Nowa europa 8 IWONA.indd

Transkrypt

Nowa europa 8 IWONA.indd
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych
stawiają na wokandzie pytanie o przyszłą politykę
zagraniczną tego państwa. W szczególności zaś o to,
jaki wpływ na nią będą mieli tzw. neokonserwatyści –
nurt w amerykańskiej myśli politycznej posiadający,
jakoby, decydujący wpływ na działania odchodzącej
administracji George’a W. Busha.
 
Neokonserwatywna
polityka zagraniczna USA:
historia, teraźniejszość, perspektywy
Ś
    
 los w polityce dość rzadki: stali się kimś w rodzaju ikony popkultury. Czy też raczej: antyikony. „Neocons” (jak skrótowo bywają określani) istnieją bowiem w świadomości społecznej przede
wszystkim jako mroczni rycerze amerykańskiej krucjaty w Iraku. Jeżeli jest w tym stwierdzeniu przesada, to niewielka: o „nowej konserwie”
śpiewają na swej ostatniej płycie (rzecz jasna, nie w apologetycznym tonie) nawet The Rolling Stones. Kim jednak właściwie są przedstawiciele neokonserwatywnego środowiska? Czy faktycznie dowodzili amerykańską polityką zagraniczną w ostatnich latach? I – last but not least
– jaki będzie ich wpływ na politykę Waszyngtonu w przyszłości, zwłaszcza w kontekście ostatnich wyborów prezydenckich?

   ...
  
Środowisko neokonserwatywne zaczęło się tworzyć w latach 60. i na
początku lat 70. ubiegłego wieku. W jego skład weszli (głównie nowojorscy) intelektualiści, z których wielu w młodości przeżyło flirt z ideologią trockistowską. Do szukania jakiejś nowej formuły konserwatyzmu postaci takie jak Irving Kristol czy Norman Podhoretz skłoniło
kilka różnych, niezależnych od siebie czynników: nie dość ostry, ich
zdaniem, stosunek lewicy do amerykańskich komunistów, skręt w lewo
Partii Demokratycznej w wyborach 1972 (znajdujący swój najpełniejszy wyraz w poparciu dla kandydatury senatora George’a McGoverna w wyborach prezydenckich), wreszcie nieadekwatna do charakteru
zagrożenia polityka détente, realizowana w tym czasie wobec ZSRR
przez republikańską administrację prezydenta Richarda Nixona. Wyznacznikiem poglądów środowiska neokonserwatywnego – skupionego
z czasem wokół periodyków takich jak „Commentary” czy „The Public
Interest” – nie była więc wyłącznie polityka zagraniczna. Dość szybko
jednak – za sprawą sporych wpływów na jej kształt w pierwszych latach
prezydentury Ronalda Reagana na początku lat 80. – to głównie z nią
zaczęli być kojarzeni.
Neokonserwatysta w polityce zagranicznej to zwolennik twardego,
zdecydowanego działania; nie dogadywania się ze Związkiem Radzieckim, ale konfrontacji z nim tam, gdzie to możliwe – w tym również
na płaszczyźnie ideologicznej. Neokonserwatyści nie byli zwolennikami manichejskiej wizji dziejów, starcie Ameryki z komunizmem miało jednak, ich zdaniem, pewne cechy starcia dobra ze złem: tu swobody obywatelskie, tam – niewola; tu liberalne, pluralistyczne demokracje, tam – totalitarne imperium i jego satelity. W tym sensie słynne
przemówienie Reagana o „imperium zła” było wyraźnie nacechowane
neokonserwatyzmem.
 () / 

 
Jednocześnie jednak przedstawiciele nurtu byli zwolennikami posługiwania się racjonalną kalkulacją w ramach wspomnianej rywalizacji.
Najlepszym tego przykładem jest tzw. doktryna Kirkpatrick (od nazwiska jej twórczyni, Jeane Kirkpatrick, mianowanej przez Reagana ambasadorem USA przy ONZ), mówiąca, że Stany Zjednoczone pryncypialnie przeciwstawiać się będą wszelkim lewicowym (komunistycznym lub
komunizującym) rządom na świecie. Równolegle jednak mogą udzielać
chwilowego poparcia reżimom prawicowym (również tym najdalszym
od demokracji liberalnej), jeżeli tylko osłabiają one wpływy komunistów w regionie. Autorytaryzmy lewicowe mogły bowiem, w myśl tej
koncepcji, ewoluować w stronę totalitaryzmu komunistycznego; reżimy
prawicowe miały natomiast w najgorszym wypadku pozostać autorytarne. Tak więc przywiązanie do elementarnych wartości szło u neokonserwatystów w parze z gotowością do niedostrzegania aksjologicznych różnic, jeżeli tylko służyło to pokonaniu głównego przeciwnika.
Zbrojenie i szkolenie mudżahedinów w Afganistanie w latach 80. było
konsekwencją takiego rozumowania.
Dopełniając historycznego szkicu tego okresu, warto jeszcze zaznaczyć, że za prawdziwie „neokonserwatywny” można uznać jedynie
pierwszy okres pierwszej kadencji Ronalda Reagana. Zapomina się
dziś często, że zwłaszcza druga kadencja republikańskiego prezydenta
przebiegała już pod znakiem znacznie bardziej łagodnej i mniej drażniącej dla liberalnej części amerykańskiej opinii publicznej polityki zagranicznej. W tym okresie Reagan był już przez neokonserwatystów
wyraźnie krytykowany. Inna sprawa, że sami przedstawiciele środowiska
nie wspominają już dziś o tym niepozbawionym znaczenia epizodzie
i w różnych historycznych szkicach odmalowują lata 80. jako jednolitą epokę neokonserwatywnej polityki zagranicznej, której skuteczności
dowiódł annus mirabilis – rok 1989.
Koniec zimnej wojny oznaczał, jak łatwo się domyślić, poważny
kryzys tożsamości środowiska; kryzys na tyle poważny, że obydwaj „ojcowie założyciele” nurtu – a więc wspomniani Irving Kristol i Norman

   ...
Podhoretz – mówili wręcz o jego śmierci. Mimo początkowego rozproszenia nowa – choć wyraźnie odwołująca się do poprzedniej – formuła
neokonserwatywnego myślenia o stosunkach międzynarodowych zaczęła się krystalizować w połowie lat 90. Nałożyła się na to zresztą
zmiana pokoleniowa wewnątrz omawianego nurtu. Wciąż aktywny pozostał (i do dziś pozostaje) Norman Podhoretz, Irvinga Kristola zastąpił
jednak w dużej mierze jego syn William (piszący swoje najważniejsze
teksty wspólnie z Robertem Kaganem, znanym w Polsce choćby z głośnej przed kilku laty książki Potęga i raj1).
Nowa koncepcja polityki zagranicznej powstała wśród neokonserwatystów na przecięciu dwóch nie do końca neokonserwatywnych koncepcji. Pierwszą w słynnej książce o „końcu Historii” zawarł Francis Fukuyama2. Drugą, w nieco mniej znanym eseju zatytułowanym Moment
jednobiegunowości, wyłożył Charles Krauthammer3. (Obaj byli związani
w tym czasie z omawianym nurtem, acz nie przynależeli do jego ścisłego
kierownictwa. Tezę o ich istotnym wpływie na określenie ram neokonserwatywnej polityki zagranicznej potwierdza zresztą w pewnym sensie
fakt, że to właśnie ci dwaj autorzy najostrzej polemizowali ze sobą na
temat skutków polityki Busha po inwazji na Irak4).
Ujmując rzecz w największym skrócie, Fukuyama twierdził, że
wraz z upadkiem komunizmu liberalna demokracja okazała się ostatnim ogniwem politycznej ewolucji rodzaju ludzkiego. W tym sensie
– przekonywał – Historia (ta przez duże „H”) wyczerpała się, dobiegła
do swego kresu. Oczywiście, wciąż będą miały miejsce różne konflikty czy wydarzenia polityczne, ale nie będzie już żadnych fundamentalnych sporów o samą formę polityczności: wszyscy, prędzej czy później,
z mniejszymi lub większymi oporami, będą musieli zaakceptować liberalną demokrację.
Krauthammer natomiast formułował swoją koncepcję świata po
zimnej wojnie w kategoriach geopolitycznych. Upadek komunizmu
był dla niego nie końcem pewnej idei, ale końcem pewnego imperium.
Wraz z rozpadem ZSRR z horyzontu znikał jedyny równorzędny rywal
 () / 

 
Stanów Zjednoczonych. Ameryka stawała się więc w ten sposób jedynym „biegunem” na geopolitycznej mapie świata. Zimnowojenne zwycięstwo nie było jej jednak dane „na wieki”, ale stanowiło historyczną
szansę, którą należało jak najlepiej wykorzystać, rozszerzając wpływy amerykańskie w przestrzeni, a sam „moment jednobiegunowości”
– w czasie.
Z syntezy tych dwóch spojrzeń wynikał więc pomysł na zdecydowaną, suwerenną i – jeżeli zajdzie potrzeba – jednostronną politykę Waszyngtonu. Nic dziwnego, że William Kristol i Robert Kagan
w głośnym tekście w „Foreign Affairs” z 1996 roku określili ją mianem
„neo-Reaganowskiej”5. Neokonserwatyści, podobnie jak w czasie zimnej
wojny, odrzucali więc politykę zagraniczną Partii Demokratycznej jako
zbyt miękką, a republikańską wersję Realpolitik (spod znaku Henry’ego
Kissingera) jako tę, która nie wykorzystuje supercennego zasobu siły
przyciągania amerykańskich idei i stylu życia. Ameryka nie miała wycofywać się z międzynarodowej polityki w wygodny izolacjonizm. Przeciwnie, pokonawszy globalnego wroga, miała dokończyć dzieła, prowadząc aktywną politykę zagraniczną przeciwko państwom takim jak
Korea Północna, Iran czy Irak, z których każde stanowiło wciąż realne
zagrożenie. Te zagrożenia należało, zdaniem przedstawicieli omawianego środowiska, odepchnąć jak najdalej od amerykańskich granic. Nawet
jeżeli oznaczać to miało podjęcie zdecydowanych interwencji zbrojnych. Nawet jeżeli miałoby się odbyć za cenę rozdrażnienia liberalnych
elit intelektualnych czy częściowego pogorszenia relacji z niektórymi
państwami zachodniej Europy. Neokonserwatyści przygotowani byli
na te napięcia. W swym programie zawierali bowiem tak niepopularne
postulaty, jak wyraźne zwiększenie wydatków na wojsko w budżecie,
zdecydowane poparcie dla Izraela w polityce bliskowschodniej czy
wreszcie sceptycyzm wobec skuteczności ONZ oraz miękkich, sprowadzających się głównie do sankcji ekonomicznych, narzędzi nacisku na
niebezpieczne reżimy (takie jak Libia, Iran czy Korea Północna).
Tak zredefiniowany neokonserwatyzm funkcjonował w amerykań
   ...
skiej myśli politycznej jako nurt drugorzędny aż do ataków terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 roku. Zdecydowana, „określona na wroga” polityka zagraniczna od tego tragicznego
poranka zaczęła na nowo być w cenie.
 
Nie znaczy to jednak – często popełnia się ten błąd – że od tego momentu neokonserwatyści samodzielnie dzierżyli ster polityki międzynarodowej Waszyngtonu. Bardzo duże
wpływy zachowywali wciąż „realiści”
(m.in. Condoleezza Rice, której proskupionych wokół
gramowy artykuł z „Foreign Affairs”
prezydenta Busha
z 2000 roku nie ma w sobie absolutnie
nic neokonserwatywnego6). O decydu- „neocons” możemy
jącej roli skupionych wokół prezydenta mówić w odniesieniu
Busha „neocons” (takich jak Paul Wol- do trzech jedynie, ale
fowitz czy Richard Perle) możemy tak ważnych kwestii: konnaprawdę mówić w trzech jedynie, ale
cepcji uderzenia preza to niezwykle ważnych aspektach.
wencyjnego, koncepcji
Po pierwsze, taką genezę ma niewątpliwie koncepcja uderzenia pre- budowania koalicji ad
wencyjnego, wyrastająca wprost z za- hoc oraz udzielania
łożenia, iż wszelkie zagrożenia należy bardziej zdecydowanetłumić w zarodku – im dalej od ame- go poparcia Izraelowi.
rykańskich granic, tym lepiej. Po drugie, niewątpliwie neokonserwatywny rys posiada zasada, w myśl której
to misje definiują koalicje, a nie odwrotnie. Takie podejście jest konsekwencją dwóch założeń: 1) przeświadczenia o tym, iż to zdolność
przeciwdziałania konkretnym zagrożeniom decyduje o legitymizacji
organizacji międzynarodowych, a nie na odwrót, oraz 2) wspomnianego
już wcześniej postulatu, zgodnie z którym niebezpieczeństwom należy
O decydującej
roli
 () / 

 
położyć kres jak najdalej od własnych granic. Stąd w polityce amerykańskiej gotowość podjęcia akcji militarnej nawet bez zgody ONZ, w ramach tzw. koalicji ochotników.
W tym miejscu koniecznie należy jednak podkreślić, iż wprowadzenie obu zasad w myślowy krwiobieg „doktryny Busha” nie jest wyłącznie
pochodną wpływów neokonserwatystów. W istocie, zarówno koncepcja
prewencyjnego uderzenia, jak i koncepcja budowania koalicji ad hoc były
bardzo mocno promowane po 11 września również przez twardych realistów wchodzących w skład amerykańskiej administracji (jak choćby
Donalda Rumsfelda czy Dicka Cheneya).
Trzeci istotny element amerykańskiej polityki po 11 września, na
który wywarli wpływ neokonserwatyści, to w moim odczuciu bardziej
zdecydowane poparcie, jakiego Waszyngton udzielał Izraelowi. Bliski
Wschód stanowi bowiem główny front wojny z terroryzmem, zaś państwo żydowskie – jedyną demokrację w regionie. Udzielenie mu mocnego wsparcia było więc, zdaniem neokonserwatystów, jedyną racjonalną
drogą działania. Chociaż i w tym wymiarze – zaznaczmy – ich wpływ
miał swoje granice. W połowie 2003 roku, przed trójstronnym szczytem
amerykańsko-izraelsko-palestyńskim w Jordanie, który miał dotyczyć
negocjacji w sprawie tzw. mapy drogowej, prezydent Bush twierdził, iż
„Izrael musi zapewnić istnienie spójnego terytorium, które Palestyńczycy mogliby nazwać domem”7. W lipcu doszło w Waszyngtonie do
rozmów między Bushem i Szaronem, podczas których amerykański
prezydent starał się odwieść izraelskiego premiera od pomysłu budowy
oddzielającego Izraelczyków od Palestyńczyków muru na Zachodnim
Brzegu Jordanu, czego nie udało mu się jednak osiągnąć. We wrześniu
2003 prezydent Bush po raz pierwszy otwarcie przyznał, iż w kwestii
konfliktu bliskowschodniego nie udało mu się doprowadzić do żadnego istotnego załagodzenia sytuacji. Winą za taki stan rzeczy obarczył
jednak przede wszystkim Jasera Arafata, który okazał się niezdolny do
powstrzymania palestyńskich organizacji terrorystycznych. Neokonserwatyści oceniali tę sytuację odmiennie i absolutnie jednoznacznie:

   ...
głównym problemem jest sam Jaser Arafat, „ucieleśnienie nowoczesnego terroryzmu i główny inspirator jego odrodzenia przeciwko izraelskim
cywilom na przestrzeni trzech ostatnich lat”8. William Kristol i Robert
Kagan twierdzili wręcz, iż argumenty, jakimi posługuje się amerykańska administracja, przeciwstawiając się pomysłom usunięcia Arafata9,
są mało przekonujące i „zdają się być oderwane tak od moralnych, jak
i strategicznych sądów o tym, czego wojna z terroryzmem wymaga oraz
na co zasługują ci, którzy terror wspierają”10.
Również jeżeli spojrzeć na całość polityki amerykańskiego prezydenta, wydaje się, iż wpływy neokonserwatystów są mocno przeceniane. Analiza kluczowych wymiarów amerykańskiej polityki zagranicznej (która nie ogranicza się przecież tylko do wojny z terroryzmem, ale
obejmuje również politykę wobec Chin, Rosji, Unii Europejski itd.)
prowadzi do wniosku, iż w amerykańskiej administracji najwięcej do
powiedzenia mieli twardzi realiści, tacy jak sekretarz obrony Donald
Rumsfeld, wiceprezydent Dick Cheney czy sekretarz stanu Condoleezza Rice. Prawdziwość tej tezy będzie wyraźnie widoczna, jeżeli realizowaną przez Waszyngton politykę porówna się z zaproponowaną na
początku 2000 roku jej wizją pióra Condoleezzy Rice. Przyszła sekretarz stanu postulowała między innymi, iż konieczne jest „zapewnienie,
iż siły zbrojne USA będą zdolne odstraszyć [ew. przeciwników – J.T.]
przed wojną, oddziaływać swoją potęgą i walczyć w obronie swoich
interesów, jeżeli doktryna odstraszania zawiedzie”11. To niewątpliwie
zostało wprowadzone w życie – można bowiem, nie ryzykując wiele,
powiedzieć, iż 11 września odstraszanie zawiodło, w rezultacie czego
Stany Zjednoczone faktycznie bardzo aktywnie przystąpiły do ochrony
swoich interesów.
Podobną zbieżność teorii z działaniami realizowanymi następnie
w praktyce da się zaobserwować w relacjach amerykańsko-rosyjskich.
W swoim artykule przyszła sekretarz stanu pisała, iż Waszyngton musi
przede wszystkim „rozpoznać, iż największe zagrożenia dla amerykańskiego bezpieczeństwa wynikają nie z siły Rosji, ale z jej słabości
 () / 

 
i niestabilności”12. Przyjęcie zdecydowanie twardego kursu vis-á-vis Moskwy było więc, zdaniem Condoleezzy Rice, niewskazane – podstawowym imperatywem miała być raczej rozsądna współpraca, pozwalająca
realizować amerykańskie interesy. Drugim istotnym elementem proponowanej polityki względem Rosji miało być odejście od układu o ograniczeniu budowy systemów obrony przeciwrakietowej (ABM), gdyż traktat
ten „miał zapobiegać rozwojowi obronnych systemów antyrakietowych
w warunkach zimnej wojny”13. Ponieważ zaś, jak argumentowała Rice, na
progu nowego wieku największe zagrożenie stanowiły państwa takie jak
Irak, Korea Północna czy Iran, krok ten był koniecznością.
„Wreszcie – pisała przyszła sekretarz stanu – Stany Zjednoczone
muszą zrozumieć, iż Rosja stanowi potęgę, i że zawsze będą istniały takie dziedziny, w których nasze interesy są zbieżne, jak i takie, w których
będą one sprzeczne”14. Konkludując, można więc powiedzieć, iż relacje
z Moskwą Rice postrzegała jako rodzaj chłodnej współpracy. Również
w tym wymiarze amerykańskiej polityki zagranicznej nie widzimy więc
rozbieżności między zarysowanym przez twardych realistów planem
działania a realizowaną następnie przez Busha i jego administrację
polityką.
Nie inaczej było w przypadku Chin, o których Condoleezza Rice
pisała: „Chiny to wschodzącą potęga, co w sferze gospodarczej należy
uznać za dobrą wiadomość, gdyż celem zachowania ekonomicznej dynamiki Chiny muszą bardziej zintegrować się z systemem gospodarki
międzynarodowej”15. Częściowa współpraca z Państwem Środka była
zatem, zdaniem realistów, niezbędna, choć jednocześnie nie kryli oni, iż
długofalowo liberalizacja chińskiej gospodarki powinna przełożyć się na
korzystne (choćby tylko częściowe) przemiany na płaszczyźnie politycznej. Co więcej – o czym pisali inni przedstawiciele szkoły realistycznej
– Pekin mógł okazać się pomocny przy wywieraniu skutecznego nacisku
na reżim Korei Północnej. Ta wizja stosunków amerykańsko-chińskich
również wydaje się odpowiadać temu, co w późniejszym okresie realizowali politycy Białego Domu.

   ...
Jeśli do tego wszystkiego doda się to, o czym wspomniałem wcześniej,
a zatem fakt, iż twardzi realiści (po 11 września) popierali zarówno koncepcję uderzenia prewencyjnego, jak i tworzenie „koalicji ochotników”
tam, gdzie – przynajmniej w ich rozumieniu – zawiodą organizacje
międzynarodowe, wniosek o ich dominującym wpływie na politykę administracji Busha wydaje się nieodparty16. Tym samym neokonserwatyści nie ponoszą więc wyłącznej odpowiedzialności za przeprowadzenie interwencji w Iraku i jej konsekwencje (chociaż, oczywiście, bardzo
ochoczo ją wspierali, spodziewając się błyskawicznych sukcesów militarnych i pomyślnego zainstalowania przyczółka demokracji na Bliskim
Wschodzie).
Dochodząc do tego momentu, możemy już spróbować dokonać
oceny neokonserwatywnej recepty na amerykańską politykę zagraniczną w XXI stuleciu.
  
Żeby pokazać, że nie okazała się ona sukcesem, wystarczy obecnie powiedzieć jedno tylko słowo: Irak. Oczywiście, sytuacja w Iraku bynajmniej nie jest dzisiaj prosta czy jednoznaczna. Jeżeli jednak zestawić to,
co się tam dzieje, z oczekiwaniami samych neokonserwatystów sprzed
interwencji, ciężko o ocenę inną niż jednoznaczna. Ideowe przyczyny
rozczarowań interesującego nas nurtu – a na tej przecież płaszczyźnie
chcemy się nim zajmować – są, jak mi się wydaje, dwojakie.
Pierwszy zbiór złudzeń czy pomyłek możemy określić jako „liberalny”. Liberalna co do swych podstaw jest bowiem wiara w uniwersalną
atrakcyjność zachodniej demokracji jako systemu politycznego; w to, że
Zachód idzie w awangardzie ludzkości, zaś reszta – prędzej czy później
– do niego dołączy, uznając stworzony przezeń model za własny. Nie
wszyscy neokonserwatyści są zwolennikami tezy Francisa Fukuyamy
o „końcu Historii” (choć np. Robert Kagan uznawał ją za niepodważalną), ale wszyscy – przynajmniej na poziomie politycznej praktyki
 () / 

 
– akceptują płynące z niej implikacje. Do kategorii „liberalnych złudzeń” zaliczyć możemy również wiarę w to, że materiał ludzki – czy
szerzej: społeczny – jest zasadniczo plastyczny i w związku z tym
mocą wolnego dekretu ludzie mogą radykalnie zmienić swój tryb życia, abstrahując od „inercji rzeczy” – tradycji, kultury, instytucji czy
polityki17. Neokonserwatywny plan przeobrażenia Bliskiego Wschodu z geopolitycznej beczki prochu z krótkim lontem w oazę demokracji i stabilności wspierał się na tym właśnie przeświadczeniu. Jak
również na wierze w moc sprawczą amerykańskiego „dobrodusznego
hegemona”18. Na świecie po zimnej wojnie nastał przecież – według
drugiej z najważniejszych teorii wyznaczających charakter współczesnej myśli neokonserwatywnej o polityce międzynarodowej – „moment jednobiegunowości”. Polityka Waszyngtonu winna więc starać się jak najpełniej go wykorzystać i jak najbardziej przedłużyć jego
trwanie.
To prowadzi nas do drugiego typu błędów, jakie popełnili – moim
zdaniem – neokonserwatyści, które to błędy z kolei możemy (również
w pewnym uproszczeniu) określić mianem „konserwatywnych”. Złudzenie, które mam tu na myśli, polegało na uznaniu, że natura zagrożenia, przed jakim stanęła Ameryka na progu XXI stulecia, nie różni się
w żaden zasadniczy sposób od natury zagrożeń, z którymi radziła sobie
w przeszłości. Najpełniej wyrażoną myśl tę znajdujemy w publicystyce
(a później i książce) jednego z „ojców chrzestnych” neokonserwatywnego środowiska, Normana Podhoretza, który globalną walkę z terroryzmem określił po prostu jako „czwartą wojnę światową” (trzecią była,
jego zdaniem, zimna wojna). Stąd wzięło się, jak sądzę, wiele pomyłek.
Analogia między wojnami światowymi czy zimną wojną z jednej strony, a walką z terroryzmem z drugiej pomija bowiem szereg zasadniczych różnic, z których najpoważniejszą jest to, że międzynarodowych
organizacji terrorystycznych nie da się skutecznie zwalczać przy użyciu
tych samych metod, które działają w przypadku wrogich mocarstw czy
imperiów. Imperia są przecież określane poprzez oś centrum – pery
   ...
feria (gdzie centrum narzuca peryferiom pewną polityczną strukturę),
tymczasem w przypadku zorganizowanej na zasadzie sieci Al-Kaidy
centrum w ogóle nie daje się zidentyfikować. Jest ona w pewnym sensie tworem ponowoczesnym: rozproszonym, płynnym, pozostającym
w nieustannym ruchu. Żeby ją zneutralizować, należy raczej uderzyć
w jej „sieciowość”, w połączenia między poszczególnymi częściami, aniżeli w którąkolwiek z tych części. Inaczej sieć się odtworzy. Koncepcja
„czwartej wojny światowej” nie pozwala wychwycić tych różnic. Wynikająca z niej logicznie interwencja w Iraku pokazuje tendencję, do jakiej
musi się w związku z tym sprowadzać – czyli do tego, aby na końcu
terrorystycznego „łańcucha pokarmowego” zawsze chcieć zidentyfikować jakieś państwo, jakiś czytelnie widoczny, twardy byt polityczny. AlKaida sama w sobie to przecież coś pozbawionego wyraźnej istoty, to
twór z mgły i galarety.
Oczywiście nie piszę powyższego z pozycji wiedzącego wszystko
arbitra. Na pytanie o to, jak na poziomie państwa rozbijać ponowoczesne struktury sieciowe, jak prowadzić wojnę asymetryczną, chyba nikt
nie zna jeszcze dobrej odpowiedzi. Dlatego też warto uzmysłowić sobie,
że nie jest to jedynie problem neokonserwatystów. Zbigniew Brzeziński, omawiając ich koncepcje w polityce zagranicznej, krytykował nawet samo pojęcie „wojny z terroryzmem”. Terroryzm to przecież nie
żaden podmiot, przekonywał, ale metoda działania, więc walczyć z nim
to trochę tak, jakby alianci w drugiej wojnie światowej chcieli pokonać nie hitlerowskie Niemcy, ale Blitzkrieg. Słusznie. Jednak to sama
krytyka Brzezińskiego wskazuje nam fundamentalny problem, przed
jakim obecnie stoimy: problem właściwego zdefiniowania natury zagrożenia. Jak w precyzyjnym języku wyraźnie ująć podmiot, przeciw
któremu chcemy działać, przed którym chcemy się bronić? I czy można
o ponowoczesnych, sieciowych strukturach terrorystycznych, takich jak
Al-Kaida, w ogóle mówić w kategoriach wyraźnej podmiotowości? Oto
istota dylematu.
 () / 

 
   
Istnienie tego dylematu wskazuje jednocześnie, dlaczego gotów jestem
mówić raczej o poważnym kryzysie, anieżeli o kompletnym krachu
neokonserwatywnych idei. Rozwiązanie neokonserwatywne okazało się
nieskuteczne, problem jednak pozostaje. Zwłaszcza, że sami „neocons”
bynajmniej nie są zdania, że dotychczasowe niepowodzenia czy rozczarowania przekreślają definitywnie ich doktrynę. Przeciwnie: na łamach
„Commentary” czy „The Weekly Standard” nie brak artykułów wskazujących na to, że decyzja o interwencji w Iraku była mimo wszystko
słuszna. Jeżeli instalacja demokracji w tym państwie nie powiodła się, to
przede wszystkim za sprawą... „realistów” zajmujących kluczowe pozycje w administracji Busha i „zmiękczających” niepotrzebnie prowadzoną
przez nią politykę. Jak w opublikowanym niedawno eseju przekonywał
Joshua Muravchik, według wielu przedstawicieli neokonserwatywnego środowiska główny ciężar winy za niepowodzenia spada na „kilka
kluczowych decyzji podjętych przez Paula Bremera, szefa oddziałów
koalicyjnych [w Iraku – przyp. JT] między majem 2003 a czerwcem
2004 roku, oraz byłego sekretarza obrony Donalda Rumsfelda”19. Źle
oszacowano ilość wojska potrzebną do skutecznego kontrolowania sytuacji w regionie, niepotrzebnie rozwiązano armię iracką, podjęto błędną decyzję o potrzebie swoistej lustracji w partii Baath, co doprowadziło
do destabilizacji irackiego rządu – oto niektóre argumenty, jakie przytacza czołowy neokonserwatywny publicysta. I konkluduje: „Pod żadnym
względem decyzje dotyczące liczby żołnierzy czy porzucenia istniejącej
w Iraku struktury administracyjnej nie miały nic wspólnego z neokonserwatywnymi koncepcjami”20.
Co więcej, przedstawiciele interesującego nas nurtu nie tylko bronią swoich racji dotyczących interwencji irackiej, ale również wysuwają
nowe, zdecydowane pomysły na temat dalszego kształtu amerykańskiej
polityki zagranicznej. W numerze „Commentary” z lutego 2008 roku
Norman Podhoretz w długim eseju przekonywał nawet, dlaczego warto

   ...
na serio rozważać możliwość podjęcia akcji militarnej w Iranie. Efekty dotychczasowej polityki w tym wymiarze są bowiem takie, „że aby
powstrzymać Iran od zdobycia broni nuklearnej, Stany Zjednoczone będą musiały przeprowadzić odpowiednie działania prewencyjne,
uczynić to poprzez kampanię nalotów bombowych (bombing campaign)
[...] i uczynić to jak najprędzej. [...] Jeżeli tego nie zrobimy, wówczas siły,
które nieświadomie pracują na korzyść
zbudowania przez Iran bomby, najprawdopodobniej zatriumfują nawet
zbyt aktywni
wobec sprzeciwu trzeźwego i pełnego
i zbyt mocno przekodeterminacji George’a W. Busha, dokładnie tak samo, jak siły appeasemen- nani o sile własnych
tu zatriumfowały nad Churchillem argumentów, aby
w 1938 roku”21. Jak więc widzimy, śro- – nawet jeśli znajdą
dowisko neokonserwatywne nie tylko się na swoistym
nie czuje się zepchnięte do defensywy,
marginesie w efekcie
ale wciąż wykazuje (bez względu na to,
zwycięstwa Obamy
czy zgadzamy się z propozycjami jego
czołowych przedstawicieli, czy też nie) – przestać formułować
swoją wizję ameimponujący intelektualny wigor.
Prowadzi nas to do postawienia rykańskiej polityki
najbardziej chyba nurtującego w kon- zagranicznej.
tekście tych rozważań pytania: co dalej
z neokonserwatystami? Czy będą mieli istotny wpływ na przyszłą politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych? Czy też może zostaną raczej zepchnięci na margines? Oczywiście każda tego typu prognoza ma
w sobie coś z hazardu. Jak bowiem zauważył kiedyś Woody Allen, przewidywanie jest bardzo ryzykownym zajęciem, zwłaszcza jeżeli dotyczy
przyszłości. Wydaje się jednak, że – pozostając na gruncie intelektualnej
rzetelności – trzy rzeczy można spróbować przewidzieć.
Po pierwsze mianowicie, w związku z powyższymi stwierdzeniami na temat wewnętrznej kondycji środowiska neokonserwatywnego,
Neokonserwatyści są
 () / 

 
nie wydaje się, aby groziło mu zupełne zniknięcie z intelektualnej mapy
USA. Podhoretz, Kagan, Kristol czy Muravchik są wciąż zbyt aktywni
i zbyt mocno przekonani o sile własnych argumentów, aby – nawet jeżeli
znajdą się na swoistym marginesie w efekcie zwycięstwa Baracka Obamy – po prostu przestać formułować swoją wizję amerykańskiej polityki
zagranicznej. W przypadku realizacji takiego scenariusza neokonserwatyzm znalazłby się w sytuacji podobnej do tej, w jakiej był pod koniec lat
90., za drugiej kadencji prezydenckiej Billa Clintona. Neokonserwatyści
„wstrzykiwaliby” do refleksji nad interesem narodowym USA i sposobami jego realizacji co jakiś czas nowe pomysły, ale byliby pozbawieni
realnych wpływów na politykę zagraniczną państwa realizowaną przez
demokratyczną administrację.
Po drugie, w przypadku zwycięstwa senatora Johna McCaina, kandydata republikanów, neokonserwatyści mogliby liczyć na współtworzenie – obok tradycyjnie dominującego skrzydła „realistów” – amerykańskiej strategii nowego prezydenta. Stwierdzenie to opieram na tym,
że McCaina z jednej, a neokonserwatystów z drugiej strony wydaje się
łączyć kilka niepozbawionych znaczenia cech wspólnych. Poszczególne
punkty tworzące ten swoisty „protokół zbieżności” wyraźnie zobaczymy,
jeżeli przeanalizujemy programowy tekst republikańskiego kandydata
nt. proponowanej przez niego polityki zagranicznej An Enduring Peace
Built on Freedom (Długotrwały pokój zbudowany na wolności), opublikowany pod koniec 2007 roku na łamach „Foreign Affairs”.
Zauważmy bowiem, że kandydat republikanów wierzy (a cała jego
biografia może służyć za dowód autentyczności tego przekonania)
w nadzwyczajne powołanie amerykańskiego społeczeństwa, które, jak
twierdzi, od czasu rewolucji demokratycznej z końca XVIII wieku aż
do zimnej wojny, realizując własne interesy, broniło jednocześnie spraw
o fundamentalnym i uniwersalnym charakterze. I nie chodzi mi tu wyłącznie o niemal powszechną w społeczeństwie amerykańskim wiarę
w wyjątkowość czy wręcz misję dziejową Stanów Zjednoczonych. Mam
natomiast na myśli przeświadczenie – charakterystyczne właśnie dla

   ...
nurtu neokonserwatwynego – o harmonijmym współbrzmieniu amerykańskiej racji stanu i uniwersalnych wartości demokratycznych. Neokonserwatywny projekt eksportu demokracji na Bliski Wschód opierał
się na tym właśnie założeniu. „Pokonując zagrożenia dla naszego bytu
narodowego i dla naszego stylu życia oraz wykorzystując wielkie okazje, jakie stworzyła historia, Amerykanie zmienili świat”22 – pisze we
wspomnianym tekście McCain. I choć to tylko retoryka, ciężko jednak
powstrzymać się przed stwierdzeniem, że równie dobrze autorem tego
cytatu mógłby być Norman Podhoretz.
Co więcej, rzeczą uderzającą jest to, jak dużą wagę w swoich wystąpieniach i deklaracjach republikański senator przywiązuje do tego, co
moglibyśmy nazwać kapitałem moralnym Ameryki. Oczywiście, można
odpowiedzieć, że używając tego typu argumentów, McCain czerpie po
prostu garściami z tradycji Reaganowskiej. To nawiązanie mówi jednak
wiele, Ronald Reagan bowiem – szczególnie w początkowym okresie
swej pierwszej kadencji – posługiwał się retoryką mocno nasączoną
neokonserwatywnymi ideami. Co więcej, o tym, że Ameryka nie może
sobie pozwolić na „ten rodzaj pogardy wobec samej siebie, dryfowania
i nieudolności, jakie nastąpiły po wojnie wietnamskiej”23, McCain mówi
dokładnie w tym samym kontekście, co dzisiejsi neokonserwatyści. Na
moralne rozluźnienie czy przesadną samokrytykę nie pozwala bowiem,
jego zdaniem, bardzo poważny, globalny charakter zagrożenia, jakie stanowią miedzynarodowe siatki terrorystyczne. Podobnie jak Podhoretz
czy Kristol, McCain nie wierzy w możliwość skutecznego przeciwdziałania temu niebezpieczeństwu bez odwołania się do aksjologii.
Wreszcie, między neokonserwatystami i McCainem istnieje pewna
zbieżność psychologiczna, czy raczej psychologiczno-biograficzna. Republikański senator to bowiem weteran wojny w Wietnamie, prawdziwy „zimnowojenny wojownik” oraz rodzaj „mavericka”, gotowego samotnie stawiać czoło niebezpieczeństwom zagrażającym amerykańskiej
demokracji. Neokonserwatywne „określenie się na wroga” oraz często
przesadna gotowość do niezważania na to, co powiedzą inni, to również
 () / 

 
charakterystyczne cechy myślicieli neokonserwatywnych. Co więcej,
właśnie senatora McCaina popierali neokonserwatyści podczas prawyborów prezydenckich w 2000 roku, gdy rywalizował z nielubianym
przez nich wtedy „mięczakiem” Georgem W. Bushem…
Pomimo tych podobieństw i zbieżności błędem byłoby uznać
McCaina za neokonserwatystę bądź neokonserwatystów za „McCainowców”. Zwłaszcza że na początku wyścigu o prezydencki fotel w roli
kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej widzieli nie
(jak sam o sobie mówi) „starszego niż świat i bardziej pomarszczonego
niż mistrz Yoda” McCaina, ale byłego burmistrza Nowego Jorku Rudolfa
Giulianiego. Dominantą w polityce zagranicznej republikańskiego senatora (zakładając oczywiście, że wygrałby wybory) byłby więc zapewne
raczej nurt realistyczny, aniżeli neokonserwatywny. Zwłaszcza że – jak
deklarował w swoim programowym artykule – „ostatnie lata złego dowodzenia i porażek w Iraku pokazują wyraźnie, że Ameryka powinna
decydować się iść na wojnę jedynie w sytuacji, gdy dysponuje dostateczną ilością żołnierzy oraz realistycznym i wszechstronnym planem osiągnięcia sukcesu. Nie zrobiliśmy tego w Iraku i zarówno nasz kraj, jak
i ludność iracka płacą dziś poważną cenę za te zaniechania”. Nieco dalej
republikański senator dodawał wprawdzie, że „tak długo, jak zwycięstwo
w Iraku jest możliwe (a wciąż wierzę, że jest), jest ono koniecznością”,
ciężko jednak oczekiwać, by – przekonując, że Stany Zjednoczone nie
mogą sobie pozwolić na zniechęcenie do aktywnego działania podobne
polityce détente z początku lat 70. – mógł twierdzić coś innego24.
McCain może więc mieć pewne skłonności do używania nacechowanej częściowo neokonserwatywnymi wpływami retoryki, ciężko jednak spodziewać się, aby faktycznie realizował postulowane przez nich
rozwiązania, gdyby miał zasiąść na prezydenckim fotelu. Jak starałem
się pokazać wcześniej, nawet w okresie po zamachach z 11 września
(stanowiących przecież gigantyczny wstrząs tak dla amerykańskiej
opinii publicznej, jak i elit politycznych) dominacja środowiska neokonserwatywnego była wątpliwa. Tym bardziej nie należy się więc spo
   ...
dziewać uzyskania przez neokonserwatystów jakichś bardzo szerokich
wpływów na ogólny kształt przyszłej polityki zagranicznej Waszyngtonu. Warto jednak jednocześnie zaznaczyć, że główny doradca w kwestiach polityki międzynarodowej, Randy Scheunemann, to człowiek
mocno z nurtem neokonserwatywnym związany (zasiada np. w radzie
stworzonego właśnie przez „neocons” think tanku „Project for the New
American Century”). W „drugim kręgu” doradców McCaina znajdują
się natomiast tacy neokonserwatywni stratedzy jak Robert Kagan czy
William Kristol25. Do tego grona należał także zmarły w sierpniu b.r.
Peter W. Rodman. W przypadku zwycięstwa republikanów przedstawiciele
interesującego nas nurtu mieliby więc
repurealną szansę współtworzyć – choć nie
blikanów przedstajako grupa dominująca – linię strategiczną polityki zagranicznej nowego wiciele neokonserwatystów mieliby realną
prezydenta.
Wreszcie zaznaczmy również, że szansę współtworzyć
niezależnie od tego, który z kandydatów linię strategiczną
zwycięży – to moja trzecia teza – Europolityki zagranicznej
pa najprawdopodobniej przeżyje roznowego prezydenta.
czarowanie. W przypadku zwycięstwa
Baracka Obamy stanie się tak dlatego, że wbrew entuzjazmowi, jaki jego
postać wywołuje wśród liberalnych elit Starego Kontynentu, oraz wbrew
buńczucznym zapowiedziom samego senatora z Illinois, jego polityka zagraniczna będzie z konieczności w znacznej mierze kontynuacją polityki
George’a W. Busha. Retoryka wyborcza ma tutaj, oczywiście, swoje znaczenie, lecz nie należy jej przeceniać. Obawiam się więc, że w przypadku
zwycięstwa Obamy Europa (w szczególności zaś zachodnia jej część) po
chwilowej euforii przeżyje srogie rozczarowanie.
Pojawiłoby się ono również w przypadku zwycięstwa Johna McCaina, z tą jednak różnicą, że od początku byłoby uświadomione. Pewne
elementy, które dla europejskiego ucha brzmią jako „neokonserwatywne”,
W przypadku
zwycięstwa
 () / 

 
w obu przypadkach pozostaną jednak obecne. (Barack Obama w swym
programowym arykule o polityce zagranicznej dla „Foreign Affairs” używał np. określenia „państwa bandyckie”, od którego zachodnioeuropejscy
przywódcy starają się stronić26).
Osobiście nie jestem zatem skłonny uwierzyć w zupełną dyskredytację neokonserwatywnej doktryny również dlatego, że jest ona – w pewnej
mierze – zgodna z najgłębszą naturą amerykańskiego projektu politycznego. Aby lepiej zrozumieć, co dokładnie mam tutaj na myśli, musimy
jednak zestawić politykę neokonserwatywną ze stanowiącą jej lustrzane
odbicie pewną formułą (nie jedyną, oczywiście) polityki europejskiej.
 „”   „”
Tendencję w polityce europejskiej, o którą mi tu chodzi, moglibyśmy –
umownie – określić jako „ponowoczesną”. Nie dotyczy ona, podkreślmy,
całej Europy, ani nie jest w jej ramach bezwzględnie dominująca. Bez
wątpienia posiada jednak spore znaczenie i określa do pewnego stopnia
to, co się dziś z projektem europejskim dzieje. Wyrasta przy tym z dość
osoboliwej interpretacji doświadczenia XX-wiecznych totalitaryzmów.
To zagadnienie – jako zarazem poboczne dla naszego wywodu i zbyt
rozległe – pozwalam sobie jednak pominąć.
Upraszczając nieco, możemy jednak powiedzieć, że wspomniana
tendencja w polityce europejskiej określona jest poprzez niezwykłość
celu, jaki przed sobą stawia. Europa chce mianowicie wyjść poza Historię, poza politykę: chce żyć w świecie stabilnym i bezpiecznym, ale odrzuca istnienie trwałych podziałów czy światowych konfliktów; odrzuca
pojęcie „wroga”... „Ponowoczesna” (z braku lepszego terminu tak ją nazwijmy) Europa chce rozwiązać tradycyjne problemy polityki poprzez
skoncentrowanie się na wartościach indywidualnych. Następuje proces
prywatyzacji sfery publicznej, która w coraz mniejszym stopniu stanowi
platformę debaty o dobru wspólnym (czy – ujmując rzecz w mniej republikańskim, a bliższym realiom języku – racji stanu czy interesie pań
   ...
stwowym), a coraz częściej jest miejscem, gdzie w drodze kompromisu
uzgadnia się sprzeczne, partykularne dążenia27. Jedyną (ale za to bardzo
dogmatycznie przestrzeganą) cnotą publiczną jest obowiązek otwarcia
na Innych. Zbrodnie i wojny przeszłości miały bowiem swój początek
w podziałach; Historia jest areną walki o uznanie. Uznając wszystkich,
czyniąc z otwartości naszą receptę na politykę, przekraczamy Rubikon polityczności. Wchodzimy do świata posthistorycznego, w którym
wszystko – z tożsamością na czele – może być przedmiotem wyboru
i negocjacji.
Projekt europejski wymaga zatem swoistej dekonstrukcji granic:
politycznych w imię kulturowych, następnie zaś kulturowych w imię
jedności rodzaju ludzkiego. Europejczyk mieszkający w tym nowym
podmiocie politycznym ma być kimś w rodzaju „człowieka bez właściwości”: określonego politycznie przez przysługujące mu z racji samego
bycia człowiekiem uniwersalne prawa, ale jednocześnie wolnego od partykularnych z natury rzeczy zobowiązań wobec państwa. W przeszłości
do tragedii prowadziły podziały. Żeby więc tragedii w przyszłości uniknąć, musimy owe podziały wyeliminować, musimy doprowadzić do ich
końca. Uniwersalne uznanie zapewni uniwersalny pokój. Żeby wejść do
posthistorycznego raju, musimy radykalnie odrzucić klasyczne kategorie politycznego języka. Wyzwoli nas nie prawda, ale nowy, neutralny
dyskurs.
Podczas gdy Europa chce się określić przez „koniec”, Ameryka pozostaje w żywiole „początku”. Amerykańskie marzenie „nowego początku” uosabia wzniesione pośrodku nevadzkiej pustyni Las Vegas – miasto
kasyn, blichtru i kiczu, ale też symbol specyficznie amerykańskiego stylu
życia. Neokonserwatyści są w tym kontekście jedynie najbardziej radykalnymi zwolennikami ćwiczeń w tworzeniu owych „nowych początków”, które starają się eksportować w najdalsze zakątki świata. „Ponowoczesna” Europa (czyli de facto jedynie część prawdziwej Europy) stoi
na przeciwległym biegunie. Jej nakierowanie na „koniec” polega na chęci
przekreślenia wszelkich dawnych podziałów. Stąd, jak powiedzieliśmy,
 () / 

 
próba określenia się przez otwartość (czyli – paradoksalnie – przez brak
wyraźnej tożsamości).
Różnica, koniec końców, okazuje się więc następująca. Próby zbudowania nowego politycznego początku dopuszczają możliwość istnienia wroga (czy nawet „osi zła”). Tymczasem pragnienie „końca” (tak jak
go określiliśmy), który polegałby na wyjściu z rzeki Historii, zupełnie
taką możliwość wyklucza. W postpolitycznym ładzie, do którego zdaje
się dążyć cześć Europy, na takie podziały nie ma już miejsca. Nie ma
wrogów, są tylko różne figury Innego. Nie ma opartej na sile (politycznej
czy militarnej) suwerenności – jest za to fotel przy negocjacyjnym stole.
W tym sensie ideowe błędy (podkreślam: części) polityków czy intelektualistów europejskich oceniałbym znacznie bardziej krytycznie aniżeli
błędy Amerykanów. Czego by bowiem o optymizmie neokonserwatywnej doktryny nie powiedzieć, pozostając w rzece polityki, Stany Zjednoczone wciąż są gwarantem bezpieczeństwa. Europa tymczasem pokoju
w regionie nie tworzy – jest raczej jego konsumentem28.
Neokonserwatyści w sposób bardziej jaskrawy i oczywisty, aniżeli ma to miejsce w przypadku jakiegokolwiek innego amerykańskiego
środowiska intelektualnego zaangażowanego w sprawy polityki międzynarodowej, odrzucają „ponowoczesny” projekt Europy. Pozostają na
stanowisku, że myśląc o realnym sukcesie demokracji liberalnej w skali
globu (to chyba jedyne, co łączy ich z „ponowoczesną” częścią Starego
Kontynentu), nie można zapomnieć ani o aktywnej promocji demokratycznych ideałów (równoznacznej z negatywną czy degradującą oceną
przeciwnych jej form politycznych), ani o wspieraniu ich – tam gdzie
to pożądane – przy użyciu siły. To przez tę biegunową opozycję wobec
„ponowoczesnej” Europy „neocons” budzą tak drastyczną niechęć wśród
sporej części elit po tej stronie Atlantyku. To dlatego również można
często odnieść wrażenie, że, jak zauważył Pierre Manent, „największym
marzeniem europejskiego intelektualisty jest zostać inspektorem badającym warunki panujące w amerykańskim więzieniu”.
Oczywiście, zarysowana przeze mnie opozycja – jak każda taka

   ...
binarna konstrukcja intelektualna – zawiera w sobie wiele uproszczeń.
Jeżeli nawet jest nieco przejaskrawiona, pozwala nam mimo wszystko
zorientować się w tym, jaki jest podstawowy charakter politycznych
dylematów, przed którymi stoi dzisiejszy Zachód. W tej perspektywie
kontrowersje wokół środowiska neokonserwatystów okazują się być dobrym – bo wyrazistym – ale jednak tylko przykładem.
Tekst ukończony na jesieni 2008 r. - przyp redakcji
1
. , Potęga i raj, Warszawa: Studio EMKA, 2002.
. , Koniec historii, Poznań: Zysk i S-ka, 1997.
3
. , The Unipolar Moment, „Foreign Affairs”, Winter 1990.
4
Zob.: . , Neokonserwatyści a polityka USA w nowym wieku, Kraków: Arcana, 2006,
s. 142-147.
5
. , . , Toward a Neo-Reaganite Foreign Policy, „Foreign Affairs”, July/August
1996.
6
. , Promoting the National Interest, „Foreign Affairs”, January/February 2000.
7
BBC News, Bush lays out Mid-East aims, 4 czerwca 2003, URL http://news.bbc.co.uk/1/hi/
world/middle_east/2961292.stm
8
. , . , Exit Arafat?, „The Weekly Standard”, 22 września 2003.
9
Wcześniej takie groźby formułował rząd Izraela.
10
. , . , Exit Arafat?, dz. cyt.
11
. , Promoting the National Interest, dz. cyt.
12
Tamże.
13
Tamże.
14
Tamże.
15
Tamże.
16
Jednocześnie warto dodać, że sami neokonserwatyści często zaliczają do swoich szeregów
wielu twardych realistów, aby tym samym podtrzymać wrażenie, że to ich doktryna
faktycznie jest dominującym prądem ideowym w myśleniu o polityce zagranicznej
USA. Choćby Charles Krauthammer w jednym z niedawnych artykułów do szeregów
„neocons” zaliczył Condoleezzę Rice, Dicka Cheneya, Donalda Rumsfelda, a także samego
prezydenta Busha (. , The Neoconservative Convergence, „Commentary”,
July 2005).
17
Jest przy tym czymś uderzającym, że iluzji tej ulegli przedstawiciele nurtu powstałego m.in.
w krytycznej reakcji na konstruktywistyczny projekt „Wielkiego Społeczeństwa” prezydenta
Lyndona Johnsona z lat 60.
18
Tak rolę Ameryki w świecie określili w ramach swojej wizji polityki zagranicznej William
Kristol i Robert Kagan.
19
. , The Past, Present and Future of Neoconservatism, „Commentary”, October
2007.
2
 () / 

 
20
21
22
23
24
25
26
27
28
Tamże.
. , Stopping Iran. Why the Case for Military Action Still Stands, „Commentary”,
February 2008.
. , An Enduring Peace Built On Freedom, „Foreign Affairs”, November/December
2007.
Tamże.
Tamże.
Zob.: . , Foreign Policy Brain Trusts: McCain Advisers, Council on Foreign
Relations, 12 V 2008, http://www.cfr.org/publication/16194/foreign_policy_brain_trusts.
html.
. , Renewing American Leadership, „Foreign Affairs”, July/August 2007.
Inna sprawa, że przyczyny tej zmiany w znacznej mierze wykraczają poza sferę
czyjejkolwiek kontroli i że dotyczy ona wszystkich zachodnich demokracji, a nie tylko
państw członkowskich UE.
Precyzując nieco to stwierdzenie, dodajmy, że UE jest zdolna wytworzyć pokój między
państwami członkowskimi (co jest skądinąd osiągnięciem wcale nie błahym, a przez
konserwatystów często ignorowanym). W mojej krytyce chodzi jednak o to, iż Unia
Europejska nie jest zdolna do szybkiego i skutecznego interweniowania w wypadku
konfliktów zbrojnych toczących się w jej pobliżu. Jej metodą działania jest dyplomacja, ale
dyplomacja, która nie jest poparta zbrojną siłą, nie zawsze może spełniać swoje zadania.
Nieprzyjemne to stwierdzenie, lecz dobrze oddaje realia światowej polityki, o czym pod
koniec lat 90. mogliśmy się przekonać na przykładzie Kosowa, całkiem niedawno zaś – po
wejściu rosyjskich wojsk do Gruzji. Jak nie bez złośliwości zauważył jeden z brytyjskich
dziennikarzy, w chwili obecnej w sytuacjach krytycznych UE zdolna jest jedynie krzyknąć
agresorom: „Stój, bo jak nie, to ponownie krzykniemy na ciebie, żebyś stanął!”...
