Beskidzka160NaRaty Relacja z jesiennej edycji

Transkrypt

Beskidzka160NaRaty Relacja z jesiennej edycji
Beskidzka160NaRaty
Relacja z jesiennej edycji Beskidzkiej160NaRaty.
Około 6h podróży do Ustronia przebiegło sprawnie. Krótki odpoczynek w Wiejskim
Zakątku, obiadokolacja i oczekiwanie… chciałoby się pospać ale głowa była już na starcie.
Kolejne sprawdzenie zawartości plecaka tak żeby niczego nie zapomnieć (kurtka,
skarpety, NRC, kubek, telefon, żele, saltsticki, stoperan, shot magnezowy, plastry,
bandaż). W tygodniu ok 22.00 zazwyczaj śpię a tutaj szykuję się na start biegu, jakoś to do
mnienie dociera, aż do wyjścia z kwatery. Ciepło, ok. 10 stopni, ale przenikliwy wiatr
powoduje, że decyduję się na pierwszą warstwę i bluzę (okazało się to dobrym
rozwiązaniem. Na start wyruszam o 22.45 tak żeby spokojnie dojść na planowaną o 23.15
odprawę.
Odprawa potwierdziła, że organizatorzy wiedzą jak to wszystko ogarnąć. Wszystko
wyjaśnione zostało w 100% i miało potwierdzenie na trasie. Tak oznaczonej trasy nigdy
i nigdzie nie widziałem, nawet przez ułamek sekundy nie miałem wątpliwości, w którą
stronę napierać. Punkty żywieniowe również w pełni przygotowane no i te uśmiechy pod
Małą Czantorią, warto dla takich chwil się pomęczyć .
Start. Pamiętałem, żeby się trochę rozciągnąć przed startem ale tylko pamiętałem
co chyba miało wpływ na pierwszym zbiegu, gdzie na kamieniu poleciała mi lewa noga
i pod kolanem coś mi „pociągnęło” co miało wpływ na kolejne zbiegi a zostało ich
mnóstwo. Zastanawiałem się jak dam radę skoro jeszcze ponad 55km przede mną ale
starałem się o tym nie myśleć, rozmawiająć z każdym napotkanym biegaczem. Uważając
na kolejnych zbiegach dołożyłem odcisk na dużym palcu lewej nogi (taki krwisty niczym
stek rare). Pomimo „drobnych” kontuzji pierwsza pętla poszła całkiem fajnie. Dla mnie to
pierwsza przygoda z „Piekielną Czantorią”, wykresy wykresami ale najlepiej samemu się
przekonać
o
skali
trudności
tego
biegu.
Druga
pętla
po
zmianie
skarpet
i plastrach na odciski zaczęła się nie najgorzej, każde wzniesienie z naciskiem na
rozciągnięcie tego czegoś pod kolanem  aż do punktu pod Małą Czantorią. Po wyjściu
na „zabójcze” wzniesienie nowa czołówka PETZL Nao przestała mi działać w trybie
Reactive lighting i zostało mi słabiutkie światełko, które wiedziałem, że jest za słabe,
szczególnie przy zbiegach. Tryb/profil był ustawiony na 6.5h i zdziwiło mnie, że po
niespełna 4h było pozamiatane (może muszę się jeszcze nauczyć programowania
ustawień a może ktoś ma sprawdzony profil na ok. 6h i chciałby się podzielić,
to z wdzięcznością przytulę). Końcowe podejście kończące drugą pętlę zmasakrowało
mnie doszczętnie, nie miałem siły na zejście jednakże spoglądając na zegarek
wiedziałem, ze zapasu jest dużo. Tu spotkałem się na trasie ze Zbyszkiem z Chorzowa i to
chyba dzięki niemu udało się skończyć ten „morderczy” bieg.
Organizatorzy to „Piekielni mordercy” w twarzach normalnych ludzi bo tylko tacy
mogliby wymyślić finałową wspinaczkę. Krótka wymiana zdań z Kamilem Weinbergiem
(jesteśmy z tego samego „fenomenalnego” rocznika) z festiwalbiegowy.pl dotycząca
strategii na finałowe podejście. Jak się po chwili okazało to tu nie ma żadnej strategii,
zostaje tylko napierać, jeśli jest jeszcze z czego wykrzesać odrobinę energii. Podejście
jest z tych masakrycznie sztywnych, które nawet na chwilę nie odpuszcza. Chciałoby się
usłyszeć w słuchawkach redaktorów Wyrzykowskiego i Jarońskiego „pchających” Rafał
Majkę ale niestey, trzeba walczyć w pojedynkę. Po prawie 62km w nogach, w pionie
prawie 5km chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć co się przeżywa, ile myśli się w głowie
kręci, powtarzane jak mantra „nie patrz w górę tylko pod nogi i napieraj” nie do końca się
srawdza. Otuchy dodają zjeżdzający/wjeżdzający wyciągiem ale to też chwilowe. Do mety
ok. 300 metrów i są Żona z Córką, najpiękniejszy widok od ponad 15h, ostatnie metry
pokonuję z nimi i to były jedne z najtrudniejszych i zarazem najłatwiejszych metrów do
pokonania.
Nie wiem czy ktoś prowadzi jakąś skalę dotyczącą trudności biegów ultra w kraju
ale „Piekło Czantorii” jest na pewno jednym z liderów.
Podziękowania dla rodzinki, znoszącej moje kaprysy, organizatorów, wolontariuszy,
Zbyszka z Chorzowa i wszystkich startujących w tej imprezie. Na koniec szczególne dzięki
dla autora/autorki pomidorowej… rewelacja.
Zapomiałbym, mój Suunto Ambit 2 w ostatniej fazie drugiej pętli odmówił
posłuszeństwa, bateria przy 18% zapisała „trening” ,tak jakby nie pozwoliła mi dokończyć
imprezy ale nie, nie ma tak łatwo, to tylko „zegarek”.
W pierwszej chwili mówię „nigdy więcej” ale po powrocie, data wiosennej edycji
sprawdzona i zapisana w kalendarzu 
Jeszcze tu wrócimy!