Dwudziesty drugi czerwca 2008 roku. To był gorący letni wieczór

Transkrypt

Dwudziesty drugi czerwca 2008 roku. To był gorący letni wieczór
Dwudziesty drugi czerwca 2008 roku. To był gorący letni
wieczór. Marzyłem, by po męczącym dniu jak najszybciej położyć
się do łóżka i zasnąć. Czasami jednak nasze plany idą w jedną
stronę, a życie zakręca w drugą. Ogień, który nagle pojawił się
w naszym mieszkaniu, właściwie zmienił wszystko! To był przypadek.
Zapaliła się parafina kosmetyczna, pozostawiona na kuchence
gazowej. Dzieci już spały, a pożar bardzo szybko ogarniał
kolejne pomieszczenia. Stawaliśmy się coraz bardziej bezradni.
W pewnym momencie było już tak dramatycznie, że myślałem,
by żegnać się z najbliższymi, że nie uda się nikogo uratować.
Ale – po raz kolejny tego wieczoru – życie wzięło zakręt. Co
prawda wygodne łóżko w domu zamieniłem na łóżko szpitalne,
ale dałem radę! Przeżyliśmy! Przezwyciężyłem ból, strach i swoje
słabości. Nie poddałem się i poniekąd wywalczyłem drugie życie.
Może dlatego, że jest jeszcze wiele zadań do wykonania?
Kiedy dziś, kilka lat po wypadku, ktoś pyta mnie o zdrowie,
a te pytania wciąż dość często się pojawiają, nie wiem, co
mam odpowiedzieć. Nie chcę nikogo urazić jakimś banałem,
ale z drugiej strony, właściwie nie mam nic do powiedzenia. Po
latach nie myślę o tym, co wtedy zaszło. Nie dlatego, że postanowiłem
wyrzucić z siebie wszystko, co złe, ale dlatego, że dziś
życie postawiło przede mną nowe zadania. Mam cel i idę do
przodu, nie widzę powodu, by patrzeć za siebie.
Kiedy w czerwcu 2008 roku trafiłem do szpitala, nie miałem
pojęcia, co się ze mną stanie. Wszystkie moje wcześniejsze
plany stały się nieistotne. Chciałem tylko dalej żyć! Potem marzeniem
był powrót do tak zwanego normalnego życia, czyli do
samodzielności. Nawet kilka miesięcy po wypadku nie było to
wcale pewne. Ale udało się. Wróciłem. Wkrótce potem dałem
się namówić na opowiedzenie swojej historii. Sam sceptycznie
podchodzę do długich wywiadów znanych ludzi. Bałem się, że
dla wielu będę kolejnym zapatrzonym w siebie celebrytą, nastawionym
na sprzedaż prywatności.
W marcu 2010 roku siedzieliśmy z Mirą przy kawie; ja opowiadałem,
ona słuchała i notowała. Pierwsze wydanie naszej
książki ukazało się pod koniec 2010 roku. Nie mogłem wtedy nawet
przypuszczać, jak wiele dobra może z tej opowieści wyniknąć.
Jak wiele zmieni ona w moim życiu i w życiu innych ludzi.
Nawet nie marzyłem o tym, że nasza rozmowa przy kawie będzie
oparciem i pomocą dla tak wielu osób. Nasza książka stała
się opowieścią o wygrywaniu życia, o walce o zdrowie, ale także
o zmaganiu się ze słabościami i o poszukiwaniu sensu istnienia.
Dzisiaj, dwa lata po pierwszym wydaniu książki, widzę, że
wciąż daje ona nadzieję i siłę wielu osobom. Tym, którzy stają oko
w oko z problemami – wydawałoby się – niemożliwymi do przezwyciężenia.
Moje wspomnienia z pobytu w szpitalu i długiej rehabilitacji
są po to, aby dać ludziom do myślenia. Aby przygotować
niektórych na miękkie lądowanie w razie życiowego wirażu.
Celowo opowiadam o domu rodzinnym, o młodości, szkole, harcerstwie
i moim sposobie wychowywania dzieci. To wszystko daje
mi siłę. Daje nam siłę. Bez tego moja opowieść byłaby niepełna.
Jestem pewien, że gdyby nie bliscy, którzy byli przy mnie
w najtrudniejszych chwilach, nie miałbym siły walczyć. Gdyby
nie moja wiara, nie widziałbym w tej walce sensu. Wszystko jest
po coś. Cierpienie również. Nie myślimy o tym, gdy wszystko
dobrze się układa. A gdy się nie układa? Jeśli wierzymy w Boga,
dopiero wtedy zaczynamy rozumieć, że Ktoś napisał scenariusz
nad naszymi głowami. Jestem przekonany, że i dla mnie Ktoś
napisał scenariusz. Przekonuję się o tym każdego dnia. Opowiadam
o tym w książce. Opowiadam też w czasie licznych spotkań
z czytelnikami. Staram się moją historią podtrzymywać na duchu,
staram się dawać siłę innym.
Kiedy pytam sam siebie, po co był ten wypadek, to cierpienie,
odpowiadam sobie: może właśnie po to? By dać innym nadzieję,
że można! Że się da! By dać innym siłę do walki. Może dziwić,
że zło i cierpienie potrafi dać tyle dobra! Gdyby nie mój wypadek,
nie byłoby tej książki, tych spotkań, tylu krzepiących rozmów.
Nie byłoby może docenianych przez widzów programów
telewizyjnych, jak choćby Niepokonani w TVP1. Tekstów, które
wciąż piszę jako felietonista, tylu społecznych spraw, w które się
angażuję...
Jestem przekonany, że wszystko dzieje się po coś. Mój wypadek
był po to, żeby dać świadectwo innym. Wierzę, że to ma
sens, że w dniu wypadku dostałem „z góry” nową listę zadań.
Do tego przekonania musiałem jednak dojrzeć. Zdałem sobie
z tego sprawę dopiero po wypadku. Dzisiaj oddaję do rąk czytelnika
drugie wydanie swojej książki. Na okładce pierwszego
wydania było moje zdjęcie. Twarz człowieka doświadczonego
przez los w sposób wyjątkowy. Na okładce drugiego wydania jest
już inna twarz. Człowieka pogodzonego z życiem, który z nieszczęścia
w przeszłości czerpie siłę na co dzień. I chce się tą siłą
podzielić z innymi.
(ze wstępu Krzysztofa Ziemca do II wydania)
Ten wywiad miał nie powstać z kilku zasadniczych powodów.
Pierwszy to ten, że nie oglądam telewizji i sama propozycja
zrobienia wywiadu rzeki z gościem, który pokazuje się na szklanym
ekranie, zabrzmiała dla mnie aberracyjnie. Jednak spotkałam
się z nim z przyczyn kurtuazyjnych i zrobił na mnie przyjemne
wrażenie. Choćby z tego powodu, że nie miał pretensji
o to, iż spóźniłam się około dwóch godzin. Nie z arogancji, ale
dlatego, że się zgubiłam w drodze na spotkanie. Jeździłam jak
oszalała wszystkimi obwodnicami wokół Warszawy, a Krzysztof
cierpliwie tłumaczył mi drogę przez telefon.
Kiedy wreszcie zjawiłam się na miejscu – zziajana, zdenerwowana
– kupił mi ciasteczko i kawę, a co więcej, nie dał po sobie
poznać, że jest wściekły. Ani że go boli, choć potem, podczas
rozmowy, dekodowałam jego wiercenie się, zmienianie pozycji
ciała, mimowolne grymasy.
Dżentelmen w każdym calu, zero gwiazdorzenia i lansiarstwa.
Raczej chłopak, którego każda matka nastolatki chętnie
widziałaby na niedzielnym obiedzie. Ale to też nie jest lans.
Potem wywiad miał nie powstać, bo Krzysztof robił remont
mieszkania i nie miał czasu. A później ja nie miałam.
A kiedy już oboje mieliśmy czas i polubiliśmy się, wyszło na
jaw, że dyktafon, na którym nagrywałam nasze rozmowy, zepsuł
się. I zamiast rozmów wyszło „szszsz czczcz”. Nic nie można
było zrozumieć. Przyjaciel mojej przyjaciółki wyczyścił te szumy
w studiu muzycznym na tyle, na ile się dało, a potem młodzi
niewolnicy – Karolu, Kubo, dziękuję – przepisywali to, mieląc
w ustach przekleństwa. Ale to nie koniec.
I nie chodzi nawet o to, że zmieniłam pracę, co nie sprzyja
pisaniu „na boku”, bo człowiek jest zajęty od rana do wieczora.
Jakoś grzebałam w tych literach, korespondując z Krzysztofem
mejlowo. Potem szlag trafił mój komputer. Oczywiście nie robiłam
kopii. Ale znowu się udało. Dziękuję, Jacku, że odzyskałeś
mój dysk. Potem komputer zepsuł się na dobre. I mój mąż oddał
mi swój w wieczyste użytkowanie.
Spisałam, napisałam… Czy było warto?
Nigdy wcześniej nie spotkałam człowieka tak absolutnie
szczerego i prostolinijnego jak Krzysztof. Nie waży słów, nie
kalkuluje, nie kluczy. Na każde pytanie odpowiada bez umizgów.
Jeśli nie wie, zastanawia się. Drapie się po głowie i po swędzących
bliznach. Kiedy zaczyna mówić, co chwilę wtrąca słowo
„prawda?” – taki przecinek, podpórkę słowną, a jednocześnie
upewnienie się, że to, co powiedział, nie jest kompletną bzdurą.
Kiedy redagowałam ten wywiad, najpierw powyrzucałam te
wszystkie niezliczone „prawdy” Krzysztofa. A potem je pracowicie
przywracałam, bo bez nich Ziemiec przestawał być Ziemcem,
prawda? Życzę miłej lektury.
(ze wstępu Miry Suchodolskiej do I wydania)
Mira Suchodolska: Krzysztof, wkurzasz mnie. Nie przyjmuję tego: ach, taki krzyż,
trzeba go dźwigać. Mam wrażenie, że dorabiasz ideologię do faktów.
I że wcale tak nie myślałeś, tylko teraz to wszystko lukrujesz.
Krzysztof Ziemiec: Myśl sobie, co chcesz. Wiem jedno: byłem mocno pokiereszowany,
poobijany, wiem, że nie będę w stu procentach
sprawny, ale żyję. Ta myśl towarzyszyła mi od pierwszych dni
po wypadku. A dziś może wydaje się to trywialne, ale robię już
wszystko samodzielnie. I wierz mi, to dla mnie wiele znaczy.
Możesz się śmiać, ale podzielę się z tobą jeszcze jednym moim
przemyśleniem. Kiedy to się wydarzyło, mieliśmy przecież za
kilka dni jechać na te nasze wymarzone wakacje nad – jak to
mówią moje dzieci – ciepłe morze. Nie wyjechaliśmy. Może po
coś! Pewnie nie byłoby tak, że nasz samolot by spadł. Ale może
na przykład fala zabrałaby mi syna Frania, który tak lubi wodę
i niczego się nie boi, a nie potrafi jeszcze pływać, choć próbuje?
A może przydarzyłoby się nam to, co stało się pewnej angielskiej
rodzinie w Portugalii, gdy podczas wakacji zniknęła im nagle mała Madeleine?
Śmiej się. Dla mnie warto było pocierpieć, byle
nie stracić dziecka, bo tak się mogło stać, prawda?
Prawda. Jeśli o tym mowa, to ja też nagle staję się przesądną babą
i przyznaję ci rację – wszystko warto przejść, byle zapewnić swoim
bliskim bezpieczeństwo. A nie dam sobie głowy uciąć, że to nie miało
wpływu. Jeśli chodzi o moją rodzinę, to reaguję jak głodna krwi wilczyca.
I wtedy nie istnieje cały świat.
Właśnie tak. I wiesz, pierwsza rzecz to taka, że byłem osobą
– nadal jestem – która nie do końca ufa ludziom. Bardzo ciężko
jest mi się otworzyć i liczyć na uczciwy emocjonalny związek.
Nie mówię tu o związku kobiety i mężczyzny, chodzi mi raczej
o relacje towarzyskie. Zawiodłem się w życiu na kilku osobach.
Przekonałem się, że nie liczy się uczciwość, tylko krętactwo
i znajomości. Widziałem, jak instrumentalnie niektórzy traktują
innych. Kto z kim się kumpluje i z kim można robić wspólne
interesy. Takie były moje doświadczenia przed wypadkiem, tym
bardziej że sam chyba zbyt często jestem osobą… nazwę to –
prostolinijną, właśnie uczciwą wobec siebie i innych. Ale nieszczęście,
które przeżyłem, pokazało mi, że ludzie potrafią się
zmienić. Że człowiek, o którym myślałem bardzo źle, nigdy mu
nie ufałem, bo byłem przekonany, że mnie nie lubi, w tej podbramkowej
sytuacji potrafi się zachować jak brat. I to było piękne.
Byłem zszokowany, gdy nagle tak dużo ludzi, co do których
miałem wątpliwości, okazywało mi sympatię, pisało SMS-y, że
o mnie pamiętają i są ze mną. Okazało się, że istniałem w ich
życiu. I nie byłem im obojętny!
(fragment rozdziału III)