Legendy jurajskie

Transkrypt

Legendy jurajskie
Wszystkie teksty pochodzą z opracowania
Podania i legendy szlaku jurajskiego: od Wielunia po Ogrodzieniec, Pilicę
Częstochowa: COIT; Warszawa: "Omnipress", 1986
Duch wojewody Maćka Borkowica
Olsztyn (wg J. Długosza ,,Kroniki...")
Olsztyn - to obecnie jedne z najpiękniejszych ruin zamków, a w przeszłości jedna
z największych i najsilniejszych warowni jurajskich na ówczesnym zachodnim pograniczu Polski.
Wyniośle i imponująco wznoszą się resztki potężnych dawniej budowli, piętrzą się na grzebieniu
zbudowanym ze skał, zwanych Słonecznymi Skałami. Na dwóch ich krańcach, jakby na straży
minionej świetności królewskiego przecież zamku, dumnie stoją dwie baszty: okrągła - na wschodzie
i czworokątna - na zachodzie.
Ale owe Słoneczne Skałki tylko w pogodne dni są jasne i urocze. W okresie deszczowym
i jesiennym posępnieją. Groza ich potęguje się też w miarę, jak zapada zmrok. A gdy jest już całkiem
ciemno lub gdy majaczą tylko w srebrzystej poświacie księżyca, wówczas na koronie okrągłej wieży
ukazuje się postać barczystego, potężnie zbudowanego mężczyzny. Równocześnie w głębi wieży
głucho brzęczą łańcuchy, rozlegają się głośne jęki i lamenty kogoś bardzo cierpiącego. Trwa to dosyć
długo, zwykle bowiem dopiero o północy zjawa znika, smutne odgłosy milkną.
Owo widmo to duch wojewody poznańskiego, Maćka Borkowica, który żył za czasów
Kazimierza Wielkiego. Był on ,,panem możnym i dostatkami znakomitym, którego król w nadziei, że
krajowi będzie pożytecznym, uczynił nawet wojewodą poznańskim, aliści on złodziejom i rozbójnikom,
których w tej okolicy wielka była liczba, a przeciw którym winien był użyć swojej władzy, naprzód
skryte u siebie dawać począł przygarnienie, a potem głównym stał się ich przywódcą”.
Król upominał go, groził karami iw końcu przyjął przysięgę wyrzeczenia się dalszych zdrożnych
Występków. Mimo to Maćko „ufny wszelako w zacność swego rodu 'i wysoką pozycję wojewody,
wracał ciągle do swych nadużyć /_._/. Król Kazimierz wreszcie zniecierpliwony częstymi skargami
poddanych i taką zuchwalca bezkarnością, przybyłego do siebie Macieja Borkowica wojewodę
poznańskiego do Kalisza kazał ująć i za jawne jego zbrodnie okutego w kajdany odesłać do zamku
Olsztyna, gdzie go do turmy podziemnej wtrącono. Nie przestał nawet na prostym zgładzeniu
winowajcy, ale postanowił ukarać go śmiercią głodową. Jakoż z rozkazu króla dawano mu codziennie
tylko wiązkę siana i czarkę wody, co go w tak okropną rozpacz wprawiło, że dla zasycenia głodu póki
mógł, własne ciało z rąk i innych miejsc wyżerał”.
Inna wersja podania mówi: „twierdzą niektórzy, ze król Kazimierz z tej przyczyny Macieja
wojewodę tak srogą ukarał kaźnią, że był oskarżony 0 miłosną sprawę z królową, za co przez dni
czterdzieści głodem męczony umrzeć nie mógł, dopiero po przyjęciu świętego wiatyku wyznał przy
zgonie, że na śmierć taką zasłużył”.
Jan Długosz (bo z jego ,, Kronik” powyżej przytoczone cytaty zaczerpnięto) sam sobie nie
zdając z tego sprawy, stworzył legendę o życiu i śmierci Maćka Borkowica. W jego relacji mieszają się
bowiem elementy podań z historyczną prawdą. Problem jednak w tym, że dotąd nie odnaleziono
innych źródeł, dotyczących bezpośrednich okoliczności śmierci Maćka. Nie można więc zaprzeczyć,
że Maćko taką właśnie śmiercią zmarł, ale Długosz w tym przypadku też nie zasługuje w pełni na
zaufanie, ponieważ przyczyny wyroku królewskiego podał w sposób wypaczony, choć być może
opierał się na ówczesnej tradycji. Według innych źródeł, rzecz miała się trochę inaczej: Maciej
Borkowic stanął na czele grupy niezadowolonych z rządów króla Kazimierza możnowładców
wielkopolskich, którzy w 1352 r. zawiązali konfederację. Król skazał Maćka Borkowica na banicję, ale
wkrótce przebaczył mu winy. Maćko wrócił do kraju iw 1358 r. złożył królowi przysięgę na wierność.
Wkrótce jednak złamał słowo. Wówczas wyczerpała się królewska cierpliwość. Kazimierz Wielki
w 1360 r. skazał Maćka na śmierć głodową w lochu olsztyńskiego zamku.
Jak Kacper Karliński poświęcił syna dla dobra Ojczyzny
Olsztyn (wg B. Wernichowskiej i M. Kozłowskiego „Duchy polskie")
Miał zamek w Olsztynie swe ponure historie, ale miał również i bohaterskie dzieje. Mieszają się
w nich fakty historyczne; ludowe podania i legendy, które najczęściej powstają na kanwie
rzeczywistych wydarzeń. Ile w nich jest prawdy - zależy tylko od pamięci pokoleń i wyobraźni
przekazujących.
1
W 1587 r. przez Olsztyn ku Krakowowi ciągnął arcyksiążę austriacki Maksymilian Habsburg,
pretendent do tronu polskiego po śmierci Stefana Batorego. Więcej on miał jednak w Polsce wrogów
niźli przyjaciół. Tylko niektórzy pragnęli widzieć go w koronie króla polskiego.
Starostą olszyńskim był podówczas Kacper Karliński. Znany był on z dzielności i odwagi
rycerskiej, których największy dał dowód, gdy Habsburg podstąpił pod zamek i zaczął go oblegać.
Kiedy pierwszy szturm się nie udał, arcyksiążę Maksymilian wyprawił do starosty posła z żądaniem
poddania twierdzy. Karliński grzecznie, choć stanowczo, odesłał posła z niczym.
Wówczas arcyksięciu przyszedł na myśl iście szatański pomysł. Dowiedział się od swych
polskich zaufanych, że Karliński miał siedmu synów, z których sześciu zmarło, bądź zginęło podczas
obfitującego w liczne wojny panowania Stefana Batorego. Siódmy był niemowlęciem, które pod opieką
niańki chowało się w pobliskim Karlinie, dziedzicznej wsi Kacpra. Od wsi tej przyjął nazwisko cały ród,
pieczętujący się herbem Ostoja. Tam to arcyksiążę wysłał podjazd, który ujął dziecko wraz z niańką
i sprowadził do obozu Maksymiliana.
Przypuszczono wówczas nowy szturm. Na czele atakujących szła niańka z maleńkim dzieckiem
na ręku. Poznali puszkarze, czyim dzieckiem było niemowlę. Nastąpiła wśród nich chwila wahania, co
wykorzystali szturmujący, niebezpiecznie zbliżając się pod mury zamkowe. jeszcze druga taka chwila,
a wróg znalazłby się poza zasięgiem ostrzału i zacząłby wdrapywać się na mury...
Skoro tylko Kacper Karliński zorientował się w przyczynach tej niespodziewane] opieszałości
puszkarzy, podskoczył do pierwszego z nich, wyrwał mu z ręki zapalony lont i przytknął do panewki.
Zagrzmiało działo, a kiedy dym się rozproszył, obrońcy ujrzeli martwe dziecko i niańkę, ale również
tyły umykającego nieprzyjaciela, który widząc bezprzykładne poświęcenie obrońców Olsztyna, szybko
odstąpił od oblężenia i pomaszerował w dalszą drogę.
*
*
*
Prawdą historyczną jest istnienie Kacpra Karlińskiego, oblężenie zamku w Olsztynie przez
arcyksięcia Maksymiliana i jego udana obrona. Wszystko inne jest podaniem, żywym w tradycji
ludowej.
O Szczebrzycu i Witysławie
Zamek „Ogrodzieniec” (wg S. Ciszewskiego ,,Krakowiacy”)
Góra janowskiego w Podzamczu stanowi najwyższą wyniosłość w całej jurajskiej krainie - sięga
504 metrów nad poziom morza. Zbudowana jest z grupy ogromnych jurajskich skał wapiennych, które
zadziwić mogą mnogością form i kształtów. Wśród tego skalnego krajobrazu tajemniczych nibycyklonów, niby-ludzi, niby-zwierząt od wiek wieków stał zamek, wtopiony w skały i tworzący z nimi
nieledwie jedną całość. Dziś są tu ruiny, kiedyś był jeden z najwspanialszych polskich zamków.
Mówią, że już za Bolesława Krzywoustego stał tu drewniany zamek. Mieszkała w nim
Witysława, piękna, młoda dziewczyna, półsierota. Ojciec jej umarł, gdy była kilkuletnim dziewczątkiem
i odtąd opiekowała się nią tylko matka. Dziewczęciu przybywało latek, wyrosło w podlotka. I wówczas
los zetknął ją z przystojnym, młodym rycerzem, Piotrem Szczebrzycem. Młodzi zapałali ku sobie
miłością i zaręczyli się. Matka pobłogosławiła tej miłości.
Wkrótce jednak matka ciężko zaniemogła. Czując, że nieuchronnie zbliża się śmierć, wysłała
posłańca do zamku w Ojcowie. Zamieszkiwał tam jej brat, Skarbimir, możny pan, wojewoda krakowski
i hetman księcia Bolesława Krzywoustego. Przybył on niezwłocznie do Ogrodzieńca. Siostra
powierzyła mu opiekę nad sierotą do czasu, kiedy osiągnie wiek dojrzały i będzie mogła poślubić
ukochanego Szczebrzyca. Wkrótce potem skonała.
Skarbimir przekroczył już wiek średni, ale ciągłe wyprawy wojenne, których za Bolesława
Krzywoustego nie brakowało, i inne obowiązki państwowe spowodowały, że do tej pory pozostał
w stanie bezżennym. Widok pięknej i dorodnej Witysławy pobudził jego serce i zmysły. Nie minął
nawet dzień od śmierci siostry, gdy Skarbimir wyznał Witysławie, że ją kocha i że wszystkie jego
bogactwa, zamek i służba mogą być do jej dyspozycji, jeśli tylko zgodzi się go poślubić.
Witysława, wierna danemu Szczebrzycowi słowu, odrzuciła oświadczyny swego starego wuja.
Zawrzał srogim gniewem Skarbimir, któremu dotychczas nikt nie śmiał się sprzeciwić. Urażony w swej
dumie, nakazał zbrojnym porwać Witysławę, a Szczebrzyca zakuć w kajdany i przywieźć oboje do
Ojcowa. Witysławę umieścił w najpiękniejszych komnatach, Szczebrzyca zaś wrzucił do najgłębszego
lochu. Oświadczył też Witysławie, że jeżeli nie zgodzi się zostać jego żoną, Szczebrzyc zginie na jej
oczach w największych męczarniach.
I już gotował się do tego czynu i już Witysława poczęła się wahać, pragnąc oszczędzić mąk
swemu narzeczonemu, gdy wtem wrzawa się ogromna przed zamkiem uczyniła, głos trąb przeszył
powietrze! To sam książę krakowski Bolesław Krzywousty przybył na czele wojska niespodziewanie
do Ojcowa, by stłumić w zarodku bunt, który Skarbimir przeciw niemu szykował. Kiedy Bolesław
2
dowiedział się jeszcze, że Skarbimir chciał popełnić zbrodnię na Szczebrzycu, zapałał sprawiedliwym
gniewem. Rozkazał natychmiast uwolnić uwięzionych kochanków, a na Skarbimira wydał surowy
wyrok: pozbawił go wszelkich godności państwowych, odebrał zamek wraz z całym majątkiem i na
koniec polecił wyłupić mu oczy.
Witysławę zaś i Szczebrzyca połączył węzłem małżeńskim i oddał im na własność zamek,
w którym żyli długo i szczęśliwie.
Jak diabeł zamieniony w smoka przeszkadzał w budowie kościołów
Żarki
Na wyniosłej krawędzi Wyżyny Krakowskie] między Żarkami a Jaworznikiem wznoszą się ruiny
kościoła św. Stanisława. Według podania, tam znajdowały się niegdyś stare Żarki, nim ogromny pożar
nie zniszczył ich do szczętu, a ludność nie przeniosła się w dolinę. Ongiś w ,,starych" Żarkach
budowano kościół. Równocześnie nad rzeką Leśniówką powstawała druga świątynia. Każdą z nich
wznosił inny cieśla. Tak się złożyło, że cieśla ze „starych” Żarek mieszkał w dolinie, a jego kolega –
w „starych” Żarkach. Kiedy pod wieczór kończyli pracę, szli więc w przeciwnych sobie kierunkach
przez gęsty las, pokrywający wówczas ten teren. Na skrzyżowaniu leśnych ścieżek zawsze się
spotykali. Opowiadali sobie, co się w ciągu dnia komu wydarzyło, a następnie każdy udawał się
w swoją stronę.
Pewnego razu podczas takiej pogawędki usłyszeli w pobliżu szczęk zbroi, tępe uderzenia
żelazem oraz głuchy charkot, wydobywający się jakby spod ziemi. Podniósłszy do góry niesione przez
siebie topory, gotowi do zadania ciosu, pobiegli szybko w kierunku podejrzanych odgłosów. Wkrótce
osiągnęli polanę, a na niej ujrzeli takie widowisko: stał tam jakiś rycerz, od stóp do głów zakuty
w zbroję, z opuszczoną przyłbicą. Zadawał on szablą ciosy ogromnemu smokowi o sześciu parach
łap, który stał na dwóch tylnych łapach, a pozostałymi uderzał przeciwnika.
Na pierwszy rzut oka widać było, ze walka jest nierówna, bowiem nawet cięcia szablą odbijały
się od łusek smoka bez wyrządzenia mu najmniejszej szkody. Cieśle, widząc człowieka w śmiertelnym
niebezpieczeństwie, bez chwili namysłu podeszli do smoka od tyłu, odcięli mu ogon, potem kolejno
łapę za łapą, w końcu odrąbali łeb.
Rycerz, nie odsłaniając przyłbicy, powiedział cieślom, że potwór, którego przed chwilą zabili, to
diabeł we własnej osobie. Mocom ciemności nie w smak było, że blisko siebie powstawały dwa
kościoły, dlatego wyprawili jednego z szatanów pod postacią smoka z zadaniem zburzenia obu
świątyń. Rycerz przejrzał te nikczemne plany i podjął walkę z potworem, aby przeszkodzić w ich
wykonaniu. Byłby jednak niechybnie zginął, gdyby nie niespodziewana, natychmiastowa pomoc.
Zdumieni cieśle pragnęli dowiedzieć się od rycerza, kto on zacz, lecz ów rozpłynął się nagle
w przestrzeni bez śladu.
O złych zbójcach i sprawiedliwym diable
Suliszowice (wg 8.5. „Sad diabelski”)
O strażnicy w Suliszowicach, jej bajkowym krajobrazie i legendarnych dziejach mówi podanie
o „Niedokończonym zamku". Warto jednak poczytać, co zdarzyło się jeszcze w suliszowickiej
warowni. Bo któż kiedy słyszał o dobrych, sprawiedliwych diabłach?
Mogło to być w XV w. Ale nie później, bowiem w XVI w. warownia ta znajdowała się już
w gruzach. Była to strażnica królewska, wysunięta daleko ku śląskiej granicy przed inne jurajskie „orle
gniazda", aby zawczasu ostrzegała przed niespodziewanym z tej strony najazdem wroga. Dowódca
strażnicy król ustanowił doświadczonego i wiernego mu - jak się spodziewał - rycerza.
Przedwczesne to jednak było zaufanie. Dowódca strażnicy i jego podwładni rychło bardziej
zasmakowali w zbójeckim, niźli w rycerskim rzemiośle. Napadali na bogatych podróżnych i kupców,
a łupy znosili do zamku, gdzie sprawiedliwie dzielili je między siebie. Ofiary próbowały się, oczywiście,
bronić, ale ginęły w nierównej walce. Ani król, ani starosta olsztyński nie podejrzewali, że sprawcą tych
łupiestw była załoga wojskowa z Suliszowic.
Pewnego razu rzezimieszkom nadarzyła się wyjątkowa wprost okazja. Zbójecki zwiad doniósł
bowiem swemu hersztowi, że o pół drogi od Suliszowic wolno posuwa się kareta jakiegoś bardzo
możnego pana, otoczona niewielkim stosunkowo pocztem dworzan. Zawrzało wśród zbójców! Okazja
była zbyt nęcąca, aby z niej nie skorzystać.
Nie minął dzień, a zbójcy wrócili do strażnicy, obładowani bogatym łupem. Ponieważ
poszkodowany był nie tylko bogatym, ale również ważnym i wpływowym panem, sprawa rychło doszła
do wiadomości samego króla, który nakazał dowódcy strażnicy wykryć i ukarać sprawców. Ten ujął
3
kilku włościan z pobliskiej wsi, zakuł ich w kajdany i umieścił w lochach zamkowych. Sędziami
wyznaczył swoich podwładnych. Pod wpływem wymyślnych tortur, zadawanych oskarżonym przez
kilka dni, wieśniacy „przyznali się” do rozbojów.
Kiedy „sąd” miał zebrać się na naradę, aby wydać ostateczny wyrok, do zamku przybył jakiś
wytwornie ubrany, bogaty szlachcic. Ucieszony z tego szczęśliwego przypadku dowódca, a zarazem
przewodniczący „kompletu sędziowskiego”, poprosił go, aby wziął udział w wydaniu werdyktu.
Wprowadzono do izby nieszczęsnych oskarżonych, obitych, pokrwawionych, ledwo trzymających się
na nogach. Przewodniczący „sądu” odczytał akt oskarżenia oraz protokół z przebiegu śledztwa,
z którego jasno wynikała wina oskarżonych. Ponadto przyznali się oni jakoby do wszystkich napadów
i łupiestw, które dotąd miały miejsce w okolicach Suliszowic.
- Skazać na karę śmierci! - brzmiało orzeczenie ,,sądu”.
Wtem zamarli ,,sędziowie” w nagłym bezruchu, zadziwieni zachowaniem się gościa. Ten
bowiem powstał, oczy mu się zaiskrzyły, twarz spurpurowiała i stała się nieomal czarna, a postać
wyolbrzymiała. W końcu zdumionym ,,sędziom" oświadczył on:
- Jam jest owym panem, któregoście niespodziewanie napadli i obrabowali!
To mówiąc, zrzucił z siebie szaty. Oczom wszystkich ukazał się diabeł we własnej osobie. Bo
w rzeczywistości był to nie pan, za którego się przedstawił, ale szatan, którego nawet diabelskie
sumienie poruszyła tak jaskrawa niesprawiedliwość i krzywda niewinnych chłopów. Diabeł nakazał
zbójcom natychmiast uwolnić więźniów. Kiedy tak się stało, z wyroku sądu diabelskiego skała
zatrzęsła się gwałtownie, zamek rozpadł się w gruzy, kryjąc pod nimi wszystkich zbójców.
Jak Matka Boska uratowała drużynę księcia Władysława od
niechybnej śmierci z pragnienia Leśniów koło Żarek
Bardzo, bardzo dawno temu, przez trudną do przebycia puszczę leśniowską przechodził
zbrojny orszak Władysława, zwanego Opolczykiem. Po trudach wieloletniej wojny, prowadzonej na
Rusi w imieniu króla polskiego i węgierskiego, Ludwika książę wracał na zasłużony odpoczynek do
swego dziedzicznego księstwa opolskiego.
Był sam środek lata, posucha panowała już od wielu tygodni. Popołudniowy skwar był nie do
wytrzymania, dawał się we znaki ludziom i koniom. Ze wszystkich stron rozlegały się rozpaczliwe
westchnienia: ,,Wody, wody!”. Niektórzy już padali na ziemię z pragnienia.
W tej sytuacji książę nakazał postój i postanowił szukać ratunku u Matki Boskiej. Wiózł właśnie
Z zamku bełzkiego na Rusi jej cudowny wizerunek, od którego już wcześniej zaznał nadzwyczajnych
łask. Dzięki pomocy Matki Boskiej rozgromił bowiem Tatarów pod Bełzem, ona też pozwoliła ruszyć
koniom, kiedy ślubował, że wystawi ku jej czci kościół pod Częstochowa i ufunduje klasztor dla
sprowadzonych z Węgier paulinów.
Może i tym razem zlituje się nad nieszczęsnymi?
Ukląkł więc książę przed obrazem i począł się do niego modlić, błagając o ratunek. I oto
w środku kręgu, otaczającego księcia, dworzan, rycerzy i służby, rozchyliła się ziemia, a z utworzonej
w ten sposób szczeliny trysnęło obfite źródło zimnej wody.
Wdzięczny książę na tym miejscu, zwanym Leśniowem, nakazał postawić modrzewiową
kaplicę, w której umieścił figurę Bogarodzicy, zdobiąca jego połowy ołtarzyk.
A źródło dotąd bije i daje początek potokowi Leśniówce.
*
*
*
W rzeczywistości kościół w Leśniowie istniał na długo przed owym legendarnym przejazdem
księcia Władysława Opolczyka (1382 r.). Już w 1325 r. istniała przy nim parafia, obejmująca również
wzmiankowane w1382 r. położone w sąsiedztwie miasto Żarki.
Jak rabusie chcieli ukraść paulinom cudowny obraz
Częstochowa (wg O. Kolberga ,,Lud...")
Za przyczyną Matki Boskiej jasnogórskiej wiele łask stale spływało na modlących się przed jej
wizerunkiem. Szczodrze rozdzielała je tym wszystkim, którzy ufali w nadzwyczajną moc modlitwy.
Sława obrazu rozchodziła się szeroko po kraju i zagranicy. Z biegiem czasu coraz więcej pielgrzymów
przybywało na jasną Górę.
4
W 1430 r. zbrojny oddział husytów przekroczył pobliską granicę i napadł na klasztor
w Częstochowie. Husyci zamordowali kilku zakonników, obrabowali klasztor z wielu kosztowności,
w końcu włamali się do kaplicy Matki Boskiej i wyrwali z ołtarza wizerunek Najświętszej Marii Panny.
Niedaleko jednak z nim uszli. Wkrótce konie ciągnące wóz zatrzymały się nagle jak wryte. Nie
pomagały trzaskania i uderzenia biczem, szarpanie, pokrzykiwania, ani pomoc ludzi. Wówczas jeden
z rabusiów rzucił się do wozu, porwał obraz i cisnął nim o ziemię, rozbijając na trzy części.
Równocześnie inny ze świętokradców dwu krotnie zamachnął się szablą i zadał obrazowi dwa cięcia,
te same, które dotychczas widnieją na wizerunku. Gdy po raz trzeci podniósł szablę, obydwaj
zbrodniarze w jednej chwili padli martwi na ziemię, jakby rażeni piorunem. Widząc to, reszta
napastników rozpierzchła się na wszystkie strony.
Wkrótce na to miejsce przybyli paulini. Nie mieli czym obmyć zabłoconego obrazu. Gdy tak nad
tym deliberowali, tuż obok trysnęło źródełko, które wybawiło ich z kłopotu. Opłukali obraz wodą,
zaczerpniętą z tego źródła. Na rozkaz króla Władysława Jagiełły obraz wkrótce naprawiono, ale żaden
z mistrzów pędzla nie zdołał usunąć szram z policzka Matki Boskiej. Do tej pory stanowią one jedną
z najbardziej charakterystycznych cech, wyróżniających wśród innych obraz Matki Boskiej
Częstochowskiej.
A źródło, które trysnęło na miejscu zbrodni, do tej pory bije i posiada cudowne właściwości.
Szczególnym powodzeniem cieszy się wśród pielgrzymów chorujących na oczy. Podobno skutkuje
nadzwyczajnie...
Na pamiątkę tego wydarzenia paulini obok źródła postawili drewniany krzyż. Później zastąpili go
kamienną statuą, a w 1646 r. wzniesiono kościół św. Barbary. Obok zbudowano kaplicę kryjącą
źródełko.
*
*
*
Treść tej legendy jest bardzo zbliżona do prawdy historycznej. Napad czeskich husytów na
klasztor jasnogórski miał rzeczywiście miejsce w1430 r. Husyci byli zdecydowanymi przeciwnikami
kultu obrazów i figur i dlatego jednym z głównych celów ich najazdu na klasztor był właśnie obraz
Matki Boskiej Częstochowskiej. Ścigani świętokradcy zniszczyli obraz, który następnie na polecenie
Władysława Jagiełły został wiernie przemalowany w Krakowie. Użyto tych samych desek, które
stanowiły cenna relikwię jako - zgodnie z tradycją - pochodzące z blatu stołu Święte] Rodziny.
Widoczne na obliczu Matki Boskiej szramy zostały wówczas przez malarzy wyciśnięte rylcem,
a następnie pociągnięte cynobrem.
Zdradzieckie szwedzkie świece i co z tego wynikło
Częstochowa (wg O. Kolberga ,,Lud...")
W 1656 roku Szwedzi napadli na Polskę, zdobywali miasto za miastem, wieś za wsią. Podeszli
też pod Częstochowę, rozpoczynając długotrwałe oblężenie tej twierdzy.
Podczas jednej z dłuższych przerw we wzajemnej wymianie ognia, szwedzki generał wyprawił
do klasztoru paulinów poselstwo. Posłowie wzięli ze sobą dwie ogromne świece, które przekazali
w darze zakonnikom wraz z prośbą swego dowódcy, aby świece te zapalili przed cudownym obrazem
Matki Boskiej Częstochowskiej, gdyż w ten sposób pragnie przyczynić się do lej większej chwały.
Przeor Kordecki po wysłuchaniu wszystkiego kazał im poczekać, a sam odbył z zakonnikami naradę:
czy przyjęć dar od heretyków i spełnić ich życzenie, czy też wysłanników wroga odprawić z niczym?
Uradzono, aby świece przyjąć, gdyż w dobrej wierze sądzono, że wróg w ten sposób pragnie
okazać swą skruchę. W głębi zaś duszy paulini mieli nadzieję, że może wzruszyły się heretyckie
sumienia i przeniknęło je światło prawdziwej wiary.
Wieczorem zapalono więc owe świece w kaplicy Matki Boskiej, a straż powierzono jednemu
z braci. Około północy sen zmorzył mnicha. Wtem objawiła mu się Matka Boska, ta z cudownego
obrazu, i łagodnym, choć zdecydowanym głosem nakazała by natychmiast zgasił świece. Zakonnik
zerwał się, gdyż sądził, że Matka Boska w ten sposób wyraża swój sprzeciw wobec heretyckiego daru
i zgasił pierwszą świecę. Wówczas z przerażeniem zauważył, że tuż poniżej płomienia znajduje się
duża ilość prochu strzelniczego, oblanego cienką warstwą wosku. Zaraz zgasił więc i drugą świecę.
Jeszcze chwila, a pod wpływem gorąca w obu świecach nastąpiłby wybuch prochu, co
spowodowałoby zniszczenie kaplicy, kościoła i dużej części klasztoru. Pozwoliłoby to Szwedom bez
trudu opanować twierdzę.
W taki to więc cudowny sposób Matka Boska ocaliła przed zagładą swoje sanktuarium...
5
Jak kobieta miłość dwóch braci przemieniła w zbrodnię
Bobolice - Mirów (wg Z. Simona „War0wnie...")
Kiedyś, a było to bardzo, bardzo dawno temu, kiedy jeszcze zamki w Mirowie i Bobolicach były
całe i potężne, mieszkało W nich dwóch braci. jak bliźniacze nieledwie były te zamki, tak podobni do
siebie byli dwaj bracia: tylko najbliżsi przyjaciele ich odróżniali.
Ojciec na łożu śmierci przeznaczył dla każdego z nich osobny zamek i przykazał im żyć
w zgodzie i przyjaźni. Bracia ściśle przestrzegali ostatniej woli ojca. Kochali się rzeczywiście jak
przysłowiowi bracia, winy przebaczali sobie wzajemnie, codziennie odwiedzali się to w jednym, to
w drugim zamku, wprawiali uczty, na które spraszali wielu gości. Często też organizowali wspólne
polowania, a jeśli któryś z nich miał mniej szczęścia i ubił mniej jeleni, to mięso dzielili na dwie równe
części.
Wyjeżdżali razem na wyprawy wojenne, bal zdarzało się, ze i pod dowództwem samego króla
się odznaczali. Z wojen wracali wozami wyładowanymi bogatymi łupami. Aby mieć gdzie składać swe
przeogromne bogactwa, przekopali obszerne, podziemne przejście, które połączyło piwnice obu
zamków pod skalistym grzbietem. Wielkie, dębowe beczki pękały, a długie, drewniane koryta
rozrywały się od naporu złota, diamentów i drogich kamieni. Oczy ślepły od ich blasku, choćbyś tylko
nikły kaganek przy nich zaświecił.
Wokół braci nikt nie płakał, wszystkim żyło się dobrze i dostatnio, a gdy panowie na dłużej
wyjeżdżali, cała służba żegnała ich płaczem.
Raz, zdarzyło się, pan na Bobolicach sam musiał wyjechać na wojenną potrzebę. Powiadają, że
walczył nawet z Tatarami, gdzieś daleko w ruskich krajach. W oczekiwaniu na powrót ukochanego
brata, pan na Mirowie dla umartwienia odmawiał sobie uczt, polowań i innych przyjemności. Wraz
z nim coraz bardziej smutniała i służba.
Trwało to rok, może dwa. Az kiedyś przed zamek niespodziewanie zajechał liczny orszak,
wtoczył się sznur wyładowanych wozów, a prowadził rycerz bobolicki. Radość zapanowała w całym
zamku. Na spotkanie wybiegł również brat z Mirowa. Z powozu wysiadła branka, cud-urody
księżniczka. Jasne włosy otaczały aureolą piękne oblicze, a na kogo spojrzały jej modre oczy, ten
musiał ulec ich czarowi. Tak też stało się i z bratem zdobywcy branki. Ale nie dał zrazu tego poznać
po sobie. Dopiero kiedy, zgodnie ze zwyczajem, przystąpiono do podziału łupów po połowie, upomniał
się o brankę. Ale jak ją dzielić? Rzucili więc o nią losy, lecz szczęście uśmiechnęło się do zdobywcy
branki. Została więc żoną dziedzica z Bobolic i panią jego zamku.
Drzazga zazdrości utkwiła mocno w sercu pana na Mirowie. Gwoli sprawiedliwości trzeba
jednak przyznać, że i on podobał się brance bardziej niż własny mąż, którego przecież nie pojęła
z własnego wyboru. Już nie oczekiwał, pokrzywdzony przez los, niecierpliwie swego brata na zamku
w Mirowie, wręcz przeciwnie _ wypatrywał chwili, kiedy ten opuszczał swój zamek. Teraz już nie
wspólnie, a każdy osobno ze swoją drużyną udawał się na polowanie.
Coraz rzadziej widywali się bracia...
Za to coraz częściej, gdy męża w Bobolicach nie było, schodziła jego żona do piwnic, a stąd do
lochu wiodącego w kierunku Mirowa. Równocześnie naprzeciw podążał jej kochanek. Wśród złota,
diamentów i brylantów, których wszakże nie zauważali pochłonięci sobą, odbywali miłosne schadzki.
Nie mogło tak trwać zbyt długo. Zdradzany małżonek ślepy przecież ani głuchy nie był. Nie
mogło więc ujść jego uwagi to, że brat unikał spotkań z nim. Pewnego dnia zebrał grupę dworzan
i wyruszył na kilkumiesięczną jakoby wyprawę. Był to jednak podstęp z jego strony, ponieważ już na
trzeci dzień, a raczej na trzecią noc, powrócił do zamku niespodziewanie. Sypialnię żony zastał pustą!
Wiedziony złym przeczuciem, z obnażonym mieczem, jak wicher pomknął do piwnic zamkowych,
a z nich do lochu, pragnąć tędy dotrzeć do zamku w Mirowie, gdzie spodziewał się zastać kochanków
na gorącym uczynku. Los zdarzył jednak, że przydybał ich już wcześniej, w lochu, splecionych
w miłosnym uścisku.
Szał ogarnął zdradzonego męża, bielmo przesłoniło mu wzrok, machnął mieczem i jednym
cięciem pozbawił życia rodzonego brata. Nie odważył się jednak podnieść zbrodniczej ręki na
niewierną żonę. Przywołał więc swe sługi i kazał ją żywcem zamurować w lochu, gdzie, biadna,
wkrótce z głodu skonała.
*
*
*
Podanie zamilcza, co stało się ze zbrodniarzem. Tylko niektórzy ze współczesnych bajarzy, nie
mogąc pogodzić się z brakiem kary za winę, twierdzą, że słysząc jęki konającej żony, sam przebił
sobie nożem serce; że chcąc zagłuszyć wyrzuty sumienia, urządzał huczne uczty, suto zakrapiane
alkoholem, aż przy jednej z nich został rażony piorunem i skonał w wielkich męczarniach; że dla
ekspiacji czynił pokutę, dobre uczynki i oddawał się modlitwom; że żona jego nigdy nie zmarła, lecz
wskutek głodu i samotności dostała obłędu i do tej pory przebywa w zamurowanym lochu, a tylko
nocami wyzwala się jej duch i pokazuje na „jaskółczym gnieździe" bobolickiego zamku.
6

Podobne dokumenty