Niedokończony Most

Transkrypt

Niedokończony Most
Niedokończony Most
Łukasz „Gustaw” Gutowski
Za oknem rozgrywało się piekło.
Demony odbudowały most pomiędzy naszymi światami. Jeszcze nie do końca połączone dotykały
się drgając, niczym zakłócenia w programie telewizyjnym. Istoty ze świata ciemności rozpostarły
skrzydła i zaczęły polowanie na ludzkie duszę. Było ich za wiele. A my byliśmy za słabi. Wydawało
się, że nie ma już wyjścia. Ale był on. Mój kochany, kusząco przystojny mężczyzna. Stał przy oknie
przypominając rzymski posąg. Załzawione oczy, nerwowo przełykana ślina. Płakaliśmy dziś,
obydwoje też umarliśmy.
Musiałam mu na to pozwolić, nie mogłam być tak samolubna. Cóż znaczyłam w porównaniu z
milionami ludzkich dusz. Od dawna czuł, oprócz siebie, w sobie, czyjąś obecność. Samotny –
wydawałoby się. Dostrzegałam obcą ingerencję w pojedyncze myśli i działania mojego mężczyzny.
Złudzenie dwoistości jego osoby. Przyciągał magicznym błyszczeniem. Skóra gładka i aksamitna.
Leżąc z głowa na jego nagiej klatce piersiowej słyszałam bicie serca. Potężne, dudniło zagłuszając
wszystko inne. A w oczach miał ogień, a pod skórą żar. Spoglądając spalał powierzchowną
rzeczywistości dostrzegając niedostrzegalne. Autorytet i podpora, dla proszących o pomoc. A
wszystko to, co przesiąknięte złem, bało się go jak samego diabła.
Bo był diabłem. Najpotężniejszym demonem. Odkrył to, gdy miesiąc temu zaczęła się walka
pomiędzy światami. Zobaczył w lustrze, wtedy, gdy ognista istota próbowała odebrać mi duszę.
Przekonał się o dwoistości podczas chwilowego połączenia. Walcząc, o mnie. To coś złego wypełzło
na jego skórę, oplotło, pochwyciło. Nadal był sobą. Chociaż sam już nie był tego pewien. Później,
gdy się kochaliśmy pokazał mi swoją druga połowę, zobaczyłam ją w jego oczach. Ale ja się nie
bałam.
Teraz w pokoju zasiał się strach – Jego strach. Odszedł od okna. Złapał mnie w pół i pocałował.
Oboje mnie całowali. Czułam, że płonę. Co się teraz stanie?
Demony wzlatywały i kruszyły swym ogniem ludzkie ciała. Ogołocone dusze, stały bezradnie –
wystraszone nagłą, zbyt szybką utratą fizycznych przyzwyczajeń. Moment dla ognistych istot. To
straszne, gdy dusza obraca się w popiół. A one śmieją się, połyskując swymi czarnymi oczyma. Walka
światów nierówna, jednak nie wszystko stracone, most nieskończony. Ale już po nim kroczy diabeł,
król nieczystych płomieni. Spogląda na swe dzieci. Czy nieuniknione da się powstrzymać?
Miesiąc temu byliśmy razem. Ja i mój odwieczny przyjaciel. Po raz pierwszy połączyliśmy się, oddając
pojedynkowi. Walczyliśmy, w swych umysłach mając jeden określony cel: „ONA. Nie wiedziałem, że
on także obdarzył Ją uczuciem. To nie prawda, że nigdy nie poznaliśmy się. Po raz pierwszy
zobaczyłem go, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Siedziałem w piaskownicy, lepiąc mokry piasek. On
siedział na krawędzi spoglądając na mnie ( na siebie?). Czarne ślepia przemawiały wyraźnie: „Witam,
nie bój się, to tylko Ty”. I nie bałem się, tylko uśmiechałem do czegoś o smukłej sylwetce, która
poruszając się pozostawiała po sobie ciemną niewyraźną smugę. Jakby czas i przestrzeń go nie
dotyczyły. Mój przyjaciel towarzyszył mi. Doradzał wpełzając w pojedyncze myśli, ale nigdy nie
wpraszał się, czekał na me nieme przyzwolenie. Gdy wokół mojej przestrzeni pojawiało się
niebezpieczeństwo, zaczynałem błyszczeć. Jakoś tak zwierzęco odstraszając wszystko, co
nieprzyjemne, niebezpieczne.
Ciemności nigdy się nie bałem. Była dla mnie „jasna” i bezpieczna, ale wiem, że słońce nigdy mnie
nie raziło. I gdy walczyłem, zrozumiałem. To miesiąc temu mogłem porozmawiać ze sobą, ale jednak
oddzielnie. To wtedy pozwoliłem mu wejść w siebie. Nie prosiłem, po prostu przyjąłem, on nie
nalegał i nie odmówił. Harmonijne połączenie, niczym dwóch elementów układanki.
Spojrzałam im w oczy. Jego naturalny brąz w soczewkach znikł, całe gałki zasłonięte zostały szklistą
czarną substancją. Skóra wciąż gładka, jednak poczerniała. Ciało powiększyło rozmiary. Klatka
piersiowa rozrosła się, tak jak i barki. Każdy czarny mięsień widoczny był ze zdwojoną siłą. Rąk już
nie było, tylko szpony. Na skórze rysowały się linię, układając wzór, będący ciągle w ruchu. Kły
połyskiwały w blasku księżyca. Twarz zrobiła się smukła i wydłużona. Zachował swą postać jak
schemat, który nadbudowany został przez przyjaciela. Nie płonął, tylko błyszczał ciemnością. Diabeł.
Kochałam się w tej chwili z diabłem. Ale jak delikatnie i miło. Jego serce dudniło miarowo,
wchłaniając mnie, moje szybkie lekkie postukiwania ludzkiego serca. Tak mało znaczące przy jego
dudnieniu.
Kiedy skończyliśmy się kochać, a ona zasnęła, nie powróciłem do swej pierwotnej postaci.
Pozostałem demonem, wysunąłem skrzydła i wzleciałem nad miasto, w mą jasną nocną ciemność.
Skulony, w swej nowej, mrocznej postaci, przysiadłem na krawędzi dachu. Ślepiami pochłaniałem
widok miasta. Wyraźnie widziałem niedokończony most i krzątające się przy nim ogniste istoty. A
na samym jego początku siedział pan tamtego świata, po drugiej byłem ja. Ludzie zmobilizowali
wojsko, policję i służby specjalne. Strzelali w ogień, próbując strącić istoty z niego zbudowane. On
siedział na tronie i uśmiechał się. Ludzki strach podsycał płomienie, niszcząc wznoszone przez nich
barykady. Miasta lśniły nadchodzącą śmiercią, a ja się wcale tego nie bałem.
Lubiłem swojego przyjaciela. Gdy wszedł we mnie, percepcja świata stała się łatwością. Z każdym
oddechem pochłaniałem i rozumiałem więcej. Przestałem wątpić, a pytania dręczące ludzkość
wyjaśniały się wraz z serią kolejnych oddechów. Dręczył mnie tylko on – ja sam. Walka, moment
uderzenia, energia wydzielana podczas pojedynku, płynąca z rozgrzanych ciał. Podniecało mnie to.
Momenty, gdy materia ocierając się o siebie rodziła na krawędzi moc – to przez nią byłem
zbudowany. To stąd pochodziła moja siła, nie wiedziałem tylko skąd posiadła swą inteligencje.
Trudno było mi pogodzić się ze sobą. Coś potężnego i pradawnego stało za mną, w symbiozie z
moim ludzkim ja. Mieszaliśmy swoje pragnienia i instynkty. Niczym materiał wybuchowy złożony z
dwóch elementów. Spokojny w spoczynku, a po uzbrojeniu i zmieszaniu zabójczy. Tego właśnie
najbardziej się bałem, co będzie, gdy przemiana potrwa dłużej, gdy zachwycę się niszczeniem, a
amok nadpiszę moje ja i nigdy już się nie uspokoję. Nic mi nie pozostało, po prostu będę musiał
spróbować.
Cicha sugestia wzniosła się nad miastem, mówiła „wasze dusze należą do mnie”. Ogień zapłonął
na niebie, Pan podziemia skończył budowę, teraz kroczył w połowie, a za jego pleców wychylała się
potęga. Demony wzleciały, czas bitwy rozpoczęty.
Umieramy w sobie, płaczemy. Pan podziemia wkracza w miasto. Temperatura podnosi się. Każdy
oddech pali gardło. Płacz i krzyk. Śmierć nastała. Mój mężczyzna podjął decyzję. W jego głowie
kotłują się rozterki, jednak wie, co musi zrobić. Nie wie jak się pożegnać, jak dotknąć. Bo już sam
nie wie, kim jest. Pomagam mu, dotykając pierwsza. Opuszcza głowę, przytulając swoją pierś do
mojej. Cicha myśl-sugestia unosi się nad nami.
Spogląda, oczy pokryte czarną substancją, jednak łza ta sama, tylko, że spala się za nim dotknie
mojego ramienia. Już nic nie musi mówić. Ociera się swoim ciałem po raz ostatni na pożegnanie.
Podchodzi do okna i znika. Podbiegam. Widzę tylko czarne skrzydła, rozpostarte nad miastem, leci
prosto na spotkanie Pana ciemności.

Podobne dokumenty