tutaj

Transkrypt

tutaj
PRZEWODNIK DLA ZNIECHĘCONYCH
SPOWIEDZIĄ I MSZĄ ŚWIĘTĄ
Tomasz Pawłowski OP
Wydawnictwo "W drodze"
Spis treści
Ostrzeżenie Zamiast Wstępu. ................................................................................................................................................. 2
POWRÓT : ................................................................................................................................................................................ 2
DLACZEGO UNIKAM SPOWIEDZI? ................................................................................................................................. 2
CZY KSIĘŻA WYMYŚLILI SPOWIEDŹ? .......................................................................................................................... 5
ZANIM PRZYSTĄPIMY DO SAKRAMENTU POKUTY. ................................................................................................. 9
TO JEST NAJWAŻNIEJSZE. .............................................................................................................................................. 14
KOMU MOŻE ZASZKODZIĆ STAŁY SPOWIEDNIK? .................................................................................................. 18
RACHUNEK SUMIENIA .................................................................................................................................................... 21
ŁAMANIE CHLEBA : ........................................................................................................................................................... 25
CZY MOŻNA UNIKNĄĆ ZNUDZENIA MSZĄ ŚWIĘTĄ? ............................................................................................. 25
EWOLUCJA W LITURGII .................................................................................................................................................. 27
KULTURA MODLITWY .................................................................................................................................................... 30
GDZIE ZACZYNA SIĘ PRZEGRANA? ............................................................................................................................. 34
ŁAMANIE CHLEBA ........................................................................................................................................................... 38
DLACZEGO KOMUNIA ŚWIĘTA JEST CZĘSTO NIESKUTECZNA? .......................................................................... 43
Ostrzeżenie zamiast wstępu.
Książki tej nie powinni brać do ręki teoretycy, a więc na przykład egzegeci, liturgiści, historycy, bo Przewodnik powstał na
podstawie doświadczeń przeszło dwudziestoletniej praktyki duszpasterskiej. Pisany przez praktyka-amatora może zawierać
szereg nieprecyzyjnych sformułowań. Został on napisany nie jako rozprawa teoretyczna, ale jako poradnik w codziennym
życiu. Nie powinni go czytać również rubrycyści, gdyż go nie zrozumieją; księża, bo wszystko to znają co najmniej w takim
stopniu jak autor; zakonnice, ponieważ mogą się zgorszyć.
Dla kogo więc przewodnik został napisany? Autor miał po prostu przed oczyma zwykłego śmiertelnika, człowieka pogrążonego w codzienności, zabieganego, zatroskanego, zmęczonego, a przede wszystkim zniechęconego spowiedzią i mszą św.
Optymalnym czytelnikiem może być ktoś, kto wiele lat temu odszedł od spowiedzi i nie chodzi na mszę św., bo go dostatecznie znudziła. A jeśli trwa w sakramencie pojednania i komunii św., to resztkami sił.
Książki nie należy traktować jako panaceum na wszelkie kryzysy duchowe. Zdaję sobie sprawę, że lektura Przewodnika może
przynieść poczucie niedosytu. Pojawi się szereg nowych trudności i problemów. Będę wówczas wdzięczny za wszelkie sugestie, zmierzające do jego poprawienia. Nie ma nieomylnych przewodników; wszyscy ponosimy współodpowiedzialność za
właściwy kierunek wspólnego wędrowania.
Autor
POWRÓT:
ROZDZIAŁ I
DLACZEGO UNIKAM SPOWIEDZI?
Odpowiedź na to pytanie nie może być jednoznaczna, samo bowiem zjawisko odchodzenia od sakramentu pokuty jest skomplikowane i nie występuje powszechnie. Przy spowiedziach, odbywanych przed ślubem, coraz częściej obserwuje się fakty
powrotu do sakramentu po wielu latach zaniedbania. Wyczuwa się w większości wypadków niepokojący motyw "powrotu".
Jest nim presja środków administracyjnych w postaci zdobycia podpisu na świadectwie odbycia spowiedzi, warunkującym
dalszą procedurę ślubną. Jednakże oprócz procesu zmniejszenia częstotliwości spowiedzi, zwłaszcza wśród młodzieży i inteligencji, spotyka się ludzi -- i to niekoniecznie w wieku "balzakowskim" -- korzystających systematycznie i świadomie z
sakramentu pojednania. Dla nich spowiedź jest źródłem dynamizmu wewnętrznego.
W ankietach, przeprowadzonych przeze mnie w wielu miastach naszego kraju, w ciągu ostatnich lat, wśród młodzieży szkół
średnich, studentów oraz absolwentów wyższych uczelni, pytanie o przyczyny "ucieczki" od spowiedzi było zawsze żywo
komentowane. Budziło ono kontrowersje. U wielu młodych, żyjących w epoce pragmatyzmu, dążenie do uzyskania jak największej skuteczności w działaniu wpłynęło na krytyczną ocenę sakramentów. Większość młodzieży, z którą się stykałem,
wartościowała sakrament pojednania w kategoriach nieomal ekonomicznych: "skuteczny-nieskuteczny". A ponieważ zdaniem
wielu sakrament ten działał nieefektywnie, dlatego stracił dla nich sens egzystencjalny. Ocena nieefektywności wyrażona
zostaje w popularnym powiedzeniu: "po co się spowiadać, jak się nic nie zmienia?" albo: "dlaczego mam powtarzać na spowiedzi stale te same grzechy?"
Mentalność współczesna jest również źródłem drugiego z kolei, jeśli chodzi o częstotliwość występowania, oporu wobec
spowiedzi. W atmosferze dążenia do uzyskania maksymalnej wolności osobistej, powszechnej obawy przed zagrożeniem
niezależności, samodzielności, szczególną trudność sprawia konieczność przyjęcia w sakramencie pokuty pośrednika: spowiednika. Trudno dzisiaj ugiąć się przed Bogiem. Może znacznie trudniej przed drugim człowiekiem. Zwłaszcza iż ten drugi
nie zawsze jest "na poziomie", prezentując niekiedy niezbyt wysoki stopień inteligencji, a nawet kultury osobistej. W czasie
spowiedzi tworzy się napięcie. Z jednej strony: zrozumiały wstyd i lęk u wyznającego, z drugiej: przykra konieczność osądzenia, oceny winy penitenta przez spowiednika. Zarzuty wobec księży "odstraszających" były formułowane w kierunku
dwóch ekstremów: zbytnia pasywność albo nadmierna aktywność spowiedników -- obydwie drażnią i niepokoją. Zdaniem
młodych największą przeszkodą u spowiednika jest nie jego skłonność do ingerencji, lecz "nijakość". Kapłan wydaje się
często schematyczny, wręcz banalny. Aplikuje z góry przygotowane pobożne frazesy, nie wczuwając się w konkretną, niepowtarzalną sytuację. Rzadko spotyka się, na co się uskarżają zwłaszcza absolwenci wyższych uczelni, umiejętnego doradcę,
"ojca duchowego" z prawdziwego zdarzenia. Spowiednik przeciążony niekiedy zbyt wieloma funkcjami, naciskany psychicznie przez wydłużoną kolejkę "pierwszopiątkowców", zaczyna "załatwiać" penitentów zbyt pośpiesznie, a nawet nerwowo.
A straty są nie do odrobienia. Penitenci potraktowani zbyt agresywnie nie tylko unikają spowiedzi, ale wracają do niej dopiero
po kilku lub kilkunastu latach przerwy, a czasami, niestety, nigdy. Do atmosfery nerwowości, a nawet wybuchowości nigdy
by nie doszło, gdyby spowiednik mógł widzieć drugiego człowieka, tymczasem przez kratki konfesjonału dostrzega jedynie
zarys postaci, sylwetkę. Patrząc w oczy szukające ratunku, miłosierdzia, na pewno opanowałby swój (niekiedy i słuszny)
wybuch. Brak wzajemnej widoczności nie ułatwia rozegrania sytuacji konfliktowych, utrudnia dialog. Ankietowani, zrażeni
niekomunikatywnością, często szukają spowiedzi poza konfesjonałem. Po wielu latach przerwy, kryzysu, załamania -- odrodzenie następuje w spowiedzi, która przypomina niekiedy rozmowę przyjaciół. Odbywa się ona otwarcie, "w cztery oczy". W
takiej atmosferze o ile łatwiej jest kapłanowi pomagać penitentowi, ukierunkować drugiego człowieka, nie potrzebuje on
odgadywać reakcji penitenta, widzi, wyczuwa swego brata.
Konfesjonał został wprowadzony nie tak dawno, a wszystkie racje, przemawiające za ochronnym "osłonięciem" spowiednika
przed ewentualnymi pokusami, grożącymi mu ze strony płci pięknej, wydają się dzisiaj zbyt sztuczne i przesadne. We współczesnym klimacie bezpośredniości, w atmosferze ruchliwości wczasowo-turystycznej, wobec zanikania barier opinii społecznej, powstało znacznie więcej możliwości pokus, bardziej atrakcyjnych i łatwiejszych do akceptacji, aniżeli w ciemnym pudle
konfesjonału. Wszystko to nie oznacza jednak tendencji do rewolucyjnego "obalenia" konfesjonału. Trzeba bowiem pamiętać,
że zanik anonimowości utrudnia wielu ludziom samo wyznanie winy. Przez wyeksponowanie bezpośredniej obecności spowiednika zaciera się, zmniejsza się świadomość istotnego przy spowiedzi kontaktu z samym Bogiem.
Powracając do drugiego ekstremu -- nadmiernej aktywności spowiednika, wyraża się ona w nieprzyjemnej "wścibskości".
Pomimo wyraźnych instrukcji i zakazów najwyższych władz kościelnych penitent spotyka się niekiedy ze zbyt natrętnymi
szczegółowymi pytaniami, zwłaszcza z krępującego na ogół zakresu spraw seksualnych (oczywiście ze strony penitenta konieczna jest szczerość, odważne wyznanie win -- również z tej dziedziny, gdyż wyznanie wszystkich grzechów ciężkich jest
warunkiem otrzymania rozgrzeszenia i związanego z nim Bożego przebaczenia). Brak delikatności może być skutkiem źle
pojętej gorliwości, płynącej z fałszywego przewartościowania przykazania szóstego na pierwsze. Niepokojące są głosy niewiast, zrażonych do spowiedzi przez dziwnie lekceważący stosunek spowiednika do samej instytucji małżeństwa i nieomal
pogardę dla rodzaju żeńskiego. Na całe szczęście są to wypadki odosobnione, świadczące o niewłaściwym zepchnięciu do
podświadomości przez człowieka żyjącego w celibacie problematyki płci.
Trzecia kategoria zarzutów wobec spowiedzi w ankiecie była mniej sprecyzowana. O ile problem skuteczności sakramentu i
błędy kapłanów zostały jasno określone, o tyle następne wypowiedzi krytyczne formułowano mniej konkretnie. Wyczuwa
się, że "młodzi gniewni" ostrze krytyki kierowali przeciwko temu, co trudne było dla nich do nazwania, a co można by ująć
jako błędy formacji w katechezie, mającej przygotować do przyjęcia sakramentów świętych. W kształtowaniu świadomości
penitentów centralnym problemem jest pojęcie samego grzechu. Nastąpiło tu zbytnie podkreślenie aspektu jurydycznego.
Pamiętamy katechizmową definicję grzechu: że jest to "świadome i dobrowolne przekroczenie przykazania Boskiego lub
kościelnego". W sformułowaniu "przekraczać normę prawną" uderza mentalność prawnika, układającego kodeksy, grożącego
sankcjami. Nie mam nic przeciwko ludziom spod znaku paragrafu karnego. Ich orzeczenia są precyzyjne, funkcjonalne, chociażby przykładowo sklasyfikowanie grzechu ciężkiego jako naruszenie przykazania w "materii ważnej", a grzechu lekkiego
wówczas, gdy sprawę można ocenić jako mniej ważną. Można długo i szeroko dyskutować, co oznacza "materia ważna", a w
konkretnym wypadku, gdzie leży granica "lekkości" grzechu, czy już jest "ciężki", czy jeszcze nie. Trzeba jednak przyznać,
iż w większości wypadków w układzie zdrowego i realnego myślenia, poddanego światłu Ducha Świętego, definicje powyższe
sprawdziły swą przydatność. Prawo jednak nie wystarcza w życiu, jest ono zbyt jednostronne, powierzchowne -- życie jest
silniejsze. Tyle razy, tylu ludzi przekracza przepisy np. ruchu drogowego i często nic się nie dzieje. Owszem, "sypią się"
mandaty, zapełniają się sale szpitalne i kostnice ludźmi łamiącymi przepisy ruchu, ale w rezultacie... gdy się spieszymy,
znowu wkraczamy na jezdnię przy czerwonym świetle. Ilu ludzi łamie groźniejsze przepisy, paragrafy i... śpi spokojnie.
Aby coś się zmieniło w tym "przekraczaniu", przynajmniej na terenie prawa moralnego, należy podkreślać, jak to już uczynił
Piet Schoonenberg SJ, że prawo Boże nie jest jedynie zespołem norm jurydycznych, ale jest pewną rzeczywistością bytową,
stojącą u ich podłoża. Grzech zatem nie jest przede wszystkim i jedynie przekroczeniem normy moralnej, ale "naruszeniem"
struktury ontycznej. Nie ma grzechu, który byłby tylko "obrazą Boga", bez negatywnych skutków w porządku istnienia. Każdy
grzech powoduje uszkodzenie więzi, łączących człowieka z innymi ludźmi i otaczającym go środowiskiem. Często ludzie
krytyczni wobec sakramentu pokuty pytają się: "po co ten spowiednik-ksiądz, czy nie można bezpośrednio z Bogiem?" Przeakcentowano grzech w wymiarze indywidualnym. Podkreślając akcent społeczny grzechu, można niejako równolegle uwydatnić znaczenie funkcji pośrednika -- kapłana jako przedstawiciela wspólnoty, Kościoła. Zrozumiałe i słuszne jest stanowisko
jakiejś społeczności, zagrożonej destruktywnym oddziaływaniem zła, że przez swego przedstawiciela domaga się od "niszczyciela" rekompensaty, przynajmniej w formie wyznania winy. W zamian za to kapłan w imieniu Boga i wspólnoty -- Kościoła -- rozgrzesza, przyjmuje z powrotem do społeczności wiernych. Na tym tle wydaje się pewnym anachronizmem wyodrębnianie "grzechów przeciw sobie" od "grzechów przeciwko bliźniemu". Tak jak przykazanie miłości Boga jest organicznie
zespolone z nakazem miłości bliźniego, tak każdy czyn przeciw sobie jest czynem wobec Boga i drugiego człowieka. Ścisłą
współzależność przypominają słowa Chrystusa: "Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych braci najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili" (Mt 25,45).
Przy problematyce grzechu nie należy również pomijać faktu, że w nomenklaturze jurydycznej zgubiono gdzieś po drodze
samego... Boga. Mówi się co prawda w definicji o "przekroczeniu przykazania Boskiego", ale praktycznie przy spowiedzi,
wyznając winę, stwierdza się to zbyt mało dobitnie wobec Boga. Mówi się jakoś bezosobowo, nijako do nieokreślonego,
mglistego Adresata. Brakuje nam gorącego, autentycznego krzyku bólu króla Dawida z Psalmu 51: "Przeciwko Tobie samemu
zgrzeszyłem". Pozbawione szczerego, osobistego zwrotu do Boga spowiedzi stają się schematyczne, zdepersonalizowane i
powoli następuje proces odchodzenia od tego, co może być źródłem życia.
Jurydyzm powoduje często stępienie świadomości grozy grzechu ciężkiego. Być może nasze spowiedzi nabrałyby innego
charakteru, gdybyśmy zrozumieli chociaż w pewnym stopniu, że suche sformułowanie prawnicze oznacza to, co św. Tomasz
pisał w swoich traktatach o laesio caritatis. To znaczy, że grzech jest "zranieniem miłości", miłości Dobrego Pasterza, Ojca
oczekującego na powrót syna, miłości jedynego autentycznego Przyjaciela. Może kogoś już nie wzruszają rany. Nadmiar
krwawiących ran na całym świecie prowadzi do znieczulenia. Zranienie miłości jest uszkodzeniem czegoś istotnego, sparaliżowaniem samego życia. Żyć w chrześcijaństwie to przecież nic innego niż kochać!
Problem grzechu ma jeszcze inny aspekt. Coraz więcej ludzi nie przystępuje do spowiedzi ze względu na konflikt z normą
Kościoła. Nie uznają oni za sprawę grzechu czy winy tego, co Kościół określa jako zło. Najczęściej konflikt ten ma miejsce
w problematyce moralności seksualnej. Coraz liczniejsze są pary młodych, którym trudno wytłumaczyć niewłaściwość współżycia przedmałżeńskiego. Uważają oni siebie za pełnoprawnych partnerów ze względu na głęboką, autentyczną miłość, a nie
tylko przelotną sympatię uczuciową. Dla nich stosunek seksualny jest dopełnieniem zjednoczenia psychicznego, tym bardziej,
że już wyrazili sobie nieodwołalną decyzję zawarcia małżeństwa. W tym stanie trudno im przystąpić do sakramentu pokuty,
musieliby bowiem podjąć decyzję przerwania współżycia, czego sensowności absolutnie nie mogą czy też nie chcą zrozumieć.
Pojawia się tutaj problem nie zawsze skutecznego nauczania moralnego Kościoła. Można przypuszczać, iż błąd leży znowu
w nadmiernie jurydycznej argumentacji. Zbyt silnie podkreśla się prawo lub brak uprawnienia do współżycia seksualnego. Za
mało akcentuje się samą strukturę egzystencjalną spotkania człowieka z człowiekiem i konsekwencji, wynikających z tego
związku. W ostatnich latach próbuje się zaradzić temu zjawisku obowiązkowymi kursami przedmałżeńskimi. W dużej mierze,
zwłaszcza jeśli chodzi o zbliżenie przedmałżeńskie, jest to oddziaływanie zbyt późne. Większość par, biorących udział w
kursach przedmałżeńskich, robi wrażenie takich, którym sprawy współżycia nie są obce. Nie należy do wyjątków sytuacja, w
której wzniosłych nauk o czystości przedmałżeńskiej słucha dziewczyna w szóstym czy w siódmym miesiącu ciąży. Kształtowanie postaw w zakresie zagadnień seksualnych należałoby rozpoczynać znacznie wcześniej, już na terenie szkoły podstawowej. Równolegle powinna być prowadzona akcja uświadamiania przez szkołę i katechezę. Nie należy zasłaniać się argumentem zbyt wczesnego wprowadzania w sferę zagadnień niezmiernie delikatnych. Uświadomienie nadejdzie i tak... i to z
najgorszej strony, bo z ulicy. Mądra katecheza, zastosowana w odpowiednim momencie, może zmniejszyć w przyszłości
opory wobec spowiedzi.
W nauczaniu sam proces "odpuszczenia grzechów" został potraktowany zbyt negatywnie. "Odpuszczenie" jest nowym stworzeniem tego, co przez grzech zostało uszkodzone. "Stworzenie" -- oznacza więcej niż powrót do pierwotnego stanu przed
grzechem. Przebaczenie grzechu jest to stworzenie nowej szansy dalszego rozwoju, który został przez dokonane zło zahamowany. Zwrócenie uwagi na aspekty twórczości, możliwości rozwoju przez sakrament pokuty, może stanowić ważny element
w likwidowaniu niesłusznych uprzedzeń.
W procesie formacyjnym w katechezie mocno zaniedbaną strefą oddziaływania są tzw. "rachunki sumienia". Należy przynajmniej zasygnalizować szkody, jakie poczyniły przy spowiedzi niewłaściwe rachunki sumienia. Nie chodzi tutaj jedynie o
to, że ludzie dorośli spowiadają się z dziecinnych grzechów: "nie odmawiałem paciorka", "byłem nieposłuszny", coś innego
jest tu znacznie ważniejsze. Rachunki sumienia, zawierające nawet jak najsłuszniejsze sformułowania, przyzwyczajają do
schematyzmu w życiu religijnym. Po pewnym czasie człowiek, posługujący się stereotypem, traci samodzielność, a co gorzej:
spontaniczność. Stosowanie schematów spłyca, stopniowo prowadzi do zniechęcenia. Spowiedź "zalicza się" jak wiele banalnych czynności. Traci sens działania twórczego, ożywiającego.
Katecheza, wprowadzająca we właściwe przyjmowanie sakramentów, jest niezwykle trudna. Powinna oscylować pomiędzy
dwoma niebezpiecznymi ekstremami: przesadnym wkładem, rolą współpracy człowieka a pewną magicznością. Zwykle groźniejszy i częściej spotykany jest ten drugi błąd, kładący nacisk na automatyzm działania sakramentów. U wychowanków
tworzy się mit "cudownej skuteczności" spowiedzi św.. Wystarczy się tylko wyspowiadać, a "wszystko będzie w porządku".
Gorzej, gdy w życiu po spowiedzi św., po takiej spowiedzi, "nie wszystko jest w porządku", ale dzieje się wręcz coraz gorzej.
Zawiedzione nadzieje, frustracja powodują zaniechanie na wiele lat albo na zawsze "magicznych znaków" sakramentalnych.
Jeszcze gorzej, gdy penitent nie współpracujący z działaniem sakramentu jest bezkrytyczny. Stale przyjmuje, nic nie dając,
powiększa szeregi bezwartościowych "wiernych". Ci właśnie ludzie, nadużywający sakramentu pokuty, oddziałują negatywnie na otoczenie. Środowisko ocenia krytycznie mierny poziom moralny penitentów-dewotów i stwierdzając "bezskuteczność" sakramentów, samo ulega zniechęceniu.
Wspomniana kategoria penitentów-dewotów należy do ludzi o małym poczuciu odpowiedzialności za własne czyny. Paradoksem jest zjawisko, występujące znacznie rzadziej -- ludzie o wybitnie rozwiniętej odpowiedzialności negują wartość spowiedzi. W ich przekonaniu sakrament pokuty stwarza sytuacje nieodpowiedzialne. Wystarczy bowiem wyrazić żal, a wszystko
ulega naprawie. Sakrament likwiduje odpowiedzialność za czyny. Ludzie myślący w ten sposób nie widzą miejsca dla siebie
przy konfesjonale. Mając rozbudzone poczucie odpowiedzialności, nie mogą przejść do porządku dziennego nad tym płytkim,
powierzchownym załatwieniem sprawy. Nasuwa się tu problem stosowania pokut nieproporcjonalnych, nieadekwatnych w
stosunku do czynu. Spowiednik często bez zastanowienia rzuca banalny nakaz: "a za pokutę odmów sobie..." Odmawiają
ludzie "paciorki", litanie, a tymczasem zapomina się o konieczności zadośćuczynienia.
W końcu do przemyślenia pozostaje sytuacja, która doprowadza mnie przy spowiedzi do irytacji, a nawet -- przyznaję się do
winy, bijąc się tym razem we własne piersi -- niestety do gniewnej ironii. Spowiadając spotykam ludzi powracających z
daleka, po wielu latach. Istnieje radość w niebie i na ziemi z powodu jednego pokutnika, wyrażającego żal. To na pewno i
przede wszystkim. Ale prócz tego chciałbym niezmiernie doprowadzić mego brata spoza drugiej strony "kratek" do momentu
refleksji. Tylko po to, aby analiza powstrzymała go od zła na przyszłość. Na moje pytanie: "Bracie, dlaczego tak długo nie
byłeś u spowiedzi?", otrzymuję jakże często i to od ludzi inteligentnych odpowiedź: "A bo tak się złożyło". Nieco ironicznie
pytam się, usiłuję pobudzić do myślenia: "A kto ma wpływ na to, że się tak złożyło: teściowa, Marsjanie czy Ty sam?" Nierzadko odnoszę wrażenie, że moi penitenci nadal nie rozumieją, czego chce od nich ten dziwny spowiednik.
Zadaniem tego rozdziału było właśnie postawienie pytania: "Dlaczego nie ktoś, ale właśnie TY unikasz spowiedzi?" Jeśli,
Drogi Czytelniku, nie odnalazłeś siebie w przyczynach wyliczonych przeze mnie, szukaj dalej, głębiej. Tylko, proszę, nie
mów nigdy bezosobowo, "że tak się złożyło", bo jesteś osobą i na pewno człowiekiem i mam nadzieję... myślącym, to znaczy...
poszukującym.
POWRÓT:
ROZDZIAŁ II
CZY KSIĘŻA WYMYŚLILI SPOWIEDŹ?
Kiedy człowiek po raz pierwszy się spowiadał? Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Przed
Jezusem Chrystusem Izraelici obchodzili wielki Dzień Pojednania (jom hakkipurim), który po Spowiedzi Egipcjanina może
być dla nas jakimś śladem w prehistorii sakramentu pokuty. Szczegółowy opis ceremonii liturgicznych Dnia Pojednania znajdujemy w Księdze Kapłańskiej (16,3-34; 23,26-32; 25,9) oraz w Księdze Liczb (29,7-11). Izraelici obchodzili swój Dzień
Pojednania raz w roku, dziesiątego dnia siódmego miesiąca, zwanego Tiszri. Każdy Izraelita miał obowiązek stawienia się w
tym dniu w świątyni po to, aby wziąć udział w świętym zgromadzeniu. Obrzędy w świątyni rozpoczynały się od zabiegu
higienicznego: arcykapłan obmywał się w wodzie i ubrany w prosty lniany strój zwykłego kapłana wchodził na dziedziniec
świątyni. Niedaleko wejścia do przybytku wkładał on ręce na cielca, przeznaczonego na ofiarę za grzechy kapłanów, oraz
barana na całopalenie. Następnie przyprowadzano dwa kozły i barana na całopalenie za lud. Teraz odbywało się losowanie.
Jednego kozła losowano dla Jahwe, a drugiego dla Azazela. Arcykapłan zabijał cielca i kozła i ich krwią skrapiał Arkę Przymierza. Z rzezi rytualnej ocalał jeden z kozłów. Miał on za chwilę odegrać specjalną rolę. Być może, iż od niego pochodzi
wyrażenie "kozioł ofiarny". Arcykapłan mianowicie, po dokonaniu oczyszczenia świątyni, kładł obydwie ręce na kozła, przeznaczonego losem dla Azazela, wyznawał nad nim wszystkie grzechy synów Izraela i wypędzał go na pustynię. W końcu
palono poza miastem cielca za arcykapłana i kapłanów oraz kozła za lud. Na tym kończyły się ceremonie. Dzień Pojednania
wyróżniał się spośród wszystkich świąt izraelskich tym właśnie charakterem pokutnym. Inne dni uroczyste były obchodzone
w nastroju radości i wesela. Powagi Dniowi Pojednania nadawał ścisły post od wieczora dziewiątego Tiszri do wieczora
następnego dnia. Przekroczenie tego przepisu było sankcjonowane karą śmierci, podobnie jak niezachowanie w tym dniu
spoczynku szabatowego. Post Dnia Pojednania był jedynym postem w ciągu całego roku. Nie stanowił on jednak istoty
oczyszczenia. Krew ofiarnych zwierząt miała właściwą moc oczyszczenia świątyni, kapłanów i ludu. Tę zdolność uzyskiwała
krew dopiero z chwilą pokropienia nią Arki Przymierza w miejscu najświętszym. Należy pamiętać, iż tylko jedyny raz w roku,
właśnie w jom hakkipurim następowało wniesienie krwi do miejsca najświętszego i pokropienie Arki Przymierza. I to nie
przez byle jakiego kapłana, ale przez najwyższego arcykapłana. Jakkolwiek arcykapłanowi przypisuje się wyjątkową rolę w
ceremoniach Dnia Pojednania, to jednak nie był on pośrednikiem doskonałym, miał bowiem grzechy osobiste, za które musiał
przecież składać ofiary przebłagalne. Chociaż dzień pokuty Izraela był efektywny: "Tego dnia będzie pojednanie wasze i
oczyszczenie od wszystkich grzechów waszych" (Kpł 16,30), to jednak wyraźnie widać, że dopiero Chrystus reprezentował
pełnię doskonałego kapłaństwa, wyzwalającego nas ze zła własną, boską mocą.
Historię Nowego Testamentu rozpoczyna Chrystus Pan stwierdzeniem, że "nadszedł już czas -- zbliża się Królestwo Boże"
(Mk 1,15). I od razu rzuca nakaz: "Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię". Istnieje ścisły związek zbliżania się Królestwa
Bożego i nawrócenia. Do Królestwa Bożego prowadzi jedynie metanoia, czyli wewnętrzna, najgłębsza przemiana całego
człowieka. Polega ona na nowym sposobie oceniania rzeczywistości. Człowiek poruszony miłością Chrystusa zmienia dotychczasowy sposób myślenia, planowania i realizowania własnego życia. Jednym z istotnych celów przyjścia Jezusa na świat
jest wezwanie grzeszników do nawrócenia. Chrystus obiecuje odpuszczenie grzechów: "wszystkie grzechy i bluźnierstwa,
których by się ludzie dopuścili, będą im odpuszczone" (Mk 3,28). Jezus dysponuje władzą odpuszczania grzechów i przekazuje tę moc swojemu Kościołowi: ,,...wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi,
będzie rozwiązane w niebie" (Mt 18,18). I podobne słowa: "którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane" (J 20,23). W ten sposób głoszenie pokuty jako drogi prowadzącej do odpuszczenia grzechów stało
się fundamentalną funkcją Apostołów i Kościoła powszechnego wszystkich wieków: "oni więc wyszli i wzywali do nawró-
cenia" (Mk 6,12). Niekiedy wyobrażamy sobie okres po śmierci Apostołów, czyli pierwsze wieki chrześcijaństwa zbyt jednostronnie w jasnych, różowych barwach. Tymczasem w tej społeczności chrześcijańskiej miały miejsce bardzo ciężkie wykroczenia: grzechy seksualne, pijaństwo i pycha. Doszło nawet do buntu gminy korynckiej przeciw prawowitym przełożonym.
Anonimowy autor tak zwanego Drugiego Listu Klemensa Rzymskiego do Koryntian z pierwszej połowy II wieku wyraża się
nader dosadnie, określając wspólnotę wierzących jako "jaskinię zbójców". Istnieje jednak możliwość wyjścia z trudnego impasu. Św. Klemens Rzymski (papież w latach 92-101) w ten sposób zachęca do zmiany stanowiska zbuntowanych Koryntian:
"Uważnie patrzmy na Krew Chrystusa, poznajmy, jak jest ona cenna dla Boga Ojca. Krew ta przelana za nasze zbawienie,
dała całemu światu łaskę pokuty. Przebiegnijmy naszą myślą wszystkie wieki świata i nauczmy się, że we wszystkich pokoleniach Bóg dawał możliwość pokuty tym, którzy chcieli do Niego powrócić" (7,4-5). Podobną sugestię wyraża autor Drugiego Listu: "Dopóki żyjemy na ziemi, czyńmy pokutę. Jesteśmy gliną w ręku garncarza. Kiedy garncarz ulepi garnek, a ten
straci w jego ręku swój kształt albo połamie się, garncarz lepi go na nowo: kiedy bowiem włoży go do ognia, już nie będzie
go mógł zmienić. Tak i my, dopóki jesteśmy na tym świecie, z całego serca czyńmy pokutę za grzechy, które popełniliśmy w
ciele, abyśmy zostali zbawieni przez Pana, gdy mamy czas na pokutę. Kiedy bowiem odejdziemy z tego świata, nie będziemy
już mogli wyznać grzechów ani czynić pokuty" (8,1-3).
W jaki sposób grzesznik mógł pojednać się z Bogiem? Przede wszystkim człowiek, dokonujący zwrotu wewnętrznego, powinien rozpocząć autentyczną pokutę. O tym wspomina Drugi List: "Dopóki mamy czas, w którym możemy zostać uleczeni,
oddajmy się Bogu Lekarzowi i dajmy Mu zadośćuczynienie. Jakie? Pokutę ze szczerego serca" (9,7-8).
Poza pokutą konieczne było również pewne wyznanie grzechów. O tym wspominał św. Jan w swym liście: "Jeżeli wyznajemy
nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości" (1 J 1,9). Nie wystarczało jednak wyjawienie grzechów wobec Boga, należało również wyznać winy przed ludźmi, we wspólnocie liturgicznej.
Didache czyli Nauka Dwunastu Apostołów -- dokument z Syrii z końca I wieku -- stwierdza to wyraźnie: "W zgromadzeniu
wyznasz swoje grzechy i nie przystąpisz nigdy do modlitwy z nieczystym sumieniem" (4,14)... . "Schodząc się razem w dniu
Pańskim, łamcie chleb i składajcie dziękczynienie, wyznawszy uprzednio wasze grzechy, aby wasza ofiara była czysta" (14,1).
W pojednaniu grzeszników bierze udział przełożony wspólnoty: biskup w otoczeniu swoich kapłanów. Św. Klemens Rzymski
pisze do buntowników w Koryncie: "Wy przeto, którzy daliście powód do buntu, posłusznie poddajcie się prezbiterom i
przyjmijcie naganę ku pokucie, zginając kolana waszych serc. Nauczcie się słuchać, wyrzekając się pychy i aroganctwa swego
języka. Lepiej bowiem dla was pozostać maluczkimi i cieszyć się dobrą sławą w owczarni Chrystusa, niż zbytnio jaśniejąc,
być pozbawionym jej nadziei" (List do Koryntian 57,1).
Poza pokutą, która połączona była z interwencją biskupa, stosowano inne poza sakramentalne sposoby gładzenia grzechów.
Do nich należały: modlitwa, post i jałmużna. Didache określa jałmużnę jako "okup za grzechy" (4,6). O wszystkich trzech
możliwościach pokuty czytamy w Drugim Liście do Koryntian: "Dobrą jest rzeczą jałmużna jako pokuta za grzech; lepszy
jest post od modlitwy, jałmużna zaś lepsza od obydwóch: miłość bowiem zakrywa wiele grzechów. Modlitwa zaś, pochodząca
z czystego sumienia, wyzwala od śmierci. Szczęśliwy człowiek, który okazuje się w tych sprawach doskonały, jałmużna
bowiem dźwiga z grzechów" (16,4).
Poza Didache praktykę pokutną chrześcijaństwa pierwszych wieków kształtował Pasterz Hermasa. Autor tego dzieła według
tradycji miał być bratem papieża Piusa I (prawdopodobne lata pontyfikatu: 140-155). Pasterz należy do literatury o charakterze
apokaliptycznym, wzywa bowiem grzeszników do pokuty wobec zbliżającego się końca świata. Wszyscy grzesznicy mają
szansę podjęcia pokuty. Niezmiernie charakterystyczne jest, iż Hermas stawia zasadę tylko jednorazowego podjęcia pokuty
za grzechy popełnione po chrzcie. Autor Pasterza nie kieruje się w tym względzie zasadami teologicznymi, jest raczej przede
wszystkim pedagogiem, chce uchronić chrześcijan przed zbytnią łatwością popełniania grzechów w przekonaniu, że znowu
otrzymają przebaczenie. Teoria jednorazowej pokuty mogła -- między innymi czynnikami -- mieć wpływ na ukształtowanie
wysokiego poziomu moralnego chrześcijan pierwszych stuleci. Hermas stawia rygorystyczne wymagania również w stosunku
do tych, którzy popełnili cudzołóstwo i bałwochwalstwo. Po wypełnieniu jednak odpowiedniej pokuty grzesznicy mają szansę
powrotu do Kościoła.
Podobne stanowisko w sprawie jednorazowej pokuty zajął pisarz kościelny, Tertulian (? ok. 220 roku). Wierni -- jego zdaniem
-- po raz pierwszy otrzymali Boże przebaczenie w sakramencie chrztu. Przez grzech następuje utrata udzielonego daru. Przywrócenie łaski przez pokutę jest jeszcze większym dobrodziejstwem niż udzielenie jej po raz pierwszy w chrzcie. Powtarzanie
pokuty, według Tertuliana, nie ma sensu, ponieważ grzesznik-recydywista okazuje, że na próżno otrzymuje łaskę Bożą i brak
mu wewnętrznej dyspozycji koniecznej do skutecznego przyjęcia przebaczenia.
W związku z niepowtarzalną pokutą wspomniany pisarz mówi o "pracowitym doświadczaniu siebie". Winno ono być dokonane nie tylko wewnętrznie, ale również wyrażone słowami i poparte czynem, jakim jest exomologesis -- przyznanie się do
grzechów. Exomologesis obejmuje szereg czynności: modlitwę w postawie leżenia krzyżem, noszenie włosiennicy, posty,
upadanie do stóp kapłanów, błaganie o wstawiennictwo ludzi, którzy przeżyli prześladowanie Chrystusa itp. Od roku 206
Tertulian przeszedł na pozycje montanizmu, stał się rygorystą. W końcowym etapie życia rozróżnia on grzechy "mniejsze",
"lekkie", które mogą być odpuszczone przez Kościół, oraz grzechy "ciężkie", "śmiertelne", "poważne", "główne" -- nieodpuszczalne. Ludzie, popełniający cudzołóstwo, kazirodztwo, bałwochwalstwo, zabójstwo, mogą wprawdzie pokutować publicznie z nadzieją uzyskania przebaczenia u Boga, nie mogą jednak otrzymać pojednania z Kościołem. W ten sposób Tertulian nie tylko odszedł od swej poprzedniej doktryny, ale i odłączył się od jedności z Kościołem, który nigdy nie akceptował
takich przekonań.
Problematyka pokuty nabiera nowego kolorytu w połowie III wieku na tle prześladowań chrześcijan, zainicjowanych przez
rzymskiego cesarza Decjusza w roku 250. Wobec odstępców od wiary w czasie prześladowań, zaznaczyła się wyraźna różnica
stanowisk między rygoryzmem sekty Nowacjana a umiarkowanym poglądem papieża Korneliusza (251-253) oraz św. Cypriana, biskupa Kartaginy (248-258). Św. Cyprian zdecydowanie odciął się od rygoryzmu nowacjan, a równocześnie sprzeciwiał się zbyt łagodnemu traktowaniu odstępców, domagając się od nich wypełnienia odpowiedniej publicznej pokuty. Synody
w Kartaginie i Rzymie w roku 251 postanowiły, aby tzw. libellatici (chrześcijanie, którzy wpisali się na publiczne listy osób
posłusznych nakazowi cesarskiemu) byli dopuszczani do pokuty, a po jej wykonaniu -- pojednani. Sacrificati (ci, którzy złożyli ofiarę przed posągiem pogańskiego bóstwa) mogli otrzymać przebaczenie jedynie wobec zbliżającej się śmierci. Pojednanie -- zdaniem św. Cypriana -- może nastąpić po wypełnieniu odpowiedniej pokuty. Kapłani oznaczają czas pokuty oraz
czuwają nad jej należytym wykonaniem. Akt pojednania następował przez modlitwę oraz włożenie rąk biskupa i prezbiterów.
Św. Cyprian, oprócz pokuty publicznej i sakramentalnej dopuszczalnej tylko raz w życiu, zna i poleca ponadto formy pokuty
prywatnej, poza sakramentalnej, likwidującej grzechy lekkie. Do tych form zalicza się zwłaszcza modlitwę, post i jałmużnę.
Następne wieki po św. Cyprianie, tzn. od IV do VI wieku, są nazywane okresem pokuty kanonicznej. Określenie to pochodzi
stąd, że przepisy pokutne normowane są postanowieniami soborów i synodów oraz dekretami i instrukcjami papieskimi -kanonami. W tym okresie Kościół nie jest już prześladowany i działa w klimacie wolności. Kościół rozrasta się ilościowo, co
nie zawsze idzie w parze z rozwojem jakościowym. Pokuta kościelna publiczna w tym okresie jest wymagana za grzechy
ciężkie. Św. Augustyn (? 430) uważa, iż pokuty publicznej wymagają ciężkie grzechy popełnione przeciwko Dziesięciu Przykazaniom. Natomiast grzechy lekkie, codzienne, wynikające ze słabości i niedoświadczenia, nie pociągają za sobą pokuty
publicznej, mogą być gładzone przez dobre uczynki, post i modlitwę. Zasadę niepowtarzalności pokuty, głoszoną przez Hermasa i Tertuliana, podtrzymują pisarze tego okresu. Św. Ambroży, nawiązując do chrztu św., mówi: "podobnie jak jeden jest
chrzest, tak też jedna jest pokuta, która odbywa się publicznie". Św. Hieronim nazywa pokutę "drugą deską ratunku po rozbiciu
się okrętu" (pierwszą deską ratunku jest chrzest). Św. Augustyn w następujący sposób tłumaczy sens zasady poenitentia una:
"aby lekarstwo, które spowszedniało, stało się nieużyteczne dla chorych, będzie ono tym bardziej skuteczne dla zdrowia, im
mniej będzie lekceważone".
W okresie pokuty kanonicznej pierwszą czynnością grzesznika jest przyznanie się do grzechów przed przełożonym wspólnoty: biskupem lub prezbiterem. Jest ono zasadniczo tajne (sekretne). Świadczą o tym słowa św. Leona Wielkiego z Listu do
biskupów Kampanii z roku 459: "Odnośnie do pokuty, o jaką proszą wierni, nie trzeba publicznie odczytywać listy ich grzechów, ponieważ wystarczy, jeśli oni w usznej spowiedzi wyrażą swym biskupom stan swego sumienia". Publiczne wyznanie
win było dopuszczalne jedynie wyjątkowo na podstawie spontanicznej decyzji samego grzesznika. Wyznanie win przed przełożonym pociągało za sobą wstąpienie do specjalnej grupy zwanej "stanem pokutników" (ordo poenitentium). Wejście do
ordo poenitentium dokonywało się na mocy osobistej decyzji grzesznika lub jako sankcja, wynikająca z ekskomuniki w wypadku grzechu publicznego. Na temat samego wejścia do "stanu grzeszników" mówi jeden z kanonów Synodu Galilejskiego
w Agde z roku 506: "Pokutujący w chwili, gdy proszą o pokutę, niechaj zgodnie z powszechnie obowiązującą zasadą otrzymają włożenie rąk biskupa i włosiennicę. Gdyby zaś nie chcieli obciąć sobie włosów i zmienić ubrania, niech zostaną oddaleni
i nie będą dopuszczeni, zanim nie odbędą odpowiedniej pokuty". Pokutnicy byli obowiązani do rezygnacji z jedzenia mięsa,
do ograniczenia snu, powstrzymania się od pożycia małżeńskiego, od pełnienia służby wojskowej i wykonywania funkcji
publicznych. Według ówczesnych pojęć celem publicznej pokuty nie było jedynie upokorzenie grzesznika, lecz przede
wszystkim zapewnienie mu pomocy Kościoła w procesie wewnętrznej przemiany.
Pojednanie z Bogiem przez pojednanie z Kościołem odbywało się raz w roku przed Paschą. W Rzymie dniem pojednania był
Wielki Czwartek. Ceremonia pojednania obejmowała przemówienie biskupa, włożenie rąk na każdego pokutnika, modlitwę
o przebaczenie im grzechów. Ci, którzy pokutowali i zostali pojednani, nie mogą być dopuszczani do żadnej funkcji kościelnej
i publicznej, do służby wojskowej. Muszą się ponadto powstrzymać od pożycia małżeńskiego lub nawet zawarcia małżeństwa.
Słowem -- powinni prowadzić życie umartwione na wzór mnichów. Przekroczenie tych nakazów było traktowane jako powrót
do dawnych grzechów i narażało na wyłączenie na zawsze ze wspólnoty.
Surowość przepisów powoduje stopniowo upadek samej dyscypliny. Ludzie przestraszeni konsekwencjami pokuty odkładali
pojednanie na późniejsze lata życia, traktowali pokutę jako przygotowanie do zbliżającej się śmierci. Znamienne dla ówczesnych nastrojów są słowa św. Cezarego z Arles, który przytacza czyjś protest przeciw tak trudnej pokucie: "ja służę w wojsku,
mam żonę, jak więc mogę czynić pokutę?" Synody nakazują zatem wielką roztropność w nakładaniu pokuty ludziom młodym
lub związanym małżeństwem. W tej sytuacji "stan pokutników" stał się instytucją gromadzącą starców, którym nie groziło
już niebezpieczeństwo popełnienia wspomnianych grzechów lub którzy mogli bez trudności podjąć wszystkie konsekwencje
przynależności do tego stanu również po odbyciu pokuty. Pod koniec VI wieku powstała sytuacja paradoksalna: pokuta stała
się nieosiągalna dla ludzi, którzy jej najbardziej potrzebowali, tzn. dla młodych, dla małżonków.
Obok pokuty kanonicznej w pierwszych wiekach istniały dwa sposoby pojednania z Kościołem: profesja zakonna i tzw. "nawrócenie" (conversio). Każdy, kto wstępował do klasztoru, nawet po popełnieniu ciężkich grzechów, był zwalniany z obowiązku pokuty publicznej i dopuszczany do Eucharystii. Analogicznie postępowano z tymi, którzy pozostając w stanie świeckim, ślubowali specjalne umartwienia i doskonałą czystość. "Nawróconych" również nie obowiązywała pokuta publiczna.
Pod koniec VI wieku zaczynają się pojawiać coraz częściej wierni, którzy ilekroć popadną w grzechy, proszą kapłanów o
pojednanie. Synod w Toledo w Hiszpanii (589 rok) mówi o nowym problemie w ten sposób: "Ponieważ dowiadujemy się, że
ludzie w niektórych kościołach Hiszpanii nie zgodnie z kanonem, lecz w obrzydliwy sposób czynią pokutę za swoje grzechy,
tak mianowicie, że ile razy zdarza im się popełnić grzech, tyle razy domagają się od kapłana pojednania. Celem powstrzymania
tak godnej potępienia zuchwałości święty synod nakazuje, aby pokuty były nadawane zgodnie z zasadą dawnych kanonów".
Nie udało się jednak powstrzymać nowego prądu pokuty prywatnej i powtarzalnej. Ojczyzną ruchu reformatorskiego był
Kościół celtycki na wyspach Irlandii i Anglii. Pokuta miała tam zawsze charakter prywatny i polegała na wyznaniu grzechów
przed kapłanem oraz na odpowiednim zadośćuczynieniu, wyznaczonym przez spowiednika na podstawie specjalnych ksiąg
penitencjarnych. Udzielenie rozgrzeszenia i Eucharystii następowało po wypełnieniu pokuty. Nowa forma pokuty dociera do
Europy poprzez misjonarzy celtyckich. Pierwszym oficjalnym dokumentem, potwierdzającym stosowanie nowej praktyki na
terenie Galii, było orzeczenie Synodu w Châlon w roku 650: "gdy zaś chodzi o pokutę, która jest lekarstwem duszy, sądzimy,
iż jest ona pożyteczna dla ludzi. Wiadomo też, że ogół biskupów godzi się na to, aby pokutującym po wyznaniu grzechów
nadawać pokutę".
W epoce reformy karolińskiej w VIII i IX wieku powraca ponownie pokuta publiczna, nazywana poenitentia sollemnis. Synody tej epoki zalecają zasadę: pokuta publiczna za grzechy publiczne, pokuta prywatna za grzechy tajne.
W praktyce pokuty prywatnej coraz większej wagi nabiera samo wyznanie grzechów -- confessio, uważane za czynnik zadośćuczynienia, ze względu na wiążący się z nim wstyd i upokorzenie. Następuje utożsamienie sakramentu pokuty ze spowiedzią, co przetrwało w popularnym rozumieniu pokuty aż do naszych czasów.
Ustala się obowiązek spowiedzi w pewnych regularnych odstępach czasu (np. reguła Chrodeganga z Metzu z roku 760 zobowiązuje kanoników oraz biednych, utrzymywanych przez wspólnotę kościelną w Metz, do dwukrotnej spowiedzi w roku -na początku Postu i w jesieni). Rozwija się również praktyka spowiadania przed mnichami -- osobami doświadczonymi w
życiu duchowym. Często spowiedź taka jest uważana za zastępczy sposób gładzenia grzechów, działający skutecznie ex desiderio sacerdotis, w każdym razie jako zwykły środek gładzenia grzechów lekkich. Bł. Beda Czcigodny (? 735) zaleca wyznawanie grzechów lekkich przed świeckimi, powołując się na słowa Listu św. Jakuba: "Wyznawajcie zatem sobie nawzajem
grzechy, módlcie się jeden za drugiego, byście odzyskali zdrowie" (5,16).
IV Sobór Laterański w 1215 roku ustalił ostatecznie obowiązującą w Kościele zasadę spowiedzi jeden raz w roku i przyjmowania Eucharystii w okresie wielkanocnym.
I wreszcie po długich perypetiach historycznych dochodzimy do... konfesjonału. Pierwszą oficjalną informację o nim spotykamy w Rytuale potrydenckim papieża Piusa V z roku 1614. Rytuał ustala, że kapłan sprawujący sakrament pokuty powinien
siedzieć, ubrany w komżę i fioletową stułę, w konfesjonale, oddzielonym od penitenta kratą. W momencie, gdy spowiadający
się uklęknie i przeżegna się, spowiednik, jeśli to potrzebne, powinien go zapytać o stan cywilny, o datę ostatniej spowiedzi
oraz w razie potrzeby przypomnieć mu podstawowe prawdy wiary. W czasie rozgrzeszenia spowiednik prawą rękę trzyma
wyciągniętą w stronę penitenta. Ten gest jest skromną pozostałością z rozbudowanego, uroczystego obrzędu pojednania, w
czasie którego kapłan wkładał ręce na głowy grzeszników.
Dosyć już dat i faktów historycznych. Gdy wrócimy z okrytych kurzem wieków czcigodnej tradycji do drapieżnego pytania
współczesności o udział kleru w "wymyśleniu" spowiedzi, na tle historii zobaczymy bezpodstawność takiego zarzutu. Przyznania się do popełnionego zła nie trzeba sztucznie fabrykować. Spowiedź wynika z potrzeby psychicznej człowieka. Starożytny Egipcjanin i współczesny hipis są podobni w naturalnej potrzebie oczyszczenia siebie z winy. Może nie zawsze to
będzie konfesjonał. Spowiedników usiłowali zastąpić psychoanalitycy ze szkoły Freuda. Pamiętamy zbrodniarzy ludzkości,
"spowiadających się" przez nagranie wyznania win na taśmę magnetofonową. Nikt chyba nie posądzi np. Eichmanna o skłonności dewocyjne, a jednak musiał on komuś powiedzieć o tym, co ciążyło mu, nie pozwalało spokojnie spać. Przekazując
taśmie opis swoich zbrodniczych grzechów, ten przestępca wojenny działał wbrew podstawowemu instynktowi ratowania
własnej skóry. Był na tyle inteligentny, że mógł przewidzieć, iż kompromitujące zeznania mogą się dostać w niepowołane
ręce. Pomimo oporu instynktu samozachowawczego, Eichmann "wyspowiadał się" taśmie magnetofonowej. Było w nim coś
silniejszego od tak mocnego instynktu. Historia notowała niejednokrotnie podobne postawy. Właśnie na podstawowej potrzebie wyznawania popełnionego zła, konieczności oczyszczenia duchowego, opierał się Chrystus -- Syn Człowieczy, ustanawiając sakrament pokuty i przekazując go swemu Kościołowi. Księża zatem nic nie wymyślili, treść istotną otrzymali "w
spadku". Owszem, wymyślili: ...szacowny mebel kościelny -- konfesjonał i inne drugorzędne akcesoria. W imię uczciwości
historycznej trzeba przyznać, iż właśnie wielu przedstawicieli duchowieństwa starało się wstrzymywać lud Boży od... spowiedzi.
Pamiętamy teorie o jednorazowej, niepowtarzalnej spowiedzi. Pamiętamy również, że koncepcje te -- pomimo słusznych
intencji -- przegrały w konfrontacji z codziennym życiem. Natomiast zasługuje na życzliwą uwagę inne, wspomniane uprzednio, doświadczenie z pierwszych stuleci chrześcijaństwa. Mam w tej chwili na myśli fakt wstrzymywania rozgrzeszenia aż do
chwili pełnej pokuty. Może dzisiaj za szybko, za łatwo, za wygodnie dochodzi do pojednania grzesznika? Może przedtem
należałoby, korzystając z doświadczeń historii, wytworzyć margines czasu, umożliwiający pogłębienie procesu dojrzewania
duchowego penitenta do absolucji? Czas pomiędzy wyznaniem a rozgrzeszeniem mógłby być wykorzystany na naprawienie
wyrządzonego zła. Współczesny penitent, zagoniony i zalatany, często zapomina o konieczności zadośćuczynienia. Najczęściej "nie ma czasu", "zapomina". W zupełnie innym nastroju przychodziłby po rozgrzeszenie człowiek, który w ramach
pokuty zdobył się na wielki trud przebaczenia np. nieznośnym, dokuczliwym współlokatorom. Taki penitent miałby szansę
właściwego przeżycia wartości przebaczenia Chrystusowego. Spowiednik dzisiaj w niektórych wypadkach jakby zbyt "pochopnie" udziela rozgrzeszenia, nie zdając sobie sprawy, czy grzesznik wykona zalecenia pokuty, zmierzające do uzdrowienia
sytuacji, czy może już po kilku dniach powróci w ponownej spowiedzi z tym samym problemem zła. Problem przy pierwszej
spowiedzi nie został należycie rozwiązany; ba! w sytuacji obecnej nie mógł być rozwiązany. I co najważniejsze: przy pozostawieniu czasu pomiędzy wyznaniem grzechów a absolucją istniałaby możliwość niejako "eksperymentalnego" stwierdzenia,
że penitent usiłuje naprawdę zmienić się na lepsze. Oczywiście metoda "wstrzymywania czasowego" pojednania ma i swoje
ujemne cechy. Z pewnością nie mogłaby być stosowana we wszystkich wypadkach. Czas na wykonanie pokuty przed absolucją musiałby być roztropnie wyznaczony, stosownie do sytuacji penitenta i obiektywnych okoliczności. W tej chwili jest to
jedynie propozycja do dyskusyjnego dalszego przemyślenia. Wyczuwa się jednak potrzebę wprowadzenia do sakramentu
pokuty tego, co można by w umowny sposób określić jako metodę próby. Metoda ta, mająca duże zastosowanie we współczesnej pedagogice, nie była lekceważona przez Chrystusa. Sugeruje ją również św. Paweł w swych Listach (1 Tm 3,1-13) i
w pierwszych wiekach chrześcijaństwa odgrywała poważną rolę. Niestety, w naszych czasach została ona niemal całkowicie
wyeliminowana przy spowiedzi. Mogło to, między innymi, wpłynąć na osłabienie "efektywności" pedagogicznej sakramentu
pokuty.
I tak już zupełnie na koniec, wracając do głównego problemu nieco "z przymrużeniem oka" -- księża nigdy by nie wymyślili
spowiedzi, chociażby z tego powodu, że spowiedź niesłychanie męczy. Nie myślę w tej chwili o tzw. "dzięciołach"- spowiednikach, którzy po wysłuchaniu penitenta ograniczają się w swym wysiłku jedynie do... pukania. Spowiedź św., jeśli jest traktowana na serio, niesłychanie angażuje kapłana. Jest napięty, czujny, aby nie popełnić pomyłki. Spowiednik koncentruje się
całkowicie na niesieniu pomocy. Odpowiedzialność nieporównywalna z salą operacyjną (przecież chodzi tu nie o ciało; znacznie trudniejsze, bardziej mroczne, tajemnicze są schorzenia struktury duchowej) i często bezradność powoduje bolesne zmęczenie psychiczne. A dodajmy do tego szeregi penitentów, z którymi trudno się jest porozumieć. Skleroza, obsesje maniakalne
-- to wszystko tworzy mur, przez który uciążliwie usiłuje się przebić spowiednik. Jakże często nieskutecznie. Spowiedź nie
jest jedynie wygodnym siedzeniem na poduszce. Przecież do konfesjonału docierają często tłumy ludzi, operujących schematem. A bezmyślność nie tylko nudzi spowiednika, ale denerwuje i przeraża. Przez schemat nie można dojść do prawdziwego
wnętrza drugiego człowieka. W rezultacie trudno mu pomóc.
My na pewno nie wymyśliliśmy spowiedzi. Jest tak ciężka, że niekiedy... uciekam od niej. Przypomina mi się w chwilach
"dezercji" sympatyczny mój przeor, który zwykł mawiać do nas, młodych, tak jak to mają w zwyczaju staruszkowie na całym
świecie. Ulubioną maksymą tego czcigodnego dominikanina było stwierdzenie: "kto siedzi w konfesjonale poza godzinami
wyznaczonego przez przełożonego dyżuru, jest albo świętym, albo... wariatem". "Porzekadła" przeorskiego nie traktuję jednak
jako usprawiedliwienia. Ucieczkę od konfesjonału wyznałem, bo "jestem pełen winy" i tkwi we mnie głęboko to, co i w
innych mych braciach z rodziny człowieczej: pragnienie oczyszczenia.
POWRÓT:
ROZDZIAŁ III
ZANIM PRZYSTĄPIMY DO SAKRAMENTU POKUTY.
Nie zapominajmy, że spowiedź to jest sakrament wcale niełatwy i że "pokuta" oznacza metanoię, czyli ciągły proces nawracania się całkowitego, przede wszystkim w strefie myśli, koncepcji.
Nie chcielibyśmy rozliczać się całkowicie z Bogiem -- w rachunku sumienia nie chodzi tylko o statystyczne ujęcie popełnionego zła, ale przede wszystkim o roztropne programowanie rozwoju. W procesie codziennego przekraczania siebie, stawania
się lepszym, wielką rolę może odegrać korekta poprzez codzienny, wieczorny rachunek sumienia.
Nie pomijajmy drugiego człowieka, tzn. starajmy się najpierw pojednać z bliźnim, a później dopiero uzyskać pojednanie z
Bogiem w sakramencie przebaczenia.
Przed spowiedzią nie powinniśmy zapominać o kilku zasadniczych sprawach. Przede wszystkim, że zbliżamy się do sakramentu pokuty. Wiele osób, które wreszcie po latach przełamało opory i spowiada się, żalą się na trud związany z tym sakramentem. Zwykle tłumaczę wtedy, że wyraz "pokuta" w swojej treści niesie ze sobą wysiłek, a nawet cierpienie, które kończy
się radością odrodzenia. Wyjaśniam, iż tylko człowiek o pewnych odchyleniach od normy "psychicznej" czuje "samą radość",
podchodząc do kratek konfesjonału. Każdy zaś "normalny" powinien przeżywać trud, a nawet niekiedy niepokój pokuty.
Wyraz "pokuta" po grecku wyraża się przez słowo metanoia, co oznacza zmianę, radykalne przeobrażenie. Taka istotna przemiana człowieka nazywa się po prostu "nawróceniem". Do takiej pokuty wzywał Chrystus już na początku swej działalności
(Mk 1,15). Jezus zwracał się z tym wezwaniem nie do bezbożników, cudzołożników i innych jeszcze grzeszników, ale wołał
do ludzi głęboko wierzących w Jahwe, często ludzi czystych i szlachetnych. Teologowie tak wytrawni jak dominikanin br.
Garrigou-Lagrange uważali, że dojrzały chrześcijanin powinien przejść przez trzy "drogi" nawrócenia. Teraz wydaje się to
zbyt małe! Mówi się o "stałym" nawracaniu. A zatem, pamiętając o konieczności ciągłego procesu przemiany, zupełnie inaczej
rozumiemy przystąpienie do sakramentu pokuty. Jest to element, fragment nurtu "codziennego nawracania się", które w teologii nazywa się mądrze cnotą pokuty. Cała zresztą nasza Wspólnota z Chrystusem, czyli Kościół, ma być semper reformanda,
czyli w stanie nieustannego nawracania. Zdając sobie sprawę z tego, że nawet Kościół, przeniknięty Duchem Świętym, potrzebuje stałego korygowania, będzie nam łatwiej przystąpić do sakramentu osobistej pokuty.
Przystępując do spowiedzi św., nie powinniśmy chcieć rozliczyć się skrupulatnie ze wszystkiego. Wcale nie znaczy to, iż nie
powinniśmy zrobić przed sakramentem pokuty rachunku sumienia. Z dużym jednak niepokojem słucham przesadnie szczegółowych prób rozliczenia się z Bogiem. Największym smutkiem przejmuje wizja Boga -- Wielkiego Buchaltera lub Niemiłosiernego Szefa urzędu finansowego. A taki obraz często przebija ze słów człowieka, klęczącego przy konfesjonale. Taka to
karykatura Ojca syna marnotrawnego powstała w mentalności niektórych wiernych. Piszę ze smutkiem, bo skrupulaci są
biednymi ludźmi. Są na ogół bardzo gorliwi, chcą jak najlepiej, ale wskutek trudnych do wyleczenia nerwic efekt nie jest
najlepszy. Oczywiście sąd Najsprawiedliwszego i Najmiłosierniejszego Ojca, przenikający intencje i motywy człowieka,
może być zupełnie inny. W pewnym momencie życia duchowego "choroba skrupułów" jest twórcza. Mam na myśli okresy
życiowego przełomu, "nawrócenia". Wówczas pojawia się zapał neofitów i pewna delikatność, wrażliwość sumienia z pogranicza nieomal skrupułów. Mówiąc ze współczującym niepokojem o przesadnym rozliczaniu się, nie można zaprzeczyć, iż z
jeszcze większą obawą myśli się o ludziach z szerokimi sumieniami, którzy ze skromną miną wyznają, że właściwie "nie mają
się z czego spowiadać". Po "wstrząśnięciu" sumieniem okazuje się, że "zapomnieli" o opuszczonej dobrowolnie i świadomie
niedzielnej Mszy św., o kilku poważniejszych kradzieżach lub o takim "drobiazgu" jak szóste przykazanie. Przestronne i
szerokie jak stepy są sumienia ludzi, którzy beztrosko oświadczają przy konfesjonale: "nikogo nie zabiłem, nic nie ukradłem,
więc czuję się czysty i w porządku".
Fałsz nadmiernego zawężenia, jak i zbytniego rozszerzenia sumienia pochodzi (poza przyczynami organicznymi i wpływami
środowiska) ze zbyt jednostronnego pojmowania samego sumienia. Większość z nas określa sumienie jako "jakiś głos wewnętrzny, sygnalizujący złe postępowanie". Jest to rozumowanie zbyt negatywne i retrospektywne. W tym ujęciu sumienie
przypomina boczne lusterko w samochodzie, pozwalające kontrolować sytuację z tyłu, a przecież to lusterko ma również
swoją pozytywną funkcję, umożliwiającą bezpieczną jazdę "do przodu". Podobnie i sumienie, obok funkcji retrospektywnych,
badających sytuację w przeszłości, ma swoje istotne zadanie kształtowania przyszłości. Człowiek bowiem nie jest "już gotowy", ale wciąż przekracza siebie, "staje się", dokonuje się. W zdążaniu do czegoś lub kogoś bardzo ważne jest postawienie
pytania: "dokąd ja właściwie idę?" Na początku rachunku sumienia muszę znać cel mego "stawania się". Jeżeli powiem, że
rozwijam się po to, aby "ludziom było lepiej", to już wspaniale, lecz za mało! Bo i niewierzący mogą dążyć do tego samego.
Jeżeli dążę do zremoalizowania dziesięciu przykazań, to po pewnym czasie ogarnia mnie znużenie i zniechęcenie. Czy warto
aż tak się wysilać dla przestrzegania przepisów prawnych? Tylu ludzi łamie codziennie prawo i śpi spokojnie. Dla mnie,
chrześcijanina, sens życia polega na upodabnianiu się do największego Przyjaciela -- Jezusa Chrystusa. Jedno z pierwszych
pytań rachunku sumienia to nie "ile razy" i "z kim", ale czy "jestem podobny", czy "naśladuję".
Mając sprecyzowany cel działania, powinienem zająć się ustaleniem właściwych środków, które mogą mi umożliwić prawidłowe zdążanie. I tu dotykamy sfery zapomnianej przez wielu współczesnych, a którą określa się w teologii jako cnotę roztropności. Zastanawiające, że człowiek o tak wybitnym intelekcie jak św. Tomasz z Akwinu główny nacisk kładł właśnie na
roztropność, a nie na sumienie. Wychowując roztropność, wychowujemy prawidłowo reagujące sumienie.
W działaniu, czyli zdążaniu do celu, przechodzimy przez kilka etapów roztropności. Najpierw powinien być "namysł" -namyślam się nad środkami, które powinienem zastosować. Są ludzie, przeważnie sangwinicy, którzy za mało poświęcają
czasu na refleksję. Chcą działać od razu, z miejsca. I od samego początku popełniają głupstwa.
Po teoretycznym rozważeniu sposobów, rozsądek powinien dokonać wyboru najodpowiedniejszej metody działania. Niektórzy ludzie roztropnie dostrzegają wiele możliwości działania, ale ich błędem życiowym jest to, że nie mogą się zdecydować.
Właśnie rozsądek powinien doprowadzić do najodpowiedniejszego wyboru. Nie można wyboru dokonywać bez zastanowienia, ale też nie można decyzji odkładać w nieskończoność.
Po tej fazie teoretycznego wyboru następuje realizacja. Dotychczas dużo zależało od sprawności intelektualnej, teraz wola
musi nakazać działanie. Bywają świetni teoretycy, doskonale programujący, którym niestety brakuje niekiedy sił do urzeczywistnienia planów. W pewnej chwili z teorii trzeba przejść do życia. I tu jest potrzebna roztropność, która nie tylko czuwa nad
realizacją teoretycznych ustaleń, ale i kontroluje proces wykonania. Chcąc udoskonalić działanie roztropności, a przez to i
wykształcić prawidłowe reakcje sumienia, trzeba pamiętać, że sama roztropność składa się jakby z kilku części integralnie
połączonych. Pierwszym składnikiem tej cnoty (lepiej po polsku brzmi: "sprawności") jest "pamięć", która powinna mieć
zakodowane dotychczasowe klęski i sukcesy. Ułatwia ona prawidłowe działanie, nie naraża na powtórzenie błędów już raz
popełnionych. To bardzo ważne, bo łatwo możemy wpaść w zakłamanie. Często wiele rzeczy zapominamy i nam to otoczenie
wypomina. Wówczas następuje proces normalnej, instynktownej samoobrony poprzez tzw. projekcję. Wszystkie własne
błędy, niedbalstwa przerzuca się na kogoś. W ten sposób, zamiast otwarcie się przyznać, powoli, coraz bardziej okłamujemy
siebie i innych. Rodzi się zakłamanie, powodujące po latach trudność odróżnienia prawdy od fałszu. Fałsz początkowo drobny,
pozornie nieszkodliwy wnika w głąb psychiki i rozpoczyna proces zakłamania.
"Zmysł rzeczywistości" -- drugi składnik roztropności jest tym samym, co określamy jako "wyczucie realizmu". Zmysł rzeczywistości, związany z rozpoznaniem prawdy, również należy w sobie kształtować. Samowychowanie powinno doprowadzić
do tego, aby panować nad wyobraźnią, aby zawsze jasno zdawać sobie sprawę z tego, co jest tylko jej grą, a co dzieje się
naprawdę. Nieopanowanie fantazji jest źródłem strat nie tylko w życiu osobistym.
Starożytni Rzymianie mawiali mądrze: age quod agis -- "czyń, co czynisz", tzn. czyń, działaj z całą energią. Zlekceważenie
tych może banalnych zasad prowadzi do osłabienia roztropności w fazie wykonania, a przez to także deprawuje sumienie.
Człowiek roztropny powinien posiadać również docilitas, tzn. zdolność, gotowość uczenia się od innych, umiejętność przyjmowania od nich uwag. Tak nie lubimy, żeby nas ktoś pouczał. Oczywiście rad nie trzeba przyjmować bezkrytycznie. Należy
wiedzieć, z czyjego doświadczenia można skorzystać. Zawsze wartościowe będą uwagi autentycznych fachowców i speców.
Sami (trzeba to umieć przyznać) niestety nie jesteśmy najmądrzejsi. Najmądrzej będzie jednak skorzystać z rady Najmądrzejszego. Duch Święty działa swoim światłem przez specjalny dar rady. Dar ten ma za zadanie uzupełnić to, czego niedostaje
krótkowzrocznej i ograniczonej myśli ludzkiej. Nie może ona przeniknąć tajemnic planów Bożych. O dar rady powinni prosić
w modlitwie zwłaszcza ci, którzy chcąc znaleźć cel swego życia, wahają się przy wyborze dalszej drogi. Męczą się, bo nie
wiedzą, do czego zostali powołani. Roztropność nakazuje wówczas zastosować jedyny właściwy środek: modlitwę -- prośbę
o światło.
Działając roztropnie, nie można działać schematycznie, lecz elastycznie. Jasne, że nie chodzi tu o elastyczność w stosunku do
niezmiennych, podstawowych zasad moralnych. Elastyczność ta polega na umiejętności przystosowania się do zmiennych
okoliczności, w których człowiek działa. Należy mieć oczy szeroko otwarte, być spostrzegawczym, nie upierać się przy ciasnym doktrynerstwie, lecz reagować na nowe okoliczności i umieć zmieniać nawet najmądrzejszą uprzednią decyzję. W nowej
sytuacji nie będzie ona już najmądrzejszą. Trzymanie się kurczowo zdezaktualizowanego programu nie tylko w życiu osobistym, ale i w każdej sferze może prowadzić do katastrofalnych skutków społecznych.
Ostatni element -- zdolność przewidywania -- jest niezmiernie istotnym elementem roztropnego działania. Sterując działalnością osobistą czy społeczną, trzeba umieć wyprzedzać sytuacje. Widzieć ciąg dalszy, przewidzieć posunięcia współpartnerów,
a w dziedzinie politycznej i wojskowej -- przeniknąć strategię przeciwnika. Przy szalonym tempie współczesności nie można
się spóźniać, trzeba iść co najmniej krok z przodu. Tu jest potrzebna wyobraźnia nie kolorowa, bajeczna, ale regulowana przez
spokojny realizm. Ludzie pozbawieni wyobraźni są bezradni, zagubieni, ograniczają się tylko do spojrzenia w przeszłość,
opłakiwania popiołów historii własnego życia lub dziejów narodu. Brakuje im dynamiki -- twórczego ukierunkowania na
istotny cel życia.
Przy próbie podkreślania roli roztropności w kształtowaniu niezafałszowanego sumienia, twórczego ustawienia na cel działania, umiejętny wybór środków i prawidłową realizację zamierzeń, nie należy bynajmniej pomijać retrospekcji. I ona ma swoje
znaczenie w tworzeniu przyszłości. Dla "liberałów duchowych", dość swobodnie traktujących wszystko i wszystkich, ważne
będzie przypomnienie, że beztroskę należy porzucić, gdy się myśli o tym, co określamy jako grzech ciężki, czyli śmiertelny.
Poza naszą przyjemnością i to momentami niezwykle intensywną, jak przy wykroczeniach seksualnych, równolegle istnieje
ból zdradzonego Przyjaciela -- Jezusa Chrystusa. I dlatego należy dokładnie sobie przypomnieć wszystkie chwile zdrady. Jeśli
trudno podać dokładną ilość tych grzechów poważnych, bo to było tak dawno, wystarczy określić w przybliżeniu częstotliwość. Również nie będzie skrupulanctwem, gdy podamy okoliczności, konkrety zmieniające sytuację w sposób istotny.
Przypomina mi się góral, spowiadający się podobno z tego, że zrzucił kożuch z dachu. "Zapomniał" biedaczysko dodać "drobiazg", iż w kożuchu była... teściowa. Natomiast warto wiedzieć, że nie ma obowiązku spowiadania się ze wszystkich grzechów powszednich. Wystarczy spowiadać się z kategorii pewnych czynów zła. Chodzi o to, aby nie skoncentrować zbytnio
uwagi na drobiazgowych obliczeniach, a przeoczyć sprawy najważniejsze. Eliminując pewne marginalne fakty, można skupić
uwagę na stworzeniu systemu naprawy zła, co jest cenniejsze od nieproduktywnego zagubienia się w samym rozliczaniu.
Mówimy: "grzech powszedni", "grzech śmiertelny". Niektórzy mają wielki problem, jak odróżnić jeden od drugiego. Popełnić
grzech ciężki, wbrew pozorom, nie jest tak łatwo. Nie chodzi tutaj o szybkość, bo samo dokonanie może nastąpić w ciągu
ułamka sekundy, tylko decyduje pełna świadomość i dobrowolność czynu. Oczywiście sam przedmiot działania, rzecz o którą
chodzi, nie może być drobiazgiem. Wynika z tego, że zakłócenie rozpoznania, pomyłka, stworzenie sytuacji przymusowej
powoduje, że czyn nie może być kwalifikowany jako grzech ciężki. Samo szczere postawienie pytania: "Czy to grzech śmiertelny?" wskazuje, że go nie popełniono, bo zabrakło elementu pełnej świadomości, której towarzyszy pewność.
Jeśli przypominamy sobie i zastanawiamy się nad popełnionymi złymi czynami, to należy sięgnąć głębiej -- do samego źródła.
Jeśli kłamię, to "dlaczego"? Czymś zupełnie innym jest kłamstwo z tchórzostwa, innym kłamstwo z bezmyślności, a zupełnie
różnym mijanie się z prawdą ze względu na przerost ambicji. Ocena moralna tej samej sytuacji, zależnie od ujawnionej motywacji będzie zupełnie inna. Dokonując jeszcze głębszej introspekcji, powinno się dojść do ustalenia: "co jest moją główną
wadą?"
Konstruktywne jest również pytanie, odnoszące się do wszystkich grzechów: "czy popełniam je wskutek słabości?" "Czy jest
w tym premedytacja?" Albo: "może już przyzwyczaiłem się do zła?" W ostatnim przypadku chodzi nam przede wszystkim o
grzechy powszednie. Zapewne niekiedy można się oswoić i ze zbrodnią, ale znacznie łatwiej przyzwyczaić się do małego zła,
które sprawia nawet odrobinę satysfakcji. Osobiście lubię plotkować. Niby głupstwo, ale czuję, iż to "lubienie" jest w tym
drobiazgu najgorsze. Powtarzany grzech powszedni z przyzwyczajenia, to jakby "kurz na miłości". Początkowo nieomal niewidoczny, później pokrywa coraz grubszą warstwą, która może zacząć dusić, tak iż z wolna tracimy oddech życia, umiera
miłość. Warto pamiętać, że tolerowane grzechy powszednie mogą prowadzić do popełnienia grzechu ciężkiego. Grzech lekki
może nagle "skoczyć jakościowo" w grzech śmiertelny. Najplastyczniej to widać przy kradzieży. Drobna kradzież jest drobnym grzechem. Tak jest na ogół (ale trzeba zwrócić uwagę na okoliczności: "Kogo okradziono?"; dla człowieka w skrajnej
nędzy albo w sytuacji ostatecznego zagrożenia drobiazg wcale nie jest drobiazgiem, np. kawałek chleba w naszej rzeczywistości i ta sama porcja w obozie koncentracyjnym). Systematyczne powtarzanie drobnej kradzieży, wskutek kumulacji wartości, w pewnym momencie przechodzi ze względu na intencję w "dużą aferę", staje się wielką kradzieżą, grzechem poważnym.
Przy końcu rachunku sumienia nie powinno zabraknąć pytania: "Czy od ostatniej spowiedzi jestem lepszy?" A może np. przy
spowiedzi przedślubnej: "czy wytrzymaliśmy próbę miłości?" (konflikt pomiędzy miłością pożądania wzajemnego a Miłością
do Chrystusa, który mówi: "jeżeli Mnie miłujecie... przestrzegajcie moich przykazań..." -- zaczekajcie jeszcze do ślubu ze
zjednoczeniem seksualnym) lub: "czy nasza wzajemna miłość wzrosła?" Wobec ogólnego pędu do rozwoju byłoby dziwne,
gdyby na najważniejszym odcinku życia człowieczego -- miłości -- była stagnacja. Właściwie w miłości nie ma stania w
miejscu: jeżeli nie ma rozwoju -- jest regres. Dlaczego wszędzie jestem zdobywczy, łapię dodatkowe pół etatu, prace zlecone,
i nawet -- pomimo trudności z materiałami budowlanymi -- z szalonym wysiłkiem stawiam "chatkę"? Może dokształcam się
zawodowo, biorę lekcje angielskiego, chociaż jestem już "starym koniem" -- a tu, w miłości, się cofam, maleję. Gdzie jest
tego przyczyna?
Przy rachunku sumienia unikajmy schematycznych pytań, nawet z najpobożniejszych książeczek. Używanie szablonu to
pierwszy krok do hamowania rozwoju.
W sposób nietypowy, antyschematyczny, można próbować siebie samego "zaskoczyć" takimi pytaniami, jak: Co o mnie sądzi
sam Bóg? A co dodałby do mego rachunku sumienia człowiek, który mnie najlepiej zna? A człowiek, który mnie nie znosi
lub nie lubi? Czy przypadkiem moje życie nie jest wypełnione jedynie troską o samego siebie? Jakie jest zasadnicze nastawienie i dążenie mojego życia? Jak słucham natchnień Ducha Świętego? Czy jestem świadkiem Zmartwychwstałego? Czy
mówiąc o Kościele, myślę: "my", a nie "oni"? Czy zrealizowałem postanowienie poprawy z ostatniej spowiedzi św.?
A dla małżonków pytania:
Co przeczytałem na temat sakramentu małżeństwa i miłości małżeńskiej? Czy z chwilą zawarcia małżeństwa nauczyłem się
modlić inaczej, we dwoje? Jak włączam "ofiarę" naszego życia małżeńskiego w Najświętszą Ofiarę Mszy św.? Czy umiem
dla dobra naszej wspólnoty opanować się, zamilczeć i przeczekać, gdy jestem zdenerwowany i rozdrażniony lub czuję się
urażony i dotknięty? Czy w naszych sprzeczkach skłonny jestem uznać wzajemną winę, również moją? Czy potrafię skoncentrować się na tym, co nas łączy, a nie zatrzymywać się na sprawach, które mogą nas dzielić lub poróżnić? Czy w naszej
rodzinie jest Pismo Święte -- i czy je czytamy? Czy umiemy rozmawiać z dziećmi na tematy religijne? Czy nasz dom jest
otwarty dla innych? Czy poważnie traktujemy pytania i problemy dzieci? Czy staramy się obydwoje zachować jedną "linię
wychowawczą" wobec naszych dzieci? Czy nie boimy się stawiać dzieciom coraz większych wymagań i zachęcać je do wysiłku twórczego? Itd.
Wreszcie na końcu, w związku z rachunkiem sumienia, radzę: róbmy codzienny rachunek sumienia. Zwykle są kłopoty z
odtwarzaniem przeszłości, zwłaszcza gdy się nie było u spowiedzi św. dłuższy czas. Taki "czcigodny jubilat" mógłby tak nie
łamać sobie głowy, gdyby codziennie poświęcił minutę lub dwie na krótki obrachunek dnia. A ponadto niezmierne korzyści
duchowe, płynące z częstego rachunku sumienia, jak choćby tylko z kontroli rozwoju wewnętrznego, powinny skłonić nas do
podjęcia tej praktyki. Tym bardziej że "nie stracimy" nic ze swego czasu, którego nam brakuje i o który stale walczymy.
Codzienne rozliczenie z Bogiem i ludźmi najlepiej włączyć do wieczornej modlitwy. Często jest ona taka "usypiająca", "odbębniona", schematyczna. Wprowadzenie rachunku sumienia do modlitwy wieczornej byłoby dużym jej ożywieniem. Ponadto
pora wieczorowa sprzyja rozliczeniu z całego dnia. O wieczornej godzinie jest już względny spokój -- dzieci poszły spać, nikt
inny już nie przeszkodzi...
Proponuję codziennego rachunku sumienia nie rozpoczynać zawsze modlitwą o światło, ale niekiedy podziękowaniem za cały
dzień, bo najlepszą prośbą jest umiejętne dziękowanie. Ważne jest wkomponowanie rachunku sumienia w całość modlitwy.
Niech będzie to na przykład mała kartka papieru. Nawet ten drobiazg przełamie dotychczasowy schemat modlitwy. Biorę coś
do pisania i zaczynam tworzyć na karteczce plan następnego dnia. Wszystko w myśl tego, co powiedzieliśmy poprzednio o
dynamicznej koncepcji człowieka i wychowywaniu roztropności, a tym samym i sumienia. Programując dzień najbliższy,
bądźmy litościwi dla siebie. To nie jest wyścig pracy! Obok godzin sumiennego wysiłku mam przemyśleć i relaks -- rodzinny,
osobisty. Może uda mi się wygospodarować 10 minut na codzienne refleksyjne czytanie Pisma Świętego? A może jest jeszcze
coś do zrobienia dla ludzi? Aby nasze małżeństwo nie zamykało się tylko w sobie i na sobie, bo szybko ucieknie z niego
miłość.
Ważne jest, aby programować nie za "wysoko", by można było plan zrealizować, i nie za "nisko". Miejmy odwagę i ambicję
stawiania sobie wymagań! Z doświadczenia wiem, iż niektóre sprawy należy ustawiać elastycznie, z pewnym oddechem,
luzem, przerwą. Nagromadzenie jednego po drugim powoduje napięcie nerwowe i groźne wybuchy wobec otoczenia. Niestety, są sprawy do załatwienia "tylko na minuty". My przynajmniej -- o ile to zależy od nas -- zrezygnujmy z super ekonomicznego wykorzystywania czasu i nie niszczmy nerwów własnych i cudzych, ustawiając "sprawy" zbyt blisko siebie.
Następnego dnia modlitwa wieczorna będzie polegała na skorygowaniu zamierzeń wczorajszych z dzisiejszym dniem. Jeśli
masz żonę czy męża, wydaje mi się, że byłoby wielką nieroztropnością programowanie życia wspólnego oddzielnie, w samotności. Wspólnie przeprowadzany rachunek sumienia ma dodatkowy walor obiektywizacji. Współpartner twego życia,
który widzi ciebie dniem i nocą, na pewno do programu dorzuci obiektywną, chociaż być może krytyczną uwagę. Wczorajszy
plan dnia po wieczornej korekcie ma szansę stać się bardziej realny -- jutro!
Po rozliczeniu z programem warto chwilę zastanowić się nad momentem, w którym rozwój duchowy był już może wyraźny,
ale i również chodzi o to, by nie bawiąc się w szczegóły, zauważyć największy błąd dnia. Wyciągając konstruktywne wnioski
z klęski, nie można zapomnieć o przeproszeniu Boga za zło i o prośbie, aby na odcinku dzisiaj "zawalonym" jutro było lepiej.
Sam się przekonałem, że modląc się intensywnie wieczorem o lepsze jutro, włączałem siły przekraczające moje własne słabe
energie i następny dzień był dniem wzrastania.
Czego jeszcze nie powinno się robić przed spowiedzią? Na pewno nie można pominąć drugiego człowieka. Sartre zdefiniował
bliźniego jako "tego drugiego, który przeszkadza". Każdy z nas sprawia mnóstwo kłopotów innym, a ci inni nam. Miłość
człowieka to największa próba autentyczności mojej miłości. My, Polacy, jesteśmy skłonni do wielkich czynów miłości:
skoczyć do wody, by uratować tonącego, wynieść z płonącego domu dziecko. Natomiast niewesoło jest w przypadku spraw
mniejszych, codziennych, sąsiedzkich. Ile awantur, kłótni o rozlaną wodę na korytarzu, o trzaskanie drzwiami -- to jest ten
"drugi, który przeszkadza", nie daje żyć. W obronie zagrożonej "egzystencji" bronimy się krzykiem, a gdy to nie pomaga -ciszą, zerwaniem stosunków towarzyskich, sąsiedzkich, a nawet rodzinnych. Stwierdzamy: "ja tylko nie rozmawiam". Ta
cisza jest groźna. Każdy dzień milczenia oddala, tworzy przepaść coraz trudniejszą do pokonania. Przychodzimy do sakramentu przebaczenia i stwierdzamy: "nie gniewam się, ale udaję, że go nie widzę -- jest dla mnie powietrzem, nie istnieje".
Bliźni, brat w Chrystusie, nie istnieje? A sam chcę uzyskać przebaczenie w sakramencie pokuty! Pomijam człowieka, chcę
dojść bezpośrednio do Boga. Zapominam, iż Jezus powiedział: "Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz,
że twój brat ma coś przeciw tobie, zostaw tam swój dar przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem
przyjdź i dar swój ofiaruj!" (Mt 5,23-24). W słowach Chrystusa ważna jest kolejność: najpierw człowiek -- pojednanie z nim,
dopiero później Bóg -- dar dla Niego, czynność sakralna, spowiedź św.. U nas przeważa świadomość odwrotnej kolejności.
Jest już dużym sukcesem spowiednika, jeśli uda mu się skierować penitenta po spowiedzi po przebaczenie do drugiego człowieka. W Cerkwi prawosławnej nie może być rozgrzeszony człowiek "trwający w niesnaskach i nie chcący pogodzić się ze
swymi wrogami".
Jeszcze jedno, prawda z Ewangelii wg św. Mateusza, z fragmentu już przytoczonego, często nie dociera do naszej świadomości, nie przenika sumienia. Jezus powiedział: ,,...jeśli twój brat ma coś przeciwko tobie..." Oznacza to sytuację, w której ty
możesz czuć się niby zupełnie w porządku. Mogę nie poczuwać się do żadnej winy. Wystarczy jednak, iż mój brat ma "coś
przeciwko mnie". Mistrz z Nazaretu nie osądza, czy żal, który ma ten brat, jest słuszny, czy niesłuszny -- stwierdza tylko
sytuację konfliktową. Do tego stopnia Ewangelia jest delikatna, subtelna! Oczywiście, jak zwykle w życiu, są sytuacje wyjątkowe, w których każda próba wyjaśnienia kończy się jeszcze większą awanturą. W tych przypadkach lub w sytuacji możliwości "rozzuchwalenia" drugiej strony naszą ustępliwością, albo w kontakcie z osobnikami o psychice patologicznie skrzywionej, należy w inny sposób rozwiązywać bolesny i trudny konflikt. Niekiedy jesteśmy tacy z grubsza ciosani, nawet tekst
tak wyraźny o stałym, bez końca przebaczaniu potrafimy zinterpretować w sensie ograniczenia przebaczenia tylko do kilku
sytuacji. A przecież u św. Łukasza czytamy: jeśli twój brat siedem razy zawini przeciw tobie na dzień i siedem razy zwróci
się do ciebie, mówiąc: "żałuję" -- to mu przebaczysz. A wiemy, że "siedem", hebrajska cyfra sakralna, oznacza coś więcej niż
nasze siedem. Piotr otrzymał dziwną odpowiedź na pytanie "ile razy ma przebaczać?" -- "siedemdziesiąt siedem razy". Zestawienie dwóch siódemek obok siebie u Hebrajczyków oznaczało "nieskończoność", czyli zawsze mam przebaczać i to przed
przystąpieniem do sakramentu pokuty.
POWRÓT:
ROZDZIAŁ IV
TO JEST NAJWAŻNIEJSZE.
Istnieje szereg określeń, definiujących inteligencję człowieka. Nie odpowiada mi definicja stwierdzająca, iż jest to: "zdolność
przystosowania się do sytuacji". Pomijając w takim pojmowaniu inteligencji brak ostrości granic pomiędzy człowiekiem inteligentnym a sprytnym, przebiegłym, poważniejszym jej mankamentem jest jakaś wtórność definiowania. Inteligencja tak
określana jest wynikiem, skutkiem czegoś uprzedniego. Uważam za inteligentnego człowieka, który potrafi w całym splocie
skomplikowanej rzeczywistości uchwycić bezbłędnie to, co jest w danej sytuacji decydujące, istotne, czyli -- najważniejsze.
Myśląc i pisząc o wielu ważnych sprawach, związanych ze spowiedzią, w pewnym momencie trzeba się zapytać: "co w tym
wszystkim jest najważniejsze?" Na pewno nie historia sakramentu pokuty, nie przygotowanie do spowiedzi, nie samo podejście do konfesjonału: ale jedynie skrucha. I od razu zjawia się możliwość całkowitego nieporozumienia. "Nie mam w sobie
tego, co najważniejsze -- żalu, bo popełniam grzechy, nawet te poważne, ciężkie -- jak je nazywacie -- ale przy spowiedzi nic
nie czuję. To znaczy bez tego istotnego elementu moja spowiedź nie ma sensu. Czy nie logicznie rozumuję???" Ależ tak -jak najbardziej poprawnie, konsekwentnie, tylko że żal jest czymś innym. Nie polega w swojej istotnej treści na przeżyciu
emocjonalnym; to znaczy -- jest dobrze, jeśli odczuwamy smutek, ból z powodu dokonanego zła. To nam pomaga, nawet
ułatwia przeżycie sakramentu pokuty. Bardzo się cieszę, gdy coś odczuwam, to polepsza moje samopoczucie, mobilizuje siły
psychiczne, ale są dni, gdy jestem suchy, wyprany z wszelkich wzruszeń, nic nie przeżywam. Jeśli coś jest we mnie, to zniechęcenie do siebie samego, wszystko mnie "odrzuca" od spowiedzi. I nawet w takim stanie wyznanie grzechów wobec kapłana
jest w pełni wartościowe i może powstać twórczy żal. Mówiąc o tym, czym nie jest żal za grzechy, należy ponadto zwrócić
uwagę, że nie jest on psychoanalitycznym poczuciem winy. Dla psychoanalityka, wyznającego zasady Freuda, istnieje zbieżność świadomości winy i schorzeń psychicznych. Religię i poczucie winy freudysta traktuje jako archaiczne relikty i neurotyczne fikcje. Usiłuje on zasugerować pacjentowi, że na jego poczuciu winy nie ciąży rzeczywista wina, lecz raczej jakiś
kompleks, jakieś seksualne pra przeżycie, jakiś przymus. W wyniku takiego "leczenia" chory, nękany poczuciem winy i jej
neurotycznym kompleksem, powinien uświadomić sobie przekorną grę podświadomości, a przez to poznanie wyzwolić się
od "fałszywego ciężaru winy", a także i od neurozy. Niestety, pacjent po odczuciu chwilowej ulgi nadal pozostaje nie wyleczony, bo choroba tkwi głębiej niż sięga psychoterapia.
Czym zatem jest żal za grzechy? Przeczuwam pewne opory psychiczne u Czytelnika, bo za chwilę chcę powołać się na definicję Soboru Trydenckiego. Niestety, nie spotkałem we współczesnej teologii bardziej precyzyjnego określenia żalu za grzechy niż to, które podał Trydent. Nieco uwspółcześniając to określenie, można powiedzieć, iż żal ten jest bólem psychicznym,
obrzydzeniem sobie popełnionych grzechów połączonym z postanowieniem poprawy. Kluczowym wyrazem definicji jest:
"ból". Sobór wyraził się jeszcze dosadniej, mówiąc o "bólu duszy". Nie ma się tu na myśli jedynie przeżyć, ale przede wszystkim odczucia naszej świadomości, jak strasznym cierpieniem psychicznym i fizycznym dla Chrystusa był i jest nasz każdy
grzech śmiertelny. Spowodował przecież śmierć Boga-Człowieka. Tylko przez taki ból może człowiek umrzeć dla grzechu.
Boleść ta budzi życie, bo jednoczy się ona nie tylko ze śmiercią, ale i ze Zmartwychwstaniem Chrystusa. Prawdziwa boleść
żalu nie jest tylko suchym aktem woli, lecz bólem "serca", bo jesteśmy syntezą ducha i ciała. Jednak stale to przypominać
należy, że decydującym elementem jest strefa najgłębszej świadomości.
W analizie treści świadomości warto zwrócić uwagę na strefę motywacji. Motywem skłaniającym często do żalu, zwłaszcza
u ludzi powierzchownych i niedojrzałych duchowo, jest lęk. Obawa przed piekłem nie jest motywem najszlachetniejszym, ale
już wystarcza, aby powstał żal, co prawda -- niedoskonały. Do skutecznego przyjęcia sakramentu pokuty wystarcza jako
minimum motyw obawy przed karą piekła, jednak w tym żalu musi się zawierać jakiś początek miłości. Jeśli ktoś rozumie, iż
piekło to nie tylko "smoła i siarka", ale przede wszystkim wieczna samotność bez Boga, czyli przekreślenie przyjaźni z Chrystusem, wówczas jest nie do pomyślenia, aby z bojaźni przed taką wizją potępienia żal nie zawierał elementów początkowej
miłości. W jednym tylko wypadku sprawa niebezpiecznie się skomplikuje, mianowicie gdy ktoś jest skłonny popełnić grzechy
ciężkie z założeniem warunkowym: "jeśliby nie istniało zagrożenie mękami piekielnymi". Trudno uznać takiego grzesznika
za właściwie przygotowanego do sakramentu przebaczenia. Z ograniczenia do minimum motywu skruchy widać wyraźnie
jakąś wielką, Boską wyrozumiałość, miłosierdzie dla grzesznika. Wystarcza bowiem przy spowiedzi zdobyć się jedynie na
żal niedoskonały, o tak mało wzniosłej motywacji. W chwili rozgrzeszenia Bóg przez swe tajemnicze działanie przekształca
żal niedoskonały w doskonały, tzn. taki, którego pobudką nie jest lęk, lecz miłość Boga.
Do zlikwidowania grzechów śmiertelnych poza sakramentem przebaczenia potrzeba karkołomnej sztuki. Należy wówczas
zdobyć się sua sponte na żal doskonały. Umiejętność ta polega nie tylko na wysiłku, ale przede wszystkim na wielkim ryzyku.
Nigdy nie mogę mieć pewności, czy poza spowiedzią zdobyłem się na żal wystarczający, czyli doskonały. Polega on nie tylko
na zmianie motywacji, ale i ponadto na większej intensywności. Niestety, nie mamy żadnego wskaźnika, kiedy przekraczamy
granicę pomiędzy żalem niedoskonałym a doskonałym. Czy natężenie miłości osiągnęło dostateczną intensywność do uzyskania przebaczenia Boga? Przy spowiedzi wiem z pełnym przekonaniem, iż gdy żałuję, nawet z lęku przed konsekwencjami
grzechu, wówczas mocą wewnętrzną sakramentu następuje niejako "automatyczna" modyfikacja jakościowa mojej niedoskonałej motywacji. Oczywiście są wypadki, gdy trzeba uciec się nawet do ryzyka sprowokowania żalu doskonałego. Są sytuacje
zagrożenia egzystencjalnego, wypadki, katastrofy, gdy nie ma w pobliżu kapłana, a życie nagle zaczyna się kończyć. W tym
wypadku decydującą moc ma miłość. "Ponieważ wiele umiłowała, wiele jej się przebacza" -- usłyszała kiedyś zapewnienie
Chrystusa jawnogrzesznica. Decydujące znaczenie ma łaska, która wyprzedza nasze odczucia i czyny. I z tego punktu widzenia można optymistycznie powiedzieć, że wszystko w przebaczeniu zależy w istotnym wymiarze od miłosierdzia Jezusa Chrystusa.
W związku ze skruchą istnieje paradoksalna sytuacja. Zasadniczo trudniejsza jest sprawa z odpuszczeniem grzechów ciężkich
niż lekkich. Pod pewnym względem jednak do darowania grzechów lekkich potrzeba czegoś bardziej subtelnego niż do zgładzenia grzechów śmiertelnych. Przy wyznawaniu grzechów śmiertelnych trzeba żałować za wszystkie, bez żadnego wyjątku
i przebaczenie Boże dotyczy każdego grzechu, chociażby nawet penitent zapomniał wymienić konkretnie jakieś poważne zło.
Zupełnie inaczej jest z przebaczaniem grzechów powszednich. Grzech lekki może być odpuszczony jeden bez drugiego, np.
łakomstwo bez zlikwidowania grzechu obmowy. Dzieje się to, dlatego iż ktoś mógł żałować tylko za jeden, a miał przywiązanie, upodobanie do drugiego grzechu. Jest to bardzo dziwne, ale jeśli łaska uświęcająca, otrzymywana w chwili rozgrzeszenia, nie może koegzystować z grzechami ciężkimi, to może ona współistnieć z grzechami lekkimi i dlatego otrzymywanie
łaski uświęcającej nie wystarcza ani też nie jest konieczne do oczyszczenia z grzechów lekkich. Do zlikwidowania grzechów
powszednich jest konieczna czynność wykonana osobiście przez tego, kto grzech popełnił. Taką czynnością jest akt skruchy
-- żalu. Nie chodzi tu tylko o bezpośredni, wyraźny żal, ale skrucha może być zawarta pośrednio w każdym akcie miłości.
Efektywność żalu, oczyszczającego z grzechów lekkich, zależy od miłości, która go powoduje. A z miłością bywa bardzo
rozmaicie. Istnieje miłość gorąca i wspaniała o maksymalnym natężeniu. Komuś, kto zdobędzie się na tak intensywną miłość
do Boga, że do wszystkich grzechów lekkich, jakie popełnił, będzie miał odrazę i niechęć, gdyż stanowią one przeszkodę w
całkowitym zjednoczeniu z Bogiem, wszystkie te grzechy zostaną zgładzone.
Zwykle jednak jesteśmy połowiczni. Żałujemy za jeden lub najwyżej za kilka grzechów, a całe warstwy pozostają nieporuszone. Obrastamy w grzechy powszednie, bo nie mamy chęci ich zlikwidowania. Po prostu przyzwyczailiśmy się do grzechów
codziennych, właśnie małych, drobnych. Jest nam wygodnie z nimi, nawet je jakoś lubimy. A później dziwimy się, że coś
zaczyna blokować wzrost łaski. Brakuje intensywności żalu, miłości, tego, co określamy jako "gorącą" miłość, a łacina określa
pięknie: fervor caritatis. Grzechy powszednie są często bardziej zdradliwe niż śmiertelne. Wobec tych ostatnich, jako bezpośrednio zagrażających życiu z Bogiem, jesteśmy na ogół bardziej czujni, uwrażliwieni. Z tego trzeba chyba wyciągnąć wnioski
praktyczne przy żalu za grzechy powszednie, aby nie tolerować uczuć pobłażliwości czy nawet wręcz pewnej "sympatii" w
stosunku do małego zła. Żal trzeba uczynić bardziej totalnym, obejmującym możliwie cały zakres "powszedniego" zła. Nie
chodzi tutaj o wysiłek świadomości, która może nie ogarnąć całego zła, zróżnicowanego w konkretnych wielopostaciowych
formach. Istotne jest zdobycie się przy spowiedzi św. na wielką miłość, która nie toleruje przeszkód w zjednoczeniu z Boskim
Przyjacielem. W refleksjach o zagrożeniu rozwoju duchowego przez grzechy powszednie jest nieco pesymizmu. Niech optymizmu koniecznego w walce ze złem doda przekonanie, że grzechy lekkie poza sakramentem pokuty można likwidować w
bardzo prosty sposób. Każdy znak Krzyża Świętego, krótka modlitwa, pokropienie wodą święconą, a przede wszystkim przyjęcie Eucharystii -- to wszystko gładzi grzechy lekkie. Jakość i zakres oczyszczenia zależą od stopnia świadomości, z jaką
uczestniczymy w obrzędach liturgicznych czy wykonujemy czynności sakralne, a przede wszystkim -- od intensywności miłości. Wiele naszych modlitw jest mało skutecznych, bo tak niedbale się modlimy. Ile tu zmarnowanych szans w oczyszczaniu
się z codziennych grzechów!
Jeśli żal za grzechy jest tym "sednem sprawy", to bez niego -- choćbym się spowiadał niezwykle szczegółowo i bił się w
piersi, a ksiądz wypowiadałby słowa absolucji -- nic nie będzie, spowiedź jest "nieważna". Powstaje wobec tego niepokojące
pytanie: Czy ja w mojej spowiedzi zdobywam się na ten żal? Na pozornie trudne pytanie odpowiedź jest wyjątkowo nieskomplikowana: jeśli postanawiam poprawę, to znaczy, iż autentycznie wyrażam skruchę za grzechy. Skutkiem prawdziwego żalu
jest zawsze świadomość konieczności zmiany trybu życia. Zastanawiamy się niekiedy, dlaczego nasze spowiedzi są tak mało
efektywne. Nic się po nich nie dzieje. Nadal te same grzechy, grzeszki. Uczciwy człowiek zaczyna zniechęcać się do siebie
lub do sakramentu pokuty. Zniechęcenie może przejść w poczucie bezsensu. I w pewnym momencie -- mówimy sobie: po co
siebie i innych oszukiwać i... przestajemy korzystać z sakramentu przebaczenia.
Tymczasem błąd tkwi gdzie indziej: w niewłaściwym postanowieniu poprawy. Niezmiernie bowiem rzadko zdarza się absolutny brak żalu. Chociaż stary wilk morski z powieści Marshalla, konając przy ostatniej spowiedzi, z całego barwnego swego
żywota nie może uczciwie wyrazić skruchy za przygody z dziewczynami portowymi, takie to było przyjemne, to jednak żałuje,
jak stwierdza, że "nie może żałować". Najczęściej zdarza się nie brak skruchy, lecz zbyt ogólnikowe postanowienie poprawy.
Gdy na moje pytanie: "z czego się chcesz poprawić?", penitent odpowiada, iż chce poprawić się "ze wszystkiego", mówię mu,
że to bzdura. Nie można tak nagle, przynajmniej w zakresie grzechów powszednich, poprawić się ze wszystkich złych czynów.
Postanowienie poprawy staje się autentyczne przez konkretyzację. To ma być realny program poprawy sytuacji. Należy go
przed spowiedzią przemyśleć, przekalkulować szanse. Niekiedy spowiednik, zmęczony, nic na ten temat nie powie. Nie ma
już sił na to albo ochoty (tyle razy mówił już i wszystko bezskutecznie!) Trzeba samemu spontanicznie ustanowić program
własnej konkretnej poprawy. Nie należy w postanowieniu zapominać o właściwym rozegraniu sytuacji, które stanowią bezpośrednią czy chociażby pośrednią okazję do ponownego zła. Nieraz to bardzo kosztuje.
Wielu ludzi załamuje się wobec realizacji mądrych postanowień, bo tak jak nie ma prawdziwego żalu bez postanowienia
poprawy, tak samo nie może być autentycznego postanowienia bez skruchy. Właściwie to wróciliśmy do punktu wyjścia -do żalu. Znowu muszę się odwołać do Soboru w Trydencie. Sobór ten podkreśla z naciskiem, że żal nie polega na samym
"odpuszczeniu grzechów wraz z postanowieniem nowego życia", lecz istotnie na czynnym przeciwstawieniu się popełnionym
grzechom. Słabość postanowienia poprawy bardzo często wynika z tego, że chociaż decydujemy się na zmianę stylu życia,
nie ma to nośnej energii, bo nie wypływa z dynamiki przeciwstawienia się, jakim jest właściwe przeżycie skruchy. Posłuchajmy, co mówi o tym znany współczesny filozof, Max Scheler: "Jowialni panowie powiadają: nie żałować, tylko wziąć się
do dobrych postanowień i przyszłość czynić lepszą! Ale tego nie powiedzą ci jowialni panowie, skąd brać siły do powzięcia
dobrych postanowień, a jeszcze bardziej siłę do ich wprowadzenia w czyn, jeżeli przedtem żal nie uwolni danej osoby od
determinacyjnej mocy jej przeszłości... Droga do całkowitego wzgardzenia sobą prowadzi przez nie wypełnione dobre postanowienia, których nie uprzedził prawdziwy żal" (Ruhe und Wiedergeburt, w: Vom Ewigen in Menschen, Leipzig 1921).
Psychologia i teologia są zgodne, że bez zlikwidowania obciążenia przeszłością przez autentyczną skruchę jest niesłychanie
ryzykowne przejście od winy do początku nowego życia. Wina i grzech przez swą wewnętrzną strukturę pozostają destruktywnymi siłami, które potem w różny sposób działają. Im mniej zdajemy sobie sprawę z tego procesu, tym swobodniej i
mocniej oddziałuje raz popełniony grzech. Dopiero żal niszczy istotę winy, usuwa motyw i zły czyn i umożliwia spontaniczny
początek nowego życia. Żal więc w konsekwencji powoduje moralne wyzwolenie. Ponieważ strefa żalu należy do miłosiernego oddziaływania Boga, dlatego nie należy zapominać o efektywnej roli modlitwy-prośby. Mistycy Wschodu modlili się o
specjalny "dar łez". Nie chodzi tu o rozhisteryzowaną reakcję uczuciową wobec popełnionego zła, ale o moc oczyszczającą.
W Psalmie 51 mamy przecież obietnicę: "Sercem skruszonym i upokorzonym nie wzgardzisz, o Boże!"
Poza żalem do najważniejszych czynności spowiadającego się należy samo wyznanie grzechów. Podejście do konfesjonału,
gdy nie ma tłoku, stwarza szansę spokojniejszej i głębszej rozmowy ze spowiednikiem. Nie jest to co prawda najważniejsze - zawsze bowiem sam Jezus Chrystus będzie pierwszym partnerem dialogu -- ale pozwoli przynajmniej uniknąć spięcia z
przemęczonym i zdenerwowanym spowiednikiem. Warto również pokusić się nieco o zmniejszenie anonimowości. Wzajemna nieznajomość penitenta i kapłana stwarzają potrzebną dla niektórych osłonę, ale utrudniają efektywne spełnienie funkcji
spowiednika. Ułatwia mi rozpoznanie "drugiej strony", gdy słyszę po słowach staropolskiego pozdrowienia "Niech będzie
pochwalony Jezus Chrystus", krótką informację, np. "jestem studentem", "małżonkiem", "mam lat 23" itp. Ta mała "wizytówka", jak ją nazywam, daje garść niezbędnych informacji, ułatwiających wzajemny dialog. Jeśli o tych wstępnych "grzecznościach", dotyczących przedstawienia się, mało kto pamięta, to na ogół nieomal wszyscy wiedzą o konieczności podania
daty (przynajmniej w przybliżeniu) ostatniej spowiedzi i jej ważności: czy nastąpiło rozgrzeszenie. Niekiedy ktoś zapomina
o obowiązku odprawienia pokuty, należy wówczas ten fakt podać spowiednikowi. Informuje się też o ewentualnych przeszkodach w należytym wypełnieniu pokuty.
W samym wyznawaniu trzeba zachować umiar, mówić to, co konieczne: przede wszystkim grzechy śmiertelne, a później
wybrane grzechy lekkie. Dla spowiedników kłopotliwi są skrupulaci, którzy wywlekają z przeszłości grzechy wątpliwe. Warto
pamiętać, że należy spowiadać się ze złych czynów według oceny własnego sumienia. Ocena ta może nastąpić przed popełnieniem lub w czasie dokonywania grzechu. Biedni ludzie o przewrażliwionych sumieniach, słysząc jakieś kazanie, na którym
ktoś długo i z "namiętnym" zapałem analizował grzechy przeciwko szóstemu przykazaniu -- zaczynają po kilkunastu latach
rozdrapywać swoje sumienie: "a może wówczas popełniłem grzech ciężki?" Może! Ale to mało ważne, bo wówczas subiektywnie nie uważałem tego za tak wielkie zło, a więc nie mogłem popełnić subiektywnie grzechu śmiertelnego. Rozgrzebywanie sumienia najmniej jest potrzebne Bogu, który już dawno przebaczył. Przecież jest Sędzią, ale nade wszystko Najmiłosierniejszym Ojcem. Odnoszenie się do Niego jak do bezdusznego urzędnika jest przynajmniej nietaktowne, jeśli nie boleśnie
obraźliwe. Szukanie w przeszłości jest szkodliwe dla samego penitenta. Może go sprowokować właśnie do nowego, już prawdziwego grzechu, a przy tym zasłania to, co istotne: konieczność kształtowania postawy autentycznego katolika.
Umiar należy zachować ponadto przy ujawnianiu okoliczności. Należy wymienić te, które wpływają na "jakość" grzechu.
Najczęściej rozgadani penitenci popełniają grzech obmowy w czasie spowiedzi. Wyznając własne winy, ciężar gatunkowy
oskarżenia przesuwają przez "projekcję" na wszystkich, tylko nie na siebie. Inni snują barwne opowieści z własnego lub
cudzego życia. Chociaż bardzo mile słucha się ludzi z prawdziwą fantazją, spowiednik musi przerwać zdecydowanie i zwrócić
uwagę, że w ten sposób spowiedź traci swój właściwy charakter samooskarżenia. Strata największa: penitent w zbyt szczegółowym opisie własnej biografii traci to, co decyduje o jakości wyznania -- klimat żalu, skruchy. Następuje wówczas jedynie
terapeutyczna ulga. Z jednej strony penitent powinien się niejako "przedstawić", stracić coś ze swej anonimowości i podzielić
się swoimi troskami i bólami z kimś, może jedynym bezinteresownie życzliwym. Ale czynić to tak, aby nie utracić istotnej
wartości. Nie należy w spowiedzi szukać za wszelką cenę ulgi. Może ona nadejść i często nadchodzi. Ale to nie jest najważniejsze! Niekiedy dla penitenta znacznie zdrowszy będzie niepokój, który pobudzi go wreszcie do twórczego wysiłku.
W chwili otrzymywania rozgrzeszenia starajmy się nigdy nie myśleć o tym, czy wszystko powiedziałem. Najlepiej jest zakończyć wyznanie słowami: "Za te wszystkie grzechy, które powiedziałem lub zapomniałem wyznać, żałuję i postanawiam
poprawę". Wyraziłem żal za wszystkie grzechy, nawet zapomniane, dlatego jestem spokojny. Teraz już się nie zastanawiam
nad przeszłością. Nie mogę przeoczyć najcenniejszego momentu, gdy dzięki Krwi Chrystusa, przelanej na krzyżu, staję się
znowu czysty i napełniony Łaską. Warto więc w tym momencie nie myśleć o własnych kłopotach i troskach, ale o bólu Jezusa.
Niestety, wielu egocentryków w chwili rozgrzeszenia żałuje... siebie. Tylko siebie. Bo tylko siebie widzą.
Za granicą warto sobie przypomnieć, że chociaż nie znam języka danego kraju, mogę się spowiadać przed człowiekiem, który
nie włada moim językiem. Może to odbyć się przez tłumacza. Na ogół jednak jest to zbyt krępujące i trudne. Dlatego wystarcza
mój żal i jego okazanie. W podróżach na Wschód trzeba pamiętać, że mogę ważnie (jeśli nie ma w pobliżu kapłana katolickiego) spowiadać się w cerkwi prawosławnej. Po powrocie z zagranicznych peregrynacji często rodacy oskarżają się w konfesjonale, że nie byli w niedzielę w kościele. Ze zdziwieniem dowiadują się, że obowiązek uczestnictwa w liturgii można
również wypełnić, z braku kościoła katolickiego, w każdej cerkwi. Przecież to jest nasz Kościół bratni, w którym w "inności"
obrzędów liturgicznych dokonuje się ta sama, co w polskich kościołach, Bezkrwawa Ofiara. Różnice dogmatyczne pomiędzy
rzymskim a wschodnim Kościołem nie mogą przesłonić tego samego Chrystusa, w tym samym kapłaństwie i sakramentach.
Trzecim z kolei istotnym momentem spowiedzi św. jest zadośćuczynienie, czyli jak mówimy, wypełnienie nałożonej pokuty.
Uderza przede wszystkim nieproporcjonalność pomiędzy karą a winą. Ktoś popełnił poważne przekroczenie i otrzymuje
śmiesznie niską pokutę sakramentalną. Istnieje dzisiaj na pewno jakaś nadmierna łagodność, ostrożność, "aby nie zrazić
klienta". W porównaniu z pierwszymi wiekami chrześcijaństwa wygląda to nawet na zbytnią miękkość. Większy jednak błąd
leży gdzie indziej. Księża operują schematycznymi pokutami, zazwyczaj nie wykraczającymi poza odmówienie modlitwy.
Nie umniejszając wartości pokutnym modłom, wydaje się, iż karę należałoby bardziej dostosować do błędów, popełnianych
przez spowiadającego, penitenta. Np. za niepohamowane wybuchy gniewu pokutujący powinien otrzymać polecenie zrobienia
jakiejś przyjemności dla skrzywdzonych. A może najmniej infantylnie byłoby, gdyby sam penitent podał propozycję efektywnej (przecież on najlepiej zna siebie) własnej pokuty?
Uwzględniając nawet wielkość i odpowiedzialność zadośćuczynienia, trzeba zauważyć, że pokuta, nawet najsurowsza, nigdy
nie będzie proporcjonalna do winy, a nawet nie powinna być taka. Właśnie brak tych proporcji mówi nam o czymś. O czym?
A właśnie o tym, że istotne zadośćuczynienie zostało dokonane przez Jezusa Chrystusa na krzyżu. Bracia protestanci mieli
nam bardzo za złe, że w ogóle ośmieliliśmy się wprowadzić koncepcję satysfakcji. Na pewno mają rację, jeśli ktoś przesadnie
przeceniając swoje zadośćuczynienie, zapomina o istotnym wyrównaniu naszej winy przez Boga. Natomiast ze względów
pedagogicznych byłoby wielką stratą, gdyby winowajca na sobie nie odczuł skutków popełnionego zła. Jest dla mnie przeżyciem, kiedy spowiadający "spiera się" ze mną, że otrzymał za małą pokutę. W tym człowieku jest (jeśli nie jest masochistą)
poczucie prawdziwego żalu i autentyczna chęć odkupienia winy. Powinien jednak mieć zawsze świadomość, że nawet jego
najcięższa pokuta jest zawsze współuczestnictwem w zbawczej mocy zadośćuczynienia, spełnionego na Golgocie.
Penitenci nie wiedzą, że mają prawo dyskutowania na temat wymierzonej kary. Oczywiście nie chodzi tu o sprzeczkę, ale o
spokojne przedstawienie swych racji, dlaczego danej pokuty nie mogą przyjąć, co im przeszkadza w wypełnieniu takiego, a
nie innego zadośćuczynienia. W uprawnieniu tym jest zawarta myśl, że należy jak najbardziej urealnić możliwość spełnienia
zadośćuczynienia. Po zaakceptowaniu pokuty przez penitenta wzrasta jego odpowiedzialność za dokładne i właściwe wypełnienie pokuty. Niewykonanie otrzymanej kary (jeśli oczywiście zaistniały wszystkie warunki do jej zrealizowania, nic poważnego nie stanęło na przeszkodzie) może w konsekwencji spowodować nawet grzech.
Chrześcijaninowi, gdy wypełni pokutę, często wydaje się, że to już wszystko. Trzeba się jeszcze postarać o wynagrodzenie
wyrządzonych szkód. Ponieważ wymaga tego prosta sprawiedliwość, dlatego czynność ta nosi jurydyczną nazwę "restytucji".
Nie tylko trzeba wyrównać straty materialne, które ktoś poniósł wskutek naszej niewłaściwej działalności (w tym sensie "wierzącemu" złodziejowi kradzież się nie opłaca, bo musi zwrócić skradzioną rzecz). Ponadto należy pamiętać o stratach w sferze
duchowej. Jeśli kogoś "poniosło" i nastąpiło zniesławienie, oszczerstwo, należy teraz to sprostować, publicznie wyjaśnić.
Gdyby ludzie na serio bardziej traktowali obowiązek wynagradzania szkód, na pewno byliby ostrożniejsi w grzeszeniu.
W tym rozdziale akcentowaliśmy wielokrotnie sprawy istotne. Na koniec przypomnijmy pokrótce główne myśli. W sakramencie pokuty najważniejsze są trzy czynności penitenta: żal, wyznanie, zadośćuczynienie. Ponieważ w pewnych okolicznościach, np. za granicą lub w wypadku penitenta głuchego, albo w sytuacji katastrofy, gdy z braku czasu udziela się rozgrzeszenia zbiorowego, nie dochodzi do wyznania grzechów, wynika z tego, że nie jest to czynność najistotniejsza. Podobnie jest
i z pokutą -- zadośćuczynieniem. Niekiedy biedny zagoniony grzesznik odkłada ją na ostatnią chwilę, i tej ostatniej chwili
nagle mu zabraknie, a pomimo to sakrament nie stracił swej ważności. Z tego jeszcze raz wynika, że najważniejsza jest skrucha. Czy jednak rzeczywiście nie ma nic ponadto jeszcze istotniejszego? Do niedawna i ja myślałem, że nic nie ma ważniejszego. Dopiero znany współczesny teolog, Bernard Häring, przypomniał mi to najważniejsze: "najważniejsze jest to, czego
dokonuje Zbawiciel. On oczyszcza naszą duszę, Boskie działanie pojednawcze jest tym najważniejszym. Dlatego najpiękniejszą nazwą sakramentu pokuty jest POJEDNANIE".
POWRÓT:
ROZDZIAŁ V
KOMU MOŻE ZASZKODZIĆ STAŁY SPOWIEDNIK?
Zanim wyjaśnimy, co rozumie się przez określenie "stały spowiednik", trzeba sobie szczerze powiedzieć, co o spowiednikach
w ogóle sądzi młodzież. Nie tylko o stałych, ale o wszystkich.
W duszpasterstwie akademickim rozmawiamy, dyskutujemy o wielu sprawach. Kiedyś podjęliśmy temat dotyczący spowiedników. Temat -- "rzeka"! Płynęło wiele pozytywnych uwag. Były wyrazy uznania za bezimienny, bezinteresowny trud, ale -jak to u młodych -- przeważały głosy krytyczne. Pod koniec rozmowy, która zresztą przerodziła się w kłótnię, zaproponowałem "miniankietę" na temat: "Błędy i niedociągnięcia naszych spowiedników".
Najczęściej występującym zarzutem był schematyzm. Oto jedna z charakterystycznych wypowiedzi: "Zdarza się często, że
kapłan, spowiadając liczne tłumy wiernych, znużony wysłuchiwaniem tych samych grzechów, nie indywidualizuje, ale
udziela tych samych wskazówek i nauk bez względu na to, czy w danym przypadku, tzn. w stosunku do tej osoby, są wskazane
i potrzebne. Staje się to w końcu nużące i odchodzimy bez zadowolenia, bo nasze wątpliwości i ciężar grzechów jakoś jeszcze
na nas ciążą. Po takiej spowiedzi często nie mamy odwagi przystąpić do Komunii św."
Młodzież boli również brak zrozumienia u kapłanów; pisze ona: "Często spowiednik nie potrafi uchwycić problemu, zbacza
z tematu". Wiąże się z tym zarzut lekceważenia trudności, zwłaszcza w dziedzinie wiary. Jedna ze studentek skarży się:
"Powiedziałam kiedyś podczas spowiedzi, że często mam wątpliwości. Ksiądz odpowiedział, że mam tyle dowodów na istnienie Boga, że nie powinnam mieć wątpliwości, i na tym koniec. Nie zapytał mnie nawet, o jakie wątpliwości chodzi". A
jeśli już spowiednicy starają się odpowiedzieć na problemy młodych, to niektórzy z respondentów stwierdzają niewłaściwość
i niewystarczalność argumentacji. Tak pisze jeden z nich: "Gdy raz wyraziłem wątpliwości w sprawach wiary -- spowiednik
zaczął mi wykładać tzw. zakład Pascala. W momencie, gdy mu przerwałem pytaniem: Chodzi księdzu o zakład Pascala? -zmieszał się i okazało się, że ma braki w przygotowaniu nawet w zakresie filozofii chrześcijańskiej". W dziedzinie seksualnej
razi młodzież nietaktowność niektórych księży, wyrażająca się w stawianiu niepotrzebnych zbyt szczegółowych pytań. Młodych uderza również niemile przesadny akcent "ilościowy" u spowiedników. "Wydaje mi się -- czytamy w jednej z ankiet -że pytania o dokładną ilość popełnianych grzechów mijają się z celem i bardzo krępują ze względu na to, iż i tak najczęściej
dokładnie nie pamiętamy tego i obawiamy się, by nie popełnić grzechu na spowiedzi przez kłamstwo albo usiłujemy zbyt
długo to sobie przypominać. Wydaje się, że określenie około x razy jest o wiele lepsze i jeśli ta liczba jest potrzebna, to chyba
wystarczy przybliżenie". Do błędów, popełnianych przez spowiedników, zalicza się również zbytni pośpiech. Z kolejnej wypowiedzi dowiadujemy się, że "odbiera się spowiedzi charakter mistyczny, podniosły, co z natury rzeczy ma miejsce w czasie
rekolekcji, odpustów itd. Systemem taśmowym każdy przyklęka na parę minut, wyszepce i już! Odchodzi oczyszczony. Czy
naprawdę? Kapłan -- nie wątpię -- modli się gorąco, ale czy ta druga strona, klęcząca u konfesjonału, też to robi szczerze?
Spowiedzi sprzyja spokój i cisza, a nie pośpiech". W młodych ludziach dojrzewa pragnienie czegoś głębszego. Nie tylko razi
ich szablon, banał "zawsze takiej samej pokuty", ale dodają: "pokutą nie jest np. dwukrotne odmówienie Litanii do Wszystkich
Świętych. To kpina, a nie pokuta! Pokuta nie może być wymierna w słowach litanii. To ma być pokuta wnętrza człowieka".
Studenci nie ograniczyli się tylko do krytyki. Przytoczymy tutaj dwie wypowiedzi, postulujące warunki, zdaniem respondentów, właściwej spowiedzi. "Dobra spowiedź to przede wszystkim nawiązanie bliższego kontaktu spowiadającego się ze spowiednikiem. Zadając odpowiednie pytania, można sobie wyrobić zdanie o penitencie, wyjaśnić wątpliwości o jego poziomie,
a czasem nawet wskazać odpowiednią literaturę. Spowiedź będzie dobra, gdy znajdziemy wspólny język z kapłanem i nastąpi
wzajemne zrozumienie". Pragnienie pogłębionego kontaktu znajdujemy i w drugiej wypowiedzi: "Do spowiedzi wolałam iść
do ojca zakonnego. Spowiedź była zawsze najbardziej uroczysta. To była wspólna spowiedź zanoszona do stóp Boga. W tej
wędrówce kapłan sprawował funkcję wyjednującego łaski dla mnie. Czułam, że oboje idziemy do Boga z tym balastem grzechów i że spowiednik wstawi się za mną do Boga. Ksiądz natomiast, zwłaszcza w wieku podeszłym, słucha -- przerywa, łaje,
mruczy. Klęczę zalana wstydem, ale nie żalem i skruchą. A przecież nie o wstyd tutaj chodzi i to o płaski wstyd przed spowiednikiem. W swej wielkości sakrament pokuty ogranicza się do wyliczenia grzechów, przerywanego potępieniami i zadaniem pokuty. To nie jest spowiedź! To ma być wspólna spowiedź, głęboka i świadoma".
Tyle młodzi "gniewni". Można z nimi się trochę nie zgadzać, nie zawsze wina leży po stronie księży. Często wpływają na to
warunki, a czasami sami penitenci, np. przez przystępowanie do sakramentu pojednania w momentach pośpiechu, tłoku. W
tej ankiecie, która miała zresztą zawężony krąg respondentów i nie rościła pretensji do poważnych, naukowych badań, uderzyło mnie specjalnie jedno. Mam na myśli to poszukiwanie wzajemnego zrozumienia, kontaktu pomiędzy kapłanem a spowiadającym się. Uzyskanie wewnętrznej więzi, o którą tak młodym chodzi, jest utrudnione. Sytuację komplikuje anonimowość zarówno kapłana, jak i penitenta. Nie ułatwia kontaktu przypadkowość spotkania. Dodatkowym utrudnieniem przy dużej
ilości spowiadających się jest gorączkowy pośpiech i zdenerwowanie.
Można ominąć te wszystkie przeszkody i wyjść naprzeciw pragnieniu ujawnionemu w ankiecie przez funkcję spowiednika
stałego. Któż to jest ten spowiednik stały? Jest to po prostu kapłan, wybrany przez penitenta i w uzgodnionych terminach
spowiadający go przez dłuższy okres. Dzięki dłuższemu kontaktowi ginie anonimowość, może powstać serdeczna więź wzajemnego poznania i zrozumienia. Ponadto powstaje coś znacznie ważniejszego. Poprzez częste spotkania w sakramencie pokuty istnieje możliwość wzrostu jakościowego samego procesu terapeutycznego. Istnieje tu analogia z leczeniem pacjenta.
Nawet wybitny lekarz nie zawsze potrafi przy jednorazowym kontakcie skutecznie oddziałać na chorego. Nie zna pacjenta.
Mimo swej genialności i intuicji zawodowej często staje bezradny wobec trudnego przypadku. Natomiast lekarz średnio
uzdolniony, przy częstych wizytach chorego, mając w dodatku kilkakrotnie powtórzone prześwietlenia, analizy, może skuteczniej pomóc cierpiącemu. W wypadku spowiednika, nawet doświadczony będzie miał trudny problem, gdy spotka skomplikowaną sytuację duchową w konfesjonale. Oczywiście różnica w porównaniu z nieprzeciętnym eskulapem będzie zasadnicza. Kapłan w sakramencie pokuty dysponuje dodatkowym światłem, którego pozbawiony jest lekarz. Światło Ducha Świętego może niesłychanie ułatwić rozstrzygnięcie jakiegoś problemu przy spowiedzi św. Może, ale nie musi. I nierzadko zdarza
się, iż spowiednik czuje, że pozostaje w absolutnej ciemności.
Stały spowiednik, podobnie jak stale leczący danego pacjenta medyk, ma do dyspozycji dodatkową znajomość penitenta,
płynącą z częstego się spotykania. Nie chodzi tutaj jedynie o poznanie walorów i zalet, charakteru i osobowości tego drugiego
człowieka. Znacznie cenniejsze jest odkrycie w nim kierunku działania Bożego. Znajomość wymagań, stawianych przez
Chrystusa, decyduje o efektywnej pomocy stałego spowiednika. Bardzo często przychodzą do konfesjonałów duszpasterzy
akademickich młodzi, pełni wewnętrznej udręki "na rozstajnych drogach". Rozpoczęli studia, ale właściwie czują, że "to nie
to". Nie wiedzą, co ze sobą zrobić, dokąd iść. Zdarza się to i po dyplomie, już po kilku latach pracy. Nadchodzi chmura
niepewności. Czy nadal ma tkwić za biurkiem, za stertą papierów? Czy do "końca świata" ma być zootechnikiem, budowlańcem? Pojawiają się jakieś tajemne prądy, aspiracje. Chciałby poświęcić się ludziom całkowicie. Tej zupełności oddania nie
widzi w dotychczasowym trybie swego życia "zjadacza chleba". I zmęczony niepewnością, wyczerpany nerwowo idzie do
spowiednika. Tymczasem tamten człowiek odczuwa ciężar odpowiedzialności podjęcia decyzji za penitenta. Przygniata go
niejasność sytuacji. Nie rozumie wielu elementów. Boi się pozbawić społeczeństwo człowieka, który już wszedł w pracę, jest
dobrym fachowcem. Jak bardzo rzadko może spowiednik powiedzieć zdecydowanie, jednoznacznie -- idź, to Bóg cię powołuje. Miałem szczęście spotkać takiego kapłana. I do dzisiaj czuję gorącą wdzięczność za ułatwienie najważniejszej decyzji.
Tylko że mój spowiednik nie był przypadkowy: to był spowiednik stały. Znał mnie. Miał odwagę powiedzenia mi najtrudniejszej prawdy. Spowiednik wybrany przez nas, po mniej więcej rocznym kontakcie ma możliwości rozpoznania sytuacji,
ułatwienia wyboru. Nie należy jednak w pierwszej spowiedzi sugerować kapłanowi problematyki powołania. Dopiero po
kilkunastu spowiedziach warto postawić decydujące pytanie. Oczywiście, odpowiedź ma zawsze charakter doradczy. Nikt nie
może decydować o moim powołaniu. Decyzja ostateczna należy zawsze do mnie. I to jest najtrudniejsze, najboleśniejsze w
"męce wyboru". Ale i chyba najwspanialsze -- bo to jest moja wolność. W miłości musi zawsze być wolność. Tak nas Bóg
ukochał, że obdarzył nas swobodą decyzji ostatecznych. To jest wolność chwilami nie do wytrzymania. To jest straszliwy
ciężar, który ludzie usiłują przerzucić na innych. Chociażby na stałego spowiednika.
Oprócz wytworzenia wewnętrznej więzi, wzajemnego "rozszyfrowania", pomocy w podjęciu decyzji "ostatecznych", spowiedź u wybranego kapłana ma jeszcze jeden walor: kontroli. Spowiedź św. to nie tylko rozliczenie się z Bogiem i ludźmi.
To nie tylko dźwiganie się z jakiejś wady, to przede wszystkim szansa rozwoju. Przy sporadycznych kontaktach z sakramentem pokuty zapomina się o tej możliwości. Dopiero systematyczna spowiedź pod kierownictwem jednego kapłana stwarza
warunki do realizacji rozwoju duchowego. Pewną rolę ma tutaj do odegrania czynnik kontroli. Stały spowiednik z życzliwością, a nawet często jak przyjaciel obserwuje zmagania, wysiłki penitenta. Nie tylko jest biernym obserwatorem, ale i stara się
pomóc, ułatwić. Między innymi przez to, że pamięta, kim był spowiadający na początku, kim jest teraz, po kolejnych spowiedziach. Spowiednik stały dysponuje obiektywnym elementem porównawczym. Kontrola samego siebie, nawet przez częste
rachunki sumienia, refleksje, zawsze grozi pewnym subiektywizmem. Mamy możliwość włączenia spowiednika jako obiektywizującego doradcy. To jasne, że również, jak i my, omylnego. Lecz możliwość pomyłki zmniejsza dystans, obiektywizm
układu.
W życiu wewnętrznym zdarzają się chwile klęsk i załamania. Wówczas okazuje się cenny walor spowiednika, który towarzyszy i w chwilach wzlotu, i upadku. Podtrzymanie psychiczne ze strony stałego spowiednika ma specjalną wagę ze względu
na to, że ten człowiek nie ogranicza się do zdawkowych słów pociechy, lecz znając dobrze penitenta, może zastosować metody
terapii psychicznej. Znając wewnętrzne możliwości penitenta, może pozwolić sobie na dość ryzykowne sposoby wydobywania z depresji, np. pozorne zlekceważenie trudności penitenta lub radykalne wstrząśnięcie jego psychiką.
Trochę śmieszą, a trochę smucą ludzie, którzy wybrali sobie przewodników duchowych, a w chwili popełnienia ciężkiego
grzechu uciekają od stałego do przygodnego spowiednika. Śmieszy ta niezdrowa ambicja, aby stałemu powiernikowi pokazywać się tylko od najlepszej strony, na tle małych, codziennych grzeszków. Zasmuca natomiast strata szansy pokazania
prawdziwego oblicza opiekunowi duchowemu. On powinien znać nie tylko małe defekty, ale i te ciężkie, śmiertelnie zagrażające życiu wewnętrznemu. Widząc tylko jeden aspekt, małego zła, nie może przewodnik właściwie prowadzić, bo nie zna
dogłębnie penitenta. I stąd przy pokazywaniu się jedynie z dodatniej strony naraża się spowiadający na nieskuteczność kierownictwa duchowego. Przegrywa wskutek próżności i braku cywilnej odwagi.
Wśród wartości, zachęcających do podjęcia próby znalezienia przewodnika duchowego, można wskazać jeszcze czynnik
wstydu. Człowiek wstydzący się usiłuje coś ukryć. Tak chętnie chowamy swoje złe sprawy za osłonę anonimowości. Dlatego
może nam odpowiadać słuszna zasada wolności wyboru spowiednika, surowo przestrzegana zgodnie z przepisami prawa
kanonicznego. Korzystamy z wolności i "wybieramy" nie wybierając, tzn. idziemy do przypadkowo spotkanego księdza w
danym kościele. Wolno nam, ale czy warto zawsze korzystać z tej wolności? Tracimy wiele możliwości, o których tu wspomniałem, a ponadto przegrywamy wychowawczą wartość wstydu. Jesteśmy na pewno skrępowani, gdy jeszcze raz idziemy
do tego samego spowiednika z tymi samymi grzechami. Wstyd ujawniania powtarzanego zła można wykorzystać, kierując
rozwojem własnej osobowości. Poczucie zażenowania: "co sobie pomyśli o mnie ten ksiądz?" może stać się również hamulcem.
Przy próbie określenia, kim jest stały spowiednik, wspomniałem, że jest to kapłan z wyboru. W jaki sposób znaleźć można
przewodnika duchowego? Wielu chętnie skorzystałoby z możliwości regularnej spowiedzi, niestety twierdzą oni: "nie możemy znaleźć". Na pewno spotkać dzisiaj właściwego przewodnika jest niezmiernie trudno. Niewielu kapłanów na tak poważną i absorbującą funkcję ma czas i siły. Wielu odmawia, bo czują się za słabi, oceniają ciężar wielkiej odpowiedzialności.
Pomimo to, kierując się Ewangelią, w której powiedziano: "szukajcie, a znajdziecie", należy przede wszystkim poszukiwania
rozpocząć od modlitwy o znalezienie właściwego przewodnika. Modlitwa powinna nam towarzyszyć nie tylko w chwili wyboru, ale również i po znalezieniu spowiednika. Powinniśmy przed spowiedzią prosić o światło dla niego. Spowiednik również
się modli, ale tutaj powinna nastąpić jakaś wspólnota, wzajemna modlitwa za siebie. To będzie pierwszy element więzi, nie
tylko ludzkiej.
Jeżeli spowiadający się nawiąże kontakt duchowy z kapłanem, może przy końcu spowiedzi zapytać się: "czy ksiądz nie zechciałby zostać moim spowiednikiem?" Jak już wspomniano, może on z rozmaitych przyczyn, słusznych czy, niestety, niesłusznych, odmówić. Jeżeli się zgadza, warto od razu ustalić terminy następnych spotkań. W poszukiwaniach odpowiedniej
osoby pomocne są wykazy dyżurów spowiednika, umieszczane w niektórych kościołach. Przy nazwisku podane są godziny
stałego dyżuru i miejsce, w którym znajduje się dany konfesjonał. Optymalnym rozwiązaniem wydaje się umieszczenie ponadto odpowiednich tabliczek informacyjnych na samych konfesjonałach. Należy tylko żałować, iż jest tak jedynie w nielicznych kościołach.
Trudno tutaj ustalić ramy czasowych spotkań ze spowiednikiem. Są wypadki zagrożenia duchowego, w których niezmiernie
pożyteczne, a nawet niekiedy wręcz konieczne będą spotkania częste, co tydzień lub dwa. Po pewnym czasie należy częstotliwość zmniejszyć. Kontakty comiesięczne są chyba najwłaściwsze. W miarę pogłębiania znajomości penitenta okazać się
może potrzeba kontaktów poza konfesjonałem. W wypadku znacznego oddalenia kontakt może ułatwić korespondencja. Jednak należy pamiętać, że istota kierownictwa duchowego nie polega bynajmniej na długości listów, pisanych przez spowiednika lub otrzymywanych przez niego. Wartość kontaktu w normalnym układzie nie polega na mnożeniu spotkań, wydłużaniu
czasu spowiedzi, ale na intensywnym przekazie istotnych wartości duchowych. Plagą naszych konfesjonałów są osoby o
nadmiernym gadulstwie. Cenny czas spowiedzi potrafią zmarnotrawić na zupełnie niepotrzebne opowiadania o własnych
przeżyciach i doznaniach, często nawet urojonych. Spowiednik musi wykazać tutaj dużo taktu i roztropności, aby wysłuchać
tego, co konieczne, natomiast w sposób delikatny, ale i bezapelacyjny przerwać nie kończący się tok pustej narracji. Do
sprostania temu trudnemu zadaniu trzeba dużo doświadczenia. Radzi się szukającym dobrego spowiednika, aby go znaleźli
przede wszystkim wśród nieco starszych kapłanów. Nie oznacza to, że z wiekiem automatycznie nabywamy mądrości, ale
odpowiednia liczba lat, spędzonych w konfesjonale, gwarantuje na ogół (bo i tu mogą być wyjątki) konieczny zasób doświadczenia życiowego. Uchronić to może powstającą więź pomiędzy spowiednikiem a penitentką (rzadziej to grozi penitentom)
od niebezpiecznego uzależnienia. Zdarza się bowiem, iż po wyjeździe kierownika duchowego całe życie wewnętrzne zostaje
zburzone. Wszystko się wali, nie ma mowy, żeby ktoś inny mógł zastąpić nieobecnego, bo on był "jedyny", "niezastąpiony".
Przesadne związanie personalne prowadzi do tego, że penitent przestaje się w ogóle spowiadać, a przynajmniej przez długi
czas wstrzymuje się od sakramentu pokuty. Są to oczywiście wypadki skrajnego wypaczenia zdrowej koncepcji kierownictwa
duchowego.
Na tym tle może warto określić, kim naprawdę stały spowiednik powinien być dla penitenta. Kilkakrotnie użyłem sformułowania: "przewodnik duchowy". Dla turystów jest to określenie mówiące za siebie. Ponieważ to prowadzenie odbywa się na
zasadzie wolnego wyboru z wielu kandydatur, jest tutaj coś z miłości, w której trzeba dokonać wyboru współpartnera. A
ponieważ wybrany w warunkach wolności (ma prawo odmowy) akceptuje współpartnera, dlatego może jawić się w przewodnictwie duchowym przyjaźń. Wydaje mi się, że spowiednik powinien stać się dla penitenta przyjacielem w najlepszym tego
słowa znaczeniu. Aby odsunąć wszelkie grożące w przyjaźni niebezpieczeństwa, między innymi nadmiernego przywiązania
uczuciowego, spowiednik i jego współpartner powinni pamiętać, ku czemu zmierza przewodnictwo duchowe. Celem przewodnika jest doprowadzić do takiego etapu, w którym przewodnik staje się niepotrzebny. To jest coś z paradoksu chrześcijaństwa: prowadzi się, aby przestać prowadzić. Dobry przewodnik, który staje się przyjacielem prowadzonego, dąży do jego
usamodzielnienia. A nade wszystko pamięta, iż w chrześcijaństwie jest jedno najpotężniejsze światło: światło samego Ducha
Świętego. Przewodnik powinien nauczyć penitenta korzystania z kierownictwa Ducha Świętego. Rozumiejąc w ten sposób
funkcję przewodnika duchowego, nie ograniczamy jego kompetencji, ale wskazujemy na właściwe kierownictwo. Nie pozwalamy, aby przez duchowe prowadzenie rosły szeregi infantylnych penitentów. Może dlatego nie lubię, aby nazywano
stałego spowiednika "kierownikiem duchowym". Gdybyśmy o tym wszystkim pamiętali, uniknęlibyśmy wynaturzonych kierowników duchowych, którzy sprawują absolutną władzę nad duszami. Tacy zabraniają spowiedzi u innych kapłanów, zobowiązują do nieomal ślepego posłuszeństwa.
Radykalnym rozwiązaniem, uzdrowieniem sytuacji ewentualnego wypaczenia przewodnictwa duchowego będzie jak najspieszniejsze odejście od niewłaściwego przewodnika. W jakich jeszcze wypadkach należy zmienić przewodnika duchowego?
Zmiana jest konieczna, gdy istnieje brak zrozumienia wzajemnego, poczucie skrępowania do tego stopnia, że wstyd nam się
przyznać spowiednikowi do pewnych rzeczy. Można również opuścić przewodnika, gdy od nas za mało wymaga. Byłoby
jednak niepoważne dążenie do zmiany w sytuacji, gdy spowiednik dużo wymaga. Sam przewodnik może doradzić zmianę,
gdy czuje, że jego wpływ jest znikomy i nie ma już nic więcej do przekazania. Przy wszelkich zmianach należy jednak pamiętać o zasadzie stałości przy przewodnictwie duchowym. Zmian nie należy dokonywać zbyt pochopnie, bo zanim dojdzie
do głębszego poznania i wzajemnego zrozumienia, musi upłynąć dość dużo czasu. Systematyczna kontynuacja jest tutaj gwarantem powodzenia. Kapłan powinien zawsze pamiętać -- jak słusznie pisze o. Piotr Rostworowski -- że "jest sługą, a nie
panem i nie on dobiera sobie penitentów. A przede wszystkim nie powinien się usuwać, gdy praca jest uciążliwa i niewdzięczna" (O kierownictwie duchowym, Warszawa 1962).
Istnieje jeszcze jeden powód, skłaniający do odejścia od przewodnika duchowego. Jest nim nadmierne uczuciowe związanie.
Należy jednak tutaj działać niezmiernie ostrożnie, bo problem przywiązania spowiadającego się do kapłana jest skomplikowany. Zdarzają się rozwiązania tej sytuacji zbyt radykalne przez całkowite zerwanie kontaktu. Zbytnią symplifikację takiej
metody zauważyła św. Teresa, stwierdzając, iż przywiązanie do przewodnika jest rzeczą normalną, ponieważ przez niego
otrzymuje się wielkie dobra duchowe. Walka więc przeciw wszelkiemu przywiązaniu jest pozbawiona słuszności, jednak
trzeba mieć i to na uwadze, że poważne niebezpieczeństwo zagraża przewodnictwu ze strony niewłaściwego przywiązania.
Na tym terenie szczególnie łatwo jest o złudzenie, że wszystko jest w porządku. Nie bagatelizując zatem zagrożenia, trzeba
podkreślić rolę pominiętego przez zwolenników radykalnego "cięcia" elementu niezmiernie ważnego przy przewodnictwie
duchowym. Jest nim pewna ewolucyjność postępu człowieka w rozwoju duchowym. Nie można od wszystkich wymagać
jednakowego stopnia oderwania się, bo nie wszyscy są do tego przygotowani. W życiu wewnętrznym jest etap początkowy i
faza dojrzałości. Na każdym etapie Bóg czegoś innego wymaga. Jeżeli na początku współpracy z przewodnikiem istnieje
jakieś zbyt uczuciowe przywiązanie, to gdy praca wewnętrzna idzie w dobrym kierunku, jest szansa na stopniowe, powolne
oczyszczenie. Należy zachować ostrożność, unikać słów i "klimatu" podtrzymujących tę uczuciowość i mogących zepchnąć
ją jeszcze niżej, ale nie ma powodów do radykalnych rozwiązań.
Spowiednik stały może nie tylko skomplikować życie duchowe przez nieumiejętne rozegranie strefy powiązań uczuciowych,
ale i przez nieznajomość podstawowego prawa psychologicznego o dążeniu do integracji wewnętrznej.
Człowiek składa się jakby z wielopoziomowych kręgów integracyjnych. W ciągu życia przechodzi przez stadia wielu dezintegracji pozytywnych -- o których na terenie polskim pisał wiele Kazimierz Dąbrowski -- scalając swą osobowość na coraz
wyższym poziomie. We wszystkich etapach tworzenia się procesu integracyjnego psychiki przewodnik duchowy może odegrać poważną rolę.
Pisząc o rozmaitych przeszkodach, trudnościach przy spowiedzi, chciałem być obiektywny i nie poprzestać jedynie na wyliczeniu walorów funkcji stałego spowiednika. Istnieje nadzieja, że czytelnik pomimo wszystkich niebezpieczeństw i "szkodliwości" zdobędzie się na odkrycie nowej dla siebie wartości, jaką jest spotkanie przyjaciela w konfesjonale.
POWRÓT:
ROZDZIAŁ VI
RACHUNEK SUMIENIA
Rachunek sumienia może być przyczyną rozwoju duchowego, ale też klęski, może działać destrukcyjnie na skutek wielokrotnego powtarzania, gdyż wytarty schemat nie tylko nie ożywia duchowo, ale staje się fikcją. Dlatego z dużą obawą piszę o
rachunku sumienia. Aby nie stał się on czynnikiem zniszczenia duchowego, należy z właściwym zrozumieniem przyjąć podane sugestie. Poszczególne elementy rachunku sumienia powinno traktować się jedynie jako czynniki, inspirujące głębszą
refleksję. Warto stale pamiętać, że każdy rachunek jest inny, bo sytuacja jest inna. I to tropienie zmienności zdarzeń w świetle
niezmiennych norm moralnych stanowi specyfikę "rozliczania" sumienia.
Dla dobrego przeprowadzenia rachunku sumienia potrzeba kilku przynajmniej elementów wstępnych, które teraz postaram
się omówić.
AUTENTYZM
Przed przystąpieniem do wykrycia zła w sobie konieczne jest gorące wezwanie Ducha Świętego, Ducha Prawdy. Młodzi
głośno żądają autentyzmu, ale niestety mówiącym z wielką pasją o prawdzie brakuje szczerości wobec samych siebie. W
klimacie szerzącego się kłamstwa, w oszołamiającym tempie życia ludzie gubią autentyzm własnego wnętrza. Człowiek często nie wie, kim jest naprawdę. Gramy nie tylko wobec drugich, ale nawet wobec samych siebie. Maski są już tak przyrośnięte
do twarzy, że trudno odróżnić, co jest pozorem, a co rzeczywistością. Rachunek sumienia to właśnie trud zdejmowania maski.
Czy człowiek może w subiektywnej ocenie samego siebie być obiektywnym? Jest to możliwe jedynie w świetle samego Ducha
Prawdy -- obiektywnej i subiektywnej. Poza modlitwą-prośbą można w wymiarze doczesności pomóc sobie przez odniesienie
swych problemów do czynnika obiektywizującego. Będzie to w rachunku sumienia świadomość obecności ludzi. Nie chodzi
w tej chwili o naszych przyjaciół. Dużą pomocą mogą być właśnie ludzie nieżyczliwi dla nas, z którymi jesteśmy w konflikcie.
Najlepiej tacy, wobec których postąpiliśmy niewłaściwie. Zastanawiając się nad sobą, usiłując wypracować autentyczną
ocenę, warto często stawiać sobie pytanie: "A co by na to powiedział właśnie mój wróg X?" "Co by dodała pani Y, która jest
tak cięta na mnie?" Wydaje mi się, że te opinie "niechętnych" są często bliższe prawdy niż oceny naszych przyjaciół. Ci ostatni
boją się nam powiedzieć całą prawdę. Boją się utracić przyjaźń. Czy są prawdziwymi przyjaciółmi -- to już inna sprawa.
W niezmiernie trudnym procesie zdobywania się na obiektywne spojrzenie na siebie wielce przydatne może być środowisko.
Szczególnie przypominają mi się grupowe wędrówki. Mam na myśli trudne wędrowanie. Jeżeli spływ kajakowy -- to nie
spokojną, łagodną Czarną Hańczą, ale np. Pasłęką lub Łupawą -- rzekami o silnym spadku wody i bystrym prądzie, na których
łatwo o wywrócenie kajaka. Po takiej wywrotce trzeba wszystko suszyć przy ognisku, po to, by w dniu następnym powtórzyć
te same przygody kajakowe. Podobne przeżycia czekają nas na niektórych szlakach górskich, gdy z malowniczej ścieżki o
wytyczonym szlaku schodzimy z trasy i nagle "spadamy" w dół na łeb na szyję przez gałęzie drzew, krzewy i głazy. Teraz
trzeba odpocząć po to, by jutro przeżyć to wszystko jeszcze raz, dobrowolnie narazić się na taką samą przygodę. Ale właśnie
wspólne przeżywanie "zwariowanej" wyprawy ujawnia różne postawy jej uczestników. Jeśli wyprawa była naprawdę udana
i wszyscy zżyli się, dojrzeli -- na skutek wspólnie przebytych trudów -- do powiedzenia sobie prawdy, na końcu, na jakiejś
polance, prawda, nawet ta trudna, jest sobie wzajemnie przekazywana. W godzinie szczerości powstałej nie na rozkaz, ale
spontanicznie, z potrzeby serc, można dowiedzieć się wielu ciekawych, dobrych i przykrych rzeczy o sobie. Najważniejsze,
że jest to prawdziwe, podpatrzone na trasie, która obnaża człowieka. A znam pary, które po takim wspólnym "rachunku
sumienia" rozstały się na zawsze. Na całe szczęście, bo w mieście, w cieplarnianych warunkach wydawało się narzeczonym,
że znają siebie. Gdyby rozpoczęli wspólne życie tak niedobrani, ich wędrowanie szybko skończyłoby się katastrofą. Test
próby wspólnego życia na trudnym szlaku pomógł w odnalezieniu autentycznej oceny.
BEZPOŚREDNIOŚĆ
Jest to drugi element dobrego rachunku sumienia. Bezpośredniość polega na stworzeniu odpowiedniego klimatu, bowiem
chodzi o to, by odejść od atmosfery suchego rozliczania lub wnikliwej intelektualnej analizy. Na pewno wielkim ułatwieniem
będzie duch modlitwy, poprzedzający rachunek sumienia i towarzyszący mu. Najważniejsze jednak jest uzyskanie kontaktu
z samym Jezusem Chrystusem, który własną krwią wyzwolił nas z grzechów. Żywa świadomość Odkupienia przez krwawą
Mękę może nas popchnąć do bezpośredniej myśli, skierowanej do Chrystusa, np. "Jezu, zgrzeszyłem przeciw Tobie kłamstwem". A może jeszcze inaczej: "Chryste, przebacz mi częste opuszczenie Ciebie w modlitwie". Są to tylko przykłady. Tu
nie może być szablonów. W rachunku sumienia pod wpływem impulsu wiary i miłości powstaje zwrot wewnętrzny, spontaniczny, niepowtarzalny. Rachunek sumienia przestaje wówczas być szablonowy, staje się czymś bardzo intymnym, bezpośrednim. W ten sposób następuje doskonałe przygotowanie żalu, tak potrzebnego przy samej spowiedzi.
REGULARNOŚĆ
Regularność, będąca cechą dobrego rachunku sumienia, wymaga częstego jego dokonywania. Ideałem byłby tu codzienny
rachunek sumienia, który najlepiej przygotowuje do rachunku przed spowiedzią. Biedni są grzesznicy, którzy po wielu latach
usiłują obliczyć swoje grzechy i gubią się w historii własnego życia. Trudno im sobie przypomnieć wszystkie szczegóły,
wymagane przy wyznawaniu ciężkich grzechów. Męczą się biedacy i są często bezradni, a przy tym gubią to najważniejsze:
atmosferę żalu. Przypominanie sobie przeszłości przesłania im wszystko. Zupełnie inaczej podchodzą do rachunku sumienia
ludzie, którzy częściej się spowiadają. Najłatwiej jest tym, którzy codziennie zastanawiają się nad swym życiem. Nie chodzi
tu tylko o trening czysto mechaniczny, ale przede wszystkim o rozwój duchowy, dokonujący się poprzez impuls codziennej
refleksji nad błędami i niedociągnięciami. Ponadto przez tę regularność uzyskuje się samokontrolę i zdolność całościowej
oceny każdego dnia.
Codzienna refleksja nad przebiegiem dnia powinna towarzyszyć wieczornej modlitwie. Zamiast mechanicznego "klepania"
rozmaitych "pobożności" (nie jest to atak na świadome i z żywą wiarą odmawianie znanych modlitw) lepiej w bezpośredni
sposób przedstawić Jezusowi cały dzień. Nie warto tracić czasu na dokładną analizę. Znacznie skuteczniejsze byłoby poświęcenie czasu błędom podstawowym, najgroźniejszym i najczęściej występującym. Może to być jedna jedyna wada główna. W
przypadku uporczywego powtarzania zła wskazane jest, by zakończyć codzienny rachunek sumienia równie uporczywą modlitwą o pomoc w walce z tą wadą. Intensywność prośby ma wpływ na lepsze przeżycie dnia następnego. Przekonało się o
tym wielu tych, którzy potrafili przekształcić codzienny rachunek sumienia w modlitwę; nie tylko błagalną, lecz i dziękczynną
za wszystkie zwycięstwa nad złem. A stąd już blisko do modlitwy chwały!
SKUTECZNOŚĆ
To czwarta cecha dobrego rachunku sumienia, bo jeśli rachunek sumienia ma być dobry, powinien być efektywny. Skuteczność jest tutaj rozumiana w sensie wewnętrznym, chodzi bowiem o rozwój duchowy.
Aby rachunki sumienia pomagały we wzbogacaniu osobowości, muszą zawierać również element pozytywny. Nie mogą być
jedynie bilansem klęsk i strat. Powinno się zauważyć dobro i piękno, które nas spotkało. Nad ciemną strefą grzechu, by nas
nie przygniótł, musi wyrastać nasz dobry czyn. Trzeba umieć dostrzec i z wdzięcznością dla Boga, starannie odnotować. Dla
poprawienia skuteczności samowychowania należy uchwycić nie tylko główny kierunek zła, ale i tendencje rozwojowe dobra.
Z tego powinny płynąć wnioski programowe, przekraczające zakres jednego dnia czy miesiąca. Planowanie jest niesłychanie
ważne w przypadku popełniania tych samych grzechów. Trzeba już w rachunku sumienia, nie czekając na sakrament pojednania, nakreślić perspektywiczny plan naprawy. Powinien on być w odróżnieniu od często nieumiejętnego planowania, które
spotykamy w życiu codziennym, realistyczny i konkretny. W programie takim muszą być zawarte konkretne zamierzenia,
prowadzące do wyjścia z kryzysu duchowego. W rachunku sumienia należy umieć przewidzieć przeszkody, jakie mogą się
pojawić. Wszystkie okazje do powtórnego popadnięcia w grzech nie tylko należy "zobaczyć" w wyobraźni, ale i przygotować
środki zaradcze, nie dopuszczające do zaistnienia zła.
W przypadku często powtarzających się niektórych grzechów o wymiarze społecznym, można przy rachunku sumienia powziąć decyzję ich ujawnienia wobec wspólnoty. Sytuację taką stwarza Msza św., w której uczestniczy mała, zżyta ze sobą
grupa liturgiczna. Okazją może być wspólna modlitwa. W czasie aktu pokutnego, rozpoczynającego liturgię, korzystając z
sugestii celebransa, można wyznać wobec wspólnoty swe winy popełniane wielokrotnie. Oprócz mobilizacji wewnętrznej
"publicznego pokutnika" duże znaczenie ma siła wspólnej, oczyszczającej modlitwy oraz uwrażliwienie zespołu na pomoc
braterską, której w życiu wspólnoty oczekuje "pokutnik". Oczywiście tego rodzaju wystąpienia należy przemyśleć w trakcie
rachunku sumienia. Publiczne wyznanie winy na nie przygotowanym terenie liturgicznym, bez życzliwej atmosfery wspólnoty, może przynieść zamiast pomocy opłakane skutki. Nie trzeba dodawać, że do zastosowania tak specyficznej metody nie
wszyscy posiadają odpowiednie predyspozycje psychiczne i... odwagę. Przyniesie to jednak wielką korzyść tym, którzy w
rachunku sumienia podjęli trudną decyzję wychodzenia ze zła właśnie w ten sposób.
W przypadkach niemal beznadziejnych, gdy w rachunkach sumienia powtarzają się te same błędy i grzechy, mogę polecić
sposób wypróbowany przez naszych braci odłączonych. Wymaga on właściwie tylko jednego: żywej wiary. Basilea Schlink
pisze w Zwierciadle sumienia: "Przez wzywanie krwi Chrystusowej zostałam uwolniona od łańcucha grzechów. Pismo Święte
mówi, że krew Jezusa Chrystusa oczyszcza nas od wszelkiego grzechu (1 J 1,7). Jeżeli podczas sprawdzania naszego sumienia
odkryjemy jakiś grzech, wtedy powinniśmy się uniżyć, a jeśli trzeba, to i wyznać go przed innymi. To łączyć się może tylko
z wzywaniem odkupieńczej mocy krwi Jezusa. W wierze musimy oprzeć się na zwycięstwie Jezusa, na Jego odkupieniu.
Musimy ogłaszać Jego zwycięstwo i wielbić Jego krew, która gładzi nasz grzech".
Po przedstawieniu elementów, składających się na prawidłowy rachunek sumienia, można przystąpić do zagadnień bardziej
szczegółowych, przedstawić konkretne pytania do takiego obrachunku duchowego. Pamiętając o poczynionych na wstępie
zastrzeżeniach, dodać należy, iż analiza postępowania może być dokonana w rozmaitych aspektach, np. "mój stosunek do
Boga, do drugiego człowieka" itp. Boję się jednak, że takie ujęcie wprowadza sztuczny podział w miłości, która może być
tylko jedna, fałszywie separuje strefę "ziemską" i "boską". Dlatego proponuję stawiać pytania dotyczące normalnego dnia
"roboczego". Ułatwi to zadanie tym, którzy chcieliby konsekwentnie realizować postulat "codzienności" rachunku sumienia.
Pierwsze pytanie o sam początek dnia: jaka była moja pierwsza myśl? Czy ogarnęła mnie rozpacz, że to jeszcze jeden trudny
dzień? A może nawet, przerażonemu kłopotami, obowiązkami, nie chciało mi się już żyć? Mogło być inaczej: jeszcze na wpół
przytomny usiłowałem skierować "półświadomość" do Chrystusa, który powinien być słońcem mojego życia. Czy powierzyłem Jemu właśnie ten źle zapowiadający się dzień? Czy oddałem się Bogu całkowicie -- to znaczy przekazałem nie tylko
cierpienia, ale i radości, które mogą nadejść zupełnie niespodziewanie? Czy rano pomyślałem, że dzisiaj mogę bardziej kochać
Boga, znaczy to: spełniać Jego wolę, a tym samym lepiej służyć braciom? Czy wkraczałem w dzień chaotycznie, nie przygotowany, bez uświadomienia sobie tego, co może mnie dzisiaj spotkać? Mogłem inaczej rozpocząć dzień, mając w kalendarzyku, na kartce, wynotowane ważniejsze prace, zadania, spotkania, wykłady. Czy ja po prostu programuję dzień, czy on mnie
zaskakuje, determinuje -- odbiera resztki wolności? Wreszcie, czy przed wyjściem z domu zatrzymuję się, choć na chwilę, by
dać się przeniknąć Bogu?
Czy idąc do pracy (na wykłady czy inne zajęcia), przygotowuję się duchowo? Czy proszę o błogosławieństwo nie tylko dla
siebie, ale dla całego zespołu? Czy modlę się o to, aby było mniej napięć, więcej wzajemnego zrozumienia, solidarności? Czy
proszę o bezkompromisowość, odwagę w walce o sprawiedliwość społeczną? A już po dojściu do pracy, czy zaczynam bezmyślnie, mechanicznie ją wykonywać, "byle do trzeciej"? Czy zastanawiałem się nad sensem pracy? A może poddawałem się
bezsensowi? Czy potrafię modlić się pracą? Co to właściwie znaczy? Przecież nie chodzi o następne odklepywanie frazesów?
Czy jest możliwe, intensywnie pracując, trwać w Obecności?
A teraz pytamy się o środowisko: czy jestem skłócony, czy wprowadzam pomimo wszystko pokój Boży? Czy znam współpracowników, czy nie traktuję ich jako zła koniecznego? A może po prostu mi przeszkadzają w robieniu własnej kariery?
Pytanie decydujące: czy przez drugiego człowieka widzę Chrystusa? Pytania o pomoc, miłosierdzie są właściwie zbyteczne,
jeśli "dobrze widzę", to zobaczę, że dzisiaj mojego sąsiada nie ma, a jeżeli jest chory, odwiedzę go. Z problemem właściwego
"widzenia" wiąże się pytanie o znajomość Pisma Świętego, czy np. znam opis Sądu Ostatecznego, zawarty w Ewangelii
według św. Mateusza w rozdziale 25? Jeśli było pytanie o modlitwę w pracy, to nietaktem byłoby pytać się, czy czegoś nie
wynoszę z miejsca pracy. Przecież człowiek modlący się to taki, który wszystko czyni w obecności Boga, a ponadto człowiek
wiary, który wie, że rzecz skradzioną należy zwrócić. Powstaje jedynie pytanie o sens kradzieży, założywszy związany z
rozgrzeszeniem obowiązek restytucji, a więc zwrotu rzeczy nieprawnie posiadanej.
Jestem już zmęczony zarówno tyloma pytaniami, jak i samą pracą. Jestem głodny, znudzony i zły. Właśnie w takim wściekłym
nastroju wracam do domu. I tu przepraszam, ale jeszcze kilka pytań: przede wszystkim -- czy przygotowuję "powrót do
domu"? Czy wracam zatruty zmęczeniem, kompletnie bezmyślnie? Jedynym moim marzeniem jest coś zjeść i wyciągnąć się
w fotelu z gazetą w ręku. Mógłbym co prawda w modlitwie połączyć się ze św. Rodziną z Nazaretu i zapytać się: co to znaczy,
że mam żonę, dzieci? Czy traktuję tych najbliższych mi ludzi gorzej niż kolegów z pracy? Czy moich bliskich nie traktuję
zbyt instrumentalnie? Mają mi podać jedzenie (to żona -- współpartner sakramentu) i dać... spokój, święty spokój (to dzieci - wynik świętego sakramentalnego związku)?
A jak wykorzystuję czas wolny? Czy umiem wypoczywać po intensywnej pracy? Czy dobrze rozumiem treść czynnego wypoczynku? Czy odprężenie nie jest dla mnie równoznaczne z rozprzężeniem? Czy wakacje nie oznaczają dla mnie odpoczynku
od Boga? Czy planuję wakacje rodzinne, czy tylko i wyłącznie dla siebie? Czy wycieczka nie polega głównie na piciu mocnych trunków, czy ulegam zawsze naciskowi środowiska? Czy w czasie urlopu rozstaję się z poważną lekturą, czytaniem
Pisma Świętego itp.? I jeszcze jedno pytanie: czy "seks" traktuję jako rozrywkę? Czy współpartner przeżyć erotycznych nie
jest dla mnie tylko instrumentem odprężenia? Czy jest dla mnie czymś więcej? Czym, a może kim? Czy podczas pobytu poza
rodziną, w sanatorium, na wyjazdach służbowych, nie uważam się za zwolnionego z sakramentu małżeństwa? A może będąc
w tzw. "stanie wolnym", planuję wypady, wakacje "we dwoje" pod wspólnym namiotem? Nieśmiało przypominam wszystkim
"odważnym" i nie widzącym tu zagrożenia, że według teologii moralnej samo świadome narażanie się na grzech ciężki (nawet
bez dopełnienia) jest już grzechem ciężkim. I już końcowe "wakacyjne pytania": czy potrafię się opalać na łące, gdy obok
ludzie koszą i grabią siano? Czy zaproponowałem pomoc ludziom ciężko pracującym, czy uważam, że to mnie nic nie obchodzi, bo ja mam teraz moje wakacje, po mojej ciężkiej pracy? I pytania niemal głupiutkie: czy zrywałem kwiaty, żeby je za
kilka minut wyrzucić, czy gasiłem dokładnie ognisko i czy puszczałem mój tranzystor na cały regulator w lesie, na szczytach
gór? A może, wpatrzony w urzekające piękno Gorców, nie patrzyłem pod nogi i rozdeptywałem pracowite mrówki lub kolorową bożą krówkę? Znowu nieśmiało przypominam, że biedronki popularnie są zwane bożymi krówkami, są Bożymi stworzeniami tak jak i my, wspaniali, zdobywcy kosmosu. Martwiąc się o te małe krówki, nie można zapomnieć i o dużych krowach, koniach, czy ktoś ich nie krzywdzi -- nie tylko w czasie wakacji? Przerażające jest to, że bite psy, koty i inne męczone
zwierzęta nic nie mogą nam odpowiedzieć. Wstawi się za nimi dopiero Pan wszelkiego stworzenia, niestety już za późno, bo
na Sądzie Ostatecznym.
Kończymy nasz pracowity dzień. Czy kończę go krótkim rachunkiem sumienia? Czy znajduję chwilę wieczornej ciszy, aby
odczytać kilka kolejnych zdań Pisma Świętego i zapytać się Ducha Świętego, co mi chce przez to Słowo Boże przekazać?
Czy ja dalej przekazuję w moim otoczeniu to, co zdobyłem od Boga i ludzi w ciągu dnia? Czy proszę o następny, lepszy dzień
tylko dla siebie i swych najbliższych? Czy w modlitwie wieczornej wspominam tych, którzy nie doczekają następnego dnia?
Czy pamiętam o tych, którzy nie mogą zasnąć, bo są bardzo chorzy lub torturowani, lub po prostu -- głodni? Czy jestem
wrażliwy na potrzeby całego Kościoła powszechnego -- walczącego, cierpiącego? Mogę umrzeć tej nocy, czy wspominam w
modlitwie tych, którzy mnie wyprzedzili? Czy aby nie zapomniałem podziękować za cały dzień, który był może męczącym,
ale jednak był także darem Ojca?
Wśród wielu pytań nie postawiłem pytania o zabójstwo, o łamanie postu, o nieprzestrzeganie dnia świętego, rozwiązłość,
samogwałt, sodomię i inne bezeceństwa. Dlaczego? Przecież to na pewno ważne! -- Niech nad przyczyną tego mego milczenia
połamie sobie głowę anielsko cierpliwy Czytelnik. Autor zadaje na końcu rozdziału pytanie: czy zamiast mnóstwa szczegółowych problemów w rachunku sumienia nie należałoby umieścić tylko jednego istotnego pytania: czy mogę uczciwie odpowiedzieć: "tak" na żądanie samego Pana: "Będziesz miłował Pana, Boga twego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym
swoim umysłem i całą swoją mocą (...). Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" (Mk 12,30-31)?
ŁAMANIE CHLEBA:
ROZDZIAŁ I
CZY MOŻNA UNIKNĄĆ ZNUDZENIA MSZĄ ŚWIĘTĄ?
Zniechęcenie Mszą św., a w konsekwencji częste odejście od niej ma swoje źródło nierzadko w znudzeniu. Jest to zjawisko
dotyczące nie tylko młodzieży, ale i starszych, a nawet duchowieństwa. Na pewno jego główną przyczyną jest brak żywej
wiary, tzn. zdolności widzenia tego, co naprawdę dzieje się na ołtarzu. Jednak i ludzie głębokiej wiary przeżywają w kościele
chwile -- powiedzmy delikatnie -- jakiejś próżni psychicznej, a nawet zniechęcenia. Wpływa na to z pewnością wielokrotność
dokonywanych czynności liturgicznych. Nie bez wpływu na proces "otępienia liturgicznego" pozostaje także znerwicowane
tempo życia. Presję wywierają również barwne i krzykliwe środki masowego odprężenia, filmy czy inne przeżycia ludyczne.
Co może zrobić przeciętny człowiek, aby wyrwać się z "depresji" liturgicznej?
Przede wszystkim:
1. ZNALEŹĆ "SWÓJ" KOŚCIÓŁ. Niekoniecznie musi nim być kościół parafialny. W układzie tendencji do życia we wspólnocie parafialnej byłby to wybór najwłaściwszy. Jednak w epoce rozrostu osiedli wielkomiejskich praktyczny kontakt z parafią ogranicza się w wielu przypadkach do dorocznych odwiedzin duszpasterskich. Pomimo wysiłków duchowieństwa parafialnego skupienie w jednej wspólnocie społeczności liczącej 20 i więcej tysięcy jest zamiarem nieosiągalnym. Więź wspólnotowa, łącząca taką masę ludzi, staje się iluzoryczna. Ludzie nie znają się w blokach, a cóż dopiero można powiedzieć o
kontaktach międzyludzkich na tak wielkich obszarach, jakie stanowią parafie molochy. O wspólnocie można by było marzyć,
gdyby parafie polskie liczyły przeciętnie po dwa do trzech tysięcy wiernych.
W takich warunkach, którymi dysponujemy, powinniśmy dokonać odkrycia "własnego" kościoła. Może to być blisko, wygodnie usytuowana świątynia, ale niekoniecznie, gdyż czasami warto dołożyć trochę drogi, aby znaleźć ten swój kościół. Z
wieloletniej obserwacji wiem, jak studenci potrafili jechać z peryferii, poprzez niemal całe miasto, mijając szereg kościołów,
aby trafić do "swojego", znaleźć swoje miejsce modlitwy. Niektórzy z nich przedtem nie mieli pojęcia o Mszy św.. Pamiętam
jak przed laty, gdy odnawialiśmy kaplicę studencką, zwabiona hałasem stanęła na progu młoda, nieznana dziewczyna. Trochę
pogapiła się i zapytała, co tu się dzieje. Jej młodzi koledzy i koleżanki wyjaśnili, że pracują nad przygotowaniem kaplicy do
Mszy św.. Za chwilę była z nimi na rusztowaniu, w ręku trzymała pędzel do malowania. Po paru dniach wspólnej, spontanicznej pracy rozpoczęły się Msze św. akademickie. Codziennie o siódmej rano przy ołtarzu była zawsze nasza nowa znajoma.
Okazało się, przy bliższym poznaniu, że przedtem nigdy nie chodziła do kościoła. I ona znalazła swoje miejsce przy Panu.
Warto poszukiwać takiego odpowiedniego dla siebie kościoła. Trudniej powiedzieć, na czym ten wybór polega. Może intuicja
poszukującego? Może atmosfera? Jest to tajemnicze prowadzenie przez Ducha Świętego. "Mieszkań w domu Ojca jest wiele"
-- mówi Pismo Święte, ale jedno jest właśnie moje! O wyborze decyduje -- w psychologicznych wymiarach -- często nawet
sama architektura. Są ludzie, których bogaty barok rozprasza, drażni przeładowaniem. Oni potrafią modlić się tylko w uskrzydlających strzelistością i prostotą kościołach gotyckich. Inni mówią o takim wnętrzu: "jak tu pusto!" Tacy potrzebują ciepłych
kolorów, wymownego obrazu. Młodzi, nowocześni, poszukują współczesnych rozwiązań architektonicznych. Tradycjonaliści
potrafią się modlić jedynie w starym wnętrzu. Pamiętajmy, ile bojów musieli stoczyć księża przy wprowadzaniu nowych
posoborowych adaptacji. Często używali przeróżnych pobożnych forteli, aby dokonać zmian. Na Śląsku proboszcz, który zbyt
radykalnie usuwał "stare", został "usunięty" przez rozgoryczonych ludzi, nie potrafiących modlić się w "nowym". Najczęściej
jednak ludzie przyzwyczajali się do zmian wniesionych przez Sobór. Stary zakonnik, który na widok posoborowego ołtarza
"twarzą do ludzi" oświadczył: "nie pójdę do takiego kościoła", później codziennie gorliwie modlił się przy nowym ołtarzu.
Nam nie chodzi o przyzwyczajenie się do miejsca sakralnego, bo to nie zawsze daje dobre efekty duchowe. Kochamy wolność,
więc korzystajmy z możliwości wyboru. Poza architekturą, wystrojem wnętrza, przy decyzji mogą odegrać rolę czynniki
personalne: może zespół duszpasterzy, może grupa młodzieży, tworząca atmosferę modlitwy. Ponadto szereg wpływów irracjonalnych tworzy atmosferę, dla której decydujemy, że ten kościół staje się właśnie przez nas wybranym kościołem. Przy
forsowaniu potrzeby wyboru miejsca sakralnego powstaje dosyć poważne niebezpieczeństwo zbytniego przyzwyczajenia.
Grozi ono nie tylko starszym, skłonnym do konserwatyzmu, ale i młodym, tak bliskim ducha rewolucji. Właśnie młodzi,
których praca zawodowa rzuca daleko od wybranego kościoła, skarżą się tyle razy: "nie potrafię przeżywać Mszy św. w
nowym kościele". Tam już nie ma selektywnego wnętrza, brakuje poczucia wspólnoty, są natomiast stare "babki kościelne" i
proboszcz, który nie potrafi zainteresować swoich parafian. O tych rzeczach, z którymi każdy nieomal się spotyka, trzeba
pamiętać, dokonując wyboru odpowiedniego dla siebie kościoła. Korzystając w pełni z dobrej atmosfery modlitwy, trzeba
siebie przygotowywać do umiejętności koncentracji duchowej w każdym dosłownie miejscu: w kościele "straszącym" tandetnymi i ckliwymi figurami, sali szpitalnej lub celi więziennej.
2. ODKRYĆ "SWOJĄ" MSZĘ ŚW.. Nie wystarczy znaleźć właściwy kościół. To za mało! W tej świątyni jest wiele Mszy
św. Są ciche, krótkie, śpiewane, bywają i uroczyste sumy. Czasami organy pomagają, niekiedy są nieznośne. Niektóre chóry
wznoszą w niebo, a inne doprowadzają do irytacji. Z różną reakcją spotkać się mogą kazania. W kościołach są prowadzone
przecież specjalistyczne liturgie. Na dziecięcych Mszach św. można dużo skorzystać, ale czy dorośli na nich nie przeszkadzają
kapłanowi, który może poczuć skrępowanie z powodu nie przewidzianego audytorium? Chyba więcej skorzystamy, jeśli znajdziemy się na Mszy św., przeznaczonej specjalnie dla nas. Inaczej mówi się do dzieci, inaczej do dorosłych. Studenci mają
swoje specjalne Msze św.. Nie są one ani lepsze, ani gorsze. Każda Msza św. w swej istocie jest tą samą Ofiarą Jezusa Chrystusa. Jednak klimat, stworzony dzięki oprawie muzycznej, doborowi modlitw i sposobowi przekazywania Słowa Bożego,
będzie zupełnie różny, uwzględniając potrzeby poszczególnego uczestnika Mszy św.
Byłoby najlepiej, gdybyśmy w wyborze kierowali się bardziej istotną treścią misterium fidei, a nieco mniej wspaniałymi i
potrzebnymi wprawdzie, ale tylko towarzyszącymi elementami.
3. ZNALEŹĆ "SWOJE MIEJSCE" W KOŚCIELE. Był zwyczaj w kościele, w niektórych regionach jeszcze on trwa, że
"kupowało się" miejsce. Ludzie biedniejsi musieli stać daleko od ołtarza Pańskiego. Ile niechęci i ostrej krytyki budziło kupczenie przywilejami w domu Ojca ubogich. Rzecz jasna, nam chodzi o zajęcie miejsca w innym sensie. Aby nie pozostać w
pozycji znudzonego statysty, należy odszukać w kościele miejsce, z którego wszystko dobrze widać i słychać. Msza św. ma
w sobie coś z wielkiego theatrum. Gesty celebransa wiele mówią. Są znakami prowadzącymi w głąb. W każdym kościele są
miejsca, z których nieomal nic nie widać. Filary spełniają funkcje nośne i estetyczne, ale i zasłaniają. Z tyłu pomieszczenia
sakralnego widzialność jest znacznie gorsza. Podobnie ma się sprawa z akustyką. Pomimo urządzeń nagłaśniających są strefy
zupełnie ciche. Jeśli dodamy do tego często słabą dykcję celebransów, to mamy pełny obraz trudności w odbiorze. Trudno
wskazać konkretnie najlepsze miejsce. Każdy kościół ma swoiste strefy percepcji. Można by powiedzieć, że miejsca z przodu,
bliżej ołtarza, są pod tym względem uprzywilejowane. Niestety, nawoływanie o zbliżenie się do ołtarza, centrum liturgii, nie
odnosi właściwego skutku. Ludzie, zwłaszcza w pogodne dni, zajmują miejsca nawet poza obrębem świątyni, stoją gdzieś
pod drzewami. Nie zmusiła ich do tego konieczność. W kościele nie ma tłoku, jest dużo wolnego miejsca, ale tutaj, na słoneczku, jest miło, ogląda się wszystko -- przejeżdżających, przechodzących, widzi się ptaki skaczące na drzewie, tylko nie
widzi się tego, co istotne: Ofiary Chrystusowej. Zastanawiam się często nad tymi ludźmi -- w czym oni uczestniczą? Czy oni
w ogóle byli na Mszy św.? Formalnie z pewnością tak. Pamiętajmy jednak słowa Mistrza z Nazaretu, bezkompromisowo
oceniające wszelkich formalistów.
4. ZNALEŹĆ WŁAŚCIWE DOJŚCIE DO KOŚCIOŁA. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o ulicę, o konkretną trasę dojścia. Można
iść rozmaitymi ulicami i drogami. Ważne jest wewnętrzne dochodzenie do uczestnictwa w liturgii. Ważne jest odpowiednie
przygotowanie wewnętrzne. Przed rozpoczęciem opery światła powoli gasną, cichną rozmowy, słychać dźwięki wprowadzającej uwertury. Książka zwykle jest poprzedzona wstępem. Będąc blisko kościoła, trzeba wytworzyć w sobie nastrój uwertury,
prologu. Należy wygasić myśli dalekie od tego, co za chwilę się rozpocznie. Trzeba umieć zostawić przed progiem świątyni
czas przeszły i zawiesić myśli, plany, projekty przyszłościowe. Ważne, najważniejsze jest "teraz". W drodze trzeba postawić
sobie pytanie: "Z KIM nastąpi spotkanie?" i dalej: "O co będzie chodzić w tym specyficznym kontakcie?" Jeżeli tego nie
zrobimy przed liturgią, zgubimy się w czasie modlitwy. Myśli nie uspokojone, nie wyciszone będą nas atakowały ze zdwojoną
zaciekłością. Wkraczając na teren sakralny z nieładem wewnętrznym, nie wykorzystujemy olbrzymich możliwości liturgicznych. Szereg bolesnych spraw, nieustannie niepokojących, trzeba powierzyć samemu Bogu. My nie możemy się z nimi uporać. On wszystko może przemienić w Ofierze Przeistoczenia. Znałem młodego człowieka, który dobierał sobie spokojniejsze,
mniej ruchliwe ulice, aby się łatwiej uspokoić. Od pewnego odcinka trasy starał się skoncentrować tylko na tym, co Jezus
określił jako unum recessarium, gdyż -- jak mówi Pismo Święte -- "Przed modlitwą przygotuj duszę twoją, a nie bądź jak
człowiek, który kusi Boga" (Syr 18,23).
5. ODKRYĆ CHLEB ŻYCIA. Wspomniane dotychczasowe środki przeciw nudzie są tylko półśrodkami. Istotne jest wejście
w głąb liturgii. Trzeba usłyszeć dla "siebie" słowa z Wieczernika: "bierzcie i jedzcie WSZYSCY". Zrozumienie, że i ja mam
przyjąć w czasie Mszy św. Ciało Chrystusa, staje się najskuteczniejszym czynnikiem przeciw liturgicznemu zniechęceniu i
zobojętnieniu. Od chwili włączenia się przez Krew i Ciało w życie Jezusa Jego Ofiara nabiera innego wymiaru, wszystko w
niej staje się żywe, w najgłębszym sensie: atrakcyjne. To, co dotychczas nudziło, a może i denerwowało, staje się małe,
nieważne. Wszystko zaczyna przesłaniać miłość. W tym świetle nabiera większego sensu uprzednia analiza sakramentu pojednania. Ma on prowadzić do Eucharystii. Niektórzy teologowie bronią się przed takim ujęciem sakramentu pokuty. Ma on
z pewnością autonomiczny wymiar, jednak w swojej istotnej funkcji jest sakramentem wiodącym do Eucharystii. Wszyscy
zresztą teologowie są zgodni, że Chleb Boży jest szczytem sakramentalnym i pozostałe sakramenty prowadzą do niego. Zrozumienie istotnej roli Pokarmu eucharystycznego we Mszy św. niesłychanie ułatwia i ożywia uczestnictwo w tej tajemnicy
wiary.
6. NIE DAĆ SIĘ ZEPCHNĄĆ NA MARGINESY. Jesteśmy tylko ludźmi i chociaż zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy,
to jednak szatan, ojciec wszelakiej nudy, może nam nie dać spokoju. Znaleźliśmy się w wybranym kościele, grzecznie stoimy
przy ołtarzu, było i dojście zgodne z zaleceniami i nawet przyjmujemy Eucharystię, a co chwila nasza wyobraźnia wyprowadza nas w tereny bardziej atrakcyjne. Zastanawiamy się nad tak prozaicznymi sprawami: "Co będzie na obiad?", "W jaki
sposób zdać egzamin, który wszyscy oblewają?" albo: "Co zrobić, aby miłość bez wzajemności stała się nagle wspólnym
uczuciem?" Ogarnia nas znużenie akcją liturgiczną, zaczynamy się znowu nudzić. W takich sytuacjach przede wszystkim
należy zachować spokój, tylko on jest sposobem prowadzącym do koncentracji. Zdenerwowanie, panika tylko pogarszają
sytuację. Rozproszenia, okresy zmęczenia w modlitwie mają wszyscy. Również celebransi, a nawet najwięksi święci. Ważne
jest jedynie to, co zrobimy z tymi obcymi dla liturgii myślami. Jeśli pójdziemy za nimi, wyprowadzą nas całkowicie poza
modlitwę. Szatan wówczas wygrywa! Jeśli -- po stwierdzeniu "odejścia" -- obudzimy świadomość tego, co się dzieje na ołtarzu i znów zwrócimy uwagę na słowa i gesty sakralne, wówczas wygrywamy, a właściwie zwycięża Duch Światłości w nas.
Za chwilę znowu może nadejść nowy moment dystrakcji. Nic to nie szkodzi. Uparcie wracamy do lejtmotywu akcji liturgicznej. Niekiedy po wyjściu z takiej Mszy św. przeżywamy frustrację. Mamy odczucie zmęczenia i świadomość, jakbyśmy się
w ogóle nie modlili. Zmęczenie to jest niesłychanie wartościowe w oczach Pana, a my modliliśmy się kapitalnie. Modliliśmy
się samymi rozproszeniami. Nie zawsze miarą autentycznego kontaktu jest uczucie przyjemności, błogości wewnętrznej. Czasem znakiem dobrej modlitwy jest smak piołunu w ustach.
7. ODKRYCIE: ODKRYCIE SAMEJ MSZY ŚW. Poprzednio wspomniano, że w chwilach dekoncentracji należy wracać do
słów i gestów liturgii. Ale ktoś konsekwentnie myślący zapyta: "Do czego ja mam wracać? Dla mnie to wszystko niezrozumiałe, jakieś anachroniczne przedstawienie, którego kompletnie nie rozumiem!" Nie dziwmy się tej reakcji! Gdzie i kiedy
współczesny człowiek miał czas i okazję do zdobycia wiedzy liturgicznej? Nie wszyscy brali udział w katechezie. Nie zawsze
nauczanie kościelne wchodziło głębiej w problematykę liturgiczną. Stąd powstaje konieczność zapoznania się z genezą i
szczegółową strukturą tego, co określamy jako Mszę św..
ŁAMANIE CHLEBA:
ROZDZIAŁ II
EWOLUCJA W LITURGII
Początki Mszy św. jako ofiary toną w mrokach historii rodzaju ludzkiego. W początkowych księgach Starego Testamentu
czytamy o ofiarach Abla, Kaina, Noego i Abrahama. Składane były one przeważnie na szczytach górskich, a ołtarze budowane
w prosty sposób z kamienia. Wędrując po polskich, słowackich, rumuńskich czy bułgarskich górach z młodzieżą akademicką,
nieraz przeprowadzałem błyskawiczny test liturgiczny: "gdzie postawimy ołtarz?" Młodzi trochę bezradnie rozglądali się wokoło. W pobliżu nie ma żadnej chaty ani szałasu, tylko trochę łąki i lasu, wszędzie góry. Po chwili namysłu budowaliśmy
ołtarz dla Pana właśnie z głazów i kamieni. Na tych kamieniach kładziono biały korporał, kielich z winem i chleb. Przez te
kamienie łączyliśmy się z naszą prehistorią. A przy tym młodzi uczyli się, że na każdym dosłownie miejscu, za pomocą kilku
prostych ruchów można ustawić przybytek Pański. Zdobywano świadomość, iż każde miejsce może być święte. Ze współczuciem obserwuję duszpasterzy dźwigających w plecaku jakieś deszczułki. Z takiego materiału składają niektórzy pozbawieni wyobraźni ołtarz polowy. Jest on niesłychanie praktyczny. Ale tylko tyle. Za grosz estetyki i wyczucia, że w terenie nie
powinno być niczego sztucznego, że trzeba wtopić się w otoczenie, by osiągnąć jedność z naturą, w konsekwencji ze Stwórcą.
Przy tym uczestnicy polowej Mszy św. tracą możliwość własnego, osobistego wkładu w przygotowanie ołtarza. Przy tworzeniu miejsca sakralnego staramy się nie niszczyć naturalnego środowiska. A przecież ile daje twórczej satysfakcji, gdy młodzi
na godzinę przed rozpoczęciem Ofiary chodzą po lesie, medytują nad kształtem ołtarza. Mają zdrową ambicję, aby każdego
następnego dnia ołtarz był piękniejszy. Chłopców pochłania głównie konstrukcja, dziewczyny szukają kwiatów. Nie zapomnę
nigdy ołtarza na spływie kajakowym. Kajak-"ołtarz" wyciągnięty na brzeg jeziora, wymyty, podwyższony i ozdobiony miał
jako oparcie duży krzyż, oczywiście z wioseł. Były to elementy w tym terenie sztuczne, ale dla płynących całymi dniami na
"łajbach" tworzyły atmosferę bliskości i naturalności. Najbardziej wzruszało na krzyżu wioślarskim serce z czerwonych poziomek, pozbieranych przez pomysłowe studentki. W palącym słońcu tuż przed konsekracją zaczęło kapać krwawymi kroplami. Przypominało serce krwawiące na krzyżu ofiarnym. Szczytem inicjatywy liturgicznej była Msza św. w nocy na środku
wielkiego jeziora. Aby oświetlić ołtarz młodzi uczestnicy wycieczki skonstruowali małą tratwę, a na niej rozpalili ognisko.
Msza św. na ciemnej wodzie, pod roziskrzonym niebem, w blasku płonącego ognia, to nie tylko przeżycie na zawsze, ale i
poczucie wspólnoty, która napracowała się przy przygotowaniu Eucharystii i mogła wykazać się spontanicznymi pomysłami.
Tacy współtwórcy liturgii zupełnie inaczej ją przeżywają. W momencie tworzenia ołtarza liturgia już się rozpoczyna. Paradoks: liturgia przed liturgią! Nasi przodkowie, budując w zmęczeniu i wysiłku kamienne ołtarze, przeżywali chyba coś podobnego. Jak bliska jest naszym dniom prehistoria!
Zawsze jednak znacznie ważniejsze od kamieni, czyli materiału konstrukcyjnego, było to, co składano na ołtarzu. Abraham
miał złożyć jako ofiarę swego syna Izaaka. W ostatniej chwili, wskutek interwencji miłosierdzia Bożego, nastąpiła zamiana
na ofiarnego baranka. Baranek jest niezwykle ważnym symbolem; jako znak Chrystusa poprzez dzieje Starego Testamentu
doprowadzi nas do ofiary Baranka Bożego, tzn. Mszy św. Stary Testament znał trzy rodzaje krwawych ofiar:
-- całopalne, w czasie których zabijano i palono całe zwierzę -- baranka. Miały charakter błagalny, składano je codziennie
rano i wieczorem;
-- dziękczynne: palono na ołtarzu tylko tłuste części ofiary, a resztę spożywano w czasie uczty. Organizował ją ofiarodawca
w przybytku świątynnym;
-- ekspiacyjne: palono jedynie część żertwy, resztę spożywano. Składano je za grzechy.
W rytuale składania ofiar ważną chwilą była uczta ofiarna. Symbolizowała ona utożsamianie człowieka z żertwą, a przez to
wejście w bliższy kontakt z samym Bogiem.
Na tym tle łatwiej będzie nam zrozumieć ucztę paschalną, która już jest bliska Mszy św.. Sam wyraz pascha (z języka aramejskiego) oznacza dosłownie "przejście". Czyje przejście? Nie da się tego wyjaśnić bez wniknięcia nieco w historię narodu
izraelskiego.
Po czasach Abrahama Izraelczycy znaleźli się w Egipcie. Początkowo powodziło im się tam zupełnie dobrze. Jednak mniej
więcej około 1300 lat przed Chrystusem, i nie bez własnej winy, Izraelici znaleźli się pod presją nieludzkiego terroru. W
pierwszych dwóch rozdziałach Księgi Wyjścia w ten sposób opisano prototyp współczesnych obozów koncentracyjnych:
"ustanowiono nad ludem izraelskim przełożonych robót publicznych, aby go uciskali ciężkimi pracami. Egipcjanie nielitościwie zmuszali synów Izraela do ciężkich prac i uprzykrzali im życie przez uciążliwą pracę przy glinie i cegle oraz przez różne
prace na polu. Do tych wszystkich prac przymuszano ich nielitościwie". Dodać należy do tego groźbę eksterminacji poprzez
nakaz faraona mordowania wszystkich niemowląt izraelskich płci męskiej, a będziemy mieli obraz prawdziwej niewoli. Wyzwolenie nastąpiło dzięki Mojżeszowi, któremu Bóg powierzył misję wyprowadzenia narodu z Egiptu. Prześladowcy nie mieli
ochoty pozbawić się bezpłatnej siły roboczej, więc Bóg postanowił dopomóc w wyzwoleniu wybranego narodu: na opornych
Egipcjan zaczęły spadać klęski -- plagi zsyłane przez Jahwe. Ostatnia plaga, najbardziej radykalna, wpłynęła na decyzję uwolnienia Izraelitów. W tym momencie zbliżamy się do tajemniczego wyrazu pascha. Bóg oświadczył, że PRZEJDZIE w nocy
przez Egipt. Nie było to takie zwyczajne "przejście". Pierwsza pascha zostawiła po sobie krew i krzyk mordowanych. Posłuchajmy, co o tym zdarzeniu mówi samo Objawienie:
"Pan powiedział do Mojżesza i Aarona w ziemi egipskiej: Miesiąc ten będzie dla was początkiem miesięcy, będzie pierwszym
miesiącem roku! Powiedzcie całemu zgromadzeniu Izraela tak: Dziesiątego dnia tego miesiąca niech się każdy postara o
baranka dla rodziny, o baranka dla domu. Jeśliby zaś rodzina była za mała do spożycia baranka, to niech się postara o niego
razem ze swym sąsiadem (...) Baranek będzie bez skazy, samiec, jednoroczny (...) Będziecie go strzec aż do czternastego dnia
tego miesiąca, a wtedy zabije go całe zgromadzenie Izraela o zmierzchu. I wezmą krew baranka i pokropią nią odrzwia i progi
domu, w którym będą go spożywać (...) Spożywać będziecie pośpiesznie, gdyż jest to PASCHA na cześć Pana. Tej nocy
przejdę przez Egipt, zabiję wszystko pierworodne w ziemi egipskiej od człowieka aż do bydła (...) Krew będzie wam służyła
do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy ujrzę krew, przejdę obok i nie będzie pośród was plagi niszczycielskiej, gdyż będę karał ziemię egipską" (Wj 12,1n).
Znakiem wyzwolenia była zatem krew baranka. Ten baranek jest, jak to się określa w języku liturgicznym, tzw. typem. Przez
typy, często występujące w Starym Testamencie, rozumie się osobę, przedmiot lub wydarzenie biblijne, które są zapowiedzią
przyszłych rzeczywistości: osób, przedmiotów lub zdarzeń. Baranek nocy paschalnej jest właśnie typem innego Baranka,
który przeleje swą krew na krzyżu, aby odkupić grzechy ludzkości. Prorok Izajasz w ten sposób zapowiadał Chrystusa: "Jak
baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich. Spodobało się Panu
zmiażdżyć Go cierpieniem. Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży, a wola Pańska
spełni się przez Niego" (53,7-10). Proroka Izajasza dobrze znał poprzednik Chrystusa -- Jan Chrzciciel. Pod wpływem światła
Ducha Świętego, zobaczywszy Jezusa nad brzegiem Jordanu, zawołał: "Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata" (J
1,29). Warto okrzyk znad Jordanu zapamiętać, bo on zostanie powtórzony nieomal dosłownie w każdej Mszy św.. W ten
sposób zarysowuje się już jedna linia genezy naszej współczesnej liturgii. Przez baranka, wyzwalającego z niewoli egipskiej,
aż do Baranka Bożego, zbawiającego od grzechu.
Drugą linią będzie sama uczta paschalna. Odbyła się ona nie tylko w nocy wyzwolenia z Egiptu, ale powtarza się rokrocznie.
Stało się to z nakazu samego Boga: "Dzień ten będzie dla was dniem pamiętnym i obchodzić go będziecie jako święto dla
uczczenia Pana. Po wszystkie pokolenia w tym dniu świętować będziecie na zawsze" (Wj 12,14). Obchód paschy starotestamentowej uległ z biegiem czasu modyfikacjom. Zaczął obejmować cały tydzień. Ze względu na to, że wolno było w czasie
tego największego święta spożywać tylko chleb niekwaszony, nazwano je Świętem Przaśników. Jednak centralnym momentem pozostała wieczerza paschalna. Obchodzono ją czternastego dnia miesiąca Nisan. Ponieważ Chrystus przed męką spożył
ze swoimi uczniami wieczerzę Paschy i z niej narodziła się Msza św., dlatego konieczne jest zapoznanie się z tym izraelskim
obrzędem.
Wieczorem czternastego dnia miesiąca Nisan rodzina izraelska zbierała się wokół upieczonego baranka. Uczestnicy zajmowali pozycje półleżące. Opierali się na lewym łokciu, prawą zaś brali pokarmy. Ojciec rodziny -- przewodniczący liturgii -podawał kielich wina zmieszanego z wodą. Warto zwrócić uwagę na te szczegóły. W czasie Mszy św. jest również kielich z
winem i kilkoma kroplami wody. I w czasie przygotowania darów ofiarnych tekst naszej modlitwy jest bliski słowom, wypowiadanym przez ojca rodziny. Podając kielich, mówił on: "Błogosławiony jesteś, Panie Boże nasz, któryś stworzył owoc
winnej latorośli". Na stole biesiadnym oprócz baranka leżały gorzkie zioła, przaśne chleby (hostia we Mszy św. jest przygotowana z przaśnego ciasta) i masa, przyrządzona z rozmaitych owoców. W tej właśnie masie ojciec rodziny maczał zioła i
błogosławiąc Boga za stworzenie owoców ziemi, podawał je współbiesiadnikom do spożycia. Wieczerza nie była monotonną
ceremonią. Do rytuału wieczerzy należał dialog: pytanie najmłodszego biesiadnika o sens ceremonii i szczegółowe wyjaśnienie. Baranek ma przypominać baranka z nocy wyzwolenia. Chleby przaśne -- nie podlegające zakwaszeniu, które wymaga
dłuższego procesu fermentacyjnego -- mają sugerować konieczność szybkiego wyjścia z niewoli. Wreszcie, gorycz ziół upamiętnia gorycz niewoli. W czasie śpiewu psalmów pito po raz drugi z kielicha. Następnie chleby przaśne były łamane przez
seniora i po błogosławieństwie i umaczaniu w ziołach podawane uczestnikom. Łamanie chleba, rozdawanie... ileż tu analogii
z Ofiarą bezkrwawą! Inaczej widzi się teraz Judasza, który otrzymał przed zdradą umoczony kęs. Dzielono również baranka
i każdy otrzymywał swoją część. Po spożyciu pito trzeci kielich, zwany kielichem błogosławieństwa. W nastroju wdzięczności
i radości śpiewano psalmy i hymny. Wieczerzę kończył czwarty kielich.
Tak jak baranek paschalny był typem, tak i wieczerza paschalna stanowiła typ naszej współczesnej liturgii. Chrystus w gronie
Apostołów spożył wieczerzę paschalną według rytuału izraelskiego. W czasie tej uczty dokonał jednak szeregu zmian; a nawet
tuż przed przystąpieniem do Ostatniej Wieczerzy Mistrz wprowadził pewne novum: zgodnie z rytuałem paschalnym na początku wieczerzy myto ręce. Chrystus zaś umył także nogi Apostołom. Dlatego w skład ceremonii wielkoczwartkowych
wchodzi obrzęd umywania nóg przed wieczerzą liturgiczną. Izraelici chodzili boso, stąd ich nogi były brudne. I nad takimi
nogami pochylił się Jezus. Służąc, wprowadził nastrój braterstwa i rozrzewnienia. Może więc przed każdą liturgią, powtórzeniem Ostatniej Wieczerzy, warto sprowokować atmosferę braterstwa? Jak to zrobić, aby to było autentycznie spontaniczne i
niekrępujące? Przecież nie można tłumom myć nóg, co więc uczynić, by przełamać bariery obcości, wyrastające przed każdą
Mszą św.?
Zachowując pewien dyskretny dystans wobec Tajemnicy, która po obmyciu dokonała się w Wieczerniku, przytoczmy słowa
relacji św. Łukasza z dokonania przez Jezusa ISTOTNEJ zmiany w ceremonii uczty paschalnej.
"A gdy nadeszła pora, zajął miejsce u stołu i Apostołowie z Nim. Wtedy rzekł do nich: Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z
wami, zanim będę cierpiał. Albowiem powiadam wam: Już jej spożywać nie będę, aż spełni się w królestwie Bożym. Potem
wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie rzekł: Weźcie go i podzielcie między siebie; albowiem powiadam wam, odtąd nie
będę już pił z owocu winnego krzewu, aż przyjdzie królestwo Boże. Następnie wziął chleb, odmówiwszy dziękczynienie,
połamał go i podał mówiąc: TO JEST CIAŁO MOJE, KTÓRE ZA WAS BĘDZIE WYDANE, to czyńcie na moją pamiątkę!
Tak samo i kielich po wieczerzy, mówiąc: TEN KIELICH TO NOWE PRZYMIERZE WE KRWI MOJEJ, KTÓRA ZA WAS
BĘDZIE WYLANA" (Łk 22,14-20).
To chyba zrozumiałe, że słowa dokonujące cudownej przemiany i będące istotną zmianą charakteru wieczerzy paschalnej
wyróżniono czcionką drukarską. Słowa, przeistaczające chleb w Ciało, a wino w Krew, krzyczą męką. Ona dokonała się za
kilkanaście godzin w Wielki Piątek, ale rozpoczęła się w Wieczerniku. To znaczy, że Wieczerza była OFIARĄ. Na krzyżu
krwawą, a w Wieczerniku bez jej przelewania, krew pod postacią wina. W uczcie paschalnej zawarte były tylko sygnały
zapowiadające: tylko wino i tylko baranek.
Ostatnia Wieczerza nie skończyła się. Jezus polecił swoim uczniom: "To czyńcie na moją pamiątkę!" (Łk 22,19). To samo,
co On uczynił w Wieczerniku. I dokonuje się to na całym świecie, na wszystkich ołtarzach. Nie tylko obrzęd, pamiątka,
wspomnienie historyczne, ale to samo, to znaczy mówiąc precyzyjnym językiem teologicznym uobecnianie się ofiary Wieczernika i Krzyża. Co znaczy "uobecnianie"? Dotykamy wielkiej tajemnicy wiary, dlatego niezmiernie trudno jest wyjaśnić,
na czym ono polega.
Najważniejszą przeszkodą w myśleniu o Mszy św. jest fakt naszego bytowania w czasie. Ostatnia Wieczerza "odbyła się",
"my jesteśmy" na Mszy św. i za tydzień "pójdziemy" znowu na liturgię. Występują tu aż trzy czasy, wskazujące na zjawisko
przemijania. W "sferze", w której "przebywa" zmartwychwstały i uwielbiony Chrystus, nie ma kategorii czasu. Pan Bóg nie
jest poddany wpływowi czasu. Gdyby tak nie było, wówczas Wszechmocny czekałby, co Mu przyniesie przyszłość. Bóg żyje
w wieczności, to znaczy w tym, co teologia określa jako stale trwające TERAZ. Dla nas to, co się dokonało w Wieczerniku,
dawno już minęło, stało się przeszłością, ale istnieje w niezmiennie wszystko ogarniającym Bożym "teraz". Otóż z tego "teraz"
Bóg swą wszechmocą "przekazuje" nam fakty, które dla nas są przeszłością. To właśnie znaczy "uobecnianie", czyli to, o
czym mówi nauka Kościoła, że we Mszy św. w sposób sakramentalny uobecnia się całe dzieło zbawienia: Męka, Śmierć,
Zmartwychwstanie i Wniebowstąpienie Chrystusa. Zdaję sobie sprawę, że wszystko, co mówię o tajemnicy Mszy św., nie jest
jasne, ale staram się nieco przybliżyć tajemnice wiary współczesnemu człowiekowi. Może więc łatwiejsze od pozytywnego
wyjaśniania, czym jest Msza św., byłoby stwierdzenie negatywne -- czym Msza św. nie jest. Nie jest ona nową ofiarą. Istnieje
tylko jedna, jedyna ofiara Nowego Testamentu: ofiara Chrystusa złożona na krzyżu (Rz 6,9 i Hbr 10,12). Msza św. również
nie jest historycznym przypomnieniem ofiary krzyżowej, jest bowiem autentyczną ofiarą, identycznie tą samą ofiarą krzyża.
Język liturgii jest często bardziej komunikatywny niż język suchej teologii. Trzecia modlitwa eucharystyczna prosto wyraża
tajemnicę wiary: "Wejrzyj, prosimy, na ofiarę Twojego Kościoła, uznaj, że jest to ta sama ofiara, przez którą nas chciałeś
pojednać ze sobą". Sposób wyrażania się liturgii w zwięzłości i jasności jest podobny do stylu Pisma Świętego. W Nowym
Testamencie w Dziejach Apostolskich znajduje się pierwsze określenie Mszy św.. W pierwszych wiekach nie nazywano jej
"bezkrwawą ofiarą", "Wieczerzą Pańską", "Eucharystią" czy "liturgią"; mówiono po prostu: ŁAMANIE CHLEBA. Ludzie
pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej "codziennie trwali jednomyślnie w świątyni, a łamiąc chleb po domach, przyjmowali
posiłek z radością i prostotą serca" (Dz 2,46). Po zawiłościach teologicznych, jakże orzeźwiające w swej prostocie są stwierdzenia Objawienia. Warto wrócić do określenia "łamanie chleba", wyrażającego egzystencjalnie podstawowe funkcje Ofiary
Chrystusowej: karmienie, łamanie chleba, znacznie więcej przekazuje głębokiej treści niż niewiele znaczące a tradycyjne
określenie: "Msza św.". Może w ten sposób przeszłoby w nasze skomplikowane czasy nieco ducha prostoty i żaru pierwszych
wyznawców Chrystusa?
ŁAMANIE CHLEBA:
ROZDZIAŁ III
KULTURA MODLITWY
Pewne zwroty, gesty w liturgii mogą robić wrażenie zachowania form towarzyskich. Tak dzieje się na początku Mszy św. w
czasie powitania zgromadzonych. Zanim jednak wejdziemy w szczegółową analizę struktury Ofiary Chrystusowej, należy
zorientować się w jej ogólnej "konstrukcji".
Msza św. dzieli się na:
obrzędy wstępne,
liturgię Słowa,
liturgię Eucharystyczną,
zakończenie.
Istnieje jeszcze bardziej szczegółowy podział liturgii Eucharystii, ale na ten temat będziemy mówili szerzej w rozdziale poświęconym analizie modlitwy eucharystycznej. Chwilowo omawiamy pierwszą część -- obrzędy wstępne. Zanim jednak kapłan dojdzie do ołtarza, trzeba zdać sobie sprawę ze specyficznej sytuacji, w której znajdujemy się z chwilą wejścia do kościoła. Jesteśmy wśród bardzo rozmaitych ludzi. Są starzy i młodzi. Ludzie, których określamy jako inteligentów i zupełnie
prości, rozmaite usposobienia i charaktery, obcy i znajomi. Specyfiką zgromadzenia liturgicznego jest to, że tu przede wszystkim spotykamy OBECNOŚĆ. Przypominamy sobie tekst Ewangelii: "Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam
jestem pośród nich" (Mt 18,20). Zgromadzenie liturgiczne powstaje jeszcze przed rozpoczęciem liturgii. A powitanie kapłana,
który zwróci się do nas ze słowami: "Pan z wami", to nie tylko znak dobrego wychowania i nie tylko życzenie, "aby Pan był
z nami", ale to nade wszystko stwierdzenie faktu Obecności, która zaistniała "w imię Pana" jeszcze przed rozpoczęciem
Ofiary.
Obecność w czasie rozwoju akcji liturgicznej będzie jakościowo narastała. Drugi stopień Obecności stworzy uczestnictwo
celebransa. Do ołtarza dojdzie alter Christus -- człowiek składający Ofiarę w imieniu Chrystusa. Dalszym stopniem będzie
odczytanie Słowa Chrystusowego. Pod postacią Słowa w liturgii jest szczególna obecność Boga. Dynamikę narastania Obecności zakończy najpełniejszy sposób przebywania Wszechmocnego pod postaciami chleba i wina. Nastąpi to w chwili konsekracji. Uświadomienie tego procesu intensyfikacji może pomóc w koncentracji duchowej przed rozpoczęciem obrzędów
mszalnych. Dużo mówi się o konieczności skupienia w modlitwie. Trzeba rozróżnić dwa rodzaje koncentracji wewnętrznej:
pierwszy -- płytszy -- usiłowanie odejścia od tego wszystkiego, co rozprasza (trudne to i często niemal beznadziejne); drugi - znacznie głębszy -- to wejście żywą wiarą we WSZECHOBECNOŚĆ Bożą. Jestem wobec Boga! Świadomość bliskości i
bezpośredniości Obecności powoduje "przesłonięcie" kłopotów z "rozlataną" wyobraźnią. Skuteczność tej "metody" nie może
zupełnie zdeprecjonować pierwszego, najbardziej popularnego sposobu radzenia sobie z rozproszeniami. Powinno tu nastąpić
współdziałanie dwóch metod, z wyczuciem roli wiodącej "stawania w Obecności".
Zrozumienie procesu "narastania" Obecności pozwala nam właściwie odczytać mszalne savoir-vivre. Ludzie, wstający w momencie podchodzenia kapłana do ołtarza, nie wyrażają jedynie szacunku dla celebransa. Jest to oddanie czci samemu Chrystusowi, którego uobecnia kapłan. Liturgiczne "formy towarzyskie" nie kończą się na tym. Teraz kapłan pochyla się przed
ołtarzem (a nawet przyklęka, jeśli na nim znajduje się tabernakulum ze świętymi Postaciami). Następnie, jakby tego "powitania" było mało, ksiądz całuje ołtarz. Po co te gesty wobec martwego drewna czy zimnego, obojętnego kamienia ołtarzowego?
W rzeczywistości znaki czci sięgają głębiej -- dotyczą samego Zbawiciela. Ołtarz jest Jego symbolem. Stół ofiarny wyobraża
Jezusa Chrystusa nie w sposób czynny i rzeczywisty, lecz statycznie jako przedmiot materialny właśnie w sposób symboliczny. Dlaczego? Ołtarz z kamienia może symbolicznie przedstawiać Chrystusa, który jest kamieniem węgielnym budowli - Kościoła. Ale sięgając głębiej, ołtarz staje się poprzez ofiarę miejscem spotkania ludu Bożego z Bogiem. A Jezus jest naszą
ofiarą i ołtarzem, na którym składamy dary, aby były przyjęte przez Boga. Tłumaczenie symboliki jest zawsze trudne i nieporadne. Warto przeczytać to, co na temat ołtarza pisze św. Mateusz w 23. rozdziale swej Ewangelii (w. 18-20).
Pocałowanie ołtarza to nie tylko oznaka szacunku, ale coś znacznie więcej. Pocałunek wyraża miłość. Z jaką serdecznością
powinien kapłan się pochylać nad ołtarzem symbolizującym Jedynego Kapłana, samego Chrystusa? Niestety, te pierwsze
gesty rozpoczynające ofiarę są często zrutynizowane. Przebiegają tak szybko, że są niemal niedostrzegalne. Zadałem kiedyś
pytanie ludziom młodym, związanym przez służbę liturgiczną z ołtarzem: "co jest pierwszą czynnością celebransa?" Odpowiedzi były rozmaite: "znak krzyża", "pozdrowienie". Nikt z młodych, obserwujących tak często Mszę św., nie powiedział,
że pocałunek. A przecież pozycja obserwatorów jest nie do przyjęcia! Konstytucja o liturgii świętej II Soboru Watykańskiego
postuluje jednoznacznie: "aby chrześcijanie podczas tego misterium wiary nie byli jak obcy i milczący widzowie, lecz aby
przez obrzędy i modlitwy tę tajemnicę dobrze rozumieli, w świętej czynności uczestniczyli świadomie i czynnie" (KL 48).
Widząc kapłana, pochylającego się przed ołtarzem i całującego go, nie możemy tego samego uczynić. Powinniśmy jednak
wewnątrz nas samych jakoś pokłonić się głęboko Bogu. W ten sposób dokonamy wyznania wiary we Wszechmogącego.
Ponadto odcinamy się od fałszywych pokłonów, jakie składamy poza liturgią fikcyjnym bożkom, nazywanym postępem,
ambicjami czy pieniądzem. Oprócz wiary będzie i nasza miłość, wyrażona przez pocałunek, składany w naszym imieniu przez
celebransa samemu Chrystusowi. Potem kapłan czyni znak krzyża. Jednocześnie czynią go wszyscy wierni. Jakże często
żegnamy się bezmyślnie i to nie tylko na początku Mszy św.. A jest to podstawowy znak chrześcijaństwa. Wzywamy przecież
Trójcę Przenajświętszą: Ojca, Syna i Ducha Świętego. Wezwanie to jest również przypomnieniem naszego chrztu św., dokonanego właśnie w imię tych Trzech Osób. Chrzest wprowadza każdego chrześcijanina w egzystencjalną łączność z Osobami
Trójcy. Inaczej mówiąc: włącza nas w życie Boże, a uściślając -- w naturę Bożą, wprowadza nas w tajemniczą wewnętrzną
społeczność Trójcy Przenajświętszej. Tym samym człowiek przez chrzest został powołany do czci Bożej, czyli do kultu Bożego w czasie Mszy św., która -- jak już zaznaczyliśmy -- jest uobecnieniem tajemnicy trynitarnej i męki Jezusa Chrystusa.
Chrzest w imię Trójcy Przenajświętszej upoważnia nas do tego, abyśmy mogli odprawiać razem z kapłanem Mszę św.. Wcale
nie popełniłem pomyłki, pisząc o wspólnym odprawianiu Mszy św.. Często zwykły śmiertelnik, bez jakichkolwiek święceń
kapłańskich, nie zdaje sobie sprawy z tego, że nosi w sobie kapłaństwo Chrystusowe. Poprzez chrzest Chrystus włącza nas w
siebie, czyli i w swoje najwyższe kapłaństwo. Prawda o powszechnym kapłaństwie wszystkich ochrzczonych jest fundamentalnym upoważnieniem do sprawowania liturgii. Kiedyś ta prawda u pierwszych chrześcijan była niezwykle żywa. Później, w
epoce "klerykalizacji liturgii" zaczęła zanikać i stąd nastąpiło osłabienie świadomego przeżywania Ofiary Chrystusowej. W
ostatnich posoborowych latach odżyła nadzieja na obudzenie zaangażowania, bo Kościół jakby sobie "przypomniał", że wszyscy wierni z tytułu udziału w kapłaństwie Jezusa są powołani i nawet zobowiązani do sprawowania kultu Bożego. Przypominając uprawnienia laikatu, nie należy zamazywać istotnej różnicy między funkcjami kapłana "urzędowego", wyświęconego
do czynności ofiarniczych i konsekracyjnych, a działaniem liturgicznym, wynikającym z kapłaństwa wiernych. Laikat wszystkie swoje dobre uczynki, trud pracy codziennej, życie rodzinne, wysiłek apostolski, modlitwy składa Ojcu Niebieskiemu we
Mszy św. wraz z ofiarą Ciała Pańskiego.
Znak krzyża świętego jest niezmiernie bogaty w swojej treści. Poza przypomnieniem naszego chrztu i Męki Jezusowej przez
wezwanie Trójcy Niepojętej wskazuje na właściwy układ liturgiczny. We Mszy św. powinniśmy się zawsze zwracać do Ojca
przez Syna w Duchu Świętym. Trynitarny kierunek modlitwy bardzo wyraźnie jest zaznaczony w modlitwach mszału. Każda
z nich kończy się niezmiennie: "przez Chrystusa" i niemal zawsze jest skierowaniem prośby czy dziękczynienia lub chwały
do Ojca w Duchu Świętym. Znak trynitarny rozpoczyna modlitwę liturgiczną i treść wytyczona przez ten gest jest utrzymana
przez całą Mszę św.. Zakończy się ona również tym symbolem. Znaki liturgiczne wyrażają głębię życia wewnątrz Trójcy
Przenajświętszej: stale Syn dąży do Ojca (ile razy czytamy o tym w Ewangelii, zwłaszcza zapisanej przez św. Jana: "oto idę
do Ciebie, Ojcze") w Duchu Świętym, który łączy miłością boską Ojca z Synem. Powstaje przekorne pytanie: czy nie można
bezpośrednio modlić się do Chrystusa? Jak najbardziej, wszędzie można, tylko w liturgii... nie warto. Bo to nie jest moja tylko
osobista, prywatna modlitwa, ale to nurt wspólnoty POWSZECHNEJ. I jeżeli, w tym nurcie płynąc, chcę dopłynąć, to muszę
zapomnieć o swoich indywidualnych przyzwyczajeniach. Bo wtedy jestem sam. Osamotniony. A w liturgii jesteśmy z całą
Trójcą Osób Boskich i ze wszystkimi wiernymi, z wielką boską siłą i zgodnie z rytmem natury. To znaczy -- zgodnie z życiem
wewnątrz tych Trzech Niewyrażalnych. A może ściślej: przez chrzest włączeni jesteśmy bardziej "wewnątrz" Trójcy Przenajświętszej. O tym wszystkim warto pamiętać, gdy czynimy znak Krzyża św. Może wtedy przeżegnamy się nie machinalnie,
ale z pełną świadomością, niosącą życie "przez Syna w Duchu Świętym do Ojca!"
Po znaku krzyża następuje pozdrowienie, o którego sensie już wspominaliśmy. Oprócz powitania: "Pan z wami", kapłan ma
jeszcze dwa inne zwroty do wyboru. Może on powtórzyć dosłownie zakończenie Drugiego Listu św. Pawła do Koryntian:
"Miłość Boga Ojca, łaska naszego Pana, Jezusa Chrystusa, i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi".
Jest to znacznie bogatsze w treść pozdrowienie aniżeli pierwsze. Wyraźnie wzywa trzy Osoby Trójcy, precyzując ich oddziaływanie na nas. Jest to jeszcze jedno trynitarne podkreślenie struktury modlitwy liturgicznej. Tylko że Konstytucja o liturgii
zdecydowanie poleciła unikać wszelkich powtórzeń liturgicznych. Wiele z nich zostało z modlitwy Kościoła wyeliminowanych. A właśnie w tym miejscu po znaku krzyża wzywającym Trójcę Przenajświętszą mamy bezpośrednio w pozdrowieniu
powtórną inwokację trynitarną.
Kapłan może zastosować jeszcze trzecie pozdrowienie: "Łaska i pokój od Boga, naszego Ojca, i od Pana Jezusa Chrystusa".
Znamienne, że w dobie "dowartościowania" Pisma Świętego i to pozdrowienie zostało wzięte z Nowego Testamentu, a mianowicie z Listu do Galatów (1,3). Można żałować, że celebransi -- mając możliwości urozmaicania liturgii -- często trwają
przy jednej formule, doprowadzając uczestników do reakcji nawykowych, osłabiających przeżycia w pełni świadome. Wierni
natomiast, jeżeli już nawet rozumieją sens pozdrowienia, w jakże licznych przypadkach nie potrafią się wczuć w atmosferę - tworzącego się przez słowa i gesty liturgii -- braterstwa. Pozostają sztywni w skorupie własnych przeżyć. A przecież pozdrowienie zawiera w sobie dynamikę, jednoczącą ludzi.
Następnym elementem obrzędów wstępnych, już nie związanym z uprzejmością, jest akt pokuty. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest on samobójczy. Zazwyczaj jesteśmy nastawieni na samoobronę. Bronimy się wszędzie i wobec wszystkich, a
w momencie aktu pokutnego tracimy niejako instynkt samozachowawczy, uderzamy w siebie. Nie bronimy się, ale wobec
wszystkich oskarżamy siebie. Na wezwanie kapłana do oczyszczenia wyznajemy winy wobec Boga i braci. Od właściwego
przeżycia tej sytuacji wiele zależy. Jeśli nastąpi szczere wyznanie, dalszy ciąg Mszy św. może być w znacznej mierze uświęcony. Na początku aktu pokuty -- po wezwaniu przewodniczącego liturgii -- nastąpić powinna chwila ciszy. Piszę "powinna",
bo nie zawsze kapłani o niej pamiętają. Cisza we Mszy św. ma dla wszystkich duże znaczenie, dlatego należy jej bronić.
Najczęściej jednak narzekamy na "przegadanie" Mszy św. przez celebransa i na tym się kończy. A powinno się pójść po Mszy
św. do zakrystii i tu w sposób kulturalny wyjaśnić, na czym polega "błąd", upomnieć się o strefę ciszy. Momentów ciszy w
liturgii będzie kilka. Ten pierwszy ma specyficzne znaczenie. Nie chodzi o to, abyśmy w ciszy robili rachunek sumienia.
Pauza jest zbyt krótka. Trzeba ją wykorzystać na wywołanie uczucia żalu za popełnione grzechy. Trzeba stanąć w milczeniu
wobec Chrystusa ukrzyżowanego za nasze zło. Żal ma moc oczyszczającą. Milczenie nie powinno nas wprowadzać w nastrój
milczenia indywidualizującego, wyodrębniającego, separującego od wspólnoty. Moment osobistej refleksji nie powinien dzielić od innych, ale łączyć. Stale we Mszy św. trzeba sobie przypominać, że jesteśmy wobec Boga "razem". Za chwilę z ciszy
osobistej wracamy na teren modlitwy wspólnej wyznając, że zgrzeszyliśmy nie tylko wobec Boga, ale i wobec braci i sióstr.
W posoborowym Confiteor są pewne zmiany. Skróty wobec wersji sprzed Vaticanum II. Ale nie tylko. Zostało wprowadzone
nowe wyrażenie. Było ono od wielu wieków stosowane w wyznaniu grzechów w rycie dominikańskim. Chodzi o to, że po
reformie wyznajemy nie tylko grzechy dokonane czynem, myślą i słowem, ale również "zaniedbaniem". W ten sposób zwraca
się uwagę na szeroką sferę zła, popełnionego nie przez działanie, ale zaniechanie. Mogłem komuś pomóc -- nie pomogłem.
Powinienem zdobyć się na czyn odwagi, a stchórzyłem i zabrakło tego działania. Niezwykle dużo zła popełniamy, nie popełniając właściwie niczego.
Posoborowe komisje liturgiczne stworzyły układy pluralistyczne. W mszale kapłan ma do wyboru kilka formuł różnych wezwań do pokuty. Niektóre z nich, mówiące o nawróceniu dobrego łotra czy o Pasterzu, który wytrwale poszukuje zagubionych
owiec, są bardzo piękne, lecz niestety pozostają w mszale, wierni ich nie słyszą. Słyszą natomiast jedną formułę, która już się
zbanalizowała i z tego powodu nie porusza wewnętrznie. Niektórzy księża popełniają klasyczny grzech zaniedbania w samym
akcie pokuty przez niewykorzystanie pełnych możliwości inspiracji nowej liturgii. I znowu nie warto marnować sił na krytykanctwo schematyzmu liturgicznego, znacznie właściwsza będzie droga osobistej rozmowy z księdzem. Osobliwa to chwila,
gdy "owieczka" nawraca pasterza, a jeśli temu ostatniemu nie brakuje pokory, następują chwile wspaniałej przemiany w liturgii, która dotychczas nużyła i usypiała. Jeśli owieczka nie zdobędzie się na przełamanie nieśmiałości lub zabraknie jej
ochoty do ochrony dobra wspólnego wszystkich wiernych, wówczas może nastąpić zło pominięcia czynu uzdrawiającego
sytuację.
Pod koniec aktu penitencjarnego następuje moment przebaczenia. Jest to oczyszczenie przez miłosierdzie Boskie grzechów
lekkich. Absolucja na początku Mszy św. nie jest rozgrzeszeniem, zastępującym sakrament pokuty. Chociaż i tutaj w nadzwyczajnym natężeniu żalu -- żalu doskonałym -- może wyjątkowo nastąpić odpuszczenie nawet grzechów śmiertelnych. Nie
stawiając barier dla działania miłosierdzia, należy przestrzec przed zbyt pochopnym liczeniem na wywołanie żalu doskonałego
poza spowiedzią. Zdarzają się takie sytuacje, ale niezmiernie rzadko. A co najtrudniejsze, nigdy w takich sytuacjach nie ma
pewności, że zostały odpuszczone najgorsze grzechy. Pewność stwarza tylko sakrament pokuty.
Do aktu pokuty nawiązuje następny element obrzędów wstępnych -- wezwanie zmiłowania Pańskiego. Liturgia, jak już o tym
wspomniałem, nie toleruje dublowania tekstów. Dlatego jeśli w akcie pokuty zastosowano już w jednym z ośmiu wariantów
wezwanie "Panie, zmiłuj się" lub "Chryste, zmiłuj się", wówczas byłoby błędem powtarzanie za chwilę tego samego tekstu.
W takiej sytuacji wezwanie zostaje opuszczone. O tym powinni pamiętać wszyscy prowadzący liturgię. Zapominają o tym
najczęściej "przewodnicy śpiewu", "kantorzy", którzy często beztrosko podejmują powtórzenie śpiewu przebłagalnego. Do
czasów papieża Grzegorza Wielkiego (a zatem mniej więcej do VII wieku) "Panie, zmiłuj się" było śpiewane po grecku jako
Kyrie eleison. W tamtych czasach w liturgii używano nie łaciny, ale języka słonecznej Hellady. Kyrios po grecku oznacza
Pana, ale właśnie z dużej litery: boskiego Pana. W ośrodkach starających się o powiązanie współczesności z tradycją istnieje
tendencja do zachowania Kyrie eleison w brzmieniu oryginalnym. W ten sposób tworzymy jakby rezerwat przeszłości. Relikt
grecki przypomina nam w każdej Mszy św. o naszym pochodzeniu. Nie tylko rzymskim. Gdybyśmy konsekwentnie zachowali
również i mały fragment łaciny, mielibyśmy wówczas żywy pomnik naszej wspaniałej przeszłości. Nawet człowiek nie obyty
z historią wyczuwałby powiew wieków i rozumiał, że chrześcijaństwo nie narodziło się wczoraj. W polskiej rzeczywistości
mamy pewną łatwość w zachowaniu Kyrie eleison. Niemal wszyscy Polacy są przecież wychowani na tradycji najstarszej
pieśni bojowej: Bogurodzica, w której przewija się refren: Kyrie eleison.
Pierwotne Kyrie było niesłychanie rozbudowane. Była to właściwie długa litania błagalna z wieloma wezwaniami. Dopiero
od VIII wieku nastąpiła redukcja, doprowadzająca do dzisiejszego jedynie "Panie, zmiłuj się". Nasi bracia prawosławni wiele
cennych klejnotów wspólnej przeszłości przechowali w swej wspaniałej liturgii. Wschodnie ektenie są pozostałością historycznej litanii. W cerkwiach bije w niebo potężne wezwanie Hospodi pomiłuj. Wielokrotnie powtarzane i splątane wezwaniami tworzy niezapomniany klimat prawosławnej modlitwy. II Sobór Watykański, sięgając do przeszłości, ocalił wezwania
litanii i umieścił je jako modlitwę powszechną po wyznaniu wiary. Litania pozostała, jedynie zmieniła swoje miejsce.
Samo wezwanie do miłosierdzia pochodzi z Ewangelii. Tak przecież wołali do Boga ludzie skrzywdzeni, dotknięci ślepotą
czy trądem. Jest to krzyk rozpaczy, ale i nadziei, do Tego, który wszystko może.
Kyrie jest ubogie w konkretyzację, ale przez to obejmuje szeroki, niemal kosmiczny zakres. W tym zakresie mieści się
wszystko, o co współczesność może błagać Stwórcę. Kyrie ma oddech wieków i przestrzeni, ludzkich trosk i tragedii.
Uprzejmość jest oznaką szacunku. W stosunku do wartości absolutnej uprzejmość będzie się wyrażała w oddaniu czci. We
Mszy św. już od VI wieku śpiewa się hymn chwały Gloria. Zawsze wartości boskie idą równolegle z ludzkimi. W hymnie
czcimy Boga, a ludziom przekazujemy życzenia pokoju. Ten swoisty rytuał pochodzi z drugiego rozdziału Ewangelii św.
Łukasza. Pierwsze Gloria wyśpiewał chór aniołów przy narodzeniu Jezusa Chrystusa. W liturgii, powtarzając za aniołami
słowa chwały, spełniamy istotny cel naszego życia. Nie istniejemy przecież tylko dla siebie, dla własnych ambicji, sukcesów.
Życie, które zamyka sens egzystencji do własnego wymiaru, wcześniej czy później okazuje się bezsensem i często powoduje
totalne zniechęcenie, wyrażające się ucieczką od takiego życia przez próbę samobójstwa. Zostaliśmy stworzeni w ramach
koncepcji, która oszałamia swym wymiarem. Przerasta ludzi, sięga Boga. Uświadomienie faktu, że zostałem powołany do
oddania chwały samemu Bogu, powoduje zrozumienie sensowności hymnu liturgicznego. Jego poszczególne wezwania wskazują na wielkość i wspaniałość Absolutu. W całości Mszy św. przeważają elementy prośby, wdzięczności. Warto w pełni
wykorzystać moment chwały, aby uświadomić sobie sensowność swojej egzystencji i wejść na teren modlitwy jakościowo
najwyższej klasy. Modlitwa chwały jest jakimś szczytem zwrotu człowieka ku Bogu. Nie negując konieczności prośby i
wdzięczności, trzeba dobrze sobie zdawać sprawę, gdzie leży wielkość człowieka w modlitwie. Niesłychanie ciekawe, iż
wielkość Stwórcy wcale nie umniejsza człowieka. Wprost przeciwnie, dobrze pojęta zwiększa godność modlącego się. Zostaliśmy stworzeni na gigantyczną miarę. Zmniejszanie boskiego "zaprogramowania" powoduje katastrofę człowieka. Autentyczna uprzejmość nigdy nie wywołuje kompleksu niższości. Jest odkryciem właściwych proporcji, polega na pochyleniu się
przed prawdziwą wartością. Skłon wobec wartości nie poniża, ale dźwiga w górę pochylającego się. Wzrastanie wartości w
tego rodzaju uprzejmości jest tym większe, im wyższa jest wartość czczona.
Być może, iż w roku 112 był znany i stosowany hymn mszalny. W tym roku bowiem Pliniusz Młodszy, pisząc sprawozdanie
dla cesarza Trajana, wspomina o pierwszych wyznawcach Chrystusa i o tym, że hymn "śpiewają do Chrestosa jako do Boga".
Jest to tylko hipoteza, że tym hymnem mogło być Gloria. Pewne historyczne przekazy wskazują na okres znacznie późniejszy.
Warto jednak pamiętać o "donosie" Pliniusza, zwłaszcza w dyskusjach z tymi, którzy negują historyczność istnienia Chrystusa. W ten sposób informacja liturgiczna wspomaga możliwości apologetyczne. Modlitwa chwały ratuje przed zgubieniem
sensu egzystencji i przypomina podstawowe fakty historyczne z dziejów chrześcijaństwa.
Wreszcie ostatni element wstępu liturgicznego, jakim jest tzw. kolekta, znowu przypomina o problematyce savoir-vivre w
modlitwie. Kolekta, krótka modlitwa, może wzywać lub -- jeśli ktoś woli -- grzecznie zapraszać do wspólnego zwrotu do
Boga. Kapłan bowiem na początku kolekty wzywa, zaprasza: "módlmy się". I potem następuje cisza. Jest to już drugi moment
refleksji osobistej w liturgii. Jeśli przewodniczący, znając dobrze przepisy rytualne, po wezwaniu robi pauzę, to można się
obawiać, że chwila ta nie jest na ogół dobrze wykorzystywana. Wiele osób w natłoku słów i zwrotów liturgicznych nie dostrzega tej przerwy w pobożnej "gadaninie". Inni traktują ją jako przerywnik, wywołujący pustkę zapełnianą własnymi myślami, jakże dalekimi od tego, co się dzieje przy ołtarzu. Cisza na początku kolekty jest dla nas, dla naszych prywatnych
problemów. Mamy ją zapełnić własnymi prośbami, jak najbardziej osobistymi. Milczenie powinno krzyczeć do Boga. "Cisza
jest głosów zbieraniem" -- powiedział Norwid. Najczęściej krzyczy -- pustką. Po ciszy następuje modlitwa Kościoła jako
wspólnoty.
Na sposób myślenia rzymskiego, logicznego a lapidarnego, sformułowane są prośby wynikające z aktualnego okresu liturgicznego lub obchodzonego święta. W kolekcie jest jakby synteza sytuacji, w której znajdują się wspólnie modlący się ludzie.
Warto zwrócić uwagę na uroczyste, długie zakończenie tej oficjalnej modlitwy Kościoła. Niemal zawsze kończy się zwrotem:
"przez Chrystusa, Pana naszego". Zaznacza się kierunek prowadzenia przez Pośrednika "do Ojca". Kościół nie zapomina i o
Trzeciej Osobie Trójcy: zwrot do Ojca przez Syna łączy odwieczną więzią boskiej miłości, jaką jest Duch Święty. W zakończeniu kolekty, będącej finałem wstępu do mszy św., znajduje się powtórzenie układu trynitarnego, który na samym początku
otworzył znak Trójcy: Krzyż.
Nazwa "kolekta" pochodzi od łacińskiego słowa colligere. Oznacza ono "zbieranie". Kolekta zbiera wszystkie elementy
wstępne w całość. W kręgach kościelnych "kolektą" nazywa się również zbiórkę pieniędzy na tacę. Niektórzy z liturgistów
przypuszczają, że kolekta jest modlitwą nad zebranym ludem. Ostatnia możliwość podkreśla konieczność postawy stojącej
wiernych w czasie kolekty. Postawa stojąca zawsze wyraża jakąś gotowość. Stojący lud wyraża gotowość zebranego zgromadzenia do prowadzenia wspólnej modlitwy. W kościele powinno być jak najmniej dyrygowania postawami wiernych. Należy
zostawić jak największą dowolność. Każdy powinien znaleźć swoją właściwą postawę wobec Boga. Kilka jednak momentów
we Mszy św. powinno podkreślać przez jednolitą postawę jedność zbiorowości. Oprócz kolekty należy do nich Ewangelia.
Wówczas, na znak szacunku dla Słowa Chrystusowego, wszyscy powinni stać. Podobnie jest w czasie prefacji, Ojcze nasz i
ostatniej wspólnej modlitwy po komunii św. Zrozumiałą rzeczą jest postawa klęcząca w najważniejszym momencie Ofiary - w czasie uobecnienia śmierci Chrystusowej, tzn. podczas konsekracji i ostatniego błogosławieństwa. Z psychologicznego
punktu widzenia postawa siedząca sprzyja optymalnej percepcji. Dlatego jest polecana w czasie liturgii słowa. W sumie, od
pierwszych wieków przeważa postawa gotowości, wyrażona stojącą postawą wiernych. W średniowieczu w okresie hołdów
feudalnych zaczęło dominować klęczenie. Ostatni Sobór i przepisy komisji posoborowych starają się nawet i przez właściwą
postawę wrócić do źródeł kształtowania kultury w modlitwie.
ŁAMANIE CHLEBA:
ROZDZIAŁ IV
GDZIE ZACZYNA SIĘ PRZEGRANA?
Przegrana może rozpocząć się już przed rozpoczęciem Mszy św.. Na błąd nieprzygotowania do liturgii wskazywałem kilkakrotnie. Niewłaściwe uczestniczenie może nastąpić w wielu momentach "łamania chleba". Obecnie pragniemy wskazać na
możliwość niezrozumienia wagi tej części Mszy św., która rozpoczyna się po wstępnych obrzędach i nosi nazwę "liturgii
słowa".
Ludzie w okresie przed soborowym, gdy oskarżali się w sakramencie pokuty, że spóźnili się na Mszę św., zwykle byli indagowani przez skrupulatnego spowiednika o moment przyjścia na liturgię. Jeśli spóźnienie miało miejsce przed Ofiarowaniem,
to znaczy po odczytaniu Ewangelii, traktowane było jako grzech lekki. Natomiast po Ofiarowaniu -- już jako ciężkie przewinienie. Wówczas uczestniczenie we Mszy św. nie mogło być ważne. Dzisiaj nie ma już tego kazuistycznego problemu. Nie
chodzi o to, że nie ma już "Ofiarowania", a jest tylko "Przygotowanie darów ofiarnych", ale dlatego, że liturgia słowa została
dowartościowana i potraktowana na równych prawach z liturgią Eucharystii. I spóźnienie na pierwsze czytanie jest naruszeniem integralnej części Mszy św.. Po prostu wszyscy powinni być obecni na całej liturgii słowa. Jakimś formalistycznym
dociekaniom może podlegać jedynie spóźnienie na obrzędy wstępne. Konstytucja o liturgii w ten sposób dowartościowała
liturgię słowa: "dwie są części, z których w pewnym stopniu składa się Msza św., a mianowicie liturgia słowa i liturgia eucharystyczna. Tak ściśle łączą się one ze sobą, że stanowią jeden akt kultu" (KL 56). Na podstawie innego dokumentu soborowego -- Konstytucji o Objawieniu -- można Pismo Święte porównać do pokarmu, podobnie jak Ciało Chrystusowe, i dlatego
Kościół św. nie przestaje, zwłaszcza w liturgii, brać i podawać wiernym chleba żywota tak ze stołu Słowa Bożego, jak i Ciała
Chrystusowego (KO 21). Mówi się w Konstytucji o dwóch równoległych stołach: Słowa i Ciała. Stąd we Mszy św. liturgię
słowa odczytuje się z jednego stołu, którym jest quasi-ambona, czyli pulpit, a po odczytaniu fragmentów z Objawienia celebrans przechodzi do drugiego stołu Ciała Pańskiego: ołtarza. Soborowe dowartościowanie liturgii słowa bierze swój początek
z Ewangelii, a szczególnie z 6. rozdziału Ewangelii według św. Jana. Jest tam opis rozmnożenia chleba. Jezus traktuje ten fakt
jako zapowiedź uczty eucharystycznej. Odnajdujemy tam te same gesty Zbawiciela co w Wieczerniku, słowa przygotowujące
ludzi do tajemnicy chleba życia. Słowa Jezusa nie tylko ukierunkowują, ale są ŻYCIEM, karmią. Stąd może wzięła się myśl
o dwóch stołach: Słowa i Ciała.
Dążąc do maksymalnie dokładnego odbioru Słowa, nie należy zapominać o sprawie drugorzędnej, a jednak mającej swoje
znaczenie, jaką jest postawa siedząca. Psychologia i socjotechnika lansują tezę, że do najlepszej percepcji słowa mówionego
dochodzi wówczas, gdy ludzie siedzą, gdyż są wówczas optymalnie rozluźnieni i nastawieni na odbiór. Dlatego zaleca się,
aby słuchacze w czasie liturgii słowa mieli możliwość siedzenia. Znacznie istotniejsze jest, aby słuchacz wytworzył w sobie
otwartość na Słowo. Słuchając czytań, można w duchu prosić: "mów do mnie, Panie". Modlitwa ta trafia w sedno: "gdy w
kościele czyta się Pismo Święte, wówczas Chrystus sam mówi". Jest to cytat z Konstytucji o liturgii, która akcentuje obecność
Jezusa w Jego słowie. W ten sposób w czasie liturgii słowa znajdujemy się jakby w trzecim stopniu obecności Chrystusa.
Pierwszym była obecność przed rozpoczęciem Mszy św. -- w wiernych, drugim -- w kapłanie, przewodniczącym obrzędów.
Trzeci rodzaj obecności "w Słowie" nie jest ostatni. W czasie najistotniejszej chwili Ofiary, w konsekracji, "pojawi się"
czwarta forma obecności: pod postacią Ciała i Krwi.
W liturgii słowa stół został obficie zastawiony. W Mszach św. niedzielnych są nawet trzy czytania. Pierwsze ze Starego
Testamentu, drugie z Nowego, przeważnie z Listów św. Pawła, i wreszcie trzecie -- z Ewangelii. Kościół stara się w poszczególnych latach czytać najważniejsze fragmenty Ewangelii św. Mateusza (jest to tak zwany rok A czytań), św. Marka (rok B)
i św. Łukasza (rok C). Ewangelia św. Jana jest odczytywana w specjalnych okresach każdego roku liturgicznego. Tekstów
jest bardzo dużo. Są to przepełnione głębią myśli Objawienia Bożego. Trudno słuchaczowi objąć treść nawet dwu czytań,
występujących w codziennej liturgii. Dlatego doradza się skoncentrowanie uwagi na jakimś małym epizodzie. Może to być
jedno zdanie, w którym do słuchającego przemówi sam Chrystus. I tych kilka słów wystarczy na długą refleksję. Jednym
zdaniem Objawienia można żyć cały dzień. Podczas słuchania należy wytworzyć w sobie postawę otwartą do końca. Nie
powinno stawiać się Słowu żadnych granic. Niekiedy mogą to być myśli "niewygodne", krzyżujące nasze plany. Trzeba Słowo
umieć przyjmować jak Najświętsza Maryja Panna. Po wysłuchaniu "propozycji" Bożej powiedziała: "Niech mi się stanie
według słowa Twego". Nie: "mojego", ale właśnie "Twego". Słuchanie powinno być otwarte ku życiu. Jezus porównał tych,
którzy tylko słuchają, do budujących na piasku. Przyjdzie burza życiowa i zmiecie budowlę wraz z piachem. Słuchacz, który
realizuje usłyszane Słowo, został nazwany "budującym na skale". Skała wszystko przetrzyma i przetrwa.
Lekturę Pisma Świętego odczytują w kościołach przeważnie przygotowani lektorzy. Nie zawsze to przygotowanie jest dostateczne. Niekiedy widoczne to jest w niewyraźnym podaniu z powodu słabej dykcji, a niekiedy wynika to wręcz z braku
zrozumienia treści. W Mszach św. mniejszych zespołów, o charakterze nieco elitarnym, dąży się do tego, by Słowo przekazywała jak największa liczba uczestników. Jakież osłupienie i przerażenie maluje się w oczach poproszonego przez celebransa
o publiczne odczytanie tekstów liturgicznych. Młody człowiek, wyrwany nagle z masy słuchaczy, okazuje się najczęściej
kompletnie nie przygotowany. Nie w sensie zdolności dykcyjnych. Na ogół studenci czytają zupełnie poprawnie. Ten człowiek może czytać, tylko nie wie, kiedy. Tłumaczy się oszołomionemu kandydatowi na "spontanicznego" lektora, że pierwsze
czytanie następuje po kolekcie. Ale cóż to jest ta "kolekta"? Jeżeli już ten ktoś odczyta wyjątek z Listu św. Pawła, to zadowolony z "sukcesu" siada i nie wie, że po pierwszym czytaniu trzeba odczytać psalm responsoryjny. Setki razy nasz biedny
delikwent był na Mszach św., słuchał tego psalmu. Teraz, gdy sam ma być współtwórcą liturgii, zapomina o wszystkim, czuje
się zupełnie zagubiony. A przecież słowo "liturgia" pochodzi z greckiego leiturgon, to znaczy "dzieło wspólne". Dla Greków
liturgią było np. wspólne budowanie okrętu. W wysiłku zespołu powstawała grecka liturgia. Dlatego ważne jest mobilizowanie możliwie wszystkich "zdolnych" do wspólnego budowania modlitwy. Niestety okazuje się, że przeciętny wierny posiada
małą znajomość Mszy św. Nie powinno to jednak zrażać przewodniczącego liturgii. Najgorsza sytuacja wytwarza się wówczas, gdy kapłan jest otoczony gromadą wyspecjalizowanych "fachowców". Ci ludzie są pożyteczni i niezawodni, ale reszta
czuje się zwolniona z odpowiedzialności we wspólnocie tworzenia modlitwy. Kościół posoborowy wymaga podziału ról.
Dawniej kapłan prowadził monolog. Wszystko czytał sam. Teraz powinno się dokonać podziału funkcji i możliwie wielu
zaangażować do współpracy liturgicznej. Częstym błędem w naszych kościołach jest to, że jeden lektor wszystko odtwarza: i
pierwsze czytanie, i psalm, i alleluja. Tymczasem powinno tu występować przynajmniej troje ludzi. Zmiana barwy głosu
kolejnego lektora lub lektorki wprowadza pożądane urozmaicenie, co może wpłynąć na jakość percepcji. Dla dziewcząt specjalnym polem do popisu jest psalm responsoryjny. Przecież to jest na ogół psalm, czyli poezja wysokiej klasy. W lirycznych
partiach lepiej odbierany jest ciepły głos niewieści, a najpiękniej, gdy psalm śpiewają na głosy dwie niewiasty. Wówczas,
przy dobrych głosach, może nastąpić otwarcie serca słuchacza. Smutna to sprawa, gdy psalm, który jest utworem przeznaczonym do śpiewu (Dawid, główny autor psalmów, śpiewał Panu), jest w sposób tępo-monotonny wyrecytowany. Oczywiście w
przypadku psalmu nie może być powołany do śpiewu pierwszy z brzegu. Konieczny jest wybór człowieka obdarzonego minimum talentu. Piszę "minimum", gdyż melodie psalmu mogą i powinny być proste ze względu na uczestników, którzy powtarzają "responsorium". Po pierwszym czytaniu psalm jest odpowiedzią na czytane Słowo. Jest to refleksja przechodząca w
modlitwę. Śpiew powiększa możliwości refleksyjne, nasuwane przez słowa psalmu.
Po psalmie, przed odczytaniem Ewangelii, powinno się zaśpiewać alleluja. Wyraz hebrajski oznacza: "Chwalmy Pana!" Jest
to okrzyk radości i czci wobec zbliżającego się Zbawiciela w Ewangelii. Jakże mdło i bezbarwnie brzmi ten okrzyk, gdy jest
odczytany bez zrozumienia. Alleluja jest utworem muzycznym. Sama recytacja staje się pusta i nawet głęboki tekst aklamacji
po alleluja jej nie wzbogaci. Kościół zawsze śpiewał alleluja na cześć Zmartwychwstałego. W czwartym wieku św. Hieronim
wspomina, że alleluja było śpiewane nawet podczas nabożeństw żałobnych. Z biegiem wieków chrześcijaństwo obrosło w
nadmierną powagę, graniczącą niekiedy z fałszywym patosem. Kościół prawosławny przechował w swej wspaniałej liturgii
ślady radości wczesnochrześcijańskiej. W obrzędach żałobnych, zwanych Panichidą, lejtmotywem jest stale powtarzające się
potężne alleluja. Ludzie Wschodu lepiej od nas rozumieją znaczenie śmierci. Przeżywają czyjeś odejście nie jako coś ostatecznego, gdyż żyją pewnością zmartwychwstania. My, w naszej prefacji żałobnej, co prawda wyznajemy, że ,,życie Twoich
wiernych zmienia się, ale się nie kończy", lecz gdyby ktoś zaintonował alleluja na pogrzebie, uznano by to za nietakt liturgiczny i towarzyski. Alleluja należy do najstarszych warstw historycznych naszej Mszy św.. O tym śpiewie mówi już Hipolit
Rzymski w III wieku!
Dla zaakcentowania wagi Słowa Chrystusowego w Ewangelii w wielu kościołach wprowadza się rozmaite elementy dowartościowujące: mały pochód ministrantów ze świecami w kierunku pulpitu, okadzenie księgi. Niemal niezauważalny jest pocałunek kapłana złożony na księdze po słowach przed chwilą odczytanych. To już drugi pocałunek złożony Chrystusowi w
czasie Mszy św.. Przypomina sytuację zakochanych. Czy tak często myśli się o miłości, gdy całuje się ołtarz czy księgę? Czy
nie są to odruchy zupełnie mechaniczne? Po Ewangelii powinna nastąpić "homilia". Powinna nastąpić, ale najczęściej dzieje
się coś innego. Homilia w języku greckim oznacza po prostu rozmowę, czyli bezpośrednią wymianę myśli. Jakże daleki od
tak rozumianej homilii jest bezkontaktowy monolog. Próbowaliśmy w naszym duszpasterstwie i temu zaradzić. Zbliżyć tę
formę homilii do prawdziwej homilii. W czasie Mszy św. dla absolwentów szkół wyższych kapłan po Ewangelii proponował
jakiś kontrowersyjny fragment do przemyślenia. Po chwili refleksji padały wypowiedzi. Przewodniczący, starając się nie
tłumić swobody wypowiedzi, często jednak musiał interweniować, aby na terenie liturgii, która ma jednoczyć, nie dopuścić
do ostrych polemik. Zadaniem prowadzącego homilię w formie dialogowej było również podtrzymywanie głównego wątku
myślowego, powstrzymywanie przed tak częstym w polskim myśleniu odbieganiem od istoty rzeczy. Na końcu kapłan starał
się w syntezie ująć wypowiedzi, a jeśli były jakieś błędy egzegetyczno-dogmatyczne, jego zadaniem było wprowadzenie
korekty teologicznej.
Stosowaliśmy również homilie tzw. "pukane". Uczestnicy Mszy św. akademickich w kaplicy siedzieli na prostych ławach. W
chwili, gdy któryś ze słuchaczy czegoś nie rozumiał lub z czymś się w homilii nie zgadzał, wówczas obyczajem "wolnego
sejmu" pukał w ławę. Kapłan powinien wówczas przerwać i po wysłuchaniu interpelacji usiłować znaleźć właściwą odpowiedź. Ta forma homilii jest znacznie trudniejsza od poprzedniej. Wymaga szybkiego refleksu kaznodziei, którego nie powinno wytrącić z równowagi nawet najmniej oczekiwane pytanie. Od drugiej strony -- strony słuchaczy -- również jest wymagana duża kultura duchowa, aby kapłanowi nie przeszkadzać pukaniem, a jednak starać się o wyjaśnienie sytuacji wątpliwych. Homilie dialogowane i "pukane" wymagają specyficznego środowiska. Nie można powszechnie stosować tych eksperymentalnych form.
Znacznie ważniejszą sprawą od formy zbliżonej do dialogu jest treść homilii. Powinna ona interpretować odczytany fragment
Ewangelii lub komentując aktualną sytuację liturgiczną, dostarczyć odpowiednich bodźców duchowych wiernym.
Biorąc pod uwagę zarówno formę, jak i treść, jakże rzadko spotykamy w kościołach autentyczną homilię. Gdyby ktoś chciał
przekonać się, jak w pierwszych wiekach mówiono homilie, odsyłam do zbioru przemówień św. Augustyna. Są one dla dzisiejszego człowieka za długie i niekiedy zbyt drobiazgowe w sferze dociekań egzegetycznych, jednak zawsze w nich znaleźć
można próbę wyjaśnienia Słowa Bożego lub święta liturgicznego. A jaka przy tym bezpośredniość w kontakcie ze słuchaczem? Jest to forma prawdziwej rozmowy.
Dla polskiego indywidualisty pomocą będzie chwila ciszy po homilii. Jest to już trzecie milczenie liturgiczne. Ma ono pomóc
w samodzielnym przemyśleniu usłyszanych słów. Dlatego kazania nasze powinny być mniej wykończone. Zwykle chcemy
powiedzieć wszystko, wskutek czego stajemy się nudni, mówimy ponad dopuszczalne 10 minut. A przy tym nie okazujemy
zaufania naszemu słuchaczowi, który potrafi myśleć na kanwie otrzymanej problematyki zupełnie samodzielnie. Jest to myślenie twórcze i niekiedy bardziej inspirujące niż słowa kaznodziei. Przekonaliśmy się o tym, powierzając laikatowi słowa
quasi-homilii z okazji czyichś imienin. Solenizant często wykazywał dużą oryginalność w przekazywaniu myśli i dynamizował środowisko. Były i nieudane eksperymenty. Wówczas jedyny sukces polegał na doświadczalnym przekonaniu słuchacza
o wielkim trudzie skomponowania dobrej homilii. Dobra homilia nie zawsze (byłaby to niepotrzebna przesada), ale często
powinna kończyć się jakimś znakiem zapytania. W finale powinien być postawiony wyostrzony problem, pytanie do słuchacza. Gdyby słuchacz w ciszy, która następuje po ewentualnym pytaniu, tylko poszukiwał odpowiedzi, nie spełniłby oczekiwania liturgii. W milczeniu przygotowujemy się do wyznania wiary. Wspólnie ją wyznajemy jako Kościół powszechny, czyli
katolicki. Stąd już przy końcu wyciszenia wierny powinien oderwać się od myślenia indywidualnego i wrócić do wspólnoty.
Ustawić się w szeregu ludzi wyznających Chrystusa nie tylko w świątyni, ale gotowych do trudniejszych sytuacji, wymagających świadectwa nawet krwi.
Credo zostało wprowadzone do Mszy św. dopiero w XI wieku. Dlaczego tak późno Kościół zdecydował się na wprowadzenie
wyznania wiary? Przyczyn wahania było kilka. Wymieńmy najważniejsze: wyznanie wiary zawsze łączyło się w Kościele z
sakramentem Chrztu św.. A ponadto liturgia, jak już sygnalizowaliśmy, nie toleruje powtórzeń. Kościół zawsze traktował
udział we Mszy św. jako wyznanie wiary. Stąd, będąc konsekwentnym, nie chciał przez długi czas wprowadzać dublowania
sytuacyjnego, jakim jest wyznanie wiary przez uczestnika Mszy św..
Liturgię słowa kończy modlitwa powszechna. Niekiedy jest ona nazywana modlitwą "wiernych". Jest to pozostałość historyczna z okresu, gdy Kościół opuszczali katechumeni, a pozostawali ochrzczeni -- wierni. Dzisiaj to określenie straciło swą
aktualność. Modlitwa powszechna lepiej wyraża jej sens. Powinna ona objąć rzeczywiście wszystkich. Wtedy jest naprawdę
katolicka! Uniwersalizm Kościoła i jego powszechnej modlitwy opiera się na poleceniu św. Pawła, skierowanym do biskupa
Tymoteusza: "Zalecam więc przede wszystkim, by prośby, modlitwy, wspólne błagania, dziękczynienia odprawiane były za
wszystkich ludzi: za królów i za wszystkich sprawujących władzę, abyśmy mogli prowadzić życie ciche i spokojne z całą
pobożnością i godnością. Jest to bowiem rzecz dobra i miła w oczach Zbawiciela naszego, Boga, który pragnie, by wszyscy
ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy" (1 Tm 2,1-4). Pragnienie zbawienia wszystkich ludzi nadaje modlitwie
powszechnej kosmiczny niemal wymiar. Powinna ona obejmować wezwaniami przede wszystkim sam Kościół powszechny,
Ojca Świętego, misje itp. Następnie władzę, aby była sprawiedliwa i autentycznie prowadziła społeczność do dobra wspólnego, a zaraz potem tych, których władza może prześladować: uwięzionych. Kościół myśli nie tylko o ludziach w więziennych
drelichach, ale i o tych uwięzionych w łóżkach szpitalnych, o wszystkich cierpiących. Ostatni zakres modlitwy, najwęższy,
obejmuje potrzeby i troski wspólnoty lokalnej.
W normalnym układzie są przygotowane formularze, zawierające opracowane wezwania. W kręgach liturgii małych wspólnot
wprowadza się spontaniczny udział wiernych. Ludzie mówią z serca do Boga. Odchodzi się od zniechęcającego szablonu do
osobistego przeżycia ludzkiego. Doceniając element spontaniczności, należy mieć jednak na uwadze dyrektywę Kościoła, aby
obejmować wezwaniami wszystkich ludzi. Modlitwa spontaniczna powinna uwzględniać cztery rodzaje próśb. Nie jest konieczne zachowanie kolejności tych zakresów, istotne jest niepominięcie żadnego z członów, aby Kościół w modlitwie nie
utracił swego uniwersalizmu. Uczestnicy modlitwy spontanicznej powinni zwrócić baczną uwagę na to, czy uniwersalistyczny
charakter błagania Kościoła został zachowany. W przypadku odchodzenia od uniwersalizmu powinna nastąpić interwencja
uzupełniająca.
Wiele jest miejsc, w których przegrywa się liturgię. Najczęściej jednak do straty duchowej dochodzi w następującej po liturgii
słowa części Mszy św., zwanej liturgią eucharystyczną. Mam na myśli chwilę określoną jako "przygotowanie darów". Przed
Soborem mówiliśmy po prostu: Ofiarowanie. Było to jednak określenie nieścisłe. Samo ofiarowanie Ciała i Krwi Pańskiej
nastąpi dopiero po konsekracji, gdy chleb i wino zostaną przeistoczone. Teraz mamy do czynienia jedynie z funkcją przygotowującą dary ofiarne. Już Hipolit Rzymski w III wieku opisuje, jak wówczas przeżywano przygotowanie darów. Do autentycznego udziału pobudzał ruch. W kościołach po liturgii słowa następowało poruszenie, tumult, bałagan. Wszyscy wychodzili ze swych miejsc i w sposób mało zorganizowany, raczej spontanicznie, tworzyli to, co dzisiaj określono by w sferach
liturgicznych jako "procesję", a co raczej było zbliżone do żywiołowego pochodu lub demonstracji. Mszał Rzymski mówi o
Mszy św. jako o "akcji". W Kościele pierwszych chrześcijan akcja składania darów była prawdziwa. Każdy niósł do ołtarza
to, co było dziełem jego pracy, to, co było dla niego najcenniejsze: chleb, masło, mleko, miód. Kapłan, który przyjmował
ofiary, miał brudne, zatłuszczone ręce. Musiał je myć. I dzisiaj powtarza ten gest. Ludzie albo nie dostrzegają tego, albo
myślą: "po co?" Oprócz warstwy historycznej znaku obmycia rąk, jest i sfera symboliczna. Kapłan, polewając ręce wodą,
modli się (my tego nie słyszymy, bo mówi po cichu) słowami pokutnego psalmu Dawidowego: "obmyj mnie, Panie, z mojej
winy i oczyść mnie z grzechu mojego" (Ps 51).
Cóż widzi dzisiaj przeciętny obserwator na ołtarzu w czasie "przygotowania darów"? Bardzo niewiele. Kapłan podnosi krążek,
złoty dysk, który nazywa się pateną. Nikt z obecnych -- poza kapłanem -- nie widzi, że na nim spoczywa duża kapłańska
hostia ofiarna. Przewodniczący liturgii mówi, jeśli nie jest zagłuszony przez śpiew, piękne słowa o tym, że Pan jest błogosławiony, bo dzięki Jego hojności otrzymaliśmy chleb. Za chwilę powie podobne słowa błogosławieństwa, unosząc kielich. Ilu
ludzi rozumie te gesty jako przygotowanie darów do właściwej Ofiary? Ludzie przede wszystkim nie rozumieją (bo skąd mają
wiedzieć, jak o tym nikt nie mówi!), że "błogosławiony" jest tutaj rozumiany inaczej niż w sensie potocznym. Jest to wyraz
hebrajski berak, który był używany w czasie uczty paschalnej przy piciu wina z kielicha. Ktoś z "gorliwych" policzył, że
słowo berak występuje w Piśmie Świętym aż 235 razy. I nie tylko w Starym, ale i w Nowym Testamencie. Jezus często mówił
o błogosławieństwie. W "normalnym" sensie "błogosławić" oznacza wezwanie Wszechmocnego, aby Jego siła i świętość
"osiadła" na osobie lub wybranym przedmiocie. W ten sposób coś lub ktoś został pobłogosławiony w jakiś uświęcony sposób.
Oczywiście dzięki temu systemowi słów i gestów nie został jeszcze świętym. Berak oznacza odwrotny kierunek: nie z góry,
lecz właśnie z dołu, od nas, płynie do Wszechmogącego stwierdzenie, że jest On "błogosławiony". To jest jakaś forma podziękowania Bogu za Jego wspaniałe dary. Berak jest niemal synonimem wyrazu greckiego eucharystia, który znaczy tyle, co
wdzięczność. Przy błogosławieństwie wspomina się nie tylko Stwórcę, ale i współtwórców. W modlitwie mówi się o "pracy
rąk ludzkich". Stwarza się szansę uświęcenia trudu, który w naszych dniach staje się często niewolniczy i bezsensowny.
Wspominamy w modlitwie błogosławieństwa również wysiłek rąk Jezusowych. Chrystus wiele lat pracował fizycznie pod
palącym niebem Nazaretu. Nie tylko krew na krzyżu, lecz i pot Jezusa Robotnika wypracowały nasze Odkupienie. Ludzie,
czujący awersję do wysiłku, nie są w stanie przygotować w liturgii daru intensywnej pracy. Niewielu z uczestników liturgii
eucharystycznej dostrzega, że kapłan przed wzniesieniem kielicha nalewa wino i trochę wody, i jeśli ten gest jest zauważalny,
to najczęściej nie rozumie się jego sensu. Woda, jak już wspomnieliśmy, była przy uczcie paschalnej zawsze czynnikiem
osłabiającym mocne wino, jakiego używali nie tylko Izraelicii, ale i Grecy oraz Rzymianie. Znowu spotykamy się z warstwą
historyczną Mszy św.. Mamy świadectwo św. Justyna z II wieku, że do wina dolewano nieco wody. I dzisiaj kapłan powtarza
ten gest Jezusa z uczty paschalnej, a w tym tkwi głęboka myśl teologiczna. Wino jako napój szlachetny, często mówimy
"królewski", oznacza naturę Boską Chrystusa. W warstwie symbolicznej woda przedstawia naturę ludzką. W tym niepozornym ruchu nalewania wody do wina jest głębia tajemnicy Wcielenia, to znaczy przyjęcia przez Boga natury ludzkiej. Przecież
chodziło o to, aby nas przez Wcielenie odkupić, wyzwolić z grzechu. W połączeniu dwóch płynów myślimy już o Ofierze
Odkupienia, dokonującej się w Przeistoczeniu mszalnym. Widząc i nie tylko widząc, ale i myśląc, można wspomnieć i siebie.
Kroplą wody jestem ja, człowiek. Woda rozpływa się w winie. I ja jestem przemieniony przez Chrystusa, który jest symbolizowany przez wino. Ta ostatnia interpretacja może mi pomóc w lepszym przeżywaniu Mszy św., jednakże nie jest najważniejsza. Decydująca jest myśl o Wcieleniu. Jeśli patrząc na gesty liturgiczne, będę myślał tylko o sobie, mogę zatopić się w
indywidualizmie i sentymentalizmie. W liturgii powinienem uczyć się umiejętnego połączenia wartości obiektywizujących z
przeżyciem subiektywnym.
Przy końcu przygotowania darów ofiarnych pochylony kapłan odmawia parafrazę niesłychanie starej modlitwy, bo z VII
wieku przed Chrystusem. Jest to przepiękna modlitwa Azariasza, którą można odnaleźć w Księdze Daniela w trzecim rozdziale. Zakończenie przygotowania darów jest -- z punktu widzenia liturgistów -- dość niefortunne. Po wezwaniu do modlitwy
(tak jakbyśmy dotychczas nie usiłowali tego czynić) jest pozostawiona dawna modlitwa, zwana "sekretą" (była dyskretnie po
cichu odmawiana), która dzisiaj jest nazwana "modlitwą nad darami". Pozostawiając specjalistom spory o sensowność tej
modlitwy, zwróćmy uwagę na to, co dla nas jest istotne: na możliwości właściwego przeżycia tego fragmentu Mszy św.. Czy
to przy podnoszeniu pateny, kielicha, czy przy modlitwie Azariasza, która mówi o przyjęciu naszej ofiary, w jakimkolwiek
momencie przygotowywania darów należy złożyć siebie jako żywą ofiarę. Oznacza to danie siebie całkowicie bez zastrzeżeń.
Można dać cały swój dzień, wszystkie troski i radości. Przed nami rano staje wielka niewiadoma. Tę niewiadomą trzeba
ofiarować Bogu. Ale dając wszystko, nie wolno zapominać o daniu fundamentalnym -- siebie samego. Piotr mówił Jezusowi,
że opuścił dla Niego wszystko: łódź, sieci i żonę. Przegrał w chwili próby, bo nie dał całego siebie, całej swojej słabości:
tchórzostwa. Najtrudniej jest dać siebie. I co najważniejsze, nie wycofać daru w ciągu dnia. Tyle jest okazji do zdrady! Wytrwanie w daniu siebie w ciągu dnia pracy i odprężenia tworzy sytuację, w której liturgia przechodzi w życie. Często spotyka
się ludzi zniechęconych do Eucharystii. Już im "nie smakuje". Smak chleba ofiarnego zdobywa się przez mękę własnej ofiary,
zespolonej z ofiarą Chrystusa.
Aby wygrać modlitwę, nie wpaść w rutynę, trzeba ponadto przeczytać bardzo osobiście i głęboko tekst św. Mateusza z piątego
rozdziału jego Ewangelii (w. 23-26). Jest tam poważne ostrzeżenie. Jeśli ktoś przynosi swój dar do ołtarza, a przypomni sobie,
że ktoś inny ma coś przeciwko niemu, powinien wówczas zostawić swój dar i najpierw pójść pojednać się z bratem. Tekst jest
bezkompromisowy, niesłychanie wymagający właśnie ofiary. Oczywiście, że będzie istniał szereg wyjątkowych przypadków,
w których pojednanie jest niemożliwe czy wręcz niewskazane. Może ono doprowadzić bowiem do jeszcze większego rozzuchwalenia i rozbestwienia drugiej strony. Są przypadki, że ten drugi, odwraca się od nas plecami. Ale tu Chrystus właśnie nas
wzywa, byśmy wiele spraw załatwili z ludźmi, zanim zaczniemy rozmawiać z Bogiem.
W chwili dobrze zrozumianego przygotowania darów kościoły nasze powinny nieco pustoszeć. Jednak obecni na Mszy św.
słuchają Ewangelii wg św. Mateusza, patrzą na kielich wzniesiony ofiarnie w górę i nie reagują, po prostu stoją, a później
dziwią się, że ich "ten teatr" nudzi, nie bierze.
ŁAMANIE CHLEBA:
ROZDZIAŁ V
ŁAMANIE CHLEBA
We Mszy św. -- z uwagi na związek z Ostatnią Wieczerzą -- wszystko jest cenne i nabiera ważności. Ale naprawdę nieogarnianie wielkości sprawy ma miejsce po przygotowaniu darów. Modlitwa, którą rozpoczynamy, nosi nazwę WIELKA. To
określenie nie jest bynajmniej przesadą. Wielka modlitwa eucharystyczna rozpoczyna wielką chwilę PRZEISTOCZENIA.
Św. Tomasz powiedział, że w konsekracji realizuje się cała Msza św.. Można wszystko świetnie wykonać w liturgii: i śpiewy
na dwa głosy psalmu responsoryjnego, i naprawdę przynieść dary ofiarne, ale -- jeśli nie będzie ofiary Chrystusa -- nie będzie
to Msza św.. Zresztą sam Jezus powiedział, że nie ma WIĘKSZEJ miłości niż ta, gdy ktoś daje życie za swych przyjaciół. W
wielkiej modlitwie eucharystycznej jest ta NAJWIĘKSZA miłość. Zbawiciel jeszcze raz umiera za nas, za WSZYSTKICH.
Wielka modlitwa eucharystyczna składa się z prefacji i kanonu. Łatwo rozpoznajemy początek modlitwy, zwanej prefacją.
Przewodniczący liturgii rozpoczyna ją dialogiem: "Pan z wami..." Wymiana myśli w formie dialogu należy do jednych z
najstarszych elementów Mszy św.. W pewnej chwili następuje coś w rodzaju testu na koncentrację duchową. Kapłan wzywa:
"w górę serca!" Powinniśmy odpowiedzieć: "mamy je wzniesione do Pana!" Czy naprawdę do Pana? Może do wielu innych
rzeczy, spraw, kłopotów? Jest jeszcze chwila na wycofanie się z dezintegracji i możliwość skupienia na tym, co istotne i
decydujące. Powinniśmy przynajmniej w liturgii nie kłamać. Jeśli mówimy o sercach wzniesionych do Boga -- to powinno
tak być!
W prefacji następuje dziękczynienie. Z greckiego nazywa się to "eucharystią". Teraz rozumiemy, dlaczego mówimy o wielkiej
modlitwie eucharystycznej. W Ewangelii pojawia się często zwrot: "Jezus wziął chleb i dzięki czynił". Zanim chleb będzie
konsekrowany i łamany, wielu -- śladem Mistrza -- dziękuje, przy czym wyrażona wdzięczność ma niewiele wspólnego z
tym, co potocznie określamy jako "podziękowanie". Dziękuję za coś konkretnego, za zdrowie, za egzamin szczęśliwie zdany
itp. Natomiast to, co dokonuje się w "eucharystii", ma wymiar bardziej syntetyczno-egzystencjalny, a więc i dziękczynienie
jest tego samego gatunku. Dziękuję za to, czym jestem. I to w odniesieniu do Stwórcy, że mnie stworzył, powołał do życia,
za odkupienie, za chleb, który za kilka chwil stanie się Chlebem eucharystycznym, łamanym dla wszystkich szukających Siły.
Niezwykle mało jest ludzi dziękujących. Jezus określił ten procent na mniej więcej 1/10 całości. Tylko jeden z dziesięciu
wrócił i podziękował za uzdrowienie, a był to pogardzany Samarytanin. Tylko co dziesiąty człowiek jest świadomy tego, co
czyni. Jest w pełni zaangażowany. Patrząc krytycznie na masy, zapełniające polskie kościoły, widzimy, że znikomy procent
dochodzi do Eucharystii, do Chleba Życia. Procent ludzi aktywnych zaobserwować można nie tylko w Kościele, ale i w życiu
społecznym, i politycznym. Japończycy w czasie ostatniej wojny doszli na polu militarnym do podobnych spostrzeżeń. Nie
mieli dostatecznych sił na to, aby pilnować olbrzymich rzesz jeńców amerykańskich, sprowadzili więc psychologów, którzy
przez dłuższy czas obserwowali jeńców. Najbardziej aktywnych potencjalnych przywódców ewentualnego buntu wyselekcjonowano z biernej masy jenieckiej i osadzono w niewielkich obozach, pilnowanych ze specjalną czujnością. Tłumy Amerykanów, niezdolnych do oporu, otoczono słabymi siłami japońskimi. Jeńców aktywnych, zaangażowanych, było właśnie
około 10%. Tak, 10% wdzięczności z Ewangelii powtarza się w rozmaitych wariantach świadomości i przywództwa w całym
świecie biologicznym. A z tych kilku procent ludzi, okazujących wdzięczność, ilu uświadamia sobie różnicę pomiędzy dziękczynieniem a podziękowaniem?
Hymn wdzięczności kończy się oddaniem Bogu chwały przez trzykrotne: "Święty, Święty, Święty..." Tekst uwielbienia sięga
głębokiej starożytności -- VIII wieku przed Chrystusem. O aniołach, chwalących Jahwe, mówi prorok Izajasz (6,3). Zastanawiające, że podobne sformułowanie występuje w ostatniej Księdze Objawienia, w Janowej Apokalipsie (4,8). Do liturgii
teksty Pisma Świętego zostały wprowadzone już w IV wieku po Chrystusie. Dopingiem była teologia judaistyczna o aniołach.
Modlitw uwielbienia jest jeszcze mniej niż modlitw wdzięczności. Ludzie czasem dziękują, bo niektórzy w skrytości myślą - jeśli pięknie podziękujemy, to może jeszcze raz otrzymamy. Modlitwa chwały jest trudniejsza, bo absolutnie bezinteresowna.
To dziwne! Celem naszej egzystencji jest oddanie chwały Bogu, a tak mało nawet w liturgii jest momentów uwielbienia.
Niektóre ruchy charyzmatyczne zwróciły na to uwagę i próbują tę żenującą pustkę wypełnić modlitwą uwielbienia. Trudno
kogoś zmusić do chwalenia, gdy nie odczuwa takiej potrzeby. W modlitwie uwielbienia pomaga i tworzy ją spontaniczne
zafascynowanie. Trzeba "zakochać się" w Chrystusie, a wtedy i słowa, i gesty będą wielbiące. Najświętsza Matka, której "Pan
uczynił wielkie rzeczy", wyśpiewała z serca hymn adoracji: "Wielbi dusza moja Pana!"
W wielkiej modlitwie eucharystycznej po prefacji następuje kanon. W języku greckim słowo to oznacza pręt mierniczy, a
więc symbolicznie ujmując -- coś trwałego, a nawet niezmiennego. Mówi się o kanonach w muzyce, polityce. W obrzędach
kościelnych kanon wcale nie był czymś spetryfikowanym. Św. Justyn (około 150 roku po Chrystusie) mówi w swojej Apologii
o spontanicznej formie liturgii. Męczennik z pierwszych wieków pisze, że celebrans "dzięki czyni jak tylko może". W III
wieku chrześcijaństwa obok kanonu Hipolita istnieją inne kanony. Dopiero później spontaniczność tworzenia liturgii ulega
usztywnieniu. Św. Grzegorz ograniczył liczbę prefacji mszału rzymskiego tylko do dziewięciu. Zupełnego zablokowania dokonał w okresie kontrreformacji dominikanin, papież Pius V. W trosce o jedność Kościoła, zagrożoną w XIV wieku, zredukował kanony do jednego. Drgnęło wszystko w "posadach liturgicznych", gdy komisje posoborowe 15 sierpnia 1968 roku w
celu stworzenia "różnorodności w jedności" wprowadziły -- obok dotychczasowego piusowego, tzw. rzymskiego kanonu --
trzy nowe. Jak zwykle w Kościele nie były to rewolucyjne kompozycje, lecz czerpane z bogatej spuścizny wieków. Kanon
najkrótszy (i dlatego powinien być stosowany dla niecierpliwych dzieci, a często występuje niemal we wszystkich Mszach
św., bo dorosłym też strasznie się spieszy), drugi oparty wiernie na kanonie Hipolita, trzeci zbliżony do prawosławnej anafory;
jedynie ostatni kanon jest względnie samodzielnym utworem -- i najpiękniejszym, jeśli chodzi o formę literacką, a przy tym
najważniejsze: niezwykle bogatym w treść teologiczną. Jest on przypomnieniem wszystkich najważniejszych faktów historii
Zbawienia -- podaje w dobrej formie literackiej rozbudowane wyznanie wiary i tworzy całość kompozycyjną z prefacją. Dlatego nie wolno go odmawiać z inną prefacją. Ta trudność i długość tekstu czwartego kanonu powodują dość wyjątkowe jego
stosowanie. A wielka szkoda! Są teksty tak często powtarzane, że aż banalne. Nie było to tak groźne, gdy dysponowaliśmy
jednym kanonem, odmawianym po łacinie. Słowa brzmiały tajemniczo i pomimo monotonii budziły nastroje misteryjne.
Wprowadzenie języka ojczystego zwiększa możliwość schematyzacji i zrutynizowania. Można temu przeciwdziałać, zwracając się do księdza -- z zachowaniem całego szacunku, ale z pełną stanowczością. Na ogół nasz laikat pokątnie narzeka, krytykuje kapłanów, ale brakuje próby przeciwdziałania. Wiem z wielu doświadczeń, które podejmował młody, świadomy laikat,
że kapłani są zazwyczaj bardziej wyczuleni na głos wiernych niż nawet na krytykę kolegów. W naszym duchowieństwie jest
dużo energii pasterskiej, uwrażliwienia na głos "owieczek". W trosce o stado powierzone przez Chrystusa duszpasterze gotowi
są oddać swoje życie. A w liturgii chodzi czasem tylko o zrezygnowanie z własnych przyzwyczajeń, upodobań. Wiele zależy
tu od sposobu zgłaszania petycji.
Od czasu do czasu należałoby również przypomnieć w modlitwie kanon rzymski, czyli w nomenklaturze dzisiejszej -- pierwszy. Reforma oczyściła tę modlitwę z wielu powtórzeń, niejasności. Kanon rzymski jest piękny w swym starożytnym monumentalizmie, wzrusza troską o wszystkich. W nim jest ukryta cicha modlitwa powszechna. Kapłan na początku wzywa Boga:
memento -- pamiętaj! O kim ma pamiętać Pan? O naszych najbliższych, o tych, co zostali zapomniani. W krótkiej chwili ciszy
(jeśli kapłan pozwoli nam i nie będzie się za bardzo śpieszył...) wspominamy tych, których chcemy przedstawić w modlitwie
samemu Bogu. Po konsekracji jest drugie memento -- wspomnienie zmarłych, poległych, zamordowanych. Po uobecnieniu
śmierci Jezusa staną przed Nim (jeśli nie zapomnimy o nich) ci, co "czwórkami szli z Westerplatte" do Ojczyzny niebieskiej.
W równym szeregu modlitwy błagalnej staną chłopcy i dziewczyny z biało-czerwonymi opaskami Sierpnia'44. W Polsce
pamiętamy o obozach śmierci, o kaźniach w kraju i na wszystkich krańcach ziemi -- o wszystkich męczennikach za wiarę i
Ojczyznę. W kanonie rzymskim zabrzmią imiona, wypowiadane przez celebransa. Imiona dziwne, niedzisiejsze. To święci,
męczennicy idący po gorących jeszcze śladach męki Chrystusa. Uczeni liturgiści będą trochę wybrzydzać na ten pierwszy
kanon z powodu -- ich zdaniem -- niekonsekwentnej, nieprzejrzystej struktury. To prawda! Ale to jest klejnot naszej liturgii.
Modlił się w ten sposób i Kochanowski, i wieszczowie XIX wieku, i cała Polska niepodległa, i ta skuta niewolą. Możemy i
my w bardziej uroczystych momentach roku kościelnego pójść śladami żywej historii.
Wszystkie cztery kanony mają -- pomimo swego odrębnego kolorytu -- wspólne elementy, występujące w każdym.
Pierwszym z nich jest tzw. epikleza -- wyraz grecki, oznaczający dosłownie "wezwanie". Wezwanie jest skierowane bezpośrednio do Ojca (a nie, jak często się przypuszcza, do Ducha Świętego), aby udzielił Ducha i uświęcił złożone dary chleba i
wina. Tak np. kapłan w drugim kanonie modli się w epiklezie: "Uświęć te dary mocą Twojego Ducha, aby stały się dla nas
Ciałem i Krwią naszego Pana, Jezusa Chrystusa". "Uświęć" -- to wezwanie łączy się z poprzednią modlitwą, skierowaną do
Boga Ojca. Krótko: epikleza jest to prośba o dokonanie przeistoczenia mocą Ducha Świętego. Właściwie należałoby zapytać
się, dlaczego właśnie Ducha Świętego wprowadza się tuż przed konsekracją? Ponieważ ten moment jest przedłużeniem i
konsekwencją Wcielenia, które zostało dokonane pod wpływem działania tego Ducha. Warto porównać teksty Ewangelii św.
Mateusza (1,20) i Łukasza (1,35). Ponadto, jak to wynikało z tekstów przytoczonych wyżej, mówiących o uświęceniu, konsekracja jest szczególnym uświęceniem. Udzielanie świętości jest właściwą "funkcją" Trzeciej Osoby Trójcy. Nazywana jest
Ona "Uświęcicielem", "Darem" lub "Miłością". W czasach Hipolita epikleza była w kanonie rzymskim. Później gdzieś zaniknęła. Powstały wielkie spory pomiędzy Wschodem a Zachodem, nie tylko o epiklezę, ale przede wszystkim o Trzecią Osobę
Trójcy Przenajświętszej. Prawosławie zarzucało "łacinnikom", iż za mało dowartościowują Ducha Świętego. W modlitwie są
zbyt bezczelni. Chcą tylko samymi słowami Chrystusa dokonać konsekracji. Zachód odpowiadał, że "tylko" to jest niesłychanie dużo i dzięki mocy Bożej w słowach Zbawiciela istnieje dostateczna energia na przeistoczenie. "Wojna" o Ducha (który
paradoksalnie jest Duchem jedności) toczyła się przez wieki. Kres sporom położył wreszcie ostatni nasz Sobór, akcentując
działanie Ducha Świętego. Wskutek tego w 1968 roku w mszałach rzymskich ukazała się epikleza. Kapłan, wzywający moce
Boże, wyciąga ręce nad hostią i kielichem. Gest ten, zwany "epikletycznym", ma za sobą tysiące lat. W ten sposób kapłani
Starego Przymierza wyciągali ręce nad zwierzętami ofiarnymi. Z pewnością jest to jakiś archetyp. Podobny gest stosuje się
przy Chrzcie św., bierzmowaniu i przy święceniach kapłańskich.
Po epiklezie zbliżamy się do najświętszego miejsca. Najświętsze dokonuje się w niezwykle prosty sposób. Kapłan powtarza
słowa i gesty Jezusa z Wieczernika. Celebrans, mówiąc o tym, że Chrystus wziął chleb, bierze chleb w swoje ręce. To samo
z kielichem. W jednym momencie dosłowność nie jest doprowadzona konsekwentnie do końca. Kapłan mówi, że Zbawiciel
"łamał chleb", a nie łamie chleba. Niekonsekwencja? Tak. Bo nie nadeszła jeszcze chwila karmienia. Przed komunią św.
Chleb Żywy zostanie połamany, aby nasycić zgłodniałych. Teraz będzie tylko zapowiedź wspólnoty przez Ciało i Krew.
Słyszymy słowa z Ostatniej Wieczerzy: Bierzcie i jedzcie, i to WSZYSCY. Nie elita, wybrańcy, ale każdy, bo to pokarm na
trudną drogę! Najświętsza chwila Mszy św. nazywana bywa rozmaicie: konsekracją, podniesieniem. Nie są to określenia
adekwatne do istoty przemiany. Konsekracja -- jako specyficzne poświęcenie -- występuje w wielu momentach życia Kościoła. Istnieje konsekracja budynku kościelnego i konsekracja dziewic. Jeszcze mniej odpowiednim wyrażeniem jest "podniesienie", nagminnie zresztą stosowane. Początkowo podniesienia świętych postaci chleba i wina w ogóle nie było. Kościół
prawosławny do dzisiaj nie precyzuje momentów świętej Przemiany. Gdy kiedyś zapytałem o to prawosławnego biskupa,
odpowiedział mi, że dla nich cały kanon jest modlitwą dokonującej się przemiany. Kościół pierwszych wieków pod koniec
kanonu, tzw. doksologii końcowej, którą niektórzy nazywają "małym podniesieniem", ukazywał Ciało i Krew Chrystusa jako
końcowy wynik tajemniczej przemiany, dokonującej się w całym kanonie.
Nasze "podniesienie" pochodzi dopiero z XIII wieku. Wszystko zaczęło się od... herezji. W XI wieku wystąpił niejaki Berengariusz, zaprzeczający prawdziwości przeistoczenia. Wówczas jako protest oddolny pojawiło się żądanie ukazywania Ciała i
Krwi Pańskiej. Ludzie żyli jakąś głęboką tęsknotą, aby widzieć Ukochanego. Żądali, aby pokazać im Jezusa. Zupełnie nie
rozumieją tego ci, jakże liczni w naszych kościołach, którzy w tym momencie w "pokorze" schylają głowy i niczego nie
widzą. Pokora jest tu nie na miejscu. Schylenie głowy jest gestem niezrozumienia. Należy wpatrzyć się w postacie chleba i
wina w kielichu. Widząc, można powtarzać słowa niewiernego Tomasza, który -- po ujrzeniu zmartwychwstałego Chrystusa
-- uwierzył i krzyknął: "Pan mój i Bóg mój!" Czasami nie trzeba żadnych słów. Wystarczy spojrzenie, w którym jest wiara i
miłość. Może modlić się znaczy "patrzeć z miłością"? Ktoś tak kiedyś określił modlitwę: "myślenie o Bogu z miłością".
Trudno wobec tajemnicy wiary myśleć, może właściwsze jest zapatrzenie. Kapłan pomaga nam innym gestem. Po słowach z
Wieczernika, ustanawiających Tajemnicę Przemiany, rozkrzyżowuje ramiona. Tymi rękami woła do nas: "oto nastąpiła śmierć
Chrystusa". Ktoś z moich młodych przyjaciół powiedział mi: "po co mam patrzeć na te gesty, przecież i tak więcej nie zobaczę!" Powiedziałem mu: "a po co chłopak zakochany nosi przy sobie zdjęcie ukochanej i tak często na nie spogląda?" Przecież
jej nie dotknie, nie pocałuje -- to tylko martwa fotografia! Oglądając święte postaci, uniesione w górę, i znak ukrzyżowania,
przypomniany ramionami celebransa, rzeczywiście niedużo widzę. Jest to jednak więcej niż wtedy, gdy niczego nie widzimy
i w pozornej pokorze spuszczamy wzrok. Kapłan zresztą zaraz nam powie o sytuacji, w której się znaleźliśmy. Słyszymy od
ołtarza jednoznaczne stwierdzenie: "oto WIELKA tajemnica wiary". Znowu występuje wielkość. Tym razem jest to pewien
wielki mrok tajemnicy, okrywający Obecność. Jest to przecież kulminacyjny stopień obecności Chrystusa we Mszy św.. Teologia będzie mówiła o substancjalnej obecności, czyli "najpełniejszej", a może mówiąc językiem współczesnym "najintensywniejszej". W sposób realny, rzeczywisty, ale tajemniczy Boskie Słowo jest połączone ze swym Ciałem i Krwią. Dotychczas Jezus mówił przez swoje Słowo, był obecny przez swego kapłana i w swoim ludzie. Teraz jest obecny najpełniej pod
osłoną chleba i wina.
Ludzie rozumni zawsze starali się myśleć, nawet w obliczu wielkiej tajemnicy. Ten pęd do poznania tajemnicy rzeczywistości
określono już w starożytności jako fides quaerens intellectum. Wiara szuka zrozumienia intelektualnego. Niedobrze się dzieje,
gdy w modlitwie działają tylko uczucia. Nawet najgłębsze nie wystarczą. Człowiek ma jeszcze i rozum, i wolę. Niektóre ruchy
charyzmatyczne zdają się zapominać o tej syntezie. Przeakcentowując rolę uczuć, prowadzą niekiedy do fideizmu. Człowiek
całym sobą, syntezą swego jestestwa powinien iść na spotkanie Stwórcy. W wielkiej tajemnicy wiary nieznacznie da się
pokonać ciemności rozumem. Sobór Trydencki, który stanął wobec Reformacji, negującej przeistoczenie, usiłował w swych
wyjaśnieniach posłużyć się filozofią Arystotelesa (należy sobie przypomnieć, czym jest dla filozofii greckiej "substancja",
"istota rzeczy" i tzw. "przypadłość" -- accidens, czyli -- jak dzisiaj byśmy nazwali -- drugorzędna cecha fizyczna). We Mszy
św. dzieje się coś analogicznego jak przy zmianie substancjalnej. Sobór wyraźnie zwrócił uwagę na to, że -- posługując się
filozofią starożytną -- mówi się o sytuacji, która ma pewne cechy podobieństwa, zachowując zasadnicze różnice. Dlatego
Sobór Trydencki nie mówi o przypadłości, akcydensie, ale o postaciach chleba i wina. W normalnej zmianie substancjalnej,
gdy powstaje nowa substancja, zmieniają się również i cechy drugorzędne. W tej jedynej zmianie, jaka zachodzi w szczytowym momencie Mszy św., następuje zmiana substancji, istoty chleba i wina w "substancję" Ciała i Krwi Chrystusowej. Wielkość tajemnicy polega jednak i na tym (może to właśnie jest najgłębsza tajemnica wiary), że arystotelesowskie przypadłości,
a według Soboru "postacie", pozostają niezmienione! Zmieniła się istota układu, a cechy drugorzędne pozostały te same. Nie
ma już na ołtarzu chleba, a ja jako kapłan, czyli człowiek stojący najbliżej tajemnicy, stwierdzam zapach chleba, kolor chleba.
Nie ma już wina -- jest Krew Chrystusowa, a ja czuję zapach wina. Postacie chleba i wina, pozbawione przedmiotu "tkwienia",
są jakby zawieszone w próżni. Zamiast chleba i wina, których nie ma, "podtrzymuje" je WSZECHMOC Boża. I stąd, jeżeli
kapłan chociaż trochę rozumie coś z tego, co się stało na ołtarzu, wówczas może przerażony, może zdumiony, ale z głębi
misterium mówi wszystkim, którzy są w pobliżu ołtarza: "oto wielka tajemnica WIARY!" Z opisu sytuacji w czasie konsekracji wynika chyba najbardziej adekwatne, poprawne określenie: PRZEISTOCZENIE. Dokonała się zmiana istoty chleba i
wina. W Ciało i Krew Pańską.
Próba wyjaśnienia chociaż częściowego za pomocą filozofii perypatetyckiej była zgodna z duchem ówczesnej, rozumiejącej
Arystotelesa, epoki. Współcześni niewiele rozumieją z pojęcia substancji. A accidens najczęściej brzmi dla dzisiejszego ignoranta jak nazwy z dawnych mitów i baśni. Próbowano w naszych latach zaradzić tej trudnej sytuacji. Usiłowano wciągnąć w
próbę wyjaśnienia transsubstancjacji i filozofię najbliższą współczesnemu człowiekowi: fenomenologię. Za pomocą pojęć
fenomenologicznych tworzą -- głównie Holendrzy -- nowe interpretacje przeistoczenia. Powstały teorie tzw. transsygnifikacji
i transfinalizacji. Chodziło w nich o to, że następuje zmiana znaczeniowa i celowa funkcji chleba. Chleb, który normalnie
służy do karmienia ciała, tutaj odtąd karmi "duchowo". Papież Paweł VI, pochwalając wysiłek umysłu ludzkiego, próbujący
w sposób współczesny wyrazić tajemnice wiary, uznał, że próby te nie wnoszą istotnie nowych elementów, a mogą zaciemnić
sytuację i wprowadzić nawet w błąd, jeśli przed transfinalizacją nie przyjmie się, że nastąpiła transsubstancjacja. Tłumaczenie
"fenomenologiczne" jest wyjaśnianiem wtórnym, ubocznym. Jeśli się przyjmuje wiarą i rozumem, że dokonało się przeistoczenie, wówczas konsekwentnie musi nastąpić zmiana znaczeniowa i celowa. Chleb zwyczajny, który przestał być chlebem,
a stał się Ciałem Chrystusowym, karmi teraz "wewnętrznie", czyli duchowo.
Po przeistoczeniu wprowadzono posoborową nowość: aklamację. Jest to odpowiedź nas wszystkich na to, co się dokonało w
tajemnicy wiary. Powinien to być okrzyk wiary nie tylko w śmierć, ale i w zmartwychwstanie Chrystusa. W aklamacji akcentuje się jeszcze raz kapłaństwo wiernych, współsprawujące Ofiarę. Niestety w naszych kościołach jest to na ogół dosyć niewyraźne mamrotanie, a jeśli nawet brzmi nie najgorzej, to istnieje obawa o bezmyślne powtarzanie schematycznego hasła.
Powraca stary problem niewykorzystania wszystkich możliwości, jakie niesie nowa liturgia. Zwykle do znudzenia powtarzana
jest jedna jedyna aklamacja. Tymczasem okazuje się, że liturgiści dają możliwość jej ożywienia. Można stosować jeszcze trzy
wezwania. Tylko kto o tym wie? W aklamacji drugiej w słowach: "ile razy ten chleb spożywamy" jest nawiązanie do słów
konsekracji: "bierzcie i jedzcie". Gdy mówimy w trzeciej aklamacji: "Panie, Ty nas wybawiłeś przez krzyż", uświadamiamy
sobie sens śmierci Chrystusa. Przy przeistoczeniu słyszeliśmy: "To jest bowiem kielich Krwi mojej... która za was i za wielu
będzie wylana na odpuszczenie grzechów". Najkrótsza jest ostatnia aklamacja. Nie wiem, czy nie jest ona w swej syntezie
najpiękniejsza: "Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus powróci". Lapidarny tekst z łatwością mogą sobie przyswoić wierni i w krótkim czasie zaistnieje szansa ożywienia modlitwy nowym, niezmiernie bogatym tekstem.
Czwartym elementem kanonu po aklamacji jest tzw. anamneza. Była ona już w kanonie Hipolita. Jest to modlitwa "wspomnienia". Cóż ona wspomina? W skrócie przypomina całą historię Zbawienia. Wspominanie i historię należy traktować nie
jako odległą tylko "z mroków dziejów", ale coś żywego, co dokonało się aktualnie. Kapłan wspomina śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W trzecim i czwartym kanonie obok wspomnienia będzie zaakcentowanie przyszłości: oczekiwanie na
powtórne przyjście Jezusa. We wszystkich kanonach jest podkreślony po anamnezie moment ofiarowania. Właśnie tu po
przeistoczeniu, a nie po dawniejszym "ofiarowaniu", kapłan wyraźnie stwierdza: "ofiarujemy Tobie, Boże, Chleb życia i Kielich zbawienia". Nie siebie już, ale Ofiarę Syna składamy Ojcu Niebieskiemu. Występuje teraz to, co można określić jako
drugą epiklezę. Pierwsza, jak pamiętamy, była wezwaniem Ducha Świętego, aby współdziałał przy przeistoczeniu. Teraz
wzywamy Ducha Świętego w naszym kierunku: "Pokornie błagamy -- modlimy się w drugiej modlitwie eucharystycznej -aby Duch Święty zjednoczył nas wszystkich, przyjmujących Ciało i Krew Chrystusa".
Podkreślenie powszechności i łączności z całym Kościołem widać wyraźnie w modlitwie wstawiennictwa, prośby. Msza św.
nie jest tylko sprawą pojedynczego kapłana albo zgromadzenia liturgicznego w danym kościele, ale Ofiarą całej katolickiej
wspólnoty. I tych, co odeszli z tego świata w pokoju z Chrystusem, i tych, których odejście było burzliwe, dramatyczne.
Wstawiamy się również za tymi odchodzącymi od Boga, których wiara -- z naszego punktu widzenia -- była problematyczna.
Inaczej mogło być "tam w głębi serca". W kanonie czwartym są wzruszające słowa modlitwy za "zmarłych, których wiarę
jedynie Ty, Boże, znałeś". Spośród żyjących modlimy się przede wszystkim za papieża, biskupów i duchowieństwo. Im więcej
dano, oni są bardziej zagrożeni przez szatana. W modlitwie wstawienniczej, pamiętając o całym ludzie Bożym, nie pomijajmy
i tych, którzy może jeszcze z daleka, ale "szczerym sercem Ciebie, Boże, szukają" (czwarty kanon). Po Kościele cierpiącym
i walczącym wspominamy i tych, co już są w chwale Królestwa. Pragniemy być razem z Matką Chrystusową, Apostołami,
Męczennikami i wszystkimi Świętymi.
Ostatnim, to znaczy ósmym elementem kanonu, jest tzw. "doksologia końcowa", czyli "małe podniesienie". Gest podnoszenia
Hostii i Kielicha ma na celu nie tylko ukazywanie wiernym, co jest ruchem ofiarniczym. Ofiarę Chrystusa kapłan w imieniu
całego Kościoła jakby "przedstawia" Bogu Ojcu. Równocześnie następuje oddanie czci całej Trójcy Przenajświętszej. Kapłan,
mówiąc: "przez Chrystusa", wskazuje na jego pośrednictwo. Wyrażenie następne: "z Chrystusem" ma na celu zaakcentowanie,
że to jest wspólna ofiara. Przede wszystkim Jezusa, ale i moja osobista i całej modlącej się wspólnoty. Wyrażenie: "w Chrystusie" oznacza zjednoczenie wiernych w Chrystusie przez Łaskę. Może być w tych słowach delikatne przypomnienie, że
powinienem zawsze uczestniczyć we Mszy św. w stanie Łaski, to znaczy gotowości do przyjęcia Chleba Bożego, który za
chwilę będzie łamany, aby i mnie nakarmić. Definitywnie kończy kanon krótkie Amen, to znaczy: "tak jest!" W wierze przyłączam się do oddania chwały Bogu i potwierdzam to wszystko, czego byłem świadkiem w przeistoczeniu. Św. Justyn w II
wieku po Chrystusie pisał, że Amen po doksologi "rozlegało się w Kościele jak grzmot". O Amen liturgiczne toczyła się wielka
batalia na przestrzeni wieków. Lud wierny nie dał sobie odebrać tego końcowego akordu. Chciano głos wiernych zastąpić
głosem ministrantów lub chóru śpiewaków. Na próżno! Ludzie od początku do naszych dni utrzymali swą aktywną rolę. Czy
są dzisiaj świadomi, że o czynny udział walczono w Kościele i czy to Amen, zamykające kanon w naszych kościołach, rozlega
się jak grzmot?
Końcowe Amen zamknęło wielką modlitwę eucharystyczną. Rozpoczyna się ostatnia część Mszy św., obrzędy komunii św.
Nam nie należy chyba tłumaczyć, co to znaczy communio. W sposób dobrowolny udało się jedynie pierwszym chrześcijanom
żyć we wspólnocie ducha i materii. Do tego ideału pierwszych wieków usiłują się zbliżyć zakony. Jest to zamierzenie wielu
ludzi w habitach. Nie zawsze udaje im się żyć w pełni tym, o czym marzą. Communio, czyli wspólnota, udaje się między
ludźmi jedynie tam, gdzie dotyka najgłębszego wymiaru, to znaczy przede wszystkim zjednoczenia z samym Bogiem. Przez
jedność z Nim uzyskuje się "komunię" z ludźmi. Najprostszą, a przy tym najtrudniejszą drogą do "bycia razem" jest Ciało i
Krew Chrystusa, przyjmowane w Komunii św..
Obrzędy Komunii św. rozpoczyna modlitwa, której nauczył ludzi sam Bóg. Ojcze nasz... do liturgii wprowadził stosunkowo
późno, bo dopiero na przełomie VI i VII wieku, człowiek imieniem Grzegorz. Może i z tego powodu (innych przyczyn też
było wiele) otrzymał przydomek: "wielki". Papież Grzegorz Wielki, zasłużony dla kształtowania modlitwy (głębia śpiewu
"gregoriańskiego"!), doskonale wyczuł, że zbliżając się do Ciała Syna trzeba w Duchu Świętym wezwać Ojca. Charakterystyczny jest zwrot "nasz". Nigdzie w liturgii nie ma zwrotu "ja". Ja proszę Cię, Boże... Zawsze: "my", dlatego nie "mój" Ojcze,
ale "nasz" -- wspólny dla wszystkich ludzi, wszystkich czasów. Zastanawiano się, co znaczy w Modlitwie Pańskiej chleb
"powszedni". Egzegeza orzekła jednoznacznie, że chodzi tu o chleb wyjątkowy. Wulgata, czyli łacińskie oficjalne tłumaczenie
tekstu oryginalnego Pisma Świętego, przetłumaczyła na "super substancjalny", to znaczy zbliżony do tego, co można określić
jako duchowy. Tak zresztą rozumiała to tradycja pierwszych wieków. Tłumaczenie jednak liturgiczne trzyma się dość uparcie
chleba "powszedniego". Chodzi prawdopodobnie o zaakcentowanie częstotliwości przyjmowania Eucharystii. To powinien
być pokarm na każdy dzień -- codzienny. Przed przyjęciem Jezusa jeszcze raz mamy sygnał pojednania z drugim człowiekiem.
Konieczność odpuszczenia naszym winowajcom wiąże się z odpuszczeniem naszych, jakże często cięższych win. Przypomina
się fragment Ewangelii Mateusza (rozdz. 5) akcentowany już w liturgii przy składaniu darów. Wiele kłopotów sprawia modlącym się, gdy sugerują Bogu, że może "wodzić" na pokuszenie. Najnowsze tłumaczenia Biblii już podają jaśniejszy tekst:
"...i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie" (Biblia Tyniecka -- Mt 6,13). Warto również pamiętać, iż w języku biblijnym "pokusa"
oznacza raczej "doświadczenie".
Nawiązaniem bezpośrednim do ostatniej prośby o wyzwolenie od złego jest tzw. embolizm. Rozwija on i pogłębia modlitwę,
odcinającą się od "wszelkiego zła". W okresie reformy liturgicznej embolizm prowokował do zażartych sporów. Były głosy
domagające się usunięcia tej starożytnej modlitwy. Stanęło, jak zwykle we współczesnym Kościele, na mądrym kompromisie.
Zachowano modlitwę, lecz poddano ją zabiegom "kosmetycznym". Oczyszczono od powtórzeń i dokonano skrótu. Nie poprzestano jednak tylko na kompromisie. Kościół pomału, ostrożnie, jednak zmierza do przodu. Dokonano dosyć odważnej
reformy i na zakończenie embolizmu wprowadzono aklamację: "Bo Twoje jest Królestwo i potęga, i chwała". I tu jest jeszcze
jeden problem. Czy to był krok do przodu? Modlitwa ta bowiem pochodzi z końca I wieku z tzw. Didache, czyli Nauki
Dwunastu Apostołów i była stosowana od wieków przez Kościoły protestanckie i prawosławny. Nie wnikając, czy był to krok
"do tyłu", czy "do przodu", z całą pewnością był to jeszcze jeden krok w liturgii do ekumenizmu.
Do paradoksów niemal komicznych należy fakt, że przekazywanie znaku pokoju po embolizmie doprowadziło do... wojny.
Wojny oczywiście niekrwawej, bo liturgicznej. Pax był udzielany w formie pocałunku od pierwszych wieków. Walka rozpoczęła się o zakres znaku pokoju. Najpierw był on w skali powszechnej, czyli przekazywany od ołtarza wszystkim wiernym.
Później liturgiści "wywalczyli" zawężenie do kręgu jedynie tych, którzy przyjmują Komunię św.. Wreszcie rubrycyści "zwyciężyli" i znak powszechnego pojednania zamknięto w strefie klerykalnej. Udzielali go sobie kapłani. Niekiedy wyglądało to
niezwykle sztucznie, było zrutynizowane. Przysłowiowy stał się pocałunek "eklezjalny", to znaczy muśnięcie powietrza koło
twarzy. Żadnej serdeczności, bez treści, tylko sformalizowany, pusty znak. W polskich kościołach nastrój był zawsze rodzinny. Do XVI wieku całowano się "z dubeltówki". Kordialnie "obłapiając" się "społem" z "waszecią". Oko Kościoła czujne
jednak i ostrożne dojrzało ze zgrozą, że w naszych kościołach coraz częściej mężczyźni i to co młodsi przesuwają się na stronę
niewiast (do dzisiaj w wielu parafiach wiejskich można zaobserwować podział na stronę "męską" i ,,żeńską") w kierunku
urodziwszych dziewcząt, aby skorzystać z pocałunku pokoju. Wycofano ten znak, mogący prowadzić na tereny dalekie od
liturgii. W ślubnych Mszach św., w kaplicach akademickich ocaliliśmy znak pokoju od zapomnienia. Kapłan całuje Kielich z
Krwią Przenajświętszą, ten pocałunek przekazuje panu młodemu. On z kolei całuje po raz pierwszy swą dziewczynę już jako
małżonkę. Później młodzi idą z pocałunkiem do najbliższych, do rodziców. Moment takiego przekazania paxu wzrusza, jeśli
przewodniczący umiejętnie wskaże kierunek pocałunku. Że idzie on od samego Chrystusa do ludzi powiązanych Jego Krwią
i rodziną.
Znak pokoju przybiera we współczesnych kościołach rozmaite formy. Wszystko zależy od decyzji krajowych Komisji Episkopatów. Pomysły hierarchów bywają czasami nieco udziwnione. Powodują w kościele jakieś marionetkowe kiwanie się
ludzi ze słowami: "pokój nam wszystkim". Może już bardziej naturalne byłoby podawanie sobie rąk. Wydaje mi się jednak,
że walka o samą formę jest zepchnięciem problemu na margines. Istotne jest wychowanie ludzi, aby poprzez znak -- obojętnie
w jakim kształcie -- umieli przekazać autentyczny pokój i braterstwo. Pokój od Boga "nie taki, jaki daje świat" i braterstwo
między dziećmi jednego Ojca i jednej polskiej krwi. Znak nie może kłamać. Wówczas zjawia się tylko tępa rutyna i faryzeizm.
Stwierdzam jako celebrans od ołtarza, że "jeśli ktoś -- przekazując znak pokoju -- tego nie rozumie, nie odczuwa w głębi" -niech się wstrzyma, nie robi bezsensownego znaku, wprowadzającego środowisko w błąd działań pozorowanych.
Po przekazaniu braterstwa kapłan łamie Najświętszy Chleb, aby nakarmić wierny lud. Początkowo gest łamania był konieczny. Ludzie przynosili chleb. Trzeba było dzielić bochny chleba. Później, jak to często bywało, gest praktyczny nabrał
znaczenia symbolicznego. Po reformie istnieje możliwość powrotu do realnego łamania chleba. Wolno już wypiekać chleb na
Eucharystie o różnorodnym kształcie. Nie muszą to już być małe kółka cieniutkich płatków, które w niczym nie przypominają
prawdziwego chleba. Na Zachodzie i u nas pojawiają się grube brązowe hostie. Bardziej odważne środki liturgiczne zaczynają
łamać naprawdę chleb. Jedyny warunek konieczny jest taki, że musi on być pszenny i bez kwasu, czyli przaśny.
Jeśli ktoś dobrze zna Ewangelię, to w chwili, gdy widzi łamanie chleba, może z łatwością przypomnieć sobie Jezusa. On tak
często łamał chleb. Przy rozmnożeniu, gdy chciał nakarmić zgłodniałych, bo bał się, "że ustaną w drodze, gdyż z daleka
przyszli". I to najważniejsze: łamanie chleba z Ostatniej Wieczerzy. Dzielenie chleba stało się znakiem specyficznym Chrystusa. To był Jego gest. Po nim rozpoznali Go uczniowie, idący do Emaus. Nie poznali mówiącego tak mądrze i wyjaśniającego Pismo. Dopiero gdy wziął chleb i zaczął go łamać. Otworzyły się oczy -- rozpoznali Go! Łamanie chleba zrosło się z
chrześcijaństwem. Św. Paweł (1 Kor 10,16) pisze o "chlebie, który łamiemy". Już wspominaliśmy, że pierwsze określenie
Mszy św. w Dziejach Apostolskich (2,42-46) to właśnie "łamanie chleba". Do dzisiaj można rozpoznać chrześcijan po łamaniu
się chlebem. I ostatnim kęsem. Tak było w Oświęcimiu i innych obozach wyniszczenia, w miejscach bestialstwa nagle odsłaniało się człowieczeństwo. Ktoś podawał swój ostatni kawałek chleba. Ktoś karmił nieznajomego, ratując go od śmierci.
Powtarzał gest Chrystusa. Jezus chciał pozostać w naszej świadomości jako "łamiący" dzielony chleb. Przed kilkoma laty
przeżyłem tę chwilę rozpoznania Chrystusa. Jedna z niezwykle uroczych i dzielnych studentek wpadła pod tramwaj. Nastąpiło
zmiażdżenie nogi, poważne uszkodzenie ciała, duży upływ krwi. Bogna znalazła się na sali reanimacyjnej. Całe duszpasterstwo postawione w stan alarmu wznosiło modły i dawało krew. Duszpasterzowi udało się przedostać na salę, gdzie leżała
ranna. W białym kitlu szpitalnym pochyliłem się nad nią. Jedynie twarz blada jak ściana przypominała dziewczynę, która była
,,żywym srebrem". Bogna walczyła o życie. Zapadła w stan głębokiego omdlenia. Niespodziewanie otworzyła swoje duże
oczy. I poznała. Była tak osłabiona, że nie powiedziała słowa. Tylko drżącą ręką, półprzytomnie, sięgnęła do stolika szpitalnego i podała mi połamaną czekoladę. Nie zdążyłem zareagować. Bogna znowu zemdlała. A ja tak głupio się czułem z tą
czekoladą. To ja powinienem chorej coś przynieść. Ona, umierająca, gestem nauczonym przez Chrystusa dzieliła się ze mną.
Nie był to Wieczernik, nie był to chleb, ale to był ten sam Chrystus umierający i w ostatniej chwili dzielący, łamiący siebie,
aby karmić, abyśmy mogli ŻYĆ!
ŁAMANIE CHLEBA:
ROZDZIAŁ VI
DLACZEGO KOMUNIA ŚWIĘTA JEST CZĘSTO NIESKUTECZNA?
Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to trudne pytanie, przyjrzyjmy się obrzędom tuż przed przyjęciem Komunii św. W braku
zrozumienia sensowności tych obrzędów może być ukryte, przynajmniej częściowe, rozwiązanie problemu.
Kapłan po łamaniu chleba cząstkę hostii "wpuszcza" do kielicha. Mówi przy tym słowa, które niestety powiedziane szeptem
nie docierają do nas, a mogłyby przygotować do bardziej efektywnego przyjęcia Sakramentu. "Ciało i Krew -- modli się
kapłan -- Pana naszego, Jezusa Chrystusa, które łączymy i będziemy przyjmować, niech nam pomogą osiągnąć życie
wieczne".
Historycy do dzisiaj głowią się nad tym, jak doszło do wytworzenia obrzędu łączenia Ciała z Krwią Pańską. Na ogół przypuszcza się, że stało się to w IX wieku w krajach rządzonych przez Karolingów. W tym okresie wprowadzano tam rzymskie
księgi liturgiczne. Zamieszanie powiększyły skróty kopistów, przepisujących kodeksy liturgiczne. Natomiast z całą pewnością
w Rzymie już w II wieku istniał ciekawy zwyczaj tzw. fermentum. Przetrwał on do VII wieku, a polegał na tym, że do kielicha
wrzucano cząstkę Eucharystii konsekrowanej na innej Mszy św.. Część Ciała Pańskiego pod postacią chleba przesyłał papież
biskupom lub kapłanom. Był to umowny znak jedności duchowej.
W czasie połączenia dwóch postaci eucharystycznych recytuje się lub śpiewa: "Baranku Boży". Ceremonia ta została wprowadzona w 701 roku przez papieża Sergiusza I. Następuje teraz ukazanie wiernym Hostii. Wypowiada się przy tym słowa
Jana Chrzciciela: "Oto Baranek Boży" (J 1,29). Liturgia dokonała zmiany liczby pojedynczej "grzech" na mnogą: "który gładzi
GRZECHY świata". Unosząc Ciało Chrystusowe duchowny dodaje, po reformie, jedno zdanie: "Błogosławieni, którzy zostali
wezwani na ucztę Baranka". Tekst ,oparty na Księdze Apokalipsy, pochodzi z III wieku. Biskup po udzieleniu katechumenom
sakramentów inicjacji chrześcijańskiej (chrzest i bierzmowanie), wskazując na Eucharystię, mówił do tych, którzy po raz
pierwszy przystępowali do Sakramentu: "jesteście błogosławieni". Może lepiej tłumacząc beati, należałoby mówić nie tyle o
"błogosławionych", co po prostu o "szczęśliwych". Szczęśliwi ci, którzy przyjmują Chrystusa nie tylko po raz pierwszy, ale
którzy codziennie są blisko źródła szczęścia. Inna sprawa, że rzadko widać to uszczęśliwienie na twarzach przyjaciół Chrystusa Pana. Jeżeli w czasie Komunii św. jest jakiś uśmiech, to na ogół wygląda na sztuczny przymus. Osoba o "anielskim",
słodkim grymasie wie, że powinna być radosna i trochę gra "uszczęśliwienie". Ktoś mądry powiedział, że człowiek jest tylko
wtedy sobą, gdy go nikt nie widzi. Czasami spotyka się twarze przeniknięte "od wewnątrz" jakąś jasnością. Na ogół są to
twarzyczki dzieci, które nie znają jeszcze pobożnych konwenansów. Większość wiernych idzie do Eucharystii w smutku,
spowodowanym obciążeniem troskami. Ludzie zgięci w lęku i niepokoju. Idą na spotkanie Pana, a są strasznie zajęci sobą:
"czy jestem godny, czy nie mam jakiegoś grzechu". Przed chwilą cały Kościół wyznał, że "jest niegodny". Słowa setnika
rzymskiego, prawdziwie pokornego mężczyzny z Ewangelii, powtarzamy przed każdą Komunią św. Jest to ostatnia szansa
oczyszczenia z rozmaitych naleciałości, powstałych na skutek nieuwagi w czasie Mszy św., niewłaściwych myśli. Szansa nie
zawsze dobrze wykorzystana, stąd i zmniejszona skuteczność sakramentalna. Dla biednych skrupulantów, ludzi przesadzających w drugim kierunku -- nadmiernej czystości i poprawności -- może pewnym uspokojeniem będzie zapewnienie, że my
nigdy nie jesteśmy godni. Nawet po "najlepszej" spowiedzi, gdy wydaje się nam, że osiągnęliśmy seraficzną czystość. Zawsze
istnieje stan niegodności stworzenia wobec Stwórcy. Świętości po trzykroć świętej w porównaniu z człowiekiem dotkniętym
skażeniem grzechu pierwszych rodziców. W zbliżaniu się do Eucharystii nie tyle ważne jest zajęcie się swoim stanem niegodności, ile zwrócenie całej uwagi na Tego, którego za chwilę przyjmę. Przyjmuję Boskie Miłosierdzie. O wiele mniejsze
znaczenie ma w tym przypadku sprawiedliwość niż Pańskie zmiłowanie nad nami niegodnymi. W historii z tym przychodzeniem bywało rozmaicie. Znani ze swej pobożności ludzie średniowiecza bardzo rzadko przyjmowali Eucharystię. Św. Ludwik,
który "słuchał", jak to dawniej się mówiło, aż dwóch Mszy św. w ciągu dnia i biegał w swej gorliwości porannej na jutrznię
do braci franciszkanów lub dominikanów, do Komunii św. przystępował aż... trzy razy w roku. Przystępowanie wiernych do
Eucharystii stało się tak rzadkie, że IV Sobór Laterański w roku 1215 wydał stanowcze zarządzenie, że wierni "płci obojga"
po dojściu do używania rozumu powinni przynajmniej raz w roku przyjąć Komunię św. Sobór wspomniał o rozumie, lecz
ludzie przestali rozumieć Ewangelię. U św. Jana w rozdziale szóstym Chrystus stawia jasną alternatywę: "być albo nie być".
Jeśli ktoś będzie przyjmował Jego Ciało, będzie miał życie. W przeciwnym przypadku istnieje pozornie. Bez Chleba Bożego
jest pustka śmierci. Jezus tyle razy mówił (a Ewangeliści zapisali) o konieczności TRWANIA w Nim. Poprzez Ciało i Krew.
Przez trwanie On jest w nas i wówczas jesteśmy szczęśliwi, bo czujemy, że żyjemy sensownie i w całej pełni egzystencji
bosko-ludzkiej.
Właściwe dyspozycje przy przyjmowaniu Sakramentu może wytworzyć dialog. Kapłan ukazując Ciało, mówi: "Ciało Chrystusa". Odpowiedź powinna paść: Amen. To znaczy: "Tak, wierzę, że przyjmuję Ciało mego Boga". Tymczasem kapłan,
udzielający Komunii św., słyszy jakieś mamrotanie, a często w ogóle niczego nie słyszy. Świadomość wyznana przez wypowiedziane Amen pogłębia i ożywia człowieka, przyjmującego Eucharystię. Stwarza doskonałą dyspozycyjność do działania
istotnego samego Sakramentu. W dialogu może dojść do świadomości drugi "podtekst". Ciało Chrystusa według Listu do
Kolosan (1,24) oznacza również Kościół. Przyjmując Ciało i mówiąc Amen stwierdzam, że jestem częścią Kościoła Chrystusowego. W tym Amen jest odpowiedzialność za wspólnotę i zobowiązanie do tworzenia większej jedności. Gdyby świadomość
przy Komunii św. szła w tym kierunku, nie mielibyśmy w efekcie smutnych sytuacji po Komunii św., po wyjściu z terenu
sakralnego, gdzie tworzy się nie tyle jedność, ile najczęściej dezintegracja.
We właściwej asymilacji otrzymanych boskich wartości powinna pomóc cisza po Komunii św.. Rzadko uwzględniana przez
śpieszących się celebransów. Wymiar tego milczenia nie jest jednostkowy, ma tendencję wspólnotową. To nie może być
pójście w ciszę "sam ze sobą". Zachowując przeżycie jak najbardziej osobiste, powinno się nastawiać w ciszy na braterstwo.
Przecież otrzymany chleb nie jest moim, ale "naszym". A przede wszystkim Chrystusowym, który "był dla innych".
Wiele hałasu liturgicznego wywołały problemy marginalne, jak przyjmowanie Eucharystii w postawie klęczącej czy stojącej,
na rękę czy do ust. Z przeszłości wiemy, że około 700 roku według tzw. I Ordo Romanum papież w czasie uroczystej Mszy
św. udzielał komunii św. "na rękę" wyższemu duchowieństwu, a później szlachcie. Przyjmowano Eucharystię w postawie
stojącej. Postawa ta wyraża nie tylko dynamikę, gotowość do działania -- świadczenia Chrystusowi, ale jest symbolem zmartwychwstania. A Dzień Pański, czyli niedziela, kiedy to przyjmowano najczęściej Komunię św., była zawsze czczona jako
pamiątka Zmartwychwstania. Ojcowie Kościoła mówią w swych pismach bardzo szczegółowo o stronie technicznej przy
podchodzeniu do ołtarza. Wyraźnie nakazują wyciągnięcie lewej ręki, na którą będzie złożone Ciało Chrystusowe. Jest to
jeszcze jeden czynnik zwiększenia dyspozycyjności wewnętrznej. Człowiek dorosły przestaje być infantylny. Trzeba nieco
samodzielności, a nie wkładania do ust jak dziecku. Z postawy pasywnej człowiek przechodzi do bardziej aktywnej, sam ręką
podaje sobie Eucharystię. Jeszcze raz trzeba podkreślić, że wszystkie formy, o których dotychczas mówiliśmy, mają znaczenie
akcydentalne. Czas przejść do problematyki istotniejszej.
Eucharystia często przyjmowana może stracić "smak". Mówi się: dawniej odczuwałem, przeżywałem, teraz "połykam". Jakaś
ściana wyrasta pomiędzy mną a Bogiem. W tym trudnym okresie wielu rezygnuje, wycofuje się z częstego kontaktu z Jezusem
eucharystycznym. Przedwczesna kapitulacja powoduje straty nie do odrobienia. Traci się wiele, niekiedy wszystko. Po wycofaniu się z Komunii św. powoli traci swój sens Msza św., a później mogą nadejść kryzysy, łamiące nawet wiarę. Co należy
robić w chwili "oziębienia" eucharystycznego? Może poprawniej należałoby zapytać: czego nie powinno się wówczas robić?
Nie wolno tracić pozycji i wycofywać się. Trzeba spokojnie obserwować sytuację. Jeśli kryzys trwa dłużej, nie jest spowodowany jedynie przejściowym "niżem" psychicznym, warto zbadać jego przyczyny. Może to być próba ze strony Boga. Pan
ludzi wybranych niekiedy doświadcza. Wyprowadza na pustynię. Pozostawia w pustce uczuciowej. Zostają odebrane wszelkie
słodycze duchowe. Pozostaje poczucie niesmaku i braku apetytu duchowego. Próba taka może trwać nawet długie lata. Wielu
wybrańców Bożych całymi latami gubiło poczucie efektywności Eucharystii. O co chodzi w tym doświadczeniu? Po prostu o
wykazanie, czego -- a właściwie Kogo -- my szukamy w "Chlebie Bożym". Czy "cukierków duchowych", czy samego Chrystusa. Któraś ze świętych, skarżących się Jezusowi na opuszczenie, otrzymała pytanie: "Kogo szukałaś: raju czy Mnie w raju?"
Jest to bolesny proces oczyszczenia ducha. Niektórzy mistycy mówią o "nocy". Ciemności duchowe mogą dotknąć i chwili
przyjmowania Komunii św. Niesłychanie ważne jest wtedy zrozumieć, że jest to doświadczenie i że próba przejdzie i znowu
przebije się światło Obecności. Należy wówczas spokojnie przeczekać bolesny czas i nie uciekać od Eucharystii. Wkraczamy
na teren niesłychanie intymny i tak rozmaicie rozgrywany w tajemniczej głębi ducha. Jest to proces skomplikowany i niepowtarzalny. Stąd nie można dawać "recept", przepisów. Wydaje się, iż w pewnych okolicznościach można zmniejszyć "częstotliwość" przyjmowania Komunii św.. Zmniejszenie nie oznacza jednak całkowitego wycofania. W trudnych decyzjach o
radę trzeba zwracać się do Ducha Świętego, a na ziemi do spowiednika. Zrozumiałe, że szansa właściwej odpowiedzi leży w
gestii spowiednika nie przypadkowego, ale tego, który długi czas "pilotuje" penitenta. Jeszcze raz zaznacza się waga spowiedzi regularnie odbywanych u stałego spowiednika, o czym uprzednio już wielokrotnie wspominano. Ktoś czytający te słowa
może i powinien postawić istotne pytania: "wszystko dobrze, ale skąd ja mogę wiedzieć, czy próba pochodzi od Boga?", "czy
nie wchodzą tu w grę inne względy?" Dopowiedzmy do końca: inną przyczyną mogą być moje ludzkie błędy. Klasyczny
kusiciel -- szatan -- niezmiernie rzadko działa bezpośrednio. Jego ulubioną taktyką jest dyskretne i wysoce inteligentne "wmanipulowywanie" człowieka w błąd. Człowiek popełnia fałszywy krok często inspirowany przez "ojca wszelkiego kłamstwa".
Jednym z najpoważniejszych błędów przy przyjmowaniu Eucharystii jest fałszywy kierunek asymilacji. Z procesem asymilacji stykamy się od pierwszych chwil życia. Pobieramy, przyswajamy sobie energię życiową. Jest to kierunek do siebie lub
dokładniej -- w siebie. Z tym procesem oswajamy się przez wiele lat. W latach pierwszej miłości próbuje się "asymilować" i
partnera (partnerkę). Wystarczy zaobserwować sposób prowadzenia dziewczyny przez chłopca. Ruch ręki obejmującej dziewczynę jest bardzo "męski", "zaborczy". Rozpoczyna się proces "asymilacji", wchłaniania drugiego człowieka. Prowadzi on
często do całkowitego pochłonięcia. Partnerka (partner) często przestaje być sobą -- ulega asymilacji. W rozmaitych procesach
życiowej asymilacji człowiek staje wobec Chleba Eucharystycznego. Idąc rozpędem dotychczasowych manipulacji, stara się
asymilować i Eucharystię. Jak każdy pokarm -- w siebie. Przyczyną tego błędu jest automatyzm sytuacyjny i brak wiary.
Człowiek nie uświadamia sobie, że przed nim jest chleb "innego wymiaru". Mamy oczywiście do czynienia z człowiekiem,
który we własnych oczach i oczach bliźnich uchodzi za wierzącego i to głęboko wierzącego. Cóż z tego, kiedy ten wierzący
nie zauważył PRZEISTOCZENIA. Nie wziął pod uwagę faktu, że tu już nie ma chleba. Substancja chleba została zmieniona
w substancję Ciała Chrystusowego. Człowiek wierzący może nawet mieć wyczucie, że przyjmuje Ciało Pańskie, jednak w
procesie przyswajania nie wyciąga z tego wniosku. Asymiluje ten pokarm jak każdy inny. W siebie. I tu jest błąd istotny. Bo
Chleb Eucharystyczny jest tej "rangi", że się nie da wchłonąć przez człowieka. Nieskończoność nie może być wchłonięta
przez skończoność. Procesowi normalnej asymilacji podlegają tylko "postacie", drugorzędne cechy chleba. Jedyny prawdziwy
kierunek asymilacji to "wchłanianie" człowieka przez Boga. Jest to proces przemiany, nie naruszający osobowości. Bóg w
Eucharystii zaczyna nas przemieniać w siebie. I to jest cudowne -- wspaniałe. W tej asymilacji należy wytracić aktywność,
całkiem zwyczajnie poddać się procesowi przemiany. A zwykle dzieje się właśnie odwrotnie. Człowiek, traktujący fałszywie
asymilację, odruchowo stara się coś, robić. Zaczyna otwierać książeczkę, mszalik. Po przyjęciu Eucharystii uruchamia cały
aparat modlitewny. Powinien milczeć, zastygnąć w ciszy znieruchomienia: "tak wielkie rzeczy uczynił mi Bóg". Nie, ten
aktywista zaczyna mówić, śpiewać. Zagłusza proces Bożej przemiany. Przeszkadza. A powinien tylko TRWAĆ.
Z powodu skrajnie przeciwnego stanowiska może powstać drugi błąd. O ile pierwszy polegał na słabej wierze, a ściślej na
niewyciągnięciu konsekwentnych wniosków z faktu wierzenia, to drugie potknięcie wypływa z nadmiaru wiary. Przerost
wiary tworzy błąd magiczności. Ufam, nieomal zabobonnie, że dokonując pewnych czynności obrzędowych muszę spowodować określone skutki nadprzyrodzone. Magiczność przy przyjmowaniu Komunii św. prowadzi do dysponowania Bogiem.
Jest próbą manipulacji. Usiłuje się, oczywiście bezskutecznie, podporządkować człowiekowi samego Stwórcę. We współczesnej formie magiczność przybiera postać automatyzmu. Naciskam guziczek w automacie ulicznym i wyskakuje czekolada. W
polskiej sytuacji ludzie potrząsają automatem, walą pięściami, kopią i automat nadal nie działa. Analogicznie dzieje się w
polskim Kościele, gdy nasz rodak przyjmuje Eucharystię i nic wielkiego się nie dzieje. Próbuje wstrząsnąć Bogiem za pomocą
litanii, nowenny i nadal głucho. Podstawowym błędem przy magiczno-automatycznych manipulacjach jest brak predyspozycji. Manipulujący jest nie przygotowany do otrzymania Boskich darów albo przygotowanie jest zbyt słabe lub niewłaściwe.
Być może u podłoża dzisiejszego magicznego błędu traktowania strefy Boskiej leżą niektóre sformułowania Soboru Trydenckiego. Ojcowie Soboru, walcząc z reformacją, położyli nieco jednostronnie akcent na działanie samych sakramentów, które
określono jako skuteczność ex opere operato. Czyli -- niezgrabnie tłumacząc na język polski -- oddziaływanie sakramentu
"samego z siebie". Antytezą takiej skuteczności jest działanie ex opere operantis. Chodzi tu o skuteczność, płynącą z przygotowania człowieka, przyjmującego sakrament. Inaczej mówiąc, mamy do czynienia z działaniem o charakterze obiektywizującym -- (ex opere operato) i współdziałaniem subiektywizującym (ex opere operantis). W zrozumieniu sytuacji można próbować dopomóc sobie przykładem: W reprezentacyjnym kinie Krakowa wyświetlano film Polańskiego Tess. Film atrakcyjny,
a wspaniała kolorystyka, urokliwe krajobrazy, przy tym dobra akustyka i komfort kina pierwszej klasy tworzą obiektywnie
znakomite warunki przekazu -- ex opere operato. Te warunki percepcji mogę jako widz, działając ex opere operantis, pogorszyć lub poprawić. Jeżeli do kina idzie ktoś przygotowany, kto czytał o Polańskim i zna jego amerykańskie perypetie, to
zupełnie inaczej patrzy na bohaterkę filmu, lepiej odczytuje tęsknotę reżysera za największą miłością. Jeśli widz oglądał Nóż
w wodzie, zaczyna rozumieć, że Polański po okresie awangardowym przechodzi na pozycje bardziej umiarkowane. Wszystko
to wpływa na jakość subiektywnego odbioru projekcji. I zupełnie inaczej, gdy widz idzie zdenerwowany np. awanturą w
domu, siedzi wówczas rozbity, przygnębiony i nawet ciekawy film nie robi na nim wrażenia.
Wracając do miejsca sakralnego można powiedzieć, iż dokonanie sakramentu następuje ex opere operato. Jeśli tylko kapłan
jest autentycznym kapłanem, ma intencję dokonania konsekracji, a przed nim leży chleb i wino, wówczas niejako "automatycznie" dokonuje się mocą wypowiedzianych słów przeistoczenie z Wieczernika. W tym sensie zawsze Komunia św. będzie
skuteczna. Ze strony sakramentu istnieje jakby potencjalna zdolność do przekazywania skutków przyjęcia Ciała i Krwi Pańskiej. Ta skuteczność jest niezawodna. Natomiast człowiek przyjmujący jakże często zawodzi. I tu mamy do czynienia z
nieskutecznością ex opere operantis. Czyli krótko: skuteczność, nazwijmy ją "subiektywną", zależy od stopnia predyspozycji
przyjmującego sakrament. Na czym w praktyce polega owa predyspozycja? Chyba przede wszystkim na tym, żeby nie przeszkadzać działającemu Bogu. Już przed Chrystusem mądry eskulap Hipokrates żądał w formie przysięgi od lekarzy, "aby
przynajmniej nie szkodzili" pacjentowi. Nieprzeszkadzanie Bogu jest pojęciem niezwykle chłonnym, szerokim. Może między
innymi chodzi i o to, by nie tolerować grzechów powszednich. Grzech śmiertelny sam z siebie jest dostatecznym sygnałem
ostrzegawczym przed przyjęciem Najświętszego jako zagrożenie "śmiertelne". Grzech lekki, codzienny nasz towarzysz, z
którym jesteśmy niemal zrośnięci, stanowi jednak również wielkie niebezpieczeństwo. Z powodu codzienności jest często
lekceważony ("ja tak lubię plotkować"). I w nastroju braterstwa z grzechem lekkim idę do Komunii św. Wolno mi! Tylko
grzech ciężki jest barierą uniemożliwiającą kontakt sakramentalny. Nie zdaję sobie jednak sprawy z tego, że nie tylko na
terenie filozofii marksistowskiej, ale i teologii czasami "ilość przechodzi w jakość". Powtarzane grzechy lekkie nagle zmieniają się w śmiertelne. Nietolerowanie grzechów lekkich nie oznacza skrupulanckiego przeczulenia, wyrażającego się w lękliwym wstrzymywaniu się od Komunii św.. Przystępuję do ołtarza spokojnie, mając świadomość popełnionych małych świństewek. Jednak w jakiś sposób akcentuję opór wobec małego zła. Może to być modlitwa, połączona z wysiłkiem opanowania
się. Nie opanowałem się i znowu był wybuch, lecz Komunia św. będzie skuteczna, bo nie toleruję grzechu.
"Nieprzeszkadzanie" Bogu polega również na uwzględnianiu szczególnych żądań Bożych. Trudno się dziwić, że maleje lub
zanika skuteczność sakramentalna u młodego człowieka, który już od wielu lat powinien sprawować Eucharystię, a nie ją
przyjmować. Skrupulantom wyjaśniam, że chodzi tu o dość wyraźne wyczucie powołania kapłańskiego. Chłopak wie, że
Chrystus powołuje go do szczególnej przyjaźni poprzez kapłaństwo, a opiera się. Udaje, że nie słyszy, że nie rozumie. Oczywiście nie chodzi tylko o spełnienie woli Bożej w przypadku powołania duchowego. Obniżenie efektywności sakramentu
może nastąpić, gdy źle spełniamy powołania małżeńskie. Znamy takich "poczciwych dewotów", również rodzaju męskiego,
którzy -- zaniedbując żonę i dzieci -- przesiadują w kościele w pobliżu Pana albo jeszcze gorzej -- w towarzystwie jego
niegodnych sług. Często młodzi ludzie, zaangażowani w pełni w ruchu oazowym, są zupełnie nie do zaakceptowania w życiu
rodzinnym. Są to jedynie przykłady. Zaniedbania predyspozycji do dobrego przyjęcia sakramentu obejmują znacznie szerszy
"asortyment". Z wielu stron zagraża niebezpieczeństwo zmniejszenia skuteczności sakramentu. Jezus nawoływał do czujności,
ale nie do lękliwości! Sentymentalna czułostkowość może również przyczyniać się do "zastopowania" efektywności, może
wyrazić się np. w poszukiwaniu spokoju za wszelką cenę. Komunia św. w tej sytuacji jest rodzajem pigułki uspokajającej. I
co gorsza -- nie działa. Chrystus mówił nie tylko o pokoju, mówił również o mieczu. Mieczu, który rozdziela, niepokoi.
Autentyczny pokój Boży działa zupełnie inaczej niż środki uspokajające. W Eucharystii może być dialektyka: pokoju i miecza.
Pokój nie uspokajający, ale pobudzający. Pokój niepokojący. Dynamizujący w kierunku większej miłości. Objawem niezdrowego psychologizowania jest ciągłe badanie "pulsu" przeżyć wewnętrznych. Dla człowieka tego typu głównym problemem
w Eucharystii nie jest sam Jezus, ale to, jak on dzisiaj przeżywa Jezusa. Od razu porównuje: kiedyś to ja przeżywałem, że aż
unosiłem się do chórów anielskich, a dzisiaj... I kończy się takie przeżywanie "liturgiczne" na egocentrycznym niepokoju i
smutku rozczarowań.
Na ostatnim miejscu wymieniam błąd "zagubienia drugiego człowieka". W niektórych okolicznościach będzie to pomyłka
fatalna. Przyjmując Chrystusa, uzyskuję w efekcie zjednoczenie. To znaczy, że -- przy prawidłowym przebiegu Eucharystii - powoli staję się tym, kogo przyjmuję. Dzięki miłosiernemu Boskiemu przekształcaniu i mojej jakże słabej współpracy, czyli
predyspozycji, następuje przemiana "starego człowieka" w "nowego" -- Chrystusowego. Wiemy, że Jezus był "dla innych".
Przede wszystkim przez służenie. Nawet na kolanach. I w uzdrawianiu. Pocieszaniu. A na końcu w męce krzyża. Takim
powinien stawać się chrześcijanin. Otwarty dla innych przez Służbę. Najczęściej spotykamy jakichś "innych" chrześcijan. I
oni narzekają, że gdzieś im się "zgubił" Jezus. Zagubili drugiego człowieka, nic dziwnego, że utracili Boga. Miłość jest jedna:
Boga i człowieka. O dwóch obliczach: boskim i ludzkim. Św. Jan ostrzega nas przed rozdzieleniem jednej miłości. "Jeśliby
ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie
może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata
swego" (1 J 4,20-21).
Wiele błędów obniżających skuteczność Komunii św. jest trudnych do wykrycia. Można pogubić się w niuansach predyspozycji ex opere operantis. Niesłychanie łatwy do rozpoznania jest błąd braku miłości. Miłość wyraża się w uczuciu do konkretnego człowieka. On staje przed nami, czegoś chce od nas. Może nawet w tej chwili przeszkadza, denerwuje, męczy. Ale
jest rozpoznawalny jako znak Chrystusa głodnego, spragnionego, uwięzionego. Przez drugiego człowieka mogę być lepiej
przygotowanym do przyjęcia Ciała i Krwi. Człowiek potrafi nawet rzeczy najprostsze skomplikować. Dlatego należy sobie
dobrze uświadomić, co to znaczy "przez drugiego człowieka". Idąc do Chrystusa, ludzie popełniali paskudny błąd, traktując
człowieka instrumentalnie. I byli tacy "duchowi spryciarze", którzy -- aby osiągnąć "wzrost efektywności" Komunii św. -wykorzystywali bliźniego. Służąc pozornie jemu, służyli sobie.
Modlitwa po Komunii św., gdy kapłan dokonał już oczyszczenia kielicha, przygotowuje nas do spotkania z drugim człowiekiem. Już nie na terenie "wzniosłym" -- sakralnym, ale na ulicy, w pracy. Istnieje tu jakieś "koło". Z Eucharystii otrzymuję
moc do miłości, a idąc w życie z ludźmi przygotowuję się do lepszego przyjęcia następnej Komunii św.. Na szczęście nie jest
to "błędne koło", ale koło obiegu miłości Bosko-ludzkiej. Modlitwa po Komunii św. nie powinna iść w kierunku dziękczynienia. Byliśmy przecież cały czas w Eucharystii, czyli dziękczynieniu. Teraz przed nami trudne i radosne codzienne życie. I
słowa modlitwy po Komunii św. wprowadzają nas w życie w "komunii" z braćmi.
W ten sposób, o ile modlitwa po Komunii św. jest "ustawiona" w duchu liturgii, jesteśmy właściwie wprowadzeni w obrzędy
końcowe Mszy św.. Tak zwane "rozesłanie" zostało obecnie bardzo uproszczone. Przewodniczący zgromadzenia tak jak je
witał wzywając Trójcę Przenajświętszą, tak w finale błogosławi wspólnotę w imię tych samych trzech Osób. Błogosławieństwo to jest uroczyście rozbudowane w specjalnych liturgiach, np. we Mszy św. za nowożeńców, w okresie wielkiego postu.
Po błogosławieństwie następuje właściwy moment rozesłania oznajmiony słowami: "Idźcie, ofiara spełniona". W rozmaitych
krajach różnie przetłumaczono starożytne wezwanie: Ite missa est. Nasze polskie wezwanie wydaje się zbyt sztywne wobec
formuły francuskiej. Francuzi pod wpływem zwrotów stosowanych w liturgiach wschodnich mówią: "Idźcie w pokoju Chrystusa". W Anglii, odbiegając najbardziej od dosłownej interpretacji zwrotu łacińskiego, żegna się wiernych słowami: "Idźcie,
jesteście posłani". Wydaje się, że ta ostatnia wersja jest najbliższa sensowności zakończenia "łamania chleba". Ludzie nakarmieni świętym pokarmem powinni pójść do braci, aby dzielić się otrzymaną Boską energią. Msza św. właściwie nie kończy
się. Dopiero w życiu weryfikuje się jej wartość "nośna". W codzienności szarej i bolesnej istnieje szansa apostolstwa, szansa
świadczenia temu, co otrzymaliśmy w czasie liturgii. Przecież cały Kościół -- jako katolicki czy powszechny -- jest posłany
do wszystkich. Chyba szczególnie do tych, którzy najbardziej są oddaleni. I w tym trudzie apostolskim "dla innych", dokonywanym w duchu Ofiary Chrystusowej, kształtuje się przygotowanie do "lepszej", bardziej skutecznej Komunii św. w następnym braterskim "łamaniu chleba".

Podobne dokumenty