pobierz

Transkrypt

pobierz
GUARIQUEN
Wkrótce po naszym przyjeździe Oscar zachorował. Gorączkował i tracił na wadze. Po kilkudniowej obserwacji i badaniach
orzekłem, że chory jest na gruźlicę płuc. Początkowe zdumienie i
oburzenie chorego oraz jego rodziny na taką diagnozę zamieniły
się w zażenowanie po potwierdzeniu się diagnozy w poradni
przeciwgruźlicznej w Cumana.
Główną przyczyną choroby Oscara był zbyt intensywny tryb
życia. Zazwyczaj, chociaż nie zawsze, mamy takie zdrowie, na
jakie zasłużyliśmy naszym prowadzeniem się. Otóż Oscar za
dużo pracował i nie prowadził się zbyt dobrze.
Chciał zagarnąć dla siebie wszystkie ważniejsze transakcje
handlowe w tym rejonie, chciał przetransportować swoimi
łodziami wszystkie towary, przychodzące z większych miast czy
też dostarczane do punktów centralnych stanu Sucre. Kierował
pracą na plantacji trzciny cukrowej i w gorzelni. Często
wyjeżdżał na zebrania partyjne, legislatywy stanowej i loży
masońskiej. Pił rum i palił dużo papierosów, jednocześnie, jako
szanujący się Kreol i w dodatku potomek Arabów, uwielbiał
kobiety. Usilnie starał się zapłodnić jak największą ilość
młodych dziewczyn, co zresztą udawało mu się znakomicie.
Młody, przystojny, energiczny, bogaty, sympatyczny i hojny
Oscar lubiany był przez kobiety. Nie żałowały mu swoich
wdzięków, tym bardziej że posiadanie wspólnego potomka z
Oscarem dawało im pewne korzyści materialne i przychylność
wszechmogącego kacyka.
W Wenezueli ilość dzieci ślubnych jest tak znikoma, że tego
rodzaju postępowanie nikogo tam nie razi. W sądach nie spotyka
się często spraw o alimenty. Ojcowie dają na dzieci tyle, ile
mogą, a jeżeli nie pomagają matkom, to nikt się o to nie oburza.
Kobiety pragną mieć dużo dzieci i to często z różnymi
mężczyznami. Pożądanym jest, ażeby ojciec był ładny i bogaty.
Przerywania ciąży są niepopularne i należą do rzadkości.
Niewątpliwie główną przyczyną tego stanu rzeczy jest prymitywna niefrasobliwość rodziców, a także i łatwość w wychowywaniu dzieci. Byle buda zapewni dach nad głową.
Kupowanie węgla i ubrania jest zbyteczne. W pierwszych latach
dzieci biegają gołe. Szkoła podstawowa jest darmowa, a dalsze
aspiracje naukowe są niemal nieznane. Biedne dzieci mogą
zawsze najeść się bananów i owoców mango. Owoców nigdzie
nie brakuje. Głód niewątpliwie istnieje tutaj, ale raczej wynika
on z ludzkiej ciemnoty, niezaradności czy też złego stanu
zdrowia.
Oscar zachorował. Musiał teraz wyzbyć się wielu przyjemności i zmienić tryb życia. Nie wolno mu było opuszczać
hamaka. Codziennie dostawał streptomycynę. Musiał dobrze się
odżywiać. Tylko w najważniejszych sprawach dopuszczano do
niego ludzi i to tylko na kilka minut.
Oscar wierzył we mnie i był dla mnie niezwykle serdeczny.
1
Moja przyjaźń była dla niego bardzo istotna. Polubiliśmy się jak
dwaj bracia. On pomagał mi w zwalczaniu moich kłopotów, a ja
leczyłem go i dodawałem otuchy.
Po obiedzie siadywałem na olbrzymim tarasie jego domu i
szukałem w plwocinie prądków. Barwiłem preparaty metodą Ziel
Nielsena. Początkowo widziało się sporo prątków Kocha, ale w
miarę trwania kuracji - znalezienie ich nastręczało coraz więcej
trudności. Oscar zaglądał często do mikroskopu, nauczył się
nawet barwić preparaty.
- Widzisz Oscarze, jesteś coraz zdrowszy - zapewniałem.
- Przy tego rodzaju zmianach chorobowych, jak u ciebie,
kuracja trwa zazwyczaj trzy miesiące. Będziesz zdrowszy niż
kiedykolwiek.
- Czy aby napewno? - pytał niespokojnie chory. - Boję się
śmierci.
- Co ci przychodzi do głowy. Tyjesz. Wyglądasz dobrze. Nie
gorączkujesz. Czy tak wygląda człowiek umierający?
- Czy możesz mi zagwarantować wyleczenie?
- Mogę. Tylko w przyszłości musisz być grzeczny i nie robić
głupstw. Pytaj, co ci wolno robić, a czego nie wolno.
- Wiesz, ile ważę?
- Na pewno kilka kilogramów więcej niż na początku kuracji.
- I apetyt mam nadzwyczajny. Czy mogę jeść wszystko?
- Możesz. Tylko nie pij wszystkiego. Zwłaszcza tego rumu,
który produkujesz.
- Nie wiem, jak ci mam dziękować, przyjacielu?
- To niepotrzebne. Raczej opowiedz mi coś ciekawego. Tylko
nie wysilaj się. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o ludziach z
Europy, którzy przewinęli się przez tę dżunglę.
- Wiesz, bywał tutaj pewien lekarz skazany na dożywocie, na
Diabelską Wyspę.
- Jeżeli był skazany, to jak mógł tutaj bywać?
- Uciekł z Gujany Francuskiej.
- Kiedy?
- Dawno.
- To ciekawe. Lekarze na ogół nie trafiają na Diabelską
Wyspę. Opowiadaj.
- Nazywał się Bougrat. Mieszkał i pracował w Paryżu.
Pewnego dnia przyszedł do niego listonosz. Ten człowiek
przechodził kurację przeciwluetyczną. Dostawał dożylne za
strzyki z salwarsanu. Lekarz wstrzyknął mu za dużą dawkę
i chory nagle zmarł.
- Może to był wypadek?
- Może, ale Bougrat uciekł do Marsylii i chciał się dostać na
statek odpływający do Dakaru.
- Może przestraszył się?
- Może. Ale listonosz miał przy sobie masę pieniędzy.
Pieniądze znikły, a potem znalazły się w walizce lekarza. Tak
czy inaczej wlepili mu dożywocie i posłali na Diabelską Wyspę.
Jest to mała wysepka na Morzu Karaibskim u wybrzeży Gujany
2
Francuskiej. Stamtąd niełatwo jest uciec. Nikomu się to jeszcze
nie udało.
- Dlaczego?
- Więzienie jest dobrze strzeżone. Zbocza wyspy są urwiste, a
dookoła pływają rekiny specjalnie zanęcane. Bougrat leczył i
operował więźniów. Ponieważ sprawował się nienagannie, po
kilku latach został przeniesiony do pracy w szpitalu dla więźniów
na lądzie stałym. Tam miał znacznie większą swobodę. Nawet
zarabiał trochę pieniędzy.
- W jaki sposób?
- Dostawał je od pacjentów za udane operacje.
- A skąd pacjenci mieli pieniądze?
- Niektórzy zarabiali pracując w dżungli, a innym wolno było
łapać cenne motyle Morpho, masowo występujące w tym rejonie.
- Jak udało mu się uciec?
- Kupił dużą łódź żaglową. Namówił dwóch młodych i silnych
więźniów do wzięcia udziału w ucieczce. W czasie burzy odbili
od brzegu i popłynęli wzdłuż wybrzeża w stronę Wenezueli.
- Nie było pogoni za zbiegami?
- A jakże. Tylko, że oni zdążyli już przybić do brzegów
Wenezueli. Tutaj, niedaleko Guariquen. Potem każdy z więźniów
poszedł w swoją stronę. Bougrat dostał się do El Pilar, gdzie
zaczął pracować jako robotnik na plantacji kakaowców. Po
pewnym czasie jeden z robotników został przywalony drzewem.
Lekarz poprosił o piłę, siekierę, ostry nóż, grube nici i igłę.
Wykonał sprawnie amputację nogi i uratował człowieka.
- Mógł to zrobić ktoś inny.
- O nie, w tym czasie było w Wenezueli zaledwie kilku
lekarzy, a w stanie Sucre żadnego. Ludzie po takim wypadku
umierali. Po tym wydarzeniu zaczęli schodzić się do niego różni
pacjenci po porady lekarskie i na zabiegi operacyjne. Leczył
ludzi dobrze i nie żądał pieniędzy. Sami zasypywali go
podarkami. Władze francuskie dowiedziały się o miejscu pobytu
zbiega i zażądały od dyktatora Gomeza wydania doktora
Bougrat.
- Historia jak z bajki. Co zrobił Gomez?
- Nic. Ludzie z El Pilar ujęli się za nim, powiedzieli, że zbieg
jest dobrym lekarzem. Prosili Gomeza, żeby go nie wydawać
Francuzom.
- Przecież istnieją umowy międzynarodowe dotyczące obowiązku wydawania pospolitych zbrodniarzy.
- A czy Gomez znał się na tym. Analfabeta do dwudziestego
roku życia. Sam wyprawił masę ludzi na tamten świat. Nie
rozumiał, po co tyle krzyku o człowieka, który zabił tylko
jednego, a uratował wielu.
- Co robi obecnie Bougrat?
- To co zawsze. Operuje. Ma w Caracas gabinet kosmetyczny,
a za gabinetem dla wtajemniczonych małą salę operacyjną, gdzie
dokonuje najtrudniejszych nawet operacji.
- Ożenił się?
3
- Oczywiście. Ma kilka córek. Wszystkie wyszły bardzo
dobrze za mąż za czcigodnych Kreoli z nalepszych rodzin.
- A jak na to wszystko reaguje Izba Lekarska?
- Są bezradni. We Francji Bougrat pozbawiony jest praw
obywatelskich i dyplomu lekarskiego. Nigdy nie otrzymał tutaj
nostryfikacji, a mimo to praktykuje i cieszy się szacunkiem.
- W Europie taka historia nie mogłaby się nigdy zdarzyć.
- Zmieniały się rządy, a jednak żaden prezydent nie mógł
zdobyć się na wydanie tego lekarza władzom francuskim.
Bougrat ma wielu przyjaciół wśród tych, którym uratował życie.
- Niewątpliwie jest to ciekawa historia, która dowodzi, że przy
odrobinie szczęścia nie ma w życiu sytuacji tak złej, żeby nie
można było z niej wybrnąć. Bougrat tutaj stał się kimś. Oscar,
opowiedz jeszcze coś ciekawego.
- Na dzisiaj to chyba dosyć. Powinieneś pójść na wycieczkę do
asfaltowego jeziora Guanoco. To niedaleko stąd. Piętnaście
kilometrów w stronę Maturin. Dostaniesz czterech uzbrojonych
ludzi. Dżungla jest trochę niebezpieczna. Weź aparat
fotograficzny i strzelbę. Może coś upolujesz. Może spotkacie
Indian Guarauno. Warto ich sfotografować. Wyglądają dziko, ale
są potulni. Będziesz miał zresztą eskortę. Na całym świecie jest
zaledwie kilka takich jezior, a jezioro w Guanoco jest
największe.
W dwa dni potem, w niedzielę, zabrałem obiecanych mi ludzi
i zagłębiliśmy się w dżunglę.
Kto nie spacerował po ścieżkach dżungli, ten nie wie, co to za
przyjemność. Błoto nigdy tam nie wysycha. Oślizgłe głazy. Na
każdym kroku węże. Olbrzymia ich większość nie jest groźna dla
człowieka, ale skąd może o tym wiedzieć ktoś, kto nigdy nie
bywał w takiej gęstwinie. Kłujące gałęzie czepiają się ubrania.
Komary, muchy. Duszno. Zapach stęchlizny. Po krótkim marszu
poczułem, że moje ubranie jest mokre. Zacząłem już żałować
pomysłu wybrania się na wycieczkę.
Wkrótce doszliśmy do olbrzymiej plantacji kakaowców starego Figueroa.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem kakaowce. Są to małe
drzewa z rodziny zatwarowatych, pochodzące z Ameryki
Środkowej. Owoce owalne, czerwono-żółte, wyrastają wprost z
pnia. Zawierają dużo nasion, z których wyrabia się masło
kakaowe używane w lecznictwie. Z upalonych nasion otrzymuje
się kakao zawierające alkaloid teobrominę, podobną w działaniu
do kofeiny. Kakao używa się do sporządzania napoju i do
wyrobu czekolady.
W królestwie Inków napój ten nazywano nektarem Bogów.
Kiedy Hiszpanie wtargnęli do magazynów króla Inków, znaleźli
tam złoto, wełnę z lam i ziarna kakaowe - to wszystko, co
najbardziej było cenione przez Indian.
Ledwie uchwytny wiatr poruszał z lekka liście drzew. Plantacja ciągnęła się na przestrzeni kilku kilometrów. Była dość
dobrze utrzymana. Wszystkie chwasty i młode pędy drzew
4
samosiejek były wycięte, tworząc grubą warstwę ściółki pokrywającą ziemię.
W pobliżu domu rządcy zobaczyliśmy grupę ludzi przy pracy.
Byli to Indianie z plemienia Guarauno. Szli jeden obok drugiego
wycinając chwasty maczetami. Młodzi chłopcy od piętnastu do
dwudziestu lat. Wszyscy z wyjątkiem jednego byli nadzy.
Dookoła bioder przywiązane mieli sznurki, z których zwisały
małe szmatki przykrywające najbardziej wstydliwe części ciała.
Najstarszy ubrany był jak przeciętny Kreol, a na plecy miał
zarzuconą strzelbę. Widać było, że to on dowodzi całą
gromadką. Mówił dobrze po hiszpańsku, pozostali porozumiewali się swoim narzeczem, hiszpańskiego nie znali.
Z początku zachowywali się doś bojaźliwie, ale poczęstunek,
składający się z łyku rumu i papierosa, rozjaśnił ich oblicza. Dali
się chętnie sfotografować.
Nieco dalej, na skraju plantacji, usłyszeliśmy potworny hałas
dochodzący z koron drzew. Powodowały go wielkie papugiary,
różnokolorowe ptaki, wagi około kilograma, a długości do
osiemdziesięciu centymetrów. Te, które napotkaliśmy, należały
do odmiany żółto - niebieskiej i nazywają się araraunami.
Towarzyszący mi ludzie zachęcali mnie do upolowania papug.
Strzeliłem kilka razy i strąciłem z drzewa dwie sztuki. Jedna
papuga upadła na pobliskie bagna. W myśliwskim zapale
popłynąłem do niej i wydostałem ją z wody.
Tak lekkomyślni mogą być tylko cudzoziemcy. W krajach
tropikalnych każda rzeka czy jezioro są niebezpieczne. Jeżeli nie
zna się dokładnie kąpieliska, nie wolno ryzykować wejścia do
wody. Można drogo za to zapłacić.
Ostatni odcinek drogi przebyliśmy po wąskiej i długiej na
trzysta metrów kładce. Po drugiej stronie kładki stanęliśmy już
na stałej powierzchni asfaltowego jeziora.
Widok był niecodzienny; olbrzymie jezioro o połyskliwej
czarnej powierzchni. Jezioro, po którym można było spacerować.
Dochodziło południe, wierzchnia warstwa asfaltu kleiła się do
butów i utrudniała chodzenie. Chwilami miałem wrażenie, że
rozstąpi się pode mną. Odór asfaltu był niezwykle intensywny.
Jak doszło do tej samoistnej destylacji ropy naftowej? Ile
wieków to trwało?
Dzisiaj otrzymujemy asfalt jako produkt uboczny suchej
destylacji ropy naftowej. Ta mieszanka węglowodorów wielocząsteczkowych stosowana jest do pokrywania nawierzchni,
mających wykazać odporność na działanie wody, kwasów i
ługów.
Cóż mogło być prostszego niż założenie spółki akcyjnej do
eksploatowania złóż naturalnego asfaltu. A jednak Towarzystwo
Angielskie, inwestujące pieniądze w ten „złoty" interes, poniosło
dotkliwą porażkę. Musiało zrezygnować z eksploatacji i czym
prędzej uciekać stąd, zostawiając dużą część sprzętu na jeziorze.
Maszyny do wydobywania asfaltu, wagoniki i szyny, to
5
wszystko było zardzewiałe i do połowy zanurzone w asfalcie.
Czarna klejąca masa powoli, ale nieubłaganie wciąga do wnętrza
cięższe przedmioty znajdujące się na powierzchni.
- Jak to się stało? Co doprowadziło do powstania tego obrazu
zniszczenia? - zapytałem jednego z towarzyszących mi ludzi.
- Zwyczajnie - odpowiedział. - Jeszcze niedawno w Wenezueli
nie było rafinerii ropy naftowej. Towarzystwo Angielskie
zarabiało coś niecoś na wydobywanym asfalcie. Obecnie istnieje
kilka rafinerii ropy, produkujących tani asfalt i w dogodnym
miejscu do transportu. A tutaj zawsze były kłopoty z
wywiezieniem towaru. To jest piekielne miejsce. Nie można
zbudować dobrej drogi, ani dobrego portu dla statków ładujących asfalt. Taka inwestycja nigdy się nie zamortyzuje.
- Tam dalej mieszkają jacyś ludzie. Co to za jedni?
- Murzyni. Anglicy sprowadzili ich z Trynidadu do pracy przy
asfalcie.
- Czym się zajmują obecnie?
- Niczym. Siedzą i wegetują. Sprowadzić ich sprowadzili, ale
jak spółka zbankrutowała, to przestali się nimi interesować.
- Czy jest jakaś nadzieja ponownego uruchomienia przedsiębiorstwa?
- Nie ma żadnej nadziei. Ale Murzyni cierpliwie czekają.
Mają czas, mogą czekać.
Rozmawiając doszliśmy do murzyńskiej wioski, położonej po
drugiej stronie jeziora. Nie różniła się niczym od wiosek
afrykańskich. Te same palisady i okrąłe chaty z błota pokryte
liśćmi palmowymi. Przy domach małe pólka uprawne.
Półnadzy ludzie witali nas weseli, gościnni. Widocznie można
być Murzynem bez pracy, mieszkać nad brzegiem smrodliwego
asfaltowego jeziora i także można być szczęśliwym.
Moi towarzysze nabrali do worków asfaltu. Mógł się im
przydać do uszczelniania łodzi.
***
Oscar czuł się coraz lepiej. Z niecierpliwością wyczekiwał
dnia, kiedy jego przymusowe trzymiesięczne leżenie zakończy
się.
W tym czasie przywieziono do mnie ciekawy przypadek.
Młoda, piękna dziewczyna zasnęła i nie mogła się obudzić. Tak
jak Królewna Śnieżka po połknięciu zatrutego jabłka.
Nie pomogły zastrzyki z kofeiny i cardiazolu. Zadziwiający
był fakt, że tętno i oddech dziewczyny były całkiem normalne. O
histerii nie mogło być mowy. Nie było także żadnego urazu
głowy. Co za licho?
Po bezsennej nocy, nad ranem, doszedłem do wniosku, że
przyczyną tego stanu rzeczy mogła być ascaraza - toksyna
wydzielana przez żywe i martwe glisty ludzkie. Tutaj niemal
wszyscy byli zarobaczeni, więc dlaczego ta ślicznotka nie
miałaby mieć tych pasożytów. Jeżeli glist jest dużo, a chory zje
6
przypadkowo jakiś owoc, na przykład owoc granatu, zabijający
te nicienie, to obecność martwych rozkładających się pasożytów
w jelitach ludzkich może wyzwolić taką ilość ascarazy, że chory
dostaje śpiączki. Spokojnej śpiączki, bez innych niepokojących
objawów.
Glist nie można było jednak pozbyć się łatwo u osoby śpiącej.
Co robić? I tu znowu przyszedł mi do głowy nowy pomysł.
Miałem kilka ampułek benecronu - czynnika antytoksycznego
wątroby. Wśród wskazań chorobowych prospektu nie
doszukałem się wprawdzie śpiączki tego typu, ale niczego nie
ryzykowałem. Zaszkodzić dziewczynie nie mogłem, a to było
najważniejsze przy próbach tego rodzaju.
Skutek zastrzyku był niezwykle efektowny. Dziewczyna, która
od trzech dni spała, po kilku minutach od wstrzyknięcia
benecronu, otworzyła oczy, rozejrzała się dookoła zdziwiona i
wstała z hamaka. Jak gdyby nigdy nic zapytała, w jaki sposób
znalazła się tutaj.
Po otrzymaniu oleum quenopodio wyrzuciła z siebie osiemdziesiąt dwie glisty, niektóre dochodzące do trzydziestu centymetrów długości.
Stosowanie benecronu w podobnych przypadkach nigdy mnie
później nie zawiodło. Nie słyszałem także, żeby ktoś inny
stosował tę metodę.
Opowiadałem właśnie Oscarowi o śpiącej dziewczynie, kiedy
do hamaka chorego podszedł wysoki i chudy człowiek z
kogutem w ręku.
- Oscarze, prosiłem cię, żeby nikt się tu nie kręcił - powiedziałem nieco zirytowany - kupowanie kogutów zostaw żonie.
- Doktorze, to nie jest kogut do jedzenia. Ten kogut walczy.
Sprawa jest bardzo ważna. Dzisiaj odbędzie się walka kogutów.
Stawiamy na niego pięćset bolivarów.
- Przywiozłeś kubańskie szpony? - zapytał Oscar, zwracając
się do chudzielca.
- Tak panie - odpowiedział człowiek z kogutem. - Nie
możemy przegrać.
- No to idź, uważaj tylko, żeby mu czego nie podsypali.
Kiedy człowiek odszedł, Oscar zaczął cierpliwie tłumaczyć
mi, na czym polega walka kogutów i co wpływa na zwycięstwo
czy porażkę.
- Koguty muszą być jednakowej wagi - mówił. - Tak, jak
bokserzy na ringu. Muszą być wypoczęte i bez ran na ciele.
Specjalnym nożem zaostrza się szpony albo zakłada im się
protezy - szpony kubańskie. Kogut nie może być przejedzony ani
głodny. Przed samą walką powinien być pilnowany, bo
właściciele innych kogutów robią różne świństwa.
- A jak można zrobić świństwo? - zapytałem naiwnie.
- Można, można. Do kulki z chleba można dodać narkotyku
albo lekarstwa na przeczyszczenie. Chwila nieuwagi i już ktoś z
konkurencji podsuwa kuleczkę kogutowi. I potem, jak taki kogut
ma wygrać? Zatacza się jak pijany albo dostaje biegunki.
7
- Jak długo trwa walka?
- Jeżeli walka jest równa, to do śmierci jednego z ptaków.
Jeżeli jeden kogut uzyskuje przygniatającą przewagę, a drugi
ucieka, to przerywa się walkę. Oczywiście wygrywa ten, który
miał przewagę. Zupełnie tak jak na ringu u ludzi.
- Czy mogę tam pójść?
- Nawet powinieneś. To jest nasza narodowa rozrywka i nie
wypada, żebyś nie poszedł. Można wygrać kupę pieniędzy.
Po południu znalazłem się w specjalnej szopie, w pierwszym
rzędzie widzów, otaczających małą arenę o średnicy dwóch i pół
metra. Mieszkańcy wsi darli się jak opętani. Nie było tam ani
jednej kobiety. Wrzask dotyczył prognozy zwycięstwa i sum
stawianych przez uczestników.
- Doktorze - krzyczał prefekt. - Który z tych dwóch jest
lepszy? Ja stawiam na mojego. Każdą sumę.
Dla świętego spokoju postawiłem na koguta określanego, ze
względu na kolor upierzenia, jako pinto. Wydawał mi się
odpowiednim kandydatem na zwycięzcę.
Przed samą walką właściciele kogutów nabrali wody do ust i
urządzili ptakom prysznic z mieszaniny wody i własnej śliny.
Koguty były już zważone i mogły przystąpić do walki.
Tłum wył bez przerwy. Koguty zwierały się, atakowały
szponami i dziobami. Pierze fruwało na wszystkie strony.
Przeciwnik mojego faworyta dostał dziobem w oko. Zataczał się
i kręcił w kółko, wydawało się, że przegra. Nagle, w ostatnim
zrywie, skoczył na mojego koguta i szponą rozdarł mu skórę na
klatce piersiowej. Kogut pinto zaczął obficie krwawić. Przerwano
walkę. Przegrałem pięć bolivarów.
Następne walki były mniej więcej podobne. Dużo krwi, a
jeszcze więcej wrzasku. Koguty albo padały martwe, albo
kończyły walkę bardzo poturbowane. Niektóre nie nadawały się
już do następnych walk i ich dalszym przeznaczeniem było
zakończenie kariery w garnku.
Patrzyłem na wyładowania temperamentów tubylców. Przeżywali widowisko w sposób niezwykle dramatyczny, zdawało
się, że w tej walce rozgrywają się losy samych widzów. W końcu
powstała bójka. Dwóch ludzi odniesiono do domu. Na szczęście
rany były powierzchowne.
Wieczorem nie omieszkałem złożyć wizyty Oscarowi.
- Wygrałeś - powiedziałem. - Twój kogut był najlepszy. Ale
nie byłem tym wszystkim zachwycony. Dlaczego tak strasznie
krzyczycie w czasie walki?
- Kwestia temperamentu - odpowiedział Oscar.
- Wyzwalacie w sobie najgorsze instynkty. Takie okrucieństwo
wobec ptaków jest karygodne.
- Co ja na to poradzę. To jest silniejsze od nas.
- W każdym razie, ty jako chory, nie powinieneś denerwować
się. Daruj sobie te walki kogutów.
8
***
Minęło już kilka miesięcy od naszego przyjazdu do Guariquen. Postanowiliśmy pojechać do Caracas i kupić różne potrzebne
rzeczy. Przy okazji zamierzaliśmy zobaczyć się z rodakami.
Wyjazd na kilka dni nie wymagał jakiegoś specjalnego zezwolenia ze strony władz sanitarnych. Dla przyzwoitości wysłałem telegram informujący mojego szefa o wyjeździe.
Tym razem pojechaliśmy inną drogą, lądową. Na grzbiecie
mułów. Początkowo przez dżunglę, a potem poprzez faliste
wzniesienia, oddzielające stan Sucre od stanu Monagas.
Podrapani, z otartym naskórkiem na nogach i miękkich
częściach ciała, pokłuci przez komary, dotarliśmy do Maturin.
Stamtąd samolotem do Caracas.
Jak zwykle zatrzymaliśmy się u państwa Żubrów. Zdążyli już
zlikwidować swój pensjonat i przenieśli się do willi w dzielnicy
Sabana Grande.
Moja żona tak była spragniona towarzystwa rodaków, że do
późna w nocy nie dała spać pani Żubrowej, opowiadając jej
swoje przeżycia i wysłuchując z kolei plotek z Caracas.
Wydarzeniem dnia było usiłowanie dokonania morderstwa na
osobie doktora Stanisława Windygi. Był to lekarz z Warszawy,
pracujący obecnie na wyspie Coche.
- Panie Januszu, jak to było naprawdę? - zapytałem. - Musi
pan znać jakieś szczegóły tego wydarzenia.
- Kością niezgody był nowy jeep, przysłany do ośrodka
zdrowia - odpowiedział Żubr. - Na Coche istnieją trzy wioski. W
jednej mieszkał Windyga, a do dwóch pozostałych musiał
dojeżdżać jeepem. Stasio uważał, że samochód przysłano jemu, a
prefekt był zdania, że prefektura i policja także mogą z niego
korzystać. Banda z prefektury przy pomocy podrobionego
kluczyka uruchomiła w nocy samochód i pojechała na hulankę
do sąsiednich wiosek. Kiedy pijani wrócili następnego dnia rano,
Windyga zaczął wygrażać im pięścią i wymyślać od najgorszych.
W godzinę po incydencie Stasio został zawiadomiony przez
policjanta, że prefekt czeka na niego. Cóż miał robić? Poszedł.
Prefekt pokazał ręką w stronę cel umieszczonych w patio,
zapraszając jednocześnie gestem do zajęcia jednej z nich.
Widząc, że nie ma żartów, Windyga posłusznie wykonał rozkaz.
Nie zdążył jeszcze wejść do celi, kiedy padły strzały. Dostał
osiem kul.
-Meksyk, cholera - zauważyłem. - Inna rzecz, że trochę było w
tym jego winy. Po co im wymyślał i wygrażał.
- Potem Stasio upadł na betonową podłogę i stracił przytomność. Pacjenci Windygi narobili dużo szumu. Prefekt i komendant policji uciekli motorówką na Margaritę. Sanitariusz z
kilkoma ludźmi wynieśli Windygę do łodzi i zawieźli go do
szpitala w Porlamar. Tam nikt nie chciał się nim zająć. Uznano tę
zbrodnię za polityczną i dopiero jakaś lekarka Polka udzieliła mu
9
pomocy.
- Niesłychane.
- Windyga zapisał się poprzednio do partii opozycyjnej w
stosunku do rządu, do URD - Union Republicano Democratica.
Był nawet jej prezesem na wyspie.
- Zwariował. Pchać się tutaj do polityki może tylko szaleniec.
- Był bardzo popularny wśród ludności i myślał, że mu
wszystko wolno. Wyobraź sobie ... nawet potem nie był
operowany. Jedna kula utkwiła w przełyku, a druga w żołądku.
Po prostu wypluł kule, a dziury po nich same się zagoiły podczas
jego pobytu w Porlamar.
- Co robi teraz?
- Przyjechał do Caracas i ma nadzieję otrzymać odszkodowanie za poniesione straty moralne i fizyczne. Nie chcą go
przenieść w inne miejsce. Ministerstwo wysyła go z powrotem
na Coche.
- To nieładnie.
- Windyga ma dużo pieniędzy. Dookoła wyspy Coche
znajdują się słynne ławice perłopławów. Dostaje od pacjentów
nurków i rybaków perły w prezencie. Uważa się Coche za wyspę
opisaną w słynnej powieści o Robinsonie. Paskudne miejsce.
Brak roślinności, piasek jest słony, nic na nim nie chce rosnąć.
Ludzie utrzymują się ze sprzedaży soli, połowu ryb i pereł,
charakteryzujących się pięknym pomarańczowym odcieniem.
- Na wyspie Robinsona było przecież dużo roślinności.
- Kto tam wie, jak to było. Przecież powieść nie musi opierać
się na prawdziwych faktach.
Następnego wieczoru poznaliśmy bohatera dnia. Wysoki,
silnie zbudowany mężczyzna. Zaraz po przywitaniu zdjął koszulę
i pokazał nam swoje blizny. Był bardzo zdenerwowany.
Zdecydowany jednak wrócić na wyspę. W przeniesienie na inne
miejsce przestał wierzyć.
Poza Windygą poznaliśmy w Caracas lekarzy: Gerulewicza,
Misińskiego i Dobrowolską. Największą niespodziankę sprawiło
nam spotkanie rodzeństwa Stosio i ich matki. Irena i Janek byli
naszymi kolegami ze studiów.
Wszystkim powodziło się dość dobrze. Matka Stosiów
założyła nawet fabryczkę wódek w Caracas. Młodzi pracowali w
ośrodkach zdrowia. W kłopotach znalazł się tylko dr Gerulewicz.
Pracował w Achaguas. Zarzucano mu niewypełnianie obowiązku szczepienia ludności przeciw ospie. Oskarżenie oczywiście było fałszywe. Przeszkadzał jakiemuś miejscowemu
kacykowi i to wystarczyło, żeby go spławić. Dostał wymówienie
z pracy. Zaczepił się tymczasem w Ministerstwie, pracując w
charakterze biologa. Prowadził doświadczenia związane ze
zwalczaniem bilarzii. Uważał tę pracę za beznadziejną. Z drugiej
strony zadowolony był, że mieszka w Caracas.
Jednym z najciekawszych ludzi poznanych przez nas w
Wenezueli był dr Dorian Reichman. Uważał się za Polaka, obywa-
10
telstwo miał szwajcarskie, a był Żydem. Mówił doskonale
kilkoma językami. Był lekarzem, ale nie pracował w swoim
zawodzie. Pasjonowały go stosunki międzyludzkie. Kiedy poznaliśmy go, zajęty był właśnie montowaniem instytutu stosunków międzyludzkich dla pewnego towarzystwa naftowego.
Chodziło o zorganizowanie placówki, której głównym celem
byłaby koordynacja stosunków między władzami towarzystwa a
organami
władzy
państwowej.
Towarzystwa
naftowe
niejednokrotnie miały trudności z uzyskaniem od rządu koncesji
czy też innych uprawnień.
Dorian był urodzonym geniuszem wszelkiego pośrednictwa.
Przed nim otwierały się wszystkie drzwi, z każdym człowiekiem
umiał znaleźć wspólny język. Umiał też robić dobre interesy.
Zaprzyjaźnienie się z ministrami czy prezydentami nie stanowiło
dla niego żadnego problemu.
Przeszłość Reichmana dowodziła, że tak było istotnie. Nie
znam wszystkich jego wyczynów, ale te, co znam, świadczą
dostatecznie dobitnie o jego sprycie i obrotności.
Dorian był człowiekiem, który przywiózł po wojnie do
Warszawy polski szpital z Edynburga. Potem przez kilka miesięcy przebywał na wyspie Barbados jako honorowy gość
angielskiego gubernatora. W Gwatemali, w kilka dni po przyjeździe, mianowany został dyrektorem Instytutu Imigracyjnego.
Stamtąd przeniósł się do Wenezueli, gdzie początkowo pracował
jako wicedyrektor takiego samego Instytutu, a potem jako
główny doradca ministra sprawiedliwości Machado.
Był wnioskodawcą praw, na których miał się opierać system
kwot imigracyjnych. W przeciwieństwie do systemu panującego
w Stanach Zjednoczonych, gdzie imigrantów wpuszczano
według określonych kwot narodowościowych, Dorian zaproponował kwoty, których wysokość zależałaby od użyteczności
imigrantów dla Wenezueli. Kraj potrzebował rolników, szewców, architektów, murarzy itp. Kwoty imigracyjne powinny
zależeć właśnie od tego rzeczywistego zapotrzebowania na
fachowców, czyli, inaczej mówiąc, od popytu.
Dorian doradzał także, jak należy zorganizować służbę bezpieczeństwa publicznego. Tego rodzaju zdolności były wysoko
cenione przez ministra sprawiedliwości.
Widząc, że dla Reichmana nie ma nic trudnego, zaproponowałem mu, ażeby wystarał się o przeniesienie nas na inną
placówkę. Klimat w Guariąuen był niezdrowy, wilgotny. Dłuższe
przebywanie tam mogło źle się odbić na naszym zdrowiu.
Propozycja moja miała raczej charakter żartobliwy. Mogłem, jak
mi się wydawało, sprawę tego rodzaju załatwić sam.
Kilkudniowy pobyt w Caracas pełny był różnych wrażeń. W
godzinach rannych odwiedzaliśmy z żoną eleganckie sklepy,
robiąc zakupy.
Stary aparat fotograficzny, Retinę II, podarowałem, a kupiłem
Contaxa. Nabyłem strzelbę „belgijkę" kaliber dwudziesty i sto
naboi. Bez żadnych formalności i zezwoleń, po prostu tak, jak się
11
kupuje bułki w piekarni. W ciągu jednego dnia krawiec uszył mi
garnitur z lekkiej angielskiej wełny. Do tego pasował kapelusz
panama. Oczywiście żona nie pozostawała w tyle i zaopatrywała
się także w różne interesujące ją rzeczy i stroje. Kupiłem kilka
lekkich jedwabnych koszul wyrzucanych na spodnie.
Odwiedziłem przedstawicielstwo firmy Zeissa i nabyłem
przeciwsłoneczne okulary. W tym tropikalnym klimacie ciemne
okulary są nieodzowne dla ochrony oczu. W specjalnym sklepie
zaopatrzyłem się w oryginalne papierosy egipskie, fajki firmy
Parker, cygara z Filipin, każde w oddzielnym pudełeczku, w
pochewkach z wonnego drzewa sandałowego oraz w papierosy
kubańskie w ryżowej bibułce.
Poszliśmy także do filii Banku Londyńskiego, gdzie założyliśmy książeczkę bankową. Urzędnikiem załatwiającym te sprawy
okazał się nasz kuzyn, Janusz Załęski. Co za miła niespodzianka.
Widziałem go ostatni raz w czasie powstania, kiedy wychodził z
kanału po przedostaniu się ze Starówki na Żoliborz. Młody,
przystojny człowiek, elegancko ubrany, mówiący swobodnie po
angielsku i hiszpańsku.
Po południu państwo Żubrowie i architekt miejski Caracas,
inżynier Chramcow z żoną, namówili nas na pójście do Nowego
Cyrku na walki byków. Przyjechali słynni matadorzy z Kor-dowy
w Hiszpanii. Trzeba było koniecznie ich zobaczyć.
Usiedliśmy na najlepszych miejscach, w cieniu. Publiczności
było dużo. Po kilku minutach czekania, na arenę wkroczyli
toreadorzy i pikadorzy na koniach. Pokłonili się nisko przed
trybuną i przy akompaniamencie fanfar wycofali się z areny.
Dostali burzliwe oklaski. Słychać było okrzyki zachęcające do
walki.
Na arenie zostało czterech toreadorów, których zadaniem było
rozgrzanie byka do walki. Trzymali w rękach różowe płachty. Po
chwili wypuszczono byka. Wpadł jak bomba na środek areny.
Zdawało się, że rozniesie toreadorów. Ci jednak przezornie
schowali się za specjalnie skonstruowane ścianki, umieszczone
symetrycznie w pobliżu muru otaczającego arenę. Między
drewnianym schronieniem a murem było tak mało miejsca, że
tylko toreador mógł się tam zmieścić.
Kiedy byk zmęczył się trochę bieganiną po arenie, toreadorzy
wyszli z kryjówek machając płachtami. Byk atakował zawsze
płachtę, a nigdy człowieka. Zabawa trwała z piętnaście minut.
Następnym etapem walki była akcja pikadorów.
Na arenę wjechali dwaj jeźdźcy na koniach. Trzymali w rękach dzidy. Konie miały na sobie jakieś średniowieczne stroje.
Widać było także, że są obłożone materacami na wypadek ataku
byka. Pikadorzy starali się doprowadzić bestię do wściekłości.
Udawało im się to doskonale. Dziobany piką byk dostawał ataku
furii.
Tymczasem do walki wszedł toreador, wbijający krótkie
włócznie w kark byka. Moim zdaniem, zadanie to było najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne. Toreadora nie chroniła żadna
12
płachta. Szedł prosto na byka mając w obu rękach banderille.
Kiedy zwierzę rzuciło się na niego, zręcznie uskoczył na bok,
wbijając w tym samym momencie groty. Otrzymał masę
oklasków.
Teraz zaczynała się najciekawsza faza walki. Przy ryku fanfar
na arenę wszedł matador z ciemnoczerwoną płachtą w jednym
ręku i szpadą w drugiej. Manolete czy Cordobes, słynni
toreadorzy, są właśnie matadorami. Byk atakował, a matador
zwodził go płachtą. Często odwracał się tyłem do bestii,
pokazując w ten sposób swoją odwagę. Robił różne piruety i
figury, których nazw nie pamiętam. Kiedy byk był już u kresu
sił, a piana obficie ciekła mu z pyska, matador podniósł szpadę i
zdecydowanym ruchem wbił ją między łopatki bestii. Byk runął.
Na arenę posypały się różne przedmioty. Kwiaty, kapelusze,
owoce, cukierki. Miało to wyrażać wielki podziw dla matadora.
Cztery muły wyciągały pospiesznie martwe zwierzę z areny.
Trybuny ryczały, a ja robiłem zdjęcia.
Następna walka miała tragiczny przebieg. Byk był złośliwą
bestią, kierował rogi więcej na matadora niż na płachtę. Było to
zachowanie nietypowe i wielce niebezpieczne dla człowieka. W
pewnej chwili udało się bykowi zawadzić rogiem o biodro
matadora. Na trybunach odezwały się gwizdy i niezadowolenie z
takiego obrotu rzeczy. Sanitariusze zabrali rannego, a toreadorzy
z różowymi płachtami starali się odwrócić uwagę byka od
krwawiącego człowieka.
Hańba, jaką okrył się matador, była dla niego nie do
zniesienia. Po chwili wyrwał się sanitariuszom i wpadł na arenę,
aby rozprawić się ze swoim przeciwnikiem. Rzeczywiście udało
mu się zabić byka, ale już następnego dnia rano oglądaliśmy na
mieście klepsydry z nazwiskiem dzielnego matadora. Gdyby
natychmiast był operowany, z pewnością uratowałby życie. Było
także rzeczą jasną, że to gwizdy publiczności spowodowały tę
tragedię.
W pozostałych trzech walkach nie było niespodzianek.
Wszystkie byki dały się łatwo zabić matadorom.
***
Nasz pobyt w Caracas dobiegał końca. Zwiedziliśmy jeszcze
wystawę obrazów słynnego malarza hiszpańskiego, Salvadore
Dali. Wrażenie, jakie na mnie zrobiły jego dzieła, graniczyło z
ekstazą. Dali niewątpliwie jest największym malarzem wszystkich
czasów. Nawet ekscentryczne wygłupy i wypomadowane wąsy
nie są w stanie zaszkodzić pozytywnej ocenie jego obrazów.
Wpadliśmy także do Muzeum Narodowego. Nie zobaczyliśmy
tam nic godnego uwagi. Każde prowincjonalne muzeum w
Europie ma więcej do pokazania niż Muzeum Narodowe w
Caracas. Mają tam trochę ceramiki meksykańskiej, kilka kolekcji
motyli i innych owadów, parę wypchanych ptaków, kilka łuków
indiańskich, kolekcje minerałów itp.
13
Trzeba było wracać do domu. Wysłałem do Oscara radiotelegram. Prosiłem o przysłanie stateczku do Irapa.
W porcie nasz przyjaciel czekał już na nas. Bał się, że nie
wrócimy. Wolno mu było już chodzić. Wszystkie objawy
chorobowe cofnęły się, na kliszy nie było śladu zmian gruźliczych.
Szliśmy razem w wesołym nastroju, opowiadając sobie
najnowsze wiadomości z Caracas i Guariquen.
Wkrótce po naszym powrocie radio podało alarmujące wieści.
Grupa wojskowych obaliła demokratyczny rząd prezydenta
Romulo Gallegosa. Junta wojskowa, obejmująca władzę w kraju,
składała się z trzech pułkowników: Delgado Chalbaud, Llovera
Paeza i Marcosa Pereza Jimeneza. Zamach stanu inspirowany
był, jak przypuszczano, przez rząd Stanów Zjednoczonych?
Dotychczasowy prezydent uciekł za granicę. Był to bardzo
lubiany i ceniony pisarz wenezuelski o zapatrywaniach lewicowych. Wojskowych, którzy doszli do władzy, prawie nikt nie
znal i ludność była bardzo niespokojna o przyszłe losy kraju.
Poszedłem odwiedzić Oscara. Zastałem go w dość dziwnej
pozie. Przykucnął na tarasie trzymając w ręku zapałki. Na
betonie leżał kawałek waty.
- Co robisz Oscarze? - zagaiłem rozmowę.
- Zaraz zobaczysz.
Z pudełeczka po papierosach wytrząsnął dużego czarnego
skorpiona. Umieścił go w kole zrobionym z waty.
- Uważaj, zobaczysz coś ciekawego. Nie widziałeś jeszcze
owadów popełniających samobójstwo. W obliczu niebezpieczeństwa skorpion używa zatrutego kolca na ogonie do samounicestwienia.
Po zapaleniu waty przez Oscara, skorpion zwinął ogon pod
siebie i dźgnął się szpikulcem w brzuch. Po chwili nie żył.
- Znalazłem go w bucie - tłumaczył Oscar. - Zabić pewnie by
mnie nie zabił, ale przechorowałbym takie ukłucie. A dobrze
wiesz, że już mam dość chorowania.
- Czy skorpion może zabić dorosłego człowieka? - zapytałem.
- Podobno może. Ale ja tego nie widziałem. Obserwowałem
tylko śmierć dwojga dzieci, jedno miało sześć miesięcy, drugie
półtora roku. Lekarz nie był w stanie ich uratować.
- Zostawmy skorpiony w spokoju. Co myślisz o zmianie
rządu?
- Nie wiem, co mam myśleć. Byłem bardzo zaangażowany w
popieraniu poprzedniego rządu. Walczyliśmy o prawdziwą
wolność. Byliśmy gospodarzami we własnym kraju. A teraz co?
Będą nami rządzić pułkownicy. Boję się, że mogą mnie
aresztować.
- Ciebie, na tym odludziu? Przeciwnie, będą zabiegali o twoje
poparcie. Mając twoją przychylność, mogą liczyć na głosy
wyborcze całej ludności z tego okręgu.
- Nie można za nic ręczyć. To są prawdopodobnie ludzie z
And. Twardzi, bezwzględni. A wyborców nie potrzebują, sami
14
się wybrali.
- Gdy mówimy o tych sprawach, to może opowiesz mi coś z
historii Wenezueli. Słyszę często nazwisko Simona Bolivara.
Wszędzie wiszą jego portrety. Co to za jeden?
- Jak to, nie wiesz, kim był Bolivar?
- Trochę wiem, ale opowiedz mi o nim po swojemu. Nie chce
mi się zaglądać do encyklopedii.
- Był to bohater walk o wyzwolenie Ameryki Południowej.
Obalił rządy Hiszpanów w pięciu państwach, między innymi w
Wenezueli, Boliwii i Kolumbii.
- jak to się mogło stać, że taki zasłużony człowiek umarł w
biedzie, porzucony przez wszystkich? Czy to prawda?
- Prawda. Umarł w Kolumbii. Chorował na gruźlicę.
- Niezbyt ładnie postępujecie ze swoimi bohaterami. Dzisiaj w
każdym mieście i niemal na każdym placu stoją pomniki
Bolivara, a wtedy, kiedy potrzebował waszej pomocy, to
przegnaliście go z ojczyzny.
- Ladislao - zaśmiał się Oscar. - Mnie przy tym nie było. Ja
bym na pewno na to nie pozwolił.
- Często także wspominacie generała Gomeza. Mówicie, że
odznaczał się okrucieństwem i bezwzględnością w stosunku do
przeciwników politycznych.
- Dla jednych był dobry, dla drugich zły. Dobry dla tych,
którzy go popierali. Uwolnił w każdym razie skarb państwa od
długów zagranicznych. Rządził dwadzieścia siedem lat. Żaden
rząd ani przed nim, ani po nim nie utrzymał się tak długo.
- Cudzoziemcy twierdzą, że umiał utrzymać porządek w kraju.
- A umiał. Jak ktoś nie zgadzał się z jego zdaniem to, albo
kazał założyć mu na nogi kajdany z żelazną kulą i wysyłał do
pracy przy budowie dróg, albo kazał uwięzić w gigantycznym
lochu o kształcie kuli, zwanym Rotundą, gdzie gnił za życia.
Przez okratowane okienko, w górnej części lochu, wrzucano
skazanym trochę ochłapów, chyba tylko w tym celu, żeby
przedłużyć ich męczarnie.
- Podobno Gomez lubił się bawić?
- A jakże. Bale organizowane przez niego przeszły do
historii. Zapraszał zazwyczaj kilkadziesiąt osób. Po pierwszym
tańcu panowie szli do baru, a na sali zostawały żony i córki.
Gomez tańczył kolejno ze wszystkimi, które mu się podobały.
Potem wybierał najładniejszą i zostawał z nią na noc.
- Jak na to reagowali mężowie czy ojcowie?
- Byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Po takiej
nocy wyróżniona kobieta mogła liczyć na poparcie i hojność
dyktatora.
- Czy wszyscy zgadzali się na to?
- A co mieli robić. Nikt nie miał ochoty trafić do Rotundy.
Zresztą to im się opłacało. Panie bardzo zabiegały o spędzenie
nocy w towarzystwie Gomeza.
- Czy to prawda, że miał tak dużo dzieci?
- To był kawał chłopa. Oblicza się jego potomstwo na
15
sześciuset synów i córek.
- O kim jeszcze chciałbyś mi opowiedzieć?
- O Tomasie Funesie.
- Nic o nim nie słyszałem.
- Niezwykle ciekawa postać. Drwił sobie z dyktatora Gomeza.
Oderwał od Wenezueli terytorium Amazonas i podporządkował
sobie przez okres ośmiu lat.
- Jak to ... oderwał?
- Najzwyczajniej w świecie. Gubernator Amazonii, generał
Roberto Pulido, kazał płacić bardzo wysokie podatki za wywożony kauczuk - główne bogactwo tego obszaru. Pewnej nocy
Funes kazał zamordować generała i wszystkich urzędników
państwowych zamieszkujących San Fernando de Atabapo, stolicę
terytorium.
- Ciekawe stosunki.
- Wielokrotnie generał Gomez wysyłał ekspedycje karne dla
ukrócenia samozwańca. Na próżno. Funes był bogaty i silny.
Potrzebną broń zakupił w Brazylii, a ludzie jego znali świetnie
teren walki. Pewnego razu otrzymał od dyktatora propozycję
legalnego objęcia władzy. Funes grzecznie odmówił. Obawiał się
podstępu. Chcąc pozornie okazać dobrą wolę, zgodził się na
przyjęcie nowego gubernatora. Od pierwszej chwili nowy
gubernator stał się marionetką w rękach Funesa. W praktyce nic
się nie zmieniło w panujących stosunkach. Kauczuk wywożono
do Brazylii przez Rio Negro, uniezależniając się całkowicie od
krajowych rynków zbytu. Gubernator widząc niebezpieczeństwo,
na jakie się narażał, i śmieszną rolę, w jakiej występował,
poprosił o urlop i więcej nie wrócił. Pożegnano go uroczyście, ze
wszystkimi honorami. Przez trafną decyzję uratował honor i
życie.
- A jaki był finał tej historii?
- Można się łatwo domyśleć. To musiało się źle skończyć.
Jeden z generałów dyktatora zaskoczył Funesa w jego własnym
domu. Walka trwała dwadzieścia osiem godzin. Obleganych
było zaledwie kilkunastu. Po wyczerpaniu amunicji i stracie
kilku ludzi Funes skapitulował. Sąd wojenny skazał samozwańca
na natychmiastowe rozstrzelanie.
- Sen o władzy zakończył się tragicznie. Kiedy to wszystko
wydarzyło się?
-Tomas Funes został rostrzelany w dniu moich urodzin. Moi
rodzice dobrze znają wszystkie szczegóły tej historii.
16

Podobne dokumenty