami na nogach i okropnym ciężarem swoich wyrzutów sumienia. Maia milczała przez całą drogę do siedziby Straży, podczas gdy słońce wznosiło się na niebie, a otoczenie zmieniło się z zatłoczonych ulic Manhattanu, przez zakorkowaną autostradę Long Island, w drobne, pełne uroku miasta i farmy w North Fork. Byli już blisko celu i mogli dostrzec niebieskie wody Sound 13 po ich lewej, falujące pod lekkim wiatrem. Wyobraziła sobie wskoczenie do zbiornika i zadrżała na myśl o zimnie. - Dobrze się czujesz? - Jordan również prawie w ogóle się nie odzywał. W środku pojazdu było chłodno, więc miał na sobie skórzane rękawice do jazdy, jednak nie zakrywały one kłykci, które zbielały od mocnego uścisku na kierownicy. Maia czuła napływające od niego fale niepokoju. - Wszystko w porządku – odpowiedziała. Co nie było prawdą. Martwiła się o Simona i nieustannie walczyła ze słowami, które cisnęły się w jej gardle. To nie był odpowiedni czas na wypowiedzenie ich; nie, kiedy Simon zaginął, a jednak każda chwila przed ich wyjawieniem wydawała się kłamstwem. Wjechali na długi, jasny podjazd, który ciągnął się aż od Sound. Jordan odchrząknął. 13 Zalew wodny w USA rozciągający się między stanem Connecticut a Long Island w NY (przyp. firefly) - Wiesz, że cię kocham, prawda? - Wiem – odparła Maia cichym głosem i zwalczyła pokusę opowiedzenia „dziękuję”. Nie powinno się odpowiadać „dziękuję”, kiedy ktoś wyznaje swoją miłość. Powinno się powiedzieć to, czego najwyraźniej oczekiwał Jordan... Wyjrzała przez okno i coś wyrwało ją z zamyślenia. - Jordan, czy to śnieg? - Nie wydaje mi się. - Ale białe płatki wirowały za oknami samochodu i opadały na przednią szybę. Jordan zatrzymał auto i otworzył jedną z szyb, wyciągając rękę, by złapać jeden z płatków. Gdy przyjrzał mu się z bliska, rysy jego twarzy pociemniały. - To nie śnieg – powiedział. - To popiół. Serce Mai zaczęło walić jak oszalałe, kiedy Jordan zapalił samochód i ruszył, ostro skręcając na zakrętach podjazdu. Przed nimi, gdzie powinny wznosić się kwatery Praetor Lupus, złote na tle szarego nieba, widniał słup czarnego dymu. Jordan zaklął i zarzucił kierownicą w lewo; samochód podskoczył na wertepach i zgasł. Chłopak otworzył szybko drzwi i wyskoczył z auta, chwilę później Maia podążyła za nim. Kwatera Wilczej Straży została zbudowana na ogromnym fragmencie zielonych terenów, które opadały aż do Sound. Główny budynek wykonano ze złotego kamienia, była to romańska willa otoczona łukowymi portykami. Przynajmniej kiedyś tak wyglądała. Teraz na jej miejscu pozostała kupa dymiącego drewna i kamieni zwęglonych niczym kości w krematorium. Biały pył i popiół unosiły się nad ogrodami, a Maia zakrztusiła się parzącym powietrzem, więc uniosła ramię, by osłonić twarz. Brązowe włosy Jordana były gęsto pokryte popiołem. Rozglądał się wokół siebie z wyrazem szoku i braku zrozumienia na twarzy. - Ja nie... Coś przykuło wzrok Mai, cień ruchu za zasłoną dymu. Pociągnęła Jordana za rękaw. - Patrz... Ktoś tam jest... Rzucił się do biegu, okrążając ruiny budynku Praetor. Maia ruszyła za nim, jednak widok zwęglonych szczątek zatrzymał ją na chwilę – z przerażeniem wpatrywała się w ruiny wystające z ziemi: ściany podpierające nieistniejący dach, wybite lub stopione okna, tu i ówdzie skrawki bieli, które mogły być albo cegłami, albo kośćmi... Jordan zatrzymał się przed nią. Maia dogoniła go i stanęła obok. Do jej butów przyklejał się popiół, drobinki zatrzymywały się między sznurówkami. Stali w głównej części spalonych budynków. Stąd mogła zobaczyć znajdujący się niedaleko zbiornik wodny. Ogień nie rozprzestrzenił się, choć tutaj również widać było nadpalone suche liście i opadający popiół, a wśród wystrzyżonych żywopłotów leżały ciała. Wilkołaki – w różnym wieku, choć przeważnie młodzi – leżały rozciągnięte między zadbanymi ścieżkami, ich ciała powoli pokrywał popiół, jakby pochłaniała ich śnieżyca. Wilkołaki instynktownie otaczały się innymi ze swojego rodzaju, żyły w sforach, czerpały siłę z siebie nawzajem. Tak wielu martwych likantropów rozdzierało do ból, stało się brakiem dla świata. Maia przypomniała sobie słowa Kiplinga napisane na ścianie w Praetor. Siłą sfory jest wilk, a siłą wilka sfora. Jordan rozglądał się wokół, z jego ust padały pomrukiem imiona poległych – Andrea, Teal, Amon, Kurosh, Mara. Nagle na skraju zalewu Maia dostrzegła, jak coś się rusza – ciało, w połowie zanurzone. Rzuciła się do biegu, Jordan tuż za nią. Ślizgała się przez popiół, aż do miejsca, gdzie trawa ustępowała piaskowi i opadła na kolana obok zwłok. To był Praetor Scott, którego ciało falowało twarzą w dół, z przemoczonymi siwo-blond włosami, a woda wokół niego była zabarwiona na jasnoczerwono. Maia schyliła się, obróciła go na plecy i niemal zwymiotowała. Jego oczy były otwarte, ślepo wpatrywały się w niebo, a gardło było poderżnięte. - Maia. - Poczuła rękę na swoich plecach, dłoń Jordana. - Nie... Jego słowa przerwało westchnienie, a ona odwróciła się w jego stronę, by poczuć tak wielkie przerażenie, że niemal ją oślepiło. Jordan stał za nią z jedną ręką wyciągniętą przed siebie, a na twarzy widniał mu wyraz całkowitego zaskoczenia. Ze środka jego klatki piersiowej wyłaniało się ostrze miecza, jego powierzchnia była naznaczona czarnymi gwiazdami. Widok był dziwaczny, bo wydawało się, jakby ktoś je tam przykleił lub jakby był to jeden z teatralnych rekwizytów. Wokół ostrza zaczęła roztaczać się krew, plamiąc przód kurtki. Jordan znów stęknął i opadł na kolana, a miecz zniknął, wysuwając się z jego ciała, gdy opadało na ziemię, tym samym odsłaniając, co było za nim. Znad klęczącego Jordana patrzył na nią chłopak trzymający czarno-srebrny miecz. Rękojeść była poplamiona krwią, właściwie cały był we krwi: od swych jasnych włosów aż po buty, opryskane czerwienią, jakby stał przed wiatrakiem dmuchającym szkarłatną farbą. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. - Maia Roberts i Jordan Kyle – odezwał się. - Wiele o was słyszałem. Maia opadła na kolana w tej samej chwili, gdy ciało Jordana przechyliło się na bok. Złapała go, kładąc na swoich kolanach. Cała odrętwiała z przerażenia, czując, jakby leżała na przeraźliwie zimnym dnie Sound. Jordan drżał w jej ramionach, więc objęła go, a z kącików jego ust pociekła krew. Podniosła wzrok na chłopaka stojącego nad nią. Przez jeden moment zamroczenia wydawało jej się, że pochodził z jednego z jej koszmarów o bracie, Danielu. Był piękny, tak jak Daniel, ale nie mogli różnić się bardziej. Skóra Daniela była ciemna jak jej, natomiast cera tego chłopaka wydawała się jakby wyrzeźbiona z lodu. Biała skóra, ostre rysy twarzy, włosy koloru soli, które opadały mu na czoło. Oczy miał czarne jak u rekina o pustym, zimnym wyrazie. - Sebastian – powiedziała. - Jesteś synem Valentine'a. - Maia – wyszeptał Jordan. Jej dłonie leżały na jego klatce piersiowej i już przemokły krwią. Tak jak jego koszulka i piasek na dłoniach Mai, który sklejał się w szkarłatne grudki. - Nie zostawaj... Uciekaj... - Cśś. - Ucałowała go w policzek. - Wszystko będzie w porządku. - Nieprawda. - Sebastian brzmiał na znudzonego. - On umrze. Maia zadarła głowę do góry. - Zamknij się – syknęła. - Zamknij się... ty, stworze... Zrobił szybki ruch nadgarstkiem – nigdy nie widziała, żeby ktoś ruszał się tak szybko, może z wyjątkiem Jace'a – a na swoim gardle poczuła ostrze miecza. - Cicho, Podziemna – powiedział. - Rozejrzyj się, ilu nieżywych leży wokół ciebie. Myślisz, ze zawahałbym się przed zabiciem kolejnego? Przełknęła ślinę, ale nie odsunęła się. - Dlaczego? Myślałam, że prowadzisz wojnę z Nocnymi Łowcami... - To raczej długa historia – wtrącił, przeciągając samogłoski. - Wystarczy ci wiedzieć, że londyński Instytut jest irytująco dobrze strzeżony, a Praetor zapłaciło cenę. Zamierzałem kogoś dzisiaj zabić. Po prostu nie wiedziałem kogo, kiedy obudziłem się dziś rano. Uwielbiam poranki. Są tak pełne możliwości. - Wilcza Straż nie ma nic wspólnego z Instytutem w Londynie... - Och, mylisz się. Mają niemałą wspólną historię. Ale to nieważne. Masz rację, że moją wojnę toczę z Nephilim, co oznacza również wojnę z ich sprzymierzeńcami. To – w tym momencie wskazał spalone ruiny za sobą. – jest moja wiadomość. A ty ją dla mnie dostarczysz. Maia zaczęła kręcić głową, ale poczuła, jak coś ściska jej dłoń – były to palce Jordana. Spojrzała w dół na niego. Jego twarz była biała jak ściana, oczami szukał jej wzroku. Proszę, wydawały się mówić. Rób, co ci każe. - Jaka wiadomość? - spytała szeptem. - Że powinni pamiętać o swoim Szekspirze – odparł. - „Że nie wypocznę, że się nie zatrzymam. Aż lub me oczy śmierci zamknie ręka. Albo skosztować zemsty da mi słodkiej.14” - Rzęsy otarły się o jego policzek, gdy mrugnął. - Powiedz wszystkim Podziemnym, że pożądam zemsty i dostanę ją. W taki sposób postąpię z każdym, kto stanie po stronie Nocnych Łowców. Nie szukam zwady z twoim rodzajem, chyba że podążycie za Nephilim w walce, w tym przypadku będziecie posiłkiem dla ostrza mojego i mojej armii do chwili, gdy wszyscy zostaniecie zmieceni z powierzchni tego świata. - Opuścił końcówkę miecza tak, że zaczepiał o guziki jej koszuli, jakby chciał ją rozciąć. Nadal się uśmiechał, gdy zabrał ostrze. - Myślisz, że potrafisz to zapamiętać, wilczyco? - Ja... - Oczywiście, że potrafisz – stwierdził i zerknął na ciało Jordana, które leżało bez ruchu w jej ramionach. - Swoją drogą, twój chłopak nie żyje – dodał. Wsunął miecz do pochwy przypiętej do paska i odszedł, wzniecając tumany popiołu każdym krokiem. 14 W. Szekspir „Król Henryk VI” część trzecia; przełożył Leon Ulrich (przyp. firefly) Magnus nie odwiedzał Księżyca Łowcy od czasu, gdy był to tajny bar podczas prohibicji, miejsce, gdzie Przyziemni spotykali się, by po cichu upijać się do nieprzytomności. W którymś momencie lat 40. właścicielami zostali Podziemni i wtedy dostosowali się pod właśnie taką klientelę – głównie wilkołaków. Już przedtem było to miejsce obskurne i takie było teraz, na podłodze zalegała warstwa lepiących się trocin. Był tam drewniany bar z zaplamioną ladą, naznaczoną dziesiątkami okręgów pozostawionych przez mokre szklanki oraz śladami po pazurach. Freaky Pete, barman, właśnie podawał colę Batowi Velasquezowi, tymczasowemu przywódcy sfory Luke'a. Magnus w zamyśleniu zmrużył oczy na jego widok. - Czy właśnie obczajasz nowego przywódcę sfory? - spytała Catarina, która siedziała wciśnięta w boks obok Magnusa. Jej niebieskie palce oplatały butelkę mrożonej herbaty. - Myślałam, że dałeś sobie spokój z wilkołakami po Woolsley'u Scott'cie. - Nie obczajam go – odparł Magnus wyniosłym tonem. Bat nie był brzydki, jeśli ktoś lubił kwadratowe szczęki i szerokie ramiona, ale Magnus był głęboko zamyślony. - Mój mózg był zajęty czymś innym. - Cokolwiek to jest, nie rób tego! - powiedziała Catarina. - To zły pomysł. - Dlaczego tak myślisz? - Ponieważ to jedyny rodzaj, jaki ci został. Znam cię bardzo długo i akurat tego jestem całkowicie pewna. Jeśli planujesz znów zostać piratem, to zły pomysł. - Nie powtarzam swoich błędów – powiedział Magnus, urażony. - Masz rację. Popełniasz nowe, nawet gorsze błędy – stwierdziła Catarina. - Nie rób tego, cokolwiek to jest. Nie prowadź powstania wilkołaków, nie rób nic, co przypadkiem mogłoby przyczynić się do apokalipsy i nie twórz własnej linii brokatu, by sprzedawać ją w Sephorze. - Ten ostatni pomysł ma swoje zalety – odparował Magnus. - Ale nie rozważam zmiany kariery zawodowej. Myślałem o... - Alecu Lightwoodzie? - Catarina uśmiechała się szeroko. - Nigdy nie widziałam, by ktoś tak na ciebie działał jak ten chłopiec. - Nie znasz mnie od zawsze – wymamrotał Magnus, ale niezbyt przekonująco. - Proszę cię. Zmusiłeś mnie do zrobienia Portalu przy Instytucie, żebyś nie musiał się z nim zobaczyć, a potem i tak się pojawiłeś tylko by się pożegnać. Nie zaprzeczaj, widziałam cię. - Niczemu nie zaprzeczam. Przyszedłem, by się pożegnać, to był błąd. Nie powinienem był tego robić. - Magnus wziął łyk swojego drinka. - Och, na miłość boską – westchnęła Catarina. - O co właściwie chodzi, Magnus? Nigdy wcześniej nie widziałam cię tak szczęśliwego, jak wtedy, gdy byłeś z Alekiem. Zazwyczaj kiedy się zakochujesz, jesteś nieszczęśliwy. Spójrz na Camille. Nienawidziłam jej. Ragnor też jej nienawidził... Magnus położył głowę na stole. - Wszyscy jej nienawidzili – bezlitośnie kontynuowała Catarina. - Była podstępna i wredna. Więc twój biedny uroczy chłopak został przez nią wrobiony; cóż, czy na pewno jest to dobry powód, by kończyć idealnie udany związek? To jakby napuścić pytona na króliczka i potem być wściekłym, gdy króliczek przegra. - Alec nie jest króliczkiem. To Nocny Łowca. - A ty nigdy nie umawiałeś się z Nocnym Łowcą. To o to chodzi? Magnus podniósł głowę ze stolika, co było ulgą, bo śmierdział piwem. - W pewnym sensie – przyznał. - Świat się zmienia. Nie czujesz tego, Catarino? Spojrzała na niego znad swojej szklanki z drinkiem. - Nie mogę się zgodzić. - Nephilim przetrwali przez tysiąc lat. Ale coś nadchodzi, jakaś ogromna zmiana. Zawsze uznawaliśmy ich jako część naszej egzystencji. Ale są też tak wiekowi czarodzieje, że pamiętają czasy, gdy Nephilim nie było na Ziemi. Mogą zostać z niej zmieceni tak szybko, jak się pojawili. - Ale chyba nie sądzisz... - Śniłem o tym – powiedział. - Wiesz, że czasem miewam sny zgodne z prawdą. - Z powodu twojego ojca. - Odstawiła drink. Wyraz jej twarzy był teraz napięty, zero rozbawienia. - Może tylko stara się ciebie nastraszyć. Catarina była jedną z nielicznych osób, które znały prawdziwą tożsamość ojca Magnusa; kolejną był Ragnor Fell. Magnus nie lubił mówić o tym ludziom. Jedną rzeczą było mieć demona za ojca. Czym innym było to, gdy twój ojciec był właścicielem znaczącej liczby nieruchomości w Piekle. - Co chce osiągnąć? - Magnus wzruszył ramionami. - To nie ja jestem w centrum tego nadchodzącego huraganu. - Ale boisz się, że znajdzie się tam Alec – stwierdziła Catarina. - Dlatego chcesz go odepchnąć, zanim go stracisz. - Kazałaś mi nie robić niczego, co przyczyniłoby się do apokalipsy – przypomniał Magnus. - Wiem, że żartowałaś. Ale jest mniej śmiesznie, gdy nie mogę się pozbyć przeczucia, że w jakiś sposób ta apokalipsa nadchodzi. Valentine Morgenstern niemal wybił Nocnych Łowców, a jego syn jest dwa razy bardziej sprytnym i sześć razy większym złem. I nie przybędzie sam. Ma pomoc od demonów potężniejszych niż mój ojciec, od innych... - Skąd to wiesz? - Ton Catariny był ostry. - Przyjrzałem się temu. - Myślałam, że skończyłeś z pomaganiem Nephilim – powiedziała Catarina, po czym podniosła rękę, nim zdążył się odezwać. - Nieważne. Słyszałam jak mówiłeś takie rzeczy tyle razy, że wiem, że nigdy nie dotrzymujesz słowa. - Problem w tym, że przyjrzałem się temu, ale nic nie znalazłem. Kimkolwiek są sprzymierzeńcy Sebastiana, nie zostawił żadnych śladów po ich sojuszu. Już mi się wydaje, że zaraz czegoś się dowiem i nagle nie mam nic. Nie wydaje mi się, że mogę im pomóc, Catarino. Nie wiem, czy ktokolwiek może. Magnus odwrócił wzrok od jej współczujących oczu i skierował go w stronę baru. Bat opierał się o ladę, bawiąc się telefonem; światło ekranu rzucało cienie na jego twarz. Cienie, które Magnus widywał na twarzy każdego śmiertelnika – każdego człowieka, każdego Nocnego Łowcy, każdego stworzenia skazanego, by umrzeć. - Śmiertelnicy umierają – powiedziała Catarina. - Zawsze o tym wiedziałeś, a i tak wcześniej ich kochałeś. - Nie w taki sposób. Zaskoczona Catarina gwałtownie zaczerpnęła powietrza. - Och... - mruknęła. - Och... - Wzięła do ręki swojego drinka. - Magnusie – odezwała się z czułością. - Jesteś niewiarygodnie głupi. Zmierzył ją spojrzeniem spod przymrużonych powiek. - Czyżby? - Jeżeli tak właśnie czujesz, powinieneś być przy nim. Pomyśl o Tessie. Czy nic się od niej nie nauczyłeś? O tym, które miłości są warte bólu utracenia ich? - On jest w Alicante. - No i? - odparła Catarina. - Miałeś być reprezentantem czarowników w Radzie; zrzuciłeś ten obowiązek na mnie. Więc oddaję ci go. Jedź do Alicante. I tak wydaje mi się, że będziesz miał więcej do powiedzenia Radzie niż ja. - Sięgnęła dłonią do kieszeni fartucha pielęgniarskiego; przyszła tu prosto z pracy, ze szpitala. - Och, i weź to. Magnus wyrwał jej z palców zgnieciony kawałek papieru. - Zaproszenie na obiad? - spytał w niedowierzaniu. - Meliorn z Jasnego Dworu pragnie, by wszyscy Podziemni z Rady spotkali się na kolacji na dzień przed obradami – wyjaśniła. - Coś jakby gest pokoju i dobrej woli albo może po prostu chce wkurzyć wszystkich zagadkami. W każdym razie powinno być ciekawie. - Jedzenie faerie – powiedział Magnus markotnie. - Nie znoszę jedzenia faerie. Chodzi mi nawet o te bezpieczne potrawy, po których nie spędzisz następnego wieku, tańcząc. Wszystkie te surowe warzywa i żuki... Zamilkł. Naprzeciwko Bat siedział z telefonem przy uchu. Jego druga dłoń ściskała krawędź lady. - Coś jest nie tak – stwierdził. - Coś związanego ze sforą. Catarina odstawiła szklankę. Przywykła już do Magnusa i wiedziała, że prawdopodobnie ma rację. Ona również spojrzała na Bata, który zatrzasnął klapkę telefonu. Zbladł, a blizna na jego policzku wyróżniała się. Pochylił się, by nad ladą powiedzieć coś Freaky Pete'owi, po czym włożył dwa palce w usta i zagwizdał. Zabrzmiało to jak gwizd kolei parowej i zagłuszyło ciche pomruki w barze. W jednej chwili każdy likantrop był na nogach, kierując się w stronę Bata. Magnus również wstał, choć Catarina złapała go za rękaw. - Nie... - Poradzę sobie. - Zbył ją i wtopił się w tłum idący w kierunku Bata. Paczka stała w luźnym kole wokół niego. Napięli się z rezerwą wobec czarownika w swoim gronie, przepychając się, by być jak najbliżej przywódcy. Jakaś blondynka ruszyła się, by zablokować przejście Magnusowi, ale Bat uniósł dłoń. - W porządku, Amabel – powiedział. Jego głos nie był przyjazny, ale grzeczny. Magnus Bane, tak? Najwyższy Czarownik Brooklynu? Maia Roberts twierdzi, że mogę ci zaufać. - To prawda. - Dobrze, ale mamy tu pilną sprawę sfory. Czego chcesz? - Dostałeś telefon. - Magnus wskazał na komórkę Bata. - Czy to był Luke? Czy coś się zdarzyło w Alicante? Bat pokręcił głową, nie dało się odczytać wyrazu jego twarzy. - W takim razie kolejny atak na Instytut? - spytał Magnus. Przywykł do tego, że to on zna wszystkie odpowiedzi i nie znosił nie wiedzieć niczego. I choć Instytut w Nowym Jorku był pusty, nie oznaczało to, że inne były niechronione, więc mogło dojść do walki, w której zdecydował się walczyć Alec... - Nie na Instytut – powiedział Bat. - Dzwoniła Maia. Kwatery Wilczej Straży zostały doszczętnie spalone. Co najmniej setka wilkołaków nie żyje, włączając w to Preatora Scotta i Jordana Kyle'a. Sebastian Morgenstern sprowadził swoją wojnę i na nas. TŁUMACZENIE: firefly KOREKTA: KlaudiaRyan POLUB DD_TRANSLATETEAM NA FACEBOOKU!! https://www.facebook.com/DDTranslateTeam