Nowa europa 8 IWONA.indd
Transkrypt
Nowa europa 8 IWONA.indd
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych stawiają na wokandzie pytanie o przyszłą politykę zagraniczną tego państwa. W szczególności zaś o to, jaki wpływ na nią będą mieli tzw. neokonserwatyści – nurt w amerykańskiej myśli politycznej posiadający, jakoby, decydujący wpływ na działania odchodzącej administracji George’a W. Busha. Neokonserwatywna polityka zagraniczna USA: historia, teraźniejszość, perspektywy Ś los w polityce dość rzadki: stali się kimś w rodzaju ikony popkultury. Czy też raczej: antyikony. „Neocons” (jak skrótowo bywają określani) istnieją bowiem w świadomości społecznej przede wszystkim jako mroczni rycerze amerykańskiej krucjaty w Iraku. Jeżeli jest w tym stwierdzeniu przesada, to niewielka: o „nowej konserwie” śpiewają na swej ostatniej płycie (rzecz jasna, nie w apologetycznym tonie) nawet The Rolling Stones. Kim jednak właściwie są przedstawiciele neokonserwatywnego środowiska? Czy faktycznie dowodzili amerykańską polityką zagraniczną w ostatnich latach? I – last but not least – jaki będzie ich wpływ na politykę Waszyngtonu w przyszłości, zwłaszcza w kontekście ostatnich wyborów prezydenckich? ... Środowisko neokonserwatywne zaczęło się tworzyć w latach 60. i na początku lat 70. ubiegłego wieku. W jego skład weszli (głównie nowojorscy) intelektualiści, z których wielu w młodości przeżyło flirt z ideologią trockistowską. Do szukania jakiejś nowej formuły konserwatyzmu postaci takie jak Irving Kristol czy Norman Podhoretz skłoniło kilka różnych, niezależnych od siebie czynników: nie dość ostry, ich zdaniem, stosunek lewicy do amerykańskich komunistów, skręt w lewo Partii Demokratycznej w wyborach 1972 (znajdujący swój najpełniejszy wyraz w poparciu dla kandydatury senatora George’a McGoverna w wyborach prezydenckich), wreszcie nieadekwatna do charakteru zagrożenia polityka détente, realizowana w tym czasie wobec ZSRR przez republikańską administrację prezydenta Richarda Nixona. Wyznacznikiem poglądów środowiska neokonserwatywnego – skupionego z czasem wokół periodyków takich jak „Commentary” czy „The Public Interest” – nie była więc wyłącznie polityka zagraniczna. Dość szybko jednak – za sprawą sporych wpływów na jej kształt w pierwszych latach prezydentury Ronalda Reagana na początku lat 80. – to głównie z nią zaczęli być kojarzeni. Neokonserwatysta w polityce zagranicznej to zwolennik twardego, zdecydowanego działania; nie dogadywania się ze Związkiem Radzieckim, ale konfrontacji z nim tam, gdzie to możliwe – w tym również na płaszczyźnie ideologicznej. Neokonserwatyści nie byli zwolennikami manichejskiej wizji dziejów, starcie Ameryki z komunizmem miało jednak, ich zdaniem, pewne cechy starcia dobra ze złem: tu swobody obywatelskie, tam – niewola; tu liberalne, pluralistyczne demokracje, tam – totalitarne imperium i jego satelity. W tym sensie słynne przemówienie Reagana o „imperium zła” było wyraźnie nacechowane neokonserwatyzmem. () / Jednocześnie jednak przedstawiciele nurtu byli zwolennikami posługiwania się racjonalną kalkulacją w ramach wspomnianej rywalizacji. Najlepszym tego przykładem jest tzw. doktryna Kirkpatrick (od nazwiska jej twórczyni, Jeane Kirkpatrick, mianowanej przez Reagana ambasadorem USA przy ONZ), mówiąca, że Stany Zjednoczone pryncypialnie przeciwstawiać się będą wszelkim lewicowym (komunistycznym lub komunizującym) rządom na świecie. Równolegle jednak mogą udzielać chwilowego poparcia reżimom prawicowym (również tym najdalszym od demokracji liberalnej), jeżeli tylko osłabiają one wpływy komunistów w regionie. Autorytaryzmy lewicowe mogły bowiem, w myśl tej koncepcji, ewoluować w stronę totalitaryzmu komunistycznego; reżimy prawicowe miały natomiast w najgorszym wypadku pozostać autorytarne. Tak więc przywiązanie do elementarnych wartości szło u neokonserwatystów w parze z gotowością do niedostrzegania aksjologicznych różnic, jeżeli tylko służyło to pokonaniu głównego przeciwnika. Zbrojenie i szkolenie mudżahedinów w Afganistanie w latach 80. było konsekwencją takiego rozumowania. Dopełniając historycznego szkicu tego okresu, warto jeszcze zaznaczyć, że za prawdziwie „neokonserwatywny” można uznać jedynie pierwszy okres pierwszej kadencji Ronalda Reagana. Zapomina się dziś często, że zwłaszcza druga kadencja republikańskiego prezydenta przebiegała już pod znakiem znacznie bardziej łagodnej i mniej drażniącej dla liberalnej części amerykańskiej opinii publicznej polityki zagranicznej. W tym okresie Reagan był już przez neokonserwatystów wyraźnie krytykowany. Inna sprawa, że sami przedstawiciele środowiska nie wspominają już dziś o tym niepozbawionym znaczenia epizodzie i w różnych historycznych szkicach odmalowują lata 80. jako jednolitą epokę neokonserwatywnej polityki zagranicznej, której skuteczności dowiódł annus mirabilis – rok 1989. Koniec zimnej wojny oznaczał, jak łatwo się domyślić, poważny kryzys tożsamości środowiska; kryzys na tyle poważny, że obydwaj „ojcowie założyciele” nurtu – a więc wspomniani Irving Kristol i Norman ... Podhoretz – mówili wręcz o jego śmierci. Mimo początkowego rozproszenia nowa – choć wyraźnie odwołująca się do poprzedniej – formuła neokonserwatywnego myślenia o stosunkach międzynarodowych zaczęła się krystalizować w połowie lat 90. Nałożyła się na to zresztą zmiana pokoleniowa wewnątrz omawianego nurtu. Wciąż aktywny pozostał (i do dziś pozostaje) Norman Podhoretz, Irvinga Kristola zastąpił jednak w dużej mierze jego syn William (piszący swoje najważniejsze teksty wspólnie z Robertem Kaganem, znanym w Polsce choćby z głośnej przed kilku laty książki Potęga i raj1). Nowa koncepcja polityki zagranicznej powstała wśród neokonserwatystów na przecięciu dwóch nie do końca neokonserwatywnych koncepcji. Pierwszą w słynnej książce o „końcu Historii” zawarł Francis Fukuyama2. Drugą, w nieco mniej znanym eseju zatytułowanym Moment jednobiegunowości, wyłożył Charles Krauthammer3. (Obaj byli związani w tym czasie z omawianym nurtem, acz nie przynależeli do jego ścisłego kierownictwa. Tezę o ich istotnym wpływie na określenie ram neokonserwatywnej polityki zagranicznej potwierdza zresztą w pewnym sensie fakt, że to właśnie ci dwaj autorzy najostrzej polemizowali ze sobą na temat skutków polityki Busha po inwazji na Irak4). Ujmując rzecz w największym skrócie, Fukuyama twierdził, że wraz z upadkiem komunizmu liberalna demokracja okazała się ostatnim ogniwem politycznej ewolucji rodzaju ludzkiego. W tym sensie – przekonywał – Historia (ta przez duże „H”) wyczerpała się, dobiegła do swego kresu. Oczywiście, wciąż będą miały miejsce różne konflikty czy wydarzenia polityczne, ale nie będzie już żadnych fundamentalnych sporów o samą formę polityczności: wszyscy, prędzej czy później, z mniejszymi lub większymi oporami, będą musieli zaakceptować liberalną demokrację. Krauthammer natomiast formułował swoją koncepcję świata po zimnej wojnie w kategoriach geopolitycznych. Upadek komunizmu był dla niego nie końcem pewnej idei, ale końcem pewnego imperium. Wraz z rozpadem ZSRR z horyzontu znikał jedyny równorzędny rywal () / Stanów Zjednoczonych. Ameryka stawała się więc w ten sposób jedynym „biegunem” na geopolitycznej mapie świata. Zimnowojenne zwycięstwo nie było jej jednak dane „na wieki”, ale stanowiło historyczną szansę, którą należało jak najlepiej wykorzystać, rozszerzając wpływy amerykańskie w przestrzeni, a sam „moment jednobiegunowości” – w czasie. Z syntezy tych dwóch spojrzeń wynikał więc pomysł na zdecydowaną, suwerenną i – jeżeli zajdzie potrzeba – jednostronną politykę Waszyngtonu. Nic dziwnego, że William Kristol i Robert Kagan w głośnym tekście w „Foreign Affairs” z 1996 roku określili ją mianem „neo-Reaganowskiej”5. Neokonserwatyści, podobnie jak w czasie zimnej wojny, odrzucali więc politykę zagraniczną Partii Demokratycznej jako zbyt miękką, a republikańską wersję Realpolitik (spod znaku Henry’ego Kissingera) jako tę, która nie wykorzystuje supercennego zasobu siły przyciągania amerykańskich idei i stylu życia. Ameryka nie miała wycofywać się z międzynarodowej polityki w wygodny izolacjonizm. Przeciwnie, pokonawszy globalnego wroga, miała dokończyć dzieła, prowadząc aktywną politykę zagraniczną przeciwko państwom takim jak Korea Północna, Iran czy Irak, z których każde stanowiło wciąż realne zagrożenie. Te zagrożenia należało, zdaniem przedstawicieli omawianego środowiska, odepchnąć jak najdalej od amerykańskich granic. Nawet jeżeli oznaczać to miało podjęcie zdecydowanych interwencji zbrojnych. Nawet jeżeli miałoby się odbyć za cenę rozdrażnienia liberalnych elit intelektualnych czy częściowego pogorszenia relacji z niektórymi państwami zachodniej Europy. Neokonserwatyści przygotowani byli na te napięcia. W swym programie zawierali bowiem tak niepopularne postulaty, jak wyraźne zwiększenie wydatków na wojsko w budżecie, zdecydowane poparcie dla Izraela w polityce bliskowschodniej czy wreszcie sceptycyzm wobec skuteczności ONZ oraz miękkich, sprowadzających się głównie do sankcji ekonomicznych, narzędzi nacisku na niebezpieczne reżimy (takie jak Libia, Iran czy Korea Północna). Tak zredefiniowany neokonserwatyzm funkcjonował w amerykań ... skiej myśli politycznej jako nurt drugorzędny aż do ataków terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 roku. Zdecydowana, „określona na wroga” polityka zagraniczna od tego tragicznego poranka zaczęła na nowo być w cenie. Nie znaczy to jednak – często popełnia się ten błąd – że od tego momentu neokonserwatyści samodzielnie dzierżyli ster polityki międzynarodowej Waszyngtonu. Bardzo duże wpływy zachowywali wciąż „realiści” (m.in. Condoleezza Rice, której proskupionych wokół gramowy artykuł z „Foreign Affairs” prezydenta Busha z 2000 roku nie ma w sobie absolutnie nic neokonserwatywnego6). O decydu- „neocons” możemy jącej roli skupionych wokół prezydenta mówić w odniesieniu Busha „neocons” (takich jak Paul Wol- do trzech jedynie, ale fowitz czy Richard Perle) możemy tak ważnych kwestii: konnaprawdę mówić w trzech jedynie, ale cepcji uderzenia preza to niezwykle ważnych aspektach. wencyjnego, koncepcji Po pierwsze, taką genezę ma niewątpliwie koncepcja uderzenia pre- budowania koalicji ad wencyjnego, wyrastająca wprost z za- hoc oraz udzielania łożenia, iż wszelkie zagrożenia należy bardziej zdecydowanetłumić w zarodku – im dalej od ame- go poparcia Izraelowi. rykańskich granic, tym lepiej. Po drugie, niewątpliwie neokonserwatywny rys posiada zasada, w myśl której to misje definiują koalicje, a nie odwrotnie. Takie podejście jest konsekwencją dwóch założeń: 1) przeświadczenia o tym, iż to zdolność przeciwdziałania konkretnym zagrożeniom decyduje o legitymizacji organizacji międzynarodowych, a nie na odwrót, oraz 2) wspomnianego już wcześniej postulatu, zgodnie z którym niebezpieczeństwom należy O decydującej roli () / położyć kres jak najdalej od własnych granic. Stąd w polityce amerykańskiej gotowość podjęcia akcji militarnej nawet bez zgody ONZ, w ramach tzw. koalicji ochotników. W tym miejscu koniecznie należy jednak podkreślić, iż wprowadzenie obu zasad w myślowy krwiobieg „doktryny Busha” nie jest wyłącznie pochodną wpływów neokonserwatystów. W istocie, zarówno koncepcja prewencyjnego uderzenia, jak i koncepcja budowania koalicji ad hoc były bardzo mocno promowane po 11 września również przez twardych realistów wchodzących w skład amerykańskiej administracji (jak choćby Donalda Rumsfelda czy Dicka Cheneya). Trzeci istotny element amerykańskiej polityki po 11 września, na który wywarli wpływ neokonserwatyści, to w moim odczuciu bardziej zdecydowane poparcie, jakiego Waszyngton udzielał Izraelowi. Bliski Wschód stanowi bowiem główny front wojny z terroryzmem, zaś państwo żydowskie – jedyną demokrację w regionie. Udzielenie mu mocnego wsparcia było więc, zdaniem neokonserwatystów, jedyną racjonalną drogą działania. Chociaż i w tym wymiarze – zaznaczmy – ich wpływ miał swoje granice. W połowie 2003 roku, przed trójstronnym szczytem amerykańsko-izraelsko-palestyńskim w Jordanie, który miał dotyczyć negocjacji w sprawie tzw. mapy drogowej, prezydent Bush twierdził, iż „Izrael musi zapewnić istnienie spójnego terytorium, które Palestyńczycy mogliby nazwać domem”7. W lipcu doszło w Waszyngtonie do rozmów między Bushem i Szaronem, podczas których amerykański prezydent starał się odwieść izraelskiego premiera od pomysłu budowy oddzielającego Izraelczyków od Palestyńczyków muru na Zachodnim Brzegu Jordanu, czego nie udało mu się jednak osiągnąć. We wrześniu 2003 prezydent Bush po raz pierwszy otwarcie przyznał, iż w kwestii konfliktu bliskowschodniego nie udało mu się doprowadzić do żadnego istotnego załagodzenia sytuacji. Winą za taki stan rzeczy obarczył jednak przede wszystkim Jasera Arafata, który okazał się niezdolny do powstrzymania palestyńskich organizacji terrorystycznych. Neokonserwatyści oceniali tę sytuację odmiennie i absolutnie jednoznacznie: ... głównym problemem jest sam Jaser Arafat, „ucieleśnienie nowoczesnego terroryzmu i główny inspirator jego odrodzenia przeciwko izraelskim cywilom na przestrzeni trzech ostatnich lat”8. William Kristol i Robert Kagan twierdzili wręcz, iż argumenty, jakimi posługuje się amerykańska administracja, przeciwstawiając się pomysłom usunięcia Arafata9, są mało przekonujące i „zdają się być oderwane tak od moralnych, jak i strategicznych sądów o tym, czego wojna z terroryzmem wymaga oraz na co zasługują ci, którzy terror wspierają”10. Również jeżeli spojrzeć na całość polityki amerykańskiego prezydenta, wydaje się, iż wpływy neokonserwatystów są mocno przeceniane. Analiza kluczowych wymiarów amerykańskiej polityki zagranicznej (która nie ogranicza się przecież tylko do wojny z terroryzmem, ale obejmuje również politykę wobec Chin, Rosji, Unii Europejski itd.) prowadzi do wniosku, iż w amerykańskiej administracji najwięcej do powiedzenia mieli twardzi realiści, tacy jak sekretarz obrony Donald Rumsfeld, wiceprezydent Dick Cheney czy sekretarz stanu Condoleezza Rice. Prawdziwość tej tezy będzie wyraźnie widoczna, jeżeli realizowaną przez Waszyngton politykę porówna się z zaproponowaną na początku 2000 roku jej wizją pióra Condoleezzy Rice. Przyszła sekretarz stanu postulowała między innymi, iż konieczne jest „zapewnienie, iż siły zbrojne USA będą zdolne odstraszyć [ew. przeciwników – J.T.] przed wojną, oddziaływać swoją potęgą i walczyć w obronie swoich interesów, jeżeli doktryna odstraszania zawiedzie”11. To niewątpliwie zostało wprowadzone w życie – można bowiem, nie ryzykując wiele, powiedzieć, iż 11 września odstraszanie zawiodło, w rezultacie czego Stany Zjednoczone faktycznie bardzo aktywnie przystąpiły do ochrony swoich interesów. Podobną zbieżność teorii z działaniami realizowanymi następnie w praktyce da się zaobserwować w relacjach amerykańsko-rosyjskich. W swoim artykule przyszła sekretarz stanu pisała, iż Waszyngton musi przede wszystkim „rozpoznać, iż największe zagrożenia dla amerykańskiego bezpieczeństwa wynikają nie z siły Rosji, ale z jej słabości () / i niestabilności”12. Przyjęcie zdecydowanie twardego kursu vis-á-vis Moskwy było więc, zdaniem Condoleezzy Rice, niewskazane – podstawowym imperatywem miała być raczej rozsądna współpraca, pozwalająca realizować amerykańskie interesy. Drugim istotnym elementem proponowanej polityki względem Rosji miało być odejście od układu o ograniczeniu budowy systemów obrony przeciwrakietowej (ABM), gdyż traktat ten „miał zapobiegać rozwojowi obronnych systemów antyrakietowych w warunkach zimnej wojny”13. Ponieważ zaś, jak argumentowała Rice, na progu nowego wieku największe zagrożenie stanowiły państwa takie jak Irak, Korea Północna czy Iran, krok ten był koniecznością. „Wreszcie – pisała przyszła sekretarz stanu – Stany Zjednoczone muszą zrozumieć, iż Rosja stanowi potęgę, i że zawsze będą istniały takie dziedziny, w których nasze interesy są zbieżne, jak i takie, w których będą one sprzeczne”14. Konkludując, można więc powiedzieć, iż relacje z Moskwą Rice postrzegała jako rodzaj chłodnej współpracy. Również w tym wymiarze amerykańskiej polityki zagranicznej nie widzimy więc rozbieżności między zarysowanym przez twardych realistów planem działania a realizowaną następnie przez Busha i jego administrację polityką. Nie inaczej było w przypadku Chin, o których Condoleezza Rice pisała: „Chiny to wschodzącą potęga, co w sferze gospodarczej należy uznać za dobrą wiadomość, gdyż celem zachowania ekonomicznej dynamiki Chiny muszą bardziej zintegrować się z systemem gospodarki międzynarodowej”15. Częściowa współpraca z Państwem Środka była zatem, zdaniem realistów, niezbędna, choć jednocześnie nie kryli oni, iż długofalowo liberalizacja chińskiej gospodarki powinna przełożyć się na korzystne (choćby tylko częściowe) przemiany na płaszczyźnie politycznej. Co więcej – o czym pisali inni przedstawiciele szkoły realistycznej – Pekin mógł okazać się pomocny przy wywieraniu skutecznego nacisku na reżim Korei Północnej. Ta wizja stosunków amerykańsko-chińskich również wydaje się odpowiadać temu, co w późniejszym okresie realizowali politycy Białego Domu. ... Jeśli do tego wszystkiego doda się to, o czym wspomniałem wcześniej, a zatem fakt, iż twardzi realiści (po 11 września) popierali zarówno koncepcję uderzenia prewencyjnego, jak i tworzenie „koalicji ochotników” tam, gdzie – przynajmniej w ich rozumieniu – zawiodą organizacje międzynarodowe, wniosek o ich dominującym wpływie na politykę administracji Busha wydaje się nieodparty16. Tym samym neokonserwatyści nie ponoszą więc wyłącznej odpowiedzialności za przeprowadzenie interwencji w Iraku i jej konsekwencje (chociaż, oczywiście, bardzo ochoczo ją wspierali, spodziewając się błyskawicznych sukcesów militarnych i pomyślnego zainstalowania przyczółka demokracji na Bliskim Wschodzie). Dochodząc do tego momentu, możemy już spróbować dokonać oceny neokonserwatywnej recepty na amerykańską politykę zagraniczną w XXI stuleciu. Żeby pokazać, że nie okazała się ona sukcesem, wystarczy obecnie powiedzieć jedno tylko słowo: Irak. Oczywiście, sytuacja w Iraku bynajmniej nie jest dzisiaj prosta czy jednoznaczna. Jeżeli jednak zestawić to, co się tam dzieje, z oczekiwaniami samych neokonserwatystów sprzed interwencji, ciężko o ocenę inną niż jednoznaczna. Ideowe przyczyny rozczarowań interesującego nas nurtu – a na tej przecież płaszczyźnie chcemy się nim zajmować – są, jak mi się wydaje, dwojakie. Pierwszy zbiór złudzeń czy pomyłek możemy określić jako „liberalny”. Liberalna co do swych podstaw jest bowiem wiara w uniwersalną atrakcyjność zachodniej demokracji jako systemu politycznego; w to, że Zachód idzie w awangardzie ludzkości, zaś reszta – prędzej czy później – do niego dołączy, uznając stworzony przezeń model za własny. Nie wszyscy neokonserwatyści są zwolennikami tezy Francisa Fukuyamy o „końcu Historii” (choć np. Robert Kagan uznawał ją za niepodważalną), ale wszyscy – przynajmniej na poziomie politycznej praktyki () / – akceptują płynące z niej implikacje. Do kategorii „liberalnych złudzeń” zaliczyć możemy również wiarę w to, że materiał ludzki – czy szerzej: społeczny – jest zasadniczo plastyczny i w związku z tym mocą wolnego dekretu ludzie mogą radykalnie zmienić swój tryb życia, abstrahując od „inercji rzeczy” – tradycji, kultury, instytucji czy polityki17. Neokonserwatywny plan przeobrażenia Bliskiego Wschodu z geopolitycznej beczki prochu z krótkim lontem w oazę demokracji i stabilności wspierał się na tym właśnie przeświadczeniu. Jak również na wierze w moc sprawczą amerykańskiego „dobrodusznego hegemona”18. Na świecie po zimnej wojnie nastał przecież – według drugiej z najważniejszych teorii wyznaczających charakter współczesnej myśli neokonserwatywnej o polityce międzynarodowej – „moment jednobiegunowości”. Polityka Waszyngtonu winna więc starać się jak najpełniej go wykorzystać i jak najbardziej przedłużyć jego trwanie. To prowadzi nas do drugiego typu błędów, jakie popełnili – moim zdaniem – neokonserwatyści, które to błędy z kolei możemy (również w pewnym uproszczeniu) określić mianem „konserwatywnych”. Złudzenie, które mam tu na myśli, polegało na uznaniu, że natura zagrożenia, przed jakim stanęła Ameryka na progu XXI stulecia, nie różni się w żaden zasadniczy sposób od natury zagrożeń, z którymi radziła sobie w przeszłości. Najpełniej wyrażoną myśl tę znajdujemy w publicystyce (a później i książce) jednego z „ojców chrzestnych” neokonserwatywnego środowiska, Normana Podhoretza, który globalną walkę z terroryzmem określił po prostu jako „czwartą wojnę światową” (trzecią była, jego zdaniem, zimna wojna). Stąd wzięło się, jak sądzę, wiele pomyłek. Analogia między wojnami światowymi czy zimną wojną z jednej strony, a walką z terroryzmem z drugiej pomija bowiem szereg zasadniczych różnic, z których najpoważniejszą jest to, że międzynarodowych organizacji terrorystycznych nie da się skutecznie zwalczać przy użyciu tych samych metod, które działają w przypadku wrogich mocarstw czy imperiów. Imperia są przecież określane poprzez oś centrum – pery ... feria (gdzie centrum narzuca peryferiom pewną polityczną strukturę), tymczasem w przypadku zorganizowanej na zasadzie sieci Al-Kaidy centrum w ogóle nie daje się zidentyfikować. Jest ona w pewnym sensie tworem ponowoczesnym: rozproszonym, płynnym, pozostającym w nieustannym ruchu. Żeby ją zneutralizować, należy raczej uderzyć w jej „sieciowość”, w połączenia między poszczególnymi częściami, aniżeli w którąkolwiek z tych części. Inaczej sieć się odtworzy. Koncepcja „czwartej wojny światowej” nie pozwala wychwycić tych różnic. Wynikająca z niej logicznie interwencja w Iraku pokazuje tendencję, do jakiej musi się w związku z tym sprowadzać – czyli do tego, aby na końcu terrorystycznego „łańcucha pokarmowego” zawsze chcieć zidentyfikować jakieś państwo, jakiś czytelnie widoczny, twardy byt polityczny. AlKaida sama w sobie to przecież coś pozbawionego wyraźnej istoty, to twór z mgły i galarety. Oczywiście nie piszę powyższego z pozycji wiedzącego wszystko arbitra. Na pytanie o to, jak na poziomie państwa rozbijać ponowoczesne struktury sieciowe, jak prowadzić wojnę asymetryczną, chyba nikt nie zna jeszcze dobrej odpowiedzi. Dlatego też warto uzmysłowić sobie, że nie jest to jedynie problem neokonserwatystów. Zbigniew Brzeziński, omawiając ich koncepcje w polityce zagranicznej, krytykował nawet samo pojęcie „wojny z terroryzmem”. Terroryzm to przecież nie żaden podmiot, przekonywał, ale metoda działania, więc walczyć z nim to trochę tak, jakby alianci w drugiej wojnie światowej chcieli pokonać nie hitlerowskie Niemcy, ale Blitzkrieg. Słusznie. Jednak to sama krytyka Brzezińskiego wskazuje nam fundamentalny problem, przed jakim obecnie stoimy: problem właściwego zdefiniowania natury zagrożenia. Jak w precyzyjnym języku wyraźnie ująć podmiot, przeciw któremu chcemy działać, przed którym chcemy się bronić? I czy można o ponowoczesnych, sieciowych strukturach terrorystycznych, takich jak Al-Kaida, w ogóle mówić w kategoriach wyraźnej podmiotowości? Oto istota dylematu. () / Istnienie tego dylematu wskazuje jednocześnie, dlaczego gotów jestem mówić raczej o poważnym kryzysie, anieżeli o kompletnym krachu neokonserwatywnych idei. Rozwiązanie neokonserwatywne okazało się nieskuteczne, problem jednak pozostaje. Zwłaszcza, że sami „neocons” bynajmniej nie są zdania, że dotychczasowe niepowodzenia czy rozczarowania przekreślają definitywnie ich doktrynę. Przeciwnie: na łamach „Commentary” czy „The Weekly Standard” nie brak artykułów wskazujących na to, że decyzja o interwencji w Iraku była mimo wszystko słuszna. Jeżeli instalacja demokracji w tym państwie nie powiodła się, to przede wszystkim za sprawą... „realistów” zajmujących kluczowe pozycje w administracji Busha i „zmiękczających” niepotrzebnie prowadzoną przez nią politykę. Jak w opublikowanym niedawno eseju przekonywał Joshua Muravchik, według wielu przedstawicieli neokonserwatywnego środowiska główny ciężar winy za niepowodzenia spada na „kilka kluczowych decyzji podjętych przez Paula Bremera, szefa oddziałów koalicyjnych [w Iraku – przyp. JT] między majem 2003 a czerwcem 2004 roku, oraz byłego sekretarza obrony Donalda Rumsfelda”19. Źle oszacowano ilość wojska potrzebną do skutecznego kontrolowania sytuacji w regionie, niepotrzebnie rozwiązano armię iracką, podjęto błędną decyzję o potrzebie swoistej lustracji w partii Baath, co doprowadziło do destabilizacji irackiego rządu – oto niektóre argumenty, jakie przytacza czołowy neokonserwatywny publicysta. I konkluduje: „Pod żadnym względem decyzje dotyczące liczby żołnierzy czy porzucenia istniejącej w Iraku struktury administracyjnej nie miały nic wspólnego z neokonserwatywnymi koncepcjami”20. Co więcej, przedstawiciele interesującego nas nurtu nie tylko bronią swoich racji dotyczących interwencji irackiej, ale również wysuwają nowe, zdecydowane pomysły na temat dalszego kształtu amerykańskiej polityki zagranicznej. W numerze „Commentary” z lutego 2008 roku Norman Podhoretz w długim eseju przekonywał nawet, dlaczego warto ... na serio rozważać możliwość podjęcia akcji militarnej w Iranie. Efekty dotychczasowej polityki w tym wymiarze są bowiem takie, „że aby powstrzymać Iran od zdobycia broni nuklearnej, Stany Zjednoczone będą musiały przeprowadzić odpowiednie działania prewencyjne, uczynić to poprzez kampanię nalotów bombowych (bombing campaign) [...] i uczynić to jak najprędzej. [...] Jeżeli tego nie zrobimy, wówczas siły, które nieświadomie pracują na korzyść zbudowania przez Iran bomby, najprawdopodobniej zatriumfują nawet zbyt aktywni wobec sprzeciwu trzeźwego i pełnego i zbyt mocno przekodeterminacji George’a W. Busha, dokładnie tak samo, jak siły appeasemen- nani o sile własnych tu zatriumfowały nad Churchillem argumentów, aby w 1938 roku”21. Jak więc widzimy, śro- – nawet jeśli znajdą dowisko neokonserwatywne nie tylko się na swoistym nie czuje się zepchnięte do defensywy, marginesie w efekcie ale wciąż wykazuje (bez względu na to, zwycięstwa Obamy czy zgadzamy się z propozycjami jego czołowych przedstawicieli, czy też nie) – przestać formułować swoją wizję ameimponujący intelektualny wigor. Prowadzi nas to do postawienia rykańskiej polityki najbardziej chyba nurtującego w kon- zagranicznej. tekście tych rozważań pytania: co dalej z neokonserwatystami? Czy będą mieli istotny wpływ na przyszłą politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych? Czy też może zostaną raczej zepchnięci na margines? Oczywiście każda tego typu prognoza ma w sobie coś z hazardu. Jak bowiem zauważył kiedyś Woody Allen, przewidywanie jest bardzo ryzykownym zajęciem, zwłaszcza jeżeli dotyczy przyszłości. Wydaje się jednak, że – pozostając na gruncie intelektualnej rzetelności – trzy rzeczy można spróbować przewidzieć. Po pierwsze mianowicie, w związku z powyższymi stwierdzeniami na temat wewnętrznej kondycji środowiska neokonserwatywnego, Neokonserwatyści są () / nie wydaje się, aby groziło mu zupełne zniknięcie z intelektualnej mapy USA. Podhoretz, Kagan, Kristol czy Muravchik są wciąż zbyt aktywni i zbyt mocno przekonani o sile własnych argumentów, aby – nawet jeżeli znajdą się na swoistym marginesie w efekcie zwycięstwa Baracka Obamy – po prostu przestać formułować swoją wizję amerykańskiej polityki zagranicznej. W przypadku realizacji takiego scenariusza neokonserwatyzm znalazłby się w sytuacji podobnej do tej, w jakiej był pod koniec lat 90., za drugiej kadencji prezydenckiej Billa Clintona. Neokonserwatyści „wstrzykiwaliby” do refleksji nad interesem narodowym USA i sposobami jego realizacji co jakiś czas nowe pomysły, ale byliby pozbawieni realnych wpływów na politykę zagraniczną państwa realizowaną przez demokratyczną administrację. Po drugie, w przypadku zwycięstwa senatora Johna McCaina, kandydata republikanów, neokonserwatyści mogliby liczyć na współtworzenie – obok tradycyjnie dominującego skrzydła „realistów” – amerykańskiej strategii nowego prezydenta. Stwierdzenie to opieram na tym, że McCaina z jednej, a neokonserwatystów z drugiej strony wydaje się łączyć kilka niepozbawionych znaczenia cech wspólnych. Poszczególne punkty tworzące ten swoisty „protokół zbieżności” wyraźnie zobaczymy, jeżeli przeanalizujemy programowy tekst republikańskiego kandydata nt. proponowanej przez niego polityki zagranicznej An Enduring Peace Built on Freedom (Długotrwały pokój zbudowany na wolności), opublikowany pod koniec 2007 roku na łamach „Foreign Affairs”. Zauważmy bowiem, że kandydat republikanów wierzy (a cała jego biografia może służyć za dowód autentyczności tego przekonania) w nadzwyczajne powołanie amerykańskiego społeczeństwa, które, jak twierdzi, od czasu rewolucji demokratycznej z końca XVIII wieku aż do zimnej wojny, realizując własne interesy, broniło jednocześnie spraw o fundamentalnym i uniwersalnym charakterze. I nie chodzi mi tu wyłącznie o niemal powszechną w społeczeństwie amerykańskim wiarę w wyjątkowość czy wręcz misję dziejową Stanów Zjednoczonych. Mam natomiast na myśli przeświadczenie – charakterystyczne właśnie dla ... nurtu neokonserwatwynego – o harmonijmym współbrzmieniu amerykańskiej racji stanu i uniwersalnych wartości demokratycznych. Neokonserwatywny projekt eksportu demokracji na Bliski Wschód opierał się na tym właśnie założeniu. „Pokonując zagrożenia dla naszego bytu narodowego i dla naszego stylu życia oraz wykorzystując wielkie okazje, jakie stworzyła historia, Amerykanie zmienili świat”22 – pisze we wspomnianym tekście McCain. I choć to tylko retoryka, ciężko jednak powstrzymać się przed stwierdzeniem, że równie dobrze autorem tego cytatu mógłby być Norman Podhoretz. Co więcej, rzeczą uderzającą jest to, jak dużą wagę w swoich wystąpieniach i deklaracjach republikański senator przywiązuje do tego, co moglibyśmy nazwać kapitałem moralnym Ameryki. Oczywiście, można odpowiedzieć, że używając tego typu argumentów, McCain czerpie po prostu garściami z tradycji Reaganowskiej. To nawiązanie mówi jednak wiele, Ronald Reagan bowiem – szczególnie w początkowym okresie swej pierwszej kadencji – posługiwał się retoryką mocno nasączoną neokonserwatywnymi ideami. Co więcej, o tym, że Ameryka nie może sobie pozwolić na „ten rodzaj pogardy wobec samej siebie, dryfowania i nieudolności, jakie nastąpiły po wojnie wietnamskiej”23, McCain mówi dokładnie w tym samym kontekście, co dzisiejsi neokonserwatyści. Na moralne rozluźnienie czy przesadną samokrytykę nie pozwala bowiem, jego zdaniem, bardzo poważny, globalny charakter zagrożenia, jakie stanowią miedzynarodowe siatki terrorystyczne. Podobnie jak Podhoretz czy Kristol, McCain nie wierzy w możliwość skutecznego przeciwdziałania temu niebezpieczeństwu bez odwołania się do aksjologii. Wreszcie, między neokonserwatystami i McCainem istnieje pewna zbieżność psychologiczna, czy raczej psychologiczno-biograficzna. Republikański senator to bowiem weteran wojny w Wietnamie, prawdziwy „zimnowojenny wojownik” oraz rodzaj „mavericka”, gotowego samotnie stawiać czoło niebezpieczeństwom zagrażającym amerykańskiej demokracji. Neokonserwatywne „określenie się na wroga” oraz często przesadna gotowość do niezważania na to, co powiedzą inni, to również () / charakterystyczne cechy myślicieli neokonserwatywnych. Co więcej, właśnie senatora McCaina popierali neokonserwatyści podczas prawyborów prezydenckich w 2000 roku, gdy rywalizował z nielubianym przez nich wtedy „mięczakiem” Georgem W. Bushem… Pomimo tych podobieństw i zbieżności błędem byłoby uznać McCaina za neokonserwatystę bądź neokonserwatystów za „McCainowców”. Zwłaszcza że na początku wyścigu o prezydencki fotel w roli kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej widzieli nie (jak sam o sobie mówi) „starszego niż świat i bardziej pomarszczonego niż mistrz Yoda” McCaina, ale byłego burmistrza Nowego Jorku Rudolfa Giulianiego. Dominantą w polityce zagranicznej republikańskiego senatora (zakładając oczywiście, że wygrałby wybory) byłby więc zapewne raczej nurt realistyczny, aniżeli neokonserwatywny. Zwłaszcza że – jak deklarował w swoim programowym artykule – „ostatnie lata złego dowodzenia i porażek w Iraku pokazują wyraźnie, że Ameryka powinna decydować się iść na wojnę jedynie w sytuacji, gdy dysponuje dostateczną ilością żołnierzy oraz realistycznym i wszechstronnym planem osiągnięcia sukcesu. Nie zrobiliśmy tego w Iraku i zarówno nasz kraj, jak i ludność iracka płacą dziś poważną cenę za te zaniechania”. Nieco dalej republikański senator dodawał wprawdzie, że „tak długo, jak zwycięstwo w Iraku jest możliwe (a wciąż wierzę, że jest), jest ono koniecznością”, ciężko jednak oczekiwać, by – przekonując, że Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na zniechęcenie do aktywnego działania podobne polityce détente z początku lat 70. – mógł twierdzić coś innego24. McCain może więc mieć pewne skłonności do używania nacechowanej częściowo neokonserwatywnymi wpływami retoryki, ciężko jednak spodziewać się, aby faktycznie realizował postulowane przez nich rozwiązania, gdyby miał zasiąść na prezydenckim fotelu. Jak starałem się pokazać wcześniej, nawet w okresie po zamachach z 11 września (stanowiących przecież gigantyczny wstrząs tak dla amerykańskiej opinii publicznej, jak i elit politycznych) dominacja środowiska neokonserwatywnego była wątpliwa. Tym bardziej nie należy się więc spo ... dziewać uzyskania przez neokonserwatystów jakichś bardzo szerokich wpływów na ogólny kształt przyszłej polityki zagranicznej Waszyngtonu. Warto jednak jednocześnie zaznaczyć, że główny doradca w kwestiach polityki międzynarodowej, Randy Scheunemann, to człowiek mocno z nurtem neokonserwatywnym związany (zasiada np. w radzie stworzonego właśnie przez „neocons” think tanku „Project for the New American Century”). W „drugim kręgu” doradców McCaina znajdują się natomiast tacy neokonserwatywni stratedzy jak Robert Kagan czy William Kristol25. Do tego grona należał także zmarły w sierpniu b.r. Peter W. Rodman. W przypadku zwycięstwa republikanów przedstawiciele interesującego nas nurtu mieliby więc repurealną szansę współtworzyć – choć nie blikanów przedstajako grupa dominująca – linię strategiczną polityki zagranicznej nowego wiciele neokonserwatystów mieliby realną prezydenta. Wreszcie zaznaczmy również, że szansę współtworzyć niezależnie od tego, który z kandydatów linię strategiczną zwycięży – to moja trzecia teza – Europolityki zagranicznej pa najprawdopodobniej przeżyje roznowego prezydenta. czarowanie. W przypadku zwycięstwa Baracka Obamy stanie się tak dlatego, że wbrew entuzjazmowi, jaki jego postać wywołuje wśród liberalnych elit Starego Kontynentu, oraz wbrew buńczucznym zapowiedziom samego senatora z Illinois, jego polityka zagraniczna będzie z konieczności w znacznej mierze kontynuacją polityki George’a W. Busha. Retoryka wyborcza ma tutaj, oczywiście, swoje znaczenie, lecz nie należy jej przeceniać. Obawiam się więc, że w przypadku zwycięstwa Obamy Europa (w szczególności zaś zachodnia jej część) po chwilowej euforii przeżyje srogie rozczarowanie. Pojawiłoby się ono również w przypadku zwycięstwa Johna McCaina, z tą jednak różnicą, że od początku byłoby uświadomione. Pewne elementy, które dla europejskiego ucha brzmią jako „neokonserwatywne”, W przypadku zwycięstwa () / w obu przypadkach pozostaną jednak obecne. (Barack Obama w swym programowym arykule o polityce zagranicznej dla „Foreign Affairs” używał np. określenia „państwa bandyckie”, od którego zachodnioeuropejscy przywódcy starają się stronić26). Osobiście nie jestem zatem skłonny uwierzyć w zupełną dyskredytację neokonserwatywnej doktryny również dlatego, że jest ona – w pewnej mierze – zgodna z najgłębszą naturą amerykańskiego projektu politycznego. Aby lepiej zrozumieć, co dokładnie mam tutaj na myśli, musimy jednak zestawić politykę neokonserwatywną ze stanowiącą jej lustrzane odbicie pewną formułą (nie jedyną, oczywiście) polityki europejskiej. „” „” Tendencję w polityce europejskiej, o którą mi tu chodzi, moglibyśmy – umownie – określić jako „ponowoczesną”. Nie dotyczy ona, podkreślmy, całej Europy, ani nie jest w jej ramach bezwzględnie dominująca. Bez wątpienia posiada jednak spore znaczenie i określa do pewnego stopnia to, co się dziś z projektem europejskim dzieje. Wyrasta przy tym z dość osoboliwej interpretacji doświadczenia XX-wiecznych totalitaryzmów. To zagadnienie – jako zarazem poboczne dla naszego wywodu i zbyt rozległe – pozwalam sobie jednak pominąć. Upraszczając nieco, możemy jednak powiedzieć, że wspomniana tendencja w polityce europejskiej określona jest poprzez niezwykłość celu, jaki przed sobą stawia. Europa chce mianowicie wyjść poza Historię, poza politykę: chce żyć w świecie stabilnym i bezpiecznym, ale odrzuca istnienie trwałych podziałów czy światowych konfliktów; odrzuca pojęcie „wroga”... „Ponowoczesna” (z braku lepszego terminu tak ją nazwijmy) Europa chce rozwiązać tradycyjne problemy polityki poprzez skoncentrowanie się na wartościach indywidualnych. Następuje proces prywatyzacji sfery publicznej, która w coraz mniejszym stopniu stanowi platformę debaty o dobru wspólnym (czy – ujmując rzecz w mniej republikańskim, a bliższym realiom języku – racji stanu czy interesie pań ... stwowym), a coraz częściej jest miejscem, gdzie w drodze kompromisu uzgadnia się sprzeczne, partykularne dążenia27. Jedyną (ale za to bardzo dogmatycznie przestrzeganą) cnotą publiczną jest obowiązek otwarcia na Innych. Zbrodnie i wojny przeszłości miały bowiem swój początek w podziałach; Historia jest areną walki o uznanie. Uznając wszystkich, czyniąc z otwartości naszą receptę na politykę, przekraczamy Rubikon polityczności. Wchodzimy do świata posthistorycznego, w którym wszystko – z tożsamością na czele – może być przedmiotem wyboru i negocjacji. Projekt europejski wymaga zatem swoistej dekonstrukcji granic: politycznych w imię kulturowych, następnie zaś kulturowych w imię jedności rodzaju ludzkiego. Europejczyk mieszkający w tym nowym podmiocie politycznym ma być kimś w rodzaju „człowieka bez właściwości”: określonego politycznie przez przysługujące mu z racji samego bycia człowiekiem uniwersalne prawa, ale jednocześnie wolnego od partykularnych z natury rzeczy zobowiązań wobec państwa. W przeszłości do tragedii prowadziły podziały. Żeby więc tragedii w przyszłości uniknąć, musimy owe podziały wyeliminować, musimy doprowadzić do ich końca. Uniwersalne uznanie zapewni uniwersalny pokój. Żeby wejść do posthistorycznego raju, musimy radykalnie odrzucić klasyczne kategorie politycznego języka. Wyzwoli nas nie prawda, ale nowy, neutralny dyskurs. Podczas gdy Europa chce się określić przez „koniec”, Ameryka pozostaje w żywiole „początku”. Amerykańskie marzenie „nowego początku” uosabia wzniesione pośrodku nevadzkiej pustyni Las Vegas – miasto kasyn, blichtru i kiczu, ale też symbol specyficznie amerykańskiego stylu życia. Neokonserwatyści są w tym kontekście jedynie najbardziej radykalnymi zwolennikami ćwiczeń w tworzeniu owych „nowych początków”, które starają się eksportować w najdalsze zakątki świata. „Ponowoczesna” Europa (czyli de facto jedynie część prawdziwej Europy) stoi na przeciwległym biegunie. Jej nakierowanie na „koniec” polega na chęci przekreślenia wszelkich dawnych podziałów. Stąd, jak powiedzieliśmy, () / próba określenia się przez otwartość (czyli – paradoksalnie – przez brak wyraźnej tożsamości). Różnica, koniec końców, okazuje się więc następująca. Próby zbudowania nowego politycznego początku dopuszczają możliwość istnienia wroga (czy nawet „osi zła”). Tymczasem pragnienie „końca” (tak jak go określiliśmy), który polegałby na wyjściu z rzeki Historii, zupełnie taką możliwość wyklucza. W postpolitycznym ładzie, do którego zdaje się dążyć cześć Europy, na takie podziały nie ma już miejsca. Nie ma wrogów, są tylko różne figury Innego. Nie ma opartej na sile (politycznej czy militarnej) suwerenności – jest za to fotel przy negocjacyjnym stole. W tym sensie ideowe błędy (podkreślam: części) polityków czy intelektualistów europejskich oceniałbym znacznie bardziej krytycznie aniżeli błędy Amerykanów. Czego by bowiem o optymizmie neokonserwatywnej doktryny nie powiedzieć, pozostając w rzece polityki, Stany Zjednoczone wciąż są gwarantem bezpieczeństwa. Europa tymczasem pokoju w regionie nie tworzy – jest raczej jego konsumentem28. Neokonserwatyści w sposób bardziej jaskrawy i oczywisty, aniżeli ma to miejsce w przypadku jakiegokolwiek innego amerykańskiego środowiska intelektualnego zaangażowanego w sprawy polityki międzynarodowej, odrzucają „ponowoczesny” projekt Europy. Pozostają na stanowisku, że myśląc o realnym sukcesie demokracji liberalnej w skali globu (to chyba jedyne, co łączy ich z „ponowoczesną” częścią Starego Kontynentu), nie można zapomnieć ani o aktywnej promocji demokratycznych ideałów (równoznacznej z negatywną czy degradującą oceną przeciwnych jej form politycznych), ani o wspieraniu ich – tam gdzie to pożądane – przy użyciu siły. To przez tę biegunową opozycję wobec „ponowoczesnej” Europy „neocons” budzą tak drastyczną niechęć wśród sporej części elit po tej stronie Atlantyku. To dlatego również można często odnieść wrażenie, że, jak zauważył Pierre Manent, „największym marzeniem europejskiego intelektualisty jest zostać inspektorem badającym warunki panujące w amerykańskim więzieniu”. Oczywiście, zarysowana przeze mnie opozycja – jak każda taka ... binarna konstrukcja intelektualna – zawiera w sobie wiele uproszczeń. Jeżeli nawet jest nieco przejaskrawiona, pozwala nam mimo wszystko zorientować się w tym, jaki jest podstawowy charakter politycznych dylematów, przed którymi stoi dzisiejszy Zachód. W tej perspektywie kontrowersje wokół środowiska neokonserwatystów okazują się być dobrym – bo wyrazistym – ale jednak tylko przykładem. Tekst ukończony na jesieni 2008 r. - przyp redakcji 1 . , Potęga i raj, Warszawa: Studio EMKA, 2002. . , Koniec historii, Poznań: Zysk i S-ka, 1997. 3 . , The Unipolar Moment, „Foreign Affairs”, Winter 1990. 4 Zob.: . , Neokonserwatyści a polityka USA w nowym wieku, Kraków: Arcana, 2006, s. 142-147. 5 . , . , Toward a Neo-Reaganite Foreign Policy, „Foreign Affairs”, July/August 1996. 6 . , Promoting the National Interest, „Foreign Affairs”, January/February 2000. 7 BBC News, Bush lays out Mid-East aims, 4 czerwca 2003, URL http://news.bbc.co.uk/1/hi/ world/middle_east/2961292.stm 8 . , . , Exit Arafat?, „The Weekly Standard”, 22 września 2003. 9 Wcześniej takie groźby formułował rząd Izraela. 10 . , . , Exit Arafat?, dz. cyt. 11 . , Promoting the National Interest, dz. cyt. 12 Tamże. 13 Tamże. 14 Tamże. 15 Tamże. 16 Jednocześnie warto dodać, że sami neokonserwatyści często zaliczają do swoich szeregów wielu twardych realistów, aby tym samym podtrzymać wrażenie, że to ich doktryna faktycznie jest dominującym prądem ideowym w myśleniu o polityce zagranicznej USA. Choćby Charles Krauthammer w jednym z niedawnych artykułów do szeregów „neocons” zaliczył Condoleezzę Rice, Dicka Cheneya, Donalda Rumsfelda, a także samego prezydenta Busha (. , The Neoconservative Convergence, „Commentary”, July 2005). 17 Jest przy tym czymś uderzającym, że iluzji tej ulegli przedstawiciele nurtu powstałego m.in. w krytycznej reakcji na konstruktywistyczny projekt „Wielkiego Społeczeństwa” prezydenta Lyndona Johnsona z lat 60. 18 Tak rolę Ameryki w świecie określili w ramach swojej wizji polityki zagranicznej William Kristol i Robert Kagan. 19 . , The Past, Present and Future of Neoconservatism, „Commentary”, October 2007. 2 () / 20 21 22 23 24 25 26 27 28 Tamże. . , Stopping Iran. Why the Case for Military Action Still Stands, „Commentary”, February 2008. . , An Enduring Peace Built On Freedom, „Foreign Affairs”, November/December 2007. Tamże. Tamże. Zob.: . , Foreign Policy Brain Trusts: McCain Advisers, Council on Foreign Relations, 12 V 2008, http://www.cfr.org/publication/16194/foreign_policy_brain_trusts. html. . , Renewing American Leadership, „Foreign Affairs”, July/August 2007. Inna sprawa, że przyczyny tej zmiany w znacznej mierze wykraczają poza sferę czyjejkolwiek kontroli i że dotyczy ona wszystkich zachodnich demokracji, a nie tylko państw członkowskich UE. Precyzując nieco to stwierdzenie, dodajmy, że UE jest zdolna wytworzyć pokój między państwami członkowskimi (co jest skądinąd osiągnięciem wcale nie błahym, a przez konserwatystów często ignorowanym). W mojej krytyce chodzi jednak o to, iż Unia Europejska nie jest zdolna do szybkiego i skutecznego interweniowania w wypadku konfliktów zbrojnych toczących się w jej pobliżu. Jej metodą działania jest dyplomacja, ale dyplomacja, która nie jest poparta zbrojną siłą, nie zawsze może spełniać swoje zadania. Nieprzyjemne to stwierdzenie, lecz dobrze oddaje realia światowej polityki, o czym pod koniec lat 90. mogliśmy się przekonać na przykładzie Kosowa, całkiem niedawno zaś – po wejściu rosyjskich wojsk do Gruzji. Jak nie bez złośliwości zauważył jeden z brytyjskich dziennikarzy, w chwili obecnej w sytuacjach krytycznych UE zdolna jest jedynie krzyknąć agresorom: „Stój, bo jak nie, to ponownie krzykniemy na ciebie, żebyś stanął!”...