31. ŁST BGF nr 4/2008

Transkrypt

31. ŁST BGF nr 4/2008
Jeszcze o ART. 51 (Zgierz) Extra virgin
Być kobietą, być kobietą…
Słysząc o czymkolwiek „kobiecym” czy to w kinie, literaturze czy performance, przychodzi mi niemal równocześnie myśl, że nieodłącznie ma to związek z walką
o prawa, z ubolewaniem nad kobiecym położeniem, z feministycznym błyskiem złości, że wciąż „nie tak” na nas
patrzą, „nie tak” nas słuchają, wciąż w opozycji do tego co
męskie. Spektakl Extra virgin mówił o KOBIECIE – dziewczynce, matce, dziewicy, bulimiczce, sex bombie, call girl…
jednak nie z perspektywy ofiary czy w tonie ślepo obwiniającym czy rozpaczającym. Teatr Art. 51 nie pozwala sobie
na niekonstruktywne marudzenie. Na ich spektakle idzie
się ze spokojem i pewnością, że mają coś konkretnego
do zakomunikowania widzowi, mocno przemyślanego,
wnikliwie przeanalizowanego i ubranego w sugestywny
przekaz. Tak też i w przypadku Extra virgin temat, który
w niepowołanych rękach mógłby się stać kolejnym feministycznym krzykiem, którego już nikt nie chce słuchać
– przefiltrowany przez wrażliwość aktorek teatru Art. 51
stał się ważnym głosem, który był uważnie odbierany, myślę że przez wszystkich na widowni. Zaproponowana opowieść o trudach kobiecości jest pełna dzięki temu, że nie
poprzestaje na zderzeniu jej tylko i wyłącznie z tym co męskie, ale również poprzez ukazywanie skomplikowanych
i determinujących to kim staje się i jest kobieta, relacji na
linii matka – córka. Sukcesywnie i z dużą konsekwencją,
aktorki prezentowały sieć zależności, składających się na
wszelkie frustracje, kompleksy i wypaczenia kobiecej natury. Wszystko przy tym zjadało się z apetytem, niczym
występującego w spektaklu ptysia, który jednak wywołuje
rewolucję w żołądku. W sprawę, o której mówiono na scenie nie dało się nie zaangażować, gdyż aktorki wchodziły
w bezpośrednie interakcje z widzem. Co zresztą naprawdę
rzadkie, był to prawdziwy dialog, rzeczywiste słuchanie
głosów z widowni i szybkie, sprawne i błyskotliwe reagowanie na to, co zostało usłyszane. Takich właśnie spotkań
oczekuję od Łódzkich Spotkań.
Gaja
Jeszcze o Teatr Realistyczny (Skierniewice) Kurtland
ZAGUBIENI W SZALEŃSTWIE
Szara ściana z drzwiami otwierającymi się na oścież w obie
strony. Pięć aktorek ubranych identycznie, w trochę niechlujne, odzierające je z indywidualności kostiumy. Na
twarzach maski, celowo uniemożliwiające nam dostrzeżenie ich mimiki. Celowo, by każdy z widzów mógł utożsamić się z postacią? Chyba nie. Paluchosky w swych spektaklach zawsze coś niszczył, krzyczał, doprowadzał widzów
do wściekłości. W spektaklu „Kurtland” zobaczyłam coś
subtelnego, czego wcześniej w przedsięwzięciach skierniewickiego teatru nie widziałam. Było delikatniej, lżej,
wizualnie czyściej. Muszę się przyznać, że nie jestem fanatyczką tego teatru, tym bardziej ku mojemu zdziwieniu,
spektakl ten uwiódł mnie swoją forma plastyczną. Drzwi,
które momentami działały jak scena obrotowa, stały się
pretekstem do przejścia między epizodami. I gdyby tego
było mało – projekcje wideo na tle scenografii. Pytanie tylko: gdzie w tym wszystkim Vonnegut? Aktorki co prawda
dialogowały ze sobą tekstami tegoż autora, ale chyba prywatnie nie do końca były przekonane co do racji swoich
wypowiedzi. Eloise
Teatr Wewnętrzna Emigracja (Łódź) The Generacja
Generaacja NIC Generacja NIE Generacja ŹLE…
Kolejny raz na ŁST miałam poczucie, że jestem na
innym festiwalu… ŁÓPTA? Miałam też wrażenie, że podobny spektakl już widziałam i to nie jeden raz. Ściskałam zresztą przez większość czasu kciuki, by nic nie spadło, nie poleciało w złą stronę, nie wylało się za wcześnie,
aktorzy nie wpadli na siebie, nie spadli z krzesła, tekst
nie umknął z głowy czy nie utkwił w lekko stremowanym
gardle. Zapewne trochę wyolbrzymiam, ale unosił się nad
spektaklem The Generacja teatru Wewnętrzna Emigracja taki efekt niekontrolowanego chaosu na scenie, który
mnie osobiście mocno absorbował. Poza tym właściwie
większość poruszonych problemów, które szczerze wierze,
że dotyczą i bolą młodych twórców, zostały przemielone
przez szereg jednak schematycznych rozwiązań, które już jakby znajome, jakby powtórzone. No taaaak bywa źle,
rozprzestrzenia się pustka, trwa wyścig szczurów, braku-
je bliskości między ludźmi. W zupełności się zgadzam, to
wszystko wciąż aktualne, choć zauważone od dawna i niezmienne w niektórych kręgach, ostatnio nawet czytałam
ofertę pracy brzmiącą „szukamy młodych wilków, niekoniecznie doświadczonych, ale ostrych, pewnych siebie
i gotowych na wszystko”… Tylko z pewnych względów, czy
to niedociągnięć warsztatowych, komunikat niezgody na
taki stan rzeczy był mało dotykający, przynamniej w części,
w której był kontakt z żywym aktorem. Prawdę i coś nawet
wzruszającego usłyszałam na nagraniach wyświetlonych
jako finalna projekcja bohaterów „zza ekranu monitora.”
Trochę wyszło tak, jakby aktorzy potrafili się prawdziwie
otworzyć, gdzieś daleko od sceny, poza zasięgiem wzroku
widowni, w dogodnych warunkach, przed kamerą. Widać
zatem, że potencjał szczerego aktorstwa w nich jest, ale nie
było nam dane doświadczyć tego w niezapośredniczonym
kontakcie. Występy „live” były mniej staranne i wnikliwe,
rozproszone i zwyczajnie pachnące powieloną kliszą. Nawet jeśli tak miało być, że przed nami mieli być zamknięci, za ekranem szczerzy, to na scenie wizja zewnętrzności
okazała się zbyt pusta…
Gaja
CHAOS KONTROLOWANY?
Świat, do którego wprowadzają nas twórcy spektaklu to rzeczywistość współczesnego, młodego pokolenia.
Pokolenia które najbardziej ceni czaty, blogi, gadu-gadu,
telefony komórkowe czy popkulturowe gwiazdy. Pokolenia otumanionego reklamami, które atakują ich wszędzie.
Wyalienowani skrycie pragną, by mieć kogoś realnego,
z kim można porozmawiać, przytulić się lub najzwyczajniej- posiedzieć w milczeniu. Zadają pytanie „ jesteś?”
i puszczają je w eter. Nikt nie odpowiada. Spektakl ten podobał mi się na poziomie treści może trochę z tego względu, że należę do tych osób, których pierwszą czynnością
rano jest włączenie komputera, czy sprawdzenie telefonu
komórkowego. Ale sama treść nie wystarczy, musi mieć
odpowiednią formę. I właśnie tutaj coś mi nie pasowało.
Po pierwsze chaos, który jak sądzę, był od początku spektaklu tworzony celowo, by w miarę jego trwania zanikać.
Lecz jeśli chaos jest zamierzony, to trzeba umieć nad nim
zapanować, a przynajmniej w moich oczach ów chaos wymykał się z rąk. Kolejnym elementem, który mnie wręcz
irytował, było mylenie się aktorek w tekście. Może byłoby
to wybaczalne, gdyby grały spektakl pierwszy raz, ale nie
gdy jest to już któryś z kolei. I jeszcze coś. Jeśli widz ma
skupić uwagę na twarzy bohatera, to twarz ta musi być dobrze widoczna. Zwłaszcza, gdy wypowiadane są znaczące
dla przesłania spektaklu kwestie. Tymczasem ja, siedząc
w pierwszym rzędzie, ledwo widziałam mimikę aktorek.
Nie można było dać choć odrobinę więcej światła? Ogólnie
jednak cieszę się, że zobaczyłam ten spektakl, gdyż w jego
zakończeniu było coś prawdziwego, coś zmuszającego
mnie do refleksji nad sobą. I choć uważam, że nie jest to
spektakl na ŁST, to dobrze, że w ogóle powstał.
Eloise
Grupa Performatywna Ciało. Ruch. Miasto. (Polska/Berlin) La Locura (Szalona kobieta lub szaleństwo)
La Currra
Zwana także przez redakcję La kocurą, wzbudziła
moje głębokie zażenowanie, bynajmniej nie jestem wzburzona brakiem obyczajności, ale brakiem elementarnego
pomysłu na teatr. Teatr, nie zaś na etiudę z pobocznymi
wariacjami postwarsztatowymi (jak przypuszczam). Irytuje mnie to tym bardziej, że widzę pewien potencjał, żeby
ta La Curra stała się nioską i na bazie swoich talentów motorycznych oraz umiejętności komponowania ciekawych
obrazów (mam na myśli zasadniczo wstępną etiudę kobiecą), stworzyła naprawdę ciekawe widowisko. Pewnie spodziewacie się oceny merytorycznej, więc dobrze – tłumaczenie za pomocą celebrowanych w nieskończoność wejść,
przejść, wyjść postaci, że szaleństwo jest zaraźliwe, nie jest
konstatacją dość oryginalną, aby była w stanie utrzymać
uwagę widza przez kilkadziesiąt minut. To wiemy, lub domyślamy się tego po pierwszych kilku minutach. Również
obrazy nawiązujące nieco do poetyki Greeneway`a u tego
autora są wyjściem do analizy ciekawych i skomplikowanych relacji obyczajowych, tu zaś zostały użyte do nakreślenia grubą kreską jednej myśli.
Anka
Krótki tekst informacyjny
Nie mam zamiaru w jakikolwiek oceniać ani interpretować spektaklu La Locura. Myślę jednak, że być może
grupie przyda się krótka informacja, jak spektakl może
odebrać przeciętny widz – średnio bystry, średnio wrażliwy, dość zmęczony czwartego dnia festiwalu, czasem lekko przeziębiony. Taki jak ja, ale pewnie i paru innych.
Otóż takiemu widzowi wasza muzyka początkowo bardzo
się podoba. Jest zaintrygowany. Po trzech minutach wpada w lekki trans. Po pięciu zaczyna być znużony. Po siedmiu – po prostu śpiący.
Przeciętnego widza wielki różowy fiut nie przekonuje
w roli onirycznej oznaki transgresji. Lekko bawi. W ogóle, cała ta oniryczna atmosfera wciąga, jest przez parę
chwil naprawdę mocna – ale potem cały ten duszny nastrój mrocznego szaleństwa zaczyna przytłaczać, nudzić.
Niektórych – nie mnie, bo ja w tym momencie zacząłem
trochę przysypiać – dodatkowo wkurza lub bawi, część
wychodzi. Zresztą, sami widzieliście.
I jakoś szkoda tego wszystkiego, bo plastycznie to naprawdę momentami ciekawe, te stroje z Alicji w krainie
czarów, te efektowne wygięcia itd. Ale przeciętny, lekko
zmęczony widz jakoś tego nie kupuje.
adam
Moje ciało samo wstało i się do goła rozebrało
Twemu ciału się przyjrzało i się mu zachciało
m. peszek
La Locura aburrida
Tak by to można streścić całą sprawę: La Locura
składa się z trzech etiud. Pierwsza mówi o tym, że kobieta z wackiem jest prawie tak samo zabawna jak kobieta
z brodą, druga – o tym, że każde gołe cycki są fajniejsze od
najładniejszego nawet wachlarza, trzecia – że buty służą
do chodzenia, więc muszą być wygodne.
Podobno chodziło o coś innego, ale opowieści, że
spektakl Grupy Performatywnej ma dotyczyć iluzji niekończącej się rozkoszy w świecie współczesnym, brzmą nieprzekonująco. Co może mieć
wspólnego z rozkoszą albo
z jej iluzją dwóch facetów,
którzy jakimś robaczkowym,
a nawet perystaltycznym
ruchem wpełzają na scenę
z przyczepionymi członkami?
Albo scena kończąca przedstawienie, która miała być
może nawiązywać do jakichś
sadomasochistycznych praktyk, w której aktor wybucha
śmiechem ulgi po ściągnięciu
obuwia? Czegoś tu było zdecydowanie za mało, albo to, co
było, znalazło się w zdecydowanie złym miejscu. Niektóre
elementy były nawet całkiem
ładne, niestety szybko zasłonięto je wachlarzem.
I tyle.
Miś Przekliniak
Moja wersja piosenki zmieniona na potrzeby komentarza do spektaklu La Locura. Szalona kobieta lub szaleństwo Grupy Performatywnej Ciało. Ruch. Miasto brzmiByło goło, było ciało, było ładnie, celu mało.
Po spektaklu została pamięć o dziwnej
i niepokojącej atmosferze, wielu obrazach wyrazistych i ciekawych
plastycznie,
hasłowo
wyłuskane sensy, co
w całość składając nazwałabym niesprecyzowanym dobrym wrażeniem, nie popartym
jednak pewnością, że
był to spektakl zrobiony
po coś konkretnego. Na
pewno dałam się uwieść
wizualności spektaklu,
ale jest w tym stwierdzeniu zawarte poczucie dezorientacji, gdy
uświadamiam sobie, że
nic prócz tego we mnie
nie zostało…
Gaja
Teatr 16 minut ciszy (Łódź) Jedna miłość
Autopułapka?
dicso polo nie znajduje mojej aprobaty, a odniosłem wrażenie, że zespół nie „popchnął” dużo więcej treści niż robi
to kultura disco polo. Obawiam się, że wpadacie tym samym w poważniejszą pułapkę niż li i jedynie nieadekwatość na ŁST.
Anka
Jestem dość uważnym obserwatorem (i krytykantem) teatrów Anny Ciszowskiej. Tak, to przykra funkcja
i szczerze mówiąc, chciałabym już z niej zrezygnować
(dlatego otwarcie zachęcałam Panią Annę do pracy długofalowej z jakąś grupą ludzi, oczywiście poza znakomitą działalnością edukacyjną – bez złośliwości). Oczywiści
Pani Anna robi pewnie najlepszy w Polsce teatr szkolny
(mocny, energetyczny, precyzyjny, świadomy formy) wpada następnie w pułapkę – otrzymuję nagrodę na Łópcie,
jest zapraszana na ŁST i... i tu następuje tak zwany klops.
Spektakl Jedna miłość w kontekście ŁST mogę potraktować jako żart, zabawę i prezentację umiejętności aktorskich i znajomości prawideł teatru, ale nie mogę go potraktować poważnie. Bo poza niezwykłą, uwodzącą widza
energią (tym razem nieco moim zdaniem puszczoną samopas), nie znajduję w tym spektaklu nic ciekawego dla
siebie. Oczywiście jest to zapewne sprawa moich ograniczeń (również wiekowych), ale mam odczucie, że nic poza
sformułowaniem tematu (pierwsza części lekcji o teatrze)
i formalnych i aktorskich wariacji na jego temat, nie dostaję. Miało być o miłości, a było o tym, jak nastolatki mogą
w naprawdę ciekawy formalnie sposób ograć ów temat.
Miałam też jedno dość przykre i zaskakujące wrażenie, że aktorów naprawdę ta muzyka porywała (?) i to każe
zadać mi pytanie, czy aby zamysł w wyniku zaangażownia
nie został odwrócony a rebours. Jeden z moich rozmówców po spektaklu powiedział: Szczerze mówiąc, kultura
Widzowie o spektaklu 16 minut ciszy
- Ja bardzo się cieszę, że młodzi ludzie w Łodzi mogą poćwiczyć sztukę aktorską, natomiast jeśli chodzi o ten spektakl, to dla mnie było to takie pitu pitu. Nie byłem zrozpaczony, ale też mnie nie poruszyło.
- Nie, ja dziękuję.
- Wydaje mi się, że to nie ten festiwal dla tego przedstawienia, ani mnie nie wzruszyło, ani strona muzyczna nie
podbiła mojego serca, to chyba tyle.
- Znakomita energia, to jest wyróżnik tego teatru, świetnie
to się ogląda i zaskoczyło mnie wyczucie formy i zatrzymywanie się na granicy szołmeństwa. Może trochę brakuje
mi czegoś jeśli chodzi o treść, z drugiej strony wydaje mi
się, że uczciwie postawione pytanie to już dużo.
- Jest w teatrze coś takiego jak wzruszenie i dla mnie to
jest 200%.
- To chyba miała być parodia, ale pokazanie zjawiska
i wejście w to z zajebistą energią... to już przestaje być parodia.
notowała Anka
16 minut ciszy, pół godziny nudy, a cały
dzień zepsuty
Naprawdę miałem dobre intencje. Wprawdzie to początkowe wypozowanie na starodawność (jak się domyślałem, związane z tym, że Maupassant żył w XIX w.) było dla
mnie strasznie rażące i niepotrzebne, ale starałem sobie je
tłumaczyć zawartą w nim ironią. Tak samo zresztą starałem sobie wytłumaczyć sceny discopolowe. Moje starania
jednak słabły, słabły i słabły. Aż do ostatecznej porażki.
Ironia pozbawiona celu traci swój charakter, tzn. musi być
skierowana na coś lub kogoś, choćby nawet na tego, który
ją uprawia. Tutaj nijak nie mogłem przypisać jej kierunku.
Maupassant drwił sobie z konwenansów, które dziś już nie
istnieją. Znajdujemy je wyłącznie po zakamarkach literatury i pochwały godną inwencją twórczą jest, jeśli zdołamy je ożywić, znajdując jakiś nowy kontekst. Niestety – ja
w przypadku Jednej miłości nie zdołałem niczego takiego
spostrzec. Ot po prostu: oparto się na tekście faceta z dawnych czasów, więc trzeba było to zrobić jakoś „starodawnie”. Przez moment miałem nadzieję, że znalazłem chyba
światełko w tunelu. Chodzi mi o rozmowę podczas pikniku. Problem przekonania, iż pewne uczucia, pewne zachowania mają być przypisane tylko spełniającym określone
warunki osobnikom. To nieprawda, a jednak pokutuje do
dzisiaj i wydawało by się, że temat ten można rozwinąć.
Próbowano, ale nie wyszło.
Zabawa á la disco polo miała zapewne ukazać ten szerszy
wymiar – prawo prostaczków do uczuć. Ale tak naprawdę
nikt w dzisiejszych czasach im tego nie odbiera i to nie disco polo przysłużyło się do zagwarantowania go ludziom
„gorszym”. Sądzę, że miłość mogła by być doskonałym
pretekstem do czegoś więcej. Np. dyskusji do prawa uszanowania ludzkiej suwerenności ponad konwencjonalnymi
wyznacznikami. Wydaje się jednak, iż więcej w tym temacie powiedział wczorajszy spektakl Teatru Realistycznego,
mimo, że i on nie był doskonały. Tu, w przedstawieniu Te-
atru 16 Minut Ciszy, możliwość prowadzenia dyskusji została zdominowana przez zabawę. Próbowano wprawdzie
zaznaczyć np. wielość wymiarów, w jakich miłość może się
przejawiać, ale niestety, tej wielości aż tak wiele nie było.
Oczywiście – należy brać poprawkę na to, że ludzie z Teatru 16 Minut Ciszy są młodzi, i wiele doświadczeń jeszcze
przed nimi, wielu spraw zwyczajnie jeszcze nie zdążyli zauważyć, ale przecież potrafią, jak sądzę, znajdować źródła
– teksty, cudze przemyślania, relacje, opisy etc. Materiału
jest dużo.
Można powiedzieć, że przecież to całe disco polo miało być
przecież ironiczne. Ale wyszło tak samo, jak z pierwszą,
„salonową” częścią tego spektaklu. Nie bardzo wiadomo,
w którą stronę miała być ona skierowana.
Już na dziesięć minut przed zakończeniem było wiadomo, że zespół niczego nam więcej nie powie ponad to, co
już zdążył zakomunikować. Starałem się jednak trzymać
ostatnich oparów nadziei. Wystarczyło tylko na minut
pięć.
Luc Cypherus
fun factory
Mam wrażenie – i nie ma w tym grama złośliwości –
że musical to idealna forma wyrazu dla Anny Ciszowskiej.
Zwykle silną stroną kolejnych produkcji była przecież
muzyka, śpiew, taniec, często elementy niezłego show.
Przede wszystkim jednak zawsze największym atutem jej
spektakli były sceny zbiorowe, gdzie mogła ściśle panować nad każdym elementem swojej teatralnej machiny,
ustawiać młodych aktorów – którzy nie zawsze potrafili
udźwignąć indywidualne role – w skomplikowane układy,
dyrygować nimi tak, że całość potrafiła naprawdę nieźle
walnąć, sporo przekazać. I choć scenariusze powstawały
na próbach, a poruszane problemy faktycznie pewnie wynikały z potrzeb zespołu, to przecież ze spektaklu na spektakl miałem coraz silniejsze wrażenie, że teatralna fabryka
Anny Ciszowskiej zawsze wypuszcza produkty z niezmiennym, łatwo zauważalnym znakiem firmowym, a aktorom
przypada rola raczej części zamiennych skomplikowanego
mechanizmu, niż projektantów czy inżynierów (z mojego
punktu widzenia nie jest to zarzut, i nie chciałbym, żeby
tak to odebrano – lecz pewnie tak właśnie będzie). Tutaj,
jak to w rasowym musicalu, sceny zbiorowe mogły bez zakłócania proporcji zdominować całość. I były w większości
bardzo fajne.
Ogólna idea – musical disco polo jako komentarz do
Odwiecznego Problemu Jednej Miłości – w swojej przewrotności naprawdę mnie urzekła. Na tym styku alternatywnej sztuki sformalizowanej i mainstreamowej sztuki
bezkształtnej faktycznie może mocno zaiskrzyć, może
wiele powstać. Dlatego trochę mi żal, że w sumie jakoś tej
całej przewrotności wystarczyło tutaj tylko na wyjściowy
pomysł i smętną głowę w wiadrze zamiast happy endu.
Zabrakło jakiejś drapieżności, pierwiastka anarchii. Wyszło jakoś tak trochę nieciekawie, wydaje mi się, o tym że
dwoje outsiderów dobiera się w parę, ale źli Inni nie pozwalają im na szczęście. Oczywiście historia to nie tylko
stara jak świat, ale i w pełni klasyczna. Więc może warto ją
było opowiedzieć jeszcze raz, troszkę inaczej i śmieszniej.
Tylko jakoś tak za grzecznie. Ale, summa summarum, jak
tak siedzę i myślę o tym spektaklu, to im dłużej myślę, tym
bardziej mi się wydaje, że był dobry. Szkoda, że mi się nie
podobał, jak go oglądałem.
adam
Pracownia Prowincja (Konin-Michałowice-Sopot-Goleniów-Gdynia) Podróże dookoła pokoju stołowego
„starego” nie staje się a priori aktem konstruowania „nowego”. Nie umiem sobie wyjaśnić dlaczego tak się stało,
dlaczego tak rozminęła się z wami, a ponieważ was znam
i cenię, jest mi naprawdę przykro.
Anka
Prowincją Polska stoi
Już nie tylko Wałbrzych i Legnica, ale i Teatr Pracownia Prowincja. Adres podają na razie wirtualny, ale
warto go odnotować na mapie teatralnego offu. W „Podróżach dookoła pokoju stołowego” wyraźnie
widać korzenie twórców grupy. W ruchu scenicznym, rytmiczności, specyficznej formie skupienia – Gardzienice i
Choreę. W cudacznej eksploatacji przedmiotów i poczuciu
humoru – absurd rodem z Teatru Cinema. Ten magiczny
splot, wzbogacony o nowy pierwiastek, „prowincjonalny”
właśnie, wydał na świat dziecko, które czyni recenzenta
bezradnym. Przesuwa granice zainteresowania teatru w
obszary totalnego obciachu. Wciąganie koszuli w spodnie, zerkanie na kolegów stanowiących konkurencję, zabiegi wokół załapania się na największą kiełbaskę z grilla
– to wszystko staje się pretekstem do uwertury. Apoteoza
codzienności, misterium z obierania ziemniaków i krojenia kapusty. Wyraźny podział na święte czynności męskie
i żeńskie. Kobiety kroją i szatkują, mężczyźni idą na fajkę.
W zasadzie nic się nie dzieje, diabeł tkwi w detalach – porozumiewawczych gestach, ukradkowych spojrzeniach,
rozpaczliwych próbach, by nie być leszczem.
Ćwiczenia warsztatowe w ogóle są dosyć ostentacyjnie widoczne, ale trafiają się też żarty z ćwiczeń – np.
słynnej „deseczki”. Tyle że jedna z postaci dosłownie ma
wsadzoną za marynarę deskę, a dwaj partnerzy testują jej
zaufanie, testują…
Czasem zdarza się coś takiego jak rozumienie się
bez słów. I takie właśnie porozumienie zostało z widownią zawarte. Choć w sensie tradycyjnym niczego do nas
nie mówili, ani nie rozwinęli zakrętasów historii z początkiem, środkiem i końcem, to jednak trafiali do widowni
jak mało kto. Kiedy opowiedziano już tyle historii postaci
wielkich i małych na wszelkie możliwe sposoby, może czas
na poszukanie czegoś nowego. Może warto szukać języka
teatralnego właśnie w tym obszarze i właśnie tak.
Pik
Speszona
Przez cały czas oglądania tego spektaklu byłam przekonana, że oglądam coś a la kabaret teatru alternatywnego, czyli spis autorski chwytów, przedmiotów, zaśpiewów
tego teatru. I wszystko było dla mnie zrozumiałe (zabawne w sposób wyrafinowany, inteligentnie zdystansowane),
acz trochę za długie. Ale skonfudowałam się dopiero po
przeczytaniu waszej autoprezentacji z folderu ŁST. Czyli
to nie były żarty, a przynajmniej nie tylko! W tej sytuacji
nie wiem co powiedzieć/napisać? Tak byłam jakoś rozkosznie rozbawiona, że nie dotarłam do drugiego dna, nie
zadumałam się ani razu, choć teraz jak o tym myślę, to
żmudne powracanie do pieśni, której sensu nie można wyśpiewać wobec poruszającej się główki kapusty, te posiłki
złożone z kiełbasy, które dają ulgę chwilowej przerwy od
zadań życia, to wyprane z emocji występowanie, to ćwiczenie aktorstwa – może to powinno mnie zatrzymać. Ale ja
dopiero teraz o tym myślę, a raczej sobie domyślam. Nie
było to dla mnie żadnym postdramatycznym teatrem ani
próbą dekonstrukcji jego języka – formalnie nie zaproponowaliście nowych rozwiązań, a przynajmniej nie były one
czytelne dla mnie. Obawiam się, że dystansowanie się do
Teatr Derevo (Rosja/Niemcy) Gospel of Anton
ściema
na mak
sa
redakcj
a
Jesteśmy do dupy czyli kilka słów na
zakończenie
cydowanie mało zadziorny. Jeszcze niedawno można było
liczyć na Robka Paluchoskyego, który jako jeden z ostatnich w teatrze alternatywnym podkreśla przy wszystkich
możliwych okazjach, że jest bezkompromisowy zarówno
w stosunku do siebie, jak i innych. A tu okazało się, że
ten cały jego Kurtland taki jakiś bez pieprzu. Z nostalgią
wspominam Tra-ta-ta, Tosamość, no i oczywiście MC Gyver, Paluchosky & End. Na dzisiejszy dzień broni się tylko
Teatr Art. 51, który naprawdę rozbudza emocje, nie boi się
widzów i żąda od nich, żeby nie bali się teatru. Trzy heroiny, wariatki, które jako jedyne potrafią rzucać wyzwania.
Ludziom dzisiaj wydaje się, że bardziej zdecydowane
postawy są – nawet w sztuce teatru – jakimś awanturnictwem. A ja sądzę, że jest to wynik propagandy. Dyskurs
władzy znalazł na nas w końcu metodę, żeby nas uśpić.
A później dziwimy się wszyscy jak skończone głupki, dlaczego teatr alternatywny się zagubił, plączemy się po typologicznych problemach itd. A prawda jest taka, że jesteśmy zmanipulowani do tego stopnia, że w głębi ducha
czekamy tylko, żeby móc w końcu powiedzieć, że nie ma
sensu wyszczególniać takiego pojęcia, że liczy się tylko
dobre rzemiosło, dobry pomysł i dobra zabawa. A reszta
to tylko zadymiarstwo, dyrdymalarstwo i zwyczajna naiwność.
I kto nam to tym razem zrobił? My sami.
Luc Cephyrus
Protokół
Wysoko oceniając poziom tegorocznych Spotkań, Jury
postanawia przyznać trzy honorowe wyróżnienia bardzo
młodym grupom debiutującym w Festiwalu; otrzymują
je:
- Teatr Maat Projekt z Lublina za stworzenie mrocznej
przestrzeni obrazu, dźwięku i ruchu w spektaklu „My (Requiem)” w reżyserii Tomasza Bazana
- Teatr Fuzja z Poznania za precyzję formy oraz opracowanie muzyczne spektaklu „Sen Wahazara” w reżyserii Anny
Woźniak
- Teatr Wewnętrzna Emigracja z Łodzi za wrażliwe opisanie prawdziwych problemów młodych ludzi w ich zderzeniu ze sztuczną rzeczywistością świata komputerów,
reklamy, popkultury w spektaklu „The Generacja” w reżyserii Kingi Zajdel-Karasińskiej
Gazetka w tym roku jest zdecydowanie za mało
ostra. Nie wiem czemu, ale chyba stajemy się konformistami i martwi mnie to bardzo. Sytuacje, kiedy to ci i owi
z uczestników chodzili naburmuszeni, kiedy kierownictwo
ŁST przychodziło do nas zafrasowane i mówiło, że ten
i ów domaga się przeprosin, dostarczały nam prawdziwych emocji. Istnieje obawa, że problem jest dużo szerszy. Żyjemy w durnych, wylizanych czasach, kiedy ludzie
nie potrafią już żywo reagować. Kiedyś wystawiający się
na festiwalu zespół musiał się liczyć z tym, że przestrzeń
gry może zostać naruszona. Jeśli nie potrafił tego ograć,
uznawano, że był na to za słaby. Nie chodzi o to, iż ktokolwiek starał się zrywać spektakle dla czystej zgrywy. Jak
najbardziej żywiono szacunek dla cudzej pracy i cudzej
wrażliwości. Po prostu nie mylono tych pojęć ze sobą. Żywośc reakcji była wiązana raczej ze szczerością kontaktu
pomiędzy twórcami a odbiorcami. Dzisiaj prawie już tego
nie ma. Nie bardzo może się do tego zaliczać incydent
z wczorajszych omówień, skoro pan z Teatru niebopiekło
przyjechał na festiwal najwyraźniej z przyjętym uprzednio
założeniem, że nikt go nie rozumie i wszyscy są przeciwko
niemu.
Nie da się także ukryć, że i przekaz spektakli jest zde-
Jury Łódzkich Spotkań Teatralnych 2008
Jury ŁST 2008 w składzie:
Ewa Wójciak
Piotr Cieplak
Tadeusz Kornaś
Leszek Mądzik
Lech Śliwonik
po obejrzeniu w dniach 12-14 grudnia 2008 roku 13
spektakli w konkursowym nurcie festiwalu, przyznało:
- trzy równorzędne nagrody ŁST (po 3.000,00), które
otrzymują (podajemy w kolejności prezentacji):
- Teatr Brama z Goleniowa za przedstawienie „My” w reżyserii daniela Jacewicza
- Grupa Art. 51 ze Zgierza za spektakl „Extra Virgin” – scenariusz, scenografia i reżyseria – zespół
- Teatr Pracownia Prowincja (Konin-Michałowice-Gleniów-Gdynia) za spektakl „Podróże dookoła pokoju stołowego” w reżyserii Tadeusza Rybickiego
Wyróżnienia specjalne (1.000,00) – Teatr Svabodny z
Brześcia za żarliwość wypowiedzi w spektaklu „TowarPieniądze-Towar” w reżyserii Oksany Gaiko
Nagrody i wyróżnienia ufundowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego z programu operacyjnego
„Wspieranie i promocja twórczości artystycznej”
Liczba i poziom prezentowanych w konkursie spektakli
pozwala nam z satysfakcją stwierdzić, że Łódzkie Spotkania Teatralne 2008 widzimy jako szansę nawiązania do
najlepszych tradycji tego festiwalu.
JURY
Stopa:
Rafał Zięba (red. naczelny), Ania Rogala, Adam Gniazdowski,
Karolina Moszkowicz, Paulina Ilska, Magda Gaj
Agnieszka Marzęta (rysunki), Norbert Młyńczak (skład),
Rafał Czekajewski (foto)

Podobne dokumenty