Miniatury nie z tego świata

Transkrypt

Miniatury nie z tego świata
Miniatury nie z tego świata
impala1533
Miniatury nie z tego świata
Cukierek czy psikus
Demon!dean uwielbia Halloween, Sam jakoś mniej...
4
Przerwa
Przemyślenia Kosiarza
6
Pierdzioch
Trudy i znoje chwytania jednorożca przez nie-dziewice
8
Amortencja
Becky kocha Sama, Sam kocha Becky, Dean - cóż...
10
Pobyt
Gadreel odnalazł swoje miejsce na Ziemi
12
Dyżur
Mruczący kot w Bunkrze Ludzi Pisma i szczęśliwa historia Winchesterów
14
Bezwład
Pozostawiony sam sobie Sam chciałby uratować choć psa
20
Wpadka
Trzeba było nie pozwolić się gryźć
22
Poranek
Smutne zakończenie w deszczu
24
Pączek
Sam nie dzieli się z Jody pączkiem, ale całkiem czymś innym
26
Pył
Jak nie poddać się morderczemu szałowi, rozmyślając o pszczołach
28
Piłeczka
Dlaczego Sam boi się klaunów?
30
Mary
Każdy kot powinien mieć swój dom
35
Aniołek
Jak kotka pocieszała Deana
38
Dla Sama
Delikatny sastielek, czyli Cas lubi się przytulać
40
Dieta
Jeść zdrowo czy zabijać, dylemat Deana
42
Ostatnia Próba
Alternatywne, acz smutne zakończenie sezonu 8
45
Czarny czy biały
Mąż czy kochanek, oto jest pytanie
49
Dom
Sam ma dosyć życia, ale...
51
Trzej Amigos, Bunkier i stara szafa
Przygoda w Narnii, Castiel i Biała Czarownica
55
Mała syrenka
Syrenka zakochana w aniele
61
Seans filmowy
Sam spełniony, ale nieszczęśliwy
64
Niebo dla Juliet
Skąd się biorą ogary piekielne?
66
Zwykły dzień lata
Bobby tęskni za chłopakami Johna
68
Za gorąco
Było za gorąco, więc nie skończyło się dobrze
70
Wakacje
Wincest bez wincestu, czyli ten niedobry Crowley
73
Prawdziwy romans
O miłości ghula i ventali - prawdziwej
85
Cukierek czy psikus?
Dean Winchester ma wielką ochotę zawyć do księżyca.
Jest Halloween, ciemno, wystawy sklepów pełne są rozświetlonych, uśmiechniętych dyń, a
koło domów kręcą się poprzebierane, rozbawione dzieciaki. Noc jest ciepła, a księżyc przypomina
świecący kusząco Judaszowy srebrnik.
Dean powoli zmierza na wyznaczone przez siebie spotkanie. Jego dłoń trzyma Ostrze zupełnie
swobodnie wzdłuż ciała, nie kryjąc jego widoku przed dziećmi i dorosłymi. W ten dzień,
oryginalność i niezwykły wygląd Ostrza nikogo nie dziwi.
Być może, to co pragnie nim zrobić, akt cudownej, słodkiej przemocy, nie będzie pasował do
tej nocy pełnej zabawy, lampionów i maskarady.
Ale na pewno będzie doskonale pasował do mrocznego, pradawnego Samhaine, które zagościło
już w jego sercu na dobre. I na złe.
I teraz uśmiecha się lekko, widząc przed sobą wysoką sylwetkę mężczyzny, który rozgląda się
niespokojnie dookoła...
Piętno w ciele Deana pulsuje coraz mocniej, nasilając instynkty gniewu i głodu, domagając się
zaspokojenia. Winchester patrzy w górę, na księżyc. Z trudem powstrzymuje się przed skowytem,
ale nie chce przedwcześnie spłoszyć swojej ofiary.
Chce napawać się chwilami mordu, skąpać Ostrze i Znak w tryskającej, ciepłej krwi, nasycić
swoje wnętrze - całe swoje nowe ja - tym klarownym, intensywnym pięknem przemocy.
Staje cicho za plecami mężczyzny i lekko trąca go w ramię Ostrzem.
Ten gwałtownie odwraca się i patrzy z góry, prosto w jego czarne, niezgłębione oczy.
Dean uśmiecha się.
- Hej, Sammy- mówi - Jak myślisz, co mam dla ciebie? Cukierek? Czy psikus...?
*
A potem świętuje.
Przerwa
Ponury Żniwiarz, najczęściej zwany Kosiarzem (co lubi najbardziej, bo na pewno nie nazywanie
go Kostuchą, na Otchłań!) siedzi w tej chwili w przyjemnej, niedużej kawiarni przed filiżanką
kawy z mlekiem. Nieczęsto miewa przerwę w pracy, a jeśli trafia mu się moment wytchnienia,
wykorzystuje go na odpoczynek i odprężenie. Przecież nie samą pracą śmierć żyjev- jak mawiają
w jego kręgach. Lubi zajrzeć do kilku ulubionych miejsc (zupełnie zwyczajnych, żadnych
starożytnych perwersji, na Otchłań!). Wśród znajomych uchodzi za nowoczesnego...
Lubi więc posiedzieć bez żadnych zobowiązań, w eleganckich restauracjach i przyjemnych,
kameralnych kawiarniach. Ubóstwia aromat ziół i kawy, a widok małych, kruchych filiżanek
sprawia mu niebywałą przyjemność. Im filiżanka delikatniejsza, tym lepiej.
Uwielbia także odwiedzać biblioteki - ta jednoczesna trwałość i kruchość człowieczej wiedzy!
W skupieniu przygląda się ludzkim czaszkom, wypełnionym po brzegi jak kielichy! Chociaż ich
zawartość bywa niezwykle różna...
A przede wszystkim, kocha - tak, kocha - spacery po parku. Szczególnie w ciepłe dni.
Nie ma nic przeciwko zimie. Uwielbia jej kontrasty czerni i bieli. Może trochę za mocno
kojarzy mu się z jego własną naturą, a on potrzebuje wytchnienia... Dlatego najbardziej ceni sobie
słoneczne dni, rozbiegane, krzykliwe dzieci, szczekające psy, kolory ziemi i nieba i przemykające
po trawie i drzewach wiewiórki. Wiewiórki! Malutkie, puszyste iskierki ciepła. Kosiarz prawie
się wzrusza. Zawsze ma w kieszeni kilka obranych orzechów dla małych łasuchów. Nawet teraz,
siedząc przy stoliku w kawiarni, dyskretnie przebiera w kieszeni lodowatymi palcami przesypując
orzeszki - nie potrafi się powstrzymać. Jednocześnie przygląda się otaczającym go ludziom. Z
dystansem, z wyrozumiałością, a nawet z pewną fascynacją. Taki brak samoświadomości! Taka
pewność życia!
Nie jest swoim pracodawcą, Śmiercią, Władcą Absolutnym. Ale i on ma pewną wiedzę i
umiejętności, które jak przyznaje, sprawiają mu w pracy satysfakcję.
Zatrzymać bijące serce. Zeszklić ostatnie spojrzenie. Wychłodzić ciepło ciała.
Kosiarz podnosi filiżankę z kawą. Jest taka jaką lubi - gorąca, aromatyczna, z pianką. Czuje
jej waniliowy zapach. Lekko dmucha na filiżankę. Jeszcze przez chwilę odczuwa ciepło napoju
niczym oddech ciepłego ciała. Po czym kawa pokrywa się szronem.
Kosiarz wzdycha, delikatnie odstawiając na blat zmrożoną porcelanę. Ostrożnie, bo napór lodu
prawie już rozsadził kruche naczynie... Pianka zastygła jak lodowa, koronkowa rzeźba.
*
W niedalekim parku ciepły, wiosenny wiatr porusza liśćmi drzew.
Miękko ugina trawę.
Muska skuloną przy ziemi małą wiewiórkę. Podzwania sopelkami zamarzniętymi na jej futerku
i oddala się tocząc przed sobą lekki, obrany orzech.
Pierdzioch
- Tratuje nam pola i trawniki przed domami - powiedział ponuro farmer. Jego sąsiedzi równie
ponuro pokiwali głowami.
- Płoszy krowy, a konie zrobiły się całkiem ogłupiałe i dzikie - mówił dalej. - Kiedy w nocy
przebiega obok domów, budzą się wszystkie ptaki w okolicy i śpiewają tak głośno, że zagłuszają
nam telewizory.
Popatrzył ciężko na łowców.
- Złapcie i najlepiej zabijcie to cudactwo - podsumował.
*
Łowcy, bracia Winchester, po długiej naradzie i sprawdzeniu wielu tropów, urządzili zasadzkę w
lesie. Miejsce wydawało się odpowiednie, biorąc pod uwagę preferencje obiektu polowania. Bracia
odnaleźli malowniczą polankę, gęsto otoczoną brzozami i dębami, bo jak wiadomo, te drzewa
cieszą się słuszną, magiczną sławą. Polankę porastała bujna i niezwykle zielona trawa, mięta,
rumianek, mniszek, lawenda, arcydzięgiel i mnóstwo innych ziół, prosto jak z atlasu przyrody.
Słowem, łączka wyglądała sielsko i słodziutko niczym z obrazków w bajkach o Barbie.
Takiego skojarzenia oczywiście Winchesterowie nie mieli, ponieważ jak prawdziwi mężczyźni w
dzieciństwie bawili się Transformersami, a nie jakąś tam Barbie-Wróżką...
Zapadła noc i wyszedł ogromny, srebrny księżyc. Nagle ptaki zaczęły śpiewać wniebogłosy, a w
ich słodkim gwarze rozległ się donośny, dźwięczący srebrzyście stukot kopyt.
Winchesterowie ostrożnie wyjrzeli zza drzewa...
Na polanie, cały oświetlony migotliwym blaskiem księżyca, brykał ogromny, śnieżnobiały
jednorożec. Łomotał dźwięczącymi kopytami, wśród wysokiej trawy, mięty i lawendy i rumianków,
a spod ogona tryskała mu świetlista, barwna tęcza pachnąca wanilią i fiołkami.
Mocno trzymając w garści żelazną, poświęcaną uzdę, Dean dał znak Samowi na rozpoczęcie
akcji. Niestety, młodszy z braci tak zapatrzył się na jednorożca, że w ogóle nie zwrócił uwagi na
sygnał Deana. Wyprostował się i jak zaczarowany wszedł śmiało na polankę.
Jednorożec znieruchomiał. Spojrzał w stronę Sama, jego atłasowe chrapy rozdęły się gwałtownie
wciągając powietrze i piękne, błękitne oczy zmieniły się nagle w dwa szkarłatne, płonące wściekłością
ślepia. Stanął dęba, a potem ruszył na Sama z pochylonym łbem i nadstawionym rogiem.
Dean w ostatniej chwili złapał brata za ramię i obaj pomknęli w las, gonieni srebrzystym
dźwiękiem kopyt i wściekłym parskaniem.
Gdy nareszcie znaleźli się w swojej Impali i opatrywali skaleczenia - a nawet guza, bo młody
zderzył się z drzewem, Dean wyznał dobitnie, co sądzi na temat magicznych stworzeń i że nigdy,
ale to przenigdy nie napije się waniliowego mleka.
- Jednak to prawda, ten pierdzioch potrafi wyczuć nie-dziewice... - wymruczał do siebie ze
złością. - Trzeba będzie wziąć snajperkę i zastrzelić wałacha. Zobaczymy, jak szybko przeniesie się
na drugą stronę tęczy!
- DEAN- Sammy spojrzał na starszego brata tym swoim szczenięcym spojrzeniem - idealne
wyważenie 50% słodyczy i 50% wyrzutu. Dziwne, ale dalej wydawał się lubić jednorożca.
Starszy brat westchnął ciężko.
- Dobra, złapiemy go - zgodził się. - Ale gdzie znajdziemy dziewice, mądralo?
- Może w jakiś kościelnych grupach wsparcia? Czystości...? - zasugerował niepewnie Sam.
- Kościelne grupy... czystości - powtórzył Dean z przekąsem, sięgając do kluczyka. - Ha! Jak
rany, jedźmy już stąd! Ptaszki śpiewają, kwiecie pachnie, mdli mnie od tych zapachów. Wanilia,
Boże! I z radością włączył silnik Dziecinki, której pomruk zagłuszył oszalały, ptasi świergot.
Amortencja
Jest już ranek, ale Sam jeszcze śpi. Becky patrzy na męża z miłością. Jego brązowo-złote włosy
miękko układają się na poduszce. Długie rzęsy kładą się cieniem na policzkach, usta z lekko
wydętą dolną wargą układają się do leciutkiego uśmiechu. Cała jego postać jest pięknie ułożona w
łóżku obok Becky. Która wzdycha głośno, szczęśliwa.
Sam budzi się powoli i spogląda na nią nieprzytomnie. W takich chwilach, od kilku tygodni
Becky zawsze ogarnia lekka panika. Ale nie, nie ma czego się lękać. Sam uśmiecha się do niej
promiennie, wita, całuje. Becky unosi się do samego nieba. Eliksir miłości, amortencja, wciąż
działa bez zarzutu. Przy śniadaniu jest kilka uroczych chwil, które Becky uwielbia.
Rozmawiają o sprawie, którą razem prowadzą. Sammy jest zachwycony jej radami i potakuje
we wszystkim. Becky parzy mu ulubioną kawę latte, ściera ślad mleka z kącika ust, podsuwa
smakołyki. Nawzajem smarują sobie tosty masłem, a potem Sam doprowadza ją niemal do łez ze
śmiechu - wypychając sobie policzki płatkami i udając chomika.
Jest szczęśliwy, bo jego żona jest szczęśliwa. Później wychodzą, Sam obejmuje Becky długim,
muskularnym ramieniem, a pod wpływem tego dotyku dusza Becky zdaje się nic nie ważyć, znowu
unosi się pod chmurami.
Na ulicy, przy niedbale zaparkowanym chevrolecie impala z 1967 roku spotykają Deana.
Starszy z braci Winchesterów mierzy oboje ponurym spojrzeniem.
Jego obecność drażni Becky. Postanawia coś z tym w końcu zrobić. Nie powinien zakłócać
szczęścia jej i swojego brata. Słodko uśmiecha się do Deana.
- Może wpadłbyś do nas na obiad w niedzielę? - proponuje. - Upiekę ciasto, pogadacie sobie z
bratem...?
Patrzy zachęcająco na Sama. Sam, który początkowo ledwo skinął bratu głową, teraz zgadza się
na wszystko z uśmiechem. Jak Becky chce, tak będzie.
Jeżeli dodam eliksiru do wszystkiego, nawet do sosu, kawy i ciasta, myśli Becky, zużyję go
więcej niż zwykle. Ale za upolowanie Deana Winchestera demon z rozdroża na pewno dołoży
kolejne dwadzieścia lat szczęścia w zdrowiu i miłości i to z oboma Winchesterami.
I weeelki zapas eliksiru...
Och, i mogliby jeździć Impalą we trójkę. Ale tym razem Sam będzie prowadził, postanawia
10
Becky. - Pamiętaj, niedziela- powtarza na głos, uśmiechając się jeszcze szerzej do Deana, po czym
przytula się do męża i odchodzą.
*
Właściwie, doskonale się złożyło, dochodzi do wniosku Dean. Nie muszę kombinować jak się
dostać do tego gniazdka miłości.
Kiedy przyjdzie na niedzielny obiad, lewą ręką poda Becky kwiaty, a z prawej porazi braciszka
paralizatorem.
Kocha go, ale przecież nie będzie walczył z obłąkanym dryblasem. Bo to, że chwilowo Sam nie
wykazuje się rozumem i rozsądkiem, to jasne i oczywiste.
A później zabierze się za tę małą, wredną wiedźmę i porządnie ją przypiecze na początek.
Nienawidzi wiedźm.
11
Pobyt
Lampka stojąca na stole oświetla rozłożone książki i dłoń przewracającą kartki. Rzuca blask na
czytającego. Reszta Bunkra tonie w lekkim, ciepłym półmroku.
Siedzący przy stole anioł lekko marszczy czoło swojego naczynia. Powoli przymyka oczy,
badając ostrożnie bicie serca, przepływ krwi, uspokajając skurcze żołądka. Wpycha nosiciela do
głębi jego umysłu - w sen.
Rozsiada się wygodnie i bierze głęboki oddech. Powietrze słodko smakuje. Smakuje wolnością.
Ściany ludzkiego mieszkania nie ograniczają go - w każdym razie, na pewno nie bardziej niż tamto
więzienie, w którym przebywał tysiące lat. Właściwie, teraz jest mu całkiem wygodnie.
Patrzy w przestrzeń. Potem na zgromadzone na blacie książki. Ludzka mądrość. Zabawne.
Anioł najchętniej zaśmiałby się głośno, jak z żartu.
W zasięgu jego wzroku pojawia się człowiek. Podchodzi bliżej, zerka z lekkim niepokojem.
-Jak tam...? - pyta. - Wszystko w porządku, Sam?
Anioł dostrzega cień troski w głosie człowieka, napięcie szyi, nerwowe przełknięcie śliny.
Przeciąga się więc, lekko ziewając.
- Oczywiście - odpowiada.
I aby do końca rozproszyć wątpliwości, dodaje do swoich słów szeroki uśmiech, aż na twarzy
naczynia pojawiają się dwa sympatyczne dołeczki w policzkach. Gadreel wie, jaki promienny ma
teraz wygląd. Widział się przecież w lustrze, ćwiczył mimikę, ćwiczył głos, oglądał swoje nowe
wcielenie, przeglądał wspomnienia Sama.
Posyła więc teraz ten promienny uśmiech bratu swojego naczynia i mówi:
- Naprawdę, wszystko ok, Dean.
Prawdę mówiąc, dawno nie było tak dobrze.
12
13
Dyżur
Było już późne popołudnie. Jednak w Bunkrze Ludzi Pisma pora dnia nie miała takiego znaczenia
jak na zewnątrz. W czasie swojego dyżuru John i Dean Winchester pracowali nad książkami i
dziennikami - bibliotekarze i kronikarze w jednym. Ostatnio zbierali materiały odnoszące się do
dawnych bogów i wierzeń pogańskich słowiańskiego pochodzenia. W Ameryce w obecnym czasie
ich wpływy były mało odczuwalne. Ale się zdarzały. Niektórzy emigranci z Polski, Ukrainy, Czech
i Rosji zostawili swoim potomkom pewne pogańskie tradycje.
A przecież wystarczyło niewiele, aby ożywić dawnych bogów...
Przesąd, w który się głęboko wierzy, zwyczaj, który się powtarza aż stanie się rytuałem. Wróżby
śmierci, ochronne czynności pogrzebowe, wianuszki specjalnych ziół wkładane do trumny,
miseczka mleka lub śmietany wystawiana za próg nie dla kota a dla skrzatów. Czarna kura zabijana
na rozstajach i jajko zakopywane w ziemi, które miało zgromadzić wszelkie złe uroki. Słomka lub
patyczek przełamywany i rzucany za siebie przez lewe ramię. Sypana do ognia sól, kości białego
koguta zakopane przed domem by odpędzić dławiące wieczorną porą nocnice. Mnóstwo wierzeń,
drobnych z pozoru ofiar. Okruchy chleba rzucane po kątach pokoju i wino wylewane na ziemię z
prośbą o ochronę i pomyślność.
Jakie słowa i zaklęcia wymawiać, co zwalczyć srebrem, co wodą święconą, jakie imiona
przywołać...
Dean z westchnieniem przerwał czytanie.
Zdjął okulary, potarł nasadę nosa i zmęczone powieki. Wyprostował szczupłe ciało i przeciągnął
się, ziewając. Pomasował kark i popatrzył na siędzącego naprzeciwko ojca.
John odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się do niego. Widział cienie pod oczami syna i
rudawy połysk nieogolonego zarostu. Światło lamp wydobywało złocisty blask z jasnych włosów i
podkreślały rys wrażliwości na przestojnej twarzy Deana.
„Jaki podobny do Mary” pomyślał John z czułością w sercu.
- Przerwij teraz to czytanie - powiedział na głos. - Może chcesz wyjść na zewnątrz, trochę
odetchnąć? Nie można cały czas pracować.
Dean potrząsnął głową odmownie.
- Jutro pojadę gdzieś na rowerze. Na godzinkę lub dwie. Żebyś nie został za długo sam.
14
- W takim razie zrobię nam kawy - postanowił ojciec. Mocnej. Jeszcze kilka godzin szperania.
- Przydała mi się znajomość rosyjskiego, miałeś rację, że miałem się go nauczyć - wtrącił Dean,
spoglądając na książki przed sobą, niektóre zapisane cyrylicą. - Ale z tej grupy języki są naprawdę
trudne. Sama nie można do nich zagonić. A właśnie, dzisiaj jeszcze do mnie nie dzwonił. A do
ciebie?
John skrzywił się lekko.
- Jeszcze spałeś, rano rozmawiałem z Samuelem. Powiedział, że razem z Samem wybierają się
na mały rekonesans. Nie powiedział jasno o co chodzi, tylko rzucił, że Samowi przyda się trochę
ruchu, bo chłopak ma refleks i siłę i marnuje się siedząć na czterech literach...
John skrzywił się znowu na wspomnienie rozmowy z apodyktycznym teściem, w dodatku
łowcą.
- Pozdrowił mamę i ciebie.
Dean uśmiechnął się.
- A mnie dziadek nie zaprasza na małe polowanko? Na spacery po podejrzanych zakamarkach?
- udał żal.
15
- Dean, wiesz jaki on jest... Broń, opowieści i tradycje Campellów. Wyprawy nocą. Łowienie
ryb i wampirów. Opowieści przy kolacji o własnoręcznie upieczonym rougaru. Samuel jest łowcą,
lubi działać. Pamiętam, jak o mnie i moim tacie powiedział, że jesteśmy ładni i delikatni jak
dziewczęta. I pamiętam jak mój tato go zaskoczył, kiedy doskonale poradził sobie na polowaniu.
John westchnął wspominając swojego ojca.
- Sammy też dobrze sobie radzi z dziadkiem Samem - dodał Dean i założył okulary. - Hm. Ja
chyba nieco gorzej.
- Wiesz, że dziadek z Samem rozumieli się dobrze od początku. Jak byliśmy na biwakach, swoje
złowione ryby Sammy pokazywał najpierw dziadkowi Samuelowi. Pytał go ciągle o opowieści o
ghulach, wampirach i jak je upolować. Wieści z pierwszej ręki - jak mawia Samuel...
Dean tylko pokiwał głową. Młodszy brat nigdy nie mógł doczekać się na spotkania z
Campbellami. Kiedy był dzieciakiem, wybiegał z samochodu i rzucał się dziadkowi i babci w
objęcia. Zawsze ruchliwy, zawsze spontaniczny.
Dean był spokojniejszy. Czystszy. Ze starannie ułożonymi, jasnymi włosami. Patrzył uważnie i
spokojnie dużymi, jasnozielonymi oczami.
Nie domyślał się, że dziadkowie widzą w nim swoją córkę, a jego matkę, Mary.
Która nie została łowcą, ani uczoną Ludzi Pisma, tylko matką i żoną. Kochającą i oddaną,
pełną wyrozumiałości wobec niezwykłych profesji w swojej rodzinie. Mary pracowała obecnie w
niedużej firmie prawniczej, zostawiając przygody swoim mężczyznom.
Zamyślony Dean usłyszał za sobą lekkie drapanie. Obrócił się i wziął na kolana dużego, czarno
białego kocura. Kot trącił go łebkiem, domagając się pieszczot. Miał niezwykle długie i gęste, białe
wibrysy. Dean delikatnie pogładził go pod pyszczkiem i po mięciutkich policzkach.
- Nikodem jest głodny, puchacz jeden - powiedział, dalej głaszcząc kota, tym razem po
grzbiecie. Nikodem zamruczał potakująco i ułożył się w wielki, rozluźniony, puszysty kłębek na
udach Deana.
- Przygotuję nam kawę, rogaliki, a głodomorowi otworzę puszkę - powiedział John.
- Tę z cielęciną - podpowiedział Dean. - Trzeba go dopieszczać, bo inaczej na nas naskarży.
Obecność Nikodema w Bunkrze nie była niczym dziwnym. Był czwartym z kolei kotem
zamieszkującym to miejsce. Koty - inteligentne, wrażliwe i niezależne stworzenia doskonale
pasowały do Ludzi Pisma. W ich towarzystwie uczeni odprężali się i lepiej znosili długie dyżury.
Czarno biały elegant znakomicie wypełniał swoją kocią misję, a teraz obdarzał swoją mruczącą
obecnością Winchesterów.
Lubił dotyk dłoni Deana, więc często przychodził do niego, domagając się pieszczot i atencji.
16
Kiedy w Bunkrze przebywał Sam, Nikodem nie przepadał za jego towarzystwem.
Sammy był hałaśliwy, zamaszysty, chodził szybko wielkimi krokami, śmiał się głośno z
wielu rzeczy potrząsając głową i gęstymi, brązowymi włosami. Patrzył na wszystko z ironią, lub
przeszywająco złotawymi oczami młodego wilczka. Doprawdy, dla takiego lepsze jest towarzystwo
psów, bieganie po trawie, przemykanie wśród drzew i cieni... hałaśliwe wypady...
A nie cicha muzyka z radia. Zapach kawy. Woń starych książek, wibracji magii i tajemnic od
których elektryzuje się futro, a w środku ciała aż wzbiera od pomruków.
Lekko przymykając zielone oczy, Dean powoli i łagodnie głaszcze Nikodema.
Kocie mruczenie wzbiera na sile, wypełniając sobą przestrzeń Bunkra i dodając mu nowych
magicznych barw. Widzianych tylko oczami kota, co jest przecież zupełnie zrozumiałe.
*
John smaruje masłem i dżemem kolejny rogalik, układa go na talerzu przy kawie.
Potem bierze tacę, niesie i ustawia przed synem.
17
18
19
Bezwład
Hotelowa ciasna łazienka. Na podłodze leżą powalane krwią papierowe ręczniki.
Sam pieczołowicie układa wyczyszczone, wytarte z krwi noże i kastety w obszernym plecaku.
Nóż na demony chowa przy sobie. Zawsze ma go pod ręką, przydaje się prawie codziennie.
Sprawdza naoliwionego taurusa. Rzecz jasna, zwykły pocisk, lub cięcie zwykłym nożem nie zabije
demona, ale może trochę go spowolnić. A „trochę” znaczy teraz dla Sama bardzo wiele. Został bez
wsparcia i jakoś musi sobie radzić. Nawet jeśli musi walczyć obiema rękami, szybko i brutalnie
- bez wahania. Inni łowcy nie przepadają za nim, ale i Sam chętnie obywa się bez towarzystwa.
Dean zginął, zniknął razem z Dickiem Romanem. Zniknął razem z Castielem. Bobby nie żyje. A
on został pozostawiony sam sobie w walce przeciwko hordzie demonów, z Crowley’em dyszącym
mu szyderczo w kark, nasyłającym na niego piekielną hołotę i zastawiającym nowe pułapki w
kolejnych miastach.
Jest zmęczony. Wie, że Crowley w ten sposób odwraca jego uwagę od swoich piekielnych
planów, ale nic nie może na to poradzić. Wciąż walczy - bez wytchnienia... Jest znużony na ciele i
umyśle. Jest zmęczony na duszy.
Tej samej, którą odzyskał z powrotem dzięki Deanowi, o którą starszy brat tak niegdyś walczył.
Dean rozumiał go i wspierał. Ale zginął i żadne poszukiwania, zaklęcia i wertowanie starych ksiąg
nie pomogły mu go odzyskać.
Jest skazany wyłącznie na siebie, a jego jedyną rzeczywistością jest Król Piekła.
Sprząta łazienkę, zgarnia swoje rzeczy i wychodzi.
Wsiada do Impali. Chevrolet nie pachnie już jego bratem.
Zniknęły jego rzeczy, przestała grać ulubiona muzyka Deana. Sam nie potrafi słuchać tamtych
piosenek. Może kiedyś, gdy zniknie smutek obezwładniający jego myśli, a pojawi się tesknota za
wspomnieniami, włączy którąś z kaset...
Teraz Impala śmierdzi samowym potem i wstrętną, duszącą demoniczną krwią.
Zmierza w stronę kolejnego miasteczka. Zresztą, miejsce nie jest ważne. Gdy się zatrzyma,
znowu będzie miał walkę do stoczenia. Wszędzie od kilku miesięcy jest tak samo.
Nie wiadomo czy się zamyśla, czy może nie uważa, ale nagle pod koła wpada mu pies.
Sam zatrzymuje się. Wysiada z samochodu rozglądając się dookoła.
20
W powietrzu rozlega się bolesny skowyt zwierzaka.
Ostrożnie bierze rannego psa na ręce i układa obok siebie na siedzeniu pasażera.
Zapach zakrwawionej psiej sierści wypełnia Impalę, a na niego patrzą duże, zbolałe oczy.
Sam zawraca i przyspiesza. Chciałby uratować tego psa. Chociaż psa.
21
Wpadka
Sam Winchester zyskał już pewność.
Od kilku dni prawda ciąży mu kamieniem młyńskim na sercu i utrudnia oddychanie.
Dociera do niego w szumie jego własnej krwi, słyszy ją w miarowym tętnie starszego brata.
Nie ucieknie przed nią nawet gdyby chciał.
Stoi przed lustrem w motelowej łazience. Przez gęstą zasłonę splątanych włosów widzi odbicie
swoich oczu. Błyszczących. Żółtawych. Zmienionych.
Z furią zaciska palce na umywalce i odłamuje jej krawędź. Ma dwa wyjścia - przyznać się
Deanowi lub zachować swoją nową naturę w tajemnicy. Na jakiś czas...
Chce mu się płakać. Może i by zapłakał, gdyby nie rosnąca agresja, rosnący głód.
Niech to wszyscy diabli. Niech to piekło pochłonie.
Gdyby dochował wierności Jess, nie spotkałaby go najgorsza wpadka jaka może przydarzyć się
łowcy. Nie musiał przecież pieprzyć się z wilkołaczycą. Ale chciał i zrobił to z wielką ochotą, a ta
suka musiała go ugryżć!
W sumie, też się jej odgryzał... Lubi takie zabawy, ale stracił nad sobą kontrolę, pozwolił jej na
wiele i teraz ma, co ma...
Chętnie zastrzeliłby wstrętną sukę jeszcze raz.
Skulony przed lustrem, skomli z żalu nad sobą, a potem znowu czuje wściekłośc.
Odkopuje potrzaskane kawałki umywalki pod ścianę i gwałtownie wychodzi z łazienki.
Gdy jednym ruchem zakłada kurtkę i podchodzi do drzwi, leżący na łóżku i oglądający mecz
NBA Dean patrzy na niego ze zdziwieniem.
- Gdzie ty się wybierasz? - dziwi się brat. - Iść z tobą?
Już zaczyna podnosić się z łóżka.
- Nie! Zostań! - warczy Sam. - Idę tylko coś przegryżć i zaraz wracam.
22
23
Poranek
Odkąd jest człowiekiem, odkąd utracił swoją łaskę, a zyskał ludzką naturę - chociaż słowo
„zyskał” jest raczej nieporozumieniem - Castiel odczuwa tak wiele rzeczy, których wcale nie
pragnął, ani nie pragnie.
Nie chodzi o fizjologię ciała, chociaż jest krępująca.
Nie o głód, pragnienie, zmęczenie. Może się z tym pogodzić.
Chodzi o ten zbiór emocji, wzruszeń, a zwłaszcza bólu, żalu i tęsknoty. To jest dla niego
największym bagażem. Ciężarem, którego nie chce dźwigać.
Nadciąga, połyskując światłem niczym perła, nowy, zimny dzień.
Impala stoi na zaniedbanym, opuszczonym placu. Cicha - krople nocnego deszczu lśnią na jej
karoserii i szybach.
Ledwie widać w jej głębi, pochylone lekko na przednich siedzeniach auta sylwetki obu braci.
Deana za kierownicą, Sama obok niego.
Gdyby Castiel miał teraz swój dawny, anielski wzrok, mógłby teraz bez trudu widzieć ich
spokojne, nieruchome twarze. Usta o barwie popiołu, woskowo blade, ściągnięte policzki,
bezwładnie ułożone dłonie, ciemne plamy zakrzepłej krwi na ubraniach. Dobrze, że nie dostrzega
tych szczegółów, dobrze, że Impala wydaje mu się podobna do czarnej, połyskującej muszli, jeszcze
nie otworzonej.
Może się jeszcze przez chwilę pocieszać tym złudzeniem.
*
To była pułapka.
Crowley i Metatron zawarli sojusz. Podzielili wpływy, ustalili układ sił, rozdzielili świat między
siebie. Crowley’owi udało się to, czego wcześniej próbował z Castielem, czy Dickiem Romanem.
Każdy dostał swoją część - władzy, wpływów, dusz, poddanych.
Zabili więc tych kłopotliwych Winchesterów, zostawiając ich ciała na pustym placu.
Castiela jako człowieka, Metatron zostawił przy życiu, jako ostrzeżenie dla aniołów, jako
przykład kary.
*
Robi się całkiem widno. Castiel patrzy na coraz wyraźniejszy obraz braci za przednią szybą
24
auta. Na ich głowy, skłonione lekko ku sobie.
Tylko tyle mógł dla nich zrobić - umieścić ich razem, przygotować do ostatniej podróży.
Podchodzi do bagażnika, wyciąga kanister z benzyną i polewa nią samochód po wierzchu i
wewnątrz.
Patrzy jeszcze przez chwilę na Deana.
Patrzy jeszcze przez chwilę na Sama.
Widzi ich obu - spokojnych, zastygłych w ciszy, umarłych.
Przez moment ma ochotę usiąść na tylnym siedzeniu za nimi, jak kiedyś.
Zamknąć oczy, przypomnieć sobie ich głosy, śmiech, kolor oczu, błyski spojrzeń, dźwięki
piosenek z radia, odgłos silnika, trzask drzwi....
Castiel płacze.
Czując w ustach smak łez, zamyka samochód.
Sięga po zapałki, zapala jedną, która łamie się w drżących palcach, ale następna spada, płonąc
,na dach Impali. Płomienie ogarniają auto.
Castiel cofa się. Pragnie już odejść, nie chce patrzeć, nie chce tego oglądać.
Ale nagle uginają się pod nim nogi i zostaje - nieruchomy, zastygły, opuszczony.
Do samego końca.
25
Pączek
Klapiąc bosymi stopami po podłodze, Sam wchodzi do kuchni. Żałuje, że nie wziął kapci, ale
wyskoczył szybko z łóżka, bo poczuł silny głód.
Czuje się dosłownie wypompowany, zmęczony - spocone plecy czują lekki chłód, ale to
zmęczenie przyniosło mu także satysfakcję. Uwielbia wykonywać dobrze i dokładnie każde swoje
zajęcie.
Niemniej ostatnie godziny trochę go wyczerpały i teraz czuje się bardzo głodny.
Dean wróci dopiero rano, więc cały Bunkier jest do Sama dyspozycji.
Otwiera lodówkę, bierze wędliny, pomidory, sałatę i robi kanapki. Nastawia ekspress.
Zagląda do szafki. Widzi na talerzyku, zostawionego przez Deana dużego, pachnącego
smakowicie, obsypanego cukrem pudrem - pączka.
Łyka ślinę i bierze ciacho.
Zajada szybko, łakomie - och, jaki był głodny- pączek jest pyszny. Cukier puder brudzi mu
usta, brodę, spada na klatę, bieli palce.
Oblizuje je ze smakiem, żałując, że nie ma więcej pączków do pochłonięcia...
Bierze tacę i idzie do swojego pokoju. Zamyka za sobą drzwi, uśmiecha się i kładzie tacę na
stoliku obok łóżka.
Jody, leżąca swobodnie na kołdrze, potargana i zarumieniona, uśmiecha się do Sama. Z
przyjemnością patrzy na jego wysoką sylwetkę, na długie nogi, silne ramiona, podbrzusze
ocienione ciemną gęstwiną włosów...
- Jadłeś pączka? - pyta, a właściwie stwierdza fakt. - A dla mnie nie przyniosłeś?
- Strasznie byłem głodny, nie mogłem się powstrzymać - broni się Sam.
- Jadłeś jak świnka - mówi czule Jody i palcem zbiera cukier puder z twarzy Sama i oblizuje.
- Mmmm... słodziak jesteś - mówi, a potem przesuwa dłonią wzdłuż słodkiej, cukrowej ścieżki
na piersi Sama, zbierając ustami okruszki wokół jego sutek, tropiąc ślady słodyczy na jego torsie, na
jego płaskim, twardym brzuchu o gładkiej skórze z wyrażną drogą ciemnych włosków wiodącą w dół,
drażniących lekko język, poprzez pępek, dochodząc do długich ud, wpijając się w nie coraz mocniej.
- Tam ... chyba nie mam... cukru pudru... - dyszy Sam, poddając się ustom Jody i jej zachłannym
dłoniom.
26
- Ale warto poszukać - odpowiada Jody i oboje zagarniają się wzajemnie w mocnym uścisku.
Sam ma Bunkier tylko do swojej dyspozycji i zamierza to wykorzystać razem z Jody. Żałuje
tylko, że brat nie zostawił więcej słodyczy, ale cóż, kalorie z jednego pączka musza mu jakoś
wystarczyć na następną godzinę.
Lub dłużej.
27
Pył
Jest gorący, letni dzień. Ledwo czuje się ciepły powiew wiatru. Pył z traw, kwiatów i suchej ziemi
unosi się w powietrzu niczym magiczna aura słonecznego dnia. Liście błyszczą ciemną zielenią,
polne kwiaty barwią się w trawie. Niebo przypomina niebieskie, napięte płótno.
Słychać brzęczenie pszczół, widać jak unoszą się na swoich malutkich skrzydełkach i krążą nad
głową człowieka, gdy podchodzi do kolejnego ula.
Pszczoły to pożyteczne stworzenia, pracowite. Zbierają nektar, robią miód.
Nie spodziewał się niczego podobnego, ale już się nie dziwi, że Kain miał własną pasiekę.
Miód jak magiczny przysmak rozgrzewa go wewnątrz dobrym, słonecznym ciepłem. Słodycz
miodu zaspokaja głód, ten niezaspokajany, mroczny głód. Co prawda, tylko przez chwilę, ale to
miła, ciepła chwila. Taka... ludzka.
A on jest gotów na wszystko, byleby znowu nie stracić ludzkich uczuć.
Dean wyciąga przed siebie przedramię, to z Piętnem Kaina i wsuwa pomiędzy chmarę
brzęczących owadów. Czuje, jak przylegają mu do skóry, lekko łaskocząc.
Dostrzega kruchość maleńkich ciałek, wibrujących w powietrzu, opromienionych słońcem.
Czuje ciepło. Jest gotowy złapać się tego odczucia, nawet za cenę użądleń, byle tylko ponownie
nie przemienić się w potwora.
Nawet jeśli wrażenie ciepła jest jedynie ułudą.
Postąpi jak Kain. Więcej nie dotknie Ostrza i będzie hodował pszczoły. Zamieszka w domu
Rufusa, postawi naokoło kilka uli. Z Samem i Castielem będą pili herbatę z miodem, będą patrzeć
na łąkę, oglądać kolejne wschody i zachody słońca.
Będzie trzymał się z daleka od wszelkiej przemocy i walk.
Będzie łowił ryby. Tylko ryby. I obierał kukurydzę.
*
Dean czuje narastającą panikę. Wie, że te myśli to majaki. Majaczy. Ale naprawdę jest gotów
żyć w pełnym słońcu, w słodkiej ułudzie spokoju, byle znowu nie pogrążyć i nie dać się pochłonąć
czerni.
Może tym razem się uda...
28
29
Piłeczka
W środku nocy Sam nagle się budzi. Otwiera oczy, przeciąga dłonią po spoconym czole, zapala
lampę. Cholera, przydarzyło mu się tyle paskudnych rzeczy, halucynacje, jazdy na demonicznej
krwi, Lucyfer, opętanie za opętaniem, ale kiedy śni mu się mężczyzna w szarym płaszczu - to
prawdziwy koszmar.
*
Mężczyzna wyglądał zwyczajnie. Normalnie. Był ubrany w popielaty garnitur, białą koszulę,
czerwony krawat i szary płaszcz. Miał spokojną, pospolitą twarz i ciemne włosy.
Siedział na ławce przy niewielkim placu zabaw obok motelu i spokojnie przyglądał się
Sammy’emu siedzącemu nieopodal.
Zwyczajności wyglądu mężczyzny przeczyła głowa klauna leżąca mu na kolanach.
Miała rozczochrane włosy, usta umalowane krwistą szminką i okrągłą, czerwoną piłeczkę
na czubku nosa, bladą skórę pobrudzoną i pomazaną rdzawymi smużkami. Podmalowane oczy
wpatrywały się w kilkuletniego chłopca siedzącego na ławce naprzeciwko, a zafascynowany
Sammy wpatrywał się w głowę klauna.
„Gdzie reszta lalki...?” myślał.
Była sobota przed południem. Tata został w motelu, bo spał, a on i Dean zostawili mu kartkę i
wyszli niedaleko, na mały plac zabaw dla dzieci, który był w pobliżu.
Dla dziesięcioletniego Deana nie był żadną atrakcją - tak przynajmniej twierdził starszy brat
- ale dla małego Sammy’ego zjeżdzalnia i huśtawka były czymś super i ekstra.
Zwłaszcza, że Dean obiecał rozhuśtać go wyyysoooko!
Ale starszy brat przyprowadził go tutaj, a potem powiedział, że musi gdzieś skoczyć na
kilka minut, Sammy ma siedzieć na miejscu, nigdzie się nie ruszać, nie rozmawiać z obcymi,
nie przyjmować od nikogo cukierków ani niczego innego, a gdyby coś się działo, ma w kieszeni
numery telefonów... Zresztą, Sammy wie, co i jak.
Sam wiedział, więc spokojnie siedział na ławce i lizał lizaka o smaku truskawkowym, patrząc
na głowę klauna trzymaną na kolanach mężczyzny w szarym płaszczu.
Oczy klauna spojrzały prosto na niego i szybko zamrugały. Umalowane usta ściągnęły się w
śmieszny ryjek, a potem głowa klauna pokazała mu język.
30
Sam zachichotał i też wystawił przed siebie język - normalka, zaczepka za zaczepkę, nie?
Mężczyzna w szarym płaszczu zerknął na niego uważniej, więc schował język i zaczął z
powrotem cmoktać lizak - przesadnie głośno. Ale nie odrywał wzroku od głowy klauna, która
właśnie zrobiła zeza. Najpierw zbieżnego, potem rozbieżnego. A potem jeszcze raz. Sammy nie
wytrzymał, i spróbował tak samo.
Mężczyzna w szarym płaszczu rozpiął koszulę pod szyją i rozluźnił czerwony krawat, a później
zdjął go i rzucił niedbale w trawę obok ławki.
„Przecież nie wolno śmiecić” odruchowo pomyślał Sam, ale zastygł z otwartymi ustami, kiedy
mężczyzna nagle złapał się jedną ręką za podbródek, drugą za kark i zaczął skręcać i wyginać sobie
głowę, wytrzeszczając nabiegłe krwią oczy, charcząc i trzaskając pękającymi kręgami kręgosłupa.
Jego dłonie zaciskały się coraz mocniej i szybciej. Sammmy zobaczył pękającą skórę, strumyki
czerwieni barwiące biel koszuli i szarość ubrania. Lizak o smaku truskawkowym wypadł mu ze
zdrętwiałych palców.
Mężczyzna szarpnął ramionami ku górze, rozległ się głośny trzask, chlupot, mlaśnięcie,
trysnęła krew i strzępy tkanek - tuż przed butami chłopca. Sam wrzasnął, ale jak zahipnotyzowany
wpatrywal się w rozgrywający na jego oczach krwawy spektakl.
Mężczyzna, a raczej jego tułów, niezgrabnie odłożył dawną głowę na ławkę, wziął z kolan głowę
klauna i położył ją sobie na miejscu poprzedniej.
31
I na oczach przerażonego Sama dokonała się metamorfoza.
Nie stał przed nim mężczyzna w szarym płaszczu. Teraz stał przed nim Klaun, prawdziwy i
żywy. Uśmiechnięty.
Był wysoki, ubrany w zbyt duże połatane, granatowe spodnie ogrodniczki, bufiastą koszulę w
kwiaty i czerwone, wielkie buciory. Włosy jaskrawo lśniły czerwienią i zielenią, a okrągły nos i
wielkie usta były bardzo czewone.
Klaun klasnął ogromnymi dłońmi ubranymi w białe rękawiczki, z kieszeni ogrodniczek wyjął
trzy czerwone piłeczki i zaczął nimi żonglować.
- Chłopczyku! - zawołał. - Jak widzę, jesteś moją najwierniejszą publicznością. Dlatego mam dla
ciebie nie tylko występ, mam dla ciebie prezent! No, powiedz chłopczyku, co chciałbyś dostać?
Klaun mrugnął do Sama z szerokim uśmiechem, a teraz kiedy jego głowa zyskała ciało, uśmiech
nie był już uśmiechem lalki.
Chłopiec zamarł jak królik złapany w światła nadjeżdzającego auta.
- Mów! - nalegał Klaun. - Chcesz balonowego zwierzaczka, może pieska? Nowego lizaka? A
może lepiej taki furkoczący wiatraczek, co?
Sam nie odpowiedzial, wpatrzony w czerwone piłeczki.
- Już wiem! - Klaun schował piłeczki do kieszeni. - Taki duży chłopiec potrzebuje piłki! Chcesz
nową piłeczkę, prawda, mały?
To mówiąc, klaun wziął do ręki głowę, która jeszcze niedawno była głową mężczyzny w szarym
płaszczu i zaczął podrzucać ją do góry. Ciemne włosy lekko zafalowały, a w powietrzu rozproszyły
się gęste krople krwi i zrosiły ziemię i Klauna niczym czerwone conffetti.
- Rusz się, mały! - wrzasnął potwór - bo to był potwór, teraz Sam to wiedział, choć wciąż nie
chciał wierzyć - przecież klauny nie mogły być potworami.
- Baw się! Łap, ŁAP! - i rzucił w stronę Sama okrwawioną głowę.
Chłopiec wrzasnął, zerwał się i zaczął uciekać, nie oglądając się za siebie. Biegł, mając wrażenie,
że słyszy za sobą szyderczy śmiech i tupot wielkich buciorów.
Wybiegł za róg motelu i prawie wpadł na brata, stojącego przed automatami z piłeczkami.
Rzucił się na niego i nieomal przewrócił na ziemię.
- Sammy! - krzyknął Dean, momentalnie pełen poczucia winy, że zostawił brata samego. Na
chwilę. - Co się stało? Ktoś ci coś zrobił? Kto? Skopię mu tyłek!
- Klllaa...Klaun - wykrztusił Sammy. - Miał głowę i mnie gonił. Tam!
- To chyba dobrze, że miał głowę - burknął uspokojony Dean. Z Samem przyklejonym do nóg
wyjrzał za róg motelu, by rozejrzeć się po pustym placu zabaw.
32
Mały musiał przestraszyć się klauna z McDonalda przy stacji benzynowej. Nic dziwnego, ten
wyszczerzony uśmiech, jak rany! Trzeba go jakoś pocieszyć.
- Chcesz piłeczkę, Sammy? - spytał, z powrotem odwracając się w kierunku automatów pod
ścianą. - Te czerwone odbijają jak diabli.
Oczywiście, nie znaleźli Klauna. Ani głowy, ani kropli krwi. Byli jeszcze dzieciakami, więc
przegapili porzucony w trawie, czerwony krawat...
*
W czasie, kiedy Dean i Sam przeszukiwali plac zabaw, w głębokich i mrocznych komnatach
Piekła zmaterializował się Klaun i lekko skłonił przed swoim zwierzchnikiem.
- No, i jak tam? - spytał Azazel. - Co słychać u moich dzieci? Zdały test?
- Max wpadł w histerię. Kiedy urwałem sobie głowę, posikał się.
- A ten młodszy Winchester? - Azazel zawiesił na Klaunie przenikliwe spojrzenie żóltych
oczu.
- Hm... wytrzymał całkiem długo, ale on jest jakiś taki... hmm... zbyt miły. Ten starszy
Winchester robi wrażenie. Szkoda go na naczynie dla Michała. Byłby lepszy dla naszego Pana...
- Klaun westchnął.
- Spokojnie, będzie dobrze - Azazel uśmiechnął się protekcjonalnie. - Sammy jest moim
faworytem, to moja krew, mój chłopak! Jeszcze trochę popracuję nad nim i Lucyfer będzie z nas
dumny!
*
Przebudzony z koszmaru Sam zapala lampę przy łóżku. Gdyby palił, z chęcią zapaliłby
papierosa. Gdyby pił - ale to zostawia bratu.
Po latach niechętnie wraca wspomnieniami do Klauna. Nigdy więcej nie spotkał podobnego
potwora, a Dean nie skojarzył jego fobiii z tamtym wydarzeniem z dzieciństwa. Może i dobrze.
Jeśli Klaun kiedyś przed nim stanie, Sam zabije go, ale prawdę powiedziawszy, nie ma wielkiej
ochoty na to spotkanie.
A i za kauczukowymi piłeczkami jakoś też nie przepada.
33
34
Mary
Padało. Deszcz i deszcz, deszcz ze śniegiem i wiatr, i tak od kilku dni. Już nie zima, ale
jeszcze nie wiosna. Powietrze przy oddychaniu kłuło mokrym chłodem, a chodniki i trawniki
ziębiły mnie w łapki.
Miałam przemoczone futerko i było mi coraz zimniej.
Od dawna nie jadłam do syta, szukałam jedzenia po podwórkach, zaglądałam do śmietników
i różnych zakamarków.
Trzy dni temu upolowałam gołębia. Jego wnętrzności na jakiś czas zaspokoiły mój głód, ale
co znaczy stary, chudy gołąb dla dużej, młodej kocicy - takiej jak ja?
Dawniej miałam swój dom, codziennie miseczkę pełną chrupek, spałam na miękkim fotelu.
Dawniej. Prawie tego nie pamiętam, wydaje mi się to snem... Moja pani któregoś dnia zniknęła
z domu, a nowi, obcy ludzie wygonili mnie na ulicę i nie wpuścili z powrotem.
Teraz radzę sobie sama.
*
Siedziałam pod ścianą jakiegoś domu. Padał śnieg z deszczem. Czy ktoś widział mój los...?
Nagle ktoś się nade mną pochylił, a ciepła ręka dotknęła łebka. Zamarłam z przestrachu.
Ale dłoń nie zrobiła mi krzywdy, tylko dalej delikatnie głaskała futerko. Poczułam jak jej
dotyk przegonił ból i zimno z mojego zziębniętego ciała.
Zostałam podniesiona i przytulona. Oczy człowieka, jasne i świetliste, uśmiechnęły się do
mnie. Czułam, że mogę mu zaufać.
Nie wiem jak, ale nagle prosto z ulicy przenieśliśmy się do dużego, jasno oświetlonego
pomieszczenia. Wydawało mi się, że przez chwilę słyszałam w powietrzu łopot wielkich skrzydeł...
Do mężczyzny, który trzymał mnie w objęciach, podeszli dwaj inni.
- Przyniosłeś kota do Bunkra, Cas?! Mam alergię na koty - powiedział pierwszy z nich z
pretensją w głosie.
Aż się skuliłam, gdy to usłyszałam. Pewnie znowu wyląduję na ulicy, na deszczu...
- Masz alergię, Dean? Na koty? Och, to przecież żaden problem...
I palcami jednej dłoni mój wybawca dotknął czoła zielonookiego mężczyzny.
- No to już po alergii - kotka może z wami zamieszkać – oznajmił z nutą rozbawienia.
35
36
Tamten prychnął iście po kociemu.
- Dlaczego nie, dlaczego nie... – zamruczał drugi z mężczyzn i zaczął głaskać mnie dużymi,
ciepłymi dłońmi.
Zaczęłam mruczeć.
- Niech zostanie - damy jej jeść, poduszkę do spania... Przecież chronimy i ratujemy
niewinnych, prawda?
- Niewinnych – burknął zielonooki. – Ciekawe ile ptaszków ma na sumieniu…
- Dean… – powiedzieli jednym głosem mój wybawca i wysoki mężczyzna o ciepłych
dłoniach.
- Dobra, ok - mruknął Dean i podrapał mnie za uszkami. - Droczę się tylko.
*
Miejsce, w którym teraz mieszkam, jest przestronne i ciepłe. Czasem śpię na biurku, czasem
na łóżku u Deana, czasem u Sama, a czasem na półkach wśród dziwnie pachnących książek. W
wielkiej kuchni mam także swoje miseczki - zawsze pełne.
Przepraszam, że jeszcze się Wam nie przedstawiłam - jestem kotką, należę do tej rodziny i
mam na imię Mary.
37
Aniołek
Spałam sobie spokojnie, ułożona na poduszce, kiedy Dean wszedł do swojego pokoju, ale
nie położył się na łóżku. Oparł ciężko głowę na rękach, zgarbił się i siedział tak, z twarzą
ukrytą w dłoniach. Nie powiedział do mnie ani słowa, nie pogłaskał, tylko tkwił w bezruchu,
jakby zmartwiały.
Coraz bardziej zaciekawiona nie wytrzymałam, usiadłam, ziewnęłam, podrapałam się
lekko po brodą, niby nigdy nic...
Dean nadal siedział nieruchomy, choć wydało mi się, że przez jego ciało przebiegło
drżenie.
Podeszłam do niego, trącając go lekko łebkiem. Dalej siedział z głową w dłoniach. Zaczęłam
wchodzić mu na kolana - przecież powinien zwrócić na mnie uwagę!
W końcu opuścił ręce i spojrzał na mnie. Zielone oczy były zaczerwienione i podpuchnięte,
a twarz podrapana do krwi.
- Mała Mary, daj mi spokój. Idź sobie, kicia.... - powiedział cichym głosem.
Spojrzałam na niego uważniej, badawczo. Wyczułam coś złego.
Pewne miejsce na jego ręku nigdy mi się nie podobało. Promieniowało czymś dzikim,
czymś złym... czymś, co wywoływało u mnie prychnięcie i pokazanie kiełków. Nie lubiłam,
kiedy głaskał mnie tą ręką...
Teraz widziałam jak przedramię pulsuje. To nie była dobra energia. Tak naprawdę chciałam
zeskoczyć z łóżka i wyjść z pokoju. Ale widziałam jego pochyloną głowę, opuszczone ramiona,
wilgoć na rzęsach, słyszałam drżący, ochrypły głos...
Weszłam mu głębiej na kolana i wtuliłam się w ramiona. Właśnie po tej stronie, gdzie było
to dziwne, mroczne miejsce.
Zaczęłam mruczeć cicho, a później coraz głośniej...
Dean przytulił mnie mocniej, a jego dłoń zaczęła delikatnie głaskać mnie po grzbiecie.
Spojrzałam mu prosto w oczy. Uśmiechnął się lekko.
- Mary... mała Mary... mój anioł - powiedział szeptem.
*
Sam ostrożnie podszedł do drzwi pokoju brata i powoli nacisnął klamkę.
38
Kain zginął z rąk Deana. Piętno miało na niego straszny wpływ. Czy dla Deana także nie
będzie ratunku?
Wszedł do pokoju.
Zwinięta w kłębek kotka leżała przy boku Deana, który spał głębokim, spokojnym snem.
Czy Samowi tylko się wydawało, czy Piętno na przedramieniu, w które wtulała się Mary
zrobiło się jakby bledsze? Mniej czerwieńsze? Mniej wyraziste?
Zresztą, najważniejsze, że Dean spał spokojnie - niech odpoczywa jak najdłużej. Sen to
zdrowie, jak powiadają niektórzy...
Cicho zamknął za sobą drzwi i odszedł do swojego pokoju. Może i on zaśnie tej nocy.
Może.
39
Dla Sama
Castiel podąża śpiesznym krokiem. Nowa łaska jest silna i wypełnia go energią.
Winchesterowie wyznaczyli mu spotkanie, ponieważ ich kolejna sprawa mogła mieć jak to
określił Dean, „skrzydlaty charakter”.
Pierwsze co zrobił, to zgubił Hannę. Jej troskliwość, zasady i ciągła obecność przy boku
zaczynały być męczące. Szczerze mówiąc, miał dosyć wspominania, użalania się, rachunków
sumienia za wszelkie błędy i złe uczynki...
Zostawić wszystko za sobą i zacząć od nowa. To, że jeszcze nie wiedział, gdzie ma zacząć to
nowe życie- w Niebie czy na Ziemi, też komplikowało sytuację.
Winchesterowie stali przy Impali. Ogarnął ich uważnym spojrzeniem.
Dean, pomimo ostatnich przejść nieźle wyglądał. Wydawało się jakby Piętno nie dokuczało
mu za mocno, jakby uleczenie się powiodło. Był może trochę smutniejszy, poważniejszy, lecz
nadal w formie. Na widok anioła lekko skinął głową.
Za to Sam rozpromienił się w uśmiechu.
Castiel musiał przyznać, że ten uśmiech potrafi rozjaśnić ponury dzień. I niewesołe myśli.
Młodszy Winchester podszedł do niego i po przyjacielsku bjął go ramionami. Przez chwilę.
Ogarnięcie powietrza wraz z ciałem. Lekkie zamknięcie.
Oskrzydlenie. Ulotna chwila, którą dzięki swej mocy Castiel może przeżywać wielokrotnie,
w tym samym czasie... Ciepły, mocny uścisk Sama.
Moment mija i powraca. Szorstki materiał marynarki Sama odciska się na policzku
Castiela.
Silne, duże dłonie przyciśnięte do jego pleców.
Uśmiech, niczym błysk złotego światła. Wielobarwność oczu i cień rzęs na policzkach.
Policzki, gładkie, zapraszające do dotyku...Ulotny zapach ciała, zmieszany z zapachem płynu
po goleniu, miętowej pasty do zębów, zmieszany w powietrzu, którym Castiel oddycha pełną
piersią. Ulotna chwila uścisku, nie więcej, nie mniej.
Czy dla tych chwil można porzucić Niebo?
- Coś się tak zamyślił, Cas?- pyta z półuśmiechem Dean spoglądając na anioła. - Gotowy?
- Gotowy - odpowiada Castiel.
40
A później idzie za braćmi, patrząc jak promienie słońca miodowym blaskiem rozświetlają
brązowe, przydługie włosy Sama.
Wciąż czuje na sobie dotyk i ciepło jego ramion.
Niczym dodaną mu, następną parę skrzydeł.
41
Dieta
Dziewczyna, młoda, zgrabna brunetka, jęknęła głośno z rozkoszy, kiedy język Deana
przesunął się powoli z jej szyi w stronę krągłej piersi. Leżała przed nim na łóżku, a jej skórę
pokrywała warstwa bitej śmietany, którą Dean skrupulatnie zlizywał. W pępku miała wielką,
soczystą, słodką truskawkę, na którą Dean miał coraz większą ochotę. Ale warstwy bitej
śmietany zdawały się rosnąć, zamiast zmniejszać i Dean czuł coraz większe pragnienie i
gorąco... pragnienie i gorąco...
Obudził się spocony, osłabiony, ze smakiem soli i bitej śmietany na wargach. Serce waliło
mu w piersi szybko i nierówno, a Znak Kaina pulsował mocno, domagając się od Deana porcji
przemocy, krwi, energii i cukru.
*
Sam popatrzył na starszego brata ze współczuciem. Dean nie wyglądał zbyt dobrze.
Podkrążone oczy, spierzchnięte wargi... Wiedział, że nie było mu łatwo walczyć ze swoją
mroczną stroną. Ostatnio, wnikliwie badając wszelkie dostępne materiały, odkryli, że Znak
Kaina wzmacnia nie tylko wtedy, gdy Dean podaje się chęci zabijania, ale także, gdy ulega swojej
namiętności do słodyczy i niezdrowego jedzenia. Przecież McDonald powstał z podszeptów
szatana, nieprawdaż? I nie na darmo Kain hodował pszczoły - potrzebował zapasu miodu.
Nie mieli innego wyjścia. To już nie był chwilowy wybór alternatywnego, zdrowszego
życia, ale konieczność. Ustalili dietę. Żadnych pustych kalorii. Żadnego alkoholu, gazowanych
napojów, dżemów i tłuszczy. Żadnego ciasta. Zero słodyczy - pączków, batoników i innych
łakoci. Żegnajcie burgery, frytki, sosy i koktajle mleczne, a witaj sałato. Zatroskany i czujny
Sam wciągnął na czarną listę także słodkie ziemniaki, kukurydzę, gruszki i banany - tak na
wszelki wypadek.
Dean otworzył lodówkę. Spojrzał z niechęcią na główki podwiędniętej sałaty, chudy twaróg,
ciemne pieczywo z otrębami, butelki niegazowej wody mineralnej, jabłka - wyglądające na
kwaśne, zielone ogórki - wyglądające na mdłe, filety ryb - wyglądające bezbarwnie i bezmięsnie,
grejpfruty - wyglądające gorzko... i mimowolnie ukrył twarz w dłoniach.
Sam podszedł do niego i opiekuńczo klepnął po ramieniu.
- Nie dam rady, Sammy - wyszeptał Dean, zatrzaskując lodówkę. - Zresztą, już raz
42
próbowałem i nic to nie dało...
- Ale możemy spróbować jeszcze raz - pocieszył go Sam, także nie do końca przekonany,
ale pełen nadziei. - Zawsze to jakiś plan. Wiesz, że będę cię wspierał. Nie tknę niczego innego
niż ty…
- Ty i tak niczego innego nie jadasz - burknął Dean, odwracając się od lodówki i wzdrygając
na widok ustawionych na stole pojemników z kiełkami rzodkiewki i fasoli. Może jeszcze zaczną
hodować rzeżuchę?
- Jeśli nie damy Znakowi tego, co lubi, czyli przemocy i kalorii, osłabimy jego wpływ tłumaczył Sam, z niepokojem wpatrujący się w zmizerniałą twarz brata. Zdrowe jedzenie
zdecydowanie mu nie służyło.
- Tak, wiem - jęknął Dean. - Ale czuję się taki słaby. Pójdę się położyć... trochę się
zdrzemnę...
- Może jednak wcześniej coś zjedz - zaproponował Sam. - Zrobię ci kanapkę.
Deanowi na myśl o sałacie i chlebie z otrębami zrobiło się niedobrze.
- Nie, dzięki, może za godzinkę - jeszcze raz spojrzał ze wstrętem na lodówkę i czym prędzej
wyszedł z kuchni, odprowadzany zatroskanym wzrokiem Sama.
*
Dwie piękne dziewczyny, brunetka i blondynka, obie nagie i pokryte wzorkami z bitej
śmietany stały przed Deanem, kołysząc się kusząco i wyciągając ku niemu dłonie, w których
43
trzymały porcje szarlotki oraz wielkie hamburgery, ociekające tłuszczem i roztopionym serem.
Cudowny zapach jedzenia wypełniał pokój. Wielkie, miękkie łoże z czerwonymi, aksamitnymi
poduchami zachęcało do rozkosznego baraszkowania.
Dean łyknął z pełnej szklanki, alkohol gorącą strugą spłynął mu do żołądka i rozgrzał.
Spojrzał ogromnymi, czarnymi oczami na dziewczyny i uśmiechnął się łakomie, zerkając
na nie i Ostrze, leżące i czekające na niego wśród czerwieni poduszek.
Znak Kaina zapulsował i wypełnił go radosną, potężną energią.
*
Dean, śniąc, uśmiechnął się. Był wreszcie szczęśliwy.
44
Ostatnia próba
Kiedy Dean pojawia się w kościele, wszędzie wokół dostrzega ślady walki i zniszczenia.
Widzi jak Sam z przeciętą, krwawiącą dłonią nachyla się nad przykutym do krzesła
Crowley’em.
- Stój, Sammy! - krzyczy Dean bez tchu. - Drobna zmiana planu.
Wyciąga ręce w stronę brata w uspokajającym, ale jednocześnie bezradnym geście.
- Co...? - pyta oszołomiony Sam. - Co się dzieje, gdzie jest Cas?!
Jest wzburzony, blady, poobijany do krwi i brudny. Zakrwawioną dłoń ciągle trzyma przy
twarzy Crowley’a.
- Metaron kłamał – mówi gwałtownie Dean, patrząc bratu prosto w oczy. Stara się przykuć
jego uwagę własnym zdecydowaniem. Udawanym spokojem.
- Zginiesz, jeśli dokończysz próbę - dodaje z mocą.
Sam wzdycha, pełen widocznego napięcia. Zamyśla się na chwilę. A później patrzy na
Deana z odcieniem rezygnacji... spokoju?
- Więc... co z tego? – odpowiada zmęczonym głosem.
Dean nieruchomieje. Nie, tylko nie to. Tylko nie następne poświęcenie...
- Co z tego?!- powtarza wstrząśnięty. - Możesz zginąć, a nie zamkniesz Piekła! Musimy
zaczekać, przekonać się, poszukać czegoś więcej - mamy przecież tablice, proroka, Bunkier...
- Przestań, Dean - przerywa mu Sam. - Demony to nasza powinność. Powiedziałeś mi
dzisiaj, że mam to zakończysz bez pytań czy wahania i tego się będę trzymał.
Wskazuje na pobladłego, milczącego Crowley’a.
- Spójrz na niego, spójrz, jak jesteśmy blisko! Mogę skończyć z całym tym złem. Tu i teraz
- jest wzburzony, ale jednocześnie stanowczy, podkrążone oczy pałają blaskiem jakby miał
gorączkę. - Jeśli się zawaham, jeśli tego nie zrobię, zawiodę nas obu. Tak jak wcześniej. Znowu.
Bracia patrzą na siebie. Przypominają sobie wszystkie gorzkie słowa i wzajemne pretensje,
które między nimi padły.
- Spowiadałem się z tego - szepcze Sam przez ściśnięte gardło. - Z tego, ile razy cię zawiodłem...
Ruby… Lucyfer... Nie mogę zrobić tego jeszcze raz. Nie mogę cię zawieść. Co będzie, jeśli znowu
zdecydujesz, że nie możesz mi ufać. Wybierzesz innego anioła, wampira, człowieka?
45
Głos Sama drży, w podkrążonych oczach pojawiają się łzy.
Dean czuje palący ucisk w gardle, gwałtowny wyrzut sumienia na widok smutku brata.
- Zaraz... Przestań! - woła. - Wiem, że ostatnio powiedziałem wiele złych rzeczy. Ale zawsze
ci ufałem. Przecież zabiłem Benniego, żeby cię ratować. Nie możesz umrzeć. Wcześniej, kiedy
wybrałeś Amelię, miałeś rację - należy się nam życie, po prostu życie jak takie. Sammy…
Machnięciem ręki wskazuje na spętanego łańcuchami króla Piekieł.
- Dla ciebie jestem gotowy wypuścić tego drania!
*
Castiel spojrzał na martwe ciało Naomi. Krew rozlewała się wokół jej głowy wielką kałużą.
Obrócił się, a Metatron, skryba Boży, uśmiechnął się do niego szyderczo.
Zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. Triumfował.
- Powiedziała ci, że kłamię, co? Trzeba było posłuchać tej suki.
Pewny siebie, unosi ostrze nad Castielem. Nie zauważa szybkiego ruchu dłoni w rękawie
płaszcza. Anielskie ostrze samo wślizguje się w dłoń Casa. Jednym, błyskawicznym ruchem
przebija gardło Metatrona na wylot. Blask gwałtownie umierającego anioła wypełnia pokój, a
jego martwe naczynie pada na podłogę.
Zadziałał trening wojownika, żołnierza Pana. Castiel nareszcie czuje się tak, jak powinien.
Jak ktoś, kto uratował Niebo.
*
Sam patrzy bratu prosto w oczy. Łzy obeschły. Lekko przechyla głowę, jakby nasłuchiwał
głosu z oddali.
Powoli podnosi dłoń do góry, jego krew kapie na podłogę jak paciorki różańca.
- Ale ja nie jestem na to gotowy - odpowiada cichym, spokojnym głosem.
- Na co? - pyta Dean, chociaż przeczuwa odpowiedź. Brakuje mu tchu. Brakuje mu czasu,
by przekonać Sama.
- Na to, aby go wypuścić, na to, by przerwać Próby – Sam chce się uśmiechnąć, ale usta go
nie słuchają. - Chcę zamknąć Piekło, Dean. Chcę na zawsze zamknąć w nim tych wszystkich
czarnookich skurwysynów, którzy zmarnowali nam życie. Zamknąłbym też anioły w Niebie,
ale już nie zdołałam - będziesz musiał to zrobić za mnie, Dean.
Sam wypowiada imię brata z naciskiem, miękko.
Jak pożegnanie.
A potem wypowiada zaklęcie i przykłada krwawiącą dłoń do ust króla Piekieł. Z ust
demona gwałtownie wydobywa się szkarłatny dym i rozwiewa wraz z zamierającym krzykiem
46
47
Crowley’a, który traci przytomność.
Dean mógłby przysiąc, że słyszy skrzypienie wielkich wrót, hałas piekielnych dzwonów
bijących na alarm, skowyt piekielnych ogarów i wycie potępionych istot. Chciałby to usłyszeć,
lecz tak naprawdę nie słyszy niczego. Być może wszystkie piekielne portale bezszelestnie
przeniosły się do innego świata na nietoperzych skrzydłach. Dean nie ma o tym pojęcia i
prawdę mówiąc, w tej chwili niewiele obchodzi go los Piekła, zatrzaśniętego czy otwartego
na oścież. Ponieważ stojący przed nim Sam, jego mały Sammy zaczyna drżeć niczym liść na
porywistym wietrze.
Jego twarz, szyja, dłonie, robią się przezroczyste - przez moment widać siatkę krwioobiegu
i zarysy szkieletu, a wewnątrz Sama rozpala się blask, ogień, złocisto szkarłatny płomień, który
potężnieje i z każdą sekundą jaśnieje coraz bardziej, aż staje się tak silny, jasny i palący, że Dean
musi zamknąć obolałe oczy.
A kiedy je otwiera, przed nim nie ma już Sama.
Na podłodze kościoła leży niewielki kopczyk jaśniejącego popiołu.
Mija długa, ogłuszająca chwila, w której prywatne piekło Deana Winchestera otwiera się i
pozostaje otwarte już na zawsze.
Nachyla się nad popiołem, nie dostrzegając w nim niczego, co mogłoby kojarzyć mu się z
bratem, żadnego strzępu ubrania, ocalałego kosmyka włosów, znajomego zapachu. Nic. Tylko
lekko świetlisty pył i malutkie skorupki kości, które sucho grzechoczą, kiedy Dean nabiera
prochu w dłonie.
Stara się wziąć jak najwięcej, wynieść z tego miejsca, ale kiedy dochodzi do otwartych drzwi
kościoła, niespokojny wiatr wywiewa mu prochy z dłoni i zabiera ze sobą, na drogę.
48
Czarny czy biały
Miała wyrzuty sumienia, więc starała się przygotować kolację jak najlepiej, perfekcyjnie,
już od samego rana.
Kwiaty w wazonie - czerwone. Kremowy, gładki obrus. Zielone, lśniące jabłka i ciasto z
truskawkami na deser. Zapiekanka będzie czekała na podgrzanie - włączy piecyk, gdy tylko
mąż wróci do domu. Poda świeżą sałatę, schłodzone wino.... nawet piwo, jeśli będzie chciał.
Przełączy telewizję na sport, bo wie, że lubi się przy nim zrelaksować.
Czeka go jeszcze jeden deser - pod krótką sukienką będzie miała nowy, delikatny komplet
bielizny. Zawahała się - ale który? Ten biały, słodki, w małe różyczki, niewinny? Czy ten czarny,
jak ze splecionych suchych, czarnych listków, przejrzysty, bez ramiączek, kuszący...
Co ofiarować, słodycz ukojenia czy obraz pokusy...?
Przesunęła dłonią po delikatnym materiale, wyobrażając sobie jego duże, gorące dłonie,
przypominając sobie ich ciężar i dotyk, wspominając wygląd ciała i wyraz oczu spoglądających
na nią z pożądaniem.
Podniosła telefon i zadzwoniła.
Czekała na niego, ledwie wytrzymując tęsknotę i zniecierpliwienie, czuła narastający głód
jego ciała, widoku, dotyku. Kiedy nareszcie się zjawił i wziął ją w ramiona, nie chciała dłużej
czekać. Odsunęła się na chwilę i szybkim, gwałtownym ruchem zdjęła sukienkę.
Tak jak marzyła, jego dłonie zachłannie poznawały jej ciało, rozpinając i ściągając z niej
czarną bieliznę i rzucając ją na podłogę.
Podniósł ją nagą, wysoko w górę, bez wysiłku, mocno całując. Oplotła go ramionami i
nogami, smakując usta i czując w sobie przejmujący, domagający się ugaszenia, żar.
Spletli się w jedno na motelowym łóżku. W gorący węzeł, nie do rozerwania. Jak cudownie
smakował, jak bosko pachniał. Nic nie mogło się z tym równać. Nic i nigdy. Posmak soli,
miedzi i piżma, łagodność, brutalność, ogień – w jej głowie, myśli i wnętrzu . Jak nigdy dotąd.
I jak zawsze.
Po wszystkim, kiedy leżał rozluźniony i zaspokojony, położyła głowę na jego piersi, a on
lekko gładził palcami jej splątane, ciemne, długie włosy.
Teraz był jej, cały jej. Piękne, muskularne, jakże sprawne ciało. Kasztanowe włosy - z miodowym
49
połyskiem. Rumieńce na policzkach, lekko przymknięte oczy. Szept, - cichy, chrapliwy. Był jej. W
tym momencie. Chociaż czuła się szczęśliwa i ukojona, już za nim tęskniła.
Chociaż czuła się szczęśliwa, musiała wyjść. Zaczęła podnosić się z łóżka.
Przytrzymał ją, przycisnął do siebie.
- Nie możesz zostać dłużej? - zapytał.
Zielonkawe, wielobarwne oczy spojrzały na nią badawczo.
Pocałowała go. Chwilę trwało, nim znowu się odsunęła. Smak jego ust był w tym momencie
nie do zniesienia - łamał jej serce na drobne kawałeczki. Później, przez dłuższy czas, będzie
zadowalała się jedynie ich wspomnieniem...
- Mam w planie kolację, Sam - powiedziała cicho. - Wyjdę pierwsza.
Patrzył na nią w milczeniu, gdy naga podnosiła czarną bieliznę i sukienkę z podłogi i szła z
nią do łazienki, by po chwili, już ubrana, niepewnie stanąć w drzwiach.
- Za każdym razem myślę, że to ostatni raz, ale za bardzo za tobą tęsknię, Sam. Staram się
być dobrą żoną, ale przegrywam...
Amelia patrzy mu w oczy, szukając zrozumienia, wsparcia, przebaczenia.
- Więc niech to będzie nasz ostatni raz - Sam czuje, że musi to powiedzieć. Że tak właśnie
powinno się powiedzieć. Choćby się tego nie chciało. Zaciska usta w wąską, bolesną kreskę.
Szerokie ramiona drżą. Nie, to nie on dygocze - to ona. Patrzy na niego smutna, blada, jak
listek trzepoczący się na wietrze.
Sam nie potrafi wydobyć z siebie właściwych słów - słów pożegnania.
- Zadzwonię... – szepce kobieta. - Zadzwonię, dobrze?
- Zadzwoń - odpowiada cicho Sam. - Tak jak zawsze.
50
Dom
Być może Sam nie podjąłby się szaleńczej próby „naprawy” swego życia, ale był w takiej
kiepskiej formie psychicznej i moralnej, pełen smutku, gniewu i zwątpienia, że tylko ten desperacki
pomysł wpadł mu do głowy i nie chciał z niej wyjść. Rozmyślając nad swoim życiem i wyborami,
postrzegał wszystko w czarnych barwach desperacji i zgorzknienia. Gorzkie jak piołun.
Może dlatego, kiedy przeszukując archiwum Ludzi Pisma, natknął się na zaklęcie pozwalające
odbywać podróże w czasie - podobno niezwykle skuteczne - nie wahał się zbyt długo. Oto
nareszcie będzie miał szansę naprawić przeszłość, przyszłość i oczywiście – teraźniejszość,
która jego skromnym zdaniem, była zupełnie do niczego.
Pogrążony w gniewie i żalu, obrażony na Deana i samego siebie, obwiniając się za
niedokończoną ostatnią Próbę i czyny Gadreela, coraz bardziej upewniał się co do bezsensu
własnego życia. W cholerę z nim!
Skrupulatnie, w tajemnicy przed bratem, zebrał magiczne składniki potrzebne do zaklęcia:
pióro anielskie, bryłki bursztynu, piach z klepsydry, źródlana woda, misa z czystej miedzi, okruchy
granitu, pył z polnej drogi, kości sowy i kości skowronka - symbole czasu oraz nocy i dnia. Ustawił
miedzianą misę w swoim pokoju, włożył do niej wszystkie składniki i zalał je źródlaną wodą.
Zanurzył w niej dłonie i polewając głowę, kark i ramiona, wypowiedział zaklęcie.
*
Stoi pośrodku domu, tuż za drzwiami, niemal przy przejściu do salonu. Za oknem trwa
gorąca, sierpniowa noc tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku. W pokoju cicho
gra telewizor, a przytuleni do siebie Mary i John oglądają film.
Przez chwilę Sam patrzy na rodziców. Tęsknota. Tkliwość. Smutek. Wie, że to, co zrobi,
skrzywdzi ich, ale wie także, że musi to zrobić. Przynajmniej nie będzie o tym pamiętał.
Schody domu wiodą na górę, na piętro. Odnajduje pokój i tego, którego szukał.
Niemowlę śpi spokojne. Delikatną główkę, pokrytą ciemnymi włoskami wtuliło w miękką,
kolorową poduszkę. Mała lampka oświetla ciepłym blaskiem kocyk, piżamkę w pieski, malutkie
rączki Sammiego i jego zamknięte oczy, zadarty, dziecięcy nosek, rozchylone usteczka….
Sam nachyla się nad łóżeczkiem.
Więc to on? To on leży tam, spokojny, ufny, nieświadomy? Jeszcze przed nakarmieniem
51
krwią demona, przed pożarem, przed śmiercią mamy?!
Oszołomiony wpatruje się w śpiące dziecko. Z trudem oddycha, aż coś zaczyna dławić go
w gardle i piec w oczach. Jak w ogóle mógł o tym myśleć?! Miał nadzieję, że jeśli zabije samego
siebie, zanim jeszcze Azazel napoi go własną krwią, rodzinę Winchesterów ominie całe zło. To
jego życie, jego odpowiedzialność, jego decyzja. Myślał, że będzie mu łatwiej. Przeliczył się.
A może jednak? Wyjmie z kieszeni przygotowaną wcześniej, malutką strzykawkę... małe
serduszko przestanie bić... nagła śmierć łóżeczkowa, jak to nazywają, i już nikt nigdy nie ucierpi
z jego powodu. Co z tego, że to niewinne niemowlę? Niewinne? Kiedyś wyrośnie na odmieńca.
Skrzywdzi, zrani i zawiedzie wielu ludzi. Nie łudź się, Sammy - nigdy nie byłeś niewinny.
Schylony nad łóżeczkiem Sam drży jak liść na wietrze. Znikąd pomocy? Znikąd ratunku?
Słyszy za sobą ciche westchnienie, jakby stłumiony okrzyk zdziwienia i odwraca się
gwałtownie. Za nim stoi jasnowłosy chłopiec w piżamie w misie i przypatruje mu się uważnie
jasnozielonymi, wielkimi oczami. Nie wygląda na przestraszonego, raczej na zaciekawionego.
Wysoko zadziera głowę i pyta zdziwionym, ale spokojnym głosem.
- Kim pan jest? Przyszedł pan zobaczyć mojego braciszka?
- Braciszka - powtarza Sam nieswoim głosem, nerwowo odgarniając włosy za ucho. Malutka
strzykawka w kieszeni ciąży mu jak ołów.
- Sammiego – wyjaśnia cierpliwie mały, patrząc na niego z lekkim politowaniem. - Ale on
teraz śpi, proszę pana… mama panu nie powiedziała? Małe dzieci dużo śpią… śpią i śpią…
W tym momencie chłopiec uśmiecha się szeroko i dodaje.
- Ale mama mówi też, że za rok, latem, będzie już chodził i biegał i pogramy w piłkę i
pobawimy się samochodami i żołnierzykami i... Pokażę mu wszystko co i jak, słowo. Jak już
nie będzie tyle spał.
- Na pewno – zgadza się Sam przez ściśnięte gardło i przyklęka na jedno kolano, by nie
górować nad chłopcem. - A dlaczego ty nie śpisz, urwisie? Już późno….
Mały znowu się uśmiecha, tym razem psotnie, pokazując dołeczki w policzkach.
- Zawsze wchodzę do Sammiego, kiedy wracam z łazienki. Sprawdzam. Bo może już urósł
i będzie chciał się pobawić?
Pokazuje Samowi dwa, trzymane w dłoni plastikowe żołnierzyki.
- Chociaż teraz tylko je obślinia... – dodaje z westchnieniem. – Ale nie tracę nadziei.
Sam czuje niechciane łzy cisnące się do oczu. Nadzieja.
- Dlaczego pan płacze? - pyta stropiony chłopiec, patrząc na jego twarz. – Coś wpadło panu
do oka?
52
- Nie, nie – Sam z trudem panuje nad głosem. – Po prostu ktoś mi się przypomniał.
- Kto? - pyta zaciekawiony chłopiec.
- Mój brat - odpowiada Sam.
*
Wody czasu prawie wyschły, ale Sam zdołał wypowiedzieć zaklęcie powrotne.
*
Dean siedzi przy stoliku w czytelni Bunkra. Przed nim zamknięta książka i otwarta,
opróżniona butelka po piwie. Tkwi pogrążony w mrocznych myślach i prawie podskakuje,
kiedy ręka Sama chwyta go za ramię. Odwraca się gwałtownie, ale gniewne słowa zamierają
mu na ustach. Widzi mokre rzęsy, ślady łez na policzkach, przygryzioną wargę oraz dawny,
ciepły blask w błyszczących oczach brata. Jego wyciągnięte ramiona.
Ściskają się bez zbędnych słów, chociaż trochę niezgrabnie – Dean siedzący na krześle i
pochylony nad nim Sam.
- Żałuję, Sammy, naprawdę żałuję - Dean usiłuje zapanować nad emocjami, wtulając twarz
we flanelową koszulę brata. - To wszystko moja wina.
- Nie, Dean, nie twoja – nasza – poprawia go Sam, ściskając go tak mocno, że obu zaczyna
brakować tchu. – Nie chciałem… chciałem… Ale to nieważne. Liczy się tylko jedno.
- Co? – pyta niewyraźnie Dean, usiłując spojrzeć Samowi w twarz, co uniemożliwiają mu
obejmujące go jak w imadle braterskie ramiona.
- To co od zawsze się liczyło. My dwaj – mówi Sam i ściska brata, o ile to możliwe, jeszcze
mocniej.
Czuje się, jakby wracał z długiej, niemiłej podróży do domu. Jakby obaj wracali do domu.
53
54
Trzej Amigos, Bunkier i stara szafa
Tajemniczy, owiany złą legendą artefakt dotarł z Anglii do Bunkra Ludzi Pisma w Kansas
dwudziestego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. W listach opowiadających jego
dzieje człowiek zwany Profesorem przestrzegał przed otwieraniem i doradzał jego zniszczenie.
Ciekawość Ludzi Pisma na to nie pozwoliła, ale nie byli także na tyle niemądrzy, by go
otworzyć. Postawili artefakt w jednym z pomieszczeń Bunkra i z czasem zapomnieli o nim
jak Amerykanie o Arce Przymierza zagubionej w wielkim magazynie Strefy 51. Pokrywał się
kurzem, czekając cierpliwie na nieostrożnego, ciekawskiego śmiałka, który go otworzy...
*
Dean krążył po Bunkrze niczym lew w klatce. Oczywiście, twierdził, że Piętno mu nie
dokucza i czuje się świetnie, Czasem przesiadywał w swoim pokoju, szukając w księgach, a
czasem włóczył się po Bunkrze, szukając sobie zajęcia. Zrobił wielkie pranie, posegregował
stare listy i inne szpargały, upiekł szarlotkę na kruchym cieście, na wszelki wypadek posprzątał
w lochu, a na koniec posprawdzał silniki i wypucował karoserie aut stojących w garażu - impala
lśniła niczym czarne lustro.
Choć Dean wolałby siąść za kółkiem i wyjechać na jakieś porządne łowy...
Sam z niepokojem przyglądał się bratu. Jego nerwowa krzątanina nie uchodziła jego
uwadze, w końcu obserwował go kątem oka, za dnia i w nocy. Wiedział, że niedługo będą
musieli wyruszyć na nowe polowanie...
- Może gdzieś wyjedziemy? - zaproponował niepewnie, gdy Dean po raz kolejny zaczął
przestawiać książki na regale w bibliotece. - Zajrzymy do Gartha?
Starszy Winchester prychnął wieloznacznie.
- Towarzystwo wilkołaków nie jest mi potrzebne do szczęścia - burknął. - Nie chce mi się.
Ale w piwnicy chyba przeciekała jakaś rura, pójdę ją sprawdzić...
Cieknąca rura była jedynie pretekstem, by zejść Sammiemu z oczu i przeszukać kolejne
zakamarki Bunkra , jego szafy, szafki, szafeczki, szuflady, teczki, segregatory, zapiski... Mógłby
grzebać w nich całymi miesiącami. Ludzie Pisma zgromadzili masę dokumentów i niełatwo
było wszystko ogarnąć...
W jednym z pokojów, wyglądającym bardziej jak zagracona komórka na miotły, stała
55
wciśnięta we wnękę ścienną ogromna, rzeźbiona, zakurzona szafa z wyblakłym lustrem na
drzwiach.
Dean spojrzał na swoje niewyraźne odbicie , ostatnio wolał nie patrzeć w lustra, ale to
wydawało się bezpieczne, bo zamglone, i zmierzył szafę ciężkim spojrzeniem - taka wielka, że
mógłby do niej wejść bez schylania. Otworzył ciężkie drzwiczki, a pod nogi poturlały mu się
kulki naftaliny. W szafie nie było starych papierzysk, ani dokumentów, tylko zimowe płaszcze
i długie, ciężkie futra o niemodnym kroju. Pachniało naftaliną i kurzem. Dean kichnął.
„Gdybym był dzieciakiem, pewnie wlazłbym do środka” pomyślał. „A w sumie, czemu nie?”
Zrobił duży krok do przodu i znalazł się w szafie. Wszedł między miękkie futra, które otoczyły
go i otuliły jak kokon. Tylko, że były zakurzone. Dean ponownie kichnął i wszedł głębiej.
„Głęboka ta szafa...” zdążył pomyśleć i nagle owiało go zimne powietrze. Pod nogami coś
dziwnie zaskrzypiało, poślizgnął się i stanął w śniegu prawie do połowy łydek. Nie był już w
starej szafie, czy w Bunkrze Ludzi Pisma. Dorotko, nie jesteśmy już w Kansas.
Śnieg padał na niego wielkimi, wolno wirującymi płatkami. Mroził w gołe nogi. W Bunkrze
było ciepło, więc miał na sobie tylko kapcie, dżinsy i lekko przybrudzony, czarny podkoszulek.
Zadrżał z zimna.
Przed jego szeroko otwartymi oczyma roztaczał się rozległy, zimowy krajobraz. Wielkie
drzewa rosły jedne przy drugim, tworząc gęsty, dziki las, przykryty czapami śniegu. Na skraju
lasu stała wysmukła, stara latarnia. Za sobą nadal widział wnętrze szafy, płaszcze, futra i kulki
naftaliny.
Dean westchnął, a z jego ust uniósł się maleńki obłoczek pary.
Był już w Piekle, Niebie i Czyśćcu. Przy nich pokryta śniegiem Narnia nie wydawała się
taka straszna. A władająca nią - z tego co pamiętał - Biała Czarownica, nie mogła być gorsza
od Lilith i Abaddon razem wziętych. Gdyby nie przemakające kapcie i cienkie ubranie bez
wahania ruszyłby przed siebie, by znaleźć się w nowej bajce.
Niechętnie wycofał się do szafy i znalazł z powrotem w Bunkrze.
Wpadł do biblioteki, jakby się paliło, aż Sam zerwał się z krzesła i zakrztusił gorącą kawą
popijaną z porcelitowego kubka z Łosiem.
- Co się stało? - spytał gorączkowo. - Awaria? Gdzie pękła ta rura? I dlaczego jesteś mokry
od góry i od dołu?!
W rzeczy samej, śnieg zdążył już stopnieć i woda kapała Deanowi z włosów i kapci.
- Rura? - zdziwił się Dean i niedbale machnął ręką. - A, nie, nie było żadnej rury, to jest, w
piwnicy jest pełno rur, ale żadna nie cieknie. Ciekła, ale już nie cieknie. Nieważne.
56
Oczy mu błyszczały, mokre włosy sterczały zawadiacko, na ustach błąkał się uśmiech pełen
zadowolenia. Szykowała się nowa przygoda.
- Sammy, dopij kawę i poszukaj wszystkiego, co się da o Narnii.
- O Narnii ?- powtórzył stropiony Sam, zakaszlał i odstawił kubek na stolik. O Narnii?
- Tak jest, stary! - wykrzyknął Dean, rozkładając ręce, z których kapały krople wody, nie
potrafiące udowodnić, że jeszcze niedawno były płatkami śniegu. - Ja wezmę gorący prysznic,
ty dopijesz kawę, a później ubieramy się jak na Alaskę, pakujemy broń, ciepłe ubrania, trochę
żarcia i ruszamy na polowanie.
- Na co? - spytał podejrzliwie Sam, wstrząśnięty tym wybuchem entuzjazmu. - Gdzie?
Dlaczego?
- Niespodzianka, Sammy - zaśmiał się Dean. - Ale dobrze ci radzę, weź mocne, szczelne
śniegowce. Wyobraź sobie, że w Narnii naprawdę trwa cholerna zima!
*
Niewiele brakowało, aby Castiel zastał braci Winchester wybierających się na rekonesans
po Narnii - niestety, spóźnił się i kiedy wszedł do Bunkra, zastał w nim tylko zirytowaną kotkę
Mary. Właściwie miał zjawić się rano, ale martwił się o Deana i Piętno. Bardziej o Deana.
Tymczasem braci nie było, w pokojach panował niezły bałagan, jakby ktoś porzucił sprzątanie
i układanie w połowie ruchu, w zlewie stały niepozmywane naczynia, a kotka kręciła się
niespokojnie i wyglądało na to, że koniecznie chce go gdzieś zaprowadzić. Castiel posłusznie
poszedł za nią prościutko aż pod drzwi wielkiej, rzeźbionej, starej szafy stojącej w małej,
zapomnianej przez wszystkich komórce. Ledwo się tam mieściła.
- Co się stało, Mary? Gdzie są Sam i Dean? – spytał, rozglądając się niespokojnie, jakby
oczekiwał, że tamci nagle wyjdą z szafy. – A może masz tam swoje zabawki? Czy wyczułaś
rodzinę myszek, łobuzico?
Zaciekawiony otworzył drzwiczki, kichnął, gdy kulki naftaliny poturlały mu się pod nogi
i zajrzał do środka. Żadnych kocich zabawek, gniazda myszy, ani Winchesterów, tylko stare
płaszcze. Mary zamruczała zachęcająco, więc zajrzał głębiej. Miękkie futra połaskotały go po
twarzy i jakby pchnęły do przodu. Potknął się i nagle znalazł w gęstym lesie, w głębokim śniegu
po kostki. Wokół ciemniały pnie potężnych drzew, a śnieg padał leniwie na jego odkrytą głowę
i wysoką, staroświecką latarnię stojącą na skraju polany.
„Jestem w Narnii” pomyślał Castiel, brnąc przed siebie w głębokich zaspach. „Lew,
czarownica i stara szafa. Stara szafa!”. Dar Metarona wciąż działał bezbłędnie - skojarzenie
samo pojawiło się w myślach anioła, który był zbyt zdumiony, by mu zaprzeczyć.
57
Przed sobą widział głębokie ślady dwóch par butów, już przysypywane świeżym śniegiem.
Ani chybi Sama i Deana. Biedacy, musiało im być zimno. Dla niego cienki płaszcz i przemakające
półbuty nie stanowiły większego problemu.
Śnieg, śnieg i śnieg, las, las i las. W sumie – nic ciekawego. Narnia była przereklamowana.
Castiel szedł równym krokiem przez śnieg, kiedy usłyszał dzwoneczki, trucht, parskanie
i trzaskanie bata. Zdziwiony obejrzał się za siebie, potykając na skraju niewidocznej drogi.
Zbliżały się do niego wielkie, bogato zdobione sanie w zaprzęgu ogromnych reniferów. Powoził
nimi ponury krasnolud, a w saniach siedziała blada, wysoka kobieta odziana w białe futro z
kapturem, o tak doskonałych rysach twarzy jakby były wykute w lodzie. Nawet oczy miała
barwy szarego lodu. Królowa śniegu? Nie, to nie ta bajka…
Sanie zatrzymały się z dźwiękiem janczarów, a chłodna piękność skinęła na Castiela - na
palcach zamigotały pierścienie z ogromnymi brylantami, zdobiącymi również piękny naszyjnik
otaczający jej smukłą szyję.
- Kim jesteś? Czy jesteś synem Adama? - spytała. Glos miała równie lodowaty co oczy
– czysty jak kryształ i dźwięczny niczym sopel.
- W pewnym sensie jestem – zgodził się Castiel. - A właściwie to wcale nie jestem.
Królowa, zwana Białą Czarownica zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc jego odpowiedzi.
- Władam tą krainą – oznajmiła z dumą. – Jestem panią zimy.
- Gratuluję, piękny śnieg dookoła - zauważył uprzejmie Castiel. – Dużo śniegu.
Królowa ponownie zmarszczyła brwi i władczym gestem wskazała mu miejsce obok siebie.
Posłuchał.
- Minęło wiele lat, odkąd ostatni syn Adama tu trafił – powiedziała Biała Czarownica, gdy
sanie ruszyły przez zaśnieżony las. - Masz piękne oczy, niczym zimowe, pogodne niebo, kiedy
nie pada. Jak znalazłeś się w Narnii? Jak się tutaj wkradłeś?
- Zaprosiłaś mnie – uśmiechnął się Castiel.
- Nie mam na myśli sań - zirytowała się królowa. – Ale to nieważne. Nic już nie mów, synu
Adama.
Zrzuciła kaptur z głowy i zimną dłonią dotknęła czarnych włosów anioła. Smukłym,
lodowatym palcem obrysowała kształt jego ust, które odrobinę zbladły i zsiniały. Powoli
rozpięła mu koszulę i położyła rękę na piersi, w okolicy serca. Castiel nie zaprotestował. W
zamian ujął jej twarz w dłonie i pocałował chłodne, wąskie wargi. Gdy oddała mu pocałunek,
wnętrze jej ust wydało mu się zrobione z mrożonych, słodkich lodów. Jego ciało zareagowało na
dotyk. Co dziwniejsze, Biała Czarownica wydawała się być mu przychylną. Zapamiętała się w
58
pocałunkach i pieszczotach, rozbierając go i dotykając lodowatymi dłońmi, które jednocześnie
wywoływały żar, zrzucając z siebie białe futro i pozwalając mu posiąść swoje blade, zimne,
smukłe ciało. Sanie jechały przez zaśnieżony las, a dwie nadnaturalne istoty poruszały się we
wspólnym rytmie pod spadającymi z nieba płatkami śniegu.
Kiedy skończyli, naga Biała Czarownica usiadła wśród białych futer, patrząc na Castiela
przenikliwie.
- Dlaczego wciąż żyjesz? – spytała z nutą niepokoju. - Kim jesteś? Zostaniesz ze mną na
zawsze.
- Miło było, ale nie sądzę – odparł równie nagi Castiel, sięgając po koszulę, walającą mu się
pod nogami. - Jakby to powiedział mój przyjaciel, to jednorazowa przygoda, dziecinko.
Wściekłość w oczach królowej przypominała burzę śnieżną.
- Nie jestem niczyją dziecinką! – wysyczała, podnosząc rękę, by uderzyć go rozcapierzonymi
na kształt szponów palcami. - Jestem królową, a ty należysz do mnie!
- Och, nie sądzę - powtórzył spokojnie Castiel, odsuwając się. Kiedy zamierzyła się na
niego powtórnie, westchnął i dotknął jej czoła. Błękitny błysk spowił ją niczym całunem,
oślepił i wypalił, pozostawiając pył przypominający drobinki rozbitych diamentów. Brylanty
z naszyjnika i pierścieni stuknęły o podłogę sań. Powożący zaprzęgiem krasnolud odwrócił
się z batem w ręku, lecz Castiel zrzucił go jednym ruchem ręki i przeskoczył na przód sań, by
chwycić lejce i zwolnić bieg. Renifery parsknęły jak rozpędzona lokomotywa, ale posłusznie
zwolniły do stępa. Tak, Narnia była przereklamowana, ale przynajmniej odzyskał w niej swoje
moce – nawet jakby silniejsze. Dobrze było znowu tak się poczuć. Jak prawdziwy anioł. Może
odrobine upadły, sądząc z tego, co przed chwilą uczynił, ale zawsze anioł.
- Boże, Cas! – powitał go okrzyk Deana, kiedy godzinę później zatrzymał sanie tuż przy
brnących przez śnieg Winchesterach. – Zostałeś Białą Czarownicą?
- Boże, Cas, jak nas znalazłeś? – wszedł mu w słowo Sam, spoglądając na anioła dziwnym
wzrokiem. – Wszedłeś przez starą szafę?
- Tak, przez szafę – Mary mnie do niej zaprowadziła – odpowiedział Samowi Castiel, po czym
odwrócił się do Deana. – Już nie jestem Bogiem i nie zostałem Białą Czarownicą. Zabiłem ją.
- Nago? – spytał słabo Sam, usiłując nie przypatrywać się aniołowi zbyt intensywnie.
- Przedtem uprawiałem z nią seks – wyjaśnił Castiel, również spoglądając po sobie i
rozumiejąc, że jednak powinien był się ubrać. – Opowiedzieć ze szczegółami?
- Nie – powiedzieli jednym głosem Winchesterowie, a Dean pospiesznie sięgnął po
rozpostarte na tylnym siedzeniu futro Białej Czarownicy i wcisnął je aniołowi do rąk.
59
- Załóż coś na siebie, dobrze? – powiedział zduszonym głosem.
- Czy jeśli Cas zabił Białą Czarownicę i łaskawie się ubierze, możemy już wracać do domu?
– spytał Sam, odgarniając pasmo włosów za ucho. – Trochę zimno. I kawy nie dopiłem.
- Słusznie, Narnia jest stanowczo przereklamowana – wszedł mu w słowo Dean, wsiadając do
sań i pociągając brata za sobą. – Śnieg i śnieg. Nawet mówiących zwierzaków nie spotkaliśmy.
Przereklamowana, powiadam.
W tym momencie dostrzegł porzucony na podłodze naszyjnik i pierścienie z brylantami,
podniósł je i czym prędzej upchnął po kieszeniach kurtki i dżinsów.
- Choć może ma swoje dobre strony – mruknął pod nosem.
- Z pewnością – zaśmiał się Sam, sięgając po przeoczony przez Deana pierścionek, ale mając
na myśli nie bogactwa, a to, że dzięki Narnii brat na chwilę zapomniał o Piętnie.
- Może - zgodził się z nimi Castiel, otulając białym futrem i czując w jego głębi chłodną
nutę perfum Białej Czarownicy. „Szkoda” pomyślał wieloznacznie.
Powietrze ocieplało się z każdą chwilą, przestawało padać, a niebo się rozjaśniało. Topniejący
śnieg spływał po gałęziach drzew. Jedna z wielkich kropli kapnęła na wielkiego bobra, który
stał przy drodze i ze zdumieniem odprowadzał wzrokiem sanie Białej Czarownicy, powożone
przez trzech synów Adama, w tym jednego otulonego białym futrem królowej, a drugiego
przymierzającego jej naszyjnik z brylantami.
- A niech mnie, ale nowina - mruknął do siebie, ruszając długimi wąsami. - Ciekawe, co na
to wszystko powie Aslan?!
60
Mała syrenka
W naszej rodzinie od dawna krążą mroczne i piękne opowieśći o aniołach. Nierozważnych
młodzieńców ostrzega się przed ich mocą. Straszy anielskim blaskiem, który - kiedy dzieci
nie posłuchają dorosłych i odpłyną zbyt daleko od domu, może wypalić im oczy, tak że nigdy
nie odnajdą drogi powrotnej. A nas - młode, wesołe, kochliwe syreny ostrzega się przed ich
urodą, przed potęgą anielskich skrzydeł, które uwielbiają podziwiać, gdy przyglądają się im w
morskiej wodzie jak w lustrze.
Od czasu do czasu widywałam jak powierzchnię wody zasnuwa cień rzucany przez wielkie
skrzydła. Podpływałam wówczas do góry i śledziłam zachwyconym wzrokiem oddalającą się
skrzydlatą, smukłą sylwetkę...
Któregoś dnia, ledwo wzeszło słońce, pływałam sobie beztrosko pośród spienionych fal,
zanurzając się i wynurzając, wyskakując ponad powierzchnię wody. Raz w górę, raz w dół, raz
w górę.... zajęta wyskokami i pluskaniem się w wodzie zbyt późno zauważyłam nad sobą cień
obłoku. Uniosłam głowę. To nie była chmura.
Anioł swobodnie zastygł w powietrzu, niebieskie oczy wpatrywały się we mnie z uwagą,
a ogromne, piękne skrzydła rozpinały się na niebie. Pierwszy raz zobaczyłam tak blisko,
tuż nad sobą, anielskie skrzydła. Były barwy i przejrzystości najciemniejszego bursztynu.
Słońce prześwietlało je lekko niczym morską pianę, nadając im połysk najjaśniejszych pereł.
Znieruchomiałam z zachwytu. Anioł uśmiechnął się do mnie, zrobił wdzięczny obrót, skrzydła
zamigotały i załopotały z wielką siłą, burząc fale i moje włosy, by po chwili zupełnie zniknąć
- jak znika marzenie.
Zastawił mnie kompletnie wytrąconą z równowagi.
Stare bajędy o aniołach ostrzegają, że ich dotyk może zmienić syrenę w morską sól lub
w pył wodny, który wyparuje na słońcu. Ale inne opowieści twierdzą, że pocałunek syreny,
jej głos, śpiewnie rzucone zaklęcie potrafi zmienić anioła w hybrydę ; istotę, która jak tryton
będzie potrafiła pływać w głębinach i ukrywać się w podwodnym mroku, a jednocześnie nie
zapomni o swobodnym locie nad wodą, tańcząc nad wzburzonymi falami w blasku słońca,
gwiazd i księżyca. Jeszcze inne opowieści mówią dobitnie, że owe dwie istoty - anioł i syrena
- są tak odmienne i pochodzą z tak różnych światów, że ich miłość nigdy się nie spełni. Nie
61
wierzę w to.
Kiedy raz jeszcze zobaczę mojego błękitnookiego anioła, nie zastygnę w bezruchu i
nie zamilknę, lecz zaśpiewam i zwabię go do siebie, w morskie głębiny i pocałuję. A wtedy
przekonam się, która ze starych legend mówiła prawdę... Czy to ja zmienię się w sól lub pianę
morską i przepadnę, rozpuszczając się w wodzie, czy też on zostanie moim kochankiem i
towarzyszem na zawsze?
Mimo, że trochę się boję, nie mogę się doczekać...
Proszę więc was, moje siostry, błagam was, moi bracia - nie zamykajcie mnie w tej mrocznej,
podwodnej jaskini, w więzieniu, w ciemnicy. To kłamstwo, on nie rzucił na mnie uroku. Nie
wierzę, że przy następnym spotkaniu byłby zdolny mnie zabić, obrócić w wodny pył, tak jak
twierdzicie. To ja go zmienię, ja! Przecież go kocham.
Wypuście mnie na powierzchnię wód, gdzie będę niecierpliwie czekać na swojego anioła o
pięknych oczach i skrzydłach...
Wypuście mnie!
Proszę.
62
63
Seans filmowy
Jak zwykle, wynajął pokój w motelu. Na godziny.
Gdy otworzył drzwi, weszła śmiało do środka, potrząsając czarnymi, długimi włosami.
Czarna kurteczka i obcisłe dżinsy podkreślały jej zgrabną sylwetkę. Paznokcie miała czerwieńsze
od krwi, podobnie jak usta pociągnięte karminową szminką.
Ruby.
Prawie jak Ruby.
Znalazł jej ogłoszenie w Internecie. Umówili się już kilka razy.
Usiadł na wysłużonym łóżku, ona obok niego. Podał jej pieniądze - wymaganą kwotę.
Schowała je do kieszeni kurtki, starannie zapięła zameczek, a potem zaczęła się rozbierać.
Popatrzył na nią przez chwilę, podziwiając smukłe, zgrabne ciało, nim sam się rozebrał.
Później ją wziął. Szybko, pospiesznie, zamykając oczy, zaciskając zęby i dochodząc tak
gwałtownie, że pod zaciśniętymi powiekami rozbłysło jasne światło.
Poczuł ulgę. Starczy na jakiś czas. Jakiś.
Ubrała się i bez słowa przemknęła do wyjścia, ale w drzwiach jeszcze się odwróciła. W
sumie – było na co popatrzeć.
- Myślałam, że jako blondynka bardziej ci się podobałam – powiedziała, patrząc na niego z
wyczekiwaniem.
- Nie - odparł cierpko, mrużąc wielobarwne oczy. - Jako blondynka mi nie odpowiadasz.
Zadzwonię w przyszłym miesiącu, dobrze?
Uśmiechnęła się, przygryzając dolną wargę, na której została resztka szminki, lekko
wzruszyła ramionami i wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Nie, to nie. Mimo wszystko,
nie był taki zły. Niewiele mówił, prawie na nią nie patrzył i był szybki jak błyskawica, ale… Nie
był brutalny. I nie dyskutował o cenach.
Wziął prysznic, niespiesznie ubrał się i siadł za kierownicą impali.
Tak, kiedy udawała Jess, przywołała wspomnienia. Nie chciał tego, ale uległ tęsknocie.
Do seksu za pieniądze wystarczało wspomnienie Ruby. Chociaż i tej słabości wolałby nie
ulegać. Wystarczało mu proste, fizyczne spełnienie, sam seks, bez uczucia… choć byłoby
mu łatwiej bez duszy. Zdecydowanie. Czasem żałował, ale nie umiał zachować chłodu serca.
64
Stęsknionego za czymś więcej.
Teraz, wracając do Bunkra, musi wymyśleć fabułę francuskiego filmu, który niby obejrzał
w mieście i o którym opowie Deanowi. Najlepiej bez scen miłosnych.
65
Niebo dla Juliet
Nigdy nie dostała imienia.
Najpierw była bezbronnym, ufnym szczenięciem rottwailera, ale że szybko rosła i była
najsilniejsza z miotu, spodobała się pewnemu człowiekowi. Zabrał ją, wsadził do metalowej klatki
i zaczął karmić - na początku całkiem dobrze, aby rosła i nabierała sił. Była jego inwestycją.
Później zaczął ją tresować. Szybko poznała, co to ból. Poznała, co to strach i wściekłość. Jej
pan zrobił wszystko, żeby straciła swoją piękną, psią naturę. Chciał, by przemieniła się na jego
obraz i podobieństwo. Nie był dobrym człowiekiem.
Z czasem zaczął podrzucać jej na wybieg małe psy i koty do zagryzania. Miała nauczyć się
bezwzględnej walki. Miała przynosić zyski. Była jego złym psem, jego złą, podłą suczą i z tylko
z takiej bywał dumny.
Walczyła, rozrywała, zagryzała... żyła w mroku i głodzie krwi.
Jednak po kolejnej walce, z której wyszła przegrana, poszarpana i wyczerpana tak, że nie
miała sił podnieść się na łapach, wpakowano ją do samochodu, a potem wyrzucono w pełnym
pędzie na pobocze drogi. I tam zdechła.
Była złym psem, agresywnym, wściekłym, niosącym śmierć. Aniołowie nie wzięli jej ze
sobą - podłe suki nie trafiają do Nieba.
Trafiła zatem do Piekła.
Szybko rozpoznała znajome zapachy: strachu, bólu, posoki, pękających kości, rozdzieranego
mięsa. A potem stanęła przy niej istota nie pachnąca człowiekiem, ale jak człowiek - pełna
ciemności. Myślała, że znowu poczuje ból i cierpienie. Jednak, co dziwne, istota dotknęła jej
lekko, leciutko. I ten dotyk, choć ciężki i gorący, nie sprawił jej bólu, ale napełnił ciepłem i
zagoił wszystkie rany. Poczuła się silna jak nigdy. I jak nigdy zadowolona.
- No co, malutka - zagadnął Crowley. - Jak tam? Lepiej?
Niepewnie zamachała kikutem ogona. Lepiej.
- Cóż to, taka śliczna psinka nie ma imienia?- ciągnął król Piekła, głaszcząc ją po kanciastym
łbie. - Myślę, że Juliet będzie znakomicie pasowało do mojej pięknej dziewczynki...
I tak dostała imię. I nowego pana. Miała mnóstwo jedzenia, kości do ogryzania, legowisko
z miękkich skór, a nowy, dobry pan chwalił ją, głaskał i poklepywał.
66
Szybko nauczyła się aportować przeklęte dusze dla niego. Jej psie serce promieniowało
szczęściem. Zrobiłaby dla swego pana wszystko i to nie dlatego, że tak rozkazał, ale dlatego, że
go kochała. Tak, jak tylko psy potrafią.
Była jego Juliet i nareszcie była w niebie.
67
Zwykły dzień lata
Wskazówki starego zegara pokazały czternastą dwadzieścia i Bobby uznał, że pora
przyszykować sobie coś do zjedzenia. Zwłaszcza, że zaczęło mu już burczeć w brzuchu.
Był sierpniowy dzień, rozgrzany jak karoserie samochodów porzuconych na złomowisku
i suchy jak piasek niesiony gorącym wiatrem. Upalne powietrze oblepiało spocone ciało
Bobby’ego, a w żołądku ciążyły trzy zimne piwa i mrożona herbata z lodem. Zmęczony
wentylator szumiał głośno, mieląc ciężkie powietrze i rozdmuchując drobinki pyłu. W
dużym pokoju pachniało starym drewnem i zakurzonymi książkami. Bobby miał wrażenie,
że wszystko wokół jest stare i przesycone kurzem. Zupełnie jak on sam.
Westchnął, czując nagłe znużenie. Nie od upału – to swoją drogą, ale jakby z dna serca...
Telefony milczały. John razem z chłopcami znowu byli na polowania. W tej chwili tkwili
pewnie w jakimś tanim, brudnawym motelu, czekając na wieczór i ochłodzenie. Chyba, że
pojechali aż pod granicę z Kanadą…
Doprawdy, John mógłby czasem zadzwonić, spytać co słychać, pogadać...
Bobby zaczął szykować sobie kanapkę z bekonem - na ciepło zrobi co nieco dopiero, kiedy
się ochłodzi. Późnym wieczorem.
Staroświecki zegar w kącie tykał miarowo, wentylator szumiał, w siatce na oknie utkwiła
zabłąkana mucha, a Bobby jadł lunch przy zawalonym szpargałami i papierzyskami stole, czytając
japońskie legendy o duchach w oryginale. Ilustracje z pokrytą śniegiem Fujijamą działały na
niego dziwnie kojąco. W tej chwili zgodziłby się nawet na odwiedziny dowolnej zjawy – bo tam,
gdzie duch, tam chłodniej. A tak, na pociechę zostawało mu tylko kolejne zimne piwo.
Być może John niedługo wpadnie. Pogadają, wypiją, posprzeczają się trochę - jak zwykle.
Potem gnany zwyczajowym niepokojem Winchester znowu wyruszy na kilka dni w trasę,
zostawiając mu pod opieką swoich synów. Spokojnego, ale dociekliwego Sammy’ego i
energicznego, gadatliwego, spragnionego uwagi, Deana.
Bobby pozwoli im buszować po złomowisku, szperać w starych rzeczach i książkach. Puści
im ulubione seriale, przygotuje porządny, domowy obiad – tak jak potrafi najlepiej, przekarmi
słodyczami i co dnia pograją w bejsbol, karty i planszówki. Tak, to bardzo dobry pomysł. Myśl
o synach Johna ogrzewa mu stare, zakurzone serce. Jakby i tak nie było mu za gorąco.
Zje kanapkę i zadzwoni do Johna…
68
69
Za gorąco
Gorąca, lepka, sierpniowa noc, duszna od upału męczyła Johna, nie pozwalając mu zasnąć.
Na jednym z łóżek dwuosobowego pokoju, który wynajął w tanim motelu, spali jego synowie
- siedmioletni Dean i trzyletni Sammy. Pokój był rozgrzany do czerwoności, mimo włączonego
wentylatora, który brzęczał głośno i ostatkiem sił. Lampka na stoliku nocnym mrugała bladym
światełkiem.
John wyszedł przed motel. Chętnie by zapalił. Już dawno rzucił palenie, ale czasem
brakowało mu papierosa. Jednak nie chciał palić przy synach. Po co dawać im zły przykład?
Kolejny z listy złych przykładów…
Były chwile, kiedy zadręczał się tym, że wozi ze sobą chłopców. Że częściej powinien
zostawiać ich pod opieką kogoś innego – pastora Jima, czy Bobby’ego Singera. Ale jednocześnie
nie mógł pozbyć się dręczącego niepokoju, że synom stanie się coś złego, gdy tylko zabraknie
go przy nich. Coś, czemu nie będzie potrafił zapobiec.
Tak jak nie potrafił uciec przed upałem letniej nocy i irytującym brzęczeniem wentylatora.
Nie, to nie wentylator, choć przed motelem także coś skrzypiało. Na spłachetku trawnika, tuż
za parkingiem, postawiono mały plac zabaw - ławka, zjeżdżalnia, małpi gaj i dwie huśtawki. Na
jednej z nich huśtała się dziewczynka, a nienaoliwione łańcuchy skrzypiały przeraźliwie.
Dziewczynka była ubrana w białą, bawełnianą sukienkę, miała bose nogi, a jasne włosy
unosiły się wokół jej twarzy jak lekki, świetlisty woal. Jak mgła.
Zaniepokojony John podszedł bliżej. Dziewczynka nie przestała się huśtać, jakby go nie
zauważyła. Oczy miała szeroko otwarte, nieprzytomne, twarz jasną i gładką jak u porcelanowej
lalki. John poczuł chłód, który jednak nie przyniósł mu ulgi w upale. Nieprzyjemny chłód.
Przeciągłe skrzypienie huśtawki drażniło, brzmiąc niczym skowyt.
- Co tutaj robisz o tej porze? Gdzie twoi rodzice? - spytał nieswoim głosem.
- Nie żyją - odpowiedziała sennie dziewczynka, nie patrząc w jego stronę. Huśtawka
zwalniała. – Ale czekam na chłopców. Aż przyjdą do mnie. Moi chłopcy.
- Co tutaj robisz? - powtórzył głośniej John, czując jak włoski jeżą mu się na karku. - Kim
jesteś?
- Mary – odpowiedziała, zwracając na niego jasne, niemal przezroczyste oczy. - Jestem
70
71
Mary i czekam na was...
Wyciągnęła drobną, zimną jak lód dłoń i schwyciła Johna za rękę. Mocno.
Spazmatycznie wciągnął powietrze i obudził się, szepcząc imię żony. Był w pokoju
motelowym, spocony i zgrzany, a chłopcy spali na łóżku obok, głośno oddychając. Gwałtownie
odrzucił cienki koc i podszedł do okna, wyglądając na parking i mały plac zabaw. Nie zobaczył
dziewczynki w białej sukience, ale wydawało mu się, że jedna z huśtawek wolno się kołysze...
Obudził synów, spakował ich pospiesznie i odjechali. Na tylnim siedzeniu impali Sammy
lekko popłakiwał, a rozespany, ale milczący Dean tulił brata do siebie, by ten szybciej usnął.
Noc była ciemna i nieprzyjazna, nad drogą wisiał blady sierp księżyc i przeglądał się w
czarnej karoserii samochodu. John jechał szybko, nie oglądając się za siebie. Nie widział jak
iskra z przepalonych przewodów zapłonowych przeskakuje pod maską, buchając dymem i
płomieniem. Nie zdążył.
Nie zobaczył jasnowłosej kobiety, stojącej przy huśtawkach na placu zabaw przed motelem i ze
smutkiem patrzącej na drogę, którą odjechał. Zjawa stała jeszcze chwilę, by w końcu rozwiać się
jak dym, unosząc wraz ze złotymi iskrami w górę, ku niebu. Huśtawka poruszyła się raz jeszcze
- jej skrzypienie zabrzmiało jak płacz, a później zamilkła i zastygła w bezruchu. Na zawsze.
72
Wakacje
Powiedzieć, że Crowley’a przepełniała nienawiść i pragnienie zemsty na Winchesterach
byłoby stwierdzeniem oczywistego faktu. Był też sfrustrowany i zły, zły, zły. Bracia stanowili
zagrożenie dla jego planów, więc najrozsądniej i najsłuszniej byłoby ich zabić. Niestety, Castiel
był miłośnikiem tych przeklętych Winchesterów i próbował ich chronić - pomimo własnych
kłamstw i machinacji. I dlatego Crowley był sfrustrowany - z jednej strony anioł, a z drugiej ci
pieprzeni, we flanelę odziani braciszkowie, a na to wszystko jeszcze poszukiwanie Czyśćca...
Czasami było trudno być ambitnym demonem.
Mimo groźby zerwania układu z Castielem, Crowley knuł słodkie, przewrotne plany zemsty.
Istnieją inne sposoby na wyłączenie przeciwnika z gry niż zabijanie go paskudną, krwawą
śmiercią. I dlatego też uśmiechał się złośliwie, rozmawiając z Rubenem Shultzem, którego
poznał w barze dla gejów „Soczysty Eros”.
Ruben Shultz także był sfrustrowany. Dobiegał pięćdziesiątki (czterdzieści dziewięć skończy
za trzy tygodnie!), utracił już nieco ze swojej lekko egzotycznej urody, przytył, posiwiał,
męczyła go ustawiczną chandra, miewał kłopoty z erekcją, a ponadto jego stały partner, Paul
zrobił się jeszcze bardziej kapryśny i nerwowy niż zwykle.
Po kilku drinkach Ruben zrobił się wylewny i łatwo rozmawiało mu się przy barze z
intrygującym, eleganckim brunetem (lekko łysiejącym) przemawiającym z fascynującym,
angielskim akcentem. Tym bardziej, że ten składał mu propozycję z gatunku tych nie do
odrzucenia.
- Wiem, jak rozwiązać wszystkie twoje problemy, Ruben - szeptał Crowley, nachylając mu
się do ucha i owiewając skórę gorącym, wywołującym dreszcze oddechem. - Co powiesz na
odzyskanie młodości, urody, siły i zdrowia - dla ciebie i twojego partnera?
Delikatnie ścisnął dłoń podstarzałego cherubina i przysunął się jeszcze bliżej, poufale
obejmując go ramieniem.
- Jako bonus dodam upojne wakacje dla was obu na gorącej, tropikalnej wyspie...
I co ty na to, chciałbyś przeżyć młodość raz jeszcze?
W dłoni Crowley’a, nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy, znalazły się ozdobny zwitek
73
74
pergaminu i eleganckie pióro z bardzo ostrą stalówką.
- Wystarczy jedno małe „tak”, Ruben – wymruczał uwodzicielsko Crowley. - I pocałunek
pieczętujący umowę…
Swawolnie uśmiechnął się do oszołomionego mężczyzny, a w jego ciemnych oczach na
sekundę pojawił się czerwony poblask – zapewne od przyćmionych świateł baru.
- Świat będzie należał do ciebie...
*
Dean ocknął się, leżąc na spękanym, twardym betonie. Usiadł, wodząc wokół siebie
rozkojarzonym spojrzeniem. Miejsce przypominało opuszczony, zaniedbany parking. Stało na
nim jedynie czerwone porsche cayman, a obok niego leżał nieznajomy, nieduży i tęgawy facet
w średnim wieku.
Sama nigdzie nie było widać.
Dean zaklął. Był na siebie wściekły. Dali się podejść niczym dziecko. Kiedy Crowley
zadzwonił z propozycją układu i rozmów – nie wiadomo dlaczego zgodzili się. Spotkali się w
miejskim parku, w miejscu dosyć odludnym, ale pozostającym na widoku. Crowley, tak jak
obiecał, był sam, bez obstawy. Przez chwilę, bo gdy tylko pstryknął palcami, natychmiast zjawiło
się z tuzin demonów, które pochwyciły Winchesterów i wszyscy błyskawicznie przenieśli się
do jakiegoś opustoszałego magazynu, gdzie czekało na nich dwóch mężczyzn.
Dean przypomniał sobie, jak tamci podeszli bliżej, uważnie przyglądając się braciom.
- Którego chcesz...? - zapytał Crowley, zwracając się do niewysokiego, siwiejącego faceta w
popielatym garniturze i granatowym płaszczu.
- Tego, chcę tego - odpowiedział tamten z przejęciem, wskazując na Sama.
Crowley wyrecytowal cicho jakieś zaklęcie, Deanowi zrobiło się miękko w kolanach i
ciemno przed oczami, a potem ocknął się tu, na tym cholernym betonie...
Mężczyzna leżący przy porsche poruszył się i zaczął się podnosić. I wtedy Dean go rozpoznał
- tak, to ten kutas z magazynu, ten, co wskazywał na Sama! Bez namysłu dobiegł do gościa i z
rozmachu kopnął go w goleń. Tamten przykucnął z jękiem, a Dean złapał go za włosy i drugą
ręką trzepnął w pulchną gębę.
- Gadaj skurwielu, gdzie mój brat i o co tu.... Chciał powiedzieć „chodzi”, ale dalsze słowa
zamarły mu na ustach. Bowiem spojrzał na swoją pięść i jej nie rozpoznał...
Puścił faceta i zaczął oglądać własne ręce i ubranie. Miał szczupłe dłonie, o delikatnych
kostkach, na paznokciach staranny manicure, na przegubie elegancki zegarek oraz delikatną,
złotą bransoletkę. Markowe czarne dżinsy, czarna koszulę, eleganckie mokasyny z miękkiej
75
skóry oraz gustowna, rdzawego koloru skórzana kurtka. Złapał się za włosy i poczuł, że są
zdecydowanie za długie. Kurwa, to nie jego twarz! I generalnie, nie jego ciało...
Spojrzał na faceta, któremu przyłożył z kopa. Ten również w skupieniu oglądał swoje ręce,
ubranie, dotykał twarzy i włosów - przerzedzonych, falujących, koloru soli z pieprzem. W
końcu przestał się gładzić po głowie i spojrzał na Deana z namysłem w dużych, piwnych,
podkrążonych oczach. Zrobił niepewny krok w jego stronę.
- Dean? Dean, to ty...? – podszedł, lekko utykając. Nieźle oberwał.
- Sam...? - zapytał Dean z powątpiewaniem. - Udowodnij, że to ty!
- Byłem w Klatce z Lucyferem, po powrocie nie miałem duszy, a Crowley chciał z nas zrobić
swoje pomiotła. Wystarczy?
- Wystarczy – mruknął Dean, czując jak wściekłość buzuje w nim jak bąbelki szampana. Piekielny pomiot przeniósł nas w ciała tych dwóch lowelasów. Jak go dorwę, rozerwę skurwiela
na strzępy!
- Jak go dorwiemy – powiedział z pewną melancholią Sam, wpatrując się w swoje nowe
pulchne dłonie, ozdobione pretensjonalnym sygnetem i bransoletkę o grubych ogniwach, nie
wyglądające na takie, które mogą zdziała coś więcej niż przekładać papiery w jakiejś kancelarii.
- Gdzie my jesteśmy i co to w ogóle za goście?
- Żebym to ja wiedział – burknął Dean, chociaż miał niedobre przeczucia. - Masz przy sobie
jakieś dokumenty?
Nadzieja była nikła, ale co szkodziło zapytać. On nie miał – sprawdził po kieszeniach.
- Nie, dokumentów nie. Ale mam to - Sam w ciele starszawego mężczyzny z lekką nadwagą
pokazał mu kluczyki od samochodu.
- Myślisz? - odezwał się z nadzieją Dean.
Brat bez słowa kliknął w przycisk pilota, a czerwone porsche odpowiedziało pełnym
gotowości piśnięciem.
- Hm, no popatrz, popatrz... to zbyt piękne by było prawdziwe - stwierdził Dean, powoli
podchodząc do maski w kolorze pieprzu cayenne. - O ile nie jest to samochód-pułapka, może
uda nam się nim wrócić do motelu i zawiadomić Bobby’ego...
Na szczęście porsche nie miało podłożonej bomby, ani – przynajmniej na pierwszy rzut oka
– demonicznych pluskiew, więc wsiedli do środka, pachnącego skórzaną tapicerką i cedrowym
odświeżaczem powietrza i w skrytce znaleźli prawo jazdy Rubena Shultza, czyli cielesnego
garnituru Sama. Sytuacja była paskudna, ale przynajmniej nie dostali ciał żuli, zakapiorów, że
nie wspominając o zwierzakach, a samochód było całkiem całkiem.
76
Starannie obejrzeli swoje nowe twarze w samochodowym lusterku. Sam skrzywił się z
boleścią, a Dean zauważył, że ma ciało młodsze, szczuplejsze i wyższe od ciała mężczyzny,
które dostał brat. I to nieoczekiwanie wprawiło go w lepszy nastrój.
Byle do przodu. Nie w takich tarapatach już bywali, a Crowley pożałuje, że żyje - o ile jego
plugawe istnienie na tym świecie można nazwać życiem.
*
Jeżeli Ruben miał jakiekolwiek moralne wątpliwości czy wahania odnośnie swojego paktu
z Crowley’em, w tym momencie jego wyrzuty sumienia prysnęły i przepadły na wieki. O
bogowie…
Stał nagi przed wielkim lustrem ustawionym w luksusowej, urządzonej w bieli sypialni
i z niekłamanym zachwytem oglądał swoje nowe, wspaniałe ciało.
Po pierwsze - był
niewiarygodnie wysoki. Jeszcze niedawno mierzył niecałe 170 cm wzrostu i kłamał, że ma ich
172. Teraz nawet samemu sobie wydawał się olbrzymem. A po za tym... Ach, poza tym był po
prostu niewiarygodnie piękny. Miał szeroką, owłosioną klatkę piersiową, długie, muskularne
nogi i ręce, super bicepsy - ani za duże, ani zbyt małe, oraz... tak, to było cudowne uczucie płaski, twardy brzuch, który harmonijnie przechodził w wąskie biodra i lędźwia... a o jędrnych,
zgrabnych pośladkach mógłby napisać poemat albo nawet odę.
Ukoronowaniem wspaniałego ciała - silnej, zdrowej i pięknej maszynerii, którą teraz
kierował, jej koroną i chlubą był proporcjonalny do całości, zuchwały penis. Wielki, gruby
i długi niczym wąż i równie niebezpieczny... Niecierpliwie unosił się ze swojego legowiska i
wyglądał ofiary, w każdej chwili gotów do ataku!
Na ten widok Rubenowi stanęły łzy w oczach. Bo kiedy to, ach, kiedy, miał erekcję ot tak
po prostu? Sam z siebie?! Za dnia? Nie pamiętał. Kimże był ten facet, do którego wcześniej
należało to boskie ciało? Herkulesem? Królem porno?!
Żeby tego było mało, prócz ciała godnego boga Olimpu, Ruben miał teraz dłuższe, miękkie,
złoto-brązowe włosy, pociągłą twarz ze zdecydowanie zarysowanym podbródkiem, przedziwne,
wielobarwne, lekko skośne oczy, dołeczki w policzkach i wrażliwe usta jakby stworzone do
uśmiechów i pocałunków. A skoro mowa o ustach...
Spojrzał na stojącego obok Paula, również nagiego co on, który właśnie układał nowe,
miękkie, wyraziste usta w uroczy, całuśny dziobek. Jeśli Ruben przypominał Herkulesa, Paul
przypominał złocistego Apolla, atletycznego i z cudownie klasyczną twarzą... Krótkie, ale i tak
wzburzone w artystycznym nieładzie włosy koloru ciemnego miodu, delikatnie wystające kości
policzkowe, prosty nos z lekkim garbkiem, pełne usta, od których nie można było oderwać
77
78
wzroku, a przede wszystkim przepiękne, szaro-zielone oczy w ciemnej oprawie długich rzęs.
Skąd, na bogów greckich i wszystkich innych, ten cholerny demon wytrzasnął dwa tak
doskonale piękne ciała, no - skąd?!
Wzrok Rubena zsunął się niżej, omiatając spojrzeniem nowe wcielenie Paula i nagle zaschło
mu w gardle, a imponująca męskość drgnęła jednoznacznie, podnosząc głowę jak mityczna
Hydra i oddając hołd w pełnym salucie.
O bogowie... Zachwycony Ruben padł na kolana przed Paulem i niezwłocznie zaczął
obsypywać piękny, płaski brzuch i pokryte rudawo połyskującymi włoskami podbrzusze
gorącymi, ekstatycznymi pocałunkami, nie żałując ust i języka... nie omijając oczywiście
władczo uniesionego, zawartego i gotowego do działania przyrodzenia.
Paul głośno jęknął - bardzo zmysłowym, głębokim głosem i wczepił silne palce w (aktualnie)
bujną czuprynę Rubena, przyciągając jego głowę jeszcze bliżej spragnionego orgazmu ciała.
Jakie to było zachwycające doznanie! Obaj gotowi, spragnieni i gorliwi - jak dawniej...
Być może obaj trafią do Piekła. Ale najlepsze, najgorętsze wakacje dopiero się zaczynały.
Piekło może sobie zaczekać, a nawet zamarznąć, co tam... Teraz liczyła się dla nich tylko ta
pośpieszna, żarliwa, wzajemnie dawana rozkosz...
*
Plaża była złocista, piaszczysta, ogrzana słońcem. Woda miała kolor drogocennych kamieni:
turkusów i lapis-lazuli. Grzywy fal lśniły platyną. Po błękitnym niebie nie płynęła ani jedna
chmurka. Wszystko wokół błyszczało wyrazistymi, tropikalnymi barwami.
Domek na plaży okazał się nie domem, a luksusową rezydencją. W środku przeważały
biel z niebieskością, muślinowe, zwiewne firanki w oknach, gięte meble z rzadkiego drewna,
a na podłodze - terakotowe kafle i futra egzotycznych zwierząt. Nocami Ruben i Paul
wypróbowywali ich miękkość, ciesząc się sobą. Za dnia pływali w zatoczce, pili kolorowe
drinki, jedli pyszne, świeże owoce i wylegiwali się na zacisznej plaży, oddając się przy tym
nieśpiesznym pieszczotom.
Paul westchnął przeciągle. Leżał nagi, na brzuchu, a Ruben powoli namaszczał go kokosowym
olejkiem. Silne, szerokie dłonie o długich palcach delikatnie masowały muskularne, obsypane
jasnymi piegami ciało kochanka. Nie omijał żadnego skrawka - pleców, ramion, pośladków,
długich, umięśnionych nóg, nawet delikatnych podeszw stóp. Nie przerywając masażu, zaczął
całować jego kark i plecy. Paul zamruczał i przekręcił się na plecy, mocno go obejmując i
całując bez tchu, ani na chwilę nie przymykając oczu – wciąż nie mógł napatrzeć się na nowego
Rubena, niesamowicie przystojnego, bosko zbudowanego, gorącego jak grzech wcielony.
79
Nagle drgnęli przestraszeni i próbowali wyplątać się ze swoich objęć, gdy znienacka, nie
wiadomo skąd i nie wiadomo jak, pojawił się Crowley i ze złośliwym uśmiechem na twarzy
zaczął pstrykać im zdjęcia telefonem komórkowym. W wykrochmalonej, białej koszuli i
grafitowym garniturze od Armaniego wyglądał na plaży dziwnie niestosowanie.
- Nie przeszkadzajcie sobie, skarbeńki – powiedział rozbawiony. – Zatrzymuję szczęśliwe
chwile, żebyście kiedyś mogli sobie przypomnieć, jak świetnie się bawiliście. Wiecie, takie...
pocztówki z wakacji.
Jeszcze raz uśmiechnął się półgębkiem i schował komórkę do kieszeni.
- Zadowoleni? Miejsce się wam podoba? - zapytał z udawaną troską, ale jego wzrok płonął
zaiste demonicznym blaskiem. Doskonale się bawił. Dokonał idealnej zemsty na nadgorliwych,
świętoszkowatych braciach Winchester. Co za idioci. Możnaby rzec, że dosłownie ich
wydymał. Właściwie sami się dymali i byli przy tym szczęśliwi jak dwie pchły w butelce z
80
krwią. Majstersztyk. Po prostu musiał to uwiecznić…
- Jeśli czegokolwiek wam zabraknie - ostryg, szampana, truskawek, bitej śmietany, czy jeszcze
kogoś do orgietki, nie zwlekajcie, wystarczy głośno wypowiedzieć życzenie! – dodał życzliwie,
strzepując piasek z nienagannie czarnych butów i mrużąc oczy w ostrym słońcu, by ukryć ich
czerwony poblask. - Miłej zabawy, chłopcy! Używajcie tych pięknych ciał ile wlezie! Pa!
To mówiąc, zniknął.
Paul wyswobodził się z objęć Rubena i usiadł, odruchowo oplatając kolana ramionami
jakby zrobiło mu się zimno.
- Nie podoba mi się to wszystko – wyszeptał i nawet niski, ochrypły timbre jego nowego
głosu nie potrafił ukryć nuty lęku. - Jesteśmy nie wiadomo gdzie, mamy nie wiadomo czyje
ciała, a ten gość za dobrze bawi. To się dobrze nie skończy...
Podniósł głowę i spojrzał wprost na Rubena. Mimo, że miał przed sobą młodego, przystojnego,
seksownego mężczyznę, nagle zatęsknił za dawnym Rubenem. Za jego spokojnymi, brązowymi
oczami i za dawnym, miłym, tak dobrze znanym uśmiechem.
- Może naprawdę pójdziemy do Piekła, kochanie - powiedział niepewnie.
Ruben pokrzepiająco uścisnął mu dłoń. Mocną, gładką, z długimi, silnymi palcami. Inną
niż kiedyś. Czego przez moment pożałował.
- Pewnie tak – zgodził się ze ściśniętym sercem. - Wybacz, że cię na to wszystko
namówiłem.
Ale może lepiej spłonąć, niż powoli wygasać.
Pochylił się i delikatnie pocałował Paula w usta. Może obaj zginą. Ale jedno jest pewne odnaleźli się na nowo. Wstał z piasku i pomógł podnieść się kochankowi.
- Chodź, zrobimy sobie kanapki i popatrzymy na ocean, niedługo zachód słońca. W końcu
mamy wakacje, czyż nie?
Poszli w stronę domu, nie oglądając się za siebie.
Co ma być, to będzie.
*
Castiel wpatrywał się w Winchesterów – nie-Winchesterów z irytacją pomieszaną z
niedowierzaniem. Co ten Crowley sobie wyobrażał – oszalał na dobre?
Anioł stał w kuchni domu Bobby’ego, niezauważony i niewidzialny dla nikogo. Chciałby
się ujawnić, ale wiedział, że domagano by się od niego odnalezienia Crowley’a i prawdziwych
ciał Winchesterów. A tego nie mógł zrobić. Nawet dla nich. Crowley nadal był mu potrzebny.
Podobno był niezwykle bliski odnalezienia Czyśćca, owego magazynu dusz - energii tak
81
potrzebnej Castielowi do pełnego, triumfalnego zwycięstwa w Niebie. A poza tym sam, osobiście,
z własnej nieprzymuszonej woli, porozglądał się tu i tam, biorąc na spytki kilka pomniejszych
demonów... i nic. Po ciałach Sama i Deana nie było śladu. Crowley dobrze je ukrył.
Więc teraz tylko stał pod ścianą i przyglądał się człowieczym przyjaciołom. Obserwował jak
bezskutecznie przeszukują księgi, dokumenty i sieć w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek.
Widział i słyszał jak wołają go, modlą się, nawet wzywają Crowley’a i czuł się z tym wszystkim
naprawdę niekomfortowo.
Sam przyniósł kolejny stosik książek na stół i ciężko posapując, opadł na krzesło. Strasznie
szybko męczył się w tym swoim nowym-starym ciele. Zły cholesterol, wysokie ciśnienie,
nadwaga, początki cukrzycy... Był za niski, za gruby, za powolny, a nocami zbyt często dreptał
do łazienki - prostata nawalała. Jednym słowem, czuł się, łagodnie mówiąc, niezdrowo.
- Nie dam rady być łowcą - powiedział ponuro. – Nie w tym ciele.
- Buuu, no coś takiego! – mruknął nieco złośliwie Bobby. – Jesteś teraz przeciętnym facetem
w średnim wieku, a nie kulturystą jak przedtem. Zaakceptuj to, księżniczko.
- Pewnie faktycznie wolałbyś być księżniczką, najlepiej biuściastą blondyneczką, co, Sammy?
- spytał kpiąco Dean. Dokuczanie młodszemu bratu (chwilowo starszemu wiekiem) pozwalało
mu się nieco odprężyć i zapomnieć, że sam ma kilka lat więcej, zniewieściałe, wydelikacone
ciało i przydługie włosy, który wciąż opadały mu na oczy.
- Odwal się, Dean - warknął Sam zupełnie nie w swoim stylu i poderwał się z krzesła, stając
tuż obok niewidzialnego Castiela. - Ty też nie wyglądasz teraz jak model, wiesz?
I nagle umilkł, łapiąc się za głowę. Nieoczekiwanie w powietrzu zmaterializował się telefon
komórkowy i palnął go w czoło, po czym wpadł mu prosto do ręki.
- Co u diabła... - jęknął Sam, odruchowo łapiąc komórkę. Na wyświetlaczu widniało
uśmiechnięte oblicze Crowley’a oraz numer bestii, czyli oczywiście – 666, „Dzwoń o każdej
porze”. W telefonie, prócz prywatnego numeru do Króla Piekieł, była tylko galeria kilkunastu
zdjęć, wakacyjnych, słonecznych, z tropikalnej plaży... Na prześwietlonych słońcem fotografiach
Dean i Sam w zmysłowych i nieco wyuzdanych pozach czule i namiętnie całowali się i tulili
zupełnie nie po bratersku...
W osłupieniu wpatrując się w kolorowe, jednoznaczne w treści zdjęcia, Dean i Bobby
zaklęli niemniej jednoznacznie i paskudnie, tymczasem Sam poczuł jak świat ciemnieje mu
przed oczyma, a sufit spada na głowę. Zacharczał i w konwulsjach upadł ciężko na podłogę, z
własnej woli nie mogąc ruszyć ani ręką ani nogą.
Dean i Bobby przypadli do jego ciała, próbując go przytrzymać, podnieść, unieruchomić,
82
pomóc, zreanimować.
- Cas, Cas!- krzyczał w panice Dean, sam nie wiedząc, czy prowadzić masaż serca czy
oddychanie metodą usta-usta (w kontekście zdjęć z telefonu Crowley’a wydawało się to wielce
niewłaściwe, ale do diabła z tym – Sam umierał!). - Gdzie jesteś, Cas? Odezwij się, skur...
Nagle zamilkł, bo Castiel zjawił się tuż przed nim i pochyliwszy się nad Samem, dotknął jego
czoła (a raczej czoła Rubena). Bobby sapnął ze zdziwieniem i zdejmując czapkę z daszkiem,
otarł pot z własnego czoła.
Sam z trudem otworzył oczy i spojrzał na anioła o twarzy pokerzysty.
- Cas – wyszeptał chrapliwie. - Co się stało..., co...
- Miałeś udar - odpowiedział rzeczowo Castiel. - Ale cię uzdrowiłem. W ostatniej chwili.
Spojrzał na Deana i Bobby’ego, przybierając zatroskany wyraz twarzy.
- Czy możecie mi powiedzieć, dlaczego tak wyglądacie? – spytał niewinnie, grając przed
przyjaciółmi niczego nieświadomego, naiwnego anioła – nie miał innego wyjścia.
Wziął do ręki nieszczęsną komórkę króla Piekieł i trzeba przyznać, że wstrząs, jaki
odmalował się na jego twarzy, gdy zobaczył zdjęcia, był jak najbardziej prawdziwy.
- Dlaczego jesteście na nich nago i ...?!
Kiedy uspokoi sytuację, zajrzy do Crowley’a i pogada sobie z nim tak jak anioł z demonem
powinien. Jeśli król Piekieł odda mu wszystkie dusze z Czyśćca i ciała Winchesterów, może go
nie zabije... a może tylko zabije go szybko i mniej boleśnie. Ten pieprzony demon naprawdę
go wkurzył.
*
Dawno, dawno temu w Szkocji, kiedy Crowley był jeszcze małym chłopcem o imieniu
Fergus, intensywnie marzył o dwóch rzeczach. Chciał, aby mama go kochała i chciał być bogaty
niczym możny arystokrata – z zamkiem i posłuszną służbą spełniającą każdy kaprys. Za jego
człowieczego życia te pragnienia nigdy się nie ziściły. Matka wiedźma porzuciła go i nigdy nie
wróciła, a i panem wielkiego zamku nie został.
Ale gdy sprzedał duszę, umarł i jako potępiony trafił do Piekła, szybko zorientował się,
że znalazł się w najwłaściwszym dla siebie miejscu. Zaczął wchodzić w układy i układziki,
intrygował, planował, przypochlebiał się, zastraszał – jego kariera rozwijała się aż miło. Rósł w
potęgę, umacniał się, aż znalazł tam, gdzie był teraz – na tronie króla Piekła.
Ze starych czasów został mu sentyment do ciężkich, ozdobnych mebli, świec w lichtarzach,
pięknych witraży, grubych, kamiennych ścian, eleganckich ubrań, dobrego jedzenia i smakowitych
trunków. Teraz miał wszystko, co niegdyś podziwiał i czego pragnął. Wystarczyło umrzeć.
83
Crowley siedział na wielkim, rzeźbionym krześle, popijał rubinowe, orzeźwiające wino z
kryształowego kielicha i przez weneckie, piekielne lustro spoglądał na ciała braci Winchester
zajęte miłosnymi igraszkami, splecione ze sobą, rozgrzane, gibkie…
Zawiadujący ciałami Sama i Deana Ruben i Paul byli przekonani, że znaleźli się na uroczej,
tropikalnej wyspie, hen, gdzieś tam na krańcu świata. Niezupełnie. Byli w samym jądrze Piekła,
otoczeni przez ściany płomieni, jeziora lawy i zastępy demonów, osłonięci potężną klątwą i
ukrywającymi ich sigilami. Iluzje wodziły ich na pokuszenie. Sztuczna plaża, trochę wody,
waląca się chata z wytartymi siennikami – w ich oczach zdawały się rezydencją na tropikalnej
plaży nad brzegiem oceanu, rozgrzane sklepienie piekielne – lazurowym niebem, twardy chleb
i stęchła woda – niebiańskimi przysmakami. I tak dalej, i tak dalej…
Naprawdę, Crowley doskonale bawił się, patrząc na naczynia tych bezczelnych Winchesterów
zamknięte w piekielnym loszku. Byli tam, gdzie być powinni i tyle. Pionki na szachownicy
króle Piekieł, na zawsze w jego władzy i na wyciągnięcie ręki.
Wiedział, że niebawem zjawi się Castiel ze swoimi żądaniami i groźbami, pragnąc odzyskać
ciała pupili. Winchesterowie byli jego słabością, więc Crowley był pewien, że anioł zgodzi się
na wszystkie jego warunki, byle tylko tym idiotom nic się nie stało. A on chciał tak niewiele
- tyle co się królowi Piekła należy. Ledwo osiemdziesiąt procent, nie... lepiej dziewięćdziesiąt
procent dusz z Czyśćca, a gdy już je będzie miał, nikt - ani Cas, ani żadni łowcy mu nie zagrożą.
Może wtedy odda aniołkowi ciała Winchesterów – już odpowiednio użyte i zużyte przez
Rubena i Paula.
Pstryknięciem palców zmienił lustrzaną taflę z powrotem w kamienną ścianę. Chwilowo
się napatrzył. Postanowił, że wyjdzie naprzeciwko Castiela, ułatwiając mu znalezienie się - czas
przystąpić do negocjacji.
Kilka tygodni później
Czyściec jak to Czyściec był wilgotny, mroczny, ponury i zamknięty. Lecz ostatnio pojawiła
się iskierka nadziei. Eve się wydostała. I ktoś gdzieś tam, gdzie istniało prawdziwe życie, żywe
mięso i słodka krew, próbował otworzyć drzwi.
Skrajnie podniecone, drżące z głodu Lewiatany zebrały się przy portalu, czekając i marząc
o nasyceniu. Jeśli tak się stanie, jeśli otworzą się wrota Czyśćca... będą gotowe.
Zaczną od tego głupca, który je wypuści.
A potem pożrą wszystko.
84
Prawdziwy romans
Kiedy kilka lat temu, Henry Vedder stracił całą swoją rodzinę, okrutnie wymordowaną,
sądził, że nie zdoła podźwignąć się po tej tragedii. Miał szczęście, że przeżył. Stało się to tylko
dlatego, ponieważ w nocy, wymknął się z domu na miejscowy cmentarz.
Jego rodzina- rodzice i młodszy brat, hołdowali raczej tradycyjnej kuchni i zwyczajom.
Woleli odpowiednio zleżałe mięso. Dlatego, wykopywali stare kości, albo polowali na ludzi,
zabijali ich, a ciała przechowywali w specjalnej spiżarni- ziemiance, piwnicy wilgotnej, pełnej
ziemi, by ciała należycie skruszały i dojrzały do zjedzenia. Dzień wcześniej Henry zauważył
dwa pogrzeby i nie mógł już poskromić swej ciekawości, oraz apetytu. Rodzice nie ruszali
świeżo pogrzebanych ciał, nie gustowali w nowoczesnych pochówkach, płyny balsamiczne
zastępowały krew, a to im nie odpowiadało.
Niemniej Henry był zaciekawiony i wymknął się z domu. Rozkopie gób, popatrzy, trochę
skosztuje, sam się przekona co mu odpowiada, a co nie. Potem zasypie z powrotem, zatrze
ślady i wróci jak gdyby nigdy nic, do domu...
I właśnie ta samowolna wycieczka na cmentarz ocaliła mu wtedy życie. Bowiem łowcy
rozpracowali ich i w nocy, wpadli do domu Vedderów, mordując wszystkich jego bliskich bez
litości. Nie miał czasu zostać, opłakując rodziców i brata, uciekł jak najszybciej i od tamtej
pory musiał sobie radzić samemu- w tym nieprzychylnym dla każdego ghula, świecie.
Żył w mroku, samotny, zły i czujny. Wychodząc ostrożnie na świat, gdy musiał zaspokoić
głód. Ale pięć lat temu, w jedną niezwykłą noc, jego życie odmieniło się na zawsze.
*
Był jesienny, deszczowy wieczór. Dookoła ludzie spieszyli do swych domów, a głodny Henry
właśnie namierzył pewnego bezdomnego pijaka, który zataczając się, usiłował schronić się w
parku pod drzewem. Zamierzał go dopaść, skręcić mu kark, a ciało zakopać. Wróci do niego
za jakieś dwa dni, kiedy ziemia nasyci mięso swoim aromatem i minerałami, a wtedy je zje...
Właśnie wychodził ze swojej kryjówki, gdy nagle, obok jego ofiary, pojawiła się nieduża
postać i rzuciła się na człowieka. Pijak ledwie krzyknął, słabo, potem upadł na ziemię. W
mroku zabłysły ostre kły i rozległ się odgłos siorbania i przełykania - zabójca pił gwałtownie
i zachłannie.
85
Zdenerwowany Henry, już się nie kryjąc podszedł do swojej utraconej zdobyczy. Napastnik
podnósł głowę znad szyi ofiary i głośno zasyczał... Henry ujrzał bladą, delikatną twarz, białe
zęby, jasne potargane włosy. Zmieniając zdanie, bowiem planował bezlitosną walkę, ukląkł
naprzeciwko i spojrzał vetali w oczy. W jej wielkie, błyszczące, z pionową źrenicą, oczy.
- Jak skończysz...- powiedział cicho...Kiedy się najesz...pozwolisz mi zająć się ciałem...
dobrze?
I tak spotkał Helen Grohl, samotną vetalę, która niedawno straciła siostrę, zamordowaną
przez łowcę. W tym nieprzyjaznym świecie, zdarzył się cud, natrafili na siebie, uzupełniając się
we wszystkim doskonale.
Zaciągnęli potem nieprzytomnego człowieka do kanału i tam Helen pożywiła się do syta,
już spokojna, bezpieczna przy Henrym.
Zostali w tym kanale kilka dni, aż Henry najadł się tyle ile chcial, powoli jedząc i wysysając
86
spokojnie pożywny szpik. Komfort spokojnego, długiego posiłku, obecność drugiej istoty
rozumiejącej go w pełni sprawiła mu wielką, nieoczekiwaną radość.
Przez cały czas rozmawiali ze sobą, zwierzali się sobie, nawet żartowali, a potem, nim wyszli
na powierzchnię, kochali się ze sobą pierwszy raz. I oczywiście nie ostatni.
Połączyła ich nie tylko tragiczna, podobna przeszłość, ale i to, że ich zdolności oraz
skłonności wspaniale się uzupełniały.
Od tamtej pory, byli razem, tworząc doskonały duet łowców i kochanków. Ona była
wabikiem i uwodziła nieostrożnych, niemoralnych mężczyzn. Zatruwała ich jadem, posilała
się tyle ile chciała, a Henry zajmował się ciałami, do ostatniego włókna i kropli szpiku. Był
ghulem i jad vetali, choć nieco oszałamiający, był dla niego niegroźny. Mógł jeść ile chciał,
zazwyczaj dotąd, by ciało ofiary stało się nierozpoznawalne. Potem porzucali resztki, grzebiąc
je lub wrzucając do rzek.
W lesie, znależli stary domek campingowy i tam zamieszkali. Głęboki, ciemny las, szeptał
swoje im swoje historie, gdy zasypiali syci i szczęśliwi w swoich objęciach. Mimo wszelkiego
zła, które ich wcześniej spotkało, świat okazał się dla nich dobrym miejscem.
Mogliby bardziej wtopić się w środowisko ludzi, zamieszkać w mieście, ale na razie
woleli zostać tu, gdzie byli, nasłuchując wiatru w liściach, czując aromat powietrza i ziemi,
smakując pulsujące dookoła, soczyste życie. Czuli się razem silni i mieli wrażenie, że mogą
wszystko. Z czasem polubili coraz bardziej wspólne polowania, nie bacząc już, na zbyt dużą
ilość zaginionych ludzi...Przecież bezdomni, ćpuny, mężowie zdradzający żony, niefrasobliwi
autostopowicze, niewiele obchodzili ludzkie, zapędzone, egoistyczne społeczeństwo...
*
Rankiem, pod ciemny, rozkołysany wiatrem las podjechał duży czarny samochód. Wysiadło
z niego dwóch młodych, wysokich mężczyzn. Z bagażnika wyjęli strzelby i małe plecaki.
Dziś zrobią mały rekonesans, zachowają czujność, może trafią na jakiś trop...na jakieś ślady
zaginionych osób.
*
W glębi lasu, w małej, ciemnej chatce, Henry otworzył oczy. Przygarnął do siebie śpiącą
Helen i postanowił, że nie będzie jej budził. Do wieczora zostało wiele godzin, teraz mogą
jeszcze podrzemać i odpocząć. Wstaną może około południa...Powoli przygotują się na
wieczorne, romantyczne wyjście na kolację. Teraz jeszcze pośpią w swoich objęciach...
Noc zaczeka na nich - tak jak zawsze.
87

Podobne dokumenty