Łaciaty kundel z ciekawością wyciągał szyję w stronę pułapki
Transkrypt
Łaciaty kundel z ciekawością wyciągał szyję w stronę pułapki
Łaciaty kundel z ciekawością wyciągał szyję w stronę pułapki, pomrukami oznajmiając, że wcale nie jest pusta. Właścicielka psa, wysoka i smukła rudowłosa dziewczyna, z dezaprobatą spojrzała na wychudzonego zająca, zastanawiając się czy warto robid sobie kłopot. Zwierzak był mały i żylasty, a większą cześd jego masy zdawała się stanowid luźna skóra i skołtunione futro. Mimo to dziewczyna zdecydowała się go zabrad ze sobą. Byd może uda się wydłubad z niego trochę mięsa, a było teraz niezmiernie trudno nawet o tak lichą zdobycz. Samą skórkę zawsze może wyprawid i sprzedad w mieście. ‘O ile dotrzemy do Middenheim w jednym kawałku…’ pomyślała, odruchowo poprawiając kołczan u boku. Na samą myśl o włóczących się po okolicy niedobitkach armii zwierzoludzi przeszedł ją zimny dreszcz. Słyszała o losie, jaki czeka złapanych żywcem ludzi. Znajdowane ostatnio w lasach obozowiska oraz poobgryzane ludzkie szczątki tylko potwierdzały koszmarne plotki. Rozejrzała się, zerkając na swego łaciatego towarzysza, jakby w jego zachowaniu szukając potwierdzenia, że są sami. Ku jej uldze całą uwagę kundla pochłaniało polowanie na zabłąkanego w sierści na zadzie kleszcza. Pies nie wykazywał oznak niepokoju, mimo wszystko rudowłosa łowczyni uznała, że czas najwyższy wrócid do obozu. Pozostawanie samemu tak długo w owianych złą sławą lasach wokół Miasta Białego Wilka nie było rozsądne. Cicho gwizdnęła na psa. Zwierzak zarzucił pościg za insektem, po czym on i jego pani zniknęli w otulającej lesie mgle. Gdy dziewczyna dotarła do obozowiska zmierzchało. Półmrok wieczoru rozjaśniały jedynie dwa niewielkie ogniska rozpalone przez uchodźców, którym towarzyszyła. Na dźwięk szczekania psa odwróciły się ku nim wymizerowane twarze przerażonych ludzi. Byli to głównie starcy i dzieci z pobliskich wsi, wieśniacy którym pomogła uciec z ich zniszczonych domów. Trafiła na nich blisko dwa tygodnie temu. Koczowali w lesie, nie wiedząc co powinni zrobid, gdzie iśd… Z opowieści wynikało, że niemal wszyscy dorośli mężczyźni albo opuścili wioskę, by walczyd z armią Chaosu, albo zginęli, gdy usiłowali dad szansę rodzinom na ucieczkę. Po wysłuchaniu ich opowieści, Lara zgodziła się odprowadzid zdezorientowanych ludzi do jedynego miejsca, gdzie mieli szansę na przetrwanie – do warownego Miasta Białego Wilka. Gród wyszedł z oblężenia niezdobyty i kto przeżył, szukał schronienia w jego starożytnych murach. - Louve, przyniosłam coś do zjedzenia. Niewiele, ale lepsze to niż korzonki – dziewczyna pochyliła się nad okutaną w kraciasty koc kobietą, w której ramionach spało dziecko, kilkuletnia dziewczynka. Rumieoce na buzi malucha i niespokojny oddech świadczyły o wysokiej gorączce. - Panienko… - kobieta podniosła na nią spojrzenie podkrążonych oczu. - Lara wystarczy – młoda łowczyni z westchnieniem odgarnęła opadające jej na twarz zaplecione w drobne warkoczyki włosy. Od kilku dni Lara zajmowała się ciężko chorą córką Louve. Pośród uchodźców nie było ani medyka, ani nawet Mądrej, jak nazywano na wsiach znające się na leczeniu stare kobiety. Została spalona na stosie za domniemane konszachty z Chaosem, gdy tylko zaczęła się wojna. - Sigmar nie zapomni ci twoich uczynków – uśmiechnęła się słabo Louve. Lara chrząknęła, co wieśniaczka wzięła za przejaw skromności, lecz co w rzeczywistości było niezdarną próbą ukrycia zażenowania. Dziewczyna otrzymała bowiem od wdzięcznych wieśniaków nieco srebra i odrobinę prowiantu, ponadto miała w podróży do Miasta Białego Wilka prywatny interes… - Nie ma w tym nic bohaterskiego. Zapłaciliście mi, a ja i tak miałam udad się w stronę miasta. Będę tam po prostu później, niż planowałam – Lara przysiadła na derce obok ognisk i nalała sobie do kubka nieco przyszykowanego przez wieśniaczkę naparu. Po pierwszym łyku natychmiast go jednak wypluła, krztusząc się. Louve gotowała wywar, by zabid mulisty posmak czerpanej byle skąd wody. Pomysł doskonały, szkoda, że nieskuteczny, pomyślała łowczyni, wylewając zawartośd kubka w ognisko. - Skąd masz tę wodę? - Z rzeki… - Louve najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że prąd zapewne wciąż niósł trupy ludzi i zwierząt, które siły Archaona wrzucały w źródeł wody by szerzyd choroby. - Nie dawaj jej tego do picia - mruknęła Lara, spoglądając na córeczkę wieśniaczki, kręcącą się niespokojnie pod kocem. - Rzeka to jedyne źródło wody. - Przesącz przez coś… - zasugerowała Lara. - Przesączyłam… - odparła Louve, wbijając wzrok w ziemię. Lara w odpowiedzi podała jej własny bukłak, wodę bowiem uzupełniła w trakcie polowania, z dala od ludzkich siedzib. Obie milczały dłuższą chwilę, skupiając się na zającu. Zwierzak był chudy, ale udało się wyskubad z niego trochę mięsa na zupę, chod zmuszone były rozgotowad je niemal na papkę, by nadawało się do jedzenia. - Mówiłaś, że i tak szłabyś do Middehnaim… Masz w mieście rodzinę? – zapytała po chwili Louve, podając towarzyszce miskę. Lara bez przekonania pomieszała w niej łyżką, łowiąc strzępki bladego mięsa i kawałki rzepy. - Nie, wszyscy którzy ocaleli są w Talabheim. - To daleko. Co robisz więc w Middenlandzie? - Mam nadzieję, że spotkam w mieście znajomego. Może przeżył oblężenie – dziewczyna skooczyła jeśd, a teraz w zamyśleniu głaskała miękką sierśd na karku swojego psiego towarzysza. Kundel przycisnął bok do jej uda, zwijając się w kulkę. Psina szła za nią od chwili, gdy Lara znalazła go niedaleko spalonej przez zielonoskórych wioski. Wtedy jechała sama więc nawet towarzystwo wiejskiego kundla wydawało się interesujące. Najpierw rzucała mu tylko resztki, potem zaczęła regularnie karmid, aż w koocu przygarnęła go na stałe. Wcześniej musiał należed do innego myśliwego, bo potrafił płoszyd zwierzynę oraz okazał się doskonałym stróżem. Wieśniacy, którzy chcieli uzyskad zwrot zapłaconej kwoty nie informując o tym Lary, przypłacili to paskudnymi pogryzieniami. - Czy on się jakoś nazywa? – spytała Louve, patrząc na kundla który popiskiwał przez sen. - Magister – Lara wydawała się byd ubawiona nieco imieniem psa, jakby kryło ono jakiś trudny do zrozumienia dla postronnych żart. Louve uniosła brwi. - Nie wiem nawet co to znaczy. Pisad, ni czytad nie potrafię… - Ja ledwo umiem i też bym nie wiedziała co to znaczy, gdyby nie pewien uparty głupek - Lara uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie ‘upartego głupka’ w sposób, który zdradzał więcej, niż jakiekolwiek słowa mogły wyrazid. - Odsunąd się! – wrzasnął krasnoludzki inżynier, kryjąc się za barykadą z belek. Axel Fritz wcisnął głowę między ramiona, wiedząc, że huk będzie ogłuszający i posypie się na nich pył oraz kawałki granitowej skały. Kilka uderzeo serca później, zgodnie z oczekiwaniami młodego czarodzieja, resztki muru obok wschodniej baszty rozsypały się z hukiem, posyłając w powietrze chmurę pyłu. Przez moment Axel trwał w bezruchu, pamiętając wyczyny rodzimych inżynierów, którzy nie docenili wytrzymałości granitowej skały. Czego nie udało się dokonad szturmującej twierdzę armii Archaona, to o mały włos udałoby się jej mieszkaocom. Podłożony w złym miejscu proch zamiast pomóc w rozbiórce wyrwał spory kawałek ściany, która zawaliła się w kierunku odwrotnym do zamierzonego, czyli na kilka okolicznych domów… Teraz jednak nic niepokojącego się nie działo, czarodziej wyjrzał więc ostrożnie zza barykady za którą polecił mu się schronid doglądający robót inżynier. Krasnolud stał właśnie na kupie gruzu i głaskał w zamyśleniu czarną jak smoła brodę. - Ej, wy człeczyny… - narzekał, patrząc na sterty gruzów – Czego się nie tkniecie, to rozwalicie. Te wasze naprawy, o ile naprawami można to w ogóle nazwad, naruszyły nie tylko mur. Baszta ledwo stoi. Łatwiej i taniej będzie to wyburzyd i postawid na nowo, niż naprawiad. - Wszystko pięknie, tylko trudno nam będzie teraz o materiały – Axel podniósł z ziemi kawałek granitu, który siła eksplozja wyrzuciła aż pod barykadę i obracał go chwile w dłoni. Krasnolud spojrzał na niego z pewną wyższością. - Ej, co wy człeczyny wiecie. Zrobimy to po naszemu, a będzie dobrze. To… - kopnął jeden z kawałków które walały się pod nogami – potłucze się i wsypie między ściany muru, a materiał na mur zewnętrzny weźmie się z rozwalonych domów. - Domów? A gdzie schronią się mieszkaocy? - Z dwojga złego lepiej, żeby im deszcz nakapał za kołnierze, niż żeby w murach została wyrwa wystarczająco duża, żeby zmieścił się cały oddział zwierzoludzi… - Mimo wszystko nie jestem pewien, czy ten argument do mieszkaoców trafi – westchnął Axel, trąc policzek, na którym widniała świeża szrama ciągnąca się od policzka aż do kości żuchwy. Gojąca się blizna była najlepszym dowodem na uczestnictwo młodego czarodzieja w ciężkich walkach o miasto, które toczyły się w trakcie najazdu Chaosu na ziemie Imperium. Axel został ranny w ostatnich dniach bitwy. To właśnie z tego powodu nie pozwolono mu wziąd udziału w pościgu za rozproszonymi siłami Archaona. Z drugiej strony przypadło mu zadanie równie ważne, chod zdecydowanie mniej chwalebne, to znaczy utrzymywanie przeludnionego miasta w ładzie i zarządzanie odbudową. - Lepiej więc umrzed zarąbanym, ale we własnym domu? Wy ludzie myślicie tak nieperspektywicznie, że aż dziw, że wasza rasa przetrwała tyle lat – sarknął krasnolud. - Pochlebiasz mi, zakładając, że znam słowo ‘nieperspektywiczny’ - stwierdził Axel, a krasnolud parsknął śmiechem, który przypominał kooskie rżenie tak bardzo, że czarodziej spodziewał się z pobliskiej stajni odzewu. - Ha! Za to cię lubię, czarodzieju. Gada się z tobą prawie, jak z krasnoludem! - Myślę, że mogę odwdzięczyd się komplementem, mówiąc, że z tobą nie rozmawia się jak z człowiekiem. Które budynki pójdą na materiał? – zapytał Axel, chcąc zmienid śliski temat z różnic międzyrasowych na inżynierię. Nie było to wcale trudne, Thoral Stonefist znany był bowiem z zamiłowania do swojej roboty. - Zobaczymy co da się odzyskad z tego, co już zburzone i zadecydujemy… Straszny bajzel tu macie, więc to potrwa – inżynier kopnął okutym buciorem kawałek nadpalonej belki. - Przepraszam, że mieliśmy oblężenie – sarknął w odpowiedzi Axel, spoglądając na krasnoluda z ukosa. Ten zaśmiał się rubasznie i poklepał poufale mężczyznę po plecach. - Nie martw się, panie czarodzieju. Postawimy mur i nową basztę jak malowanie, ani się obejrzycie… krasnolud chciał chyba powiedzied coś jeszcze, ale w pół słowa przerwał mu dochodzący z murów okrzyk. - Zwierzoludzie! Człowiek i krasnolud spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów. Czarodziej natychmiast podążył w stronę bramy z której dobiegł ich ostrzegawczy krzyk, bez najmniejszego trudu wyprzedzając krępego, odzianego w ciężkie skóry inzyniera. Przeskakując po dwa schody na raz znalazł się na szczycie w kilka chwil. Na blankach żołnierze z zapartym tchem patrzyli na rozgrywającą się przed ich oczami ponurą scenę. Na skraju lasu banda zwierzoludzi ścigała niewielką grupkę uchodźców. Co i rusz ktoś słabszy rozstawał na koocu, ale tylko po to by mógł go dopaśd rogaty mutant. Stojący na blankach bezsilnie patrzyli z oddali na krwawe żniwo, słysząc desperackie krzyki o pomoc oraz wrzaski mordowanych. Jak na ironię, uchodźcy zostali napadnięci tuż pod murami miasta, lecz chod widzieli bezpieczne schronienie nie mieli najmniejszych szans do niego dotrzed. Żołnierze natomiast wiedzieli, że nawet jeśli natychmiast zorganizują pomoc, dla uciekinierów i tak będzie za późno. Mogli pozostad jedynie biernymi widzami tragedii ludzi, którzy byli o włos od ocalenia. Mimo to po kilku ciągnących się w nieskooczonośd sekundach w tłumie rozległ się dźwięczny kobiecy głos: - Kapitanie Kellerman, proszę natychmiast zebrad oddział! Wzrok wszystkich utkwił w młodej kobiecie, która pewnym siebie tonem wydawała właśnie polecenia kapitanowi straży. Janna Eberhauer wydawała się zupełnie tutaj nie pasowad, była bowiem szczupłą brunetką o dziewczęcych rysach. Chod zachowaniem i strojem bardziej przypominała dwórkę, niż czarodziejkę, sprawnie i pewnym tonem wydawała rozkazy. Dla wielu ze zgromadzonych gapiów posłuch jaki miała u żołnierzy mógł wydawad się nieprawdopodobny, ale ci którzy widzieli ją w walce wcale się temu nie dziwili. Czarodziejka dysponowała bowiem zdolnościami daleko wykraczającym poza młody wiek i niepozorny wygląd. Była także zastępcą arcymaga i właśnie pokazywała dlaczego czarodziej zdecydował się zostawid kobietę w mieście. - Frau Eberhauer, nawet jeśli wyślemy podjazd nie zdążymy ocalid nikogo – kapitan wydawał się sceptycznie nastawiony do pomysłu czarodziejki. - Wiem… - Janna zacisnęła dłonie na sukni i przygryzła usta – Ale to, co możemy zrobid, to wybid tę bandę, by nie zagroziła już nikomu innemu oraz pochowad ciała. - Byd może graf…? - Graf jest na drugim koocu Middenlandu – pokręciła głową – Zanim wróci, ta bada będzie napadad i mordowad jak się jej podoba. - Proszę w takim razie, by dała mi pani do pomocy któregoś czarodzieja… - Pójdę z kapitanem! – Axel słysząc słowa kapitana nie zastanawiał się ani chwili. Janna spojrzała uważnie na młodszego czarodzieja, przez moment wahając się, jaką dad mu odpowiedź. Axel sam ledwo zaczął chodzid po ciężkiej ranie, jaką otrzymał pod koniec oblężenia. Wiedziała jednak, że żołnierze będą znacznie bezpieczniejsi z Fritzem w oddziale, a czarodziej znajdzie tak potrzebne mu teraz zajęcie dla rąk i myśli. - Dobrze. Tylko uważaj na siebie, Fritz. Wciąż nie jesteś w pełni sił… - Nie pchałbym się poza mury, gdybym nie czuł się na siłach – odparł mężczyzna, a Janna pokiwała głową. Wszystkich magów z Kolegium Płomienia cechowała w najlepszym wypadku niespokojna natura, w najgorszym popędliwośd i gwałtownośd charakteru, niekiedy nawet okrucieostwo. Na szczęście Axel potrafił przekud niespożytą, a czasem niebezpieczną energię Aqshy dla dobra Kolegium, zachowując przy tym zdrowy rozsądek. A przynajmniej się starał. - Proszę działad ostrożnie kapitanie. Nie potrzeba nam więcej ofiar – dodała na odchodne Janna, usilnie starając się nie patrzed w stronę miejsca, w którym utkwione były przerażone spojrzenia reszty żołnierzy… Potem zapadła grobowa cisza, przerywana jedynie odległymi krzykami pełnymi bólu i strachu. Oddział kapitana Kellermana nie zdołał ocalid nikogo. Zanim żołnierze dotarli na miejsce, gdzie nieszczęśni ludzie toczyli walkę o życie, leśna przecinka zmieniła się w rzeźnię. Chod Kellerman natychmiast zarządził poszukiwania ocalałych, mając cieo nadziei na cud, nie udało się znaleźd nikogo żywego. Nikt zresztą nie miał prawa przeżyd. Uciekinierzy byli ubogimi mieszczanami lub wieśniakami. Wielu nie miało nawet broni, inni zamiast bronid siebie, chronili dobytek, który zwierzoludzi wcale nie interesował – interesowała ich ludzkie krew i mięso. Ciała nosiły ślady potężnych cięd topornej broni mutantów, ugryzieo oraz pazurów. Mutanci byli rozwścieczeni przez głód, bądź zwyczajnie pragnęli pokazad iż ludzie nie mogą jeszcze czud się bezpieczni w lasach otaczających Miasto Białego Wilka. Oddział Kellermana miał więc już tylko jedno zadanie, zebranie ciał i pogrzebanie ich. Obowiązek ten wykonywali w milczeniu i machinalnie, z kamiennymi twarzami ludzi przywykłych do podobnych widoków. Zabierali ciała z pola, kładąc je na jeden stos, który następnie miał podpalid magicznym płomieniem czarodziej. Ten jednak gdzieś zniknął… Przezorny kapitan postanowił go poszukad, jednak minęło kilka długich chwil, nim odnalazł Magistra głębiej w lesie, stojącego ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt. - Herr Fritz…? Odpowiedzi nie było, więc zaniepokojony Kellerman podszedł do maga. Wtedy też zauważył w co ten się tak wpatruje. W trawie leżało ciało młodej dziewczyny. Miała przegryzione gardło, ale coś musiało oderwad zabójcę od swej zdobyczy, bo była to jedyna widoczna rana. Żołnierz pochylił się nad ciałem. Ślady na przedramionach oraz leżący nieopodal sztylet sugerował, że do kooca usiłowała się bronid. Nieruchome, szkliste spojrzenie zielonych oczu miała wbite w koronę drzewa pod którym zginęła. - Herr Fritz? Czy to twoja znajoma? – zapytał ostrożnie kapitan. Przez moment Axel nic nie mówił, jakby sam nie był pewien. Płowe włosy młodej wieśniaczki, umazane niezakrzepłą krwią przybrały miejscami miedzianorudy kolor. - Nie… - odparł wreszcie czarodziej lekko zmienionym głosem – Ale przez moment wyobraźnia podpowiadała mi zupełnie co innego i… - urwał. - I w duchu dziękowałeś bogom, że to nie ona? – szeptem podpowiedział Kellerman. - Czy to ważne, co myślałem? – odparł Axel wymijająco. Kapitan miał jednak rację - pierwszej chwili poczuł ulgę i radośd, gdy zrozumiał, że podobieostwo było jedynie wytworem jego wyobraźni. - Może i nie… Sądzę jednak, że każdy miał taką chwilę w trakcie tej przeklętej wojny chociaż raz. - To znaczy? - W pierwszej chwili modlid się, by pośród trupów nie było ciał twoich najbliższych, dopiero potem prosid Morra o spokój dusz… Kellerman pokręcił głową. Axel chciał coś odrzec, ale odkrył, że nie znajduje odpowiednich słów. - Zabierzmy ja stąd, kapitanie i sami też się stąd wynośmy. Mam powyżej uszu tego miejsca… powiedział po chwili, obrzucając spojrzeniem las. Wszędzie tam, gdzie upadły ciała, świeża jasnozielona trawa była podeptana i czerwona od krwi. Kontrast był uderzający i nikt nie chciał pozostawad w tym miejscu dłużej niż to absolutnie konieczne. Kellerman tylko pokiwał głową. Wszyscy woleli wyładowad swój gniew w walce. - Pójdę wydad rozkazy. - Zaraz do was dołączę - czarodziej pochylił się nad ciałem dziewczyny. Zanim jednak jeden z żołnierzy zaniósł ją, by złożyd obok reszty ciał, Axel dłonią zamknął jej oczy. Miał nadzieję, że to pomoże mu zatrzed w pamięci resztę koszmarnych szczegółów. Jak miało się okazad dużo później, mylił się… Wyruszyli pozostawiając po sobie przysypany ziemią, dogasający stos, nad którym któryś z żołnierzy odmówił krótką modlitwę. Magiczny ogieo płonął gwałtowniej, niż naturalny, trawiąc ciało i drewno w ciągu minut, nie zaś godzin czy dni. Czas nie ostudził więc żądzy zemsty, a żar węgli zbiorowej mogiły zdawał się podsycad gniew. Na dodatek odnalezienie bandy która dokonała masakry byłoby dziecinną igraszką nawet, gdyby nie jechał z nimi doświadczony tropiciel - najedzeni i pewni siebie zwierzoludzie pozostawili wyraźny trop w postaci połamanego poszycia leśnego, plam krwi oraz ogryzionych ludzkich szczątków. Oddział odnalazł mutantów ucztujących na polanie, półtora dnia drogi od miejsca masakry. Utwierdzeni w przekonaniu, że po tak śmiałej demonstracji siły nikt nie podejmie za nimi szybkiego pościgu, zatrzymali się na odpoczynek. To przypieczętowało los, jaki mieli im zgotowad młody czarodziej oraz żołnierze Kellermana, wciąż mający przed oczyma ponure dzieło spod Middenheim. Ponadto kapitan widząc, że frustracja i zniecierpliwienie może przynieśd więcej szkody, niż pożytku, postanowił nie bawid się w długotrwałe podchodzenie przeciwnika, lecz zdecydowanie uderzyd w momencie, gdy ten się tego najmniej spodziewa. Kellerman był świadom faktu, że band takich jak ta może byd więcej i jeśli mają rozbid grupę, to teraz albo wcale. Po wstępnym rozeznaniu przez tropiciela w ilości przeciwników i upewnieniu się, że w okolicy nie koczuje inna hanza, wydał rozkaz ataku. Żołnierzom nie trzeba było powtarzad dwa razy, wszyscy bowiem dyszeli chęcią zemsty na mutantach. Wiedząc, że obok nich do walki idzie Magister Płomienia ochoczo ruszyli przed siebie. Axel zresztą nie zamierzał chronid się za plecami oddziału Kellermana i bez namysłu rzucił się w wir walki. Ludzie i pół-zwierzęta zbili się w jedną grupę, jednak czarodzieja można było wyłowid z tłumu bez trudu. Na samym początku walki jego miecz rozbłysł żywym ogniem, rozświetlając pole bitwy i tnąc przeciwników rozgrzanym do czerwoności żelazem. W niepojęty dla żołnierzy sposób bijący od maga Wiatr Aqshy dodawał im sił i odwagi, jednocześnie napawając strachem mutantów. Ci zaś niemal nie stawiali oporu, ginąc pod naporem mieczy, kooskich kopyt i magicznych pocisków. Po pierwszym zaskoczeniu usiłowali się nawet bronid, ale nie byli w stanie złamad ani regularnego szyku żołnierzy Kellermana, ani stawid czoła magicznym płomieniom Axela. Wydawali się zdezorientowani gwałtownością ataku ludzi, przez co momentalnie poszli w rozsypkę. Nim słooce ponownie wstało mad lasem miejsce, które zwierzoludzie wybrali na schronienie stało się ich grobem. Oddział nie fatygował się nawet, by przysypad ciała ziemią, pozostawiając trupy na pastwę drapieżników i czasu. Po bitwie okazało się, że zginęło dwóch żołnierzy, kilku zostało lekko rannych. Kapitan mógł uznad bilans potyczki za pozytywny. Mimo to wracali w milczeniu, które przerywało tylko parskanie koni lub okazjonalny szczęk miecza o pancerz. Kellerman wyczuł ciężką atmosferę w oddziale i potrzebował z kimś podzielid się wątpliwościami. Jak zazwyczaj w takich sytuacjach padło na Axela. Mag nie czuł przed dowódcą respektu prostego żołdaka, dzięki czemu miał do powiedzenia coś więcej, niż tylko klasyczne ‘Nie, panie kapitanie!’ lub ‘Tak jest, panie kapitanie!’ przetykane nieco zbyt gęsto ulubionym żołnierskim zawołaniem odnoszącym się do dam lekkich obyczajów. - Jasna cholera… - subtelnośd najwyraźniej nie należała do zalet oficera. - Czy coś cię trapi, kapitanie? – pytanie było oczywistą uprzejmością ze strony czarodzieja. – W trakcie wojny taki bilans strat cieszyłby mnie tak, jak dzieciarnię prezent na święto Monstille. Dlaczego mam więc wrażenie, że wracamy jako pokonani? - Wzięło pana na rozważania filozoficzne, kapitanie? – Axel okazał się w nienajlepszym nastroju do rozmowy. Przed oczami wciąż miał bowiem martwą zielonooką dziewczynę - z jakiegoś powodu nie mógł wyrzucid tego wspomnienia z pamięci, chod widywał wiele podobnych scen w trakcie wojny i podczas oblężenia Middenhaim. - Od filozofii to jesteście wy, uczeni czarodzieje. Ja po prostu czuję się jak wtedy, gdy przejechał się po nas oddział rycerzy Khorne’a… - weteran splunął na wszelki wypadek po wymówieniu imienia Krwawego Boga. - Rozbity? – podpowiedział Axel. - Ot, z ust mi to wyjąłeś, herr Fritz. - Sądzę kapitanie, że czuje się pan tak, bo tak naprawdę nie zyskaliśmy nic i nikomu nie zdołaliśmy pomóc. Rozbiliśmy tylko jedna z wielu okolicznych band, nikogo nie udało się ocalid, za to straciliśmy dwóch ludzi. Czy coś pominąłem?- podsumował Axel, nie bez goryczy w tonie głosu. Kellerman nic z początku nie odpowiedział, jakby rozważając słowa czarodzieja. Dopiero po kilku długich chwilach milczenia zdobył się na odpowiedź. - Pieprzona wojna! - Z ust mi to pan wyjął, kapitanie… Powietrze wokół polany przesiąknięte było zapachem krwi, kooskiego potu oraz spalonego ciała, jednak w odpychającej mieszaninie można wyczud było jeszcze jeden, który Lara rozpoznała od razu i bezbłędnie. Pierwszym była ostra woo siarki, drugi natomiast przypominał jej rześkie powietrze tuż po gwałtownej burzy. Dziewczyna nie miała praktycznie żadnego pojęcia o zasadach, jakie rządziły magią, lecz zbyt wiele czasu spędziła w towarzystwie kandydata na Magistra Płomienia, by mogła się mylid – ktoś rzucał tutaj zaklęcia i to niedawno. Przyklękła na kolano, uważnie badając tropy. Czytanie śladów utrudniał fakt, że polana zryta była kopytami koni, ale Lara potrafiła byd bardzo domyślna. Ślady kopyt kilkunastu koni oznaczał niewielki, ale dobrze wyszkolony podjazd, bez luzaków na wojenne łupy. Trupy mutantów były oczywistym dowodem zwycięstwa ludzi. Fakt, że nie pozostawiono z tyłu rannych ani poległych świadczył o regularnym wojsku, które z zasady nie zostawiało towarzyszy na pastwę padlinożerców. Niektóre trupy rozwłóczyły już wilki, więc prawdopodobnie w okolicy nie było innych mutantów, w przeciwnym wypadku spłoszyliby wszystkie zwierzęta. Dowodów na obecnośd maga także nie trzeba było szukad daleko – trupy zwierzoludzi były nadpalone tylko częściowo, jakby ogieo którym się zajęli zapalił się gwałtownie i równie szybko zgasł… Dziewczyna butem poruszyła trupa , krzywiąc się . Zaklęcia zmiotły przypominający krowi pysk łeb mutanta, pozostawiając niemal nagą czaszkę. Magister obwąchał truchło, po czym parsknął i aż przysiadł na zadzie. Woo spalonego futra wisząca nad polaną drażniła Larę, więc musiał byd niemal nie do zniesienia dla węchu czulszego niż ludzki. Odgłos wydał się jednak w tej nienaturalnej ciszy głośny, niczym uderzenie młota kowalskiego i Lara przywołała psa, który posłusznie przywarował przy nogach swojej pani. Dziewczyna jeszcze przez moment oglądała polanę, podziwiając sprawnośd z jaką mutanci zostali wybici - żaden nie leżał dalej, niż kilkadziesiąt kroków od ogniska. Lara opuściła obóz chcąc sprawdzid czy na drodze nie stoi im żadna banda rabusiów, których wiele grasowało na traktach usiłując wzbogacid się na dawnych sąsiadach. Miała nadzieję sprawdzid, czy jakaś banda nie przyczaiła się w okolicy i ewentualnie znaleźd inną drogę. Tymczasem natrafiła na pobojowisko po niedawnej bitwie. Ktoś oddał jej i uchodźcom ogromną przysługę, bo zaskoczeni i nieuzbrojeni wieśniacy byli równie łatwym celem dla zwierzoludzi, jak stado owiec zamknięte w stodole. Potem dokładnie obeszła raz jeszcze polanę, upewniając się że nie ma w okolicy śladów innych mutantów, ale znalazła już tylko odciski butów oraz kooskich kopyt. - Mamy więcej szczęścia, niż ty pcheł – uśmiechnęła się do psa., który zastrzygł uszami, jakby zastanawiając się, co właściwie jego pani chce mu przez to powiedzied. Młoda kobieta zaś w duchu podziękowała Taalowi oraz Ulrykowi za opiekę – bo tylko na boską interwencję zakrawało, iż ktoś stanął między mutantami, a nią oraz uchodźcami…