1. Aconcagua - Kamienny Strażnik

Transkrypt

1. Aconcagua - Kamienny Strażnik
Aconcagua – Kamienny Strażnik
Aconcagua (6962 m n.p.m.) to w języku
rdzennych
mieszkańców
„Kamienny
Strażnik”.
Rzeczywiście – niewiele
określeń lepiej oddaje obraz tej góry. To
przecież najwyższy szczyt na świecie, jeśli
na chwilę zapomnielibyśmy o Azji. Jednym
słowem – nie przelewki. Dobrze o tym
wiedzieliśmy, gdyż nasze pierwsze
spotkanie ze Strażnikiem okazało się
całkowitą porażką. Niesieni entuzjazmem
wynikającym z wejścia na Kili, MtBlanc i Elbrus wybraliśmy się w 2011 z Ryszardem Pawłowskim, jako
przewodnikiem, mentorem i liderem. Na miejscu okazało się, że ani on przewodnik ani mentor ani
tym bardziej lider. Pozostawieni sami sobie musieliśmy też liczyć wyłącznie na siebie – zabrakło
jednak tak ważnego doświadczenia i wsparcia. Podczas ataku szczytowego okazało się, że moja
choroba (rozwinęła mi się angina) plus brak znajomości drogi niemal mnie nie zabił. Wpadłem w
hipotermię i gdyby nie Gosia pewnie zostałbym w niej po dzień dzisiejszy.
Po takich przygodach wiedzieliśmy, że:
1. Na pewno tu wrócimy.
2. Musimy się znacznie lepiej przygotować.
3. Następnym razem chcemy sami za siebie odpowiadać od początku do końca.
Po czterech latach udało nam się spełnić wszystkie te warunki. Byliśmy, zatem gotowi do następnej
próby.
Do naszej rodzinnej mini ekipy dołączył najpierw Arek, z którym zdobywałem Denali a następnie
Marta, której nie znaliśmy, ale była tak przekonywująca, że nie zastanawialiśmy się długo przed
akceptacją jej uczestnictwa. Ostatecznie towarzyszył nam jeszcze Grzegorz samodzielnie mierzący się
z wyzwaniem.
Ekipa spotkała się w komplecie w
Mendozie,
gdzie
załatwialiśmy
pozwolenia,
muły
i
transport.
Ostatecznie,
dzięki
przemyślnemu
łączeniu wymiany walut z ofertami
pośredników i wymogami Ministerstwa
Turystyki udało się nam zaoszczędzić
prawie 300$ na każdym permicie, co od
razu napełniło nas przekonaniem, że
jesteśmy
nieźli!
Pewnie,
dlatego
pozwoliliśmy sobie wynająć prywatny transport do Penitentes, – co tam będziemy się tłuc
autobusami. Wynajęta Toyota Hilux okazała się jednak pojazdem sprzed ponad 20 lat, gabarytowo
znacznie mniejszym od tego, co pod tą nazwą spotykamy w Polsce. Sześć osób (doszedł kierowca i
Grzegorz) plus nasze bagaże dawał nam komfort śledzia w puszcze. Cztery godziny jazdy rozbawiło
nas do łez - dosłownie. W Penitentes w hostelu Lanco spotykamy pierwszych Polaków – z
trzyosobowej ekipy weszły dwie osoby. Nieźle. Oczywiście okazało się też, że jeden z chłopaków to
znajomy Arka, więc trochę sobie pogadaliśmy i zaczęliśmy im zazdrościć, że już są „po”. Wieczorem
przepakowanie bagaży, tak, aby większa część mogła pójść z mułami. Przy okazji z pewnym podziwem
obserwujemy międzynarodową ekipę „Mountain cośtam” jak przygotowują liofy na całą wyprawę.
Śniadanie – liof, obiad inny liof, kolacja – liof. Na samą myśl o takiej kuchni czuliśmy odruch
wymiotny. My przyjęliśmy zupełnie inną strategię żywieniową. Korzystając z tego, że Arek jest
zawodowym
kucharzem
kupiliśmy
makarony, kiełbasy, kasze, mięso, cebulę,
zupy, puszki, dużo owoców i oczywiście
batonów. Będziemy sami gotować!
Rano śniadanko, podwózka do wejścia do
Parku (gdzie dostaliśmy woreczki na
śmieci i kupkę) i w drogę. Podejście do
Confluencji (3300 n.p.m.) było super.
Pogoda jak dzwon, humory ekstra,
kondycja jak muła! Na miejscu zajmujemy
swoja łóżka w dużym zbiorowym namiocie i idziemy do lekarza (taki obowiązek). Wszyscy zdrowi jak
ryba. Wieczorkiem jeszcze mały wypad aklimatyzacyjny w stronę Plaza Francia – jest miło, ale nie
przemęczamy się.
Następnego dnia wyryp do Plaza de Mulas (4300 n.p.m.). Około 25 kilometrów i 1000 metrów
przewyższenia. Idziemy, i idziemy a potem idziemy i idziemy dalej. Po około 8 godzinach dochodzimy
– tym razem już w nieco zróżnicowanym stanie fizycznym i emocjonalnym. Wysokość, kurz na drodze
i sama odległość robią swoje. Na szczęście kolejny dzień to „rest”. Co za ulga. Gotujemy różne
frykasy, obijamy się, bierzemy prysznic (tak, tak – za jedyne 15$). A wieczorem znowu do lekarza.
Tym razem nie jest już tak różowo. Dziewczyny – super: saturacja 87, ciśnienie w normie. Arek i ja saturacja na granicy dopuszczalności, chociaż reszta OK. Grzegorz – katastrofa. Właściwie chcą go
cofnąć do Confluencji, ale udaje się przekonać lekarza, że będzie na miejscu odpoczywał, pił wodę,
weźmie diuramid i będzie się systematycznie zgłaszał na badania. Trochę się zastanawiamy, co w tej
sytuacji zrobić. Po namyśle postanawiamy, że w czwórkę trzymamy się planu aklimatyzacyjnego,
uważnie słuchając organizmów. Grzegorz musi słuchać lekarza.
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Rano
na lekko – tylko z mniejszymi namiotami
– idziemy do Nido de Condoras (5500
n.p.m.). Rozstawiamy namioty i szybko na
dół. Czasowo różnie nam to wyszło, ale
wieczorem jesteśmy w komplecie i
bardzo z siebie zadowoleni. W Plaza
czujemy się już zdecydowanie lepiej.
Fundujemy sobie kolację i pewnym
rozbawieniem obserwujemy jak nowo
przybywające do obozu osoby wyraźnie cierpią przy każdej próbie wykonania jakiegokolwiek zadania.
Aklimatyzacja wyraźnie postępuje i gdyby niemęczące rozwolnienie (woda dostępna w beczkach
przypomina bardziej ściek niż cokolwiek, co można pić nawet po przegotowaniu), byłoby naprawdę
nieźle. Następnego dnia bierzemy więcej rzeczy (śpiwory, jedzenie etc.) i pniemy się do Nido. Tym
razem zostajemy na noc. Główka boli a oddech króciutki, ale my się nie dajemy. Wiemy, że na
wysokości przekraczającej 5500 nie może być łatwo. Na szczęście, chociaż tutaj woda wydaje się
nieco czystsza. Do małych źródełek, które utworzyły się u podstaw czap lodowca trzeba iść około 10 15 minut, ale wolę się pomęczyć niż brać ją z brudnych beczek. Śpimy nieźle, co trochę nas
pozytywnie zaskakuje. Rano podchodzimy na jakieś 5850 (według wskazania GPS) a Marta zrobiła
rekonesans do Colera (5980) i Berlina (5950). Dzięki temu łatwiej jest nam podjąć decyzję, z którego
obozu będziemy atakować szczyt – wybór padł na Berlin. Mniej wieje i trochę łatwiej o śnieg do
topienia na wodę. Ponieważ tym razem nie schodzimy do Plaza, to popołudniu i wieczorem mamy
więcej czasu dla siebie. Trochę zastanawiamy się nad następnym dniem oraz przyszłym atakiem i
postanawiamy nieco zmienić plany. Zdecydowaliśmy, że do Berlina wnosimy nie dwa małe namioty,
ale jeden większy, w którym będziemy nocować w czwórkę. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Rano
dzielimy się dodatkowym bagażem i wchodzimy do Berlina. Na miejscu nie ma prawie nikogo, więc
znajdujemy sobie przytulne miejsce na namiot – tuż za jedynym ocalałym drewnianym schronem.
Zwiedzamy trochę okolice i namierzamy drogę do góry. Nie robi wrażenia wyjątkowo trudnej, ale
dobrze wiemy, że na tej wysokości to brak tlenu sam w sobie jest wyzwaniem. Kiedy już zbieramy się
do powrotu do obozu dochodzi trzyosobowy zespół składający się z Ukraińca, Białorusina i Rosjanina,
co w świetle wojny na Ukrainie należy uznać za ciekawe przedsięwzięcie. Od słowa do słowa
dogadaliśmy się, że mogą skorzystać z naszego dopiero, co rozstawionego namiotu przez dwie noce a
w zamian zostawią coś do jedzenia. Taki „handelek” na wysokości opłaca się wszystkim. Wracamy do
Plaza de Mulas śmigając po piargach prawie jak miejscowi przewodnicy (pamiętając, że „prawie”
czyni wielką różnicę). Czujemy się już naprawdę nieźle zaaklimatyzowani a wszystkim należy się
odpoczynek. Jak rest to rest! Prysznic, hamburger w restauracji i tabletka nasenna na noc. Następny
dzień to słodkie nic nieróbstwo! Po południu do obozu dochodzi kolejna grupa z Polski w tym
poznana jakiś czas temu przez Gosię dziewczyna z Gdańska. Próbujemy trochę się z nimi
zakolegować, ale coś zdecydowanie nam to nie wychodzi. Mamy wrażenie jakbyśmy funkcjonowali w
równoległych rzeczywistościach. My na luzie i wypoczęci a oni dziwnie powolni i zagubieni. Ktoś
nawet zapomniał zabezpieczyć namiot, który w parę minut po rozstawieniu poderwał się na wietrze
jak latawiec. Na szczęście udało się go złapać zanim nie odleciał w siną dal. Wieczorem idziemy
jeszcze raz do obozowego baru zapraszając do niego polską grupę – zdecydowały się dwie osoby. Na
miejscu imprezuje kilka osób, które właśnie zeszły ze szczytu. Gratulujemy im i sami wpadamy w
wyjątkowo dobry nastrój. Po chwili jeden z imprezowiczów pyta nas skąd jesteśmy. My zachęcamy
ich, aby zgadli. Padają różne propozycje:
Czechy, Rosja, Słowacja, Serbia. W
końcu ktoś proponuje „Poland”. Kiedy
potwierdzamy, okazuje się, że jednym z
imprezowiczów jest Polak mieszkający
od prawie 30 lat w Kanadzie. Oczywiście
obśmiewamy sytuację, zwłaszcza, że
przestawia się on na język polski, z
którym doskonale sobie radzi. Cóż – nie
takie luki w pamięci zdarzają się
ludziom, którzy zeszli właśnie z Aconcagui.
Następnego dnia wstajemy dość wcześnie, pakujemy się, jemy możliwie treściwe śniadanie i ruszamy
do góry. Tym razem plecaki już swoje ważą. Mamy tam m.in.: buty (Spantik), gaz, namiot, trochę
jedzenia, śpiwory, kurtki puchowe, apteczki, picie i inne drobiazgi. Razem pewnie kilkanaście kilo, co
zdecydowanie spowalnia wejście. W Nido jesteśmy jednak na tyle wcześnie, aby spokojnie
przygotować się do noclegu, coś zjeść i wypić. To ważne. Na tej wysokości jedzenie idzie nam kiepsko,
ale nie ma wyboru – nie jesz, to nie masz siły, nie pijesz to nie idziesz! Odwiedza nas też prawdziwy
Kondor spokojnie latający nad obozem, co odczytujemy, jako zdecydowanie dobry omen.
Po dość spokojnej nocy zbieramy się powoli do dalszej drogi. Nigdzie się nam nie spieszy. Berlin jest
stosunkowo niedaleko (niecałe 500 metrów do góry), więc ruszamy koło południa. Cięższe plecaki
oczywiście dają się nam we znaki, ale do obozu docieramy o przyzwoitej godzinie. Tu mała
niespodzianka – znacznie więcej ludzi i namiotów i dużo trudniej o czysty śnieg na wodę. Trudno,
wiemy, że prognozy na następny dzień są bardzo dobre i nie tylko my chcemy z tego skorzystać.
Nocleg w cztery osoby okazuje się wyjątkowo kiepskim pomysłem. Dramatycznie mało miejsca,
chrapanie, i inne indywidualne dolegliwości powodują, że śpimy krótko i kiepsko. Już wcześniej
zdecydowaliśmy, że budzimy się o 4.00 aby wyjść o 6.00. Oczywiście nie udaje się. Po nieprzespanej
nocy i osłabieniu spowodowanym wysokością działamy zadziwiająco niezdarnie. Do ataku ruszamy 30
minut później – niby nic, ale niemal wszystkie grupy wyszły jakieś 2 – 3 godziny wcześniej. Od samego
początku idzie się ciężko i znacznie wolniej niż zakładaliśmy. Co prawda w okolicach Independencia
(lekkie wypłaszczenie z małym, drewnianym i zniszczonym schronem – 6300 m n.p.m.) doganiamy
jakieś grupy, ale jesteśmy na tyle zmęczeni, że musimy dłużej odpocząć. Arek idzie jeszcze wolniej a
Grzegorz, (który mimo słabszej aklimatyzacji zdecydował się iść w tym samym czasie) całkiem został
w tyle. Właściwie dopiero tam zdajemy sobie sprawę, że dojście do szczytu przed 16.00 wcale nie jest
takie oczywiste. Wiemy, że o tej właśnie porze Rengersi dosłownie zamykają górę – sami wracają i
cofają wszystkich spóźnialskich. Od tego momentu zaczyna się specyficzny wyścig z czasem. Z jednej
strony chcielibyśmy nieco przyspieszyć, ale każde trzy kroki w szybszym tempie powodują, że po
prostu zatykamy się. Nie ma wyboru – musimy iść w takim tempie, na jakie pozwalają nasze
organizmy licząc na to, że to wystarczy. Marta ma nieco lepsze tempo i zachęcamy ją, aby poszła do
przodu – może, chociaż jej się uda. Na następnym dłuższym odpoczynku znowu kogoś doganiamy, ale
znowu nie możemy się zebrać. Arek daleko w tyle – widać, że walczy, ale … Kiedy w końcu ruszamy
do góry wkraczamy w świat piargów – to słynna Canaleta. Brak śniegu i stosunkowo wysoka
temperatura w dzień powodują, że wejście staje się masakryczne – każdy krok to również obsunięcie
w dół. Na dodatek Marta zaczyna nieco dziwnie się zachowywać. Ciągle jest z przodu, ale co parę
minut siada i wygląda jakby przysypiała. W końcu pojawiają się wątpliwości – czy damy radę. To Gosia
ratuje sytuację stwierdzając twardo: „idziemy do czwartej i zobaczymy”.
Kiedy zostało jakieś 100 metrów podejścia do góry,
razem z Gosią doganiamy Martę, która ucina sobie
koleją drzemkę. To mogą być objawy choroby
wysokogórskiej. Dlatego też robimy mały
sprawdzian – proszę Martę, aby policzyła w tył od 60
do 50. Robi to szybko i bez błędu, więc może nie jest
tak źle. Mamy jeszcze godzinę i 100 metrów do góry
– trzeba spróbować. Idziemy a raczej wleczemy się w
trójkę (Gosia, Marta i ja) licząc na to, że Rengersi nas
nie zawrócą. Większość grup – w sumie około 20
osób – już wraca. Jakieś 30 metrów przed szczytem jest 16.00 a Rengersi wciąż tam są i wołają do nas
„vamos, vamos”. Już wiemy, że poczekają na nas. Nawet oni nie mogą nam zrobić takiego świństwa
by zawrócić nas w tym miejscu. Rzeczywiście na szczyt wchodzimy 15 minut po czasie a oni:
„congratulations but you are very late and have ten minutes”. Adrenalina robi swoje: radość,
obowiązkowe zdjęcia i chwila zachwytu – jesteśmy wielcy, coś, co jeszcze parę godzin temu
wydawało się nierealne, stało się faktem.
Poganiani przez rengersów schodzimy w dół. Siły powoli nas opuszczają a zejście staje się męczarnią.
Po drodze zabieramy nieco wkurzonego Arka. Do obozu dochodzimy nieco błądząc (mimo tego, że
miałem GPSa) już po zmroku. Całość zajęła nam ponad 14 godzin i nie było już mowy o
natychmiastowym zejściu do Nido (wcześniej mieliśmy taki pomysł). Czekała nas kolejna noc w
ciasnym namiocie. Było ciężko, chociaż humory były niezłe. Nie mogąc zasnąć namówiliśmy Arka, aby
spróbował jeszcze raz. Po namyśle Arek zdecydował, że zrobi to po jednodniowym odpoczynku a
Marta stwierdziła, że jeśli tak, to zostanie z nim i będzie go wspierała. Fajnie - tak się dzieje, gdy
ludzie myślą w podobny sposób i są w stanie zrezygnować z własnej wygody na rzecz pomocy innym.
My, (czyli Gosia i ja) w tej sytuacji byliśmy już zbędni – rano zeszliśmy do Nido i dalej do Plaza de
Mulas. Wieczorem kolacja i ostatnie przepakowania, gdyż następnego dnia czekało nas około 30
kilometrów zejścia do granicy Parku. Cała ta droga to połączenie zmęczenia, różnych dolegliwości z
radością, że tym razem naprawdę się udało. Na posterunku jesteśmy przed 18.00 a w schronisku w
Penitetnes niecałą godzinę później (oczywiście skorzystaliśmy z podwózki samochodem z firmy
Lanco). Na miejscu spotykamy sześcioosobową grupę z Polski i zostajemy zasypani pytaniami. W
efekcie rozmowy ciągną się do późna wieczorem. Trzymamy za nich kciuki! Rano oni wyruszają w
góry a my do Mendozy i Buenos, co jest już zupełnie inną historią. Po kilku dniach dowiadujemy się,
że także Arek pokonał Kamiennego Strażnika – tym razem w świetnym stylu. Super – wszyscy
poczuliśmy nie tylko dumę, ale i ulgę.
Pojedynek z Kamiennym
Strażnikiem był jak do tej
pory najtrudniejszym
naszym doświadczeniem
górskim. Myślę, że sukces
całej naszej
czteroosobowej grupy (nie
mamy tylko pewności czy
Grzegorzowi się udało gdyż
jego relacje są delikatnie
mówiąc „niejasne”) to w
znacznej mierze wynik
świetnie współpracującego
zespołu. Jeszcze raz
okazało się, że dobry
zespół może dużo więcej –
to ważna nauka nie tylko dla tych, co wybierają się w góry.
Grzegorz F.

Podobne dokumenty