Słuchowcy

Transkrypt

Słuchowcy
Słuchowcy
Włoskie miasteczko, które przetrwało do naszych czasów w swoim średniowiecznym
kształcie. Malownicze widoki, spokój, zabytki malarstwa i architektury, słowem: żyć, nie
umierać. Tu właśnie postanowił osiedlić się Arturo Benedetti Michelangeli. A gdy już
zainstalował się na dobre – zgroza. Do uszu pianisty doszedł dźwięk kościelnych dzwonów.
Uściślijmy: on te dzwony słyszał już wcześniej, ale nie od razu uświadomił sobie, że zbyt
często wprawia się je w ruch. Nie od razu zdał sobie sprawę, że on tego ustawicznego
dzwonienia nie wytrzyma.
Pobiegł do miejscowego proboszcza.
– Księże proboszczu, czy te dzwony muszą dudnić co godzina? Ja proszę, ja się domagam
wyciszenia!
– To niemożliwe, mój synu...
Obrażony na swoich rodaków, wirtuoz przeniósł się do Szwajcarii.
Podobna historia z Beniaminem Brittenem. Wynajął rezydencję na angielskiej prowincji
i zdawało mu się, że będzie tam jak w raju. A tu wojsko buduje w pobliżu lotnisko i nad
rezydencją kompozytora zaczynają z wizgiem i grzmieniem przelatywać odrzutowce. Męczył
się przez pewien czas, próbował przywyknąć, wreszcie skapitulował i wyniósł się stamtąd.
Amerykański magnat prasowy nie mógł ścierpieć odgłosów nowojorskich. Zamieszkał na
okręcie zakotwiczonym w odległości mili od wybrzeża.
Gdy się czyta dziennik Goncourta, słychać nieustanny jęk pisarza: „Och, te hałasy!”
Skarga na dochodzące z sąsiedztwa przykre odgłosy to jeden z motywów wielotomowego
dziennika. Jakie by to życie było rozkoszne, gdyby mieć ciszę! Można by się delektować
malarstwem, kolekcją japońskich cacek, widokami nieba, niestety, cała ta kontemplacja
zatruta z racji niepożądanych zjawisk akustycznych.
W swoim pamiętniku wspomina Przybyszewski berlińską młodość i „piekielne chrapanie”
jednego z sąsiadów, „które mnie nocami, gdym musiał najintensywniej pracować, do
rozpaczy doprowadzało.”
Odgłosy zza ściany zatruwały życie Proustowi. Na szczęście był wystarczająco majętny,
by sobie pozwolić na obłożenie ścian korkiem.
Coś podobnego próbował zmajstrować Wańkowicz w swoim warszawskim mieszkaniu,
ale zastosowana przezeń izolacja nic nie dała. Pisarz z pracowni przenosił się do
bezokiennego przedpokoju. Tam pisał, a gdy przychodziła pora spania, słał sobie na podłodze
legowisko.
Lutosławski instalował potrójne okna w swoim mieszkaniu na Saskiej Kępie.
Chciałoby się westchnąć: gdyby nie te piekielne wynalazki XX wieku: silniki spalinowe
tudzież elektryczne, radio, telewizja!... Nie, nie wzdychajmy do „starych dobrych czasów”;
w XIX wieku, gdy wymienione zabawki jeszcze nie istniały (lub nie były rozpowszechnione),
ludzie mimo wszystko cierpieli. Filozof Schopenhauer przeklinał woźniców i ich zwyczaj
trzaskania biczem.
Pierwsze zarządzenie, jakie wydawał Ryszard Wagner przybywszy do hotelu, to było:
proszę mi zawiesić na drzwiach dywany.
Herman Hesse, zanim się zameldował w hotelu, odbywał długą naradę z recepcjonistą.
Interesował go nie tyle własny pokój, co pokoje sąsiednie, te po bokach i ten nad głową.
Pisarz chciał wiedzieć, kto wynajmuje owe pomieszczenia, próbował odgadnąć psychikę
i sposób bycia sąsiadów: dadzą się we znaki czy też będzie można z nimi wytrzymać.
Po wyemigrowaniu z Rumunii tułający się po hotelach Mircea Eliade zatykał uszy
kulkami z wosku i usiłował wmówić sobie, że ma ciszę.
Do tych wszystkich autentycznych osób dodajmy figurę fikcyjną: ów znerwicowany poeta
z Dziejów grzechu, co nie mógł ścierpieć piania kogutów pod swymi oknami. Kupował je
i uśmiercał, ale nie na wiele to się zdało, gdyż złaknieni zarobku współmieszkańcy,
dowiedziawszy się o amatorze koguciego mięsa, znosili mu ptactwo (żywe) z całego miasta.
Przypuszczam, że ta zmyślona postać miała jednak swój pierwowzór w realnym życiu.
Kto wie, może był nim sam Żeromski?
*
Do grona tych nieszczęśliwców muszę zaliczyć także samego siebie. Moim utrapieniem
jest winda, tzw. dźwig osobowy kursujący niemal nieprzerwanie między piętrami
dziewięciopiętrowego bloku. Nie ma takiego kąta w mieszkaniu, gdzie bym nie słyszał
drańskiego łoskotu, dygotu i jęku. Łoskot przy starcie, dyg-dyg w trakcie jazdy, jękliwe
hamowanie, po czym kolejny łoskot – i tak na okrągło, od rana do późnego wieczora.
A nawet w nocy. Mam sąsiada, młodego dryblasa, i przeklinam tryb życia, jaki ten
wałkoń prowadzi. Świątek-piątek powroty do domu o pierwszej w nocy. Pierwsza, wpół do
drugiej – to jego pora. A zatem nie bywa tak, żeby można było odetchnąć. Ot, patrzę na
zegarek, zbliża się północ, więc już teraz mogłaby nastąpić ulga; nie, nie ma tak dobrze. Ja
wiem, że jeszcze raz się nasłucham rozkosznych odgłosów z klatki schodowej, nie ominie
mnie to. I mimo woli – czekam. Nie sposób zapomnieć, że wciąż nade mną wisi jeszcze jedna
porcja udręki.
Arturze, co gorsze, twoje bim-bam czy moje dyg-dyg? Beniaminie, który z nas dwóch
bardziej cierpi, ty z powodu wizgów nad głową czy ja z racji turkotów zza ściany?
Ech, ten drab z jego nocnymi powrotami! Po całodziennym kursowaniu windy jeszcze na
dokładkę to nocne telepanie się na górę, zgrzyt zamka otwieranego, drugi zgrzyt przy
zamykaniu – kurwa mać, toż to gwóźdź do trumny. Konam.
Herr Schopenhauer, co gorsze, trzask z bicza czy zgrzyt zamka?
Męczennicy, wspominam was wszystkich w nadziei, że to mi ulży. Nie jestem jedyny.