pobierz
Transkrypt
pobierz
GUARIQUEN Wkrótce po naszym przyjeździe Oscar zachorował. Gorączkował i tracił na wadze. Po kilkudniowej obserwacji i badaniach orzekłem, że chory jest na gruźlicę płuc. Początkowe zdumienie i oburzenie chorego oraz jego rodziny na taką diagnozę zamieniły się w zażenowanie po potwierdzeniu się diagnozy w poradni przeciwgruźlicznej w Cumana. Główną przyczyną choroby Oscara był zbyt intensywny tryb życia. Zazwyczaj, chociaż nie zawsze, mamy takie zdrowie, na jakie zasłużyliśmy naszym prowadzeniem się. Otóż Oscar za dużo pracował i nie prowadził się zbyt dobrze. Chciał zagarnąć dla siebie wszystkie ważniejsze transakcje handlowe w tym rejonie, chciał przetransportować swoimi łodziami wszystkie towary, przychodzące z większych miast czy też dostarczane do punktów centralnych stanu Sucre. Kierował pracą na plantacji trzciny cukrowej i w gorzelni. Często wyjeżdżał na zebrania partyjne, legislatywy stanowej i loży masońskiej. Pił rum i palił dużo papierosów, jednocześnie, jako szanujący się Kreol i w dodatku potomek Arabów, uwielbiał kobiety. Usilnie starał się zapłodnić jak największą ilość młodych dziewczyn, co zresztą udawało mu się znakomicie. Młody, przystojny, energiczny, bogaty, sympatyczny i hojny Oscar lubiany był przez kobiety. Nie żałowały mu swoich wdzięków, tym bardziej że posiadanie wspólnego potomka z Oscarem dawało im pewne korzyści materialne i przychylność wszechmogącego kacyka. W Wenezueli ilość dzieci ślubnych jest tak znikoma, że tego rodzaju postępowanie nikogo tam nie razi. W sądach nie spotyka się często spraw o alimenty. Ojcowie dają na dzieci tyle, ile mogą, a jeżeli nie pomagają matkom, to nikt się o to nie oburza. Kobiety pragną mieć dużo dzieci i to często z różnymi mężczyznami. Pożądanym jest, ażeby ojciec był ładny i bogaty. Przerywania ciąży są niepopularne i należą do rzadkości. Niewątpliwie główną przyczyną tego stanu rzeczy jest prymitywna niefrasobliwość rodziców, a także i łatwość w wychowywaniu dzieci. Byle buda zapewni dach nad głową. Kupowanie węgla i ubrania jest zbyteczne. W pierwszych latach dzieci biegają gołe. Szkoła podstawowa jest darmowa, a dalsze aspiracje naukowe są niemal nieznane. Biedne dzieci mogą zawsze najeść się bananów i owoców mango. Owoców nigdzie nie brakuje. Głód niewątpliwie istnieje tutaj, ale raczej wynika on z ludzkiej ciemnoty, niezaradności czy też złego stanu zdrowia. Oscar zachorował. Musiał teraz wyzbyć się wielu przyjemności i zmienić tryb życia. Nie wolno mu było opuszczać hamaka. Codziennie dostawał streptomycynę. Musiał dobrze się odżywiać. Tylko w najważniejszych sprawach dopuszczano do niego ludzi i to tylko na kilka minut. Oscar wierzył we mnie i był dla mnie niezwykle serdeczny. 1 Moja przyjaźń była dla niego bardzo istotna. Polubiliśmy się jak dwaj bracia. On pomagał mi w zwalczaniu moich kłopotów, a ja leczyłem go i dodawałem otuchy. Po obiedzie siadywałem na olbrzymim tarasie jego domu i szukałem w plwocinie prądków. Barwiłem preparaty metodą Ziel Nielsena. Początkowo widziało się sporo prątków Kocha, ale w miarę trwania kuracji - znalezienie ich nastręczało coraz więcej trudności. Oscar zaglądał często do mikroskopu, nauczył się nawet barwić preparaty. - Widzisz Oscarze, jesteś coraz zdrowszy - zapewniałem. - Przy tego rodzaju zmianach chorobowych, jak u ciebie, kuracja trwa zazwyczaj trzy miesiące. Będziesz zdrowszy niż kiedykolwiek. - Czy aby napewno? - pytał niespokojnie chory. - Boję się śmierci. - Co ci przychodzi do głowy. Tyjesz. Wyglądasz dobrze. Nie gorączkujesz. Czy tak wygląda człowiek umierający? - Czy możesz mi zagwarantować wyleczenie? - Mogę. Tylko w przyszłości musisz być grzeczny i nie robić głupstw. Pytaj, co ci wolno robić, a czego nie wolno. - Wiesz, ile ważę? - Na pewno kilka kilogramów więcej niż na początku kuracji. - I apetyt mam nadzwyczajny. Czy mogę jeść wszystko? - Możesz. Tylko nie pij wszystkiego. Zwłaszcza tego rumu, który produkujesz. - Nie wiem, jak ci mam dziękować, przyjacielu? - To niepotrzebne. Raczej opowiedz mi coś ciekawego. Tylko nie wysilaj się. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o ludziach z Europy, którzy przewinęli się przez tę dżunglę. - Wiesz, bywał tutaj pewien lekarz skazany na dożywocie, na Diabelską Wyspę. - Jeżeli był skazany, to jak mógł tutaj bywać? - Uciekł z Gujany Francuskiej. - Kiedy? - Dawno. - To ciekawe. Lekarze na ogół nie trafiają na Diabelską Wyspę. Opowiadaj. - Nazywał się Bougrat. Mieszkał i pracował w Paryżu. Pewnego dnia przyszedł do niego listonosz. Ten człowiek przechodził kurację przeciwluetyczną. Dostawał dożylne za strzyki z salwarsanu. Lekarz wstrzyknął mu za dużą dawkę i chory nagle zmarł. - Może to był wypadek? - Może, ale Bougrat uciekł do Marsylii i chciał się dostać na statek odpływający do Dakaru. - Może przestraszył się? - Może. Ale listonosz miał przy sobie masę pieniędzy. Pieniądze znikły, a potem znalazły się w walizce lekarza. Tak czy inaczej wlepili mu dożywocie i posłali na Diabelską Wyspę. Jest to mała wysepka na Morzu Karaibskim u wybrzeży Gujany 2 Francuskiej. Stamtąd niełatwo jest uciec. Nikomu się to jeszcze nie udało. - Dlaczego? - Więzienie jest dobrze strzeżone. Zbocza wyspy są urwiste, a dookoła pływają rekiny specjalnie zanęcane. Bougrat leczył i operował więźniów. Ponieważ sprawował się nienagannie, po kilku latach został przeniesiony do pracy w szpitalu dla więźniów na lądzie stałym. Tam miał znacznie większą swobodę. Nawet zarabiał trochę pieniędzy. - W jaki sposób? - Dostawał je od pacjentów za udane operacje. - A skąd pacjenci mieli pieniądze? - Niektórzy zarabiali pracując w dżungli, a innym wolno było łapać cenne motyle Morpho, masowo występujące w tym rejonie. - Jak udało mu się uciec? - Kupił dużą łódź żaglową. Namówił dwóch młodych i silnych więźniów do wzięcia udziału w ucieczce. W czasie burzy odbili od brzegu i popłynęli wzdłuż wybrzeża w stronę Wenezueli. - Nie było pogoni za zbiegami? - A jakże. Tylko, że oni zdążyli już przybić do brzegów Wenezueli. Tutaj, niedaleko Guariquen. Potem każdy z więźniów poszedł w swoją stronę. Bougrat dostał się do El Pilar, gdzie zaczął pracować jako robotnik na plantacji kakaowców. Po pewnym czasie jeden z robotników został przywalony drzewem. Lekarz poprosił o piłę, siekierę, ostry nóż, grube nici i igłę. Wykonał sprawnie amputację nogi i uratował człowieka. - Mógł to zrobić ktoś inny. - O nie, w tym czasie było w Wenezueli zaledwie kilku lekarzy, a w stanie Sucre żadnego. Ludzie po takim wypadku umierali. Po tym wydarzeniu zaczęli schodzić się do niego różni pacjenci po porady lekarskie i na zabiegi operacyjne. Leczył ludzi dobrze i nie żądał pieniędzy. Sami zasypywali go podarkami. Władze francuskie dowiedziały się o miejscu pobytu zbiega i zażądały od dyktatora Gomeza wydania doktora Bougrat. - Historia jak z bajki. Co zrobił Gomez? - Nic. Ludzie z El Pilar ujęli się za nim, powiedzieli, że zbieg jest dobrym lekarzem. Prosili Gomeza, żeby go nie wydawać Francuzom. - Przecież istnieją umowy międzynarodowe dotyczące obowiązku wydawania pospolitych zbrodniarzy. - A czy Gomez znał się na tym. Analfabeta do dwudziestego roku życia. Sam wyprawił masę ludzi na tamten świat. Nie rozumiał, po co tyle krzyku o człowieka, który zabił tylko jednego, a uratował wielu. - Co robi obecnie Bougrat? - To co zawsze. Operuje. Ma w Caracas gabinet kosmetyczny, a za gabinetem dla wtajemniczonych małą salę operacyjną, gdzie dokonuje najtrudniejszych nawet operacji. - Ożenił się? 3 - Oczywiście. Ma kilka córek. Wszystkie wyszły bardzo dobrze za mąż za czcigodnych Kreoli z nalepszych rodzin. - A jak na to wszystko reaguje Izba Lekarska? - Są bezradni. We Francji Bougrat pozbawiony jest praw obywatelskich i dyplomu lekarskiego. Nigdy nie otrzymał tutaj nostryfikacji, a mimo to praktykuje i cieszy się szacunkiem. - W Europie taka historia nie mogłaby się nigdy zdarzyć. - Zmieniały się rządy, a jednak żaden prezydent nie mógł zdobyć się na wydanie tego lekarza władzom francuskim. Bougrat ma wielu przyjaciół wśród tych, którym uratował życie. - Niewątpliwie jest to ciekawa historia, która dowodzi, że przy odrobinie szczęścia nie ma w życiu sytuacji tak złej, żeby nie można było z niej wybrnąć. Bougrat tutaj stał się kimś. Oscar, opowiedz jeszcze coś ciekawego. - Na dzisiaj to chyba dosyć. Powinieneś pójść na wycieczkę do asfaltowego jeziora Guanoco. To niedaleko stąd. Piętnaście kilometrów w stronę Maturin. Dostaniesz czterech uzbrojonych ludzi. Dżungla jest trochę niebezpieczna. Weź aparat fotograficzny i strzelbę. Może coś upolujesz. Może spotkacie Indian Guarauno. Warto ich sfotografować. Wyglądają dziko, ale są potulni. Będziesz miał zresztą eskortę. Na całym świecie jest zaledwie kilka takich jezior, a jezioro w Guanoco jest największe. W dwa dni potem, w niedzielę, zabrałem obiecanych mi ludzi i zagłębiliśmy się w dżunglę. Kto nie spacerował po ścieżkach dżungli, ten nie wie, co to za przyjemność. Błoto nigdy tam nie wysycha. Oślizgłe głazy. Na każdym kroku węże. Olbrzymia ich większość nie jest groźna dla człowieka, ale skąd może o tym wiedzieć ktoś, kto nigdy nie bywał w takiej gęstwinie. Kłujące gałęzie czepiają się ubrania. Komary, muchy. Duszno. Zapach stęchlizny. Po krótkim marszu poczułem, że moje ubranie jest mokre. Zacząłem już żałować pomysłu wybrania się na wycieczkę. Wkrótce doszliśmy do olbrzymiej plantacji kakaowców starego Figueroa. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem kakaowce. Są to małe drzewa z rodziny zatwarowatych, pochodzące z Ameryki Środkowej. Owoce owalne, czerwono-żółte, wyrastają wprost z pnia. Zawierają dużo nasion, z których wyrabia się masło kakaowe używane w lecznictwie. Z upalonych nasion otrzymuje się kakao zawierające alkaloid teobrominę, podobną w działaniu do kofeiny. Kakao używa się do sporządzania napoju i do wyrobu czekolady. W królestwie Inków napój ten nazywano nektarem Bogów. Kiedy Hiszpanie wtargnęli do magazynów króla Inków, znaleźli tam złoto, wełnę z lam i ziarna kakaowe - to wszystko, co najbardziej było cenione przez Indian. Ledwie uchwytny wiatr poruszał z lekka liście drzew. Plantacja ciągnęła się na przestrzeni kilku kilometrów. Była dość dobrze utrzymana. Wszystkie chwasty i młode pędy drzew 4 samosiejek były wycięte, tworząc grubą warstwę ściółki pokrywającą ziemię. W pobliżu domu rządcy zobaczyliśmy grupę ludzi przy pracy. Byli to Indianie z plemienia Guarauno. Szli jeden obok drugiego wycinając chwasty maczetami. Młodzi chłopcy od piętnastu do dwudziestu lat. Wszyscy z wyjątkiem jednego byli nadzy. Dookoła bioder przywiązane mieli sznurki, z których zwisały małe szmatki przykrywające najbardziej wstydliwe części ciała. Najstarszy ubrany był jak przeciętny Kreol, a na plecy miał zarzuconą strzelbę. Widać było, że to on dowodzi całą gromadką. Mówił dobrze po hiszpańsku, pozostali porozumiewali się swoim narzeczem, hiszpańskiego nie znali. Z początku zachowywali się doś bojaźliwie, ale poczęstunek, składający się z łyku rumu i papierosa, rozjaśnił ich oblicza. Dali się chętnie sfotografować. Nieco dalej, na skraju plantacji, usłyszeliśmy potworny hałas dochodzący z koron drzew. Powodowały go wielkie papugiary, różnokolorowe ptaki, wagi około kilograma, a długości do osiemdziesięciu centymetrów. Te, które napotkaliśmy, należały do odmiany żółto - niebieskiej i nazywają się araraunami. Towarzyszący mi ludzie zachęcali mnie do upolowania papug. Strzeliłem kilka razy i strąciłem z drzewa dwie sztuki. Jedna papuga upadła na pobliskie bagna. W myśliwskim zapale popłynąłem do niej i wydostałem ją z wody. Tak lekkomyślni mogą być tylko cudzoziemcy. W krajach tropikalnych każda rzeka czy jezioro są niebezpieczne. Jeżeli nie zna się dokładnie kąpieliska, nie wolno ryzykować wejścia do wody. Można drogo za to zapłacić. Ostatni odcinek drogi przebyliśmy po wąskiej i długiej na trzysta metrów kładce. Po drugiej stronie kładki stanęliśmy już na stałej powierzchni asfaltowego jeziora. Widok był niecodzienny; olbrzymie jezioro o połyskliwej czarnej powierzchni. Jezioro, po którym można było spacerować. Dochodziło południe, wierzchnia warstwa asfaltu kleiła się do butów i utrudniała chodzenie. Chwilami miałem wrażenie, że rozstąpi się pode mną. Odór asfaltu był niezwykle intensywny. Jak doszło do tej samoistnej destylacji ropy naftowej? Ile wieków to trwało? Dzisiaj otrzymujemy asfalt jako produkt uboczny suchej destylacji ropy naftowej. Ta mieszanka węglowodorów wielocząsteczkowych stosowana jest do pokrywania nawierzchni, mających wykazać odporność na działanie wody, kwasów i ługów. Cóż mogło być prostszego niż założenie spółki akcyjnej do eksploatowania złóż naturalnego asfaltu. A jednak Towarzystwo Angielskie, inwestujące pieniądze w ten „złoty" interes, poniosło dotkliwą porażkę. Musiało zrezygnować z eksploatacji i czym prędzej uciekać stąd, zostawiając dużą część sprzętu na jeziorze. Maszyny do wydobywania asfaltu, wagoniki i szyny, to 5 wszystko było zardzewiałe i do połowy zanurzone w asfalcie. Czarna klejąca masa powoli, ale nieubłaganie wciąga do wnętrza cięższe przedmioty znajdujące się na powierzchni. - Jak to się stało? Co doprowadziło do powstania tego obrazu zniszczenia? - zapytałem jednego z towarzyszących mi ludzi. - Zwyczajnie - odpowiedział. - Jeszcze niedawno w Wenezueli nie było rafinerii ropy naftowej. Towarzystwo Angielskie zarabiało coś niecoś na wydobywanym asfalcie. Obecnie istnieje kilka rafinerii ropy, produkujących tani asfalt i w dogodnym miejscu do transportu. A tutaj zawsze były kłopoty z wywiezieniem towaru. To jest piekielne miejsce. Nie można zbudować dobrej drogi, ani dobrego portu dla statków ładujących asfalt. Taka inwestycja nigdy się nie zamortyzuje. - Tam dalej mieszkają jacyś ludzie. Co to za jedni? - Murzyni. Anglicy sprowadzili ich z Trynidadu do pracy przy asfalcie. - Czym się zajmują obecnie? - Niczym. Siedzą i wegetują. Sprowadzić ich sprowadzili, ale jak spółka zbankrutowała, to przestali się nimi interesować. - Czy jest jakaś nadzieja ponownego uruchomienia przedsiębiorstwa? - Nie ma żadnej nadziei. Ale Murzyni cierpliwie czekają. Mają czas, mogą czekać. Rozmawiając doszliśmy do murzyńskiej wioski, położonej po drugiej stronie jeziora. Nie różniła się niczym od wiosek afrykańskich. Te same palisady i okrąłe chaty z błota pokryte liśćmi palmowymi. Przy domach małe pólka uprawne. Półnadzy ludzie witali nas weseli, gościnni. Widocznie można być Murzynem bez pracy, mieszkać nad brzegiem smrodliwego asfaltowego jeziora i także można być szczęśliwym. Moi towarzysze nabrali do worków asfaltu. Mógł się im przydać do uszczelniania łodzi. *** Oscar czuł się coraz lepiej. Z niecierpliwością wyczekiwał dnia, kiedy jego przymusowe trzymiesięczne leżenie zakończy się. W tym czasie przywieziono do mnie ciekawy przypadek. Młoda, piękna dziewczyna zasnęła i nie mogła się obudzić. Tak jak Królewna Śnieżka po połknięciu zatrutego jabłka. Nie pomogły zastrzyki z kofeiny i cardiazolu. Zadziwiający był fakt, że tętno i oddech dziewczyny były całkiem normalne. O histerii nie mogło być mowy. Nie było także żadnego urazu głowy. Co za licho? Po bezsennej nocy, nad ranem, doszedłem do wniosku, że przyczyną tego stanu rzeczy mogła być ascaraza - toksyna wydzielana przez żywe i martwe glisty ludzkie. Tutaj niemal wszyscy byli zarobaczeni, więc dlaczego ta ślicznotka nie miałaby mieć tych pasożytów. Jeżeli glist jest dużo, a chory zje 6 przypadkowo jakiś owoc, na przykład owoc granatu, zabijający te nicienie, to obecność martwych rozkładających się pasożytów w jelitach ludzkich może wyzwolić taką ilość ascarazy, że chory dostaje śpiączki. Spokojnej śpiączki, bez innych niepokojących objawów. Glist nie można było jednak pozbyć się łatwo u osoby śpiącej. Co robić? I tu znowu przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Miałem kilka ampułek benecronu - czynnika antytoksycznego wątroby. Wśród wskazań chorobowych prospektu nie doszukałem się wprawdzie śpiączki tego typu, ale niczego nie ryzykowałem. Zaszkodzić dziewczynie nie mogłem, a to było najważniejsze przy próbach tego rodzaju. Skutek zastrzyku był niezwykle efektowny. Dziewczyna, która od trzech dni spała, po kilku minutach od wstrzyknięcia benecronu, otworzyła oczy, rozejrzała się dookoła zdziwiona i wstała z hamaka. Jak gdyby nigdy nic zapytała, w jaki sposób znalazła się tutaj. Po otrzymaniu oleum quenopodio wyrzuciła z siebie osiemdziesiąt dwie glisty, niektóre dochodzące do trzydziestu centymetrów długości. Stosowanie benecronu w podobnych przypadkach nigdy mnie później nie zawiodło. Nie słyszałem także, żeby ktoś inny stosował tę metodę. Opowiadałem właśnie Oscarowi o śpiącej dziewczynie, kiedy do hamaka chorego podszedł wysoki i chudy człowiek z kogutem w ręku. - Oscarze, prosiłem cię, żeby nikt się tu nie kręcił - powiedziałem nieco zirytowany - kupowanie kogutów zostaw żonie. - Doktorze, to nie jest kogut do jedzenia. Ten kogut walczy. Sprawa jest bardzo ważna. Dzisiaj odbędzie się walka kogutów. Stawiamy na niego pięćset bolivarów. - Przywiozłeś kubańskie szpony? - zapytał Oscar, zwracając się do chudzielca. - Tak panie - odpowiedział człowiek z kogutem. - Nie możemy przegrać. - No to idź, uważaj tylko, żeby mu czego nie podsypali. Kiedy człowiek odszedł, Oscar zaczął cierpliwie tłumaczyć mi, na czym polega walka kogutów i co wpływa na zwycięstwo czy porażkę. - Koguty muszą być jednakowej wagi - mówił. - Tak, jak bokserzy na ringu. Muszą być wypoczęte i bez ran na ciele. Specjalnym nożem zaostrza się szpony albo zakłada im się protezy - szpony kubańskie. Kogut nie może być przejedzony ani głodny. Przed samą walką powinien być pilnowany, bo właściciele innych kogutów robią różne świństwa. - A jak można zrobić świństwo? - zapytałem naiwnie. - Można, można. Do kulki z chleba można dodać narkotyku albo lekarstwa na przeczyszczenie. Chwila nieuwagi i już ktoś z konkurencji podsuwa kuleczkę kogutowi. I potem, jak taki kogut ma wygrać? Zatacza się jak pijany albo dostaje biegunki. 7 - Jak długo trwa walka? - Jeżeli walka jest równa, to do śmierci jednego z ptaków. Jeżeli jeden kogut uzyskuje przygniatającą przewagę, a drugi ucieka, to przerywa się walkę. Oczywiście wygrywa ten, który miał przewagę. Zupełnie tak jak na ringu u ludzi. - Czy mogę tam pójść? - Nawet powinieneś. To jest nasza narodowa rozrywka i nie wypada, żebyś nie poszedł. Można wygrać kupę pieniędzy. Po południu znalazłem się w specjalnej szopie, w pierwszym rzędzie widzów, otaczających małą arenę o średnicy dwóch i pół metra. Mieszkańcy wsi darli się jak opętani. Nie było tam ani jednej kobiety. Wrzask dotyczył prognozy zwycięstwa i sum stawianych przez uczestników. - Doktorze - krzyczał prefekt. - Który z tych dwóch jest lepszy? Ja stawiam na mojego. Każdą sumę. Dla świętego spokoju postawiłem na koguta określanego, ze względu na kolor upierzenia, jako pinto. Wydawał mi się odpowiednim kandydatem na zwycięzcę. Przed samą walką właściciele kogutów nabrali wody do ust i urządzili ptakom prysznic z mieszaniny wody i własnej śliny. Koguty były już zważone i mogły przystąpić do walki. Tłum wył bez przerwy. Koguty zwierały się, atakowały szponami i dziobami. Pierze fruwało na wszystkie strony. Przeciwnik mojego faworyta dostał dziobem w oko. Zataczał się i kręcił w kółko, wydawało się, że przegra. Nagle, w ostatnim zrywie, skoczył na mojego koguta i szponą rozdarł mu skórę na klatce piersiowej. Kogut pinto zaczął obficie krwawić. Przerwano walkę. Przegrałem pięć bolivarów. Następne walki były mniej więcej podobne. Dużo krwi, a jeszcze więcej wrzasku. Koguty albo padały martwe, albo kończyły walkę bardzo poturbowane. Niektóre nie nadawały się już do następnych walk i ich dalszym przeznaczeniem było zakończenie kariery w garnku. Patrzyłem na wyładowania temperamentów tubylców. Przeżywali widowisko w sposób niezwykle dramatyczny, zdawało się, że w tej walce rozgrywają się losy samych widzów. W końcu powstała bójka. Dwóch ludzi odniesiono do domu. Na szczęście rany były powierzchowne. Wieczorem nie omieszkałem złożyć wizyty Oscarowi. - Wygrałeś - powiedziałem. - Twój kogut był najlepszy. Ale nie byłem tym wszystkim zachwycony. Dlaczego tak strasznie krzyczycie w czasie walki? - Kwestia temperamentu - odpowiedział Oscar. - Wyzwalacie w sobie najgorsze instynkty. Takie okrucieństwo wobec ptaków jest karygodne. - Co ja na to poradzę. To jest silniejsze od nas. - W każdym razie, ty jako chory, nie powinieneś denerwować się. Daruj sobie te walki kogutów. 8 *** Minęło już kilka miesięcy od naszego przyjazdu do Guariquen. Postanowiliśmy pojechać do Caracas i kupić różne potrzebne rzeczy. Przy okazji zamierzaliśmy zobaczyć się z rodakami. Wyjazd na kilka dni nie wymagał jakiegoś specjalnego zezwolenia ze strony władz sanitarnych. Dla przyzwoitości wysłałem telegram informujący mojego szefa o wyjeździe. Tym razem pojechaliśmy inną drogą, lądową. Na grzbiecie mułów. Początkowo przez dżunglę, a potem poprzez faliste wzniesienia, oddzielające stan Sucre od stanu Monagas. Podrapani, z otartym naskórkiem na nogach i miękkich częściach ciała, pokłuci przez komary, dotarliśmy do Maturin. Stamtąd samolotem do Caracas. Jak zwykle zatrzymaliśmy się u państwa Żubrów. Zdążyli już zlikwidować swój pensjonat i przenieśli się do willi w dzielnicy Sabana Grande. Moja żona tak była spragniona towarzystwa rodaków, że do późna w nocy nie dała spać pani Żubrowej, opowiadając jej swoje przeżycia i wysłuchując z kolei plotek z Caracas. Wydarzeniem dnia było usiłowanie dokonania morderstwa na osobie doktora Stanisława Windygi. Był to lekarz z Warszawy, pracujący obecnie na wyspie Coche. - Panie Januszu, jak to było naprawdę? - zapytałem. - Musi pan znać jakieś szczegóły tego wydarzenia. - Kością niezgody był nowy jeep, przysłany do ośrodka zdrowia - odpowiedział Żubr. - Na Coche istnieją trzy wioski. W jednej mieszkał Windyga, a do dwóch pozostałych musiał dojeżdżać jeepem. Stasio uważał, że samochód przysłano jemu, a prefekt był zdania, że prefektura i policja także mogą z niego korzystać. Banda z prefektury przy pomocy podrobionego kluczyka uruchomiła w nocy samochód i pojechała na hulankę do sąsiednich wiosek. Kiedy pijani wrócili następnego dnia rano, Windyga zaczął wygrażać im pięścią i wymyślać od najgorszych. W godzinę po incydencie Stasio został zawiadomiony przez policjanta, że prefekt czeka na niego. Cóż miał robić? Poszedł. Prefekt pokazał ręką w stronę cel umieszczonych w patio, zapraszając jednocześnie gestem do zajęcia jednej z nich. Widząc, że nie ma żartów, Windyga posłusznie wykonał rozkaz. Nie zdążył jeszcze wejść do celi, kiedy padły strzały. Dostał osiem kul. -Meksyk, cholera - zauważyłem. - Inna rzecz, że trochę było w tym jego winy. Po co im wymyślał i wygrażał. - Potem Stasio upadł na betonową podłogę i stracił przytomność. Pacjenci Windygi narobili dużo szumu. Prefekt i komendant policji uciekli motorówką na Margaritę. Sanitariusz z kilkoma ludźmi wynieśli Windygę do łodzi i zawieźli go do szpitala w Porlamar. Tam nikt nie chciał się nim zająć. Uznano tę zbrodnię za polityczną i dopiero jakaś lekarka Polka udzieliła mu 9 pomocy. - Niesłychane. - Windyga zapisał się poprzednio do partii opozycyjnej w stosunku do rządu, do URD - Union Republicano Democratica. Był nawet jej prezesem na wyspie. - Zwariował. Pchać się tutaj do polityki może tylko szaleniec. - Był bardzo popularny wśród ludności i myślał, że mu wszystko wolno. Wyobraź sobie ... nawet potem nie był operowany. Jedna kula utkwiła w przełyku, a druga w żołądku. Po prostu wypluł kule, a dziury po nich same się zagoiły podczas jego pobytu w Porlamar. - Co robi teraz? - Przyjechał do Caracas i ma nadzieję otrzymać odszkodowanie za poniesione straty moralne i fizyczne. Nie chcą go przenieść w inne miejsce. Ministerstwo wysyła go z powrotem na Coche. - To nieładnie. - Windyga ma dużo pieniędzy. Dookoła wyspy Coche znajdują się słynne ławice perłopławów. Dostaje od pacjentów nurków i rybaków perły w prezencie. Uważa się Coche za wyspę opisaną w słynnej powieści o Robinsonie. Paskudne miejsce. Brak roślinności, piasek jest słony, nic na nim nie chce rosnąć. Ludzie utrzymują się ze sprzedaży soli, połowu ryb i pereł, charakteryzujących się pięknym pomarańczowym odcieniem. - Na wyspie Robinsona było przecież dużo roślinności. - Kto tam wie, jak to było. Przecież powieść nie musi opierać się na prawdziwych faktach. Następnego wieczoru poznaliśmy bohatera dnia. Wysoki, silnie zbudowany mężczyzna. Zaraz po przywitaniu zdjął koszulę i pokazał nam swoje blizny. Był bardzo zdenerwowany. Zdecydowany jednak wrócić na wyspę. W przeniesienie na inne miejsce przestał wierzyć. Poza Windygą poznaliśmy w Caracas lekarzy: Gerulewicza, Misińskiego i Dobrowolską. Największą niespodziankę sprawiło nam spotkanie rodzeństwa Stosio i ich matki. Irena i Janek byli naszymi kolegami ze studiów. Wszystkim powodziło się dość dobrze. Matka Stosiów założyła nawet fabryczkę wódek w Caracas. Młodzi pracowali w ośrodkach zdrowia. W kłopotach znalazł się tylko dr Gerulewicz. Pracował w Achaguas. Zarzucano mu niewypełnianie obowiązku szczepienia ludności przeciw ospie. Oskarżenie oczywiście było fałszywe. Przeszkadzał jakiemuś miejscowemu kacykowi i to wystarczyło, żeby go spławić. Dostał wymówienie z pracy. Zaczepił się tymczasem w Ministerstwie, pracując w charakterze biologa. Prowadził doświadczenia związane ze zwalczaniem bilarzii. Uważał tę pracę za beznadziejną. Z drugiej strony zadowolony był, że mieszka w Caracas. Jednym z najciekawszych ludzi poznanych przez nas w Wenezueli był dr Dorian Reichman. Uważał się za Polaka, obywa- 10 telstwo miał szwajcarskie, a był Żydem. Mówił doskonale kilkoma językami. Był lekarzem, ale nie pracował w swoim zawodzie. Pasjonowały go stosunki międzyludzkie. Kiedy poznaliśmy go, zajęty był właśnie montowaniem instytutu stosunków międzyludzkich dla pewnego towarzystwa naftowego. Chodziło o zorganizowanie placówki, której głównym celem byłaby koordynacja stosunków między władzami towarzystwa a organami władzy państwowej. Towarzystwa naftowe niejednokrotnie miały trudności z uzyskaniem od rządu koncesji czy też innych uprawnień. Dorian był urodzonym geniuszem wszelkiego pośrednictwa. Przed nim otwierały się wszystkie drzwi, z każdym człowiekiem umiał znaleźć wspólny język. Umiał też robić dobre interesy. Zaprzyjaźnienie się z ministrami czy prezydentami nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Przeszłość Reichmana dowodziła, że tak było istotnie. Nie znam wszystkich jego wyczynów, ale te, co znam, świadczą dostatecznie dobitnie o jego sprycie i obrotności. Dorian był człowiekiem, który przywiózł po wojnie do Warszawy polski szpital z Edynburga. Potem przez kilka miesięcy przebywał na wyspie Barbados jako honorowy gość angielskiego gubernatora. W Gwatemali, w kilka dni po przyjeździe, mianowany został dyrektorem Instytutu Imigracyjnego. Stamtąd przeniósł się do Wenezueli, gdzie początkowo pracował jako wicedyrektor takiego samego Instytutu, a potem jako główny doradca ministra sprawiedliwości Machado. Był wnioskodawcą praw, na których miał się opierać system kwot imigracyjnych. W przeciwieństwie do systemu panującego w Stanach Zjednoczonych, gdzie imigrantów wpuszczano według określonych kwot narodowościowych, Dorian zaproponował kwoty, których wysokość zależałaby od użyteczności imigrantów dla Wenezueli. Kraj potrzebował rolników, szewców, architektów, murarzy itp. Kwoty imigracyjne powinny zależeć właśnie od tego rzeczywistego zapotrzebowania na fachowców, czyli, inaczej mówiąc, od popytu. Dorian doradzał także, jak należy zorganizować służbę bezpieczeństwa publicznego. Tego rodzaju zdolności były wysoko cenione przez ministra sprawiedliwości. Widząc, że dla Reichmana nie ma nic trudnego, zaproponowałem mu, ażeby wystarał się o przeniesienie nas na inną placówkę. Klimat w Guariąuen był niezdrowy, wilgotny. Dłuższe przebywanie tam mogło źle się odbić na naszym zdrowiu. Propozycja moja miała raczej charakter żartobliwy. Mogłem, jak mi się wydawało, sprawę tego rodzaju załatwić sam. Kilkudniowy pobyt w Caracas pełny był różnych wrażeń. W godzinach rannych odwiedzaliśmy z żoną eleganckie sklepy, robiąc zakupy. Stary aparat fotograficzny, Retinę II, podarowałem, a kupiłem Contaxa. Nabyłem strzelbę „belgijkę" kaliber dwudziesty i sto naboi. Bez żadnych formalności i zezwoleń, po prostu tak, jak się 11 kupuje bułki w piekarni. W ciągu jednego dnia krawiec uszył mi garnitur z lekkiej angielskiej wełny. Do tego pasował kapelusz panama. Oczywiście żona nie pozostawała w tyle i zaopatrywała się także w różne interesujące ją rzeczy i stroje. Kupiłem kilka lekkich jedwabnych koszul wyrzucanych na spodnie. Odwiedziłem przedstawicielstwo firmy Zeissa i nabyłem przeciwsłoneczne okulary. W tym tropikalnym klimacie ciemne okulary są nieodzowne dla ochrony oczu. W specjalnym sklepie zaopatrzyłem się w oryginalne papierosy egipskie, fajki firmy Parker, cygara z Filipin, każde w oddzielnym pudełeczku, w pochewkach z wonnego drzewa sandałowego oraz w papierosy kubańskie w ryżowej bibułce. Poszliśmy także do filii Banku Londyńskiego, gdzie założyliśmy książeczkę bankową. Urzędnikiem załatwiającym te sprawy okazał się nasz kuzyn, Janusz Załęski. Co za miła niespodzianka. Widziałem go ostatni raz w czasie powstania, kiedy wychodził z kanału po przedostaniu się ze Starówki na Żoliborz. Młody, przystojny człowiek, elegancko ubrany, mówiący swobodnie po angielsku i hiszpańsku. Po południu państwo Żubrowie i architekt miejski Caracas, inżynier Chramcow z żoną, namówili nas na pójście do Nowego Cyrku na walki byków. Przyjechali słynni matadorzy z Kor-dowy w Hiszpanii. Trzeba było koniecznie ich zobaczyć. Usiedliśmy na najlepszych miejscach, w cieniu. Publiczności było dużo. Po kilku minutach czekania, na arenę wkroczyli toreadorzy i pikadorzy na koniach. Pokłonili się nisko przed trybuną i przy akompaniamencie fanfar wycofali się z areny. Dostali burzliwe oklaski. Słychać było okrzyki zachęcające do walki. Na arenie zostało czterech toreadorów, których zadaniem było rozgrzanie byka do walki. Trzymali w rękach różowe płachty. Po chwili wypuszczono byka. Wpadł jak bomba na środek areny. Zdawało się, że rozniesie toreadorów. Ci jednak przezornie schowali się za specjalnie skonstruowane ścianki, umieszczone symetrycznie w pobliżu muru otaczającego arenę. Między drewnianym schronieniem a murem było tak mało miejsca, że tylko toreador mógł się tam zmieścić. Kiedy byk zmęczył się trochę bieganiną po arenie, toreadorzy wyszli z kryjówek machając płachtami. Byk atakował zawsze płachtę, a nigdy człowieka. Zabawa trwała z piętnaście minut. Następnym etapem walki była akcja pikadorów. Na arenę wjechali dwaj jeźdźcy na koniach. Trzymali w rękach dzidy. Konie miały na sobie jakieś średniowieczne stroje. Widać było także, że są obłożone materacami na wypadek ataku byka. Pikadorzy starali się doprowadzić bestię do wściekłości. Udawało im się to doskonale. Dziobany piką byk dostawał ataku furii. Tymczasem do walki wszedł toreador, wbijający krótkie włócznie w kark byka. Moim zdaniem, zadanie to było najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne. Toreadora nie chroniła żadna 12 płachta. Szedł prosto na byka mając w obu rękach banderille. Kiedy zwierzę rzuciło się na niego, zręcznie uskoczył na bok, wbijając w tym samym momencie groty. Otrzymał masę oklasków. Teraz zaczynała się najciekawsza faza walki. Przy ryku fanfar na arenę wszedł matador z ciemnoczerwoną płachtą w jednym ręku i szpadą w drugiej. Manolete czy Cordobes, słynni toreadorzy, są właśnie matadorami. Byk atakował, a matador zwodził go płachtą. Często odwracał się tyłem do bestii, pokazując w ten sposób swoją odwagę. Robił różne piruety i figury, których nazw nie pamiętam. Kiedy byk był już u kresu sił, a piana obficie ciekła mu z pyska, matador podniósł szpadę i zdecydowanym ruchem wbił ją między łopatki bestii. Byk runął. Na arenę posypały się różne przedmioty. Kwiaty, kapelusze, owoce, cukierki. Miało to wyrażać wielki podziw dla matadora. Cztery muły wyciągały pospiesznie martwe zwierzę z areny. Trybuny ryczały, a ja robiłem zdjęcia. Następna walka miała tragiczny przebieg. Byk był złośliwą bestią, kierował rogi więcej na matadora niż na płachtę. Było to zachowanie nietypowe i wielce niebezpieczne dla człowieka. W pewnej chwili udało się bykowi zawadzić rogiem o biodro matadora. Na trybunach odezwały się gwizdy i niezadowolenie z takiego obrotu rzeczy. Sanitariusze zabrali rannego, a toreadorzy z różowymi płachtami starali się odwrócić uwagę byka od krwawiącego człowieka. Hańba, jaką okrył się matador, była dla niego nie do zniesienia. Po chwili wyrwał się sanitariuszom i wpadł na arenę, aby rozprawić się ze swoim przeciwnikiem. Rzeczywiście udało mu się zabić byka, ale już następnego dnia rano oglądaliśmy na mieście klepsydry z nazwiskiem dzielnego matadora. Gdyby natychmiast był operowany, z pewnością uratowałby życie. Było także rzeczą jasną, że to gwizdy publiczności spowodowały tę tragedię. W pozostałych trzech walkach nie było niespodzianek. Wszystkie byki dały się łatwo zabić matadorom. *** Nasz pobyt w Caracas dobiegał końca. Zwiedziliśmy jeszcze wystawę obrazów słynnego malarza hiszpańskiego, Salvadore Dali. Wrażenie, jakie na mnie zrobiły jego dzieła, graniczyło z ekstazą. Dali niewątpliwie jest największym malarzem wszystkich czasów. Nawet ekscentryczne wygłupy i wypomadowane wąsy nie są w stanie zaszkodzić pozytywnej ocenie jego obrazów. Wpadliśmy także do Muzeum Narodowego. Nie zobaczyliśmy tam nic godnego uwagi. Każde prowincjonalne muzeum w Europie ma więcej do pokazania niż Muzeum Narodowe w Caracas. Mają tam trochę ceramiki meksykańskiej, kilka kolekcji motyli i innych owadów, parę wypchanych ptaków, kilka łuków indiańskich, kolekcje minerałów itp. 13 Trzeba było wracać do domu. Wysłałem do Oscara radiotelegram. Prosiłem o przysłanie stateczku do Irapa. W porcie nasz przyjaciel czekał już na nas. Bał się, że nie wrócimy. Wolno mu było już chodzić. Wszystkie objawy chorobowe cofnęły się, na kliszy nie było śladu zmian gruźliczych. Szliśmy razem w wesołym nastroju, opowiadając sobie najnowsze wiadomości z Caracas i Guariquen. Wkrótce po naszym powrocie radio podało alarmujące wieści. Grupa wojskowych obaliła demokratyczny rząd prezydenta Romulo Gallegosa. Junta wojskowa, obejmująca władzę w kraju, składała się z trzech pułkowników: Delgado Chalbaud, Llovera Paeza i Marcosa Pereza Jimeneza. Zamach stanu inspirowany był, jak przypuszczano, przez rząd Stanów Zjednoczonych? Dotychczasowy prezydent uciekł za granicę. Był to bardzo lubiany i ceniony pisarz wenezuelski o zapatrywaniach lewicowych. Wojskowych, którzy doszli do władzy, prawie nikt nie znal i ludność była bardzo niespokojna o przyszłe losy kraju. Poszedłem odwiedzić Oscara. Zastałem go w dość dziwnej pozie. Przykucnął na tarasie trzymając w ręku zapałki. Na betonie leżał kawałek waty. - Co robisz Oscarze? - zagaiłem rozmowę. - Zaraz zobaczysz. Z pudełeczka po papierosach wytrząsnął dużego czarnego skorpiona. Umieścił go w kole zrobionym z waty. - Uważaj, zobaczysz coś ciekawego. Nie widziałeś jeszcze owadów popełniających samobójstwo. W obliczu niebezpieczeństwa skorpion używa zatrutego kolca na ogonie do samounicestwienia. Po zapaleniu waty przez Oscara, skorpion zwinął ogon pod siebie i dźgnął się szpikulcem w brzuch. Po chwili nie żył. - Znalazłem go w bucie - tłumaczył Oscar. - Zabić pewnie by mnie nie zabił, ale przechorowałbym takie ukłucie. A dobrze wiesz, że już mam dość chorowania. - Czy skorpion może zabić dorosłego człowieka? - zapytałem. - Podobno może. Ale ja tego nie widziałem. Obserwowałem tylko śmierć dwojga dzieci, jedno miało sześć miesięcy, drugie półtora roku. Lekarz nie był w stanie ich uratować. - Zostawmy skorpiony w spokoju. Co myślisz o zmianie rządu? - Nie wiem, co mam myśleć. Byłem bardzo zaangażowany w popieraniu poprzedniego rządu. Walczyliśmy o prawdziwą wolność. Byliśmy gospodarzami we własnym kraju. A teraz co? Będą nami rządzić pułkownicy. Boję się, że mogą mnie aresztować. - Ciebie, na tym odludziu? Przeciwnie, będą zabiegali o twoje poparcie. Mając twoją przychylność, mogą liczyć na głosy wyborcze całej ludności z tego okręgu. - Nie można za nic ręczyć. To są prawdopodobnie ludzie z And. Twardzi, bezwzględni. A wyborców nie potrzebują, sami 14 się wybrali. - Gdy mówimy o tych sprawach, to może opowiesz mi coś z historii Wenezueli. Słyszę często nazwisko Simona Bolivara. Wszędzie wiszą jego portrety. Co to za jeden? - Jak to, nie wiesz, kim był Bolivar? - Trochę wiem, ale opowiedz mi o nim po swojemu. Nie chce mi się zaglądać do encyklopedii. - Był to bohater walk o wyzwolenie Ameryki Południowej. Obalił rządy Hiszpanów w pięciu państwach, między innymi w Wenezueli, Boliwii i Kolumbii. - jak to się mogło stać, że taki zasłużony człowiek umarł w biedzie, porzucony przez wszystkich? Czy to prawda? - Prawda. Umarł w Kolumbii. Chorował na gruźlicę. - Niezbyt ładnie postępujecie ze swoimi bohaterami. Dzisiaj w każdym mieście i niemal na każdym placu stoją pomniki Bolivara, a wtedy, kiedy potrzebował waszej pomocy, to przegnaliście go z ojczyzny. - Ladislao - zaśmiał się Oscar. - Mnie przy tym nie było. Ja bym na pewno na to nie pozwolił. - Często także wspominacie generała Gomeza. Mówicie, że odznaczał się okrucieństwem i bezwzględnością w stosunku do przeciwników politycznych. - Dla jednych był dobry, dla drugich zły. Dobry dla tych, którzy go popierali. Uwolnił w każdym razie skarb państwa od długów zagranicznych. Rządził dwadzieścia siedem lat. Żaden rząd ani przed nim, ani po nim nie utrzymał się tak długo. - Cudzoziemcy twierdzą, że umiał utrzymać porządek w kraju. - A umiał. Jak ktoś nie zgadzał się z jego zdaniem to, albo kazał założyć mu na nogi kajdany z żelazną kulą i wysyłał do pracy przy budowie dróg, albo kazał uwięzić w gigantycznym lochu o kształcie kuli, zwanym Rotundą, gdzie gnił za życia. Przez okratowane okienko, w górnej części lochu, wrzucano skazanym trochę ochłapów, chyba tylko w tym celu, żeby przedłużyć ich męczarnie. - Podobno Gomez lubił się bawić? - A jakże. Bale organizowane przez niego przeszły do historii. Zapraszał zazwyczaj kilkadziesiąt osób. Po pierwszym tańcu panowie szli do baru, a na sali zostawały żony i córki. Gomez tańczył kolejno ze wszystkimi, które mu się podobały. Potem wybierał najładniejszą i zostawał z nią na noc. - Jak na to reagowali mężowie czy ojcowie? - Byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Po takiej nocy wyróżniona kobieta mogła liczyć na poparcie i hojność dyktatora. - Czy wszyscy zgadzali się na to? - A co mieli robić. Nikt nie miał ochoty trafić do Rotundy. Zresztą to im się opłacało. Panie bardzo zabiegały o spędzenie nocy w towarzystwie Gomeza. - Czy to prawda, że miał tak dużo dzieci? - To był kawał chłopa. Oblicza się jego potomstwo na 15 sześciuset synów i córek. - O kim jeszcze chciałbyś mi opowiedzieć? - O Tomasie Funesie. - Nic o nim nie słyszałem. - Niezwykle ciekawa postać. Drwił sobie z dyktatora Gomeza. Oderwał od Wenezueli terytorium Amazonas i podporządkował sobie przez okres ośmiu lat. - Jak to ... oderwał? - Najzwyczajniej w świecie. Gubernator Amazonii, generał Roberto Pulido, kazał płacić bardzo wysokie podatki za wywożony kauczuk - główne bogactwo tego obszaru. Pewnej nocy Funes kazał zamordować generała i wszystkich urzędników państwowych zamieszkujących San Fernando de Atabapo, stolicę terytorium. - Ciekawe stosunki. - Wielokrotnie generał Gomez wysyłał ekspedycje karne dla ukrócenia samozwańca. Na próżno. Funes był bogaty i silny. Potrzebną broń zakupił w Brazylii, a ludzie jego znali świetnie teren walki. Pewnego razu otrzymał od dyktatora propozycję legalnego objęcia władzy. Funes grzecznie odmówił. Obawiał się podstępu. Chcąc pozornie okazać dobrą wolę, zgodził się na przyjęcie nowego gubernatora. Od pierwszej chwili nowy gubernator stał się marionetką w rękach Funesa. W praktyce nic się nie zmieniło w panujących stosunkach. Kauczuk wywożono do Brazylii przez Rio Negro, uniezależniając się całkowicie od krajowych rynków zbytu. Gubernator widząc niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, i śmieszną rolę, w jakiej występował, poprosił o urlop i więcej nie wrócił. Pożegnano go uroczyście, ze wszystkimi honorami. Przez trafną decyzję uratował honor i życie. - A jaki był finał tej historii? - Można się łatwo domyśleć. To musiało się źle skończyć. Jeden z generałów dyktatora zaskoczył Funesa w jego własnym domu. Walka trwała dwadzieścia osiem godzin. Obleganych było zaledwie kilkunastu. Po wyczerpaniu amunicji i stracie kilku ludzi Funes skapitulował. Sąd wojenny skazał samozwańca na natychmiastowe rozstrzelanie. - Sen o władzy zakończył się tragicznie. Kiedy to wszystko wydarzyło się? -Tomas Funes został rostrzelany w dniu moich urodzin. Moi rodzice dobrze znają wszystkie szczegóły tej historii. 16